Nowak Tadeusz Polbasnie


Nowak

Tadeusz

Półbaśnie

Rzecz o chlebie

        - Kiedyś, gdy zapytano dziadka Roztropka, kto rządzi chłopem, odpowiedział: - Pewnikiem nie rząd, jeno chleb. On, chleb, prezydentem naszym jest, wodzem najpierwszym, królującym nieustannie na naszym stole i we wnętrzu naszym, wiecznie chleba spragnionym. Gdy prezydenta naszego, chleba, zabraknie, rozprzężenie nastaje, Chaos, którego nie jest w stanie opanować ani pacierz codzienny, ani kościół śpiewający na kolanach, ani procesja idąca przez pola od rana do zmierzchu. Bez chleba skuczy w nas wszystko, wyje wilczo, rozłazi się jak sparciała koszula noszona zbyt długo na plecach, sprana do imentu. Pustki po chlebie nie zastąpi ani głos sołtysa, ani mowa wójta, choćby była wydumana po nocach, poukładana z takich słów, o których tylko ludzie najstarsi wiedzą.
        Stąd nasze chłopskie nieustanne chodzenie za chlebem, zapobiegliwość, modlitewność naszych uczynków sprawiających, że on, powszedni prezydent, zjawia się na naszym stole gorący, gotowy na przyjęcie co tylko zrobionego masła, soli czarnej, garnuszka mleka wyniesionego z piwnicy mroźnej. Można przeto powiedzieć, że zakochani jesteśmy w naszym prezydencie powszednim. Czcimy go i wielbimy bardziej od obrazów świętych, co obserwatorowi postronnemu może się wydać rzeczą przesadną. Ale przecież kult kultowi nierówny. Chleb, naszego prezydenta chłopskiego, szanujemy nie tylko z nawyku wieloletniego, z przymusu. Okazujemy mu nasz szacunek i nasze przywiązanie dlatego, że jest on naszym władcą naturalnym, nieprzeciwnym naszej naturze, naszemu rozumieniu świata i żywota ludzkiego.
        Przypominam sobie, jak dziadek Roztropek, nasz patriarcha wiejski, do którego pielgrzymowano z odległych wsi jak do pustelnika świętego, siadywał pod sadem przy stole, na którym leżał większy niż koło od wozu bochenek chleba. Otoczony ludźmi, wstawał od stołu i biorąc bochenek do rąk podnosił go wysoko nad głowę, błogosławiąc nim wszystkich i wszystko. Dopiero wtedy sięgał po nóż i dzieląc na wiele kromek, rozdawał go czekającym pod sadem ludziom. I słynny był w okolicy chleb dziadka Roztropka. Pod kromki dzielone nożem zrobionym z kawałka kosy, podobno tej, którą dzierżył ongiś Bartosz Głowacki, podkładano życzenia najświętsze, na jakie może się zdobyć człowiek wiedzący, co to przednówek, co to kołacz weselny, co proszalna kromka pod kościołem i kromka użebrana w wędrówce po całej okolicy.
        Może dlatego, gdy zmarł dziadek Roztropek, odprowadzający go na cmentarz nieśli w rękach małe bochenki chleba co tylko wyciągnięte z pieca. Nieśli, śpiewali psalmy, a gdy dziadka Roztropka oddano ziemi, matce naszej cierpliwej, usypali z tych bochenków nad piaskiem chlebowy pomnik, żywy jeszcze, bo oddychający małymi obłoczkami pary. I jak daleko sięga nasza pamięć kmieca, nikt w okolicy nie miał takiego wieńca, takiego pomnika, jak dziadek Roztropek. Nikt by się zresztą nie odważył kłaść na ziemię chleba żywego. Zrobiono to tylko jeden jedyny - raz dla Roztropka, jako że wielbił on naszego prezydenta codziennego, czcił naszego wodza prowadzącego nas do boju na pola i na łąki. Wiedziano bowiem, że tylko na grobie dziadka Roztropka chleb nie obrazi się na wieś, nie popęka i nie zacznie broczyć.
        Po śmierci dziadka Roztropka nikt we wsi i całej okolicy już tak nie czcił i nie wielbił chleba. Było go zresztą coraz więcej. Teraz, gdy od czasu do czasu wybieram się na przechadzkę po wsi, żeby zobaczyć, jak ludzie się budują, zdarza mi się co parę kroków spotykać kromki chleba wyrzuconego przez okno na drogę, leżącego całymi glonkami na podwórzu, chleba, którego nie chwytają się ani kury, ani psy drzemiące pod cieniem okapu. Podnoszę te kromki, otrzepuję z kurzu i kładę na kołkach płotu. Może dojedzą je ptaki przelotne, a może nasycą one tych, którzy za żywota swojego nigdy do syta chleba się nie najedli. Czasem przykładam kromkę do oczu i widzę, jak lud żytni i pszenny wysilał się w bitwie z chwastami, z kamienem polnym, z powodzią, z plagą myszy, żeby się znaleźć na stole i zaśpiewać nam najstarszą pieśń, jaką znamy.
        Pamiętam, jak za moich młodych lat czczono naszego króla i pana, prezydenta chłopskiego, wodza kmiecego, chleb. Wprawdzie nie malowano jego portretów, nie noszono feretronów z jego wizerunkami, nie śpiewano mu pieśni i nie znoszono w daninie jagniąt, koźląt ani kosztowności rozmaitych. Taka cześć, taki szacunek byłyby zbyt pospolite. Nigdy nie zapomnę mojego rówieśnika, kompaniona z tułaczki nad Piavą, który dla chleba miał cześć prawie bałwochwalczą. Wstawał skoro świt i wchodził do stajni, wynosząc z niej na łopacie, na widłach krowi placek po placku, końską kulę po kuli, łajno świńskie i kurze. I składał to wszystko ostrożnie, z nabożeństwem na kopce, jakby skąpiec przeliczał monety miedziane, srebrne i złote. I nie zdarzyło mu się, żeby sobie pozwolił na luksus pański, prawie książęcy zostawienia własnego łajna w wiklinie, w przydrożnym rowie, w lesie. Sparty, z obłędem w oczach gnał z kościoła, z jarmarku, z łąk, żeby ulżyć jestestwu swojemu w oszalowanej wygódce.
        Nic też dziwnego, że chleba w jego domu nigdy nie brakowało. Można powiedzieć, że chleb przywiązał się do niego i chodził za nim jak pies na smyczy. No, ale nie każdego stać na taką cześć dla chleba. Zdarza się, że człowiek się zapomni, że jest miększy w sobie i nie doniesie do domu, co donieść powinien. Sam wiem o tym najlepiej, bom miękki w bebechu i on, bebech, rządzi mną swoim prawem. To i nie mam żalu do tych, którzy kucają po rowach, po zastodolu, wystawiając na zgorszenie ludzkie swoje zwierciadła, w których nikt i nic nie powinno się przeglądać. Gorzej, jak jestestwem ludzkim, tajnością człowieczego wnętrza rządzi zberezeństwo, złośliwość i głupota. Wiem, bo wzrok mam jeszcze dobry i widzę, jak ludzie, idący do kościoła ścieżką koło mego domu, kluczą po niej, skaczą, kołem obchodzą, jakby ona była zapowietrzona, jakby co chwilę na niej spotykali wyłażącego z czeluści piekielnych kusego.
        Takie są starania koło chleba, prezydenta naszego powszedniego, wodza wielkiego, od rozkazów którego zależą wszystkie bitwy nasze zwycięskie. Tym większy mój żal do Jantoski mojej, którą przez pół wieku uczyłem szacunku dla naszego gościa najmilszego i nie mogłem nauczyć. Zdarzało się, zbyt często się zdarzało, że nie napaliła jak potrzeba w piecu na przyjęcie jego, nie namaściła go wodą, pożałowała ustom jego serwatki i maślanki, odmówiła mu krzątania pilnego, pogadując w najlepsze z kumami pod sadem, pod sklepem. Wtedy on, chleb, mścił się na nas wszystkich, a zwłaszcza na dzieciach naszych. I musieliśmy go jeść z zakalcem, z odstającą skórką. Czasem znowu mundur na nim był tak spieczony, że połowę wyrzucało się w pomyje dla świń.
        On, chleb, wódz nasz kmiecy, lubi nie tylko popić sobie dobrze, ale również poleżeć wygodnie. Nie wolno go przeto kłaść wprost na cegłach rozpalonych, na węglach nie wymiecionych do perzyny. Trzeba mu umieć dogodzić, uszykować dla niego takie posłanie, żeby przez sen w ogniu rósł bardziej niż na drożdżach. Jako wódz nasz kmiecy, chleb najbardziej lubi poleżeć na dębowych liścach. Nic też dziwnego, że zdjęty z dębowych liści, paraduje przed nami, jakby szedł na defiladę cesarską, jakby za chwilę miał dostać z rąk cesarskich największy order. Pyszni się przed nami, podzwania ostrogami i salutuje nas wiedząc, że to nasza zapobiegliwość sprawiła, iż cieszy oczy cesarskie.
        Wybaczcie mi, że wam o tym wszystkim opowiadam i że na tę wieczorną rozmowę przyniosłem bochenek chleba. Większość z was już nie wie, jak wygląda chleb prawdziwy, ten, który królował na naszych stołach, koło którego chodziło się na paluszkach i śpiewało mu przez parę godzin pieśń wyjętą spod serca. Chciałbym ten chleb podzielić między was nie dlatego, że jesteście głodni i że sam, choć mi już sił nie starcza, go upiekłem. Raczej dlatego, żebyście pamiętali o tym, co ongiś powiedział dziadek Roztropek. Bo co by się nie rzekło, on, chleb, pozostanie dla nas prezydentem naszym codziennym, wodzem najmilszym, snem nigdy nieprześnionym. Amen.


Rzecz o duszy

        Ongiś skrzypkowie zawołani, prymiści, sekundziści, umiejący na jednej strunie zagrać majowego słowika, kukułka, jak również cichszy od porannej mgły pacierz, a na czterech strunach całe wesele, cały festyn, powiadali, że ze skrzypiec można wyjąć duszę. W tym celu wystarczyło wziąć srebrny drucik od włosa cieńszy, rozżażyć go w ogniu i przekłuć nim siedem razy pierś skrzypiec, aby z nich raz na zawsze uleciała mniejsza od mysiego pisku dusza. A gdy ze skrzypiec uleciała dusza, nie pomagało smarowanie smyczka kalafonią, nacieranie gryfu żywicą, wkładanie całych skrzypiec do pszczelego ula lub zostawianie na noc w koronie kwitnącej lipy. Skrzypce albo milczały, albo popiskiwały jak garść chomików wykopanych z ziemi, jeszcze gołych i ślepych. Próżne były wszelakie starania. Do takich skrzypiec najlepiej było przywiązać wapienny kamień i wrzucić je do studni czy też na dno rzeki. Tam przynajmniej miały z nich pożytek kumkające żaby, pijawki i chwast rybi.
        Opowiadający prymiści pokazywali na zerwanej trawce, że ta skrzypcowa dusza była nie większa od komarzej nóżki, od nocnego światła zaprószonego w mysiej jamce. Dziwiliśmy się razem z nimi, że taka odrobina potrafi grać, zmuszać do tańca, pobudzać do śpiewania, potrafi sprawić, że nawet człowiek wyschnięty w sobie na wiór z żalu uśmiechnie się, nogą tupnie do taktu, kieliszkiem się trąci z kumem. Wierzyliśmy im, bo sami widzieliśmy skrzypce niby to całe, gdy się je trzymało pod słońce, a bezduszne, nie wydające żadnego głosu, jakby je zalano woskiem na plebanii. Sami trzymaliśmy w takich skrzypcach-niemowach przed wiecznie głodnymi dziećmi mak na placki.
        Jeszcze dawniej zdarzało się, że również z człowieka wyjmowano duszę. Dusza ludzka wprawdzie była większa od skrzypcowej, ale równie delikatna, jak spodnia strona podbiału, mech odtajały spod lodu, westchnienie myślącego o czymś słodszym niż wiśnie. Duszę z człowieka wywlekało się trochę inaczej, chociaż też za pomocą srebrnego drucika. Musiał on być nieco dłuższy, cieńszy od drucika służącego do wywlekania skrzypcowej duszy i musiał być zrobiony z dziesiątki skradzionej z kościelnej tacy. Zakrzywiało się go na końcu w mały haczyk i gdy człowiek spał, zmorzony utrudzeniem całodziennym w polu, na sianie, pod sadem, podchodziło się do niego boso na palcach i czyhało na jego westchnienie mimowolne. Właśnie w to westchnienie wbijało się srebrny haczyk i ostrożnie, włos po włosie, wywlekało się z niego duszę. Trzepocącą się na haczyku, mokrą jeszcze od snu, od rozmarzenia, wieszało się na osice, żeby się zeschła na pajęczą nitkę, na pył drobny. A gdy się zeschła, ucierało się ją o północy w moździerzu i dawało z pomyjami wieprzom, krowie, koniowi. Wtedy ludzie we wsie powiadali: - Patrzcie, patrzcie, jak się to Maciejowi przydarzyło. Taki był z niego akuratny chłop, taki silny cieleśnie i na rozumie, a teraz wieprz, krowa, koń od niego mądrzejsze.
        Stąd też po wsiach naszych, po miasteczkach tylu ludzi bez pomyślunku cielesnego i dusznego. Kupisz od nich wszystko za grosz, oszwabisz ich, ocyganisz. Sam na własne oczy widziałem, jak pokazywano im dziejące się na niebie baśnie rozliczne, jesienne opowieści, a oni wytrzeszczali oczy, paluchami wskazywali, krzyczeli: - Oooooo! Oooooo! - i upijali się z tych widzeń, turlali się pijani i radośni po wiosennym błoniu, po kopnym śniegu. Zabierano im wszystko, wyjąwszy bydło i pole, a oni śpiewali dziękczynne pieśni, zaścielali drogi kwiatami, wieszali wieńce na płotach.
        Aliści były to tylko psikusy bezecne, nawet bezmyślne, można rzec, nie czyniące wielkiej szkody. Bywało gorzej, gdy taką duszą wywyleczoną z człowieka handlowano na jarmarku sprzedając ją na przednówku za korzec przenicy, cielę, podrośniętego cycaka. Kupujący zjadał ją bowiem zazwyczaj z odrobiną ugniecionej ośródki chleba i odtąd miał w sobie dwie dusze. Swoją, czystą, nie skalaną złodziejstwem, rozbojem, wszeteczeństwem, gotową do rozliczenia się z władzą na niebie i na ziemi, i tę kupioną, która przejmowała na siebie wszystkie jego grzechy, zberezeństwa, a nawet morderstwa. Jakoż tylko ona szła do wielkanocnej spowiedzi z kartką, w nią, gdy ją przydybano na kradzieży, rzucano kamieniami, ją bito podkulkiem, ją też wieszano na więziennym podwórku w powiatowym mieście, gdy kogoś dziabnęła siekierą przez łeb lub dźgnęła majchrem między żebra. Tymczasem ta dusza czysta, oczekująca w ciele na zbawienie wieczne, szła przed oblicze Pańskie bieluteńka jak skrzydło, które się otarło o poranny sen.
        O tych duszyczkach zmarnowanych, sprzedanych za grosz byle jaki, za garść mąki, garniec grochu śpiewa się teraz pieśni zimowe. One, bielsze od piór ptasich, oświetlają nam ciemne noce przy darciu pierza, łuskaniu grochu, milczące noce przy zapalonej lampie naftowej. Pełno tych duszyczek błąkających się jako ćmy, popiskujących za krokwiami, w dziurach wywierconych przez korniki, w dziurach po zardzewiałych gwoździach wyjętych z progu. Jakbyś, człowieku, chciał uważać na nie, żeby ich nie nadepnąć, nie rozgnieść, nie doszedłbyś do chleba, nie mówiąc o jarmarku, weselu czy też odpuście.
        Pamiętam, jak po naszej okolicy, słynącej z wywlekania duszy ze skrzypiec i z człowieka, wędrowali nie tak dawno ludzie, którzy przyjechali nie wiadomo skąd. Jak ongiś za miodem, za makiem, za pieśniami przysypanymi niepamięcią, szli od domu do domu i wypytywali o podsuszone na osice dusze ludzkie. Ten i ów z naszej okolicy przypomniawszy sobie, jak jego dziad czy też pradziad wywlekał duszę z sąsiada, czyhał teraz ze srebrnym drucikiem, zakrzywionym akuratnie w haczyk, na śpiących na miedzy, na stryszku, w uchylonych stodołach. A wywlekłszy je z ciał i wysuszywszy ledwie co na osice, sprzedawał za grosz znaczny. Co sprytniejsi nie starali się nawet o wyjazd do Ameryki, tylko całymi dniami i nocami chodzili po wsi i czyhali na śpiących, na mniej wytrzymałych. Dorobili się też domów piętrowych, kamiennych obór, samochodów stojących w drewutni, czekających na welon ślubny córeczki, córeńki dorastającej śpiewająco.
        W końcu doszło do tego, że mój dziadek, który lubił się zdrzemnąć pod sadem po obiedzie, w stodole, na skoszonej świeżo łące, brał ze sobą psa. Brał ze sobą naszego Burka, wbijał kołek w ziemię i przywiązywał zwierzaka, żeby go pilnował przed handlarzami dusz. A gdyśmy go pytali, czemu dobrowolnie, jak inni, za sporą opłatą, nie godzi się na sprzedanie duszy, odpowiadał: - Czemu nie? Mógłbym jedną sprzedać. Jakoż wedle krajana naszego, wielkiego działacza ludowego, mędrca niegdysiejszego, Jakuba Bojki, mam je dwie. Bóg litościwy, widząc nędzę naszą kmiecą, poniewierkę, nie mając już czym nas wywianować, dał nam dwie duszyczki. Jedną codzienną i drugą niedzielną. Ale ani Bóg, ani Bojko nie powiedzieli nam, która jest codzienna, a która niedzielna. Nie rzekli też, która z nich jest dawna, pańszczyźniana, a która nowsza, dana nam czy też dodana litościwie przez Stwórcę. To i ja nie wiem, która z nich jest pokorna, a która rogata, gotowa chwycić za kij i za widły, prawdziwie chłopska, nasza. A jak handel, to handel uczciwy. Nie sprzedam przecież duszy pańszczyźnianej. Ona już dość się natrudziła. Ona cała w sińcach od pięści, od kamieni, od ekonomskiego kołka. Nie przehandluję też tej drugiej duszy, bo psem na starość nie ostanę ogryzającym kość i kość.
        Można przeto rzec, że z tej niewiedzy, z tego rozdarcia, dziadek nasz, jako jeden z niewielu we wsi, ostał się z duszą. Ba, nawet z dwiema. A mógłby przecież jedną sprzedać i dom chylący się ku upadkowi poprawić, parę tysiączków wnukom swoim odpalić na motocykle śmiglejsze od jaskółki. Żal takiego dobra marnującego się w ciele już niemłodym, które lada dzień wywiezie się na furce i ziemią, na wspominki nocne ludzi starszych, nie mogących sypiać w wieczory jesienne, zasypie się na amen.



Rzecz o kapeluszu

        - Kapelusz. Chłop bez kapelusza jest jak koń bez podkowy. Niby idzie, a nie słychać go, rozmawia z sąsiadem, a sąsiad rozgląda się po sadzie, jakby ktoś do miego mówił z rdzenia jabłonki, z gruszkowej dziupli, skąd wyglądają ledwie opierzone, z żółtymi zajadami na dziobach kosy. Niby jest, bo przecież nie stał się sikorką skaczącą po gałązce, zieloną gąsienicą pełznącą po liściu, liściem prześwietlonym przez słońce do ostatniej żyłki, nie stał się boćkiem klekocącym na kalenicy domu, padalcem rozrywanym przez młode bocianięta, ropuchą wyglądającą z dziury po cegle wykruszonej z podmurówki, tą dziurą, przez którą nie widać nic prócz sypiącego się piasku; a jakby się rozpłynął w powietrzu, jakby go wessały wiosenne niebiosa, połknęła krowa przeżuwająca nabożnie czerwcową łąkę.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz, zrobiony z króliczej, z zajęczej sierści. Wymiętoszony, przypominający wzdęty zakalcowato bochenek, ten noszony na co dzień, formowany na głowie w zależności od wykonywanej pracy, od siedząeego w człowieku widzimisię, od ślepego losu czy też od jeszcze bardziej ślepego przypadku. Kapelusz z załamanym na oczy rondem, kiedy się wychodzi z płachtą pełną zboża w zaorane pole. Osłaniający źrenice przed wschodzącym lub też zachodzącym słońcem, żeby było widać każdą grudkę ziemi, każde ziarnko rozsypujące się gwiaździście.
Kapelusz z rondem podwiniętym w czasie żniw, gdyż wiadomo, że ręce ułożone do kosy nie popuszczą jej dalej niż na pokos. Chodzi sobie jako pies na rzemiemiu i ani o piędź, o szczyptę nie odskoczy od ręki. Nie spłoszy jej słońce świecące prosto w oczy, nie ulęknie się ona skaczącego w  zboża szaraka, kuropatwy śmigającej z pogwizdem jak armatnia kula, dzikiej świni pochrząkującej i kwiczącej, jakby z ciebie proboszcz jakimś cudem najtajniejsze z najtajniejszych przewiny wywlekał.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz, wyświechtany od dłoni utytłanych w glinie, w żywicy przy szczepieniu drzewek, w miodzie przy wycinaniu z ula plastrów, w śluzowatym łożysku przy przyjmowaniu na podołek nowo narodzonych zwierząt. Z bruzdą idącą przez środek, wyłamaną dłonią twardą jak deska, z bruzdą na krzyż, podłamany delikatnie w trójkąt, wypchany na kolanie w garnek, wgnieciony pięścią do środka.
        Jeszcze nie tak dawno, może przedwczoraj, może wczoraj, przyniesiono w nim z budy co tylko oszczenione psięta. Wylizane przez sukę do sucha, ślepe, z kropelką suczego mleka na pyszczakch, wiercą się w kapeluszu położonym na stole obok rozkrojonego chleba, obok mleka świeżo udojonego, popiskują, obwąchują wytarganą podszewkę, próbują się z niego wygramolić do tego człowieka stojącego nad nimi z gołą głową, więc prawie nie istniejącego, który w tym wszechobecnym dla nich nieistnieniu decyduje teraz o ich losie.
        Sztywną ręką, na poły gliniastą, wybiera dwa, najwyżej dwa szczenięta, najżywsze, z grubymi łapami, z czarnym podniebieniem, spośród pięciu, gdyż dla wszystkich nie starczy suczego mleka ani krowiego. I te dwa burki czy też kruczki, odnosi z powrotem do budy, wsadza je pod rozdęty, mokry od mleka suczy brzuch. I patrzy jeszcze chwilę, jak suka je liże skomląc z radości, a one popiskując piją z jej wymienia, krztuszą się i znowu piją zachłannie. A wracając do domu bierze kapelusz ze stołu z trzema pozostałymi szczeniętami i niesie go w rękach nad pobliski staw, nad pobliską rzekę. I dopiero gdy pusty już kapelusz wciska na głowę aż po uszy, gdy załamuje ze wszystkich stron wyświechtane rondo, słyszy, jak poza nim skomli staw i skomli rzeka. A to skomlenie jest już w jego krwi, w ciele, gdyż on istnieje, bo wdział na głowę kapelusz, i nie ma nawet co marzyć o nieistnieiniu bez kapelusza w drodze przez wieś, na ścieżce prowadzącej do domu. A poza nim do czerwieni smaga się witka po witce rokicina, do stęknięcia w podskórnych źródłach bijących w ziemi urywa się największy dzwon z kościelnej wieży, do wirujących tęczowo kół topi się obraz niesiony w procesji. Żeby tego wszystkiego nie widzieć, można skoczyć do glinianki wypełnionej wiosenną wodą, wytaplać się w niej do utraty tchu, do głuchoty w uszach i do głuchoty w duszy, ale tak robią tylko dzieci, które zepsuły młynek do kawy, stłukły parę jajek niesionych w chusteczce do sklepiku.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz. W nim jajka wybierane spod kur, kaczek, gęsi, indyków. Kapelusz wypełniony po rondo oliwkowymi jajkami czajek, kremowymi łysek i cyranek, zielonkawymi krzyżówek. Kapelusz, z którego kurczęta wydziobują kawałeczki twarogu, a jagły co tylko wylęgnięte z jaj znalezionych przy żniwie kuropatwy i wykluwające się bażanty. I jeszcze ten kapelusz, w którym jednej wiosny przyniesiono zwiniętego jak ogromny pierścień zaskrońca, zamierającego ze strachu zajączka, jeża dźwigającego na grzbiecie jabłko, to jabłko z raju? a może małą planetę? gwiazdę spadającą po śmierci dziadka? Kapelusz, ten kapelusz idący sam ze stodoły, z podmokłej łąki, z kłoszących się pól, z lasu rozchylonego łokciami na prześwit, niesiony \przez niewidzialne ręce niewidzialnej istoty, bo przecież bez okrycia na głowie, to rozlegające się nad nim śpiewanie, panoszący się śmiech, wieczorna modlitwa, że wreszcie będzie jajecznica, że będzie się można najeść do syta.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz, stojący na stole uroczyście jak narzeczona, jak mirt w doniczce, gromnica na oknie porysowanym przez błyskawice. Kapelusz pełen zerwanych tuż przed przymrozkami jabłek, złotych renet, odkopanych przypadkowo z siana dawno zwiezionego. Można podchodzić do niego, sięgać łapką zaczerwienioną od mrozu, podrapaną przez koty, pogryzioną przez psy, podziobaną przez kury, można wyjąć jabłko, większe w radości od planety, od wnętrza kościelnego, i schować je za siebie, i czekać póki się nie zagrzeje w dłoni, póki nie odtaje z niego cudowny zapach raju i Wigilii.
        Kapelusz. Filcowvy kapelusz, załamany fluternie na bok, można rzec, wesoły, radosny. Czyściutki, wyszczotkowany, z włosami sczesanymi w jedną stronę, żeby bił od niego blask, jakby co tylko zdjęty z kwitnącej wisienki, podniesiony z zielonego mchu. Świąteczny kapelusz, w którym się idzie do kościoła, jeździ do miasta, w którym się chodziło do dworów, chodzi nadal do urzędów. Gdy się ma ten kapelusz na głowie, gdy się go trzyma w rękach, zawsze przy nim czy też pod nim widać człowieka. Rozmawiającego przed kościołem z sąsiadami, siedzącego w ławce, zapadającego w drzemkę przy organach śpiewających, że je zakupiono tam, za Wielką Wodą, gdzie rodzą się dolary, po które wypadałoby się wybrać, gdyż dzieci kilkoro.
        Widać człowieka idącego przez dworski park, miętoszącego z bojaźni ten świąteczny kapelusz w co tylko z tej okazji mytych mydłem rękach, stojącego przed dziedzicem, który akurat wybiera się ,do miasta i na laseczce podrzuca pluszowy cylinder. Wysiadującego po urzędach z kapeluszem niecierpliwie obracanym w dłoniach, oglądającego przebiegających korytarzem urzędników, wyciągającego zza wstążki jedwabnej "czerwońca", "górala", wskazującego nim niby to mimochodem na koszyk, z którego wyłazi kiełbasa, szynka, głowa świeżo mytej gęsi, kaczki, indyka. Stojącego przed rozkopaną ziemią, w której widzi się tylko ucięty i jeszcze krwawiący korzeń osiki, a nie widzi się ani malowanych desek, ani dobrodzieja śpiewającego requiem, ani wsiąkającego w dziki bez kadzidła. Rozmawiającego z Bogiem, prawującego się z nim o lepszy urodzaj, O znaczniejszy przychówek, o to, żeby żonie wreszcie wywietrzało z głowy tercjarstwo.
        Kapelusz. Filcowy kapelusz. A raczej dwa filcowe kapelusze. Codzienny i świąteczny. Znoszący do domu co żywe, co się tylko urodziło, służący do pojenia bydła, do rozżagwiania ognia, kłaniający się wszystkim noszącym jedynie kapelusz świąteczny, żeby obronić to, co się co tylko ulęgło, co zostało przyniesione z pola, z łąki, z lasu. Nie wdzieję ich nigdy. Nie pokłonię się nimi nikomu. Nawet sobie, gdy jestem sam, gdy jest zgaszone światło, gdy i lustro nie patrzy na mnie jedną z sześciu iskierek utajonych w moich obydwóch źrenicach. Kapelusz. Filcowy kapelusz. Bez niego nie widać człowieka, nie widać chłopa.



Rzecz o końskiej rozmowie

        - Ileż radości sprawia nam Wigilia, Boże Narodzenie, Nowy Rok. W Wigilię przychodzą do nas wszystkie nasze domowe zwierzęta, siadają za stołem i, częstując się czym chata bogata, mówią do nas ludzkim głosem. A zdarza się, że rozmawiają z nami długo i uczenie o wszystkich swoich zwierzęcych sprawach, troskach i radościach.
        Pamiętam, jak któregoś roku w Wigilię, tuż po północy, zjawił się w izbie nasz stary koń. Usiadł na krześle, wsparł drabiniasty łeb na stole i spoglądając na ojca przymglonymi ze starości ślepiami, jął opowiadać o swoim dzieciństwie pachnącym mlekiem, białą koniczyną, miękkimi kolbami kukurydzy, kostką cukru, grudką soli, majową trawą słodszą niż miód, gdy się przez całą noc chodziło koło matki pasącej się nad rzeką, gdy się cichutko rżało, próbując wypić z Dunajca utopiony na jego piaszczystym dnie ledwie wyrzynający się nów.
        Przysłuchując się tej rozmowie, wilgotnej i trawiastej, dowiedziałem się, że nasz stary koń będąc źróbkiem marzył o siodle nabijanym złotymi gwoździkami, o srebrnych werblikach, o rycerzu siedzącym na jego grzbiecie. Przymykając zamglone ślepia opowiadał, jak unosił tego rycerza przez bór żywy, przez wiosenny step, przez ziemię kwitnącą na wojnę królewską, cesarską, na świętą wojnę z poganami. Nad nimi przelatywał szary sokół i śmiglejsza od sokoła sława. Wracali z wojny porąbani, ledwie żywi z upływu krwi i sił, ale śpiewający z uciechy, rżący nieustannie.
        Ale zanim zbudził się z tego snu, zaprzęgnięto go już do drabiniastego wozu naładowanego sianem, snopkami żyta i pszenicy. Lecz nawet wówczas, cały zmydlony do siódmego potu, z poobcieranymi bokami, z rozdartym przez żelazne werbliki pyskiem, próbował zasypiać w stajni na stojąco i marzyć o weselnej bryczce pomalowanej w czubiące się ptaki, w malwy i w piwonie.
        Wówczas poczuł, jak w jego otwarty bok dźgają końcem biczyka, jak wyprowadzają go ze stajni i zaprzęgają do wozu naładowariego po kulbony zaparzonym łajnem. Tych wozów z łajnem było coraz więcej i były coraz cięższe. Jeszcze pół biedy, gdy ciągnęło się je po powiatowej lub po polnej drodze. Jakoś tam było, chociaż zapach zaparzonego łajna, pełnego much i muszek, białych i czarnych robaków, drażnił rozdęte nozdrza, zwalał z nóg. Gorzej było, gdy taki wóz trzeba było ciągnąć przez zaorane na wiosnę lub pod jesień pole. Wówczas żelazne koła wozu grzęzły w rozkisłej ziemi po synkle, a nogi zapadały się po pęciny, po kolana. Gdy się po całym dniu wracało o nowiu do stajni, siano rzucone za drabinkę czuć było nawozem, a sieczkę, do której wsypano kwartę owsa, kozimi bobkami.
        Zanim sięgnęło się wargą po garść siana, zanim wydmuchało się nozdrzami parę ziarenek owsa z żytniej sieczki, zmęczenie zwalało cię z nóg. Czułeś, bracie, przez sen bez snów, jak zapadasz się w wapienną wodę, w rozkisłą glinę, w żelazistą rędzinę czerwieńszą od twojej sierści. A gdy do stajni przez wybite okienko wchodziła jutrznia, próbowałeś się zerwać na równe nogi. Ale nie mogłeś powstać. Nogi popękane w pęcinach, naderwane, zgrubiałe w stawach kolanowych, bok otwarty do kości nie pozwalały ci drgnąć. Leżałeś we własnym moczu i łajnie, póki do stajni po jutrzni nie wszedł gospodarz i nie podniósł cię na cztery kopyta kopniakiem wycelowanym w żywą ranę boku, w zakrwawione nozdrza, w pożółkłe zęby, spomiędzy których wyłaził biały od gorączki jęzor.
        Szedłeś wówczas za gospodarzem pod sad cały w wiosennej rosie, przystawałeś koło kwitnącej jabłonki i czochrając się a nią marzyłeś, że za chwilę przyniosą od kowala najcięższy młot, zakryją ci ślepia starym kapeluszem i po cichutku, na paluszkach podejdą do ciebie od jutrzni. I czułeś, jak na twój drabiniasty łeb spada ów kowalski młot, jak upadasz na kolana, a z kolan zwalasz się, z jutrzennymi niebiosami, w dzieciństwo swoje mleczne, ledwie prześwitujące przez ciemność źrebięcą gwiazdą.
        Przysłuchiwałem się tej końskiej opowieści leżąc na piecu pod baranią skórą. Widziałem, jak do konia siedzącego na krześle, wspartego drabiniastym łbem o stół, podchodzi mój ojciec, odłamuje z bochenka spory kawałek chleba, macza go w soli i podtyka pod końskie wargi. Jak obejmuje konia za szyję i przytula się twarzą do jego łba. Jak po końskim łbie, po twarzy ojca spływa światło naftowej lampy, jak w tym świetle mieszają się z sobą ludzkie i końskie łzy.
        Widziałem jeszcze, jak ojciec, obejmując się z koniem, wychodził na ganek, a z ganku do stajni. A wychodząc z koniem mówił doń jakimś dziwnym językiem, całkowicie mi nie znanym. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że była to zwięrzęca gwara, której każdy dorosły człowiek na wsi uczył się na pamięć, żeby raz do roku, w Wigilię, porozmawiać ze swoją chudobą. Ojciec musiał opowiadać koniowi coś bardzo śmiesznego w tej zwierzęcej gwarze, gdyż koń rżał coraz głośniej i radośniej. Gdy rano zeskoczyłem z pieca, w izbie czuć było jeszcze końskim potem i trawiastym oddechem.
        Spisując tę końską opowieść sprzed wielu lat dla naszego wikarego bawiącego się zbieraniem gadek rozmaitych, przypomniałem sobie ubiegłą jesień i mojego znajomka z parafialnej wsi. Od wielu lat był on w naszej gminie działaczem. Wprawdzie wielu ludzi miało do niego żal o to i o owo, ale on ciągle był działaczem. Był tak wybitny i przebiegły, że nie imały się go żadne zmiany. Wychodził z nich wszystkich coraz weselszy. Jakby przed chwilą wypił kielonek lub objął ramionami cały malwowy ogródek.
        Zresztą miał się z czego cieszyć. Zadzwonili w kościele, szedł do kościoła, żeby nieść nad proboszczem baldachim. Urządzano dożynki w gminie, on przemawiał z trybuny do chłopów. Wiecowano, on witał działaczy z powiatu. Dopiero nie tak dawno wezwały go władze z miasta i powiedziały przy wszystkich:
        - Słuchajcie, obywatelu, dowiedzieliśmy się, że wy jak ta chorągiewka na dachu. Skrzypicie i skrzypicie. A każdy wiatr dla was dobry.
A nasz działacz na to:
        - Jaka tam chorągiewka. Zawsze uważano mnie za człowieka z charakterem. Dopiero ubiegłej jesieni przytrafiła mi się rzecz paskudna, można rzec końska. Poszedłem ja sobie z koniem w niedzielę na łąki podleśne. Spętałem zwierzaka i rozścielając na łące ortalion, a pod głowę kładąc tę oto aktówkę z urzędowymio papierami, zasnąłem. Budzę ja się koło południa, patrzę, a tu zamiast słoneczka nade mną stoi mój koń. Stoi, uśmiecha się i coś przeżuwa. Początkowo nawet wzruszyłem się tym. Pomyślałem sobie, kocha mnie konisko, czuwa nad moim snem, nade mną, nad urzędowymi papierami. Ale pomyślawszy to spostrzegłem, że zamiast trawy w końskim pysku jaśnieje coś dziwnego. Zrywam ja się na równe nogi i cap za ten wiecheć w końskim pysku. Wącham ten wiecheć, oglądam ze wszystkich stron. Trawa, nie trawa. Jakieś to dziwne, niewyraźne. I nie doszedłem wówczas, co to był za wiecheć. Dopiero w parę dni później pojąłem, że mój koń ani chybi, zamiast trawy, wyskubał ze mnie charakter.
        - Co wy też powiadacie, obywatelu. Jak koń może z człowieka wyskubać charakter?
        - A ja wam powiadam, że wyskubał. Do imentu wyskubał.
        - Może powiecie jeszcze, że zaniemógł lub zdechł?
        - Stało się jeszcze gorzej, niżby zdechł.
        - Jak to gorzej, obywatelu?
        - Ta bestia nauczyła się ludzkiego języka i zaczęła chodzić po wszystkich gromadach i chłopów przekabacać.
        - I chłopi go słuchali? Może jeszcze powiecie, że koń zaczął chodzić do kościoła?
        - A jakżeby inaczej. Pewnie, że chodził. I mnie ze sobą ciągał. A przy koniu, wiadomo, człowiek bardziej rzuca się w oczy. I ludzie to spostrzegli i do powiatu donieśli. Żem niby jak ta chorągiewka. I wy też w to uwierzyliście.



Rzecz złodziejska

        - Bywają kradzieże z potrzeby, bywają ze zbytku. Na kradzieże z potrzeby nawet Stwórca przychylnym okiem patrzy i palcem nie grozi, i nie wpisuje do księgi wiekuistej pamięci tej winy nijakiej. A dzieje się tak wtedy, gdy człowieka bieda przyciśnie, głód, nieszczęście grożące ciału i duszy mieszkającej w nim z przymusu. Najczęściej dzieje się tak na wiosnę, kiedy jada się korzonki perzu, lebiodę, zajęczą kapustę, co delikatniejsze listki mleczu, bo nie ma co do ust włożyć, bo biała i czarna hostia zboża, w której żywot chłopski mieszka, jest jeszcze za górami, za rzekami co tylko przez lody opuszczonymi. Wówczas wygłodniałego człowieka ręka Boża prowadzi do dworskiego, a nawet do plebańskiego spichlerza i bochenek chleba pod pazuchę mu wpycha, połetek słoniny na plecy zadaje, a na kark zarzuca pół korca pszenicy.
        Bywają też jeszcze inne kradzeże z potrzeby, ale o nich trudno powiedzieć, że im patronuje miłosierdzie Boże. Wszelako z całą stanowczością nie można wykluczyć, że Bóg o tych kradzieżach wie i w litości nieskończonej przymyka oczy na nie, zapada w starczą drzemkę, gdy się one dzieją. Jakoż bywają ludzie, których ręce bez ich wiedzy i wyraźnego wewnętrznego przyzwolenia sięgają po sąsiedzką kurę cieplaszącą się w ogródku, po buty co tylko wyglancowane stojące na okiennym parapecie, po pęto kiełbasy wyglądające na świat z okienka omory. I nie ma takiej siły, takich więzów konopnych, żelaznych  paści, które by potrafiły spętać te ręce, uchronić je od grzechu.
        Gdy byłem dzieckiem, widziałem takiego złodzieja leżącego krzyżem przed wielkim ołtarzem i modlącego się nie do Boga, ale do rąk swoich rozłażących się jak wszy, bez jego wiedzy i przyzwolenia, po cudzym mieniu. Ludzie zebrani w kościele nie pluli na niego, nie szydzili zeń, nie próbowali kopnąć w podbrzusze, zdzielić pięścią przez łeb. Patrzyli na niego przez swoje modlitwy, śpiewane cicho pieśni, i więcej w ich źrenicach było litości niż mściwej nienawiści. Złodziej, leżący krzyżem przed nimi, przed Stwórcą zamkniętym w ołtarzu, przed świętymi fruwającymi po kościelnym sklepieniu, modlił się do rąk swoich większych od bochenków chleba, gdyż owe nieszczęsne ręce z każdym rokiem stawały się dla niego Stwórcą, Chrystusem ubiczowanym, prowadzonym gorzej niż na Golgotę, bo na pośmiewisko ludzkie, na wstyd gromadzki spadający z ojca na syna, z syna na wnuka, z wnuka na prawnuka.
        Nic też dziwnego, że ów nieszczęśnik zbudował rękom bożym, a właściwie własnym dłoniom przemienionym w Boga, kapliczkę przydrożną. Miała też ona kształt osobliwy: dwie ogromne dłonie wykute w kamieniu, przewiązane w przegubach postronkiem, zamknięte w stalowe kajdanki, próbujące zerwać z nieba co tylko wstające słońce. Przezwano też ową kapliczkę figurą złodziejską. Pod nią z dawien dawna okoliczni złodzieje zostawiali wsypy po skradzionych pierzynach, uzdy po sprzedanych koniach, piosenki po sławie zmarnowanej w cesarskich więzieniach. Pod tę figurę co bogatsi kmiecie przyprowadzali swoich pierworodnych, żeby zostawali wójtami, urzędnikami powiatowymi, wikarymi, proboszczami.
        Ale bywają też złodzieje ze zbytku. Tych jest najwięcej. Przeważnie są to synkowie bogaczy, których chleb bodzie i rozpiera. Nie mogą usiedzieć spokojnie, żeby zimą, kiedy rzeki skuje lód, a drogi i dróżki wyrówna zamieć, nie wejść, do cudzej stajni i nie wyprowadzić stąmtąd konia, krowy, a nawet kozy podobnej do złotookiej czarownicy. I sprzedają te zwierzęta za grosz byle jaki, aby go przepić w karczmie, przehulać na weselach i na wyskubkach. I chwalić się przy tym jeszcze potrafią, układając złodziejskie przyśpiewki roznoszące hyr o nich po całej parafii, po powiecie całym. A chociaż Opatrzność patrzy na nich krzywym okiem, a nawet czasem sękatą lagą przez grzbiet zdzieli, krzywda większa się im nie dzieje.
        Ale nawet tych złodziei ze zbytku, dokuczliwych dla wsi, nie opuszcza fantazja. Może dlatego opowiada się o nich wieczorami, stula pieśni, przekazuje pamięć o nich z pokolenia na pokolenie. Zdarzyło się ongiś w naszej parafii, że dworskiej stajni pilnował krewniak, mój daleki, też Jakub, człek lichego wzrostu, od szczepu dwuletniego nie większy. Przezwano go też starym zwyczajem Ociupiną. Ba, ale w tej ociupinie dusza była spora, mie dająca spokoju żadnemu z członków cielesnych i rozumowi też. Dziadek Ociupina z heblem i ze świdrem przewędrował całą Galicję, Słowację, całą ziemię madziarską i ziemię cesarską. Cudom rozlicznym się napatrzył do woli, gadek rozmaitych się nasłuchał, smakołyków popróbował, że do tej pory podniebienie jego nie może odróżnić żuru na zającu od żuru na świńskim gnacie. Jemu to nasz dziedzic powierzył pieczę nad stadniną swoją.
        A konie w naszym dworze były nad podziw. Gdy szły zaprzężone do bryczki, zdawało się, że w chomąta, w postronki wprzęgnięto siwe wichry nadwiślańskie. Nie dziwota też, że owe dworskie konie wpadły w oko koniokradom zza Wisły. Na przeszkodzie stał jednak dziadek Ociupina. Co ci złodzieje nie wyprawiali, żeby Ociupinę wywieść w pole, oszwabić, uśpić na kilka pacierzy i na wieki. Podrzucali mu palinkę madziarską, śliwowicę słowacką, pejsachówkę toczoną z węgierek sądeckich, wódkę gdańską, siwuchę. Dziadek Ociupina nawet głośniej nie zaśpiewał z pijackiego rozochocenia, nie wylazł ze stajni do swej staruchy na zdrowaśkę, na pół pacierza. Leżał na wyrku zbitym z desek tuż koło drzwi i pogwizdywał sobie przez ostatnie dwa zęby skoczne piosenki śpiewane przez wojska cesarskie, przez madziarskie panny. A rano jak na pośmiewisko odbijały toczące się po niebie słońce wiszące na kołkach dworskiego płotu okrągłe i kwadratowe butelki po wódce.
        Tak minęła zima i pierwsze wiosenne miesiące. Wówczas dopiero wypędzono dworskie konie na łąki pełne rosy. Ale nie pilnował ich już dziadek Ociupina, tylko kilku parobków uzbrojonych w dubeltówki. Natomiast dziadek całymi dniami i nocami wylegiwał się na szerokim łożu wyścielonym kożuchami, ćmił machorkę i o życiu różnym powoli rozmyślał.
        Spostrzegł to któryś z koniokradów. Czerwcową nocą przyszło ich czterech zza Wisły. Weszli cichutko do izby i wynieśli łóżko ze śpiącym Ociupiną pod sad. Jakubek przeciągnął się poczuwszy świeże powietrze, ale się nie przebudził. Widząc to złodzieje z większą śmiałością chwycili za łóżko i ponieśli nad Dunajec. Tu je postawili nad samiutką wodą. Dziadek, poczuwszy przez sen rybny zapach wody, westchnął, przekręcił się na drugi bok i z powrotem zasnął. Złodzieje zdjęli śpiącemu buty, ściągnęli przyodziewek i wnieśli łóżko do rzeki. A gdy zakołysało się na wodzie jak Mojżeszowy kosz pleciony z sitowia, pchnęli je leciutko na bystrzejszy prąd. Łóżko zakręciło się na wirze i ustawiając się zagłówkiem w stronę ujścia Dunajca, spokojniutko popłynęło.
        Słońce już dawno wstało z nadwiślańskich wiklin i wtoczyło się na lessowe pagórki, kiedy dziadek Ociupina zamamrotał przez sen, przeciągnął się pod pierzyną i otworzył oczy. Patrzy, niebo nad nim wiosenne, od skowronków śpiewające. Uśmiechnął się do tego nieba, ale ledwie to uczynił, zamarło w nim serce. Pomyślał, że ani chybi ktoś nocą ukradł znad niego dach słomiany. Przerażony, usiadł na łóżku. Zakołysało się na wodzie.
        - Rany boskie - szepnął Ociupina - to chyba nie złodzieje, jeno trzęsienie ziemi lub wojna cesarska, którą przespałem, rozniosły chałupę i spod łóżka grunt usuwają.
        Wybity z wiosennego snu, odrzucił pierzynę i spuścił nogi za łóżko, szukając stopami butów. Ale jak szybko je spuścił, jeszcze szybciej wciągnął pod siebie. Zadrżało w nim serce, zatrwożyło się nad miarę. Dopiero po paru pacierzach Ociupina jął się rozglądać wokół. Jak okiem sięgnąć czerwieniła się wiklina i złociła woda. Ostrożnie się wychylił i spojrzał pod łóżko. Tam też była woda. Pomyślał o powodzi, ba nawet o potopie. I zasmuciwszy się jął klepać zdrowaśki, przebierając palcami jak różaniec kawałek po kawałku kraciastą pierzynę. Wówczas spostrzegł, że na pierzynie jest coś napisane umaczanym w terze patykiem. Jął sylabizować litera po literze. Gdy już wszystkie litery miał w pamięci, odczytał na głos: KRASĆ NIE DAŁEŚ, PIŁEŚ WINO, PŁYŃ DO GDAŃSKA, OCIUPINO.
        Wtedy dopiero zaświtało w głowie Jakubka. Uśmiechając się, bo na psotach się znał, skierował rękami łóżko do brzegu. I przywiązawszy je wiklinowymi witkami do krzaka, zabrał pierzynę i poduszkę, kierując się w stronę domu. Gdy przestąpił próg, w misce na stole dymiły już posypane serem kluski.
        Następnego roku, tuż po Trzech Królach, złodzieje znowu podrzucili Ociupinie butelkę palinki. Ale widać dosypali czegoś do niej, bo zanim dziadek wstał, w stajni nie było dwóch najdorodniejszych ogierków. Szukano wszędzie: w lesie, na skutym lodern Dunajcu, w sąsiedniej parafii, ale śladów kopyt nigdzie nie było. Na dodatek skradziono również Ociupinie komiśne buty. Śladów tych butów było pełno w wiklinie, na Dunajcu, na Wiśle, za Wisłą, ale nikt nie śmiał Ociupiny podejrzewać o kradzież koni, gdyż ten leżał bez czucia na wyrku.
        Dopiero w kwietniu, gdy śniegi zeszły z pól, a lód z Dunajca, znalazły się komiśne buty Ociupiny. Jak nowe, natarte sadłem, błyszczące słońcem, stały na progu domu. Dziadek, biorąc je do ręki, spostrzegł, że w lewej cholewce, tuż pod językiem, jest jakaś karteczka. Rozwinął ją i sylabizując odczytał: CHOCIAŻ JESTEŚ KUTWA KUTA, KONIE POSZŁY W TWOICH BUTACH.
        Poszły i nie wróciły nigdy, jak nie wraca sława utracona, zdrowie zmarnowane, łzy przelane na próżno po szerokim polu. Ostał się jeno Ociupina i ta opowieść o nim na przestrogę dla was, młodzików, żebyśćie nie wchodzili w sen jak w biały kamień i nie wybierali się w podróż wodną po Dunajcu wiosennie rozlanym, po Wiśle jeszcze szerszej, nad którą mieszkał pan i mieszkał kmieć, i koniokrad mieszkał, o którym śpiewa się piosenki i gadki się plecie w ciemne jesienne wieczory.



Rzecz o Wybitnej Osobie

        - Byłem w miasteczku. Kiedy to było, nie pamiętam. Może wczoraj, może przedwczoraj, może rok temu, może w dzieciństwie, a może kilka wieków temu. Masteczko, jakby wyjęte ze snu, z baśni, z wiosennej zieleni przypominającej wiecznie odnawiającą się baśń, szykowało się na przyjęcie Wybitnej Osoby. Na sypiących się ceglanych basztach, na ochronnych murach, po których piął się powój, a tuż po nim kozy, a po kozach brodaty czas, powiewały sztandary, różnokolorowe proporce, kościelne feretrony, kwiatowe wieńce, pawie pióra i weselne wstążki.
        Na rynku wtulonym w średniowieczne kamieniczki, cichsze od różańca, popękane jak Bóg w śpiewanym dawno psalmie, prowadzącym wszystkimi uliczkami do rozwartego na oścież gotyckiego kościoła, poustawiano zbite z sosnowych desek stoły, zaścielone białymi obrusami z przyszpilonymi doń gałązkami asparagusa i mirtu. Na stołach dymiło przyszykowane co tylko mięsiwo, faski czerwonego barszczu z uszkami, wędzone szynki ubrane w liść sałaty i pietruszki, pełne koste pytlowego chleba pokrajanego w kromki akuratne.
        Obok stołów odszpuntowano kilka beczułek z piwem i siwuchą, jak też kilka baryłek wyciągniętego z piwniczek za pomocą sznurów starego miodu, dojrzewającego na korzeniach przywiezionych z krajów zamorskich. Nie brakło też zgromadzonej w ciągu dni wielu porcelany, sztućców wykutych z olkuskiego srebra, rozlicznych kryształów załamujących światło słoneczne w tęczę i szkła cieńszego od mysiego westchnienia.
        Nad tym dobrem zgromadzonym pierwszy raz od wieków w takiej ilości czuwali dniem i nocą rajcowie miejscy. Ubrani odświętnie w powyciągane z szaf i kufrów przesypanych naftaliną uniformy, przechadzali się statecznie po rynku między, stołami zastawionymi jadłem i napitkiem, połykając od czasu do czasu, mimo woli, napływającą ślinę. Nejednego z nich niejeden raz korciło, żeby sięgnąć po szynkę, oderwać z niej kawał i połknąć, żeby uklęknąć koło beczki, odszpuntować kamieniem kołek i pić piwo do utraty tchu. Przeto na wszelki wypadek noszono z sobą listki piołunu, które na wspomnienie szynki żuto, i niezbyt długie szydła, którymi się dźgano, gdy przechodzono koło beczek.
        Zresztą niepotrzebne były piołun i szydła. Przed oczami pilnujących, jak obraz w procesji, zjawiała się Wybitna Osoba. Zapominali przeto o suto zastawionych stołach, splatali ręce na brzuchach i kręcąc kciukami młyńca, przechadzali się statecznie między stołami. Właśnie te splecione ręce, te kciuki chodzące nieustannie w młyńcu sprawiły, że na mięsiwie, na szynkach, a nawet na chlebie siadało coraz więcej much. Poczynając od tych dużych mechatych jak koniki stepowe, przez te średnie świecące jak komety na wiosennym niebie, po najdrobniejsze pleniące się w gnojówce z godziny na godzinę.
        Niemal się słyszało wzbierający z coraz wyższym na niebie słońcem powolny rozkład. Musze jaja, żółte, białe, fioletowe w porannym świetle, pękały, sączyły trupi jad w jadło. Rajcowie pilnujący stołów za dnia coraz częściej mieli przywidzenia, że stoły przysadziste, z odziomków dębowych zrobione, chodzą na rojących się larwach, kocących się jadowicie robakach. Zwidywały się im konie padłe nad rzeką, pobojowiska cesarskie, ryby gnijące w zakąciach wodnych, wodorosty śmierdzące chutliwie pękającą ikrą, bagienka ruszające się wiosennie od lęgnącego się skrzeku. Tylko co stateczniejsi, bardziej oczytani, przypominali sobie, że tak się wszystko rodzi, nawet Bóg, nawet wieczność, i przyglądali się bez bojaźni rozkładowi, przyjmowali go nie jako dopust boży, ale jako rzecz naturalną.
        Po pierwszym dniu oczekiwania na Wybitną Osobę gotowane mięsiwo, wędzone szynki, chleby pytlowe, upstrzone wprawdzie przez muchy, pachniały jeszcze rosołem, wędzarnią i chlebowym piecem. Po drugim dniu oczekiwania na Wybitną Osobę skisło mięsiwo, rozeszło się na robakach, na larwach, a szynki, siedzące sobie dotąd najspokojniej na liściach sałaty i pietruszki, trzeba było rozkroić i odciąć nadpsuty tłuszcz. Również chleb zgromadzony w koszach wysechł na słońcu i trzeba go było wymienić. Po trzecim dniu oczekiwania na Wybitną Osobę z zaścielonych białymi obrusami stołów trzeba było pościągać i wyrzucić psom całą szynkę, wszystkie kiełbasy i balerony.
        W kościołach modlono się o jak najszybszy przyjazd oczekiwanego, dano na uroczyste msze do okolicznych parafii, wysłano szpiegów i umyślnych posłańców, utoczono krwi z burmistrzowskiego ramienia, żeby z niej odczytać obraz dni nadchodzących. Ale burmistrz nieopatrznie ubiegłej nocy wypił kieliszeczek nalewki i obraz nie był tak klarowny, jak się spodziewać należało. W każdym razie na odczytanej z niego drodze, prócz gniadego konia w czapraku, nie widać było ani człowieka, ani kolasy, ani nieba choćby ociupinę weselszego niż codziennie. Przeto krew burmistrzowską wylano nocą do rzeki i zalecono, zwłaszcza co starszym matronom i niewinnym dzieweczkom, wzmożenie modłów.
        Tymczasem na stołach ostały się jeno porcelanowe talerze i kute z olkuskiego srebra sztućce. Wtedy też straż czuwająca na czatach poza miasteczkiem dała znać przez umyślnego, że w otoczeniu świty zbliża się Wybitna Osoba. W pośpiechu wiklinowymi witkami, jedlinowymi gałązkami, miotełkami zrobionymi z gęsich piór spędzono ze stołów wszystkie muchy i na środku rynku zapalono kadzidło. Z jedynej w miasteczku masarni przyniesiono dwa naręcza kiełbasy i rzucono na stół. Zapachniało jałowcem. Z piekarni, też jedynej, przytaszczono w koszach wiklinowych kilka bochenków chleba i pokrajano go w pośpiechu w grube pajdy. Odszpuntowano dodatkowo kilka beczek piwa i pitnego miodu.
        Gdy stoły na powrót przystrajano gałązkami jedliny i ciętymi pośpiesznie gałązkami mirtu i asparagusa, straż czuwająca poza miastem doniosła przez gońca, że zaszła pomyłka. Zamiast Wybitnej Osoby do, miasteczka podążała wataha brunatnych niedźwiedzi. Na rajców miejskich, na burmistrza, na mieszczan zajętych przez wieki kupczeniem, zarzynaniem zwierząt, zaczynaniem ciasta, warzeniem piwa, syceniem miodów, szyciem cholewek padł po raz pierwszy blady strach. Przecież wokół miasteczka nie było lasów i od wieków w okolicy, nie było nie tylko niedźwiedzi, ale nawet pomylonego zbója, sługi bożego lubującego się w cienistej gęstwinie. Nie przypominano sobie też, żeby do miasteczka miał przyjechać wędrowny cyrk czy też przyjść na odpust Cygan z niedźwiedziem.
          A jednak niedźwiedzie najwyraźniej szły na miasteczko. Można powiedzieć, że parły co sił w łapach, staczając się po okolicznych lessowych pagórkach pod baszty obronne i rdzewiejące mury. Wystarczyło wejść na kościelną wieżę, a choćby na wyższe dachy domów, żeby się o tym przekonać. Z daleka wyglądało to tak, jakby nagle wszystkie okoliczne drzewa wydaliły z siebie, zrodziły te kosmate zwierzęta i namówiły je do szturmu na białe miasteczko, przypominające pszczelą barć huczącą od ludzkiego mrowia.
        Gdy ryk walących w gród niedźwiedzi słychać było na rynku, rajcowie miejscy i mieszczanie pozamykali się w domach. Gdy niedźwiedzie znalazły się na rynku, rajcowie i mieszczanie wbiegli po schodach na stryszki. Stamtąd obserwowali, co też niedźwiedzie będą czynić. A niedźwiedzie już obsiadły beczki z pitnym i spadziowym miodem. I zanurzając w nich łapy, ssały je długo, pomrukując z lubości. Gdy beczki po miodzie były puste, powstały na tylne łapy i machając przednimi zgromadzonym na stryszkach mieszczanom, wyniosły się z miasteczka.
        Przez długi czas rajcowie miejscy nie mogli sobie wytłumaczyć tego niedźwiedziego najścia. Dopiero w kilka lat później wydało się, że ten miód, wyciągnięty z loszków na przyjęcie Wybitnej Osoby, był miodem z królewskich lasów otaczających ongiś miasteczko. A wszystkim przecież wiadomo, że w królewskich lasach zawsze były niedźwiedzie. To i teraz przyszły upomnieć się o swój miód.


Rzecz o kłótniach

        - Spraw, Boże, trawo, spraw, wodo, wygładź wszystkie kamienie, wypłucz szkło potłuczone, opiłki żelaza, Brut kolczasty do imentu zjedz, żebym się z nikim nie musiał kłócić, zbierać słowo do słowa, zaplatać je w cierniowe korony, rozlewać jak żółć i ocet, toczyć z nich noże, sierpy, gnypy, siekierki wszelakie przeciwko bliźnim swoim.
        Tak się modliłem, tak modliliśmy się wypasając krowy pod lasem, rozpalając jesienne ogniska, idąc do szkoły, skacząc do głębokiej wody, wchodząc po szyję w kwitnące konopie. Jak ognia, jak żelaza wsadzanego w ogień, jak zwiniętej na gorącym piasku żmii baliśmy się powtarzających się dzień w dzień wiejskich kłótni. Jeszcze do tej pory śnią się nam one po nocach, przerażają jak zmory. Widzimy, jak dwie sąsiadki stoją na trawiastych podwórzach, nabierają wodę ze studni i niby to spoglądając w źrenicę wody, w utopioną w niej gwiazdę, zaczynają coraz głośniej:
        - Wodo jasna, wodo przeczysta, wodo gasząca pragnienie, wodo obmywająca ciało, pojąca bydło, przepływająca na wiosnę przez obrazy święte, przez ciało wiszące na krzyżu, a któż z ciebie, wodo, wypłoszył ducha jasności, duszka czystości, iskrę promienistą. Kto cię zasypał rdzą, siwym popiołem, kto napluł w ciebie, żeby z plwociny pokociły się ropuchy, żebyś skamieniała w suchotnicze wapno, żebyś zbutwiała, żebyś się nam zatęchła, żebyś gniła przez wiek cały, rozkładała się jak padlina, jak diabelskie ścierwo, jak łajno najgorsze wypchane w boleści.
        - A widzę cię, widzę, sekutnico, widzę twoje kaprawe ślepia, twój jęzor jaszczurczy, twoją plwocinę wszeteczną, twoje słowo rdzewiejące, mówione tak jak się bździ bezwolnie, twoje przekleństwo gnilne. Przyszłaś nocą, przylazłaś, pokrako, chabeto skudlona, jałówko od razu jałowa, suko liniejąca, kocico strupiasta, macioro ciamkająca, rybo wiecznie śnięta, pociosku szczerbaty dar Boży łamiący, sznurze po wisielcu, strzygo po ojcobójcy, wilkołaku po mordercy, miazgo ściekająca po kopycie Kusego, paździerzu spalony w czeluściach piekielnych, posoko biała po Borucie, szpilko nakłuwająca hostię wiekuistą, łasico wypijająca krew przenajświętszą w kielichy rozlaną; oby Bóg pokarał cię ślepotą, niemotą, głuchotą; aby ci ręce uschły, i lewa, i prawa; oby wystawały z ziemi, matki naszej, i twoje dzieci, wnukowie i prawnukowie potykali się o nie i łamali nogi, i ręce łamali, i wybijali sobie zęby; obyś sczezła jak czeźnie łajno na słońcu, kozie bobki w wodzie, krowie placki na błoniu, końskie kule worywane w ziemię, ludzkie rozłażące się na owsikach i glistach; obyś się przemieniła w kocura ściganego wiecznie przez wściekłego psa, w mysz, na którą czyha kot, w ziarnko zatrute zjedzone przez mysz, w kroplę wody spijaną przez ziarnko wdeptane podkutym butem w ziemię, w robaczka nikłego topiącego się w tej kropli; żebyś wyschła od tej choroby na szczapę, na witkę, na badyl, na puch ulotny miotany przez wiatr po nieobeszłej ziemi i żeby cię nikt nie przyjął: ani człowiek, ani zwierzę, ani ptak, ani robactwo włażące do ziemi przed zimą, ani, ani, ani wieczne jak amen.
        Te kłótnie trwające przez całe dnie, tygodnie, miesiące, lata przerażały nas najbardziej. Chowaliśmy się przed nimi do komory, właziliśmy na stryszki zasypane sianem, do stajni, gdzie tuliliśmy się do zwierząt, na których, jak żywa, chodziła cała skóra. Ale bywały też kłótnie chłopskie w karczmie po napitku, na jarmarku, w polu. Wiedzieliśmy, że do nich musimy się przyzwyczaić, przysłuchiwać się im niemal nabożnie, gdyż za lat kilka nauka ta będzie nam potrzebna. A zaczynały się one tak:
        - Coś mi się widzi, kumie, żeście mi skibę przyorali. Nie będę przysięgał, ale na oko widać, żeście się wgryźli w moją miedzę i poszarpali ją jak wściekły pies. Nie dziwota, kumie, nie dziwota. Ludzie we wsi powiadają, że kły wam porosły jak u wilka, że gdy kładziecie się spać, dębczak gryziecie, żeby je zetrzeć chociaż ociupinkę, żebyście do ludzi byli podobni. Ale widać i to nie pomaga. Zabralibyście się do gryzienia kamieni zsypanych koło drogi na pryzmy, do kawałków żelaza pogubionych po polach przez konie, wojny i niebiosa huczące od spadających planet. A jeśli i to nie pomoże, gryziecie własne sumienie twardsze od dębczaka, od młyńskiego kamienia, od obręczy na koła. Cała wasza rodzina porośnięta kłami, wilczasta. Bóg was nimi pokarał, odkąd wypędziliście pradziadka na żebry, odkąd wasi parobkowie nie tylko przez dzień cały harują, ale jeszcze w nocy jako psy wam służą, sypiając po budach, naszczekując. Obyście się udławili tą skibą, oby jej wam starczyło za wieczność, oby przemieniła się na waszym grobie w śmiertelną rędzinę, w robactwo, oby was dosięgła w piekle i oplotła jako gad ognisty.
        Bywały też kłótnie obywające się bez słów. Nazywaliśmy je kłótniami filozoficznymi. Takich dwóch kłócących się, zazwyczaj starszych gospodarzy, kmieci z dziada pradziada, pojedynkowało się w ten sposób, że starali się jak najczęściej zachodzić do dworu, do księdza proboszcza, nosić nad nim baldachim, rozdawać świece w czasie nabożeństwa, dzwonić sygnaturką. Jeśli któraś ze stron nie wygrywała w tych posługach, jeśli proboszcz wyraźniej nie nadstawiał ucha któremuś ze staruszków, zamieniały się te bezgłośne kłótnie w kupowanie coraz wykwintniejszych strojów dla kobiet, uprzęży na konie, malowanych bryczek, ba, gazetek ludowych, a nawet kalendarzy i książek rozmaitych. Zdarzało się, że poniektóre rody kmiece tylko dlatego umiały się podpisać, czytać książeczkę do nabożeństwa, że się od paru pokoleń żarły ze sobą.
        Pamiętamy też kłótnię bez jednego slowa, ale przecież słyszalną, głośną, chociaż nie mającą nic wspólnego z filozofowaniem. Otóż dwóch ubogich staruszków, którzy przez cale życie żyli zgodnie kolegując z sobą od dziecka, przyświadczając sobie na weselu i na jarmarku, obraziło się nagle na siebie za wspominki nieopatrzne z jakiejś zalecanki. Któregoś dnia spostrzegła wieś, że obywają się bez jednego słowa, nie patrzą na siebie, nie stukają się laska o laskę, nie klepią się po udach i nie chichoczą, jakby ich łaskotała pod pięty wieczność niewidzialna.
        Którejś niedzieli postanowiono ich pogodzić. Cała dorosła wieś wyszła nad rzekę. Przyszli również staruszkowie. Wysztafirowani, w ancugach przywiezionych parę dziesiątków lat temu z Ameryki, w muszkach, stanęli parę kroków od siebie zwróceni plecami i na komendę podawaną przez sołtysa puszczali "bąki". Pierwszy zaczął dziadek Jakub. A zaczął szczęśliwie i pomyślnie od wystrzału jakby z dwururki. Dziadek Kacper zrewanżwał mu się drobną serią z maszyngweru. Dziadek Jakub zebrał się w sobie i huknął jak z moździerza. Dziadek Kacper poczerwieniał i poczynając jakby inny temat, spróbował zagrać sztajerka. Dziadek Jakub przeszedł wówczas na polkę. Ledwie polka się urwała, a tu już przeciwnik zadzwonił w mazura.
I ten pojedynek, ta kłótnia bez słów trwałaby z pewnością bez umiaru aż do wyczerpania obydwóch staruszków, do palpitacji serca, gdyby nie sołtys, który oddalając się od pojedynkowiczów rzekł:
        - Równiście sobie, godni. Możecie podać sobie ręce. Wybaczcie, że tak cicho mówię, ale takie dziury powybijaliście w powietrzu, że trudno oddychać.
        Po tej najsławniejszej w okolicy kłótni dwóch dziadków było sporo innych, na pieśni kościelne, na ludowe pieśni, na lube pieśni o kochaniu, babskim cieple, na picie siwuchy, zjadanie kiełbasy, na żarliwość w przeklinaniu starosty, wojewody, sanacji, wychwalaniu Witosa, ale już żadna nie przypadła tak ludziom do gustu. Inna rzecz, że w żadnej nie było tyle zapału, gorliwej krzątaniny, zbierania się w sobie.
        A teraz? Co tam teraz. Podupadły chłopskie kłótnie. Chyba żeby wliczyć w nie śmiganie na motocyklach, traktorach, samochodach, żeby nie zapomnieć o stawianiu piętrowych willi, poklepywaniu po ramieniu pana nauczyciela, codziennych wędrówkach do powiatu, do województwa, a czasem i dalej, i dalej.


Rzecz o świńskich sprawach

        - A jakżeśmy wojowali w Bośni - opowiadał dziadek Jakub - jakżeśmy w Bośni wojowali i jak się ta wojaczka skończyła, i we wsi pod sadem na trawie siedliśmy, żeby ociupinę odsapnąć, na oczy przejrzeć, ona wyszła z drewnianego domu. Zaciekawiło mnie to jej wyjście, bo jeszcze nie widziałem, żeby tak jak ona szedł kos weselny, paw łażący po blaszanym dachu rozpalonym na słońcu, cietrzew tańczący na polanie, rozgrzebujący rapami białą jutrznię do juchy. Podniosłem się na to jej wyjście najpierw na łokcie, na obydwa kolana, na proste nogi i zacząłem stopa za stopą iść do niej.
        Szedłem przyciągany przez jej chód, przez jej bose stopy śmigające w zroszonej trawie, pełnej spadających gruszek. Nie mogłem się dość napatrzeć, nadziwić jej bosym stopom, jakby związanym niewidzialną przędzą w kostkach, kruchym stopom, jeszcze pachnącym winnym moszczem tryskającym z beczki pełnej winogron. Stopy jej sprawiły, że nie widziałem dziewczęcej twarzy ani oczu, nie pamiętam, w jakiej była bluzce, w jakiej spódnicy, nie wiem, czy miała warkocze, czy rozpuszczone włosy. Jak powiadam, patrzyłem jeno na jej stopy wąskie jak te zgniatające łeb gadziny, suche, ciasno związane w kostkach, że wydawało się, otrą się o siebie, a iskry się posypią. I ożył w mej pamięci odpustowy obraz wiszący w domu na bielonej ścianie, na którym idzie święta Magdalena z wonnościami, żeby namaścić jeszcze węższe stopy z Ewangelii. I chciało mi się zapłakać, upaść na kolana, przytulić się do jej stóp, całować je od małego palca do dużego, od podbicia do kostki, od kostki do pięt, od pięt przez całą podeszwę mokrą od rosy, zieloną od trawy, pachnącą żelaziście winnym sokiem.
        A wtedy ona wyciągnęła spod jedwabnej szalówki ręce, na których wisiało spore pęto suszonej kiełbasy. Widząc tę kiełbasę przypomniałem sobie, że nie jadłem już trzy dni, że jeszcze wczoraj wygrzebywałem z ziemi rozsypane ziarna kukurydzy, że ścinałem scyzorykiem żółty mlecz i pędy lebiody, że zjedliśmy z chłopakami prawie całą łąkę przylegającą do okopu. A kiedy po tej zjedzonej w nadmiarze trawie, po piątym ataku na bagnety, próbowałem zasnąć, czułem, jak żołądek sam siebie trawi poruszając się we mnie leniwie jak zwierzę, jak wprawiony w ruch żarnówką młyński kamień mielący sam siebie.
        Wziąłem z jej rąk kiełbasę i usiadłem z powrotem na trawie, i jadłem dławiąc się ledwie przeżutymi kęsami, i krztusząc się od napływającej ciągle śliny. A gdy przełknąłem ostatni kawałek, zobaczyłem, że nie ma już pod sadem wąskich stóp. I na próżno ich szukałem. Nie było ich ani pod sadem, ani w pobliskim domu, nie było ich we wsi, nie było w okolicznych polach dymiących od pożarów, od wybuchających szrapneli, rozrytych końskimi kopytami szarżującej kawalerii. Byłbym wszystko zwalił na karb przywidzenia, sennego zmęczenia, gdyby nie nasycenie i smak czosnku w ustach.
        Z Bośni przerzucono nas nad Piavę. Biliśmy się tam z makaroniarzami zakopanymi po szyję w bagnie, przypominającym rozłażący się, rozkładający na upale czarny makaron. A gdy pewnego dnia przestaliśmy się bić, gdy wyleźliśmy z tego czarnego makaronu pełnego szczurów, żab i pijawek i usiedliśmy pod winnicą, zobaczyłem, jak w pobliżu, nad rowem pełnym zielonkawej wody, siedzi dziewczyna z podwiniętą do połowy uda spódnicą i moczy sobie nogi. I znów nie widziałem jej twarzy ani jej oczu, bluzki, podwiniętej spódnicy, jeno jej śniade uda.
        Podniosłem się spod winnicy i przytrzymując się witek, gdyż od kilkudniowego głodu miotało mną bardziej niż ongiś po wyjściu z karczmy Judki, szedłem do niej, a raczej do śniadych ud, od których jak od miedzianej patelni odbijało się słońce. Jakże one musiały być upalne, jak przytulne, gładkie, z ledwie sypiącym się puszkiem. I już chciałem uklęknąć modlitewnie, przytulić się do nich całą twarzą, gdy dziewczyna wyciągnęła zza pleców prawie ćwiartkę pieczonego prosiaczka. Zapachniało majerankiem, kminkiem, imbirem, bobkowym liściem, czarną solą. Wziąłem z jej rąk tę pieczeń, usiadłem na brzegu rowu, opuszczając ubłocone buciory w zielonkawą wodę, i zapominając o dziewczynie, o jej obnażonych udach, jadłem i jadłem, póki nie zaćmiło mi się w ślepiach, póki od przesytu nie zaczęła mnie męczyć włochata jak czarci wypierdek czkawka. A gdy ostatni kęs wepchnąłem sobie do ust palcem, gdy zacząłem oblizywać z tłuszczu ręce aż po łokcie, zobaczyłem, że nie ma już dziewczyny. Ani nad rowem, ani w winnicy, ani za winnicą w oliwkowym gaju szarym, a właściwie cynowym jak woda chlupocząca na bagiennym polu.
        Ledwie wojna się skończyła, ledwie w cebrzyku zdążyłem się obmyć z italiańskiego bagna, udało mi się wyjechać za Wielką Wodę do Chicago. Z dębowym kuferkiem, okutym po rogach stalową blachą, z żelazną kłódką, jechałem szifem po dolary. Ale po przyjeździe dolarów jakoś długi czas nie było. Nawet roboty, tej najgorszej, śmierdzącej od gór krowiego łajna, nie było dla mnie w rzeźni. Błąkałem się po mieście z dnia na dzień głodniejszy, nie widząc ani drapaczy chmur, ani parterowych domków na przedmieściach. Wszędzie rósł przede mną chleb. Każdy kamień na drodze, bryła sucha, gazeta zwinięta w szarą kulę były dla mnie pajdą chleba, kawałkiem ogryzionej kości.
        Którejś niedzieli wyszedłem poza miasto i oniemiały z głodu siedziałem na pustej prerii, przyglądając się stadom bydła pasącym się w oddali, szykowanym pod nóż. Marząc o befsztyku, patrząc w swój żołądek, nie zauważyłem, że parę kroków ode mnie siedzi murzyńska dziewucha goła, goluteńka, opalająca się w czerwcowym słońcu. Widzę tę jej nagość czarną, inną od nagości białej, a przecież tak samo kuszącą, tak samo wszeteczną, przyciągającą jak magnes, jak źródło spragnionego. Widzę ją i idę do niej na bałyku, na kolanach, gdyż osłabiony z głodu nie mogę się podnieść na równe nogi. Idę, a trawa szeleści, a jej nagość coraz bliższa czerni się jak żelazo hartowane w ciemnej glinie. A gdy byłem tuż, tuż, gdy już ręce wyciągałem, żeby dotknąć tego ciała, stłamsić w łapach jej piersi strzeliste, ona się podniosła z trawy, uśmiechnęła do mnie i sięgając na oślep obok siebie, podała mi zawiniętą w papier szynkę.
        Rozrywałem ją zębami, pożerałem dławiąc się i śliniąc, stękając i pomrukując, śmiejąc się i płacząc z radości, że wreszcie napycham żołądek, to wieczne poruszające się zwierzę, tego włochatego smoka, który mógłby strawić całego barana, całą kamienną górę, żelazną lokomobilę, jeśliby się ją posmarowało odrobinę masłem. A gdy przełykałem ostatni kęs, gdy chciałem się położyć na trawie spocony z wysiłku, nie było przy mnie ani na prerii, ani za pasącym się bydłem murzyńskiej dziewczyny. Zdawało mi się tylko, że step jakby ociupinę poczerniał od jej nagości.
        Dopiero gdy wróciłem z Chicago, gdy mi się poszczęściło, gdy przywiozłem sporą garść "zieleńców", zwiastujących nawet w zimie wiosnę, gdy kupiłem parę mórg i dom krępy wysadziłem na wieś całą, na zazdrosne sny całej parafii, a także dworu, gdym zaczął bywać na zabawach, festynach i weselach, to i owo zobaczyłem, na tym i owym rękę położyłem, przytuliłem się do tego i owego i ono ode mnie nie uciekło, pomyślałem, że babskie ciepło, nagość dziewczęca, światło idące z rąk i z nóg bosych najlepiej się widzi, gdy się jest sytym. Jako świadka tej prawdy wielkiej jak cały źywot ludzki mogę podać samego siebie młodziutkiego, wędrującego po świecie z karabinem, szukającego pracy, od którego nie uciekał ani pies, ani kot, ani płochliwsza od nich dzierlatka, ale tylko wtedy, gdy Jakubek miał brzuch zaokrąglony, gdy w nim nie grała na pustych kiszkach cygańska kapeIa.
         Prawdzie tej też ochotnie przytaknie głową i kopyścią Jantoska moja, z którą nie tylko kasze rozmaite jadałem, kołacze z twarogiem, ale nejedno wesele przetańcowałem, niejedną noc do białości w koniczynie suchej przeleżałem.


Rzecz o znajomku

        - Kiedy jeszcze mieszkałem za wsią, z dala od ludzi i w pobliżu zwierząt, miałem znajomego, człowieka niespokojnego, nieustannie zmyślającego dyrdymałki rozmaite. Najwięcej tych zmyśleń, opowieści, gadek rozlewnych nachodziło go jesienią i zimą. Wiosną i latem nie odróżniał się niczym specjalnyrn od pozostałych ludzi pracujących w polu, przycinających drzewa w sadach, poprawiających pasieki, łatających zagrody. Dopiero późną jesienią, zimą, kiedy pępowina, naczynia limfatyczne wiążące nas z ziemią, z przyrodą całą rozluźniały się wyraźniej, dziwaczał coraz bardziej. Wprawdzie pozostali moi znajomi też dziwaczeli, ale nie rzucało się to tak w oczy.
        Mój znajomy zaczynał od tego, że po zasianiu oziminy, wykopkach i zaoraniu ziemi na zimę, przebierał się co rano w tużurek i melonik kupiony na tandecie i zdejmując z gwoździa mahoniową laseczkę ze srebrną gałką, wybierał się na spacer do pobliskiego lasu. Wyprostowany, stawiający drobniutkie kroczki w lakierkach, podśpiewywał sobie co frywolniejsze piosenki ze stołecznych kabaretów. A gdy się już znalazł w odludnych łąkach, recytował z pamięci wiersze dawne i wiersze nowe, powiadające o tym, że wszystko przemija.
        Jakby na potwierdzenie sensu tych wierszy zjawiał się przed nam brzozowy zagajnik z osypującymi się liśćmi, a nad nim nitki babiego lata miotane przez wiatr. Jeszcze nie tak dawno zielona łąka więdła pod jego lakierkami, świeże kretowiska czuć było zimowym snem, a tu i ówdzie pasące się krowy, mokre od parannej mgły, od nieustannie siąpiącego kapuśniaczku, spozierały w zacierający się widnokres wilgotnymi do wzbierającej tęsknoty ślepiami. Na ich rogach, jak na krosnach żywych, przędło się powoli i dostojnie złoto jesiennego powietrza.
        Do nich, do tych krów mój znajomek przemawviał zgrabnie zapamiętanymi fragmentami wyjętymi z pism filozoficznych. Zdarzało się też od czasu do czasu, że zapominając się wspierał na leżącym zwierzęciu prawą nogę uwięzioną w lakierku i wygłaszał pełnym głosem co znaczniejszą cząsteczkę z zapamiętanego przemówienia powiatowego dzałacza. Krowa, nie przygotowana na głos tak ogrommy, zrywała się na równe nogi, śmajdała ogonem, a jej krzywe do tej pory rogi wyprostowywały się z przerażenia. Znajomy mój, odskakując w bok, szedł z resztką jego przemówienia do lasu i przystając nad jamą borsuczą wykrzykiwał je w rozkopane przez zwierzę trzewia ziemi. Borsuk, szykujący się już do zimowej drzemki, budził się na chwilę, wystawiał swój spiczasty łeb z jamy, ale zobaczywszy, że to nikt z powiatu, zatykał otłuszczonym zadkiem jamę, puszczał wiatry smrodliwe, że więdły co niższe sosenki, wchodził, a raczej wsuwał się majestatycznie w jamę i układał z fukaniem do zimowego snu.
        Równiutko z pierwszym śniegiem, ściągniętym przez mróz, znajomy mój zrzucał tużurek, melonik i lakierki, wieszając na gwoździu mahoniową laskę. Przebierał się w barani kożuch wywrócony włosem na wierzch, w futrzaną czapkę zjedzoną przez mole i w stare walonki wygrzebane ze stryszku. Przepasany szerokim rzemieniem, wyciętym z surowej końskiej skóry, brał i do ręki dębową maczugę nabijaną krzemieniami i całymi nocami czatował u wylotu powiatowej drogi prowadzącej w las. Z nudów, z coraz głębszego smutku, z żałości niezmierzonej jak naddunajecka dolina zasypywana przez śnieg znajomy mój udawał zbója Madeja.
        O czatach tych rozniosła się wieść po całej okolicy. Ludziska siedzieli w domu, nie wyjeżdżając do okolicznych miasteczek nawet po wódkę. Opowiadano dzieciom nie mogącym usiedzieć spokojnie na przypiecku, że zbój Madej prócz maczugi nabijanej kamieniami, hufnalami ma również taką maszynkę żelazną bijącą niegrzeczne dzieci, pławiącą je w stawie, wysyłającą z krowami na jesienne łąki, odbierającą wszystkie słodycze, pukawki i korkowce kupione na jarmarkach i na odpustach.
        A tymczasem mój znajomek, nie wiedzący nic o szerzących się po wsiach opowieściach, całymi godzinami czatował pod świerkiem zasypanym śniegiem na przejeżdżającego bryczuszką księdza proboszcza, żeby wymusić na nim za pomocą maczugi, majchra zrobionego z kawałka kosy, moczonego w czerwonej farbie, w zwierzęcej jusze, rozgrzeszenie za zwiezione latem z rządowego lasu okrąglaki na budowę domu, za przyorane parę skib z pola sąsiada, za wyłudzenie od świętego Rocha, z pomocą mszy i łapówek w postaci kogutów, jajek i osełek masła, dawanych wikaremu, większych niż w całej wsi urodzajów. Zabrał też proboszczowi cały sznur po wisielcu, pociął go na kawałki i rozdał między znajomych, biorąc za kawałek pół litra.
        Tam też, w rządowym lesie, wychodząc spod przydymionego śniegiem świerczka, przydybał prezesa koła łowieckiego i chlastając majchrem po jego baranim kożuchu, wymusił na nim nie tylko dubeltówkę, ale cotygodniowy okup w postaci kilku zajęcy, bażantów, kuropatw. Z brewerii, z rozpierającego go i wyraźnie bodącego mięsiwa napadł tuż przed Wilią kolędnków idących nie tylko z turoniem, ale z Bogiem zrobionym z akacjowego drzewa, pobił Trzech Króli wędrujących do tego Boga i zabierając im dary bogate, spoił ich gorzałką do nieprzytomności. Pijani, zataczając się od rowu do rowu, śpiewali na cały głos gminne piosenki, które czuć było końskim nawozem i świńskim moczem.
        Ale nie było to jeszcze to, na co od pierwszego śniegu polował. Przeto nadal całymi nocami przesiadywał pod świerczkiem zasypanym śniegiem, popijając dla rozgrzewki bimber z piersiówki zaprawiony miodem, zagryzając od czasu do czasu co tylko wyjętą z wędzarni kiełbasą. Którejś styczniowej nocy, widnej jakby w powietrzu zapalono rozlany spirytus, zobaczył na powiatowej drodze w głębi lasu majaczące dwa deresze zaprzężone w sanie wyścielone baranicą. Dzwoniły dzwonki zawieszone u chomąt, z nozdrzy końskich szła oszroniona para, a nad tym wszystkim górował wysoki głos naczelnika gminy. Wyszedł nasz znajomy, nasz zbój Madej, spod świerczka na powiatową drogę i chowając za siebie krzemienną maczugę, czekał na rozkraczonych nogach na zbliżające się sanie. Gdy końskie pyski, całe w sędzielaku, były tuż, tuż, wrzasnął przeraźliwie i łapiąc za lejce wypuszczone z rąk naczelnika, zatrzymał sanie. Naczelnik, widząc nad sobą krzemienną maczugę, wykokosił się spod baranicy i padając na kolana przed zbójem Madejem, jął go błagać o życie.
        - Nie o życie tu idzie - krzyknął zbój - jeno o deski na szalunek domu, o cement i dachówkę.
        - Panie mój, obywatelu zbóju - szepnął blady jak skrzepnięty śnieg naczelnik gminy - wszystko, wszystko będzie, i deski jak się patrzy, i cement, i dachówka biała lub czerwona.
        Po tej rozmowie już spokojny o życie naczelnik i gminy i spokojny o deski zbój Madej dopili resztkę bimbru zmieszanego z miodem i rozeszli się do domów. Wprawdzie jeszcze później zbój Madej czatował pod ulubionym świerczkiem na kogoś z powiatu czy nawet z województwa, żeby się upomnieć o lepszą drogę i obiecaną kilka lat temu szkołę, ale jakoś nikt stamtąd do naszej wsi wybierać się nie kwapił. Przeto jeno dla rozgrzewki przyskrzynił którejś nocy trzech złodziei, wracających zza wody ze skradzionym widokiem na przeszłość i przyszłość (była tam taka fabryczka akurat tych widoków), ale nawet im ich nie zabierał. Rozluźniony już był w sobie, ochwierutany ze złości, nijaki.
        Tydzień później zrzucił z siebie strój zbója i na powrót stał się moim znajomkiem. Zresztą był już najwyższy czas, gdyż śniegi tajały na coraz cieplejszych polach, całymi płatami zjeżdżały ze strzech, a obnażona ziemia jęła dymić rozmarzniętym ciepełkiem, dopraszającym się o bronę i pług. Nad szerokimi polami zjawił się pierwszy skowronek, ta sygnaturka kmieca wróżąca początek ciężkiej roboty. Do niej, zakasując rękawy, podwijając nogawki cajgowych portek, szykował się mój znajomek.


Rzecz o chłopskim szczęściu

        - W dzieciństwie słyszałem, że dawnymi laty istniało szczęście chłopskie. Toczyło się to szczęście na kształt koła od wozu czy też bochenka chleba z pagórka na pagórek, z doliny w dolinę. A tocząc się przystawało przed każdą, nawet najuboższą chatą, całe we wstążkach odciętych z tęczy i wesel, zaplecionych między akacjowe szprychy, z nożem szerokim wbitym w pępek chleba, żeby go można było na podorędziu pokroić i rozdać po kromce głodnym. O tym szczęściu opowiadał dziad podkościelny, niegdysiejszy bogacz, którego majątek skapiał jak gromnica, rozlazł się, jakby był uciułany z wszy, gdy mu kartacz urwał nogę na cesarskiej wojnie, a żona, młoda jeszcze i pieszczotom chętna, przepędziła go z domu na żebry.
        Odtąd śniło mi się po nocach, że jadę na tym kole w kraje nieznane, gdzie na drzewach rosną szewrowe trzewiki, cajgowe ubrania, witosowskie koszule, całe naręcza kiełbas, głowy cukru. Siedząc na tym kole widziałem dalej, niż może dojrzeć zwykłe oko ludzkie. Domyślałem się przeto, że w moim ojcu mieszka nie tylko wojna cwałująca na koniach, strzelająca z kartaczy, ale jest też śpiewające wesele ze stołami uginającymi się od kołaczy, że w dziadku moim prócz pańszczyźnianego pręgierza, stojącego koło świętej lipy, jest tytoń fajkowy i tytoń turecki, nie brakuje malagi ani rumu, ani komiśnego chleba i słoniny grubszej niż scyzoryk.
        Aliści ledwie słońce, to piastowskie koło, uplecione z kłosów i traw rozmaitych, przesycone miodem, zapadało się w wody, zeskakiwałem z tego koła szczęśliwego. Ono zaś, tacząc się po ciemku, pomyliło wiejskie drogi wybite po synkle w piasku, rozkopane do podskórnej wody krowimi racicami, rozgrzebane przez kury, i zamiast obok chłopskich chałup jęło coraz częściej przystawać obok dworów i pałaców. Nie pomagały modlitwy, pacierze wyniesione z kościoła, z cmentarnej kaplicy, zaklęcia rosnące dotąd po lasach, pamiętające czasy pogańskie, wróżby jeszcze starsze, prawie tak stare jak bóg każdy.
        Szczęścia nie było w naszej, wsi, w sąsiedniej. Szukano go po studniach, po rzekach, stawach i jeziorach, jak się szuka latem potopionych dzieci, ale nie było go w wodach płytszych, a te głębsze akurat tego lata pogubiły dna i dymiło się z nich, że ludzie zawrotu głowy dostawali, głupieli. Próbowano za tym szczęściem łazić po najwyższych drzewach wspinać się do nieba, gdzie miał je zanieść nie wiedzący, co zabiera, archanioł Gabriel. Ludzie co mądrzejsi powiadali przecież, że to szczęście jest podobne do zwiastowania, nie dziwiła też nikogo pomyłka archanioła Gabriela. Złośliwi twierdzili, że to szczęście, jak królika czmyhającego po nocy z uchylonej stajni, zadusiły psy, rozszarpały, zjadły do ostatnego kłaczka.
        Może było tak, może inaczej, jedno jest pewne, od tej pory nigdzie nie można było spotkać toczącego się koła. Przeto ludzie nie mogąc się doczekać, kiedy szczęście przytoczy się do nich, żenili się coraz częściej, schodzili po nocach, przywierali do siebie ciałem i duszą. Z tego przywierania rodziły się dzieci i podobne do nich, bo też wiecznie głodne, pacierze. Czasem z tego przywierania rodziła się śmierć. A to wtedy, gdy jedno z przywierającyoh zapomniało wyjąć z zanadrza noża, gnypa, bagnetu. Wtedy wywożono zmarłego razem ze śmiercią za wieś, zakopywano w piasku i oszukując szczęście, pito wódkę, śpiewano pijane pieśni, wywlekając ze zmarłego cosik takiego lnianego, przezywanego duszą, a z żywych skamlenie, nazywane śpiewaniem.
        Kiedyś na jarmarku spotkałem chłopa mądrego, małomównego, że dębowy odziomek wyrwany Dunajcowi wydawał się gadułą. Usiadłem z nim na wytartym progu karczmy z półlitrówką między kolanami, z kielonkiem ciętym ze szkła grubego i piłem dopóty, dopóki nie wygadał przede mną rozumu swojego przyrodzonego i mądrości wszystkich pozbieranych przez żywot cały. Chłop ten, który nie skumał się nigdy z żadną babą, panem, księdzem, bogiem, diabłem, powiadał, że chłopskie szczęście to kozie bobki rozsypane po błoniu. Mądryś, to schylisz się po jeden, do ust włożysz, gdy nikt nie widzi, rozgryziesz, na języku potrzymasz, pożujesz. I nie trzeba nawet przełykać, żeby wszystkiego się o szczęściu chłopskim dowiedzieć.
        Chłop ten mrukliwy, nie lubiący grzebać się w słowie, twierdził, że o szczęściu chłopskim gadają tylko ci, którzy chcą omamić wieś, oszwabić. Oni podburzyli chłopa przeciw zwierzętom, zwierzęta przeciw trawom, trawy przeciw ziemi, ziemię przeciw łajnu wydalanemu w boleści. A wystarczyło siedzieć w lesie, nad wodą, i palcem nie kiwnąć, żeby miody spijać ściekające z dziupli, pędy wodne żuć, korzonki pogryzać, owoce drobne otrząsać. Zachciało się człowiekowi zaznać, jak smakuje ciało brata młodszego, zwierzęcia, i połamał je kołkiem, zatłukł kamnieniem. Zachciało się chłopu chleba najeść do syta. Zboże zasiał w ziemi, sierpem je w pień wyciął, cepami wytłukł z kłosów, połamał kosteczki ziarniste na kamieniu i najadł się ciała roślinnego, nałykał.
        A jak się nałykał, najadł, zamiast siły spodziewanej jęła się w nim lęgnąć śmierć. Początkowo była ona nie większa od komara brzęczącego dokuczliwie nad uchem, od ćmy obijającej się o szkiełko lampowe. Ćmiło cię, człowieku, coś za potylicą, ciemniało za źrenicą, bulgotało w trzustce. Ale nie zwracałeś na to uwagi. Dopiero gdy ciało ci się postarzało, pokurczyło, pofałdowało, że skóra na twoich członkach chodziła luźniej niż na psie, wspomniałeś brata młodszego zjedzonego na weselu, przypomniałeś sobie ciało roślinne zmielone, w piecu upieczone, przełknięte na zawsze.
        Po ożenku spotykałem jeszcze sporo ludzi statecznych, rozumnych, gadających o chłopskim szczęściu. Poniektórzy z nich nawet je od czasu do czasu widzieli na wiosennym polu, oczyszczonym z omamienia, z chorób zbożowych i ludzkich przez pierwszą burzę z błyskawicami. Jak ta sierotka tylekroć opiewana w dziadowskich pieśniach przestępowało z bosej nogi na bosą stopę, podkurczało ją czerwoną jak u boćka pod siebie, pochlipywało zasmarkane, ale nikt się koło niego nie zatrzymywał, żeby je pogłaskać po głowie, zabrać do domu, napoić mlekiem prosto od krowy.
        Gdy ożeniłem się z Jantoską i dzieci nam się sypnęły, sam zacząłem tego szczęścia szukać. Ile ja pól i łąk schodziłem, ile lasów przeszukałem za nim. Ale ono ciągle przede mną uciekało. Już, już mi się zdawało, że je trzymam w garści za skrzydło, za ogon, za łapę, za skórę na grzbiecie, za witkę czerwoną, za gałąź palczastą, za rękę wąziutką jak u spisującego słowo Boże, ale ono nagle potrafiło się przekopyrtnąć, przekabacić, przepoczwarzyć i czmychnąć w mysią jamkę, w rankę na dłoni, w dziurę po gwoździu. I nie znalazłeś sposobu, żeby je stamtąd wyciągnąć szydłem cieniutkim, drucikiem rozpalonym do czerwoności, jakim się wyciąga duszę struchlałą z panienki sprzedanej bogatemu wdowcowi.
        Którejś niedzieli wpadłem do izby z takim wrzaskiem, z takim drzwi trzaskaniem, z takim zapomnieniem dusznym, żem słowa przez pacierz cały nie mógł wyrzec, że je już mam, że je zdybałem. Akurat tej niedzieli na lipach podworskich, rosnących koło drogi, spotkałem kilka rojów pszczelich. Oblepiły one całe gałęzie, huczały jak basetle i zbierać się dały gołymi rękami, nawet bez okadzania dymem. Zebrałem je też w parciane worki, powsadzałem do uli, oswoiłem, na miód się ogromny szykowałem. Aliści przyszła zima okrutniejsza niż zwykle, wymroziła pszczoły, wydusiła do ostatniego pnia. Nie spróbowałem ani kropli miodu, nie ulepiłem z pszczelego wosku ani jednej świeczki.
        Przeto dałem pokój poszukiwaniom dalszym. Jak mój dziad, jak pradziad orałem ziemię, matkę naszą, siałem w nią ziarno, kosiłem zboża. A gdy mi się cniło w długie noce jesienne, w zimy białe, sam do siebie mówiłem gadki o tym szczęścu jadącym na kole ustrojonym przez wsie nasze, przystającym koło każdego domu, żeby podzielić się chlebem. Później te opowieści umajone mirtowo przekazywałem dzieciom moim podrośniętym, a od czasu do czasu wsi całej zbierającej się w mojej izbie na wyskubkach, na gadkach całonocnych.


Rzecz o księdze łowów

        - Wyjąwszy mieszczan zasiedziałych z dziada pradziada w naszych miastach zgrzebnych, inteligentów parających się piórem i liczydłem, nie spotkasz w kraju naszym słowiańskim człowieka, któremu nie drgnęłoby serce na widok boru podszytego płową zwierzyną. Nie spotkasz też męża statecznego, kawalera szykującego się do żeniaczki, a nawet chłopca ledwie opierzonego, który przeszedłby obojętnie obok wody rozlanej szeroko, obok rzeki pomykającej bystro po kamieniach, rozlewającej się jak pacierz wiekuisty po nieobeszłej równinie. Drgnie w nich, na pewno drgnie dusza na widok ryby stojącej nieruchomo w wodzie, jak ogromne wrzeciono, na które nawija się powoli, aczkolwiek nieustannie, wieczna nić snu. Można więc śmiało rzec, i że jest w nich utajona gotowość na przyjęcie, na czytanie księgi łowów. Nie wiadamo tylko, czy ta księga istniała kiedykolwiek, czy została spisana piórem I spadłym z zimowego nieba, wyhaftowana nitką szczerozłotą na białym lnie porannej łąki ściągniętej przymrozkiem, czy też ocalała z niej tylko jedna kartka, jak ze starego pamiętnika spalonego przez wojny, rozniesionego przez szable i piki. Ano zobaczymy.
        Nie dziwota, że kogo byś nie tknął w zimowe czy też jesienne wieczory, każdy opowie ci o szaraku przydybanym w ogrodzie na ogryzaniu owocowych szczepów, o rogaczu podchodzącym do stodółek, z których wyłazi siano przeciągające się we śnie, o jeleniu niosącym między rogami obraz Matki Boskiej, Piłsudskiego, Witosa. Co młodsi, nie pamiętający już Witosa i Piłsudskiego, opowiadają, że jeleń niósł między rogami portret naczelnika gminy, powiatu, województwa.
        Właśnie te jelenie, niosące między rogami rozmaite portrety, podchodzące zimą pod nasze wsie i miasteczka zasypane śniegiem po okapy domów, są symbolem dawnych opowieści o łowach, o zwierzynie zamieszkującej nasze lasy słowiańskie, marzenia nasze myśliwskie, tajemne drgnienia serca polującego nieustannie, nasze dusze szeptające w drzemce, że nie wszystko jeszcze stracone, zabite żelazem, betonem, cegłą, asfaltem. Że wystarczy wyjść w przestrzeń poranną zasypaną po kolana świeżo spadłym śniegiem, aby z tropów zwierzęcych wietrzyć rozsiane piżmo wiodące do lasu, do leśnego parowu, do bajorek nigdy nie zamarzających, pochrząkujących, taplających się ogromnym miesiączkiem w pełni i jeszcze większym od niego odyńcem.
        Usta nasze, śpiewajcie psalmy, drgnijcie dusze nasze, zasypane po siwe źrenice pyłem codziennym i kurzem od litanii ogromnej, na której zapisane są pazurkami, zgubionym piórem, racicą, kopytkiem, posoką przypominającą czerwony różaniec pierwsze zdania księgi łowów. Sprawcie, niebiosa, żebyśmy je mogli czytać powoli, sprawcie, żeby ani jeden, człowiek nie wyszedł tego ranka przed nami i nie zdeptał walonkami tych słów wygniecionych w śniegu. Niech zostaną na nim na zawsze. Niech je słońce wtopi głębiej, a mróz utrwali jak w siwym żelazie.
        Po tych śladach, a w gruncie rzeczy po słowach owej księgi łowów wtopionych w śnieg, po mchu wystającym spod lodu, zamarzniętym na kość, łatwiej nam będzie dojść do lasów dawnych, do borów, do wód przeświecających przez bory jak małe planety. Albowiem w owych czasach bór, woda rozlana szeroko, łąka podbita nie tylko trawiastym puchem, ale również zajęczą sierścią, piórami ptaków rozmaitych, były ostatnim egzemplarzem księgi łowów, z której można był czytać do woli, na wyimki, i myśliwy był kontent, i gromadka koło ognia, słuchająca myśliwego, wierzyła w każde jego słowo.
        Zresztą, jak mi nie wierzycie, wstąpcie do kościółka naszego drewnianego, pooglądajcie sobie witraże drobne przedstawiające wiele stronic z tej pradawnej księgi łowów, kiedy żył nie tylko niedźwiedź borykający się z dębem, tur próbujący wziąć na rogi wrośniętego w jodłę światowida, ale również jaszczur, na którego do tej pory na próżno poluje święty Jerzy i sumienie nasze, ciągle zmieniające łuskę, ciągle nieuchwytne dla słowa Bożego.
        A jedna ze stronic tej księgi łowów zaczynała się tak:
        "I wyszedł pan jesienią złotą w pole ogromne, po widnokres drewnianą sochą zaorane. A za tym polem stał bór jesienny i jak żubr raniony oszczepem krwawił. Nad borem siwy sokół krążył, a nad sokołem kołowało, przerzucając się ze skrzydła na skrzydło, jesienne niebo, Małe jak mleko, patrzące na wszystko zaciągniętą bielmem źrenicą słońca.
        Przeszedł pan pole, przeszedł bór i wyszedł nad wodę ogromną, która w brzegach piaszczystych kołysała się jak kolebka pradawna. Spojrzał pan na wodę upierzoną, usianą gęsto przez ptactwo rozmaite, iż zdawało się, że lada chwila poderwie się do lotu. Z łabędzi pływających po niej, z cyranek, cyraneczek, krzyżówek, łysek wybrał pan gęś młodą, jako żagiel popielaty koło brzegu pływającą. A wybrawszy zdjął łuk z ramienia, wyjął strzałę z kołczana żelazem okutą i na cięciwie napiął. Strzała, jak struna skrzypiec podcięta nożem, jak niewinna modlitwa strzeliście śmigająca w niebiosa, w powietrzu jasnym zaśpiewała cieniutko, zajęczała. Zerwał się z wody ptak przeszyty, zagęgał, zatrzepotał skrzydłami i sypiąc pióra na powietrze jesienne, na wody zrywające się razem z nim do lotu, u stóp jego upadł kamieniem upierzonym. A strzała, lecąca nad wodą jeszcze bardziej teraz upierzoną, przeszyła na wylot jednego i drugiego żerującego szczupaka i szybując dalej nad wodą utkwiła na drugim brzegu we łbie wierzby stuletniej.
        Żal się zrobiło panu strzały śmigłej. Przeto podniósłszy z ziemi gąskę zamierającą, wyłowiwszy z rzeki szczupaki ustrzelone, przerzucił przez ramię łuk i obszedłszy jezioro dookoła, znalazł się pod wierzbą. Jednym szarpnięciem wyrwał strzałę z wierzbowego łba. Spojrzał na ostrze z żelaza kute, na bełt z wiązu wycięty. Gęsi puch, łuska rybia trzepotały się na nim nie chcąc ulecieć w powietrze. Zdziwiło to pana niepomiernie. Palcem po bełcie przejechał, palec oblizał. Ani chybi, dzikim miodem spadziowym był bełt posmarowany. Spojrzawszy na wierzbowy łeb, spostrzegł, jak z jamki po grocie kropla po kropli cieknie miód ciemny jak smoła. A miód, wiadomo, napój przedni, jako ambrozja święta czczony. A rozburzenie barci żywej, strzałą przebicie, z rozkazania krolewskiego karane było gardłem, jak zabicie kmiecia, podobnego do barci, na królewskim polu pracującego.
        Przeto rzuca pan ptaka, rzuca dwa szczupaki, łuk na gałęzi wiesza i po wysoką trawę się schyla, żeby ranę broczącą miodem zatamować. Aliści zamiast garści trawy w jego zaciśniętej dłoni trzepoce się zając za słuchy ujęty i jak dziecko co tylko narodzone popłakuje, wrzeszczy wniebogłosy. Rozsierdzony pan jak nie weźmie, jak nie praśnie szarakiem o ziemię, matkę naszą rodzoną. Szarak, przekopyrtnąwszy się przez łeb, w pole czmycha, a z trawy upadkiem zająca spłoszone zrywa się z furkotem stadko kuropatw, a na trawie jeszcze siedem wbitych, gotowych do skubania leży."
        Przytoczywszy tu jedną ze stronic dawnej księgi łowów, pytamy, gdzie się podziały inne. Może leżą gdzieś na stryszkach zbutwiałe, zjedzone przez mole, pożółkłe od słońca, upstrzone przez muchy. Może gniją w piwnicach, w loszkach do tej pory pachnących niedźwiedzią szynką, udźcem turzym w dymie wędzonym. A może tej księgi nigdy nie było. Może nikt jej nie napisał. Ani ręka ludzka, ptasi pazur, kopytko sarnie, skoki zajęcze. A te obrazy po witrażach koścelnych się błąkające są przywidzeniem sennym umysłu zgorączkowanego, życiem utrudzonego.
        Tyle tylko wiadomo, że ta księga błąka się w naszej pamięci, ilekroć w zimowe wieczory spoglądamy na drzewo płonące pod piecem, ilekroć wychodzimy pod sad, który obsiadły sikorki, w pole zasypane śniegiem, na którym aż do lasu ciągną się tropy zwierzęce i ptasie. I jeśli nam uszy nie bieleją od mrozu, nie kostnieją wargi, spróbujmy odczytać z tych śladów, przesylabizować ostatni pacierz, ostatnią modlitwę, za pomocą której modlą się do nas zwierzęta jak skazaniec o łaskę.


Rzecz o czarnym baranie

        - W pobliskim miasteczku cały dzień zarzynali czarnego barana. Zarzynali go i nie mogli zarżnąć. Nawet nie dlatego żeby baran był święty czy też nawiedzony przez złą siłę, mieszkającą w każdym z nas. Nie mogli go zarżnąć, chociaż sprowadzano do niego po kolei wszystkich rzeźnków z miasteczka, którzy bez większego trudu w inne dni potrafili się rozprawić z setką baranów, z wieloletnim knurem, z maciorą, z bykiem ważącym tonę, co to zamiast oczu miał wprawione w oczodoły kawałki białego od żaru żelaza.
        Próbowali i tak, i siak, rzeźnickim nożem szerokim na dłoń kmiecą, wąziutkim majchrem wyjedzonym przez czas, przez śmierć nim zadawaną, gnypem zakrzywionym jak ręka zacięta na zawsze w łokciu, tasakiem rozcińającym na pół wieprza od jednego zamachu, szablą przyniesioną z muzeum, wreszcie piastowskim mieczem wyłowionym nie tak dawno z mulistego dna pobliskiej rzeki. Ale nie mogli go zarżnąć. Czarny baran, nawet nie draśnięty, stał przywiązany do jedynego drzewa na rynku i pobekując spoglądał zaropiałymi ślepiami w zebrany wokół niego tłum.
        Sprowadzono księdza, który zmówił nad baranem modlitwę stosowną i pokropił go święconą wodą. Po księdzu przywieziono burmistrza, który nad baranem spalił garść ziela wyrwanego w ubiegłym wieku czarownicy, gdy ta, chcąc na miasteczko sprowadzić morową zarazę, karmiła nim swoją siostrzycę, kozę. Sprowadzono wreszcie ostatnią wiedźmę żyjącą w miasteczku (a że to wiedźma była, łatwo można było poznać spozierając w jej źrenice: nie dojrzałeś w nich swojej postaci pomniejszonej, jeno pajaca pociąganego za sznurki, dzwonnicę kościelną stojącą do góry nogami, czarcie rogi wyrzynające się z wiosennego nieba), ale i jej zaklęcia, pacierze mówione na wspak nie zdały się na nic. Baran jak żył, tak żył, pobekując coraz głośniej, próbując wziąć na rogi otaczający go tłum.
        Jakaś babina ze wsi, zakutana w szalówkę, przyglądając się zarzynaniu czarnego barana biadoliła, załamywała ręce, podnosiła je do nieba, aż wreszcie przemagając wstyd i onieśmielenie rzekła piskliwie:
        - Adyć ludziska, może to nie ten baran?
        - Ten, ten, na pewno ten - wrzasnął tłum i kolejny rzeźnik spróbował ogromnym brzeszczotem baraniego gardła. Ale również pod tym żelaziwem baran nie drgnął, nie zabeczał, nie poruszył ciężkim jak kamień młyński łbem. Czernił się pośród tłumu, sypiąc coraz gęściej twardymi bobkami, stojąc po kopytka w czerwonym moczu. Ludziska po jednym, po dwu wyłazili z tłumu, głaskali zwierzaka, próbowali karmić ogryzkami jabłek, zgniłą kapustą. Co dokuczliwsi, nie mogący w sobie powstrzymać zbójeckiej uciechy, dźgali biedne zwierzę szydłem, końcem scyzoryka, kopali w kolana, wsadzali mu w ślepia palce o długich paznokciach. Baran, ogłupiały, próbował walić łbem w tłum jak dębową pucką. Beczał i muczał żałośnie, że wydawało się, iż za chwilę posypią się na tłum, popękane jak wapno na powale, bledziutkie niebiosa.
        Wtedy ktoś w tłumie szepnął, że barana, gdy czekał w chlewiku na świt jutrzenny, ani chybi ktoś podmienił. Rada w radę tłum się rozbiegł po miasteczku i w dwa kwadranse później na rynek przyprowadzono ze dwa tuziny czarnych baranów. Na oko wszystkie były podobne do tego przywiązanego do drzewa, zarzynanego od paru godzin. Najstarszy wiekiem i pracą w zawodzie miasteczkowy rzeźnik podchodził do każdego z przywiedzionych baranów i sprawdzał jego poroże, ślepia, wełnę, jak też kulę tłuszczu zebraną na krótkim ogonie. W końcu okazało się, że baran przywiązany do drzewa, skazany na nóż, jest baranem prawdziwym. Przedwczesna i jakże w gruncie rzeczy szkodliwa okazała się owa panika. Niepotrzebnie stracono prawie dwie godziny żywego i jasnego dnia na sprawdzanie tożsamości skazanego na zarżnięcie barana, zamiast w tym czasie wypróbować kilka, a nawet kilkanaście rozmaitych ostrzy na baraniej szyi.
        Tym raźniej po tej pomyłce zabrano się do uśmiercania przywiązanego do drzewa barana. Aliści było już dobrze po południu, a z baraniej szyi nie utoczono ani jednej kropli krwi. Nie tylko że jej nie utoczono, ale jakby to był zły omen, paru bardziej - krewkich rzeźników, roztrzęsionych niepowodzeniem kolegów po fachu, zacięło się w ręce, krwawiąc obficie. Ale im bardziej uparty był baran, tym większa zawziętość rosła w rzeźnikach, w otaczającym zwierzę tłumie. Pot ściekał z zaciętych twarzy, z ramion obnażonych po łokcie, napiętych z wysiłku, z gołych torsów, tak że pod wieczór i oprawcy, i zwierzę stali po kostki w ludzkim i zwierzęcym pocie.
        Dopiero wówczas zdążył przykuśtykać na rynek kuternoga Kacper od którego kilka dni temu miejscy rajcowie kupili barana, żeby go zarżnąć na jakąś bliżej starcowi nie znaną okazję. Z opowiadań Kacpra wynikało, że jeden z rajców pragnął, żeby barana zarżnięto tak, jak zarzynano barany w Biblii, jak to robił jakiś żeglarz pradawny, Odys. Pragnął, żeby krew wysączoną z barana rozlano po całym miasteczku, pokropiono nią wiosenne sady na większy urodzaj, nakarmiono wreszcie do syta wszystkie dokuczliwe duszki, nie dające zmrużyć oka po nocy, mieszkające w drzewie, w grudce ziemi, zabłąkane pod paznokciem, za psim i kocim pazurem.
        Inny z rajców, pochodzący ze wsi, którego rodzna nie tak dawno przeniosła się do miasta, życzył sobie, żeby barana uduszono czerwonym ręcznikiem, jak to czyniły w dawnych czasach czarownice, i żeby jego świętą krwią, wyduszoną z jeszcze drgającej tętnicy szyjnej, kropiono wszystkie rogatki miasteczka, żeby doń już nie wszedł żaden kmieć cuchnący stajnią, końskim potem, owczą skórą zdartą co tylko ze zwierzęcia i suszącą się na płocie. Zapomniał przy tym, że pokropienie taką krwią przynosi śmierć niechybną lub bolaki wysypane na całym ciele, siwe odbity, odgnioty na duszy nie gojące się nigdy, nawet po zamknięciu powiek.
        Trzeci rajca natomiast, który przez cztery lata chodził do zakonnego gimnazjum, jakie kilkadziesiąt lat temu założyli w miasteczku ojcowie pijarzy, obstawał, żeby barana ustrojono w weselne wstążki, w majowe wieńce uplecione z kaczeńców, żeby wybrano jakąś nadobną dzieweczkę ubraną w suknię z welonem (najlepiej jego najmłodszą córkę, szykującą się od kilku lat do zamążpójścia) i pozwolono tej dwójce paradować po okolicznej dolinie wielce romantycznej, wchodzić z pagórka na pagórek i śpiewać najrzewniejsze piosenki.
        Było jeszcze parę innych propozycji. Między innymi jeden z rajców, porucznik ułanów w stanie spoczynku, radził, żeby barana zarzynano powoli specjalnie stępionym nożem. Takoż, jak twierdził, skóra zdarta z barana zdychającego kilka godzin nadaje się najlepiej na bęben pułkowy. Jakby trochę onieśmielony zaprotestował rajca-kapelmistrz orkiestry kolejarzy, twierdząc, że barana należy uszlachtować jednym ciosem tasaka, gdyż kiszki z tak uśmierconego barana drgają później jak żywe na basetli, a cieńsze na skrzypcach.
        Ponieważ było aż tyle różnorakich zdań, jak uśmiercić czarnego barana, rajcowie, nie mogąc dojść do zgody, rozeszli się po okolicznych szynkach. A w szynkach, jak to w szynkach, zapomnieli o baranie, o tym od dawna istniejącym w miasteczku misterium zarzynania czarnego barana na wiosnę. To on, Kacper, którego nie stać było na pójście do szynku, parający się od dziecka kuciem w granicie nagrobków, figurek świętych, postaci mieszczan zasłużonych wielce, nie chcąc urazić żadnej z intencji rajców tyczącej się sposobu uśmiercania czarnego barana, wykuł go z litej skały, pomalował na czarno i nocą, razem z synami, przyniósł na rynek.
        - Ale przecież baran beczał, próbował bóść, urwać się z powroza.
        - E, tam, beczał. Czego to ludzie nie zobaczą, kiedy czekają na rozlanie krwi niewinnej, chociażby to była tylko krew czarnego barana.
        - I co my teraz zrobimy? - szepnął burmistrz stojący przy wyciosanym z kamiena baranie.
        - A co mamy zrobić? - odrzekli rajcowie - w miasteczku nie ma żadnego pomnika, niechże będzie choć jeden.


Rzecz o Adamie

        - Od wieków w naszej wsi wszystkie dzieci rodziły się normalnie. Te poczęte po ślubie z prawowitego związku, w małżeńskim łożu wyścielonym słomą, i te poczęte przed ślubem w uchylonej komorze, na stryszku z widokiem na wygwieżdżone sierpniowe niebo, jak również te zrodzone z przypadku, z grzesznego widzimisię pana dziedzica, adwokata, doktora. Wszystkie te dzieci potajemnie i jawnie odcinała od pępowiny wiejska babka, zawołana akuszerka na całą parafię.
        Babka ta zażywała sławy nie mniejszej niż nasz dunajecki Ikar, który z kościelnej wieży, z okolicznych pagórków, ze skrzydeł drewnianych wiatraków pragnął wzlecieć w nebiosa, niż młody wikary, do którego co rano przychodziła święta Magdalena, niż dziadek Sobek, który każdej wiosny skrapiał kwitnące jabłonki wodą z rozpuszczonym miodem po to, żeby wszystkie zabłąkane w okolicy roje pszczele zbierać do parcianego worka i powiększać swoją, i tak już ogromną, pasiekę.
        To, jak powiadam, dzieci rodziły się normalnie, przychodziły do domów z wrzaskiem, gołe, goluteńkie. Aż tu nagle któregoś lata przed wojną najpierw po naszej wsi, później po całej okolicy rozeszła się wieść, że u młodej wdówki, mieszkającej koło kościoła, przyszło na świat dziecko. Duże, ważące prawie pięć kilo, zdrowe i twarde jak dębczak, jak krzemienna głowa. Nie byłoby zresztą w tym nic dziwnego, bo take dzieci, mimo biedy, rodziły się w naszej wsi dosyć często. Dowodem na to wszystkie asenterunki, komisje, nie mogące się dość namacać ogromnych mięśni chodzących na plecach i na ramionach naszych parobków. Jednak gdy do rodzącej wdówki przywołano naszą babkę, okazało się, że jej jedyne we wsi nożyczki są niepotrzebne. Dziecka po prostu nie trzeba było odcinać od pępowiny, gdyż jeszcze przed urodzeniem, w łonie matki, oderwało się od niej.
        Tak przynajmniej ten niezwykły przypadek tłumaczyła babka. Ale po paru tygodniach, gdy do młodej wdówki przyszły w odwiedziny wszystkie kobiety z parafii, żeby obejrzeć tego cudacznego chłopaka, po naszej wsi rozeszła się pogłoska, że dziecko wcale nie było złączone pępowiną z rodzicielką. W jakiś inny, przedziwny sposób żyło w niej, rosło, przybierało na sile, kształtowało swoje członki i przyszło na świat. Kumoszki, jak to kumoszki, oglądały dziecko ze wszystkich stron, ale żadna z nich nie dostrzegła na dziecięcym brzuszku pępka, nawet śladu po nim. Nie było blizny po odciętej pępowinie, wgłębienia ani wybrzuszenia, ani gruzełka utajonego pod skórą, świadczącego, że przez dziewięć miesięcy dziecko połączone było z krwią i żywotem matki.
        Wtedy do rozmowy o dziecku doszlusowali chłopi. I ci, którzy zawsze pletli byle co, a na ich głowach bez większego uszczerbku mógł sobie uwić gniazdo gawron, i ci, którzy przez całe życie dumali, jak by się urwać spod babskiej kopyści do pobliskiej karczmy, jak również mądrale wsiowi, którzy umieli przechytrzyć nie tylko Cyganów sprzedających ślepego lub kulawego konia, ale również księdza dobrodzieja, pana ze dworu, starostę. Rada w radę, szperając po gazetach ludowych docierających do wsi, po książkach kupionych specjalnie w miasteczku, po starych kalendarzach wyciągniętych ze strychu, natrafili przypadkiem na Biblię zawieruszoną w kufrze przywiezionym z Ameryki. Dali ją na kilka dni Staremu Szymonowi, mądrali nad mądralami, który bywał w Ameryce, który jeszcze przed pierwszą wojną, jako wójt, jeździł pociągiem do Lwowa, do Wiednia, żeby się procesować o gromadzkie błonie z dziedzicem.
        Po tygodniu stary Szymon rzekł do chłopów zebranych w niedzielę w karczmie, że już raz taka rzecz się zdarzyła. Tak wynika z tej księgi świętej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Tym pierwszym człowiekiem bez pępka, nigdy nie odciętym od pępowiny, od niewiasty, gdyż ich nie było, był nasz prarodzic, Adam. On stworzony przez Boga Ojca na podobieństwo jego, nie musiał być odcinany od matczynej krwi, od ciemności, od zabobonu, od pierworodnego grzechu, gdyż tego wszystkiego jeszcze wówczas nie było.
        Prarodzic nasz, Adam, jako pierwsze i do tej pory jedyne stworzenie Boże zrodził się bez pomocy ostrza, bez rany, bez lnianej nitki zasychającej na wystającym pępku. On też, jako jedyny człowiek, nie pomyślał nawet o tym, że jest pępkiem świata, że wszystko, co wokół niego żyje i rośnie, jest związane z nim na wieki pępowiną. Powiadam: na wieki, gdyż wówczas nie myślało się jeszcze o śmierci. Śmierć zrodziła się bowiem później od Adama. Dopiero po utracie raju.
        Słuchając wywodów starego Szymona chłopi odstawili kielonki z siwuchą, kufle z piwem i prawie chórem zawołali:
        - I co teraz będzie?
        - Ani chybi jest to jakiś znak - odparł stary Szymon. - Ale jaki, trudno dociec.
        A tymczasem dziecko wdówki rosło jak na drożdżach. Gdy miało pięć lat, z łatwością powalało na ziemię źrebaka, kilikutygodniowego byczka. Gdy miało siedem Iat, czytało biegle gazety ludowe i święte książki pożyczane od proboszcza. W wieku dziesięciu lat chłapak dorwał się do Biblii. I podbnie jak stary Szymon, Adaś, gdyż takie dano mu imię na chrzcie świętym, od razu zwrócił baczną uwagę na rozdział mówiący o praojcu Adamie.
        Od tego czasu, trochę z własnej woli, trochę z namowy mędrców wsiowych, Adaś szykował się do założenia raju. Ze starego cmentarza, z pobliskiego lasku, z szerokich miedz, grobli otaczających rzeczki i stawy wykopywał dziczki jabłonek, gruszek, śliw, wiśni i przynosił po pięć, po siedem dziennie i sadził koło domu. Po dwóch-trzech latach, gdy dziczki okrzepły, oswoiły się z nową ziemią namaszczoną ludzkim łajnem, Adaś szczepił je oczkami wyciętymi z drzew szlachetnych, zalewając rany specjalnym klejem, żywicą, zalepiając ośródką chleba maczanego w miodzie. Po siedmiu latach cały jego sad, największy w okolicy, większy od dworskiego, zakwitł jako najpierwszy, rozdzwonił się pszczołami.
        A on, Adaś, nazywany coraz częściej Adamem, a przez niektórych nawet Ojcem Adamem, przechadzał się pod kwitnącym sadem, podglądając włażące do kwiatów pszczoły, żuki, muszki, ptaki rozmaite skaczące z gałązki na gałązkę za zielonymi i szarymi jak kora gąsienicami. Coraz częściej oglądał pilnie wszystkie drzewka, nasłuchując, jak wzbiera w nich sok, jak huczy utajona siła idąca z ziemi, gdyż chciał dojść, które z nich wyrośnie na drzewo wiadomości dobrego i złego. Potajemnie ostrzył nawet w szopie siekierkę, żeby to drzewo jak najwcześniej wyciąć i spalić w ogniu. Sam do siebie mówił:
        - Dobrego się nauczę. Jeśli nie od ludzi, jeśli nie z książek, to od zwierząt, od ziemi. I dobro będę czynił. A zło przy okazji wyplenię, spalę w ogniu.
        Aliści gdy sad siedmiokrotnie zakwitł i siedmiokrotnie zrodził owoce cięższe od królewskiego jabłka, berła, od cynowego krzyża wiszącego nad drzwiami, Adasiowi coraz częściej między drzewami ukazywała się Ewa.
W porannej mgle, w falującym w południe powietrzu, w zmierzchu opadającym w korony drzew jak siwy dym, jak rozpływający się anioł pański. Ale do dziewcząt ze wsi się nie kwapił. Czekał, czytając całymi dniami Biblię. W niej przecież ręka Boża zapisała, że Ewa powstała z jego żebra, wyjętego przez Boga Ojca. Czekał na tę rękę, obmacywał swój bok, swoje żebra. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc wydawało mu się, że jedno z żeber jakby trochę odstaje i boli więcej niż inne.
        A gdy już to odstające i bolące żebro namacał, gdy był pewien, że to ono, położył się pod swoim sadem w południe i czekał na rękę Bożą, na nóż utajony w niej. Czekał parę godzin, póki nie zasnął.
        Była już jutrznia, gdy w sadzie znaleziono Adasia. Leżał zwinięty w kłębek, z zakrwawioną koszulą zarzuconą na twarz. Gdy ją zdjęto, ukazała się żywa, brocząca rana. Rana była tak wielka, że bez wysiłku można było w nią włożyć całą dłoń. Między żebrami tkwił majcher zrobiony z kawałka starej kosy. A taki majcher miał we wsi tylko pomylony Michał, przezywany Archaniołem, gdyż co roku trąbił na błoniach na Sąd Ostateczny. On też razem z Adasiem czekał na rajski ogród, na raj. A nie mogąc się doczekać, kiedy Adaś się ożeni, kiedy wreszcie znajdzie swoją Ewę, napadł go w nocy pod sadem i otworzył jego bok.


Rzecz psia

        - Różni bywają ludzie, różne psy. Takie ich psie prawo i taka psia uroda. Bywają psy uczone w szkołach, znające rozmaite sztuczki, i psy, które wszystkiego nauczyły się od życia. Ale jedne i drugie są przyjaciółmi nas, ludzi. Umilają nam pracę w polu ganiając za podszytą wiatrem wroną siadającą na zaoranym ściernisku, za szaraczkiem Bożym, który spod kawałka darni, skiby wyprysnął jak kamień wyrzucony z procy, za cieniem nieustannie kiwającej się topoli.
        Umilają nam też odpoczynek. Gdy zmęczeni całodzienną harówką siadamy na progu domu, kładą się nam u bosych nóg lub wspierają łeb na naszych kolanach. Wtedy widzimy, jak w ich zielone ślepia, czasem prawie złote lub przydymione od starości, wchodzi powolutku sen. I zanim się spostrzeżemy, nam też się zbiera na spanie. W tej drzemce, na poły psiej i na poły ludzkiej, nasz podpalany kundel widzi siebie jako królewskiego wyżła polującego w jesiennych lasach, a nam w spracowane dłonie wrasta złote jabłko.
        Ale bywają jeszcze inne psy. Spotyka się je rzadko, jak kamienie filozoficzne, jak brzozy, z których po naciśnięciu zamiast miazgi cieknie kozie mleko, jak studnie, przez które widać nie tylko gwiazdy za dnia, ale również naszych krewnych pracujących w Ameryce w żelaznych fabrykach. O tych psach mówi się najczęściej na odpustach po kilku wypitych kielonkach, na jarmarku po sprzedaniu ochwaconego konia, wspomina się nieustannie w jesienne i zimowe wieczory, ciemne od wichru, białe od śniegu, błękitne od mrozu, kiedy w izbie koło rozpalonego pieca zbierze się cała rodzina i sąsiadów garstka. Ciągną się te opowieści w nieskończoność, jak plebański miód wyjadany palcem wprost z woskowego plastra wyciętego z ula, jak weselne ciasto z rodzynkami. Ledwie jedną pszczelą przegródkę wyliżesz, a tu już pod palec podchodzi druga i dziesiąta. Po godzinie, zapominając, że jesteś utytłany po łokcie w miodzie, wydaje ci się, że tak miodnie będzie przez całe życie i przynajmniej przez kawalątko wieczności.
        Z tych opowieści o psach niezwykłych, podobnych do stworzeń rozumnych, prawie mówiących, pamiętam jeszcze kilka. Gdy przymykam oczy, wydaje mi się, że je nadal opowiada mój pradziadek Kacper. Siedzi na sosnowym stołeczku, wsparty plecami o chlebowy piec, i stula słowo do słowa, i plecie z nich, i plecie:
        - Dawno temu w sąsiedniej parafii, jeszcze wówczas całej w lasach, w torfiastych bagniskach po szyję, ludziska nie umieli ani pisać, ani czytać. Nawet drukowane litery, widoczne jak woły na dworskim polu, nie schodziły im się w pacierz, w litanię, w pieśń maryjną, a tym bardziej w carski ukaz. Źle im było, gorzej niźli kuternodze, niemowie i ślepcowi. Z każdym podaniem, z listem do krewnych, nawet z kartką wzywającą do wielkanocnej spowiedzi musieli latać do naszej parafii. Mówiło się też o nich, że swoje podania piszą nogami. Co stajanie przejdą, jedną linijkę wymyślą, wójtowi, organiście podyktują. Mówiło się też, że listy od krewniaków ze stron dalekich czytają za pomocą kiełbas i jaj kurzych noszonych do proboszcza, do wikarych, do zakonnic czasem.
        Aż tu któregoś dnia do ich wójta, niepiśmiennego jak cała wieś, przyszedł pies. Sam sobie drzwi ze skobla łapą otworzył, łapę w wodzie święconej umaczał, przeżegnał się, powiedział ludzkim głosem "pochwalony" i podchodząc do ławy stojącej koło ściany, usiadł na niej, jak najpierwszy kmieć puszący się polem i dobytkiem. Wójt, który różne różności w życiu widział, wystraszył się ociupinę takim zjawieniem się psa, ale przemagając lęk, zbierając się w sobie rzekł:
        - A pan pies skąd?
        - Ano z pola, wójcie.
        - Ma pan pies do mnie jakąś sprawę?
        - Pracy szukam, wójcie dobrodzieju.
        - Można spytać, co pies umie?
        - Umiem czytać i pisać także umiem.
        - To może by pies został u nas sekretarzem w gminie, pisarzem?
        - Czemu nie. Mogę zostać sekretarzem.
        I co powiecie. Od tego czasu ludziska z sąsiedniej parafii przestali przychodzić do nas z kiełbasą, z kopami jaj, z koszykami pełnymi prawdziwków. Pies im wszystko czytał i pisał za miskę ziemniaków zalanych mlekiem, za kość byle jaką, za pieróg spadły na ziemię. Nawet taki memoriał wyszykował do cesarza, że im z rządowych pieniędzy zbudowano mostek na potoku, bagna osuszono i umorzono toczący się od dziesiątków lat proces z dworem o gromadzkie błonie.
        - A za Wisłą - mówił dalej pradziadek - w tej wsi nie tak dawno strawionej przez ogień żył pies jeszcze zmyślniejszy. Tak zmyślny, że nie tylko czytać i pisać umiał, ale również wiersze rozmaite układał, jak jaki panicz ze dworu, co to po świecie wielkm jeździł, do szkół wielu chodził. A układał je zawsze o jutrzni, kiedy sady i pola są w rosie, gdy się w strzesze ledwie ptak kokosi. Wychodził ten pies na budę, w sad spoglądał i w pola za sadem, jakby poza nimi stała wielka, aż do niebios księga i on z niej wszystko czytał i na głos powtarzał. A to pisanie wierszy z zapatrzenia zaczynał od rymów. Szczekał sobie cichutko, króciutko, a co szczeknął, to rym gładki jak kamyk po trawie się taczył. A później lewą łapą takt długo wybijał, jakby epos tworzył i zwrotka za zwrotką wiersze swe układał.
        Dowiedzieli się o tym psie wielcy i mniejsi poeci. Przyjeżdżali do niego w święta i w dnie powszednie. Kiełbasę mu zwozili, kości pełne szpiku, śmietanę dla niego wiadrami po wsi kupowali. A pies syty, o sierści błyszczącej, o szczeku metalicznym, siedział sobie na budzie i rymy układał. A były to takie rymy, o jakich się nawet wielkim poetom nie śniło, jakich się nie słyszy w pałacu, w polu i w kościele. Jeszcze do tej pory po tamtej stronie Wisły ludziska śpiewają te pieśni ułożone przez psa. Pamiętam, że któryś z pośledniejszych poetów, któremu z trudem przychodziło zrymowanie najprostszych słów, jak: bez-łez, świat-brat, brzoza-koza, przyprowadził do tego psa swoją suczkę. Niestety, pies nawet nie spojrzał na nią. Jeno za sto reńskich, na podorędziu, wyszczekał biednemu poecie cały kosz rymów.
        - W jeszcze innej wsi - ciągnął stary Kacper - żyło sobie psisko, które od szczenięcia samo sztuczki układało i samo, wcielając się w rozmaite postacie, w nich grywało. Ludzie z tamtej wsi do dziś opowiadają, że ani w remizie strażackiej, ani w powiatowym teatrzyku nie udało się im widzieć lepiej zagranego, niż to czynił pies, cesarza, kata, złodzieja, pomylonego, sługi Bożego, starosty, zwykłego parobka. Zdarzało się też, że pies znudzony męskimi rolami pisał sobie sztuczkę "babską", w której grał królewnę, dwórkę, tercjarkę plotkującą od świtu do nocy, czarownicę wychodzącą nocą z osiki i odjeżdżającą na miotle, na ożogu, na stajennym stołku w jesienne niebiosa. Nic też dziwnego, że na te psie sztuczki, dawane raz w tygodniu, zjeżdżali się chłopi z całej okolicy. Ba, nawet aktorzy ze sławnych teatrów przyjeżdżali, żeby podpatrzeć gest i mimikę psią.
        Tylko w naszej wsi nigdy nie było takiego psa. Same jeno burki i kruczki. Stoi taki na budzie, ogonem miele, żeby mu dać miskę ziemniaków, albo śpi z łbem położonym na łapach i przez sen popiskuje, jakby do niego drobnym kroczkiem zbliżał się płot grodzony z kiełbasy, dzwonnica zbudowana z wołowych kości lub rzeka pełna tłustego rosołu. To i nie dziwota, że ludziska rozeźleni, zabiegani, nie wiedzący, w co ręce wrazić, kopną takiego kundla w podbrzusze, kij na jego grzbiecie złamią, pomyje na jego zapchlone jestestwo wyleją. A gdy się im taki kundel znudzi, gdy królika lub kurę zadusi, gdy z niskiej żerdki w komorze porwie pęto kiełbasy, wyprowadzają go za stodołę i łoptą przez łeb, i pod jabłonką psie ścierwo zakopią, żeby sobie krzywdę na renetach złotych odbić. I wcale się nie dziwią, że w nocy, gdy pod sad za potrzebą chodzą, wszystkie jabłonki skomlą, a nawej wyją. Wiedzą, że na wiosnę trzeba je będzie wyciąć, żeby nie rodziły psiarek, żeby posadzić nowe.


Rzecz o archaniele

        - Od kilku lat do naszej ciotki przychodził archanioł. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o tym w dzieciństwie, gdy nasza ciotka, jeszcze jako panna na wydaniu, mieszkała razem z nami. Ilekroć rankiem ściągano nas z łóżek wyścielonych słomą, z wyrka zbitego z desek na chlebowym piecu, w pokoiku ciotki, sąsiadującym z komorą, pachnącym zielem rozmaitym, jabłkami trzymanymi w malowanej na zielono skrzyni, panieńskim wstydem i onieśmieleniem, on już był. Przez drzwi zamknięte na klucz, ale spaczone, pełne szczelin, sączyła się rozmowa jak wiosenne światło, jak cichy pacierz lub litania śpiewana na dwa głosy. Nigdy jednak, chociaż staliśmy pod drzwiami przez parę zdrowasiek, nie udało się nam zobaczyć, żeby archanioł wychodził z pokoiku.
        Natomiast wychodziła stamtąd pokorna, cicha i rozpromieniona, jakby w niej zapalono tysiąc lamp naftowych, nasza ciotka. Poprawiając rozsypane z warkocza włosy, zapinając dwa-trzy guziczki u bluzki, podchodziła do nas i wtykała nam cukierki zawinięte w kolorowe papierki. Właśnie te cukierki przywiezione z Danii, gdzie nasza ciotka pracowała przez rok jako dojarka, sprawiły, że nasze oczekiwanie na archanioła nie było takie dokuczliwe. Dopiero gdy skończyły się cukierki, poczuliśmy, że bolą nas od wystawania pod drzwiami spiczaste kolana, a miękkie jak wiklinowe gałązki kręgosłupy dokuczają nam coraz bardziej.
        Mimo wytrwałości nie udało się nam zobaczyć wychodzącego od ciotki archanioła. Najwidoczniej umykał z pokoiku przez okno otwierające się w sad lub jako istota nie z tej ziemi przenikał przez powałę, przez strzechę i ulatywał w niebiosa. Czasem w nocy wydawało się nam, że on wcale ,nie wychodzi od ciotki, że mieszka tak jak mysz w szparze podłogi lub ściany. Przeto gdy ciotka wychodziła w pole lub do kościoła na nieszpory, zakradaliśmy się do jej pokoiku i przetrząsali wszystkie kąty. Ale nigdzie, nawet za przywiezioną z Danii makatką przedstawiającą dwa złączone dziobami łabędzie, nie było archanioła. Pokoik, jak wszystkie pokoiki babskie, pachniał świeżo prasowanymi lnianymi halkami, drukowanymi tybetkami, co tylko pastowanymi czarnymi bucikami i jeszcze czymś niepochwytnym, ulotnym jak dziewczęcy smutek, jak dziki bez do tego smutku podobny.
        O tym archaniele przychodzącym do ciotki oprócz nas i naszych rodziców wiedziały również sąsiadki. Od nich po kilku tygodniach dowiedziała się cała wieś. Wieczorami zbierało się u nas coraz więcej ludzi. Niby to opowiadali o żniwach, o krowie dojącej się krwią, o naciętej kosą topoli, która wołała przez kilka nocy, jakby była konającym w gorączce, ale pilnie nasłuchiwali, co się dzieje w pokoiku ciotki. Wystarczyło, że na parapet otwartego okna wskoczył kot trzymający w pysku upolowaną mysz czy wróbla, że wiśnia rosnąca koło okapu trzepnęła gałązką w szybę, a wszyscy wybiegali na ganek i spoglądali najpierw w niebiosa, a później pochyleni pod sad, gdzie prowadziła zgubiona w trawie ścieżka. Ale na niebie i pod jabłoniami prócz siwego zmierzchu nie było żywej duszy.
        Jako ostatnia o archaniele dowiedziała się ciotka. Poczerwieniała cała, jakby za jej plecami zapaliła się nagle wosenna zorza, i rzucając na ziemię gliniany garnek ze zsiadłym mlekiem, przyniesionym z piwnicy, uciekła pod sad. Biegała po tym sadzie i krzyczała:
        - Zwariowali, wszyscy powariowali! Archanioła się im zachciewa! Zwiastowania! Jeśli chcecie wiedzieć, bezbożnicy, świętokradcy, to przychodzi do mnie, ale nie archanioł. Wiecie, kto przychodzi. Widzieliście go niejeden raz. Kamieniami rzucaliście w niego. Ubiegłej nocy wasi synowie bili go na zabicie kołkami, że jak przyszedł do mnie, bardziej był podobny do łotra wiszącego po prawicy niż do archanioła białego jako sen nowo narodzonego dziecka. Wiem, o co wam chodzi. Chcecie mnie wydać za jednego z waszych synów. Chcecie mnie, bom grosza trochę uspyrciała. Ale jeszcze rok temu nawet ślepy Michał omijał nasz dom, jakby w nim lęgła się morowa zaraza.
        Z trudem udało się rnłodszym kobietom zapędzić biegającą ciotkę pod dziki bez. Tam siłą zdarły z niej perkalikową bluzkę, koszulę i stanik i natarły jej dziewczęce piersi czarnymi jagodami targanymi garściami z dzikiego bzu. Nagą do pasa przyprowadziły do izby, posadziły na krześle, związały sznurem i biły po piersiach, po plecach, po twarzy, na którą rozsypały się włosy z warkocza lnianą i konopną kądzielą. A bijąc ją śpiewały starą jak mleko, jak krew, jak szpik kostny pieśń o płodności i o macierzyństwie:

        Wody jasne, przybywajcie,
        piersi białe obmywajcie,
        mleko w tobie się poczyna
        na obmycie ciała syna,
        przedwieczna nowina
        w tobie się poczyna.
        Na węzeł się w tobie
        krew z mlekiem związuje
        i kwitnie, i rośnie,
        jak białe leluje.

        Po tej pieśni, wykrzykiwanej raczej niż śpiewanej, prawie siną do pasa ciotkę obmyto świeżo udojonym mlekiem, ubrano i zamknięto w jej pokoiku. Od tej pory dzień w dzień, na zmianę, czuwała pod jej drzwiami jedna z kobiet. Nie pozwalano jej wychodzić, pracować, nawet spoglądać przez okno w sad. Czekano na archanioła, na zwiastowanie. Odprawiono z kwitkiem wszystkich swatów przychodzących z naszej wsi, przyjeżdżających z naszej i okolicznych parafii. W niedziele i święta na ganku, a gdy było ciepło, pod sadem śpiewano nabożne pieśni. Gdy przyszły pierwsze przymrozki, przeniesiono się z pieśniami do naszej izby. I tak aż do wiosny, do zieleniącego się błonia, do listków na wierzbach czekano na archanioła i na zwiastowanie.
        Dopiero coraz większy gwałt w polach wzbierających od chwastów spowodował, że ucichły w naszym domu modlitwy, litanie i pieśni maryjne. Wprawdzie nadal na stołeczku koło drzwi ciotczynej izdebki siedziała któraś z sąsiadek, ale nasz dom przestał być kościołem, odpustem, miejscem świętym, gdzie miał się dokonać cud.
        W czasie żniw już nikt nie wysiadywał pod drzwiami izdebki. Po raz pierwszy od roku ciotka wyszła do sieni, na ganek i spoglądając w niebiosa, powolutku, jakby była pijana, weszła pod sad. Tam obejmując ramionami pierwszą z brzegu jabłonkę, trzęsła się od płaczu. Na jej obnażoną głowę, na podniesioną do nieba twarz sypały się dojrzewające malinówki. Po kilku zdrowaśkach, gdy się wypłakała do syta, usiadła koło jabłonki i zaplotła w warkocz jasne włosy. Biała, jakby w jej twarz wstąpiła hostia, wróciła do domu.
        Od tego też czasu przestano przychodzić do naszego domu ze swatami. Nie pomogło chodzenie ciotki do kościoła w nowych tybetkach, w wysokich sznurowanych trzewikach, w siedmiosznurych koralach, w jedwabnych szalówkach i jedwabnych spódnicach. Nikt, nawet ślepy na jedno oko Michał, nie przychodził do nas z wódką, z czekoladą i cukierkami. Nie przyszedł też nigdy do naszej ciotki archanioł. Nie było nigdy zwiastowania. Nawet wtedy, gdy którejś nocy zakradliśmy się z bratem do zakrystii i przynieśli stamtąd do domu drewnianego archanioła Gabriela, i postawili go pod drzwiami ciotki. Gdy wyszła rano z pokoiku i natknęła się na niego, upadła zemdlona. Ale gdy się ocknęła z omdlena, wbiegła do szopy, skąd przyniosła wyostrzoną na brusku siekierę. Wywlokła drewnianego archanioła pod sad i porąbała go na szczapy, na drobne trzaski. Gdyśmy pod wieczór palili tym porąbanym archaniołem pod blachą i gdyśmy wyszli pod dom, wydawało się nam, że z komina idzie dym prościutko do nieba i przybiera pod pierwszymi gwiazdami postać archanioła.


Rzecz o leżeniu

        - Leżeć można i tak, i siak, i jeszcze owak. Można sobie leżeć w pojedynkę, samotnie i mieć niebo nad sobą wiosenne czy lipcowe, a wokół siebie łąki podbite ziołami, pachnące tak jak spocony koń co tylko wyprzęgnięty z pługa po całodziennej orce, jak zgoniony pies z jęzorem wywalonym na dwa łokcie, jak chleb, jak tysiące bochenków chleba wyjętych z pieca, rozłamanych, jeszcze dychających małymi obłoczkami pary. Jak powiadam, można leżeć w pojedynkę i czuć, że z tobą odpoczywa każdy krzaczek mleczu, każde źdźbło mateuszki, psiej trawy, wiklina rozsiewająca się sama z siebie po nieobeszłych łąkach. Można tak leżeć i czuć, jak z rąk i z nóg spływa w ziemię wielotygodniowe zmęczenie: ładowanie gnoju, zaorywanie pola, sadzenie zieniaków, plewienie, oporządzarnie bydła, łatanie chomąta, naprawianie grabi, motyk i wideł. Można tak leżeć z godzinkę, ze dwie nie ruszywszy palcem u nogi i u ręki, nie odezwawszy się do świdrującego niebiosa skowronka, do kicającego obok zająca, do spętanego konia puszczonego w wybujałą trawę.
        O leżenia, nasze leżenia samotne na łąkach, nad rzeką, w przewiewnej stodole, błogosławione leżenia, kiedy nawet myśleć się nie chce o wystającym gwoździu z krzesła, o złamanym zębie w grabiach, o jedynej cegle wykruszonej z podmurówki. Czujesz, bracie, jak w twój łeb rzadko czesany paluchami weszła czerwcowa wiosna, lipcowe lato, jak ci bełta w nim zieloną witką, złotym źdźbłem pszenicy. I po godzinie nie wiesz, czy to ty leżysz na sianie, czy jesteś już dorosły, obabiony, z dzieciakami sypiącymi się co roku jak iskry, czy nadal pozostałeś młodzieniaszkiem chodzącym z odpustu na odpust, z jarmarku na jarmark, z festynu na festyn, z wesela na wesele.
        Można też leżeć samowtór, jak ten Cygan, który przed wojną szedł do naszej wsi z basami. Ale zanim przeszedł przez las i przez łąki, wylegiwał się w lesie pod chojarem, na skoszonej łące z rękami podłożonymi pod głowę. Nad nim, nad nasłuchującymi ciągle basami przepływało niebo niby to samo, co twoje, ale przez Cygana pomyślane inaczej. Bo on, Cygan, żyjący z muzyki, zdejmował z nieba po jednym, po dwa śpiewające skowronki i wsadzał je do basów, żeby rozśpiewały ich drewno. To samo czynił z trzmielami przelatującymi z białej na czerwoną koniczynę, z pszczołami huczącymi nad kwitnącą łąką. I na weselu, na festynie nikt się nie dziwił, że jego basy grają tak, jakby na podwyższeniu zbitym z desek muzykowała łąka, brzozowy lub choinowy zagajnik. A gdy po baranich strunach, po gryfie, po rozdętym brzuchu basetli spływał cygański pot, ludziska powiadali: - Patrzcie, patrzcie, na zagajniki, na łąki rosa wieczorna pada. O jak modlitewnie, jak błogo ciału i trawie zagorzałym.
        Jeszcze inne jest złodziejskie leżenie. Niby takie samo jak chłopskie, jak cygańskie, bo przecież też ludzkie, ale inne z natury rzeczy, wynikające z tego jednego z najstarszych zawodów. Leży sobie na łące nad rzeką taki Franek Majcher, który kilka lat temu odbił się od całej wsi, od kawalerki, leży sobie niby to bezmyślnie z rękami pod głową, z przymkniętymi oczami, a przecież widzi, jak na grzędzie gdaczą spłoszone kury, jak pierzyny same schodzą z żerdek, jak spite spirytusem prosię czmycha do podstawionego parcianego worka, jak trzylatek z białymi pęcinami rży w dworskiej stajni do chroboczących w złodziejskich kieszeniach kostek cukru.
        To ta skoszona łąka, przepływająca rzeka jest dla Franka Majchra jakby przygrywką, westchnieniem przed nocą. I żeby prawdę rzec, to on wcale nie odpoczywa, nie leży próżnująco. To leżenie podpowiada mu, z którego końca wsi ma wejść do kurnika, do chlewu, do dworskiej stajni. Można przeto rzec, że Franek, leżąc na łące, nad rzeką, ciężko pracuje, myśli. I od tego myślenia o kurze, o wieprzku, o koniu marszczy się jego niskie czoło, drży puch nad jego górną wargą, a jego lewa stopa, obuta w szewrowy trzewik, podryguje, jakby za chwilę miała wskoczyć do polki.
        Na tej samej łące, tyle tylko że rozbitej z pokosa, podeschniętej na słońcu, leży Hanka tercjarka, nasza wiejska święta. Leży, ale nie na wznak, jak chłop, jak Cygan, jak Franek Majcher. Leży twarzą do skoszonej łąki, obejmując ramionami tę łąkę jak krzyż, z którego co tylko zdjęto ukrzyżowane, ubiczowane ciało. Modli się i czuje, jak ta skoszona łąka, ten krzyż już zakrzepły w słońcu, ocieka przedśmiertnym potem, a z każdego źdźbła ściętego kosą zamiast trawiastego soku cieknie kropla po kropli krew święta. I po chwili wydaje się jej, że to ciało, jeszcze przed chwilą przybite ćwiekami do krzyża łąki, odeszło nawet nie draśnięte, że teraz klęczy pod chórem w kościele i modli się za nas grzesznych, a ona je zastąpiła, ona jest biczowana, ona cierniem koronowana, ona ma pogruchotane żelazną pałką goleniowe kości, jej stopy i jej ręce przenika ćwiek po ćwieku, jej bok krwawi po wyjętej włóczni, jej usta wołają o wodę, a dostają żółć i ocet.
        Najdziwniejsze jest jednak leżenie pomylonego Urbana, nazywanego też przez niektórych ludzi ze wsi świętym nad świętymi. On, Urban, któremu źli ludzie odjęli rozsądek, w którego od pół wieku cała dzieciarnia ze wsi rzuca zeprzałą rzepą, podeschniętym końskim łajnem, a nierzadko kawałkami cegły i kamieniami, co roku ucieka w łąki. Ale nie ucieka od dzieci i od ludzi. Jak sam powiada, ucieka od siebie, od tego pomylonego Urbana włażącego na wierzby i kukającego stamtąd całymi popołudniami, wchodzącego w środek rzeki i chrzczącego przechodzące brodem ogromne armie, zakradającego się na dzwonnicę, żeby bić o zmierzchu w dzwony, gdyż zza pobliskiej Wisły, jak kret spod ziemi, idzie niewidzialny car ze swoimi pułkami.
        On, pomylony Urban, ucieka w łąki i przebywa w nich jak Chrystus czterdzieści dni i nocy. I nie je nic, ani chleba, ani mięsa, ani ryby, tylko wygrzebane z ziemi, suszone na słońcu, rozcierane kamieniami korzonki, z których wypieka korzonkowe podpłomyki. Żyje w tej łące i łąka jest mu matką, ojcem i żoną, która go przegnała z domu, i człowiekiem, i bogiem. Żyje w niej i z niej i modli się do niej, śpiewa jej litanie układane z podbiału i skrzypu, z dzikiego czosnku i cykorii, z mateuszki i psiej trawy. A w czterdziestym dniu, gdy leży na wznak w podrośniętej trawie, gdy ptaki śpiewają nad nim i obok niego, gdy przepiórka, wypłoszona nie tak dawno kosą, znowu lepi swój gliniany dzbanek, gdy zwierzęta polne i leśne oswajają się z łąkową samotnością, rozjaśnia się w jego głowie jak w kościele podczas podniesienia.
        I on, pomylony Urban, staje się na powrót Urbanem gospodarzem przy wszystkich zmysłach. I żona do niego przychodzi przyprowadzając dawno pożenione dzieci, i wszystkie dzieci z całej wsi siadają wokół niego, żeby mu opowiedzieć, w którym z sadów dojrzewają najbardziej miodne gruszki. I wszystkie psy siadają przed nim i pociągają nozdrzami, jakby za jego pazuchą czaił się co tylko urodzony szaraczek, kuropatwy co tylko porośnięte piórami.
        A on, Urban, któremu nagle w głowie zaświeciło słońce i wyjęto z miej wszystkie zasieki z kolczastego drutu, ogniste kartacze rozrywające się nad stepem, opowiada żonie, dzieciom i wszystkim wiejskim kundlom tę ułożoną z traw rozmaitych, z ziół, z ptasich piór pogubionych w locie baśń:

        Kiedy leżysz na łące,
        kiedy leżysz nad rzeką,
        kiedy całe niebiosa
        ściskasz pod powieką,
        ludzie przyjdą do ciebie,
        przyjdą wszystkie zwierzęta
        i pięć zmysłów, człowieku,
        o twej głowie zmęczonej,
        o stroskanej twej głowie,
        jak o wieży królewskiej,
        o kościelnej dzwonnicy,
        nieustannie pamięta.


Rzecz o poszczeniu

        - Był taki czas - mówił dziadek Jakub - był taki czas, kiedy chciałem zostać świętym. Nie takim, jak ci z kalendarza, jak ci z naszego kościoła malowani nad głównym ołtarzem, ustawieni ręka po ręce, głowa po głowie, aureola po aureoli w pawie witraże. Chciałem zostać świętym sam dla siebie, żeby nikt o tym nie wiedział, nawet matka, nawet katecheta, bijący nas drewnianą nogą oderwaną od ławki, rzucający w nas pękiem kluczy. Pomyślałem sobie, że najłatwiej będzie mi zostać świętym, jeśli zacznę pościć. I miałem rację. Bo pomyślcie sami. Nasz brzuch, to wiecznie poruszające się w nas zwierzę, domagające się, żeby je karmić, żeby nieustannie myśleć o nim, budzące nas po nocach, zrywające z drzemki, włada nami, jak się mu żywnie podoba. I choćbyś nie wiem jak temu zwierzęciu dogadzał, zawsze mu będzie za mało, zawsze stanie ci na przekór w najmniej spodziewanej chwili.
        Jak pomyślałem, tak też uczyniłem. Dzień po dniu odmawiałem mu okruch po okruchu, łyk po łyku. Po tygodniu zjadałem o trzy kromki chleba mniej, obywałem się bez skwarków, bez kawałka sadła, bez dodatkowego garnuszka mleka. Po roku wystarczyła mi kromka chleba, garnuszek mleka i trochę jaglanej kaszy na obiad. I tak było przez dłuższy czas. Przyzwyczaiłem do tego to zwierzę poruszające się we mnie, a chociaż ono od czasu do czasu, zwłaszcza w czasie świąt, buntowało się przeciwko mojej woli, zmusiłem je do posłuszeństwa. I słuchało mnie bardziej od psa, od starej szkapiny obleczonej luźną skórą, ledwie stojącej nad żłobem, w którym popiskiwały myszy tnące na sieczkę jęczmienną słomę. Jak dawniej, przed pomyślunkiem o świętości, byłem robotny, zdatny w polu, w stajni i w domu do wszelkiej posługi.
        Ale mnie zachciało się jeszcze więcej. Jakoż nawet wtedy, gdy zjadałem kromkę chleba, parę łyżek jaglanej kaszy, gdy wypijałem tylko garnuszek mleka, nachodziły mnie po nocach moje rówieśnice. Zjawiały się w czasie snu rozebrane do naga, udające niby to, że są same, że się kąpią w rzece, a w gruncie rzeczy wyciągające do mnie ręce, przytulające się do mnie babskm upałem, bezwstydem, zachłannością na pocałunki i pieszczoty bezecne. Budziłem się roztrzęsiony, spocony jak po kosiarce i mimochodem zapominając o moim postanowieniu, wzdychałem na jawie, obmacywałem wokół siebie siano, chodziłem po jego komarzych kolankach rękami, a zdawało mi się, że chodzę po białych udach, po pośladkach i piersiach.
        Gdy te przywidzenia senne zaczęły mi coraz bardzie j dokuczać, gdy nie mogłem się od nich opędzić nawet za dnia kosząc żyto, wywijając nad sobą cepami, wówczas odmówiłem sobie na obiad jaglanej kaszy. Przez całe popołudnie, przez noc całą skuczał mój żołądek jak obity pies. Buntował się, skurczybyk, przeciwko mojej woli, przeciwko mnie, człowiekowi, któremu nie wystarczyło, że żyje, że jest, ale chce być inny, święty. Poczekaj, poczekaj, ty gwałtowniku, pieszczochu, maminsynku, maćku wiecznie trawiący, już ja ci pokażę, z kim masz do czynienia, już ja się postaram, żebyś ucichł, żebyś się modlił razem ze mną, żebyś błogoslawił każde źdźbło trawy, każdą kroplę wody, każdą mrówkę, którą nam w łaskawości swojej świat. boży pokazuje.
        I przetrzymałem jego psie skuczenie, jego mysie popiskiwanie, burczenie, pomrukiwanie, zalewanie moich człowieczych zmysłów, mojej wolnej woli trawiennymi sokami, wezbraną żółcią. Przetrzymałem go, i odeszły ode mnie gołe baby, dziewczęta gładkie jak zsiadłe mleko, jak gęsie pióro, którym się smaruje żółtko na świąteczne kołacze. Odeszły i nie pokazały się nigdy. Nawet wtedy, gdy je spotykałem na drodze idące w pole i w łąki, nie ściskało mnie w dołku, nie dławiło w gardle. Przechodziły koło mnie, i moje ręce nie rwały się do nich, do ich staników, do wysoko odsłoniętych nóg, do pośladków, na których trzaskał perkal.
        Po pół roku, kiedy mój żołądek, to wiecznie poruszające się w nas zwierzę oswoiło się z kromką chleba i garnuszkiem mleka, poczułem, jak we mnie rozjaśnia się wszystko. Boże ty mój, czego ja wówczas mie widziałem. Bez trudu potrafiłem zajrzeć do wnętrza źdźbła i widzieć, jak ono spija kroplę wody, do kropli wody i widzieć w niej wszechświat. Chciałem spojrzeć na świat psimi ślepiami i widziałem jak pies. Wystarczyło mi pomyśleć o sokole, a bez trudu wzbijałem się nad pola i widziałem wszystkie okoliczne miasteczka, każdą mysz poruszającą się w zeschniętej trawie, uciekającą do całej w bobkach jamki. Pomyślałem o myszy, a ziarno pszenicy miało dla mnie smak miodu. Zdarzyło mi się też wówczas parę razy, że widziałem więcej, niż może widzieć istota śmiertelna. Czasem, gdy siedziałem na progu, przed moimi oczami wędrowali wszyscy apostołowie, wszyscy święci, jakich zrodziła nasza ziemia. Zrozumiałem, w jaki sposób można nakarmić jedną rybą tysiąc ludzi, jak się wodę zamienia w wino, jak się otwierają wrota niebieskie, przez które przechodzą nie tylko sprawiedliwi, ale i zwierzęta, i ptaki, i rośliny wszystkie, które zawsze są sprawiedliwe.
        Wtedy też siedząc w kościelnej ławce, kiedy już wszyscy ludzie wyszli z kościoła, gdy zapadał zmrok i sygnaturka dzwoniła u prezbiterium jak wzbijająca się synogarlica, ujrzałem się w witrażu. Najzwyklej w świecie moje wysuszone ciało, podobne do opłatka, przenosiło się po cząstce w ołowiane ramki i samo siebie malowało na szybkach. W okamgnieniu stawało się mną, świętym Jakubem, z aureolą na głowie, z kromką chleba w jednej i garnuszkiem mleka w drugiej ręce. Pamiętam nawet, że modliłem się kilkakrotnie do siebie, do tego świętego Jakubka z naszej wsi, który w ciężkim boju, w ustawicznym zmaganiu się z tym zwierzęciem poruszającym się w nas - zwyciężył.
        Aliści wówczas, kiedy do absolutnej świętości, do ostatecznego przeniesienia się w witraż brakowało mi najwyżej kilku tygodni, opadłem z sił. Doszło do tego, że nie tylko nie mogłem wrazić pługa w ciało ziemi, utrzymać w rękach kosy, żeby zamachnąć się nią, ale nawet nóż, którym co rano kroiłem chleb, wypadał mi z dłoni. Spostrzegli to moi ojcowie, którzy do tej pory nie przeszkadzali mi w walce ze zwierzęciem utajonym w moim brzuchu, pszeczuwając najwidoczniej, że pragnę zostać świętym. Spostrzegli to, podnieśli mnie z ziemi jak piórko, jak opłatek, do łóżka zanieśli i siłą podważając mi zęby nożem, wlali we mnie trzy garnuszki koziego mleka.
        Uradował się mój żołądek, skoczył jak kot od razu na cztery łapy, jak pies węszący świniobicie. I nie omylił się ani trochę. Jakoż i ono, świniobicie, dokonało się na trzeci dzień po moim upadku. A razem z nim przyszły gotowane mięsiwo, kiełbasy wędzone jabłonkowym drzewem, salcesony układane w róże, szynki. Jadłem to wszystko, rozrywałem zębami, brudnymi rękami, póki ostatni kęs nie wystawał mi z gardła. Razem z tym żarciem gasła moja wolna wola, czerniała jak wiatyk nakłuwany szpilką. Rozpychało się, tyło, niemal biegało we mnie, turlało się, stawiało koziołki, jakby całe moje jestestwo było wiosennym błoniem, czerwcową łąką, lipcową płycizną, przez którą przeświecają otoczaki, moje zwierzę wszystkożerne, zwierzę ukochane, zwierzaczek-cudaczek, żołądek mój najmilszy.
        Po dwóch miesiącach, gdy już na powrót sypiałem w stodole na sianie, nawiedziły mnie we śnie moje rówieśnice. Najpierw zjawiły się, jak przystoi, w sukienkach z długmi rękawami, spod których nie widać było nawet czubka trzewika. Ale z nocy na noc te sukienki były coraz krótsze. Wreszcie którejś nocy jedna z nich, niby to układając się do snu w swojej stodole, wchodząc w swoje siano, ściągnęła z siebie wszystko i jej nagość zajaśniała jak świeżo ścięta pszenica złocąca się pod niebiosami. Do niej też, do tej pszeniczki nie młóconej, wyciągnęły się moje ręce. I nawet się nie zdziwiły, bezwstydnice, że natrafiły na nagość żywą, w niczym nie przypominającą sennego przywidzenia.
        A po miesiącu z tą dziewczyną świecącą mi po nocach jak pszenica złota stałem w kościele przed głównym ołtarzem i nie widziałem już witraża ze świętym Jakubem, tylko czułem, jak we mnie mówi śpiewająco zwierzak mój najmilszy, żołądek: - Szybciej, szybciej, Jakubku. Tam żur weselny czeka, tam kiełbasa stygnie, kołacze się kruszą od grubo nałożonego twarogu.


Rzecz o rachunkowym zeszycie

        - Powiadam wam - zwierzał się dziadek Jakub - że ludziska umiaru nie mają, takiej akuratności, na której by się można wesprzeć jak na opoce, a chociażby na dębowym kiju, gdy człowieka siły opadną. Trudno by mi było powiedzieć, że ja sam wiedziałem, co to umiar i co to akuratność. Niby gdy dorastałem, gdy we łbie moim przestało się wiosennie zielenić, liściasto szeleścić, postanowiłem sobie, że będę wiódł żywot stateczny, że nie pozwolę sobie na żadne rozbuchania, na widzimisię, ale przyrzekała trawa trawie, a i tak ją zakrzyczały pawie. Ale postanowić to sobie postanowiłem, przyrzekłem jak na spowiedzi świętej, bo jak tu sobie nie przyrzec, gdy nas w damu było dwanaścioro, a u mojej ciotki dwadzieścioro.
        Ledwie z pól śnieg schodził, ledwie zjeżdżał płatami z porośniętej mchem strzechy, a ciotka już w rękach podnosiła do powały, do obrazów świętych nowo narodzone. Podnosiła, śpiewała i aniś się obejrzał, jak zeskakiwała z łóżka, zabierała się ze swoim chłopem w pola wiosenne, w żniwne pola. A te żniwne pola sprawiały, że ciotka znowu na przedwiośniu kładła się do łóżka i znowu podnosiła do powały, do obrazów świętych drącego się wniebogłosy berbecia. I tak co rok okrąglutko, wesolutko podnosiła te berbecie, aż podniosła dwadzieścioro. Ani mniej, ani więcej, chociaż mąż cotki pilił, żeby było "oczko".
        Powiadam wam, jak to drobiastwo obsiadło sosnowy stół, na którym stały cztery miski ziemniaków i cztery miski żuru ze skwarkami, a wszystko płowowłose jak dojrzewające żyto, wydawało się, że to nie ciotka je powiła, jeno snopki chutliwe, pole jakoweś w zapomnieniu obsiane ludzkim ziarnem, nasieniem człowieczym. A gdy któreś z tej dwudziestki zagubiło się w kilkumorgowej pszenicy złocącej się za stodołą, i ze dwa dni zeszły, zanim ciotka ze swoim chłopem doliczyli się na palcach, że jednego dziecka brakuje, zanim je odnalazł pies specjalnie do tego celu przyuczony.
        To widząc ten brak umiaru u ciotki, u moich ojców, postanowiłem sobie, że u mnie będzie tylko pięcioro. Na więcej zresztą nie było mnie stać. Z bogaczy to ja rodu swego nie wywodzę, a i moja Jantoska z kmieciów także nie pochodzi. Z ołówkiem w ręku, z rachunkowym zeszytem na stole zaraz po ślubie obliczyłem sobie, że najwyżej stać nas na pięcioro. Obliczyłem i Jantosce zeszyt pokazalem i przykazałem, żeby się strzegła, żeby mnie nie dopuszczała do siebie, gdy te cyferki wypisane w rachunkowym zeszycie przekroczymy. I trzymaliśmy się tego zeszytu, tych cyferek zapisanych w nim jak jakiejś księgi świętej, jak słowa wyjętego żywcem z Ewangelii. Trzymaliśmy się i co roku, co dwa lata sprawdzaliśmy, czy wszystko się zgadza. Zgadzało się co do joty. Bo jakże miało się nie zgadzać. Pola przecież niewiele, przychówku też, więc rachunki były niewielkie i pomylić się było trudno.
        I tak nam się zgodziło sumiennie, że po siedmiu latach dochowaliśmy się dwóch synów i trzech córek. A jak się dochowaliśmy, to ja rzekłem do Jantoski: - Jantoś, zawieś zeszyt nad łóżkiem i śpij pod nim jak pod obrazem świętym, jak pod przykazaniem Bożym, a ja się od ciebie wynoszę. W stodole, w sianie gniazdo sobie uwiję, kożuchem wyścielę i jakoś radę sobie damy. I żebyś mi tam rano nie przychodziła i łaskotaniem ze snu nie wyrywała. A jeśli sam nie wstanę, jeśli śpiocha z jakichś tam powodów nie przemogę, z wiadrem wody przychodź. I nie cackaj się ze mną, ino całe wiadro na mnie chluśnij, żeby śpiocha ze mnie wybić i rozmarzenia, i ciągotki chłopskie do babskiego ciepła.
        Jak rzekłem, tak też było. Po dwóch latach, gdy moja Jantoska na jarmark wyjeżdżała, na odpusty święte do okolicznych parafii chodziła, zdejmowałem znad łóżka rachunkowy zeszyt na gwoździu powieszony i sprawdzałem, czy nie ma w nim przypadkowo jakiejś pomyłki. Ale chociaż ze sto razy sprawdzałem każdą cyferkę, przeliczałem, wszystko było w największym porządku. Wtedy zacząłem kombinować, czy nie udałoby się czymś zahandlować, żeby jakiś grosz większy do domu przynieść, albo od jakiejś wdowy kawałek pola wydzierżawić. Niestety, w tych latach handlu nie było nigdzie nawet na rzemienną sznurówkę, na króliczą skórkę, na guzik bez dziurki, a pola u wszystkich wdów w okolicy dawno wydzierżawiono.
        Przeto rad nierad dałem pokój zawieszonemu na gwoździu zeszytowi, zapisanym w nim cyferkom, pogwarkom chłopskim pod sklepem i pod kościołem. Zrezygnowany, już prawie pogodzony z sobą, ze swoimi chłopskimi fanaberiami, sypiałem w mojej siennej jamie zaścielonej baranim kożuchem. Tyle tylko że coraz częściej przesypiałem pianie koguta i jutrznię i Jantoska z siennego ciepła raz po raz wypędzała mnie pełnym wiadrem wody. Zrywałem się z siennej jamy, otrzepywałem z wody jak kocur i biegłem do studni, gdzie rozebrany do pasa myłem się w drewnianym korycie, z którego poiło się bydło wracające z wypasu na błoniach i okolicznych łąkach.
        Myłem się i słyszałem, jak moja Jantoska krząta się po domu, śpewa godzinki, szykuje śniadanie, budzi nasze pociechy, myje, czesze rogowym grzebieniem, iska. A ledwie urywały się godzinki, słyszałem, jak śpiewa naszą piosenkę pełną mirtowego ziela, którą nuciliśmy razem siedząc nad rzeką przytuleni do siebie, marząc, kiedy się pobierzemy, kiedy się przeniesiemy do swojego domu. Przenikała mnie ta piosenka na wskroś, jakby mnie ktoś szydłem dźgał w samo serce, jakby jakimś cudem mrówki weszły we mnie i zbudowały sobie koło wątroby mrowisko. I mówiłem sobie, wycierając się zgrzebnym ręcznikiem do krwi: - Jantoska, Jantoś, nie śpiewaj tak, nie śpiewaj. Ulituj się nade mną, nad moją krwią chłopską wyrywającą się do ciebie, nie mogącą usiedzieć w moim ciele spokojnie, przespać jednej nocy, przeleżeć godziny. Czemu ty, czarownico, ty wiedźmo kleista jak wierzba na wiosnę, śpiewasz akurat tę piosenkę. Czyż nie ma na świecie innych, nie rodzą się one w polu, na zabawie, na festyne, z bezmyślnej frywolności dzerlatek rozmaitych? A może ty w rachunkach bieglejsza ode mnie, może przy tych obliczenach coś mnie omamiło i tyś to spostrzegła i teraz, nie mówąc mi o tym, śpiewasz naszą piosenkę?
        Ale gdze tam, nic mnie nie omamiło. Zeszyt był w najlepszym porządku. A piosenka, jak to piosenka, raz zapamiętana przez kobietę, przyczepiła się do jej miękkiego jak miód rozumu, do jęzora lubiącego pleść co popadnie, a jeszeze bardziej śpiewać. I znowu jak dawniej sypiałem w siennej jamie, zapominając po trosze o rachunkowym zeszycie, o ewentualnej w nim pomyłce, nie słysząc nawet tej piosenki śpiewanej co rano przez Jantoskę.
        Aż tu któregoś dnia w niedzielę, gdy spałem w najlepsze, usłyszałem przez sen, że ktoś się skrada do mnie, że cichutko nuci mirtową piosenkę. Pomyślałem sobie we śnie i przez sen: - Śpiewaj sobie zdrowa, śpiewaj, całym ciałem śpiewaj, tęsknotą babską niezmierzoną, pragnieniem rodnym z dawien dawna zwiastowanym, i tak dobrze wiem, że mi się tylko śnisz, że to śpiewa mój sen i ty w moim śnie zabłąkana. Ale czuję, że to wcale nie sen, że oczy mam otwarte i widzę dziury w kitkach i przez nie prześwitującą jutrznię. Podnoszę się na łokciach, patrzę, a tu po sianie boso, w samej koszuli, idzie moja Jantoska, idzie, ręce trzyma na piersiach i cichutko śpiewa. Pamiętam, że jeszcze zdążyłem pomyśleć: a gdzie wiadro z wodą? - a ona już była przy mnie.
        Boże ty mój, dolo moja chłopska, rozsądku, umiarze. Zapomnieliśmy tej porannej niedzieli o rachunkowym zeszycie, o wiaderku z wodą. A po roku jeszcze raz zapomnieliśmy o zapisanych w nich cyferkach. I dwóch synów się nam urodziło, niejako poza tym rachunkowym zeszytem, poza tymi cyferkami mówiącymi jasno, że chleba nie starczy, że kaszy zabraknie, że przednówek z lebiodą i białą pokrzywą przyjdzie na nas. Ano i przyszedł. Żeby to raz przyszedł. Ale synowie też przyszli i razem z nim rośli na pokrzywie, na lebiodzie. Aż urośli. I teraz mi tytoń z miasta zwożą i kapelusz mi nowy kupili, i walonki cieplutkie jak brzuch owcy.
        - A z zeszytem co się, dziadku, stało?
        - Dałem go najmłodszemu. Jemu będzie potrzebny. Pensyjka malutka, lichutka, a dzieci już troje. Niech się uczy, niech rachuje, niech zna umiar swój.


Rzecz o jedzeniu

        - Nie tak dawno, dziadku Jakubie, opowiadaliście, jak to chcieliście zostać świętym. Ale się wam nie udało. Ludzie ze wsi opowiadają, że jeszcze parę razy mieliście chętkę na świętego Jakubka oprawionego w ołowiane szybki, świecącego wszystkimi kolorami w witrażu kościelnym.
        - Czego to ludziska nie plotą. Nie tak dawno, może miesiąc temu, rozeszła się po wsi wieść, że się żenię. Baba babie, chłop chłopu w sklepie, pod kościołem, na drodze, w polu szeptali, że mnie przypiliło, tak sparło, tak znarowiło, jak nie przymierzając kiernoza, iż ubiegłej niedzieli dałem na zapowiedzi. I to z kim. Nie z żadną wdową, starą babą klepiącą zdrowaśki, gospodynią stateczną szykującą się powoli, bez gwałtu i bez szlochania do odejścia w zaświaty, ale z Tośką, młódką lecącą na chłopów jak rodzynek w ciasto. Ta i z tym wielokrotnym próbowaniem świętości było tak samo.
        Od tego czasu, gdym po poszczeniu owym wyglądał jak opłatek wigilijny, jak hostia, przez którą widać kaźdą krwinkę w wiosennej zorzy, anim razu nie pomyślał, żeby zostać świętym. Wiedziałem już, że się do tego nie nadaję, jak nie nadaje się teks do przybicia calówki, dłoń do zatrzymania powodzi, ogarek wygrzebany spod pieca do rozświetlania nocy. Owszem, uczyniłem wszystko, żeby o tym zapomnieć i żeby ludziska o tym nie pamiętali. Jak wam wiadomo, między innymi z tego powodu moi ojcowie ożenili mnie z Jantoską, która, co by się o niej nie rzekło, ale tercjarstwa za młodu unikała jak diabeł święconej wody. Nie powiem, żeby z niej była latawica, piec wieczne rozpalony, aIe swoje babskie prawo znała i potrafiła je na mnie wymusić. Zresztą nawet bez przymusu poddawałem się jej babskiej woli, a ona mojej, chłopskiej. A jeśli ją od czasu do czasu zdzieliłem pięścią, paskiem po jej szerokich plecach pociągnąłem, to tylko dlatego, że chleb piekła z zakalcem i umiaru nie miała w dawaniu jałmużny. Ale nie dlatego ją biłem, żebym dziadom skąpił kwarty mąki, dwóch jajek, kromki chleba. Wiadomo wam, że nam się wtedy też nie przelewało.
        Jak to bywa w takich przypadkach, stało się jeszcze gorzej, niżbym chciał zostać świętym. Tak mi posmakował ten zabity przez ojców wieprzek na moje ozdrowienie, że od tej pory nie mogłem się opędzić przed widokiem kiełbasy, boczku, salcesonu, słoniny i sadła. Ilekroć spojrzałem na grodzony z wikliny płot, wydawało mi się, że go zrobiono z grubych kiszek napchanych mięsem, a ludzie nie zjedli go tylko dlatego, że tego nie spostrzegli. Przypominam sobie, że ten obraz kiełbasianego płotu tak mnie opętał i nie mógł wyjść z moich myśli, z moich snów dopóty, dopóki w komorze, zamiast wieszać na żerdzi, ugrodziłem sobie z kiełbas spory płotek. Codziennie, prawie przez całą zimę, przychodziłem do komory i odłamywałem kawałek po kawałku z tego kiełbasianego płotu.
        To samo było z boczkiem i słoniną. Nie wystarczało mi już, że jem, ile zapragnę, ale widywałem ją w czasie orki, młocki, koszenia łąki. Zamiast rędzinowej skiby zostawały za mną połcie wyoranej słoniny i boczku. Wystarczyło, że spojrzałem na kurę siedzącą w koszyku, wygniatającą z siebie jajko, a już zlatywały z niej co do jednego wszystkie pióra, już smażyła się wypatroszona w rondlu, bulgotała w tłustym rosole. To samo było z gęsiami, które w wianie dostała Jantoska, żeby podsypać pierzem nasze skąpe pierzynki, z kaczkami, z perliczkami. Gdy którejś niedzieli pasłem krowę na łące i zamiast naszej krasuli ujrzałem na trawie krowi pagór natarty majerankiem, dymiący smakowicie, zwierzyłem się z tego Jantosce.
        Przyjrzała mi się bacznie jak duchowi nieczystemu, ale jeszcze bardziej zadbała o mnie. Od tej pory dwa razy w roku zabijaliśmy prosiaka, tuczyliśmy kilka gęsi i indyków, chowaliśmy setkę kur i tyle samo kaczek. Jantoska moja zapisała się tej zimy na kurs gospodyń wiejskich, gdzie nauczyła się przyrządzać drób w różnoraki sposób. Boże ty mój, co się wówczas nie zjawiało na naszym sosnowym stole. Często pałaszując pieczoną gęś z jabłkami, młodziutką, zaledwie kilkutygodniową kaczuszkę, rozłażącą się w ustach jak ulęgałka, kurę nadziewaną podrobami, indyka tak przyrumienionego, jakby na niego spadły wszystkie złotogłowia, myślałem sobie, że śnię, że jestem w jakimś pałacu, a nawet na królewskim dworze.
        A ledwie drób zszedł ze stołu, ledwie wyrzucone przez okno kości schrupał pies, zjawiały się pierogi ze słodkim twarogiem, pierogi z wiśniami pływające w śmietanie, z jagodami, ze śliwkami siwiejącymi w sadzie. Po pierogach przychodziły naleśniki z cieniutkiego ciasta, smarowane marmoladą, konfiturą, ciastka fikuśne, że aż dech zapierało. Po tym wszystkim pijało się kompoty i żeby zamknąć porządnie żołądek, żeby mieć dobry oddech, żeby się w nas powietrze nie psuło, wypijało się kielonek spory nalewki usączonej z gąsiora.
        Po roku tego jadła wygładziłem się wszędzie, zaokrągliłem jak wójt, jak starosta, jak cesarz. Wówczas i przestał się pieklić we mnie mój brat rodzony, wielmoża wielbiony, maciek nad maćkami, żołądek. Dogadałem się z nim, przeszedłem na ty i jeno od czasu do czasu poklepywałem go dłonią, głaskałem, kręciłem nad jego jestestwem młyńce coraz szybsze obydwoma kciukami. Po dwóch latach musiałem przeszyć wszystkie ubrania, powstawiać kliny w portkach, w marynarkach, w koszulach. One też przy najmniejszym wysiłku pękały na mnie, jakbyś je ciachnął brzytwą. Ludzie witający mnie w polu, przechodzący koło mnie, gdym furką jechał na jarmark, przystawali i uśmiechając się mówili:
        - A ziemia się pod tobą nie załamuje, nie zapada, Jakubie? A jeszcze nie tak dawno takie chuchro było z ciebie, żeś musiał w kieszeniach podkowy nosić, aby cię wiatr nie porwał.
        Po trzech latach jako pierwsza przejadła mi się słonina. Nie mogłem na nią patrzeć. Przez mus ciąłem ją kozikiem razem z chlebem na drobne kostki i połykałem jak gawron, który najadł się do przesytu pszenicy, a tu nagle wygrzebał jeszcze ze skiby pędraki. Po słoninie przyszła kryska na boczek i kiełbasę. Jedząc je myślałem, że połykam ślimaki i padalce utuczone na mleczu. Wkrótce też odrzuciło mnie od gęsiny, kaczek i kur. Z trudem przełykałem pierogi z twarogiem.
        Zbuntował się cesarz mój, brat rodzony, żołądek. Sam z własnej woli przeszedł na suchy chleb, garnuszek mleka, suszony serek, jabłko. Nawet na weselu, chrzcinach, gdy ostajemy przy stole sami, gdy nikt na nas nie patrzy, zachowuje się statecznie. Próżno mówię do niego: - No, braciszku, pofolguj sobie, widzisz, jaki zawiesisty żur, ile w nim wątroby, ile kiełbasy, jaj pokrojonych w talarki. Ile kiełbas na miskach, boczków, salcesonów, a jakie buchty, kołacze, serniki. On nawet nie drgnie, nie piśnie. Siedzi we mnie cichutko, jakby go nigdy nie było, jakby nigdy nie buntował się przeciwko mnie. Siedzi we mnie i ssie powoli jak berbeć postną skórkę chleba, kawałek sera.
        No widzisz, bestio rogata, nigdy niesyta, wreszcie dałem ci radę, wreszcie cię trzymam krótko przy pysku. Zresztą już najwyższy czas, żebyś się uspokoił, ustatkował. Widzisz, dzieciska mi się posypały jak iskry pod piecem. Teraz one wszystko strawią, choćby to były kamienie ledwie masłem posmarowane, grudy ziemi pomadźgane marmoladą, kawałki żelaza na chwilę wrzucone do roztopionej słoniny w rondelku. To muszę dbać o nie, żeby mi nie objadły sadu z kory, płotu z wiosennych pędów, białej pokrzywy sypiącej się w ogródku. I poczułem, jak cesarz mój uspokoił się, złagodniał i przestał wywijać szabelką.
        Chwała ci, Panie na wysokościach, że się w reszcie z nim dogadałem, że najpierw ja wysłuchałem jego żalów rozlicznych, zrozumiałem w czasie postu jego bunt, jego rewolucję zalewającą mnie żółcią, a później on pojął moją rebelię skierowaną przeciwko niemu, moją nienawiść próbującą go zadusić żarciem rozmaitym. Teraz żyjemy sobie spokojnie jedno w drugim i nie potrzebujemy się nawet nasłuchiwać, żeby się zrozumieć bez słowa. Wiemy nawet, że już wkrótce przyjdzie taki czas z miętowym, rumiankowym i lipowym wywarem, na który zgodzimy się bez szemrania, i nie będziemy nawet wspominać, że ongiś bywało inaczej.


Rzecz o Franku Abisyńczyku

        - Dawno temu - opowiadał dziadek Jakub - kiedy urodził mi się pierworodny syn, leżałem sobie nad rzeką, pod wiklinowym krzakiem. W uszach miałem jeszcze krzyk gryzącej palce żony i płacz piskliwy, prawie zajęczy, mojego syna. Właśnie w tydzień później, kiedy Jantoska krzątała się już koło pieca, a dziecko ssało z piersi jak z krynicy żywej, wyszedłem z domu, zapaliłem skręta i powolutku, kroczek za kroczkiem, szedłem przez całą wieś nad rzekę. Leżałem nad rzeką z godzinkę przypatrując się jej spod przymrużonych powiek. Stara była ta rzeka, stara jak matka nasza, ziemia, jak wojownik pradawny ubrany w stalową kolczugę. Jak co roku, również teraz szykowała się powoli i z namysłem do ataku, do powodzi.
        Rozmyślając o rzece, o moim pierworodnym, ściągnałem na oczy świąteczny kapelusz i ani nie spostrzegłem, kiedy zmorzyła mnie drzemka. Obok mnie, jak zawsze w niedzielne popołudnia, spali sąsiedzi spracowani przez cały tydzień. Wiedziałem, że śpią pod wikliną, gdyż zanim zasnąłem, słyszałem, jak chrapią, jak krzyczą przez sen, jak wystraszone tym krzykiem mysikróliki wzlatują nad wiklinę. Najbliżej mnie, prawie pod sąsiednim krzakiem, spał Franek Abisyńczyk, Negrem przezwany, a to dlatego, że skórę miał jak czarnoziem i z nikim nie mógł się dogadać. Spał jak wszyscy, z kapeluszem ściągniętym na oczy, i przez sen dyrdymałki opowiadał rzece, ptakom i bujnym trawom.
        Po południu, kiedy słońce garść po garści, jak złocisty mak, wsiewało się w trzyletnią wiklinę, kiedy szczupaki zaczęły żerować w ostygłej do żelaza wodzie, zerwałem się na równe nogi i dając nura pod wiklinę, w dyrdki pospieszyłem do domu. Mając we łbie dom, Jantoskę siedzącą na progu i karmiącą pierworodnego, psa leżącego u jej bosych stóp, nawet nie spostrzegłem, że rzeka lipcowo przybiera. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się o tym, słysząc trąbkę strażacką grającą na alarm. Wdziałem hełm wiszący na bronnym gwoździu, granatową marynarkę, przypiąłem pas z toporkiem i razem z sąsiadami pobiegłem nad rzekę. A ona, jeszcze wczoraj łagodna jak owieczka, była już przy wale z faszyną, ze snopkami porwanymi z pól.
        Pilnowaliśmy jej przez cały dzień, i całą noc. Mocowaliśmy się z nią jak z bitnikiem na weselu, jak ze znarowionym ogierem, urwanym z kółka bykiem, który chce wziąć na rogi pomalowany na czerwono ganek i słońce w ten ganek wrośnięte jak ogrornny skrzep. Pilnowaliśmy jej jeszcze w dniu następnym, kiedy dowiedzieliśmy się, że Franek Abisyńczyk nie wrócił w niedzielę do domu. Ani chybi, powiadali ludzie, zaspał, na amen zaspał nad rzeką, a ona śpiącego zabrała jak osikową kłodę, jak płowy snopek i poniosła.
        Oj, bo też lubił Franek Abisyńczyk, Negrem przezwany, spać. Lubił i umiał. Ani kamień wyrastający z ziemi, ani jaskółka mieszkająca na dnie rzeki, zimująca pod lodem, ani pszenica, ani mak zsypane do sąsieka, do worka tak nie spały, nie kochały się tak w drzemce jak Franek Abisyńczyk. Gdy kładł się w domu na ławce, pod sadem, w skoszonym sianie, mogłeś mu lać wodę do lewego i do prawego ucha, a on tylko otrząsał się jak kundel i spał nadal, spał w najlepsze. Mogłeś mu wlewać pół litra miodu przez dziurki od nosa, a an go połykał przez sen, oblizywał się i spał. Mogłeś go łaskotać jęczmiennym kłosem po zgrubiałych wargach, przyprowadzić cielę, żeby go lizało w stwardniałe na kopyta stopy, a on tylko chichotał przez sen, podciągał nogi pod brodę i zwinięty w kłębek spał. Nawet gdy wtykało się w palce jego nóg zwitki papieru i podpalało, wierzgał nogami, gasił ogień i nie otwierając oczu, przewracał się na prawy bok do jeszcze głębszej drzemki.
        W ten sposób przespał urwanie się największego dzwonu z kościelnej wieży, zabicie księcia austriackiego, przeprawę kozaków na nasz brzeg rzeki, narodziny siedmiu córek, nie mówiąc już o cieleniu się krowy, koceniu owcy, dojrzewaniu żyta i pszenicy. Przespał też, jak amen w pacierzu przespał, przybór rzeki. A ona, najwidoczniej wiedząc o jego przypadłości, nawet go nie zbudziła, tylko wzięła na barki i pochrapującego zaniosła do ujścia, a może od razu wprowadziła w swoje kryształowe pałace zbudowane pod ilastym dnem.
        Zresztą, co by się nie rzekło, Franek Abisyńczyk tamtej niedzieli nie wrócił do domu. Nie wrócił też przez następne kilka tygodni. Nie wróciło jego ciało, sen śmiertelny do wdowy i sierot. Nie wątpiono też jeszcze, że gdzieś żyje, błąka się po świecie. Ale powoli zapominano o nim. A gdy już prawie nikt, wyjąwszy wdowę, nie wspominał o nim, zobaczono, jak środkiem drogi idzie sobie, zamiatając buciorami kurz, Franek. Jakby nigdy nic się nie stało, idzie sobie Abisyńczyk, pogwizduje, laseczką zgrabną, z porcelanową gałką do taktu krokom swoim wywija. A ubrany, jakże an jest ubrany, jak jaki pan ze dworu, w ancug jasny z wełny miękkiej, opinającej, na miarę uszyty. A na głowie zamiast kapelusza przypominającego zakalcowaty podpłomyk ma pilśniowy kapelusz więcej niż odświętny, ze wstążką szeroką, z piórkiem rozmaitym.
        Podbiegają do niego ludziska, za ręce ściskają, do karczmy jak dziedzica prowadzą, przy szynkwasie sadzają, gorzałką częstują. A Franek Abisyńczyk, Negrem przezwany, kielonki z gorzałką z namysłem wychyla i uśmiechając się opowiada:
        - Poniosła mnie, poniosła, kobyłka narowista, rzeka nasza, matka przedwieczna. Podeszła mnie w drzemce, na plecy sobie jak niemowlę wsadziła i nie przebudzonego niosła i niosła po świecie swoim wodnym, po drogach swoich szerokich, rozlewających się po dolinach. A gdy mnie niosła, śniło mi się, że rękami wiosłuję, że nogami w jej ciało zielone się wpieram. A gdy lewe oko otwarłem, ujrzałem, że nie ma nade mną wikliny, a pode mną trawy, baśnicą zwanej, a jest niebo wysokie i jest woda spieniona.
        A gdy drugie oko ostrożnie rozwarłem, przekonałem się, że płynę na pniu osikowym. Rękami go obejmuję i płynę, i razem ze mną płynie lewy brzeg caly w wiklinie i prawy brzeg calutki w sosnowym lesie. I kościoły widziałem na brzegu stojące, i ludzi z osękami, i pasące się bydło, i kopki żyta schnące na słońcu. Nawet się nie przeraziłem za bardzo, że środkiem rzeki płynę, jak oryl, tylko mocniej objąłem osikowy pień i próbowałem do brzegu się zbliżyć. Ale gdzie ci się tam uda taki kloc do brzegu dowiosłować. Po godzinie umęczony dałem za wygraną i znowu się zdrzemnąłem ociupinę. A gdy się zbudziłem, pień osikowy sam z siebie przybił do wysokiego brzegu i jacyś ludzie, inni od naszych, lepiej ubrani, stali nade mną, rękami wymachiwali.
        A gdy o własnych siłach podniosłem się z pnia, zaprowadzili mnie do miasteczka, jeść mi dali i gorzałki mi dali. A gdym zaczął do nich mówić, zaprowadzili mnie do łaźni, wykąpali i w nowy ancug ubrali. A gdy już całkiem przyszedłem do siebie, robotę mi dali. Taką lekką robotę. A gdy się zorientowałi, że nawet przy niej zasypiam, już nic mi robić nie kazali. Spałem sobie do woli, w żelaznym łóżku materacem wysłanym, pod pierzynką puchową. Tyle tylko że nie spałem w domu, ałe za taką szybą ogromną, większą niż u Daniela w mieście, przez którą widać było na leżączkę całą wieżę kościelną i ratusz, i dorożki stojące koło niego, i ludzi idących ulicą.
        Właśnie dla tych ludzi sypiałem za tą szeroką i wysoką szybą. Spałem, żeby ich snem moim smakowitym pobudzić do spania, do odpoczynku. Bowiem z tego, co mi burmistrz i ksiądz tego miasteczka opowiadali, wymiarkowałem, że jest to gród nawiedzony niespaniem, że od roku nie ma człowieka, który by zdrzemnął się na pacierz. Nie pomagały proszki kupowane w aptece, całonocne hulanki, picie, wycinanie lasu toporami, rozbijanie młotami kamieni na pryzmach. Żaden z mieszczan nie mógł oka zmrużyć i nie zmrużył przez rok, tylko przewracał się z boku na bok i jak zając miał ocay otwarte. To mnie za to płacili, żebym spał za tą szybą, żeby ludzie na mój widok ziewali, nabierali ochoty do spania, do drzemki.
        I Bóg mi poszczęścił. Po tygodniu kilku co znaczniejszych mieszczan zmogła drzemka. Po miesiącu połowa mieszczan sypiała w najlepsze. Po roku trzeba było organizować specjalną straż, która ściągała śpiochów z łóżek, żeby szli do roboty. Wtedy rajcowie miejscy kupili mi nowy ancug, szewrowe buty, pilśniowy kapelusz i koszulę. Wynagrodzili mnie też sporą garścią pieniędzy i wyprowadzili za miasto, i kazali iść drogą przez las do domu, do naszej wsi. Tom szedł tą drogą, drzemiąc od czasu do czasu w kopce siana, w szopie, w szczerym polu, aż dzisiaj do nas przylazłem.
        Po tej opowieści Franek Abisyńczyk zamilkł i wychylając ostatni kielonek ziewnął, najpierw półgębkiem, a później tak, że mogłeś mu przez przełyk do żołądka zajrzeć.
        - Chce ci się spać, Franuś?
        - A zdrzemnąłbym się krzynę.
        - Ale, na Boga, chyba nie pójdziesz nad rzekę?
        - A czemu miałbym nie iść? Tam mi się najlepiej śpi.

Rzecz o rzece

        - Kto nie urodził się nad rzeką - mówił dziadek Jakub - nad wodą, ten nie wie, co to kołyska, co to lustro, nie wie też, co to jest życie. Bowiem rzeka, woda rozlana szeroko jest drugą, naturalną kołyską człowieka, nad którą nie tylko lepiej się śpi, zjada strawę codzienną i strawę weselną, ale również łatwiej się tańczy, wcześniej sprawia wesela, chrzciny i festyny. Rzeka, woda rozlana szeroko jest też naturalnym lustrem człowieka, w którym od prawieków nie tylko on, ale również wszystko, co żyje wokół niego i dla niego, przegląda się z upodobaniem. Dlatego ludzie żyjący nad rzeką, nad wodą ubierają się lepiej od ludzi żyjących w lesie, na bezkresnej równinie, w stepie. Dbają też o swój wygląd zewnętrzny. Częściej sięgają po brzytwę i po maszynkę do strzyżenia, dokładniej zaplatają warkocze i rozczesują je rogowym grzebieniem. Sprawdziłem to wielokrotnie, gdy byłem w wojsku, na wojnie, gdy bywałem w świecie. Zdarzało mi się spotykać ludzi bogatych, którzy mieli w domu wiele luster oprawionych w srebro, w złocone ramy, ale przecież nie dbali tak o ubiór, o wygląd zewnętrzny, jak ludzie urodzeni nad wodą, którzy oprócz niej innego lustra nigdy nie widzieli.
        Trudno też powiedzieć, że ludzie urodzeni w lesie, w szerokim stepie, na bezwodnej równinie znają tak dobrze życie, jak ludzie urodzeni nad rzeką, nad wodą. Niby wiedzą o nim sporo i prawie to samo, co ludze znad wody, znad rzeki, i życie ich bywa zacną strawą, ale jakby troszeczkę nie dosoloną, bez pieprzu, bez liścia bobkowego, bez ząbka czosnku czy nawet najzwyklejszej pietruszki. Ledwie zaczniesz z nimi rozmawiać, ledwie trącisz się kielonkiem, a w trzy pacierze opowiedzą ci wszystko o sobie, o swojej rodzinie, gospodarce, dobytku. Żadnej tajemnicy, dykteryjki, chichotliwej przypowieści nie potrafią zachować na koniec rozmowy, żeby ją okrasić, umaić, spowodować, że ci się wydaje, iż dobrześ zrobił słuchając ich do końca i nie zdrzemnął się, nie zapatrzył w wędrującą po patyczku mrówkę, nie zapomniał się w rozmyślaniach swoich dusznych i nie przegapił tego najważniejszego węzełka, którym ich opowieść została związana.
        Co innego, gdy się słucha ludzi urodzonych nad rzeką, nad wodą. Cedzą swoją opowieść z namysłem, statecznie, bez zbytecznego pośpiechu. I opowieść ich ma ręce i nogi i oddycha koło ciebie jak stworzenie żywe, jak istota sama z siebie myśląca, rozsądna, żyjąca życiem niezależnym, ustanawiająca swoje prawa i wedle tych praw postępująca. Nie zdarzyło mi się też, żeby opowiedzieli więcej, niż przeżyli, niepotrzebnie zmyślali, próbowali zaokrąglić swoją opowieść do jabłka, do motka wełny, z którego wystaje tysiąc wątków. Jedna jest nić ich opowieści, jedna i jedyna, spleciona z tysięcy drobnych jak pajęczyna niteczek, z trawek wiosennych, piór ptasich pogubionych w locie.
        Posłuchajcie chociażby takiego Władka Migdały, który całe życie spędził nad rzeką, który, o czym przecież wiecie, na rzece się urodził. Akurat jego matka, gdy chłopa w domu nie było, przewoziła łódką na drugi brzeg Jankiela z cielęciem. Ledwie Jankiel cielę z łódki wywlókł na sznurku, ledwie ona wiosłem łódkę odepchnęła od piaszczystego brzegu porośniętego wysoką wikliną, a wzięły ją bóle i jej pierworodny jął się rwać do słoneczka, do światła Bożego. Ale ona nie krzyknęła na Jankiela, nie zawołała starego Pawła łowiącego w zakąciu ryby. Bez babskiego krzyku, bez wrzasku ułożyła się w łódce, zęby wbiła w wiosło, żeby nie skuczeć, nie wyć z bólu, a ręce w smołowane burty i czekała, kiedy jej pierworodny zapłacze piskliwie. Tak dopłynęła do ujścia Dunajca, gdzie rozwiązują się jego wody i gdzie nastąpiło również jej babskie rozwiązanie.
        Dziecko odgryzła zębami od pępowiny, wykąpała w lipcowej wodzie, zawiązała w zapaskę, przemyła zapłakaną i pobladłą jak hostia twarz, wzięła wiosło w ręce i w godzinkę później szła z nim kroczek za kroczkiem środkiem wsi. Ledwie dziecko nauczyło się chodzić, odróżniać płot od kota, a kamień od wróbla, a już codziennie przychodziło bose nad rzekę. Przychodziło, otoczakami się bawiło i uczyło od niej spokoju, małomówności, pomyślunku wszelakiego istocie ludzkiej przynależnego.
        Gdy Władzio miał lat siedem, wiedział już, że po próżnicy jęzorem mleć nie wolno. Siedział sobie nad rzeką milczący, wędkę wiklinową w nią zarzucał i słuchał, jak rzeka, matka nasza najstarsza, opowiada za niego, zwierza się kamyk po kamyku, piórko ptasie po piórku, listek po listku ze swojego żywota odwiecznego rozlewającego się po równinie, z tego wszystkiego, co widziała tydzień temu, dzień, parę godzin zaledwie, płynąc między wiklinowymi brzegami, na których stali ludzie, pasły się zwierzęta, spały wsie, rodziły się dzieci, odcinane od pępowiny, odgryzane zębami, i rodziły się w mokrych łożyskach pieśni weselne, bajdy na całe zimowe wieczory.
        Gdy Władzio miał lat piętnaście, wiedział już, że nad rzeką nie wolno pleść byle czego, że trzeba siedzieć w milczeniu i przysłuchiwać się w milczeniu tej staruszce, która wykołysała tysiące dzieci na piaszczystym podołku, wyhuśtała na kolanach. Wiedział, że trzeba cierpliwie czekać, kiedy ona sama, z dobrej woli, nie przymuszana ani witką, ani przekleństwem, odsłoni swoje tajemnice i jak na wyciągniętej dłoni poda ci nagle swój gościniec. Tak się Władzio doczekał pierwszego szczupaka, grubszego od zzieleniałego na deszczu bierwiona. Po trzech latach ślęczenia nad jej wodą ugościła go pierwszym łososiem, większym od sporego dziecka. Od tej pory nie zdarzyło się, żeby mu codziennie nie podrzuciła brzany, leszcza, miętusa, lina, węgorza.
        A gdy się ożenił, gdy nie miał za co kupić padłej od wzdęcia krowy, podrzuciła mu na wiosnę wydrę wmarzniętą w krę. Za futro zdarte z niej kupił nie tylko holenderkę, ale starczyło jeszcze grosza na poczęstunek dla ojców chrzestnych i gości zebranych, żeby powitać nowo narodzonego. Nauczyła go też, gdzie mieszkają piżmaki i tchórze, gdzie żeruje bielszy od śniegu gronostaj. Pokazała mu dzikie świnie przychodzące z lasu, żeby po przeżarciu się kukurydzą urządzić sobie zabawę polegającą na tym, że ustawiały się jak w różańcu i trzymając się zębami za ogony rozpędzały się do galopu i wskakiwały z piaszczystego pagórka do głębiny. Sprawiła też, że którejś z czerwcowych nocy, gdy łososie parły na tarło całym korytem rzeki, tuż przy nim zjawił się ogromny jeleń. Między ogromnymi rogami dźwigał dwa zrośnięte z sobą portrety. Na jednym z nich widniało oblicze Jakuba Bojki, krajana naszego, a na drugim Witosa. Właśnie od tego widzenia Władziowego zaczęto tych dwóch mężów nazywać ojcami ruchu ludowego. Noszono ich też na rękach i opowiadano w jesienne wieczory długie, cierpliwe jak pańszczyzna bajdy.
        A gdy szykowała się wojna, on, Władek Migdała, zobaczył jej obraz wiele miesięcy wcześniej. Któregoś niedzielnego popołudnia, gdy po trzech godzinach wstawiania w wodę czerpaka nie złowił nawet ślepej świnki, nagle z dna rzeki jął iść dym i razem z nim pojawiały się, jakby nakręcone, nawinięte na ogromne wrzeciono, obrazy galopującej konnicy, całe pułki piechoty idącej na bagnety, samoloty bombardujące maleńką kolebkę z dzieckiem stojącą pośrodku ogromnych pól. Wówczas też zobaczył siebie idącego boso, tylko w owijaczach i w marynarce, od której zostały odcięte guziki z orzełkiem.
        I było tak aż do Władkowej śmierci. Również śmierć pozwoliła mu rzeka widzieć wcześniej. Przypominacie sobie zresztą, kochankowie moi, że na jakiś czas przed skonaniem Władzio kazał się wynieść z łóżkiem nad wodę. Z łóżka zarzucił jeszcze parę razy czerpak w rzekę, a gdy udało mu się w końcu złowić o zmierzchu pierwszą wybijającą się w niebie gwiazdę, rzekł do swoich dzieci, próbujących płakać:
        - Rzeka jest jak kołyska i jak lustro, i jak życie najprawdziwsze. Niechże was kołysze. Przeglądajcie się w niej i milczcie, i nie płaczcie, bo rzeka płaczu i gadulstwa nie znosi.


Rzecz o trawach

        - Powiadam wam, kochani - prawił dziadek Jakub - że różne różności na świecie istnieją i nie o wszystkich człowiek wie i pewnie wiedział będzie, ale dla mmie zawsze najdziwniejsze były trawy. Niby pełno ich wszędzie, bo plenią się chutliwie, wsiewają same z siebie w nieobeszłą ziemię, a przecież nie wszyscy wszystkie znają, jednakowo cenią, szanują. Prawie modlą się do żyta, pszenicy, jęczmienia i prosa, ale już trawy ścinane na siano wydają się ludziom gorsze, pośledniejsze. Jakby tamte pochodziły z dobrego szlacheckiego rodu, a sienne z kmiecego. Tamtym szlacheckim znoszą dary najcenniejsze, pielęgnują je, nawet chodzą koło nich w procesji i kadzidło im palą, i pieśni śpiewają, a do siennych podchodzą od razu z dobrze wyklepaną kosą i ścinają je przy samych stopach, prawie wydzierają z korzonkami.
        A już zupełnie zapominają o trawach rosnących na błoniach, na miedzach, w przydrożnych rowach, pod sadami i na wydeptanych podwórkach. Nie wiedzą nawet, skąd się ich ród wywodzi, kim są po kądzieli i po mieczu. Do głowy im nie przyjdzie, nie zaświta, że ten ubogi trawiasty ludek wywodzi swój ród z walecznego stepowego plemienia, które nie tak dawno z ich praojcami biło się krwawo o każdą ćwiartkę pola, o każdy żytni kłos.
        Trawy, trawy, wielki naród traw. Cichszy od wody, od wiosennego nieba, od dziecka uśpionego w kołysce. One sprawiają, że wchodząc w nie uspokajamy się albo wreszcie po stracie największej, po nieszczęściu zaczynamy płakać i nasze serca, jeszcze przed chwilą cięższe od kamienia, przestają nas boleć. W nie czmycha ledwie podrośnięty zajączek przed kołującym jastrzębiem, kuropatwa, przepiórka i ptaki rozmaite, rozsiewające nad polami swój poranny śpiew. W trawy uciekają przed ludźmi nasi pomyleni, bite na zabicie psy, urywają się do nich z łańcucha kaleczone podkulkiem konie, pośród nich leżą krowy z wymionami tak wezbranymi od mleka, iż wydaje się, że Mleczna Droga na niebie wypływa spod ich wzdętych boków. W nich też najczęściej jasne panienki, chłopcy, którym do niedawna wystarczała proca i kołujące w niebie gołębie, poznają smak kochania, smak tajemnicy ludzkiego żywota.
        Zawsze, o czym wiecie, kochałem trawy. Zdarzało się, że w niedzielę wiosenną lub letnią, zanim wstąpiłem do kościoła, wchodziłem w kłoszące się żyto, w pszenicę. Potrafiłem przestać w nich parę godzin z wyciągniętymi przed siebie rękami. Wtedy wydawało mi się, że za moim rozkazaniem w zielonych kłosach zawiązuje się mleczne ziarno, że twardnieje w kostki, a one przemieniają się w bochenki chleba co tylko wyjęte pocioskiem z rozpalonego do białości pieca. Widzałem, że podobnie jak ja wielbią i szanują trawy ptaki rozmaite, a zwłaszcza skowronki. Wzbijają się nad nie stromo, żeby pieśnią strzelistą zachęcić je do szybszego dojrzewania.
        Kiedyś, dawno temu, widziałem, jak w czerwcową łąkę wbiegł z przetrąconą łapą pies. Tarzał się w niej, skuczał i wył, i od czasu do czasu lizał jęzorem pogruchotaną kamieniem łapę. A gdy zdawało mu się, że z łapy wylizał już wszystek ból, wybierał z łąki listek po listku, źdźbło po źdźble i połykał. I znowu wył i tarzał się w wysokiej trawie, póki mokry od śmiertelnego potu, z zaropiałymi od bólu ślepiami, z pianą na pysku, nie zasnął zwinięty w kłębek. Przychodziłem tam codziennie. Po tygodniu pies przestał wyć i stawiał już na ziemi przetrąconą łapę. Po dwóch tygodniach wietrzył idący przez trawy zapach siedzących na jajkach ptaków, śpiących zajęcy, odór uchylonej w sąsiedniej wsi stajni, końskiej kości wystającej z czarnej ziemi pogrzebowiska. Po czym turlał się po niej, stawiał koziołki, naszczekiwał radośnie i co parę kroków, zadzierając wysoko zrośniętą łapę, szczał w w cienistą gęstwę.
        Widziałem też, jak na tę samą łąkę w maju przychodziła młoda dziewczyna z sąsiedniej wsi. Rozglądała się dookoła, a gdy się upewniła, że w okolicy nie ma żywej duszy, rozbierała się szybko do naga. Bielsza od struchlałej zorzy, tarzała się w zalanej rosą trawie, rwała ją pełnymi garściami, rzucała za siebie, gryzła ją młodymi zębami, jak ten pies z przetrąconą łapą, i śmiała się, i śpiewała stulane naprędce kołysanki. Słyszałem, jak cichutko wywołuje czyjeś imię, jak obejmuje białymi ramionami tego chłopca gdzieś tam istniejącego, jak go pieści, jak się przytula do jego ciemnego ciała całą swoją istotą.
        I tak było przez trzy dni. Nie uwierzycie mi, ale przysięgam na wszystkie trawy, które poznałem, że trzeciego dnia ten chłopiec ciemnoskóry przyszedł do niej w łąki. I kochali się nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył, o czym wówczas na wsi nikomu nawet się nie śniło. I Bóg ich nie wyklął, nie obraziło się na nich niebo, ziemia się pod nimi nie zakląkła, nie wciągnęla ich w siebie, nie zasklepiła się nad nimi, nie zaszyła trawka po trawce. A później widziałem ich jadących do ślubu w bryczce pożyczonej u mnie. A po roku widziałem ich synka śpiącego pod sadem uchylonym na przewiew lipcowy. A teraz wy wszyscy chodzicie do ich syna, żeby się wyspowiadać ze swojej nienawiści do niewiasty, do świętego ciała kobiecego, do trawy, która was przyjęła, przygarnęła do siebie, ukryła przed złym okiem, a wyście jej nie potrafili uszanować, zaśpiewać, zmówić dymnej modlitwy, żeby rosła ciszej od waszego westchnienia.
        A w czasie wojny, kiedym się dostał do niewoli, widziałem, jak jeńcy, i ja razem z nimi, wychodzili za obóz w step i gdy rosa na trawy opadła, kładli się w niej i tarzali, i płakali jak małe dzieci, co im nagle zabrano drewnianego konika, na którym jechali do ataku na zmyślonego smoka, na obłok cwałujący niebem jak czerwony buhaj. Początkowo dziwiło mnie to, gdyż w niewoli byłem dopiero od kilku dni i jeszcze na płacz mi się nie zbierało. Chwaliłem sobie nawet słoninę grubą na dłoń, pytlowy chleb i nie rozumiałem, że można płakać z innych powodów niż ból jątrzący w ranie, niż głód. A oni najedzeni, nie draśnięci nawet, płakali. A ponieważ wstydzili się tego płaczu, wychodzili w zalany rosą step. A wracając z wielkiego płaczu w stepie mogli powiedzieć, że to nic, że to tylko mokra za kolana trawa sprawiła.
        Na tej wojnie, gdy biliśmy się kilka miesięcy nad Piavą i nie można było zebrać z pobojowiska poległych naszych i Italiańców, zakopać rozszarpanych przez szrapnele koni, widziałem, jak trawa porasta trupy. Przebija się przez żebra, przez oczodoły, wciska się w kościane szwy czaszek, wiązadła rąk i nóg. Po kilku tygodniach, zamiast czerniejących pagórków, zieleniły się, falowały na wietrze trawiaste kurhany. Siadały na nich kruki i próbowały dziobać trawę, którą czuć było jeszcze rozkładającym się ciałem.
        Wtedy też widziałem, jak trawa zarasta wypalone źbocza gór, łąki rozryte do żółtego piasku przez szrapnele, jak zszywa kawałek po kawałku, nadpalony płat po płacie zielonymi igłami. Po miesiącu te ropiejące, ziejące białym kamieniem, siwym iłem rany zasklepiały się i znów wzgórza były okrągłe i łąki kwitły rozmaicie, jakby pod cesarskie stopy podścielono czerwony i równiusieńki chodnik.
        Ale najczęściej widziałem, jak wy wchodzicie w trawy. Rozmaicie w nie wchodziliście. Jedni z was wchodzili w nie jak rozbuchane źróbki, wściekłe psy, jak wieprze próbujące ryć za pędrakami. Ale większość z was wstępowała w trawy statecznie, jak na człowieka przystało. Lubiłem i lubię patrzeć, jak kładziecie się między nimi, jak ściągacie na oczy kapelusze i zasypiacie, a trawy kołyszą się nad wami i po chwili nie widać z nich ani kapelusza, ani podciągniętych pod brodę kolan, ani ręki podłożonej pod głowę i ugiętej w łokciu. Jest tylko falująca na wietrze trawa, podobna do zielonych sztandarów proroka niesionych ongiś przez wojska bisurmańskie, z którymi nasi zmagali się w stepie i które zwyciężali. Nie chciałbym jednak doczekać, żeby kiedykolwiek te zielone sztandary legły u naszych stóp, żebyśmy my, zwycięzcy, postawili na nich stopy obute w podkute trzewiki. Plemiona traw, rozliczne ludy traw zawsze obywały się bez sztandarów. I niech tak będzie na wieki wieków.


Rzecz o przepoczwarzeniach

        - Ej ty, pomyślunku mój, biała gwiazdo rozsądku, nie opuszczaj mnie nigdy. Bądź przy mnie we dnie i w nocy, wspieraj mnie, bo starość daje mi się już we znaki. Ucisz się, wodo zielona, uspokój się, łąko falująca. Nie zagłuszajcie moich myśli o żywocie Iudzkim, mojego pomyślunku o garnuszku kwaśnego mleka, o podpłomyku żytnim, kaszy jęczmiennej. Daruję wam każde mięsiwo, każdy szpik z kości wysysany, kiełbasy i salcesony, od których jasność mojego rozumu, bystrość źrenic moich idzie na zatracenie. Widzieć chcę jeszcze wiele i dojść do kamienia, na którym od chłopięctwa siadywałem, do wiązu, pod którym wieczorami rozmyślałem o wszechświecie miotającym iskry, huczącym nade mną, i o polnej myszy trzymającej w łapkach zgubione ziarnko pszenicy.
        A zdarza mi się, dosyć często zdarza, chłopaczkowie moi, wnukowie, prawnukowie, że nie wiem, czy jeszcze jestem, czy rozsądek mój, myślenie moje już mnie opuściły i jestem jak ta woda, co płynie, jak obłok, gdy przesuwa się po niebie, jak ta gwiazda, gdy nagle staje się noc i ona wybija się z ciemności, żeby ucieszyć nasze oczy. Istota moja, świadomość człowiecza miesza się często z falującą trawą na wietrze, z białą, jedwabną stroną podbiału. Wtedy nie wiem, czy to ja je widzę, czy też one patrzą na mnie rozumnie, żałośnie, że nic nie wiem o sobie, nie przypominam sobie dzieciństwa, kawalerki, ożenku, mojej Jantoski, dzieci z nią spłodzonych, które rozeszły się we wszystkie strony naszej ziemi.
        Są dni, kiedy nie pamiętam, że już wstałem, że się umyłem w bydlęcym korycie, że wchodzę do stodoły i szukam kurzych jajek w gniazdach. Niby sięgam ręką po dojrzałe jabłko, mam je w garści, a jakby ktoś miał je ugryźć, zanieść do siana, żeby się zalęgło. W kościele patrzę na obrazy święte, na witraże z szybek rozmaitych w ołowiu utwierdzone, a sam się mimowiednie szykuję, kurczę w sobie, żeby w te szybki wcisnąć się kruchutko, ciaśniutko i nie naruszając ciszy kościelnej, pacierza w drewnianych ławkach szeptanego, patrzeć na wiernych śpiewających pieśni, zasypiających przed ołtarzem po pracy przy żniwach, pochrapujących w czasie kazań grzmiących o bramach piekielnych.
        Łapię się też na tym, że razem z moim psem zasypiam na progu i nie wiem, czy to zasnął mój Burek i we śnie przepoczwarzony w cesarskiego żołnierza biegnie do ataku na bagnety, czy to ja wszedłem w jego skórę, czołgam się przez trawę na ugiętych łapach, żeby dojść do bażanciego gniazda, do szaraczka śpiącego pod miedzą, do rozlanej w stawie zorzy, którą z taką lubością, jak ciepłą krew płynącą z tętnicy, wychłeptuje się zwiniętym w rowkowany listek językiem. Nie wiem, czy w tej drzemce ja, stary Jakub, krzyczę na ryjące w grządce świne, czy przemieniony w psa zapędzam je z ujadaniem do skleconego z desek chlewika.
        Miesza się w mojej, ongiś jasnej, głowie. Czego w niej nie ma. I świtów, i zmierzchów majowych, koszenia łąk z rosą, zbóż dostających nagle skrzydeł i próbujących ulecieć za las, czarownic, z którymi tańczę na kamieniu, a od tego tańczenia kamień cierpnie, dostaje gęsiej skórki, łuszczy się jak zaskroniec wychodzący spod sosnowego korzenia. Mieszają mi się modlitwy z przekleństwami, przypowieści i dykteryjki z prawdami, z faktami, które nie tak dawno miały miejsce i waliły mnie młotkem w ciemię. Nie jestem pewien, czy to ja spłodziłem moich synów, czy też oni, znacznie później, kiedy dorośli, wygrzebali mnie nagle ze starego, zetlałego siana, odchuchali, ogrzali przy ogniu i posadzili na progu, żebym zakończył to niedzielne popołudnie, leniwe jak dworskie woły.
        Coraz częściej szczypię się do krwi, żeby nie widzieć za stodołą mojej dawno zmarłej żony, nie iść do niej, żeby jej zarzucić na pałąkowate plecy płachty z łabudą. Rozmawiam z nią, jakby ona co tylko wróciła z jarmarku i przyniosła w zawiniątku pszenną kukiełkę dla dzieci, a dla mnie paczkę tureckiego tytoniu. Ni z tego, ni z owego przebieram się w nowe ubranie, szczotkuję plśniowy kapelusz, żeby się wybrać na plebanię do kanonika i dać na zapowiedzi. Wyprowadzam też ze stajni podrośniętego byczka i ciągnę go na sznurku przez całą wieś do dawno rozstrzelanego Kałmy.
        Najbardziej się jednak boję przemienień, przepoczwarzeń w starą wierzbę. Albowiem wierzba jest jak chłop. Tak samo szara, niepozorna, przez rozmaitych wierszokletów ośpiewana, opłakana żalnie, żyjąca tyle samo lat, próchniejąca tak samo od środka, czerniejąca na deszczu i na wietrze i w końcu zapominająca, że na wiosnę ma wypuścić zieloną gałązkę, poślinić swój łysy łeb gęstą miazgą. Takie przepoczwarzenia w wierzbę zdarzają mi się najczęściej wiosną i późną jesienią.
        Ni z tego, ni z owego staję się starą wierzbą, jakbym cieleśnie wnikał w nią, i czuję, jak na drugi dzień boli mnie łysa czaszka w szwach i ramion nie mogę podnieść, żeby sięgnąć po kapelusz. Spoglądam przez okno i widzę, że wierzby na błoniu obcięto co do jednej z trzyletnich gałęzi na opał, że po ich czarnych łbach cieknie smolista żywica. Dopiero gdy przychodzą majowe deszcze i z wierzb wyrastają siwe gałązki, głowa i ramiona przestają mnie boleć. Jesienią znowu, przepoczwarzony w wierzbę, obywam się bez lampy naftowej. Wydaje mi się bowiem, że świecę nagromadzonym w sobie przez lata próchnem.
        Nie tak dawno przydarzyła mi się rzecz niezwykła. Siedziałem sobie nad rzeką, spoglądałem w jej wody, w których miotało się rybie drobiastwo, jak liście wąziutkie, jak poczerniałe trawy, aż tu nagle czuję, że rozdzielam się na dwóch Jakubków. Jeden z nich najspokojniej w świecie nadal siedzi nad rzeką, ale drugi odchodzi ode mnie, młodnieje, ściąga z siebie ubiór i nie umiejąc pływać, zakłada się ze mną, że na drugi brzeg się dostanie i pełną koszulę, przewiązaną łykiem, gruszek miodnych mi przyniesie.
        Przyjąłem zakład i anim się spostrzegł, jak ten z każdą minutą młodniejący Jakub goły, goluteńki wchodzi do rzeki, zanurza się w niej po pachy, po szyję i wreszcie niknie mi z oczu. Pomyślałem sobie, utonąłeś, bratku, poszedłeś na dno jak kundel z przywiązanym do szyi kamieniem. A tu po zdrowaśce on z wody wyskakuje, łapie rozchylonymi ustami powietrze i znowu idzie w głębinę. I tak było przez kilka pacierzy, póki nie wyszedł z wody na drugim, wyższym brzegu. Jeszcze widziałem, jak znika w wiklinie. Ale już z gruszkami do mnie nie przyszedł. Inna rzecz, że gruszki i tak wówczas jadłem, gdyż miałem ich pełne kieszenie.
        Dopiero wczoraj po południu, gdy leżałem w stodole na co tylko zwiezionym sianie i próbowałem zasnąć, przemieniłem się w młodzieniaszka Jakuba, w gołowąsa prawie, takiego jak wy siedzący przede mną. Przemieniłem się, na oczy jasno przejrzałem, czupryna mi się na głowie zjeżyła, na kościach moich starczych mięśnie jak wrzeciona krągłe zaczęły chodzić. A jak się przemieniłem, zachciało mi się dzieweczki ongiś nadobnej, żyjącej teraz jak i ja w domu krytym strzechą, zasypiającej pewnie byle gdzie i przemieniającej się w byle co. Zachciało mi się, żeby się do niej przytulić całym ciałem, całą istotą, która jest ważniejsza od naszego ciała. I pocałunków mi się zachciało, i pieszczot rozmaitych. I zabrałem się nie na żarty do niej, do tej dziewuszki nadobnej, z którą spiknąłem się w czerwcową noc, z którą chadzałem chyłkiem, żeby się ojcowie nie zwiedzieli, na zabawy, na festyny, jarmarki i odpusty w parafiach okolicznych.
        Ale czuję, że te moje pocałunki są jakieś koślawe, że nie trafiają w usta rozchylone, że moje pieszczoty, ledwie się zaczęły, już drewnieją, już stygną jak żelazo rozpalone i natychmiast z kowadła do zimnej wody lub zawiesistej gliny wrzucone. Aż tu patrzę, a ja stare, bezzębne grabie, w sianie zagubione obcałowuję, ściskam bez umiaru i bez pomyślunku. Splunąłem, uszczypnąłem się do bólu w starcze lędźwie i powiadam: - Jakubku, oj, Jakubku, ty stary półgłupku.
        - Ej ty, pomyślunku mój jasny, biała gwiazdo rozsądku, nie opuszczaj mnie nigdy. Bądź przy mnie w dzień i w nocy i nie pozwól na przepoczwarzenia moje dziejące się bezwiednie.


Rzecz o Józku Przodku

        - A na zabawy, wesela, festyny chodziliśmy W trójkę: Staszek Majcher, Józek Przodek i ja. Staszka Majchra zabrała wojna, Józka Przodka suchoty. Ostałem się jeno ja. Ale zanim ich zabrała wojna i suchoty, na niejednej zabawie byliśmy, na niejednym festynie, a wesel byś nie zliczył, choćbyś wszystkim koniom w okolicy zawiązywał ogony w supły. Gdy chciał się zabawić Staszek Majcher, myśmy go z Józkiem Przodkiem ubezpieczali. Gdy mnie się zachciało sztajerka, na majchrach zaciskali łapy Józek Przodek i Staszek Majcher.
        Tylko Józka Przodka nie trzeba było przed kawalerką z sąsiednich wsi ubezpieczać. Nie miał śmiałości do dziewcząt i do tańca. Niby to rwał się do zabawy, przytupywał, ręce do góry podnosił, pięścią w stragarz uderzał, ale przed żadną dziewczyną się nie pokłonił. A kiedy raz na siłę wypchnęliśmy go przed jedną frajereczkę z podlańskiej wsi, a ona się ochotnie podniosła z ławki, Józek zesztywniał, pobladł, jakbyś mu w środek pleców wbił bagnet po rękojeść. Mówiliśmy do niego:
        - Józuś, Józiczku, Przodek się nazywasz i ojciec twój Przodek, ale widać nie sądzone ci przez to sztywnienie, przez bladość na licu występującą przodka swojego zatańczyć. Chyba że się kiedyś przemożesz, zaweźmiesz jak ten Michał Szczypta, co to nie mógł na ryby patrzeć przez całe życie, a w czasie powodzi zaczął od małej płotki, a na drugą powódź czekał już z utęsknieniem i potrafił zjeść ćwierć ryb i jeszcze na dodatek, żeby żołądek okrąglutko zamknąć, ze dwie, ze trzy.
        - Chciałbym się przemóc, zwalczyć w sobie tę pętającą mnie siłę, ale nijak poradzić sobie z nią nie mogę. Jeszcze jak podchodzę do dziewczyny, nogi mnie same niosą, do tańca się rwą i melodię słyszę w sobie i poza sobą, ale gdy dziewczyna się podnosi, gdy wyciąga do mnie ręce, głuchnę jak pień i tylko huczy we mnie jak w kościele w czasie procesji, i nogi mi sztywnieją, jakby mnie ktoś niewidzialny postronkiem pętał i za chwilę, nie przymierzając jak wałacha, miał wypędzić na błonie, bym się przewietrzył, poskubał i nie brykał zbytnio.
        To niby na te zabawy, festyny i wesela chodziliśmy w trójkę, ale pociechę z nich miał tylko Staszek Majcher i ja. Wprawdzie zdarzały się wesela, że Józek Przodek, nie tańcząc, miał też pociechę, ale inną niżby się należało spodziewać po weselu. Te pociechy zdarzały się wówczas, gdy ktoś z taneczników grzmotnął młotkiem w filującą u stragarza naftową lampę i w nagłej ciemności zaczynał się harmider, przepychanie, babski pisk i bitka. Wówczas Józek Przodek wypychał łokciami okno i krzycząc na całą izbę: - Chłopcy, tędy! - wyskakiwał pod sad, gdzie czekając na nas, grzmocił wyrwanym z płotu kołkiem próbujących go dosięgnąć luśnią weselników.
        Szczerze muszę powiedzieć, wyznać jak na spowiedzi świętej, że martwiliśmy się ze Staszkiem tą przypadłością Józka. Bo co by się nie rzekło, bez tańczenia na weselach, zabawach, festynach, tylko samym łażeniem po odpustach, kupowaniem piernikowych serc, jeżdżeniem na jarmarki i kupowaniem jedwabnych tybetek wiele człowiek nie zwojuje. Panny akuratnej sobie nie wybierze, nie dogada się z nią jak trzeba, do ciała w ciemności nie przyciśnie, żeby się przekonać, jaka też ona będzie w zimie pod pierzyną, a latem przy żniwach. A rady na tę Józusiową przypadłość nijak nie mogliśmy znaleźć, chociaż próbowaliśmy go spić do nieprzytomności, wystraszyć, gdy podchodził do dziewczyny, zagadać, podłożyć mu nogę, a nawet przed pójściem na zabawę wykąpać go w zimnej wodzie i biczować wiklinowymi chabinkami. Nic nie pomagało. Stawiał pierwsze kroki w tańcu, jakby był spięty, jakby mu odjęło władzę w kolanach, i w pół polki, a nawet walczyka sztywniał na amen, wrastał w klepisko lub podłogę.
        Pomyśleliśmy sobie nawet, że Józuś, ani chybi, nie ma talentu do tańczenia i słuchu. Ale którejś niedzieli, gdy późną nocą wracaliśmy z festynu dobrze podchmieleni i odprowadziliśmy, jako pierwszego, Józka do domu, po stu krokach powróciliśmy i podkradliśmy się pod jego dom. Józek mieszkał tylko z matką. Ojca w czasie wojny zasiekli szablami kozacy. Matka sypiała w jednej izbie, Józek w drugiej. Gdy podchodziliśmy pod sad, w Józkowej izbie paliła się jasnym światłem naftowa lampa. A ponieważ firanek w oknach nie było, tylko doniczki z mirtem i asparagusem, widzieliśmy, jak Józek rozbiera się do bielizny, jak bierze do ręki weselną rózdkę matki i trzyma ją wysoko nad głową, staje przed wysokim lustrem w dębowych ramach, kupionym ze dworu, gdy dziedziczka po samobójstwie męża wyprzedawała się ze wszystkiego. Staje przed nim i widzimy go żywego, w koszuli z kołnierzykiem, w krawatce i w gaciach z troczkami, i jeszcze go widzimy, nawet lepiej, w wysokim na chłopa lustrze, w którym prócz Józka odbija się naftowa lampa i obrazy święte gęsto na ścianach powieszone.
        Stanął Józuś, rózdkę jeszcze wyżej nad sobą podniósł, potrząsnął nią i drugą ręką przypłacając do nie istniejących basów, zaśpiewał na cały głos modną wówczas piosenkę o koniokradach, a później o ułanach, o frajerce. A gdy przestawał śpiewać, kręcił się przed lustrem we wtę i we wtę i przytupywał to lewą nogą, to prawą, do tańca z palców ruszał i w polce wirował, i na odwyrtkę, do oberka wskakiwał.
        Powiadam wam, oczu nie mogliśmy od tego widoku oderwać. Chyba do świtu staliśmy pod sadem i przyglądaliśmy się tańczącemu przed lustrem Józkowi. Lampa już gasła, w izbie szarzało, a Józek tańczył, chaciaż cała jego twarz była dziobata od potu, a podłoga biała, mokra od spoconych stóp. I tańczyłby pewnie do białego świtu, gdyby jego coraz głośniejsze śpiewanie, coraz głośniejsze przytupywanie nie przebudziło matki. Weszła do izby, trąciła Józka w ramię i omdlałego podprowadziła do łóżka w wysokich pierzynach i wyszywanych poduszkach. Ale nawet na łóżku Józek rwał się do tańcowania, do przypłacania po dwa złote, po piątce basom, do wysokiego śpiewania.
        To po tym, co widzieliśmy owej nocy ze Staszkiem Majchrem, powiedzieliśmy sobie: - No, bratku, nie ujdziesz ty nam teraz, nie wykręcisz się sztywnieniem, spięciem, sparciem. Już my cię przypilnujemy, żebyś zatańczył, żebyś nam wstydu nie przynosił. Nie powiesz nam przecież, że dziewczyn się boisz, że drżysz przed ich ciałem okrągłym, pieszczotliwym, wtulającym się w ciebie jak kropla w zagłębienie dłoni. Choćbyśmy cię mieli chabinką, furmańskim batem podcinać, zatańczysz, całą noc będziesz tańczył, póki nie padniesz, póki pot z ciebie nie będzie ściekał jak ze strzechy po majowym deszczu.
        Jak sobie przyrzekliśmy, tak się stało. Czekaliśmy zaledwie do niedzieli. Akurat w parafialnej wsi urządzono festyn. Schowawszy do kieszeni składane majchry i półlitrówki, poszliśmy na ten festyn pogwizdując cichutko, ściągając na bakier micki. Przed wejściem na platformę golnęliśmy sobie po dobrym łyku i jako pierwszego wypchaliśmy Józka do Tereski, znanej w okolicy wietrznicy, kobyłki narowistej, chichotliwej jak wszystkie serki wiszące na plebańskim ganku. Józek nawet specjalnie się nie opierał, tylko wskoczył z Tereską w sztajerka. Wprawdzie wskoczył jak w ogień, ale po chwili zesztywniał i na platforrnie stanął jak wryty. Podeszliśmy do niego i mrugnąwszy do siebie, łup go pięściami pod żebry. Poderwał dziewczynę do tańca, ale po paru krokach znowu znieruchomiał. A my go znowu pod żebra i jeszcze raz, i jeszcze.
        Na niewiele się to zdało. Wprawdzie Józek do końca sztajerka dotrwał, ale od polki już się wykręcił, chociaż pilnowaliśmy go z dwóch stron, i przeskakując przez wiklinowy płot, do domu uciekł. I więcej na tańcach już się nie pokazał.
        Na zakończenie muszę wam jeszcze powiedzieć, że nie tylko tak z Józkiem bywa i nie tylko w tańcu. Widziałem, znałem ludzi sławnych, mądrych, wójtów, starostów, polityków, którzy dla siebie, w tajemnicy przed wszystkimi to tańczyć umieli, ale żeby jeszcze kogoś do tańca zaprosić, nigdy się im to nie zdarzało. Sztywnieli. Sztywnieli na amen.


Rzecz o spowiedzi

        - Spowiadałbym się ja, spowiadał - mówił wzdychając dziadek Jakub - gdybym się miał spowiadać z czego. Jak dobra gorzałka, jak kiełbasa co tylko wyjęta z wędzarni ominęła mnie owa przyjemność. Gdyż nie inaczej, jeno przyjemnością trzeba nazwać owo kulenie się w sobie, szeptanie słowo po słowie do cudzego ucha sprośności duszy swojej, paskudztw rozmaitych, które się w człowieku z dnia na dzień gromadzą.
        Przeminęły, uleciały jak piórko ptasie, jak dmuchawiec owe czasy, kiedy się spowiadać było z czego. Bo niby to, bratku, miałeś przed oczami, jak w kamieniu ryte, wszystkie przykazania Boże i bałeś się ich tak, że ciarki ci szły wzdłuż całego pacierza, a korciło cię od wewnątrz, spać ci po nocach nie dawało, żeby je złamać, ominąć, oszwabić, przechytrzyć. A jak ci się to udało, wstępowała w ciebie chłopczyńska uciecha, większa od uciechy rozbrykanego ria wiosennym błoniu źróbka, od uciechy kręciołka wzbijającego na wiejskich drogach pylne słupy, wwiercającego się siwym lejem w dunajeckie głębiny. I ani ci w głowie nie zaświtało, żeby w niedzielę uklęknąć pokornie przed konfesjonałem, zastukać kostkami palców na śpiącego w środku starego proboszcza i szeptać w jego ledwie odtajałe uszy parobczańskie dyrdymałki, przewinami zwane.
        Ale cokolwiek by się rzekło, wedle praw Bożych były to przewiny. Bo jak inaczej nazwać wchodzenie jesienną nocą do plebańskiego sadu i targanie do zanadrza malinówek, ber i śliwek węgierek. Niby ręka Boża, łaskawość wszechmocna sprawiła, że sad plebański rodził chutliwiej od sadów chłopskich, ale też nikt nie zaprzeczy, że proboszcz modlitwą nieustanną, kadzidłem, świecami zapalonymi, a grubszymi od babskiego ramienia, niebiosa do chojności większej zmuszał. To siedziałeś sobie jasną nocką pod wierzbami na błoniu siwiutkim od rosy i jabłko po jabłku, bera po berze z zanadrza wyjmowałeś i pochłaniałeś, aż ci sok w ślepia tryskał, i dumałeś: spowiadać się czy nie? Uklęknąć w najbliższą niedzielę przed konfesjonałem czy lepiej poczekać do spowiedzi większej, widocznej w parafii, pamiętanej przez rok, wielkanocnej.
        W końcu zapominało się o zbliżającej się niedzieli, o Wielkanocy pierwszej i następnej i czekało się na spowiedź największą, przedweselną, kiedy to z dziewuszką upatrzoną na festynach, jarmarkach, odpustach, wybraną każdym zmysłem z osobna i wszystkimi naraz, i jeszcze rozsądkiem jedynym, podszeptaną przez urywające się i zamierające serce, szło się w dwójkę do pustego kamiennego kościoła, patrzącego na ciebie wszystkimi witrażami, feretronami, olejnymi malunkami i drobnymi jak ziarnka maku oczkami kościelnej myszy. Ale czując na sobie tyle świętych źrenic, tyle twarzy, wpatrzonych w ciebie, zapominałeś w końcu o tych kilku jabłkach i berach zerwanych w młodości, połykanych w tajemnicy przed młodszym rodzeństwem przed wsią całą, przed Bogiem śpiącym pewnikiem wtedy w najlepsze na niebieskim przypiecku. Bo o czym innym w czasie tej spowiedzi się myślało i inne przewiny miało się na sercu i na języku.
        O czym się myślało, pytacie? Ano o tym, jak by przechytrzyć starego proboszcza, swoje sumienie, jak by pomóc opornemu językowi, nie mogącemu w żaden sposób wyrzec, że podobała ci się ta dzieweczka aż do bólu w kolanach, w lędźwiach, w szpiku kostnym. Że śniła ci się po nocach a nachodziła cię we śnie bezwstydnie, i rozdziewała się z perkalikowej sukienki, z płóciennej koszuli, zanim zdążyłeś pomyśleć o tym. A na jawie, za dnia, o zmroku, późną nocą wrzucałeś jej za stanik zimne jabłko, żeby piszczała, żeby pod koszulą poruszyły się jej duże piersi, żeby się niby to przypadkiem przytuliła do ciebie całym gorącym ciałem. A jak się już do ciebie przytuliła, próbowałeś dobrać się do jej pogrubiałych od nabiegłej krwi, od pragnienia ust i próbowałeś w niej złamać dziewczyńską siłę, dziewczyński wstyd.
        Przez zamknięte oczy widziałeś, jak ugina kolana, zatacza się, przechyla coraz niżej na wiosenną łąkę i pada w wysoką trawę. A ponieważ nigdy się to nie stało, nigdy nie udało ci się złamać jej oporu i jej siły, nie miałeś ochoty na spowiadanie się z tego, co miało do tego upadku doprowadzić. Zresztą jakby ci się udało złamać jej siłę, nigdy byś z nią nie przyszedł do kościoła, nie siedział w dębowej ławce, nie dygotał na całym ciele przed obliczem boskim, przed wyłażącym z ciebie jak zamróz wstydem parobczańskim.
        To, jak widzicie, nie miałem się z czego spowiadać. Zwłaszcza wtedy, gdym stał z moją Jantoską w zakrystii, a później klęczał w kościele i przed konfesjonałem. Nie zabiłem nikogo, nie okaleczyłem ani na ciele, ani na duszy na całe życie. Czasem jeno na weselu walnąłem jednego i drugiego bitnika pięścią między ślepia, ale to przecież się nie liczy, bo tak trzeba było, żeby wesele się nie rozleciało, żeby muzyka nie uciekła z basami przez wybite okno.
        Nie wyprowadziłem też nikomu konia i krowy ze stajni. Nawet kozy, nawet kota nie ukradłem. Owszem, zdarzało się, że w czasie młocki dziabnąłem bijakiem koguta od sąsiada i utłukłem na śmierć. Ale on, jako stworzenie Boże, mógł pod cepy nie leźć, mógł sobie wskakiwać do woli na studzienną cembrowinę, na grodzony z wikliny płot i piać wniebogłosy. Również jeżdżąc do młyna z półkorcem pszenicy ściągnąłem kilka razy po parę snopków z cudzego żniwa, porwałem z kopki parę naręczy koniczyny, pół kopki mateuszki dla szkapiny dychawicznej, nie mogącej przyjść do siebie po zołzach.
        Ale nigdy nie krzywdziłem biednych, nie mogących się doczekać mlecznego kłoska. A co tam dla bogacza kilka snopków owsa, naręcze koniczyny, kopka mateuszki. A mija szkapina powolutku się zaokrąglała, przestawała kaszleć po nocach, nie padała na kolana, zasypiała na stojąco i wysmykując zza drabinki słodką koniczynę, wydmuchując wargą spod sieczki kwartę owsa, strzygła uszami, rżała, jakby mówiła swój pacierz koński i dziękowała nim grubemu kmieciowi za wszystkie słodkości nad słodkościami.
        Zdarzyło się też parę razy, że na przednówku, kiedy z sąsieka została wymieciona ostatnia garść pszenicy, a z ziemnego kopca wyjęta ostatnia grula na "rzadkie ziemniaki", wynosiłem od mojej sąsiadki, bogatej wdowy korzec kartofli. Wdowa nawet nie spostrzegła ubytku w piwnicy, a moje dzieciska mówiły paciorek z pełnym żołądkiem i zasypiały spokojnie, nie krzycząc przez sen z głodu. Bywało też, że na wiosnę na cały powróz popuszczałem krasulę w cudzą koniczynę. Ale taki już był ten powróz i taka krasula, że jej na miedzy utrzymać nie było można.
        Kłócić też się z nikim nie kłóciłem. Jak daleko pamięcią sięgam, zawsze byłem zgodliwy. Od waśni uciekałem jak od morowej zarazy. Nawet gorzałka, pita zresztą z umiarem, nie potrafiła zbiesić mojego spokojnego sumienia, zbełtać mojego rozsądku. Do wesela, do radości, do rodzinnego ciepła ciągnęło mnie raczej niż do zwady, bijatyki, kłótni zacietrzewionej, awantury słownej, gdzie nie przebiera się w przydomkach, słowach byle jakich, plewnych, gnojówkach i paskudztwach rozmaitych.
        Owszem, jak mnie już ktoś dźgał i dźgał pod serce słowem jak szpikulcem, jak ojca mojego, dziada i pradziada z rajskich pieleszy wywoływał, nie kładłem uszu po sobie, nie zaszywałem się w konopie. Ale zanim powiedziałem zdanie, zanim kilka słów wyrzekłem, zważyłem je wpierw na języku, czy nie za ciężkie, przemyślałem je w sobie. Dopiero wówczas je wypuszczałem na świat Boży. Może właśnie dlatego do dziś dnia cała wieś pamięta te moje porzekadła i posługuje się nimi, gdy ktoś nieopatrznie ją ubodzie.
        Ojców swoich, jako też dzieci swoje szanowałem. I na ludzi wyprowadziłem, i marnego słowa do tej pory od nich nie usłyszałem. To, jak widzicie, zaiste nie mam się z czego spowiadać. Czysty jestem i moje życie było czyste. I nie zawracam moimi urojonymi dyrdymałkami głowy ani staremu proboszczowi, ani, przez jego uszy, jeszcze starszemu Bogu, czego i wam z całego serca życzę.


Rzecz babska

        - Jak chłop ma rozum - mówił dziadek Jakub - to i baba jego za głuptoka we wsi nie uchodzi. Bo z rozumem bywa tak jak z polem po ożenku złączonym. Wspólnie żyjesz z niego, a na starość, gdy cię niemoc zmoże, dzieci twoje je dziedziczą. A jak już, chłopie, masz jaki taki rozum, we łbie twoim wiatr nie hula jak w bani kościelnej i nie jesteś podobny ani do dzikiego zwierza, ani do rzeki przed powodzią ślepej, ani do pożogi nagłej, szanuj w babie swojej, towarzyszce doli i niedoli, matce dzieci twoich, w radości, w uniesieniu serdecznym spłodzonych, szanuj w niej, powiadam wam, człowieka. Bo kobieta, jako i ty, chłopie, to istota Boża, przymiotami wszelkimi obdarzona i wolną wolą i za pomocą tej woli duszą niepodległą, człowieczą.
        Nie powiem, bobym skłamał i język by mi do podniebienia przyrósł, żem Jantoskę moją od początku szanował, że szukałem z nią od dni naszych pierwszych, po ożenku wspólnych, tylko zgody. Zdarzało się, i to często, że w niej zamiast człowieka mnie podobnego widziałem narzędzie przez diabła podstawione. I po takim widzeniu, przenosząc się z pierzyną na siano do stodoły, zamiast warząchwi w jej dłoni, skopca, motyki, pocioska wyciągającego z czeluści chlebowego pieca bochenek ogromny widziałem owo szatańskie jabłko Ewie, pramatce naszej, w raju podsunięte.
        I taka mnie wściekłość ogarniała, że wypadałem z domu pobladły pod Bogu ducha winny sad i tyką wyrwaną spod grochu waliłem po jabłoniach dopóty, dopóki ostatniego jabłka nie strąciłem, nie rozgniotłem spadłego juchtowymi buciorami. Ale na obronę moją muszę powiedzieć, żem nigdy, ogarnięty tą siłą zwierzęcą, nie uderzył Jantoski pięścią, nie cisnąłem w nią garnuszkiem czy jakimkolwiek naczyniem pod rękę w takich chwilach włażącym. Po tej bitce z sadem wchodziłem do stodoły, jamę w sianie jesiennym wygrzebywałem i starałem się w niej zasnąć, żeby nie rozmyślać, nie rozdrażniać kipiącej we mnie wściekłości.
        A na drugi dzień po przespanej nocy szedłem w pole i Jantoska za mną szła w milczeniu i pierwszy do niej słowem łagodnym się odzywałem, a ona odwdzięczała mi się uśmiechem, tak że przy pracy już w najlepsze przyświadczaliśmy sobie i do zgody sprzed dnia kłótliwego dochodziliśmy, do jasności małżeńskiej.
        I bywało tak z nami przez wiele, wiele lat. Cukru nam ciągle brakowało, chleba na przednówku, czasem nawet soli, ale kłótni nigdy. Dopiero gdy ostatnie dziecko się nam urodziło, opuściły nas kłótnie. W każdym razie zdarzały się coraz rzadziej, zazwyczaj przy żniwach, kiedy nie wiadomo, w co pierwej ręce włożyć. Początkowo myślałem sobie, że te kłótnie nieustanne dzieją się za sprawą rozumu babskiego, wyostrzonego języka, gadatliwości niewstrzymanej. I było mi dobrze z tym pomyślunkiem, gdyż całą winę mogłem zwalić na przewrotność babskiej natury i byłem czysty w oczach swoich jako ta łza spływająca z niewinnej źrenicy. Czułem się też tymi nieustannymi kłótniami pokrzywdzony, obolały od wewnątrz, cierpiący. I jaśniała moja dusza, pływała jak w spadziowym miodzie, że jestem taki dobry, taki samarytanin cierpiący w cichości, w tajemnicy przed Jantoską, przed wsią całą i przed sobą samym, szykującym się, żeby wejść na ołtarze i na kapliczki przydrożne.
        Dopiero po ostatnim dziecku, które nam Jantoska urodziła, zaczęło mi we łbie świtać, że ona, połowica moja, towarzyszka żywota, też cierpi w skrytości i wlicza sobie te wszystkie nasze kłótnie i boleść po nich następującą jako cichy nieustanny pacierz, mający mnie, znarowionego buhaja, uratować, ocalić od potępienia wiecznego. To któregoś dnia, gdy naszego beniaminka ochrzciliśmy i wypiliśmy do kropelki jego zdrowie z jedynej butelki, gdy siedzieliśmy obok siebie, a przed nami w pieluszkach zrobionych ze starej koszuli leżał nasz ostatni syn, położyłem prawicę na skołatanej głowie Janboski i powiedziałem do niej: Jantoś. I to jedno słowo, powiedziane przeze mnie jako żal, jako przyznanie się do przewiny, Jantoska moja pojęła tak, jak pojąć powinna. I od tej pory nigdy się już nie kłócimy, nie uciekamy od siebie, nie próbujemy w myślach utopić się nawzajem, zadźgać świńskim nożem, zadusić postronkiem, Chyba że we śnie. Ale jak wam wiadomo, sen był zawsze diabelskim lustrem, w którym przeglądały się wszystkie nasze ludzkie nienawiści.
        To chociaż się z Jantoską prawowałem słowem kłótliwym i uciekałem od niej, od jej babskiej jazgotliwości, i posądzałem ją o rozum mniejszy niż główka od szpilki, niż ziarnko piasku, na starość, kiedy się zrozumieliśmy, mam prawo powiedzieć, że nauczyłem ją mojego chłopskiego pomyślunku i ona też mnie nauczyła swojego, babskiego pomyślunku, który wcale nie jest inny od tego spod kapelusza. I wszystkie, jakie znam, modlitwy, a nauczyłem się ich wiele od ptaków polnych, od traw rozmaitych, od wód płynących cierpliwie po naszej równinie, od zwierząt leśnych uciekających przed naszymi zachłannymi rękami, będę odtąd mówił starczymi wargami, żeby przebłagać moją Jantoskę.
        Powiem wam też, że do śmierci będę przeklinał tych, którzy nie umieją powstrzymać rąk swoich i biją swoje żony, oj, na zabicie biją, podkuwają im do sińców oczy, rozcinają usta,wloką za włosy po ziemi, a nawet kopią w brzuch zwiastowany, w podbrzusze, że ich ciała wyglądają jak jesienna tarnina zwarzona przymrozkieim. Oby wam wszystkian ręce uschły, aby wystawały po śmierci z ziemi, oby potykały się na nich wasze dzieci i nie mogły dojść ani do garnuszka wody, ani do bochenka chleba, ani do światłości wiekuistej. A jest to przekleństwo największe, jakiego się w życiu nauczyłem, jakiego nie użyłem nawet w stosunku do padalca, do żmii czyhającej na leśnej drodze, jeno w czasie wojny do gestapowca, do tej padliny żywej jeszcze, a już za żywota rozłażącej się szczurzo na robakach.
        A gdziekolwiek spojrzę, wszędzie was widzę. Podnosicie swoje prawice podobne do bochenków chleba, do grud ziemi zakrzepłej, do młyńskich kamieni, i bijecie nimi na odlew. A wasze głowy podobne są do świńskich pęcherzy, w których hula wiatr i trzęsie się wasz strachliwy rozumek, mniejszy od kłaczka wyschniętego ptasiego łajna. A duszyczka wasza jest jak gacek wiszący zimą u stragarza łbem do ziemi. I nic nie widzi, i jest ślepa, i nic nie czuje, i można do niej przywiązać młyński kamień i utopić ją bez szkody w najgłębszej głębinie, przywalić furką gnoju, żeby ją razem z nim na wiosnę worać w piasek.
        Dzieci swoje do szkół wysyłacie, jeździcie do Chicago, tytoń i cebulę sadzicie, sady zakładacie podobne do rajskich ogrodów, ale przeklęte są wasze dolary, wasze wille, wasze murowane stodoły trzeszczące od nadmiaru zbóż, wasze suknie świąteczne, w których chodzicie przed ołtarze. Nie zasypiecie dolarami smutku żon waszych, nie zakryjecie tybetkami, szalówkami, jedwabnymi i wełnianymi sukienkami ich sińców na ciele i na duszy. Przeklęte wasze jedzenie. Nie nakarmicie nim waszych żon, waszych dzieci z nimi spłodzonych.
        Boże ty mój, trawy moje, wdowy cichsze od przelotu ducha czystego, wybaczcie mi to uniesienie. Może i ja byłbym taki jak wy, gdybym nie umiał powstrzymać rąk swoich, gdybym sobie pozwolił na zaćmienie mojego chłopskiego rozsądku, gdybym przynajmniej od czasu do czasu nie widział, że w Jantosce jest taki sam człowiek jak we mnie. To nie pamiętajcie mi tych słów gorzkich, zapomnijcie o nich, wrzućcie je razem z drewnem pod piec, spalcie na siwy popiół. Tylko, błagam was, klękam na swoje starcze kolana, powykręcane reumatyzmem, nie bijcie swoich żon, nie znęcajcie się nad nimi. Przynajmniej w niedziele, kiedy siedzicie na progu domu, przy oknie i spoglądacie w sad, na drogę, w las daleki, połóżcie na ich skołatanych głowach swoją porywczą, do bicia nawykłą rękę i powiedzcie do nich tak, jak ja niegdyś rzekłem do Jantoski: Jantoś, Teresko, Zofijko, Maryjko moja rodzona.


Rzecz o Jakubku samym

        - Pytacie, czy stworzenia bezrozumne: kot, pies, koza, koń mogą mieć duszę. A zapytajcież plebana, biskupa, świątka przydrożnego wpatrzonego drewnianymi źrenicami w świat nasz kmiecy, w żywot utajony w trawach się dziejący. Dla mnie nawet śliwka karłowata, wisienka płacząca żywicą, jabłonka skrofulasta ma duszę, jako my ją mamy. Bo niby czemu nie miałaby mieć. Ta drzewna dusza według mnie jest jak błękitne wrzeciono, wprawione w ruch wieczny w rdzeniu śliwki, wisienki, jabłonki. Ono powoduje, że drzewa dostają liści, kwitną, rodzą owoce. Ono też sprawia, że pod jesień w drzewach namotuje się tyle snu, iż wystarcza go na całą zimę, a dla niektórych, co twardszych, bardziej opornych, na wiosny połowę.
        Sami dobrze wiecie, że na wsi przezywają mnie Jakubkiem od dusz. Przezwisko to wzięło się stąd, że od dawna ludzie z naszej wsi, a później ze wsi okolicznych, przyprowadzali do mnie swoich synów złodziejaszków, koniokradów, nożowników, nie mogących powstrzymać na uwięzi swojej krwi rozbuchanej, żebym spojrzał w ich źrenice i sprawdził, czy nie opuściła nich dusza, pilnująca porządku cielesnego i ładu w pomyślunku, w rozumie. Przyprowadzali też swoje córki, w których przed wydaniem za mąż zapaliła się krew i nie mogły się obejść bez chłopa, jeno latały z festynu na festyn, z wesela na wesele, a co wstydliwsze przytulały się tajemnie do drzew i całowały spierzchniętymi wargami ich korę. Zdarzało się też, że młodzi małżonkowie przychodzili do mnie w tajemnicy przed całą wsią i zwierzali się ze swojej duszy kalekiej, skarlałej, zeschniętej jak glina, która nie daje im spłodzić potomka, gwiazdeczki przewodniej domu i żywota.
        Pewnej nocy przyszedł do mnie zbój nad zbóje słynący w całej okolicy i majcher swój przyniósł, i pieniądze zrabowane kupcom żydowskim, kmieciom bogatym, plebanom, okolicznym dworom, a wszystkie pochowane w osobne woreczki. Teraz wysypał to grosiwo na stół, rozgarnął je łapą szeroką równiusieńko i na tej równinie srebrnej, w oczy kłującej, majcher swój szeroki, z kawałka kosy zrobiony, na ostatku położył. I powiada do mnie zbój: - Jakubku, ratuj, ulituj się nade mną. Świecę zapal i lampę naftową, i latarnię stajenną i poszukaj w moim ciele nad miarę rozrosłym. Może w nim jest jeszcze owa odrobina mysia, to ziarenko prosa albo piasku, dusza moja człowiecza. Psio mi bez niej na świecie, suczo, sieroco. Ta niewiedza o niej do grobu mnie spycha, po nocach spać mi nie daje, łyżkę strawy od ust mi odtrąca. Znajdź ją, światła nie żałuj na poszukiwania i potu nie żałuj, i oczu swoich jasnych, tylko szukaj, Jakubku, szukaj cal po calu, milimetr po milimetrze, włos po włosie w ciele moim nad miarę rozrosłym. A jak znajdziesz to mysie cudeńko, to ziarnko mikowe, stopy twoje bose pieniędzmi obsypię, ancug ci nowy sprawię, kapelusz pilśniowy i kożuch czerwony i wroga twego spod serca na dodatek pod żebra tym majchrem przejadę.
        - Po co mi twoje srebro - powiadam do zbója. - Reumatyzm mi dokucza, a z niego ziąb wieje. Za darmo poszukam, byleś tylko, zbóju, był cierpliwy.
I szukałem w nim tego mysiego cudeńka przez całą noc i jeszcze następnej nocy, i jeszcze. Nafty wypaliłem co niemiara, knotów napsułem z metr. Wreszcie po miesiącu znalazłem to cudeńko, ten odprysk miki. Ale nie w ciele zbója, tylko na czubku jego noża leżącego na srebrnych pieniądzach po stole grubo rozsypanych.
        Dusza jego od włosa była mniejsza, od babiego lata cieńsza. Zdejmowałem ją zegarmistrzowskimi szczypcami, w mieście za pieniądze zbója specjalnie zakuponymi, przez godzinę zdejmowałem i przez drugą w ucho zbója ją wsadzałem, póki nie wsadziłem. A na drugi dzień na potwierdzenie faktu, żem tę duszę zbójecką znalazł i z powrotem zbójowi ją zwrócił, było to, że od wielu, wielu lat po raz pierwszy łasił się do niego kot, pies i koń wsparł łeb na jego ramieniu, a wróbel, gdy leżał na stryszku ukryty przed żandarmami, dziobnął go w usta po kaszy nie obtarte.
        Przyszła też kiedyś do mnie dziewuszka nadobna od roku do małżeństwa szykowana. Przyszła, na ławce usiadła, szalówkę jedwabną białą z ramion zdjęła, nożyce krawieckie z koszyka wyciągnęła i śpiewając półgłosem kołysankę, jęła ciąć jedwab na pieluszki, na czepeczki, na pończoszki dla maleństwa tej nocy w rzekę wrzuconego. A gdy przestała śpiewać, gdy nożyce odłożyła, powiada do mnie: - Dziadku Jakubie, zsuszyłam się, żywot swój ludzki ukamienowałam i kamieniem młyńskim do rzeki wrzuciłam. Jama ciemna we mnie, taka jama, jakiej jeszcze nigdy na świecie nie było, ani w domu spalonym, ani w kościele po zabójstwie deskami zabitym, ani w niebie po zorzy na popiół wypalonej.
        Ciarki przeszły po mnie, śniegiem wnętrze moje ludzkie zawiało, mrozem na wieki skuło. Ale szukam jej duszy i znaleźć nie mogę. Ani z gromnicą, ze świecą, z lampą naftową, ani z latarnią. A gdy jej co noc szukałem przez rok i znaleźć nijak mie mogłem, litość mnie zdjęła i udając radość krzyknąłem z radości, że ją ma, że ją odnalazłem, i podałem tej dziewuszce nadobnej połowę duszy mojej.
        Przyszedł też którejś nocy do mnie pies. Sam sobie drzwi ze skobla otworzył, zaświecił na progu ślepiami, a wietrząc czy też czując, że leżę w łóżku, wszedł do izby i usiadł na środku klepiska. Usiadł, ogon pod siebie podkulił i skuczeć psio zaczął. Zwlokłem się z łóżka, lampę naftową zapaliłem i psa ze wszystkich stron obejrzałem. A jak go już obejrzałem, pomyślałem sobie, że pies ani chybi duszę swoją zwierzęcą zatracił. Nachyliłem się nad nim, po łbie dyniowatym pogłaskałem i powiadam:
        - Co ci jest, przyjacielu, Chrystusiku mój kudłaty, aniele na łapach czterech po świecie goniący? - Pies zaskuczał, zawył i jak człowiek rzucił się w moje ramiona, i zapłakał psio, i łeb wtulił pod moją pazuchę. Pytam się psa: - Zagryzłeś zajączka co tylko urodzonego, kuropatwę zadusiłeś, sarenkę mokrą, w śluzie jeszcze całą na strzępy poszarpałeś? - Pies łbem potakuje, wyje. - Jestestwo twoje psie o królika się potknęło, o kurę na grzędzie siedzącą, o jagniątko w trawie wiosennej dyszące? - Pies od płaczu się zanosi, że klepisko całe od psich łez zamokło. - Domu przed złodziejem, przed Cyganami nie upilnowałeś, stajni przed koniokradami? - Pies skulił się w sobie, zadrżał i wniebogłosy zapłakał. A jak się już wypłakał, wyskuczał, wyskamlił pod moimi rękami, wyjąłem jego psią duszę od pchły mniejszą i z ośródką chleba dałem mu ją do przełknięcia. I pies poweselał i krzątać się zaczął, tej nocy po izbie, a następnej po całym obejściu.
        Przyszła również do mnie jabłonka. Tuż po Bożym Narodzeniu przykuśtykała na jednej nodze pod drzwi moje, gałęzią zastukała. Otwieram ja drzwi, patrzę, a ona, naga jak Jan Chrzciciel, wchodzi do mojego domu, na ławce obok stołu siada i jabłko ostatnie, zeprzałe, przemarznięte na kość na podołek mi rzuca. - Powrósłem mnie w Wilię nie podwiązali - powiada. - Wyciąć mnie chcą na wiosnę, wykarczować Dusza się we mnie tej wiosny zatraciła. Odeszła ode mnie przed kwitnieniem, w pola uciekła z łasicą, w lasy z wilgą, z kukułką. Zamiast jabłek wielu, do planet podobnych, psiarkę jedną zakurdewiałą urodziłam. - I rzuca mi się w ramiona, i wszystkimi gałęziami bezlistnymi pod kolana mnie obejmuje, jak dworska dziewka. Głaszczę ją, uciszam, utulam i duszy jej drzewnej szukam. A jak ją już znalazłem w tym zeprzałym jabłku, jak ją jej oddałem, wyszła z mojej izby błękitnie śpiewająca i została w moim sadzie, i jabłkami się co roku obsypuje na moją i na waszą uciechę, smyki wy moje.
        - Dziadku Jakubie, a może wam się tak tylko zdawało i ludziom we wsi, i zwierzętom, i drzewom. Może nigdy nie widzieliście ani ludzkiej, ani zwierzęcej, ani tym bardziej drzewnej duszy?
        - Może mi się i zdawało. Ale jest faktem, że ludzie, zwierzęta i drzewa przychodziły do mnie częściej niż na plebanię. A chociażby to nawet były wierutne bajdy, zmyślenia wieczorne, przywidzenia moje starcze, wy też od czasu do czasu zaglądajcie do mnie. Do Jakubka, przezwanego Jakubkiem od dusz, zaglądać nie zawadzi.


Rzecz o siedzeniu przy oknie

        - Którejś zimy tuż po obiedzie siedziałem sobie, jak zwykle, na ławeczce przy oknie i spoglądałem na błonia zasypane śniegiem, na pola białe za błoniami i na las, za którym kończyła się nasza parafia i zaczynał się inny świat. Wprawdzie tam, do tego innego świata od czasu do czasu chodziłem, ale nie miałem w nim ani jednego znajomego, przyjaciela. Bo trudno nazwać znajomkiem starego kramarza, któremu sprzedawałem skórki zajęcze, pół korca pszenicy wyniesionej nocą z sąsieka czy starą pierzynkę, ściągniętą z żerdki w sąsiedniej wsi.
        Nie był też moim znajomkiem Jasiek Wcisło, do którego chodziło się z gorzałką, a on za parę złotych umiał sprawić, że w środku nocy paliły się dworskie gumna, a wróg twój spod serca wracał z jarmarku bez grosza w kalecie i na dodatek z łbem spuchniętym jak bania. Nie był także znajomkiem sołtys kupiony w naszej wsi za nową dzwonnicę. Ludzie stamtąd, nie umiejący ani pisać, ani czytać, od dawna kupowali u nas sołtysów i wójtów, płacąc parafii suszonymi grzybami, jagodami, odrobkiem przy szarwarku, a co dziesięć lat czymś znaczniejszym, jak ta nowa dzwonnica.
        To siedziałem sobie przy oknie i myślałem, jak to się dzieje, że jedne wsie są inne od drugich, że wystarczy przejść przez las, aby tam spotkać ludzi niepodobnych do naszych, chodzących nadal w sukmanach, w palonych butach, nacierających włosy sadłem i masłem, wyśpiewujących takie pieśni, w które w żaden sposób nie wskoczysz, żeby sobie nóg w tańcu nie wywichnąć, nie połamać. Jedzenie też było tam inne. U nas lepiło się pierogi nie większe od babskiego ucha, nadziewane serem, jagodami, wiśniami, a u nich gotowało się jeden ogromny pieróg nazywany kozakiem, a to dlatego, że mógł się w nim ukryć dorosły mężczyzna i trzeba było pieróg ciąć na odlew szablą, żeby się dostać do nadzienia z grzybów, suszonych śliwek, a bywało, że z całego prosiaka.
        Ich Bóg też był inny. Oni co parę lat wybierali Boga spośród siebie. Zastawał nim zawsze wiekowy starzec. Obwieszali go różańcami, medalikami, orderami przyniesionymi z wojen i nie modlili się do niego, tylko on całymi dniami modlił się do nich, pogryzając przyniesiony mu chleb, suchy serek, popijając źródlaną wodę.
        Nie tylko te inne wsie mnie dziwiły. Gdy myślałem o sobie, o Jantosce, Józku Przodku, przyjacielu moim od kołyski, też się nadziwić nie mogłem. Bo niby znałem siebie jak mój stary kapelusz odziedziczony po ojcu, jak jabłonkę rosnącą koło studni od niepamiętnych lat, a bywały takie dni, kiedy nie mógłbym przysiąc nawet bronnemu gwoździowi wbitemu w ścianę komory, że nie szturchnę mojej Jantoski kułakiem pod żebra, nie zdzielę konia biczyskiem przez zad i w najmniej spodziewanej chwili nie rzucę blaszanym garnuszkiem w ostatnią, jaka ocalała, szybę okienną. I choćbym sobie nie wiem jak przysięgał, choćbym się modlił na klęczkach w kościele przez pół dnia, choćbym powiązał lejce na tysiące węzełków, żeby się nie zapomnieć, zawsze się coś stało na przekór mnie, moim przyrzeczeniom, przysięgom i modlitwom.
        Kiedyś, gdy po wielkanocnej spowiedzi przyrzekłem sobie, że przynajmniej przez kilka miesięcy nie podniosę ręki na Jantoskę ani tym bardziej na dzieci, ani na stworzenie żadne żyjące koło mnie, i słowa nie dotrzymałem, wywlokłem z chomąta postronek, wplotłem weń kilka gwoździ, rozebrałem się do naga i dalejże się biczować, prać ile sił, żeby z siebie raz na zawsze wypędzić to moje nieposłuszne licho, tę siłę niepojętą, zmuszającą mnie do uczynków przeciwnych mojej woli, postanowieniom, przysięgom.
        Biczuję się ja bez litości, krwią spływam, postękuję z wysiłku, sapię i z bólu jak kundel skuczę, aż tu widzę, jak moja Jantoska za oknem uśmiechnięta stoi i w dłonie klaszcze, i z radości podskakuje, i na całe podwórze wrzeszczy: - Widzisz, zbóju, widzisz, bezbożniku, kacie myśli moich i ciała mojego, jak ci się ksiądz dobrodziej na spowiedzi świętej dobrał do skóry? A cierp teraz, a skucz, a wyj jak potępieniec wieczny. Może Wszechmogący wybije z ciebie rękami twoimi twego diabła zajadłego, krew twoją chrześcijańską bobkami psującego!
        Postronek wypadł mi z ręki, ręce zadygotały i nie patrząc nawet, żem goły, golusieńki, wypadłem przez drzwi i dalejże za Jantoską, żoną moją rodzoną, po podwórzu gonić. Ale gdzie tam babę oszalałą z radości dogonisz. Wstydu tylko sobie na wieś całą wówczas narobiłem, bo na krzyk Jantoski ludzie się zlecieli, a widząc, żem goły, powrozami mnie związali i skrępowanego do stodoły wnieśli, i wodą z godzinę polewali, pókim się miotać nie przestał, nie ucichł, póki się we mnie, jak powiadali, zapalona dusza nie ugasiła. Odtąd do wielu moich przydomków podarowanych mi przez wieś doszedł jeszcze jeden, najgorszy: Jakubek Goluśnik.
        Przyglądałem się też przez wiele lat kobiecie mojej, Jantosce. Niby ją dobrze znałem i zdawało ma się, że każdą jej myśl, kiwnięcie palcem rozumiem, a zdarzało się, że nie rozmawialiśmy z sobą przez kilka tygodni, unikając się jak zarazy, obchodząc z daleka, jakby w nas wściekłe psy mieszkały. Gdyby Jantoska wiedziała, ile razy życzyłem jej połamania rąk i nóg, przyrośnięcia języka do podniebienia, ślepoty, wrzodów najgorszych na ciele i na duszy, ile razy modliłem się, żeby ją pochłonęła rozwarta na oścież osika, kuma czarownic, ile razy w myślach wlokłem ją za warkocz przez rozlaną smołę, a potem przez paździerze, przez rozsypane pierze, ile razy pławiłem w gnojówce, w stawie, w rzece, żeby się wreszcie wyniosła z mojego domu na miotle, na ożogu, na byle czym, tylko żeby się wyniosła, nie wybaczyłaby mi tego nigdy, nawet w dzień skonania.
        A przecież szanowałem bestyjkę, skórę bym z siebie zdarł, żeby ją okryć, pociąć bym się dla niej dał na kawałeczki, posiekać, krwi bym nie żałował, gdyby trzeba było. A ona jakby o tym nie wiedziała, jakby to wszystko miała za nic, za śmieć najgorszy, za zdechłego kota na gnój rzuconego, podjudzała mnie do kłótni, do obrazy boskiej, do podnoszenia na nią pięści ciężkich jak młyńskie kamienie. I to w najmniej spodziewanej chwili. Łasisz się do niej, przytulasz, mile słówka, do których się chłopu najtrudniej dogrzebać, jak pierniki odpustowe z siebie po jednym, po dwa wyjmujesz, a ona cię w bok kułakiem i kolanem w brzuch, aż cię zatyka, aż ci wszystkie gwiazdy w głowie świecą. Mówisz do niej: - Jantoś, Jantosiu - a ona do ciebie: - Ty knurze, ty kiernozie, ty kundlu chutliwy, babskiego ciepła ci się zachciało, miodu ciągliwego, słodkości nad słodkościami? - I ani się spostrzegłeś, jak z intencji twoich najlepszych, z cichości serca, z pokory najtajniejszej, z uwielbienia wielkiego dla niej znowu się kłótnia zrodziła i wrzask niepotrzebny.
        Albo siedzisz sobie przy oknie, na wróble skaczące po wisience patrzysz i wszystkimi myślami wiosennymi jesteś przy Józku Przodku, kumplu twoim nad kumplami, przyjacielu najlepszym. Siedzisz i wspominasz, jak to było na festynie za wodą, na zabawie za lasem i na weselu u Marysi, z którą chodziliście do szkoły i na jarmarki, i na odpusty wszystkie, a wydawało się, że wychodzicie nie wiem co. Nie zapomniałeś też, ile razem gruszek i śliwek natargaliście w dworskim i plebańskim sadzie, jak którejś nocy próbowaliście z dworskiej stajni wyprowadzić kilkuletniego bułanka, żeby go sprzedać za Wisłą i za otrzymane pieniądze wyjechać na saksy do Ameryki, i wrócić stamtąd z majątkiem na bogaty ożenek. Wystarczy ci przymknąć oczy, a widzisz, jak przez całą jesień wypasacie konie na podleśnej łące, palicie ognisko, rlad którym stoi trójnóg, a na nim wisi żeleźniak, a w żeleźniaku kipi skradziona Kałmie kura, kijem przetrącony na sąsiedzkim podwórzu królik. Jecie tego królika, tę kurę, rosół popijacie i myślicie, że będzie tak zawsze, póki gwiazdy świecące na niebie odbijają się po stokroć w każdej kropli padającej i padającej rosy.
        Ale wystarczyło, żeś się ożenił, że się ożenił on, Józek Przodek, a skończyły się jesienne ogniska i gotowane kury, nawet jabłka targane w sadzie. Wystarczyło, żeś wozem przejechał przez jego pole, że krowa weszła w jego koniczynę, a skoczyliście sobie do oczu, porwali za motyki, za orczyki. Pogodziliście się w końcu, uspokoili. Obyło się bez prawowania długiego. Ale i w tobie, i w nim zgasła raz na zawsze miodna gwiazda nad ogniskiem jesiennym świecąca.
        I tak bywa ze wszystkim na tym świecie, chłopaczkowie moi. I zrozumieć tego w żaden sposób nie można, choćby człowiek całe życie przy oknie, na progu prześlęczał.


Rzecz o chorobach

        - Ojciec mój, dziadek, pradziadek nie chorowali nigdy. Mięsa nie jadali, chyba że się im udało w czasie wykopków utłuc motyką przebiegającego zająca, dziabnąć bijakiem w czasie młocki sąsiedzkiego kogutka albo gdy kokoszka, znosząca jajka nawet zimą, nagle osowiała i trzeba jej było czym prędzej uciąć łeb na progu. Mięso dla chłopa było najpierwszym, najgłówniejszym wrogiem. Uważano, że w mięsie mają siedlisko wszystkie złe gorączki, długotrwałe choroby, dolegliwości delikatnych jak jedwab wnętrzności ludzkich, jako to wątroby, skąd pomyślunek jasny się bierze, serca, które jest nie tylko gniazdem miłości Bożej, ale również miłowania żony rodzonej i dzieci z nią spłodzonych, jak też ziemi kołyszącej się od zbóż rozmaitych, zapadającej w zimową drzemkę, sadu, pasieki, łąk, nad którymi dzieją się dziwy nad dziwami.
        Uważano, i po stokroć słusznie, że z mięsa biorą się choroby żołądka, który sprawia, że możemy nie tylko lekko, bez ociągania się iść do roboty, ale również pozwala nam na weselu, festynie, zabawie wskoczyć w oberka, opowiadać w jesienne i zimowe noce wszystkie nasze przemyślenia o żywocie ludzkim, o świecie dookolnym. Przeto potrawy z mięsa nigdy nie były w wielkiej estymie na wsi. Uważano, i słusznie, że mięso winni jeść panowie ze dworu, panowie z miasta, ksiądz dobrodziej, nauczyciel i może jeszcze organista. Oni bowiem mieli łatwiejszy dostęp do świata, do wiedzy i nie potrzebowali tak długo żyć jak chłop, żeby poznać siebie, ludzi, świat i zanudzić się nimi na śmierć.
        Chłop, obywający się przez życie całe kaszami rozmaitymi, prażuchami, ziemniakami, żurami, pierogami, kluskami, grochem i pęcakiem, nie chorował tak często jak panowie, nie zapadał na gorączki, nie tył, nie obrastał w sadło zapierające dech, krążenie krwi i pomyślunek jasny. Nie uświadczyłeś też w naszej wsi lewatywy, pigułek i proszków przeczyszczających, leków ułatwiających trawienie, puszczanie wiatrów, przemykanie się ciężkiego, smażonego na maśle, na smalcu mięsiwa, przebieganie truchcikiem przez długie i pokrętne ścieżki jelit.
        Jadło siedziało w chłopie swobodnie, lekko i za naturalnym przyzwoleniem ciała, jego soków trawiennych niemal śpiewająco, wesolutko i radośnie przemykało się przez jelita, a jego resztki opuszczały wnętrze ludzkie, żeby nakarmić nienasycone pole zaorane pod pszenicę. Nie zdarzyło się też, żeby ktoś we wsi boruczał, stękał, tarzał się po łóżku, pod sadem, po wiosennym polu z przejedzenia, z zaparcia, z kolki spierającej, drażniącej rozepchany bandzioch jak brona, skrapatura, kultywator. Po śniadaniu lekkim, można powiedzieć, przewiewnym, po obiedzie pierogowym, kluskowym, wyścielającym żołądek jak atłas, po juzynie zwiewnej, niemal sielankowej, szło się do roboty śpiewająco, podnosiło się oczy do nieba rozjaśnione, zapadało się w drzemkę głęboką, zieloną jak paproć wysoka, i nic człowieka z wnętrzności jego nie ubodło, nie zaskuczało w nim, nie zawyło, nie ucapiło zębami.
        Chyba że los pokarał chłopa tasiemcem wielogłowym, bolakiem ropiejącym, czeluścią ciemną, wiecznie rozwartą i wiecznie trawiącą. Wówczas taki chłop potrafił zjeść garniec kapusty, gar zacierki i ciągle było mu mało i ciągle, gdziekolwiek się ruszył, widział obracające się na rożnie byczki, prosiaki, wyłażące z garnków kury, kaczki, indyki, i ślina mu ciekła po brodzie, i za brzuch się trzymał, i w kościele modląc się do Najwyższego postękiwał, jakby go za kark sztywny trzymał sam Jancykryst.
        Jeśli się na wsi chorowało, śmiało można powiedzieć, że chorowanie to miało ręce i nogi. W każdym razie nie było to chorowanie z przeżarcia, z urzędniczego widzimisię, z nudzenia się życiem. Chorowanie napadało chłopa niespodziewanie jak zbój w lesie, jak nagła powódź lipcowa, jak czerwony kur skaczący z kitki na kitkę. I nikt tego chorowania nie pragnął, nie modlił się o nie. Ale jeśli ono już przyszło na człeka, jeśli dopadło chłopa, a działo się to zawyczaj na starość, przyjmowało się je z godnością. Nie bardzo się nawet chłop przed tym chorowaniem bronił. W lekarstwa miastowe nie wierzył, lekarzowi nie ufał, choćby z tego powodu, że tego zaufania, tej ufności nie miał czym opłacić. Leżał sobie w łóżku wymoszczonym sianem, a więc niejako weselszym, z dwiema poduszkami pod głową, przykryty pierzyną większą i cieplejszą od najedzonej krowy, wywary z ziół rozmaitych popijał i czekał.
        Ale zdarzało się również, że młodzi ludzie, w sile wieku, chorowali na wsi. Jak męczenników pańskich doświadczały ich choroby okrutne, nie mieszczące się w pomyślunku ludzkim. Choroby te napadały młodzieniaszków, dziewczyny ledwie rozkwitłe. Dopiero w niedzielę widziało się ich tańczących, ściągających na bakier miski, popijających piwo, wrzucających do basów grosiwo, śpiewających na cały głos, a już po paru dniach niosło się ich za kościół w trumienkach dziewiczych, łzą gromniczną zakapanych i łzą matczyną. Nagłe choroby, jeszcze bardziej zajadłe, napadały też dzieci. Ledwie się człowiek obejrzał, ledwie zakrzątnął koło konia i wozu, żeby jechać do zakonnic prowadzących aptekę, a już syn pierworodny leciał ci przez ręce, już widziałeś, jak jego duszyczka jasna, bielsza od babiego lata, ulatuje nad twoim domem, nad pamięcią twoją.
        Bywało też, że zapadali na gorączkę, na chorobę ludzie zdrowsi od dzwonu mosiężnego, od dębowego odziomka, zwaliści, krwiści, że wydawało się, jednym palcem ręki rozwalą pół wsi. I nie pomagało pojenie ich psim sadłem, kocim, owijanie mokrymi prześcieradłami, stawianie baniek zwykłych i ciętych brzytwą, zielonkawożółtych pijawek, puszczanie krwi, zamawianie o północku na rozstajnych drogach i na cmentarzu, okadzanie jałowcem, dawanie pieniędzy na msze święte, jeżdżenie do znachora i do miejsc słynących cudami, picie ziół, brzozowego soku na wiosnę, koziego mleka gęstego jak podbiał, wynoszenie razem z łóżkiem pod wiosenny sad, biczowanie pokrzywą, sadzanie koło pasieki, żeby ich spoconych obsiadały gęsto i żądliły pszczoły. Gaśli powoli jak woskowe świece, marnieli, chudli, że pod koniec żywota wyglądali jak pasyjki przydrożne.
        Znam też takich kmieciów, którzy próbowali chorować na niby. Udawali, że napadła ich gorączka, postrzał, bolak wewnętrzny, uchynięcie małe. Kładli się w bieliźnie do uszykowanego łoża, przypominającego ambonę, z której płynie światłość wiekuista, spokój, do łoża wygrzanego wcześniej woreczkami z gorącym piaskiem, flaszkami z ukropem, i składając ręce na piersiach spoglądali miłosiernie w krzątającą się po izbie żonę, na uciszone nagle dzieci.
        Próbowali też słowo po słowie, przerywane stękaniem, łzą ucieraną ukradkiem z wąsów, spisywać testament, rozporządzać polem, dobytkiem, dawać rady przyszłej wdowie i przyszłym sierotom. A chodziło im o to, żeby się wreszcie do woli wyleżeć w łóżku, wybyczyć, najeść pierogów z serem, suszonych śliwek wyjętych z beczki i ociekających sokiem, jabłek zalęgniętych w sianie i trzymanych na choinkę, laskowych orzechów, spadziowego miodu, jak również spróbować zupki z uduszonego młodziaka, rosołu z najtłuściejszej kury. A przy okazji dowiadywali się najlepiej i najprawdziwiej, kogo sobie wzięli za żonę i jaka też pamięć po nich zostanie u dzieci.
        Kiedyś, gdy z Jantoską dorobiłem się domu i żyło się nam zasobnie, przypomniawszy sobie to chorowanie na niby, postanowiłem i ja tej małmazji popróbować. Gdy któregoś wieczora wróciliśmy z pola, usiadłem jak zwykle koło pieca na niskim stołeczku i łamiąc chrust na kolanie, zabrałem się do rozpalania ognia. Nagle wrzasnąłem i trzymając się oburącz za brzuch, zerwałem się ze stołeczka i zacząłem biegać po izbie postękując. Jantoska, która akurat wróciła ze stajni ze skopcem mleka, widząc mnie pobladłego, stękającego, upuściła z przerażenia skopiec i podbiegła do mnie.
        Żal mi się zrobiło Jantoski, z przykrością patrzyłem na rozlane mleko, ale dałem się zaprowadzić i położyć do łóżka. Leżałem sobie w nim kilka dni, objadając dom, dzieci moje i Jantoskę z najlepszych kąsków. A gdy nikogo nie było w domu, podśpiewywałem sobie półgłosem, skrzypce zdejmowałem ze ściany, żeby sobie na nich wesolutko pograć, wychodziłem w bieliźnie na izbę, żeby spróbować, jak też mnie jeszcze nogi w tańcu niosą. Czwartego dnia na takich zberezeństwach zastała mnie Jantoska. Nie odezwała się słowem marnym. Tylko wyszła z domu uśmiechając się półgębkiem. Może po godzinie wpadła do izby i wrzeszcząc od progu: - O, Jezu, pali się, pali się! - zaczęła biegać jak oszalała i szukać wiadra z wodą, które stało obok pieca. Wyskoczyłem z łóżka w bieliźnie i wrzeszcząc jeszcze głośniej do Jantoski: - Gdzie, gdzie się pali, Jantoś?! - pobiegłem za nią na podwórze.
        Jantoska stała pod jablonką i trzymając się za brzuch od niewstrzymanego śmiechu i przemagając czkawkę dogadywała: - A widzisz, zbereźniku, widzisz, huncwocie, żeś zdrowy jak byk, jak kiernoz, jak ogier narowisty. Chorowania ci się zachciało, wylegiwania słodkiego, jadła pańskiego. A pójdziesz ty do roboty, Jancykryście!
        I poszedłem. I wam też radzę, żebyście nigdy nie chorowali na niby. I niech was zioła wszystkie i zaklęcia wszystkie, i pamięć moja, wam życzliwa, bronią przed chorobą prawdziwą, przed lekarzem i przed szpitalem.


Rzecz o Jakubkach wielu

        - Jak wiecie, moi kochani, łagodny jestem, pokorniutki na co dzień. Noża z sobą nie noszę ani gnypa, ani siekierki. Ręce moje też rzadko zaciskają się w pięści. I pogadać sobie lubię, pobajdurzyć przez parę zdrowasiek, a gdy się zapomnę, gdy sobie kielonek wypiję, nawet przez pół dnia, przez pół nocy od słowa wołami mnie nie odciągniesz. Do śpiewania też mnie od czasu do czasu pili i nie ma takiej piosenki, takiej przyśpiewki, takiego śpiewania bez otwierania ust, których bym nie pamiętał, nie wyciągnął zza przypiecka, z mojej starczej pamięci. Ludzie też mi się podobają. Ciągnie mnie do nich jak do miodu i dopóty próbuję się z nimi dogadać, dopóki ten ciągliwy miód rozlany między nami nie zostanie zjedzony do ostatniej kropli. Dopiero wtedy rozchodzę się z ludźmi, ale i wówczas jeszcze przez parę dni oblizuję wargi po tej uczcie niezwykłej.
        Zdarza się też często, że jak nie mam do kogo ust otworzyć, jak nikt przez parę dni nie przechodzi koło mojego odludzia, nie zagląda do domu zjedzonego przez korniki, nie wpada po poradę, mówię sam do siebie. Rozdzielam się jakby na dwóch Jakubków przeciwnych sobie, mających swoje narowy, fanaberie, upodobania, sny różne, i staram się do nich gadać i gadać, aż z tych dwóch istot po paru godzinach rodzi się jeden, stary, znany wam dobrze Jakubek. I miło jest mi patrzeć, jak ci dwaj Jakubkowie, tak różni na początku rozmowy, pogaduszki, pokłóceni, schodzą się powolutku z sobą, wnikają w siebie, stają się jedną istotą ręka po ręce, oko po oku, ucho po uchu, aż wreszcie ten dwugłowy stwór staje się jednym przyjaznym mi człowiekiem.
        Bywa też tak, że nijak nie mogę się rozdzielić na dwóch Jakubków. Choćbym nie wiem jak chciał, choćbym wysilił do ostatka człowieczą wolę, swoją duszę, pamięć jeszcze jasną. Czuję, że tego dnia nie poradzę sobie z sobą, że zamiast słowa, zaklęcia, prośby serdecznej przydałby mi się nóż, aby siebie rozkroić jak dynię, na dwóch Jakubków pogadujących, chichoczących, przyświadczających sobie, częstujących się to garnuszkiem mleka, to plackiem zdjętym z blachy, pieczonym na brojzie, jabłkiem wyjętym z łóżka, szczyptą machorki, kielonkiem bimbru.
        Wówczas, widząc swoją nieporadność, niemożność, zakurdewiałość słowną, rzemienność modlitewną, daję pokój namowom do rozdzielenia jednego Jakubka na dwóch, a bywało, że również na trzech, jeśli się czas łaskawy trafił, jeśli się pogaduszka na trzy osoby przytrafiła. I zaczynam rozmawiać ze stołem, na którym leżał chleb i leżała broń. Z piecem, z którego czeluści wytoczyło się tyle bochenków, że można by nimi nakarmić całą parafię siedzącą człowiek przy człowieku na wiosennym błoniu. Ze świętymi obrazami, które cierpliwie wysłuchały tyle modlitw, że można by z nich zbudować po pięć kościołów w każdej wsi i jeszcze by ich starczyło na przywrócenie wzroku ślepym, słuchu głuchym, języka niemowom, równiutkich nóg koślawcom.
        Ale najbardziej w takich chwilach lubiłem, i lubię nadal, wychodzić na ganek, żeby usiąść na progu, rozejrzeć się po podwórzu, spojrzeć pod sad i za sad, za którym siwieje nasz świat kmiecy, dopokąd tylko mogą dojrzeć moje oczy. A gdy się już napatrzyłem temu światu, gdy kolorowe płatki mieniły się w moich źrenicach, zaczynałem rozmawiać z kogutem stojącym na płocie o jego kawalerskich sprawach. I dowiadywałem się od niego o kłopotach takich, o jakich nam, jednożeńcom, nawet się nie śniło. Dziękowałem wówczas naszym praojcom, że nie pozwolili się nam sturczyć, że jedyne chorągwie proroka, jakie powiewają nad nami, to wiosenne drzewa.
        Bywało też, że wdawałem się w dłuższą, prawie filozoficzną pogaduszkę z psem stojącym na budzie, nasłuchującym, jak nad nami kręci się ogromna karuzela wszechświata. I prawie zawsze po takiej pogaduszce byłem zapraszany przez psa do wysysania kości ze szpiku, do wylizywania resztek kaszy z kurzego korytka, do zajączka upolowanego nocą i zaciągniętego w najciemniejszy kąt budy. A po takiej rozmowie świat psi wydawał mi się często gęsto ciekawszy od mojego człowieczego, chociaż i w psim nie brakowało przewrotności, zawiści, psich donosów wysyłanych do suczej gminy, grubiaństwa i chamskiej pańskości ubranej w pawie piórka.
        Rzadko, bo rzadko, a odkąd opuściła mnie Jantoska, coraz rzadziej wpadam we wściekłość, w roztrzęsienie, w taki stan ducha, kiedy wydaje mi się, że mam tysiąc rąk, a każda z nich zaciśnięta jest na rękojeści noża, gnypa, siekierki, na dębczaku. Wtedy nawet nie próbuję się rozdzielić na dwóch Jakubków, gdyż wiem, że zanim bym to zrobił, już by któryś z nich tego mniej ostrożnego dźgnął pod żebra, walnął w łeb obuszkiem, rozpłatał na pół. Wówczas mój świat, budowany we mnie z mozołem przez kilkadziesiąt lat, wsparty rozumnie na cierpliwości, na ufności, na wierze w przemijanie, wali się, jak kościół postawiony na piasku, i zasypuje z kretesem mnie, lubującego się w pogaduszkach, w dykteryjkach, w opowiastkach chichotliwych, taką ulgę sprawiających duszy wiecznie strapionej.
        A gdy mi przechodzi ta wściekłość, gdy dygocąc cały powolutku przychodzę do siebie i na powrót mogę podzielić siebie na dwóch Jakubków, żeby z nimi porozmawiać, wydaje mi się, że w zapalczywości zwierzęcej, w zapamiętaniu wymordowałem połowę wsi, wyharatałem nożem, porąbałem siekierką, rozpędziłem podkulkiem po okolicznych polach. Wtedy siadam przy oknie z głową wspartą na rękach, a całe moje Jakubkowe jestestwo, człowieczeństwo chodzi pokornie od domu do domu, od sąsiada do sąsiada i przeprasza, i zagaduje, i kłania się wyświechtanym kapeluszem, i każdego chłopa, parobka ciągnie z osobna do swojego domu na kielonek, na jabłka wygrzebane z pszenicy, na śpiew chóralny rozchodzący się siwymi kręgami po całej okolicy.
        Bywa też czasem, że ta moja wściekłość nie wyskakuje ze mnie, żeby bez opamiętania miotać się po izbie, po podwórzu, po polu, ale kipi we mnie, płonie jak ogień na lipcowej strzesze. Powstrzymuję ją też, jak mogę, ze wszystkich sił i nie pozwalam sobie wyjść do stajni, żeby się nie mściła bezmyślnie na zwierzętach, ani tym bardziej na wieś, żeby nie ubodła kogo z ludzi, nie otarła się o Bogu ducha winnego człowieka, jak sękata żerdka, jak wiązka kolczastego drutu, jak knur utytłany po ślepia w gnojówce.
        Czekam cierpliwie, wycinając z kawałka akacjowego drzewa orczyk lub podkulek, wystrugując kozikiem zęby do grabi, póki nie ochłonę, nie przyjdę do siebie, jakbym szedł z zaświatów, z Mlecznej Drogi, z boru, który się nam śni od czasu do czasu jako sieć mroczna i nie do rozwikłania. Dopiero wówczas pozwalam sobie na pogłaskanie kocura, na położenie ręki na łbie psim, na wejście do stajni, gdzie rży mój cisawy koń, na przywitanie się z sąsiadem, który parę miesięcy temu przyorał mi kawałek pola i o północku napluł w moją studnię, żeby się w niej pokociły ropuchy.
        Bywa też jeszcze inaczej. Niby potrafię się rozdzielić na dwóch Jakubków, ale oni, zamiast sobie przyświadczać, podchodzić do siebie na paluszkach, uchylać przed sobą kapelusza, ustępować na ścieżce i w pieśni, dźgają się słowem kuśpacowym, wyzywają się od najgorszych, taplają się w błocie, w bydlęcym łajnie, odwracają się do siebie plecami, handryczą się o byle gwóźdź, dziurę po sęku, przez którą widać wychodek i wychodkową pustkę.
        A po takiej rozmowie nie mogę ich zebrać w jednego Jakubka, pogodzić. Boczą się na siebie, rozchodzą po kątach, skąd pofukują na siebie jak kocury, a jeśli jeden je kaszę, to drugi stara się mu ją wylać na głowę, jeśli drugi dobiera się do pierogów, to pierwszy opowiada paskudztwa o robactwie rozłażącym się po kocie wrzuconym do zatęchłej kałuży, o świńskiej padlinie leżącej tydzień na upale, póki nie zamilkną w swoich kątach, nie ucichną i nie zapadną w drzemkę. Dopiero wówczas udaje się ich pojednać, a przynajmniej zawlec do łóżka, gdzie śpią zgodnie koło siebie. Rano wstają w postaci jednego, uśmiechniętego Jakubka, który to wszystko starał się wam słowo po słowie opowiedzieć, godnie i pogodnie.


Rzecz o sennej wiklinie

        - Którejś niedzieli, kiedy jeszcze byłem młodym żonkosiem, wybrałem się nad Dunajec, żeby sobie pospać w wiklinie. Od lat jest to moje ulubione spanie. Nie potrafię się wyspać ani w łóżku, ani na sianie, ani w lesie. Czekam niedzieli, bo w powszednie dni nie mam przecież czasu, żeby wejść w wiklinę i pospać sobie smacznie ze dwie godzinki. Czasem mi się wydaje, że wiklina rośnie na sennej ziemi i razem z sokiem ciągnie utajonego w niej śpiocha. Ledwie w nią wejdę, zaczynam ziewać, rozlewa się po całym moim ciele żółtko snu i oczy same zwierają się do spania.
        To dobrze, że jest ta senna wiklina. Gdyby jej nie było, chodziłbym osowiały za pługiem, za bronami i na pewno nie wiedziałbym, czy wsiewam w ziemię zboże, czy też zaorane pole zasiewam piaskiem. To samo jest zresztą z moimi sąsiadami, którzy w niedzielę, w każde święto przemykają się chyłkiem nad Dunajec i sypiają w wiklinie. Jedni ten sen nazywają snem, inni zaczadzeniem, jeszcze inni wchodzeniem w gęsty dym. Pewne jest tylko jedno: w wiklinie wsi całej śpi się najlepiej. Gdyby nie było wikliny, wieś chodziłaby senna, ziewająca, otumaniona do tego stopnia, że można by ją wyprowadzić na postronku do miasta i sprzedać za parę złotych.
        O tej sennej wiklinie dowiedzieli się ludzie z okolicznych wsi, a nawet miasteczek. Przyjeżdżają do nas niby to łowić ryby, wykąpać się w rzece, wywieźć furkę żwiru, a ledwie zejdą nad wodę, natychmiast wchodzą w wiklinę i śpią, i chrapią tak, że wystraszone mysikróliki z piskiem krążą nad wiklinowymi krzakami. Nie tak dawno nawet sołtys nasz zwołał zebranie, na którym radzono, żeby od przyjeżdżających pobierać jakąś drobną opłatę od tego snu w wiklinie. Uchwała w tej sprawie wprawdzie upadła, ale przyjezdnych zobowiązano do daniny w postaci pawich piór i paru kubełków dziegciu rocznie. Od tego czasu chłopi we wsi, kawalerka, jak również dorastająca młodzież paradują w czapkach z pawimi piórami, w butach smarowanych grubo fiśtronem.
        Sława o sennej wiklinie rozeszła się po okolicznych powiatach, dotarła nawet do najdalszych, zabitych deskami zakątków Galicji. Przywożono do nas w furkach wyścielonych sianem, wymoszczonych pierzynami wychudzonych bezsenników, którzy po kilka lat nie zmrużyli oka, i wnoszono ich pod wiklinę. Nawet ci najbardziej oporni po godzinie zapadali w drzemkę. Po tygodniu snu pod wikliną wyjeżdżali od nas rozweseleni, jakby się narodzili na nowo. I chęć do życia im wróciła, i apetyt. Poniektórzy nawet, gdy tylko ich przebudzono pod wikliną, rwali się do naszych, znanych w całej okolicy dziewcząt i swatów przysyłali, żenili się, sprawiali weseliska i chrzciny.
        Zresztą pożytku z tej sennej wikliny było znacznie więcej. Jak tylko w naszej wsi, w gminie zjawił się poborca podatkowy, natychmiast prowadzono go nad rzekę, wciągano w wiklinę, gdzie spał do pierwszych przymrozków. Dopiero wtedy budzono go litościwie i odsyłano do powiatowego miasteczka, gdzie już na jego posadzie siedział inny urzędnik, szykujący się do wyjazdu w nasze okolice. Młodzi chłopcy wciągali pod wiklinę co bogatszych kramarzy, domokrążców chodzących po wsi z suknem, z koszulami, z tybetkami. Nic też dziwnego, że po paru latach cała wieś chodzika ubrana elegancko i na pierwszy rzut oka nie poznałbyś, czy wiejską drogą idzie parobek, czy też państwowy urzędnik, ba, starosta.
        Któregoś lata zjechała do nas specjalna komisja ze stolicy, żeby się przekonać o prawdziwości legendy o sennej wiklinie. Razem z tą komisją przyjechali naukowcy z wielu uniwersytetów z rozmaitymi przyrządami, mającymi zbadać natężenie wiklinowej senności, udowodnić, dlaczego akurat nasza wiklina ma takie właściwości, i sprawdzić, skąd ta senność się bierze.
        Jak przystało na specjalną komisję i na naukowców, do dzieła zabrano się rozważnie i ostrożnie. Działać zaczęlii naukowcy. Pojedynczo, w gazowych maskach, wchodzili w wiklinę wybitni profesorowie, docenci, mierzyli natężenie światła a cienia rzucanego przez wiklinowe krzaki. A gdy się okazało, że nasza wiklina jest tak samo cienista jak wikliny w innych okolicach, przywołano pod nią członków specjalnej komisji. Po krótkiej naradzie, zachowując wszelkie środki ostrożności: gazowe maski, owijanie się w koce, łykanie rozmaitych tabletek, postanowiono, że naukowcy i specjalna komisja położą się na godzinkę pod wikliną, żeby namacalnie, cieleśnie sprawdzić jej usypiającą moc.
        Był to oczywisty błąd, brak rozwagi specjalnej komisji i naukowców. Nie pomogły maski, koce i tabletki. Ledwie specjalna komisja pokładła się w wysokiej trawie pod wikliną, natychmiast wszyscy jej członkowie posnęli i zaczęli chrapać. Widząc to, naukowcy próbowali zerwać się na równe nogi, ale było już za późno. Jedni po drugich zasypiali sławni profesorowie, wybitni docenci, doktorzy nauk wielu. Podjęte środki ostrożności sprawiły tylko tyle, że członkowie specjalnej komisji kłócili się przez sen ze sobą o stołki urzędnicze, a naukowcy rozprawiali o interesujących ich sprawach, tak dziwacznych dla nas, jakby anioł próbował zejść się z diabłem, woda z ogniem, żelazo z ciałem.
        Nad rzekę zeszła się wówczas cała wieś. Łaziliśmy pod wikliną, pochylali nad członkami specjalnej komisji, nad wybitnymi naukowcami i nadziwić się nie mogliśmy, skąd się bierze w nich tyle siły do gadulstwa, do kłótni. Poniektórym chłopom o miększym sercu żal się zrobiło tych śpiących i równocześnie gadających biedaków i próbowali ich zbudzić. Ale na nic się zdawało potrząsanie za ramiona, dmuchanie machorkowym dymem w oczy, w nozdrza, łaskotanie trawą w rozchylone usta. Spali snem kamiennym, czarnym jak spieczona od gorączki wątroba bydlęca. Spali tak przez tydzień.
        Dopiero po tygodniu, przywdziewając czapki z pawimi piórami, wciągając na wyszorowane szarym mydłem stopy palone buty natarte grubo dziegciem, w kościelnych ancugach, w białych koszulach bez kołnierzyka, weszli pod wiklinę wybrani przez całą wieś chłopi i wynieśli spod niej urzędników i naukowców. Kładzeni ostrożnie, jak drogocenne snopki nabite, zamiast ziarnem, złotem, kładzeni jeden po drugim na trawie koło wody, zdejmowali maski, przecierali pięściami oczy, ziewali. Powolutku, jakby przychodzili z baśni, zza borów, z pratrawy, z dymnej paproci rozsiewającej ponoć najwięcej snu po lasach, wstawali, pytali, kto ich tu przywiózł, gdzie są i co robią. Gdy im wytłumaczono, co i jak, pozbierali swoje narzędzia naukowe, walizki, walizeczki i zamówiwszy kilka bryczek, wymoszczonych słomianymi siedziskami, wyjechali ze wsi.
        Po miesiącu do sołtysa przyszedł list podpisany przez wszystkich członków specjalnej komisji, zezwalający na pobieranie opłat od przywożonych z okolicznych wsi i gmin bezsenników próbujących skorzystać z naszej wikliny. Po roku odezwali się również naukowcy. W wielostronicowej pracy udowadniali, dlaczego nasza wiklina ma właściwości senne. Całego wywodu nie mogę sobie przypomnieć, tyle tylko wiem i pamiętam, że wiklina nasza rośnie na takiej ziemi, złożonej z takiej mieszanki rozmaitych składników mineralnych, ktare karmiąc wiklinę wyzwalają w niej senny dym.
        Komisja specjalna komisją, naukowcy naukowcami, a życie na wsi życiem wiejskim. Z biegiem lat zapomniano o prawie ściągania opłaty z bezsenników, zapomniano o wywodzie naukowców, który nie tak dawno znała na pamięć cała wieś. Jak dawniej, jak przed wiekami nasi dziadowie i pradziadowie, wchodzimy w niedzielę pod wiklinę, żeby się w niej wyspać do syta i wyjść z niej z głową rozjaśnioną, z radością w sercu.
        Oprócz tego oczywistego pożytku z wikliny, namacalnego jak rana w boku, mamy jeszcze drugi. Nie musimy latać na wielogodzinne kazania, gadania rozmaite, żeby na nich zasypiać. Wystarczą nam te dwie godzinki pod wikliną. Rześcy, śpiewający wychodzimy w pola, orzemy, bronujemy, siejemy, a z litościwego, miękkiego serca, bez pobierania grosza, pozwalamy bezsennikom, ludziom o twardym sumieniu, zmaltretowanym przez życie, wchodzić pod wiklinę i odzyskiwać po tygodniu, po miesiącu dawno utraconą największą słodkość człowieka - sen. To jeśli któregoś z was męczy bezsenność cielesna lub duszna, przyjeżdżajcie, kładźcie się pod naszą wikliną, rosnącą nad Dunajcem zielonym, i zasypiajcie, zasypiajcie.


Rzecz o głuchocie

        - Jeśli są ludzie, którzy słyszą, jak rośnie trawa, bez wątpienia są trawy, które słyszą, jak krąży w nas krew i wzbiera szpik kostny. Wyobrażam sobie, jak plotkują o nas wiosenne łąki, kiedy leżymy w nich w płóciennej koszuli, w kapeluszu ściągniętym na oczy, jakich niezwykłych rzeczy dowiadują się o nas brzegi nadrzeczne, zarośnięte zielskiem rozmaitym, jak się czerwieni wiklina, gdy przebiegamy pod nią i przez nią z chętną nam dziewuszką.
        Słyszy nas jabłoń po ostatnie jabłko rosnące u szczytowej gałązki, grusza uginająca się pod ciężarem ber, śliwa obsypana tak fioletowym drobiastwem, jakby z jakichś niezwykłych przyczyn była okryta biskupim płaszczem. Słyszy nas osika, w której mieszkają wszystkie nasze sny, nasze czarownice podstawiające nam nogi, narowiące konie, zabierające mleko krowom, czyhające na naszą duszyczkę bielszą od lnianej przędzy i jak ona ulotną. Nieustannie nasłuchują nas okoliczne lasy, od maleńkości nas nasłuchują. Boją się nas, unikają, gdy wchodzimy w nie, wbiegamy z siekierką, z toporkiem, z piłą, z majchrem służącym do nacinania wiosennej brzozy.
        Przeto można śmiało powiedzieć, że bardziej się słyszymy, niż widzimy. Nasz słuch sprawia, że przeczuwamy powódź, która przyjdzie do nas za miesiąc, suszę krążącą w okolicy, nieustanne deszcze. Słyszymy też wszystkie choroby podchodzące do nas na palcach, napadające nasze bydło wzdęcia, zołzy, grudy, ochwacenia rozmaite. Słyszymy, jak przelatuje przez nas to najlżejsze powietrze, które może być naszą pamięcią o zmarłych, jak rozlewa się nad żniwnym polem zapach kapiącego z dziupli miodu. Wiemy, bo słuch nasz nam to podpowiedział, że ten miód zlizują nocą, kiedy nikt nie widzi, duszki pomordowanych zwierząt, ptaków, spiłowanych jesionów i klonów.
        Wprawdzie uszy są tronem, są królestwem naszego słyszenia, ale gdy je zatkamy watą, zalejemy woskiem, nadal słyszymy wszystkie głosy przychodzące do nas ze świata najbliższego. Tak słyszy nasze ciało, chociaż w żaden sposób uchem nie jest i nie przypomina ucha. Jakże śmieszny byłby człowiek będący tylko uchem, okiem lub tylko nosem. Powiadałoby się wówczas, że oto idzie oko, ucho, nos. Chociaż na wsi bywają takie Józki, takie Maćki, Maryśki takie, które powinny mieć kształt ucha, oka, nosa. Słyszą wszystko, widzą wszystko, wyniuchają wszystko.
        Taka była moja Jantoska. Kobieta przecież święta, rodząca moje dzieci, sypiającą obok mnie, warząca nam strawę, krzątająca się po naszej oborze. Po wielu latach wspólnego życia przestalem ją nazywać w myślach Jantoską, jakoż bardziej pasowało do niej imię - ucho. To nie Jantoska, kobieta śmigła, koścista, krzątała się koło blachy, karmiła dzieci, poiła krowę, ścinała pokrzywy dla wieprzów. To było ogromne ucho, słyszące wszystko, co się dzieje w domu, na podwórzu, w sadzie, w polu, słyszące, co się dzieje we mnie, w moim szpiku kostnym.
        Zdarzało się, że po jakimś weselu, odpuście, festynie wpadła mi w oko śwarna dziewuszka, żem spojrzał na nią dłużej, że zjawiła mi się raz i drugi we śnie. Jantoska, wstając rano, powiadała: - Figielków ci się zachciało, Jakubku, łąk skoszonych, czerwcowej wikliny. Boże, jaki ty jesteś śmieszny, gdy prowadzisz te swoje frajerki przez gęsty sen, gdy pomykasz z nimi chyłkiem poza opłotkami, żeby się z nimi ściskać, turlać po trawie, całować do utraty tchu. A jak się do nich wdzięczysz fikuśnym słowem, jak im nadskakujesz, jak drobisz swój krok kogucio, jak oczka przymrużasz, jakie piosenki im wyśpiewujesz.
        To samo było, gdym chciał we śnie wymienić naszą starą chabetę na młodego źróbka, pomalować pawio bryczkę, uszyć nową uprząż, pójść do sklepu po butelkę malagi, wypić o jeden kielonek więcej, odciąć jedną skibę pługiem z trzech przyoranych mi zeszłego roku przez teścia. Najmniejszego grzechu nie mogłem utaić na spowiedzi świętej. Ona, moja Jantoska, to ogromne ucho boskie, słyszała wszystkie moje przewiny i po spowiedzi z kartką zapisaną moimi grzechami jeszcze raz mnie spowiadała w domu.
        A ile razy budziła mnie we śnie, że się koń urwał od żłobu, że się krowa latuje, że świnia wyskoczyła z chlewika. I nie zdarzyło się, żeby się pomyliła. Bywało, że w jesienne noce musiąłem wchodzić na strych, gdyż po grochowinie łaził tchórz, iść do szopy, w której na myszy polował kot, łazić po stodole za domniemanym złodziejem. Ona słyszała wszystkie pacierze ludzi umierających, odlatujące do nieba siwe duszyczki starców, niebieskie dzieci, ciężkie od smoły dusze potępieńców. Budziła mnie o północku i kazała mi nasłuchiwać. A gdy nic nie słyszałem, nazywała mnie głuchym pniem, zapasionym ogierem.
        Ale i na nią przyszła kryska. Na parę lat przed śmiercią zaczęła głuchnąć. Najpierw przestała słyszeć, że o brzasku paru moich sąsiadów kosi łąki. Od tej pory w czerwcu mogłem spać o godzinkę dłużej. W rok później odeszło od niej słyszenie przelatujących duchów. Nie musiałem się zrywać w środku nocy, żeby razem z nią nasłuchiwać i mówić pokutne pacierze. Wtedy też odeszło od niej słyszenie moich snów uciekających z dzierlatkami przez sady nad rzekę. Inna sprawa, że wówczas już mi nie odwracało głowy za dziewuszkami i nie przypominam sobie, żebym o najpiękniejszej nawet śnił.
        Głuchota jej z każdym tygodniem, z każdym dniem coraz bardziej się powiększała. Po trzech latach doszło do tego, że głupio mi było myśleć o niej jako o chodzącym, krzątającym się po izbie uchu. Na powrót byla to moja Jantoska, wysoka i koścista matka moich dzieci, opiekunka ognia i chleba na stole. Wtedy też pierwszy raz w życiu zauważyłem, że jestem do niej przywiązany, że ją nawet lubię. Przy obiedzie podsuwałem jej co lepsze kąski z kury, królika, nie pozwalałem jej dźwigać płacht z łabudą, ślęczeć całymi dniami w zachwaszczonym prosie, nad wielogodzinnym cerowaniem, darciem do północka pierza. Tylko dla niej zmyślałem wesołe dykteryjki, opowiastki ucieszne, bajdy o pańskich świętych i chłopskich filozofach, gadułach wrośniętych na amen w progi domów.
        Ale jej powiększająca się z każdym dniem głuchota zaczęła mnie przerażać. Nie docierała już do Jantoski moja spóźniona dobroć: miłe słówka, sklecane dla niej opowiastki. Ona coraz bardziej przypominała jesienną tarninę słyszącą tylko większy wiatr, a później zwalony jesion obcięty z gałęzi, leżący pod okapem i słyszący tylko trumienne deski. Jantoska przestała słyszeć mnie, nasze dzieci, nasz dom, stajnię, sad, pola. Cały świat był dla niej głuchą gliną, w której zgasły wszystkie głosy, wszystkie śpiewania, oddechy, szepty, modlitwy.
        Wtedy to sprzedałem skrzypce, na których od młodzieniaszka grywałem po festynach, jeśli nie było kapeli we wsi. Próbowałem też grywać na nich głuchnącej Jantosce. Ale gdy przekonałem się, że muzyka skrzypiec jest jej obojętna, że jej nie słyszy, że nawet nie potrafi sobie wyobrazić ich melodii, sprzedałem skrzypce na jarmarku. Ale nawet po sprzedaniu skrzypiec nie traciłem nadziei, że Jantoska usłyszy mnie, nasz dom, nasze dzieci. Gdy kwitły sady, wczesnym rankiem, żeby się nie ośmieszyć przed sąsiadami, wynosiłem ją na rękach pod huczące od pszczół drzewa. Nosiłem ją na barana w kwitnące zboża, zabierałem z sobą nad rzekę pękającą z lodu, przyprowadzałem nad stawy, w których kumkały bataliony żab.
        Nie słyszała ani jednego głosu, ani jednej melodii. Nie poznawała miejsc znanych jej z dzieciństwa. Zdesperowany zaprowadziłem ją na kościelną wieżę i kazałem jej stać pod największym kościelnym dzwonem. Rozkołysałem go, a ona stała pod nim jak pod ogromnym plastrem wosku i nawet jeden włos w jej siwym warkoczu nie drgnął. Wychudłem przy jej nieszczęściu, zmarniałem, sczerniałem i straciłem apetyt. Całymi dniami siedziałem z głową wtuloną w ręce i w kolana. I wtedy mnie oświeciło, jakby błyskawica rozerwała się we mnie. Podbiegłem do Jantoski, ściskałem ją, całowałem po wychudłych policzkach, po rękach jak patyczki, przypadłem do jej kolan, bosych stóp. I ona mnie usłyszała i przytuliła się do mnie, i z powrotem, aż do śmierci, była moim uchem słyszącym wszystkie głosy świata i wszystkie głosy wołające we mnie.


Rzecz o gadułach

        - Jedni lubią jeść, inni spać, jeszcze inni tańczyć do upadłego. Napatrzyć się takim nie można. Postawię takiemu miskę pierogów z twarogiem, a ty ledwie się obejrzałeś, człowieku, a on już łyżką dzwoni w emaliowane dno. Całą kurę z rosołem, z makaronem wywalą mu z garnka na weselu, a po dwóch pacierzach pod ławką, w trawie bielą się objedzone do żyłki kosteczki. Gar ziemniaków mu postawią i gar żuru, a po kwadransie, jakby się błysnęło na wiosennym niebie, świecą wylizane do czysta żeleźniaki. A ile chleba potrafią tacy napsuć, ile kołaczy. Choćbyś im zarzucił kołaczami całe błonie, nie pozwolą, żeby jeden tknęła ząbkiem koza, żeby którykolwiek zmarniał na deszczu.
Zjedzą i nawet czkawka się ich nie ima. Istność zwierzęca w nich siedzi. Ich maćki są jak młyńskie kamienie nieustannie poruszane przez wodę, usta jak wiatraki na burzy, kiszki jak smoki ogniste.
        Jeszcze milej jest patrzeć na ludzi rozkochanych w spaniu. Zanim taki wykokosi się z łóżka, wyczochra z krzyża o kant pieca, o framugę drzwiową wszystkie sęki senności, zanim wytrze kułakiem zaropiałe oczka, zanim spłynie z jego twarzy żółtko snu, mógłbyś mu konia ze stajni wyprowadzić, sturlać z pagórka w pobliski lasek zawiązaną w żytni snopek młodą żonkę, przeciąć sztychówką wszystkie wodne żyły w jego studni, podpalić całą wieś, poobcinać gnypem ze skórzanych gązw kościelne dzwony.
        A ledwie taki wejdzie w pole, ledwie ukosi pół kopy, już się pokłada na najmiększym snopku, drzemki smakowitej to z tej strony, to z owej całym sobą próbuje. Nie pomaga smaganie przez plecy skręconym powrósłem, bicie chabinką wyrwaną z krzaka po łydkach. Ledwie taki przytulił się do snopka, już razem z nim śpi wszystka słoma w snopku, już pochrapuje, aż w kolankach trzeszczy. A wybierz się z takim do lasu po drzewo, na jagody, na grzyby. Cały dzień prześpi, przechrapie, cmokając przez sen ustami, jakbyś mu pod wargi podstawił cebrzyk malagi, słój kiszonych ogórków albo plaster miodu co tylko wycięty z ula.
        Taki zaśnie na jarmarku, na festynie, na weselu zaśnie, ledwie pannę młodą posadzą na dzieży. A ci najbardziej łapczywi na sen, pazerni, potrafią zasnąć w czasie tańca, w połowie weselnej bójki. Bywali tacy, którzy zasypiali, chwiejąc się to na lewo, to na prawo przed ołtarzem, zanim proboszcz zdążył im przewiązać dłonie stułą. Nic też dziwnego, że dzieci rodziły się im senne, z twarzyczkami zaciągniętymi takim gęstym dymem, taką mgłą nieprzespaną, że nie było widać iskierki żywszej w ich źrenicach, światełka mrok oświetlającego, kropli mleka na wardze, najdrobniejszej gwiazdeczki uśmiechu.
        Najbardziej jednak lubiłem patrzeć na ludzi niezmożonych w tańcu. Na ilu zabawach, weselach, festynach byłem tylko dlatego, żeby się przypatrzeć lekkim w nogach, obrotnym w biodrach, wyprostowanym w krzyżu tanecznikom. Ledwie prymista dotknął skrzypiec smyczkiem, ledwie klarnecista przytknął do warg ustnik, a ich stopy już chodziły, jakby pod nimi zapaliła się podłoga. I nie było ich widać w tańcu. Dym, pisk, pohukiwanie, przytupywanie, owszem, było widać i słychać, ale dojrzeć, gdzie tanecznica, a gdzie tanecznik, żadnym sposobem nie było można. Zresztą oni tańczyli nie tylko na weselach i na festynach. Tańczyli, gdy szli do sklepu, w pole, na jarmark. Tańczyli obcinając ze ślepych gałązek jabłonkowe szczepy, tańczyli, gdy wycinali z ula plastry, gdy się modlili w kościele pod chórem, gdy leżeli w polu niezmierzonym na plecach i przesuwali z kącika ust w kącik trawkę zeschniętą.
        Ale ze wszystkich uciech chłopskiego żywota najbliższe mi było bajanie. Nie pamiętam takiego jesiennego wieczoru czy zimowego, żeby mnie później nie bolał język od gadania. Sam lubiłem opowiadać, lubiłem też słuchać, jak inni, często lepsi ode mnie, dobierają się do słowa, wyprowadzają je zza stodoły, spod sadu, z motka, tkają słówko po słówku osnowę, a na niej wyszywają, co tylko dusza szara zamarzy. Oj, niejedną się bajdę uprzędło zaczynając najzwyczajniej od szarego słówka, od niteczki lnianej, ba, konopnej. I miło było patrzeć, jak dzieci zbite w stadko na piecu, kobiety pochylone nad pełnym przetakiem pierza oddychają coraz śpieszniej, jak się czerwienią, popiskują ze strachu, jak powiadają: - A to ci chorobnik, jak to naplótł, nabajał. Zanim się człowiek obejrzał, a pierze z przetaka zniknęło.
        Kochali się ongiś ludziska w bajaniu, lubowali. Iluż to królewiczów zajeżdżało wówczas przed zasypany śniegiem ganek, ilu rycerzy uwiązywało srebrne uzdy pod jesiennym sadem. A styczniowe niebo, wygwieżdżone, sypiące iskrami, było tak porysowane ożogami, miotłami, stołkami stajennymi czarownic, jak piaszczysta droga prowadząca do lasu, jak brzeg dunajecki w lipcu skopany, staraszony przez tysiące kąpiących się w rzece. Przychodzili też wówczas do naszych domów dawno zmarli praojcowie, pohukiwali z komina, przestawiali żeleźniaki na blasze, stukali w oszronione okna.
        Pośród sławnych bajarzy byli najsławniejsi, którym nikt nie mógł dorównać, ani proboszcz, ani wójt, ani starosta z powiatu, uczony z grodu królewskiego. Ale najsławniejszym bajarzem był Franek ze Skotnika. Jak on zaczął opowiadać, wysupływać słowo po słowie spod języka, spod serca, spod duszy wiecznie gadania spragnionej, nie wiedziałeś, kiedy wieczór minął i już trzeba było lecieć do stajni, żeby wyzgrzeblić konia i wóz w stodole szykować. Bywało, że wyjechał na jarmark z jedną kurą, a przywoził z jarmarku tyle grosiwa, jakby tam zawiózł przynajmniej trzyletniego ogierka.
        Nikt się zresztą temu we wsi nie dziwił a nikt nie miał za złe Frankowi. Jak zaczął gadać do kupca pokazując kurę to od jednego, to od drugiego skrzydła, od dzioba, od piór w ogonie, kura ta, najpospolitsza w świecie karmazynka, przemieniała się w orła bitewnego krążącego nad pobojowiskiem, w orła płynącego nad górami, w sokoła wyszytego na królewskich chorągwiach, w gołębicę wydzierganą srebrnie na kościelnych feretronach. Dotknął słówkiem sznurka, którym był związany ptak, a po chwili go tak zamotał w węzełki, tak posrebrzył, pozłocił słowem rozmaitym, że pas słucki był przy nim nitką zgrzebną, pajęczyną. Spojrzał na dziecko wpatrzone w niego ogromnymi źrenicami, a cały plac targowy roił się od bosych, zsiniałych i skostniałych na mrozie sierot. A o krzywdzie chłopskiej jak umiał opowiadać, o mądralach wywodzących się spod kmiecej strzechy, o filozofach zrodzonych pod miedzą. Nic też dziwnego, że ludziska, chcąc uczcić to jego gadanie, sypali do postawionego na ziemi kapelusza grosz po groszu. Po godzinie obszarpany kapelusz był cięższy od mosiężnego szrapnela.
        Znałem też gadułów dokuczliwych, którzy swoim gadulstwem włazili ci za skórę jak świerzb, jak piasek za paznokcie, męczyli cię słówkiem nijakim do białej gorączki, do wściekłości. Supłał taki grubymi paluchami słówko po słówku, a co je wysupłał, widziałeś gnidę, ledwie wyklutą wesz, muszkę gnojną, komara piłującego powietrze. Obłaziły cię te słówka, wysysały z ciebie krew, dopadały krewnych, rodzinę. Nie uszanowały ani twojego honoru, świętych, ani Boga, do którego próbowałeś się modlić, przekabacić go na swoją stronę.
        Teraz już nie ma takich gadułów jak dawniej. Widzisz chłopa jak tura, sadło na nim się trzęsie, łeb jak dzieża, mięśnie na nim jak na buhaju chodzą, a jak gębę otworzy, ledwie potrafi sklecić zdanie i za babą swoją się ogląda, żeby drugie zdanie piskliwie dorzuciła. Zmarniała nasza mowa, zmarniało rozkochanie kmiece w krasomówstwie, w gadulstwie. A wystarczy wyjść na cmentarz, pochylić się nad ziemią zakląkniętą od deszczów, zarośniętą trawą, pod którą leżą sławni na całą gminę, na powiat cały oratorzy nasi, żeby się przekonać, iż po wielu latach gada za nich i przez nich każde piórko trawy, każda grudka ziemi. I to jak gada. Nie znam w powiecie takiego naczelnika gminy, takiego starosty weselnego, który mógłby dorównać tej gadającej na cmentarzu trawie, tym grudkom ziemi.
        A uczcież się, ludziska, gadać, chociażby do lustra wprawionego w dębową szafę, do rzeki, do drzwi malowanych, do cielaka brykającego po białej koniczynie, bo niemowami na starość zostaniecie.


Rzecz o samotności

        - Dawnymi laty zbierała się u mnie cała wieś. Ledwie zapadł zmierzch, ledwie w niebie zielonkawym od mrozu wybiła się pierwsza gwiazda, ledwie zapachniało w stajni przeżutym sianem, krowim snem, a już poza opłotkami, na przeprostki przez zasypany śniegiem sad, przez pola szli do mnie młodzi żonkosie, kmiecie w sile wieku, dziadkowie pamiętający pańszczyźniane czasy. Tłoczyli się w izbie, kokosili na łóżkach, gnietli na ławie, włazili na szeroki jak zad perszerona piec. Ćmiliśmy machorkę, gadali, biedzili się, jak by tu poprawić nasz żywot chłopski, żeby nie było przednówka, żeby chleb nie schodził ze stołu, a ziemniak nie wyłaził rachityczną nóżką z żeleźniaka.
        Czasem ktoś próbował zaśpiewać cesarską piosenkę, legionową i tę najstarszą, wyjętą spod serca, pamiętającą kmiecego króla, Kazimierza. Bywali też tacy, którzy opowiadali sprośności i co dotknęli słowa, jawiła się w nim babska golizna, dziewczyńskie słodkości, parobczańskie upały. Chytreńcy też bywali u mnie, którzy tak naginali słówko, tak je ściubiali, tak nicowali na wszystkie strony, że jeśliś się wtrącił w ich opowieści, niby to nieskładne, bez sensu, zawsze się okazało, żeś dureń, goły Filip z konopi i na twoim łbie, akurat tej wiosny, gawron gniazdo sobie uwił.
        Nie spisałbym tych opowieści, choćbym je spisywał literą drobniejszą od maku, od mysich oczek, ani na mojej łące, ani na całym polu, ani na wszystkich skórach zdartych ze zwierząt. Nie udałoby mi się wszystkiego pomieścić, gdybym kupił, za jakieś wykopane z kociołkiem talary, ziemie dworskie i ziemie baronowskie. Może dlatego zasiały się one w powietrzu, w sadzie, w nocy grudniowej, w trawach, które pod śniegiem zapewne przemyśliwają, jakby tu na wiosnę spod lodu wyskoczyć, zawojować wszystkie przydrożne rowy i drogę w piasku wybitą.
        Wściekała się Jantoska, przeklinała palaczy tytoniu, przeżuwaczy prymek z samosiejki, zażywających tabaki dziadków. Izby nie można było wywietrzyć aż do wiosny. Dzieci dusiły się od dymu na przypiecku, traciły apetyt, a kot i pies wolały się na całą zimę wynieść do stodoły i do szopy. Do tego jeszcze od czasu do czasu zaglądała do mnie policja wypytująca, o czym wiecowaliśmy wczoraj i kiedy zamierzamy wywieźć na furce gnoju sanację w pole, a wwieźć na umajonej bryczce Witosa do parafialnej wsi, do stolicy.
        Ale to nie policja dała mi radę ani tytoniowy dym, ani tym bardziej Jantoska, która co by się nie rzekło, lubiła się zaszyć z przetakiem w kącie i przysłuchiwać naszym bajaniom do północka. Jakby się coś we mnie przekopyrtnęlo, przekręciło rodnie, jakby zaszło we mnie słoneczko malinowe naszego bajania, posmutniałem nagle, przestałem się przysłuchiwać chłopskim opowieściom, ziewałem w chwilach najweselszych gadek, uciesznych dykteryjek i po pacierzu zapadałem w sen. Wprawdzie sąsiadów moich to nie zmogło i dalej wyplatali z cieniutkiej wikliny swoje chłopskie pałace, grodzili swoje zamki, stawiali kościoły, bywali na ucztach królewskich, pili małmazje rozmaite, jedli ciasta kruche i tak upieczone, że przypominały katedrę z powiatowego miasta.
        Zmógł mnie smutek, który nie wiadomo skąd się wzuł i rozplenił we mnie jak perz, jak jaskółcze ziele. Nie mogłem sobie dać z nim rady. Nie pomagało granie na skrzypcach najweselszych pieśni, zapraszanie do tańca krzątającej się koło garnków Jantoski, przebieranie się w strój jasełkowego turonia, Żyda gadającego od rzeczy, bebloka ze dworu gadającego tak, jakby się łajnił i łajnił, na niewiele się też zdało stawianie koziołków, gdy nikogo w domu nie było, łaskotanie się pod piętami gęsim piórem, wypijanie jednym łykiem ćwiartki spirytusu. Weselałem z przymusu na dwa, trzy pacierze, żeby po tym jeszcze bardziej posmutnieć, żeby czuć w sobie lód grubszy niż na rzece, śnieg głębszy niż w parowie.
        Któregoś wieczoru, nie mogąc dać sobie rady ze smutkiem, puszczającym we mnie coraz ciemniejsze listki, powiedziałem do wszystkich chłopów zebranych w izbie: - Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju i nie przychodźcie więcej. Nie mogę patrzeć na was, nie mogę słuchać waszych opowieści. Coś się ze mną stało. Wygląda to tak, jakbyście nagle zgasili tę jedyną, wiszącą u stragarza lampę. Pociemniałem od środka. Przestały mnie cieszyć źróbek brykający w kopnym śniegu, co tylko urodzone cielę ssące mój serdeczny palec umaczany w skopcu, sąsieki pełne zboża przesypującego się samowiednie przez całą noc, pełna stodoła siana, z którego cieknie i cieknie miód i mleko nie spite do końca przez czerwcowe upały.
        Odejdźcie. Zabierzcie ze sobą swoje gadki, opowieści weselsze od parobka ściskającego dziedziczkę w atłasach, śpiewki smakowitsze od mięsiwa wyłażącego z weselnego gara, zabierzcie sobie i nie zostawiajcie ani kawałka waszej litościwej duszyczki. Chcę być sam, chcę zobaczyć, jak sobie dam radę z tym Jakubkiem, który zjawił się we mnie bez opowiedzenia, z którym jeszcze nigdy nie miałem do czynienia. Spróbujemy się. Może się dogadamy w nocy, może przemilczymy siebie milczeniem większym od majowych łąk, od wody lipcowej wezbranej nadmiernie. Może się też zdarzyć, że zaczniemy się kłócić słowem obelżywym, prać pięściami, kołkami wyrwanymi z płotu, a może trzeba będzie użyć majchra, siekierki wyostrzonej na brusku, żeby jeden z nas ostał przy życiu i życia tego do syta się najadł.
        Odchodzili ode mnie tej nocy kumowie starzy, dziadkowie posiwiali, z którymi skumana była od wielu pokoleń moja krew, żonkosie młodzi ledwie mogący sobie poradzić z rozbuchaną żonką, z dziećmi włażącymi im na plecy, targającymi ich za uszy, kopiącymi drobnymi stopami, stwardniałymi na kamień, w miękkie podbrzusze, żeby zmusić ich do truchcika, do galopu. Żegnali się ze mną, jakbym szedł na zatracenie wieczne, jakbym duszę sprzedał na tytoniowy kapciuch sile nieczystej, jakbym szedł z gołymi rękami na zbója Madeja zachodzącego mnie z lewej strony, na bandytę Muchę podchodzącego mnie od prawej i na wilkołaka wskakującego mi na przygarbione plecy.
        Boże ty mój, trawy wy moje, żywocie mój najsłodszy. Żeby to był zbój Madej, bandyta Mucha, wilkołak, dałbym im radę. Ale ten smutek we mnie, ta żałość polna była bardziej nieuchwytna od skuczenia psiego, od osikowego popiskiwania w czasie diabelskich sejmików, od krwawienia wieczornego, kiedy to śmierć ostrzy swoją niewidzialną kosę o powietrze słodkie.
        Na drugi dzień przestałem gadać do Jantoski, odburkiwałem dzieciom, nie odzywałem się ani do psa, do konia, do wody świecącej ze studni gwiazdą polarną. Najlepiej mi było, gdy uciekałem w pola, w las zasypany po pierwsze gałązki śniegiem, gdy szedłem całymi stajaniami po rzece skutej lodem. Czasem wydawało mi się, że gdy dojdę do wieczornej zorzy, wszystko minie, jakby ręką odjął. Ale zorza lodowaciała na mrozie, wsączała się zajęczą krwią w śnieg, a ja zostawałem sam z jeszcze większym kamieniem rosnącym we mnie.
        Na wiosnę zauważyłem, że unikają mnie sąsiedzi, że ludzie ze wsi obchodzą mnie z daleka, jakbym był zapowietrzony. Przestał mi podsuwać pod dłoń swój łeb nasz pies, kot, łaszący się ongiś do mnie, prychał na mnie, jakby zwietrzył gorące żelazo, nawet ptaki przestały przelatywać nade mną i sypać pióra w wodę, kiedy w nią spoglądałem. W lecie doszło do tego, że gdy wyszedłem do żniwa, zboża uciekały od mojej kosy.
        Co ja się nabiedziłem, nagadałem do siebie, ile ułożyłem modlitw, ile przekleństw nasplatałem, żeby przekonać siebie, dojść do zgody z moją głową, z rękami, z duszą moją cięższą od wyoranego z ziemi szrapnela. Już, już mi się wydawało, że dałem sobie radę z Jakubkiem, który niespodziewanie wszedł we mnie i zawojował mnie do imentu. Ale wystarczyło mi przyjść do domu, żeby go znowu widzieć w każdym kącie. Przestałem wówczas walczyć z nim. Po dwóch latach okazało się, gdy kosiłem łąkę, że nie ma go już we mnie. Widocznie nie był to Jakubek kość z kości, krew z krwi mojej. Jakiś przybłęda wszedł we mnie, żeby nadokuczać, krwi napsuć i odejść.


Rzecz o wypasaniu

        - Nie byłem najlepszym synem. Nie umiałem, jak moi bracia, przyświadczać ojcom moim, zaglądać im czule w zachodzące mgłą oczy, nadskakiwać, przynosić z sadu urwane z młodego szczepu najczerwieńsze jabłko, podsunąć na misce króliczą wątróbkę, dolać do mleka śmietany. Ale bez żenady, gdy się postarzeli, gdy nie mogli chodzić na opuchniętych nogach, gdy całymi dniami siedzieli tam, gdzie ich posadzono, brałem ich na .ręce i wynosiłem pod nagrzaną stodołę, w pobliskie zboża, w których aż dzwoniło od nawołującego się błękitu i ptactwa. Przemywałem im twarze wodą nagrzaną na słońcu, pomagałem się wysmarkać, zajść za stodołę do wygódki, ściągnąć z suchego zadka połatane portki, podetrzeć, wciągnąć z powrotem i związać je konopnym sznurkiem.
        Nie byłem najlepszym dzieckiem, ale nigdy nie byłem synem marnotrawnym. Wprawdzie w dzieciństwie wypasałem świnie i w każdej z nich widziałem tysiąc demonów, tysiąc duchów nieczystych, co złośliwszych naszych sąsiadów, którzy szczuli mnie psami, gdy wieczorem wchodziłem w wysoką gruszę i targałem do zanadrza bery, ale były to nasze wieprze i przy nich byłem już dostatecznie upokorzony, żeby jeszcze iść na klęczkach do domu i całować bose stopy ojca. Przy wypasaniu świń marzyłem, że wkrótce dorosnę i razem ze starszymi braćmi, z ich kolegami będę wieczorami jeździł na podleśne łąki, żeby pilnować koni, żeby patrzeć, jak w niebie zanika do cieniutkiego sierpa miesiączek. I w noce jesienne rżały nasze konie, zarzucały sobie łby na szyje, ni z tego, ni z owego galopowały przez płaską jak stół łąkę i pochrapując piły wodę z rzeczki pachnącej igliwiem i snem.
        Wtedy po raz pierwszy przywidziało mi się jak przez sen, jak przez las wysoki, przez trawy jeszcze nie skoszone, żeby być pasterzem większym niż od gęsi, świń, krów i koni. Marzyło mi się, żeby na błoniach naszych, usianych pierzem, krowim i końskim łajnem, wypasać trzody dawno zmarłych zwierząt. Ale po paru miesiącach znudziły mi się te trzody i zacząłem marzyć o wypasaniu jabłoni, całych sadów. Ogromne błonia, okolica cała była w jabłoniach, a na każdej jabłoni dojrzewały złote i czerwone jabłka. Pilnowałem tych jabłoni dlatego, że wieczorami próbowały uciekać od ciężaru jabłek, zakradać się cichcem do stodół, w których spali moi rówieśnicy, żeby ich zasypać jabłkami, żeby ich sen pachniał nigdy nie widzianym rajem. Od jabłoni już niedaleko było do raju, w którym żyli nasi pierwsi ojcowie. Przemieniony w archanioła stałem u jego bram i pilnowałem, żeby pramatka moja nie zerwała jabłka i nie podała praojcu.
        Widocznie złym byłem pasterzem i złym archaniołem, skoro nie upilnowałem ani zwierząt, ani jabłoni, ani raju, w którym lubiłem przebywać chociażby dlatego, że na plecach miałem parę skrzydeł i mogłem bez trudu, kiedy tylko zechciałem, przelatywać nad naszą wsią i niewidzialny dla wszystkich widzieć, jak moi rówieśnicy, wypłoszeni kijem, garnuszkiem wody z sennego siana, pilnują na błoniu gęsi, wieprzków ryjących darń za pędrakami, jak mocują się z krową próbującą ich wciągnąć w białą i czerwoną koniczynę. Teraz, gdy jestem już stary, gdy rzadko śni mi się majowa łąka, ciągnie mnie do tamtych snów z dzieciństwa. I coraz częściej, zamiast opowiadać o wojaczce, o weselach, chrzcinach, jarmarkach, bezwiednie wracam do lat chłopięcych, do moich snów, kiedy byłem pasterzem nad pasterzami.
        Przeszło wszystko, minęło. Rdzewieje moja krew, a szpik kostny topi się we mnie jak gromnica. Patrzę na moich synów, gdy w większe święta przyjeżdżają do mnie, przypominam sobie, jak dorastali na błoniu przy gęsiach i krowach, jak wskakiwali o zmierzchu na grzbiety koni i galopowali na całą noc w łąki. Jakże bardzo chciałem wtedy, żeby przynajmniej jeden z mojej trójki uciekł z domu, zawieruszył się na kilka lat w świecie, żeby przyszedł do mnie nocą, zastukał w szybę i obtargany, głodny wszedł do izby, usiadł przy stole, zapłakał. Zabiłbym wtedy największego wieprzka, wykroił z niego najlepszy kawałek z krzyżówki i podał go upieczony z kminkiem mojemu marnotrawnemu. I patrzyłbym, jak tłuszcz ścieka po jego rękach, po łokciach i kapie na stół, a ze stołu na podłogę, wyszorowaną przed chwilą piaskiem. I butelkę wódki wyciągnąłbym z komory, żeby pić z moim marnotrawnym z jednej szklanki, żeby po trzeciej spróbować, jak smakuje słowo ludzkie wyciągnięte z takiej okazji spod języka, utajone przed wszystkimi.
        Ale żaden z moich synów nie myślał uciekać ode mniem Siedzieli przy mnie, razem ze mną w czerwcu chodzili z kosami w łąki, żeby je kosić, szli za mną stopa za stopą i wypłaszali kuropatwy z pszenicy, orali pole, bronowali. Żaden z nich nie odważył się wejść ze mną do rzeki nagi, nagusieńki, nie przyszedł do mnie zimą do komory, kiedy kąpałem się w beczce, żeby mi słomianym wiechciem wyszorować plecy. Wstydzili się mnie, unikali mojej nagości, mojego starzejącego się ciała, zawsze pachnącego wymłóconym ziarnem, ziemią osypującą się z piaszczystego urwiska. To niby ich spłodziłem, wynosiłem na rękach, wyturlałem w wiosennej trawie, w kopnym śniegu, niby opowiedziałem im wszystkie wojenne przygody, że widzieli mnie na koniu z szablą uniesioną nad głową i uciekającego chyłkiem przed kartaczami po palącym się stepie, niosącego na dębowym kiju wątrobę wyciętą bagnetem z padłego konia, ale ciągle miałem takie uczucie, jakbym mówił do szopy, do drzwi malowanych, do brykającego po podwórzu źrebaka.
        Wtedy też pomyślałem sobie, że dobrze by było dzieci swoje, krewnych, znajomych, wszystkich ludzi ze wsi przez pewien czas wypasać, jak się wypasa gęsi, krowy, spętane konie na łąkach. I znowu widziałem siebie jako pasterza na wiosennym błoniu, a przed sobą ludzi ze wsi chodzących na czworakach, próbujących skubać trawę, brykać, bóść się, schodzić w pary, porykiwać, a raczej śpiewać dawno zapomniane pasterskie i zwierzęce pieśni. Konopnym batem zaganiałbym odludków, sobków do stada, pętałbym postronkami co bardziej narowistych. I przez cały czas mówiłbym do nich z tej księgi, która się otworzyła we mnie, gdy sobie wyśniłem wypasanie jabłoni, pilnowanie raju.
        Nie powiem, żeby mi to wypasanie przyszło łatwo. Nie wszyscy ludzie ze wsi garną się do książek, nie każdemu odpowiada majowa trawa. Byliby tacy, którzy wszystkich by bodli, kopali gdzie popadnie, namawiali całymi dniami, żeby uciec w białą koniczynę, w sady i ogryzać korę z młodych szczepów. Tym bym nie żałował bata i w księdze spisanej we mnie otworzyłbym im takie piekła, takie czyśćce, że by truchleli, jak truchleje woda ścinana przez mróz. Już widzę, jak Franek ze Skotnika, przebrany za owieczkę, wynosi na wilczym grzbiecie jagniątko za jagniątkiem, cielątko za cielątkiem, źrebaczka za źrebaczkiem.
        Ale ja bym upolował Franka z dala od stada i nie popuszczał z postronka ani na szczyptę, póki by nie wyjadł ostatniej trawki, nie usiadł spocony i zziajany, nie położył rogatego łba na ziemi. Już słyszę, jak Jasiek z Pojawia podbechtuje wszystkich wokół siebie, jak ich namawia, żeby nie skubali trawy, tylko leżeli do góry brzuchem, zdmuchiwali z piórek trawy pajączki i czekali, czekali, póki słońce nie zagaśnie, nie spali się na tak drobny węgielek, że jak spadnie do rzeki, to nawet nie zasyczy.
        Od rana do wieczora wypasałbym wieś moją. Pieśni bym dla niej układał, pławił co rano w rzece, żeby była czysta, i zapędzał do stada, zapędzał, żeby się przyzwyczaiła do siebie, dogadała z sobą, żeby sobie przyświadczała jak ongiś, jak przed laty. Od czasu do czasu sprowadziłbym jej nawet kapelę zza lasu, żeby sobie potańczyła. Nie odmawiałbym jej chrzcin i wesel. Nie pozwalałbym jej jednak wychodzić na odpusty i wyjeżdżać na jarmarki. Albowiem na odpustach i na jarmarkach można kupić takie korale, świecidełka, kapelusze, buty, lustra i lusterka, które wieś moją pokłócą znowu na wieki.
         O marzenia moje starcze poplątane ze snami z dzieciństwa. Pasterzem chciałem być nad pasterzami, królem od kija i od bata, a synów swoich nie upilnowałem, nie nauczyłem, że księgą najprawdziwszą jest księga żywota naszego spisana trawka po trawce, zorza po zorzy, świt po świcie na ciele naszym.


Rzecz o radościach

        - Powiadam wam, różne bywają radości. Bywają takie jak pisk mysi, że ledwie je dosłyszysz spod gadatliwej trawy, spod zboża przesypującego się w sąsieku. Tropisz je uchem, wzrokiem i zmysłem twoim kmiecym danym ci od dziecka, a one uciekają przed tobą, bawią się w ciuciubabkę. Psa na pomoc przywołujesz, kota, żeby razem z tobą węszyły, żeby przestępowały z łapy na łapę, a one rozpełzły się po norach, pochowały po kątach, weszły w szczeliny drzewne, w jamki po kornikach, że i szydłem ich stamtąd nie wygrzebiesz.
        Zziajany, cały w pajęczynie, w mysich bobkach, jeszcze świeżych, w kurzu i w prochu, z którego powstałeś i w który się obrócisz, siadasz na progu, kapelusz znad czoła palcem podnosisz, żeby lepiej się przyjrzeć piejącemu na płocie kogutowi, a tu widzisz, jak pod płotem bieli się kamień. Wstać ci się nie chce, bo jeśli to zaiste kamień, ze złości kopniesz go gołą nogą i ze dwie zdrowaśki będziesz skakał na jednej i syczał z bólu, i takie przekleństwa wywleczesz z siebie, od których nawet kosa przetarta olejem i schowana w szopie do imentu rdzewieje. A jeśli się nie podniesiesz z progu, jeśli nie pójdziesz, jeśli ściągniesz kapelusz na oczy i w drzemkę zapadniesz, a po tej drzemce okaże się, że to kurze lub indycze jajko, już teraz rozdziobane przez kury, nadtłuczone psim zębem i przez psa spijane, w żywy kamień przeklniesz i siebie, i psa. To na wszelki wypadek nie zasypiasz, ale też z progu się nie podnosisz i tylko spozierasz to na koguta piejącego na płocie, to na trawę pod płotem, w której się bieli kamień niekamień, jajo niejajo. A jak tak patrzysz ze dwie, ze trzy zdrowaśki, przypominasz sobie, że ta radość, nie większa od mysiego pisku, bieliła się już wczoraj pod płotem i niepotrzebnie jej dzisiaj szukałeś po całej komorze.
        Bywają też radości większe i bardziej widoczne. Nie tak dawno na ten przykład stałem sobie nad rzeką i patrzyłem, jak woda w niej płynie, jak falują przy brzegu wodorosty, jak z tych wodorostów wypływają niby z dymu nie większe od wiklinowych liści ławice ryb. Pomyślałem sobie jeszcze, że przeze mnie, przez Jantoskę też przepływa taka rzeka, a z niej, jak z dymu, wypływają co jakiś czas nasze dni przypominające to rybie drobiastwo. Nie policzysz tego, nie nazwiesz, nie wiesz nawet, ca one ci przyniosły, co się z nimi stało i co się jeszcze stanie, ale zdajesz się na rzekę, która w tobie płynie i która cię zaniesie tam, gdzie zaniosła twego ojca.
        To, jak powiadam, stałem nad rzeką, jakbym stał nad sobą, i w dymne wodorosty patrzyłem, i prócz rybiego drobiastwa nie widziałem ani kąpiących się w pobliżu dzieci, ani pławionych koni, ani kobiety siedzącej po drugiej stronie i karmiącej piersią nagiego berbecia. Dopiero jak to wszystko zobaczyłem i jeszcze raz spojrzałem w wodorosty, poczułem, jak przez szpik kostny mojego pacierza przebiegają mrówki. Z wodorostów, jak z zaświatów, wyszła ryba większa od sporego kloca. Wyszła, odpłynęła wolniutko na głębinę i jakby się rozmyśliła, jakby mi się chciała przyjrzeć, znowu dobiła do brzegu i stała nieruchomo.
        Nigdy takiej ryby nie widziałem, nie słyszałem o takiej, nie czytałem. Im dłużej patrzyłem na nią, tym bardziej wydawało mi się, że to nie ryba prawdziwa, ale jakieś stworzenie bliżej mi nie znane, które wypłynęło ze mnie, z mojej, Jakubkowej, rzeki i teraz niepotrzebnie mami mnie czarnym krzyżem z prawego boku i tęczą z boku lewego. I w tym omamieniu rybą, w zapatrzeniu sięgnąłem ręką po nie istniejące widły, po hak do gnoju, po oścień, z którym chodziłem nocą na żerującego szczupaka. A gdy nie udało mi się chwycić w garść nawet pietruszkowej naci, nawet zieleńszego od trawy lipcowego powietrza, schyliłem się i wyrwałem z mułu wapienny kamień. I tym kamieniem prasnąłem w rzekę i w rybę. Rozpłynęła się ryba w dymnych wodorostach, zakotłowała się woda rzeczywista, pociemniała przepływająca przeze mnie rzeka. Ale i tak z tydzień, ze dwa tygodnie chodziłem z tym obrazem wielkiej ryby w sobie i co chwila sięgałem po oścień, po widły, żeby je wbić w nią, wyciągnąć na lipcowy piasek i patrzeć, jak się miota, jak bije ogonem, jak ciemnieje na niej tęcza, a krzyż zachodzi mgłą.
        A ile razy zamierała we mnie dusza, gdym szedł przez pola i z daleka widziałem, jak pod miedzą, w bruździe, czai się w trawiastym śpiochu zając. Podchodziłem doń na palcach, skradałem się stopa za stopą z kamieniem zaciśniętym w pięści, z motyką. - Mam cię, skurczybyku, mam cię, kapuściany ślepcu, już cię mam. Już mi nie uciekniesz, nie uskoczysz w bok, nie wywiniesz się z garści, z żeleźniaka, z moich wnętrzności przeżuwających cię z lubością na samą myśl o tobie. - Ale zając, jakby był cząstką mojej duszy kmiecej nie zasypiającej nigdy, drzemiącej zawsze z otwartymi ślepiami, pod miedzą, na wietrze i na mrozie, uskakiwał spod kamienia, spod motyki w ostatniej chwili i tylko jego białe podogonie świeciło mi w oczy długo i cierpliwie.
        Ale nie zawsze zdarzy ci się widzieć pod płotem kamień niekamień, nie zawsze z wodorostów wypłynie wielka ryba i nie zawsze zając śpi pod miedzą. A ponieważ, jak wiecie, radości nie zasiejesz, nie zaszczepisz na dziczku, nie wygrabisz jej razem z czerwcowym sianem, któregoś dnia postanowiłem, że będę jej szukał koło siebie. A do tego, powiadam wam, nie trzeba ani świecy, ani naftowej latarni. Wystarczą oczy, nawet moje starcze, zaciągnięte już przez dym. A ponieważ w młodości mojej nie znalazłem tej radości ani w polityce, ani w wojaczce, ani w kościele, gdzie niejeden dołek wyklęczałem w kamiennej posadzce, postanowiłem jej szukać w sobie.
        Któregoś dnia nieśmiało, jakbym miał iść na zmówiny z Jantoską, zacząłem samemu sobie opowiadać żywot swój. Po tygodniu tak się zapaliłem do tego opowiadania, że nawet nie spostrzegłem, jak do izby weszła Jantoska i przysłuchuje się mojej opowieści. Dopiero gdy podeszła do pieca, żeby w nim rozpalić ogień, odskoczyłem od lustra, przed którym stałem i któremu opowiadałem żywot swój dzień po dniu.
        Zawstydzony usiadłem na ławce koło okna i zacząłem naprawiać wyświechtane chomąto. Ale Jantoska podeszła do mnie i dalejże prosić: - Jakubku, Jakubeczku, mój siwiutki gołąbeczku, złocistości moje, jak ty opowiadasz, jak ty stulasz słowo do słowa. Ani proboszcz, ani biskup, ani misjonarz żaden tak mówić nie mówił. - To przez zimę całą opowiadałem sobie i Jantosce żywot nasz kmiecy na zawsze ze sobą spleciony, powiązany pierścionkiem, zmartwieniem, dziećmi, które rosły i rozeszły się po świecie, chorobami, weselami i tańczeniem na nich do upadłego, śpiewaniem, a bywało, że również płaczem na całą izbę, na wieś całą i tym najgorszym, pochlipującym, zaszytym w kącik izby, stajni, czarnego bzu rosnącego za stodołą. A gdy wszystko, wszyściuteńko opowiedziałem sobie i Jantosce, z opowieściami przeniosłem się do moich sąsiadów i wreszcie do wsi całej.
        Nie zawsze jednak wystarczały mi moje opowieści. Bywało, że wracałem spod kościoła, spod sklepu osowiały, markotny, jakby mi kościelny kapelusz skradziono na gniazdo gawronie. Wtedy przypominałem sobie, że mam sad. W sadzie udawałem, że przemieniam się w apostoła. Wymyślałem rozliczne przykazania, ewangelie kmiece dla psa, kota, dla ptaków gnieżdżących się w strzesze, dla pszczół i dla mrówek wędrujących przez zaświaty białej koniczyny. Gdy po paru godzinach wracałem z sadu do domu, wydawało mi się, że świecę od wewnątrz, jakby we mnie ustawiono tysiące zwierciadeł.
        Najbardziej jednak lubiłem się przemieniać w wędrownego znachora, który zna wszystkie tajemnice ziół. Wyobrażałem sobie, że chodzę od wsi do wsi, od domu do domu, i leczę uchyniętych na umyśle i na ciele, zakochanych na śmierć. Wyjmowałem z ich głów płonące ogniska, zwoje kolczastego drutu, obracające się wiecznie wiatraki, tabuny pędzących koni, potworki przeźroczyste jak szkło chichoczące nieustannie. A gdy już wszyscy ludzie w okolicy byli uleczeni, gdy odbyły się wszystkie wesela, które nigdy nie miały się odbyć, siadałem na progu i pogwizdywałem sobie tę starą piosenkę o radości, której nie zasiejesz, nie zaszczepisz jak dziczka oczkiem szczerozłotym.


Rzecz o fanaberiach

        - Człowiek stateczny to jak pchła, której nie chce się ruszyć z pleców na pośladki, z pośladków w słodkości pachwiny. Siedzi taki w jednym miejscu, za wróblem się nie oglądnie, za liściem oderwanym od rajskiej jabłoneczki, za dzierlatką idącą tak, jakby w niej na samą myśl o wiośnie wyrosły tysiące storczyków. A jakże taki potrafi cedzić słówko po słówku. Patrzysz na jego usta i widzisz, że pod nimi jest przetak i sitko, i siteczko do cedzenia mleka i diabeł wie, jakie jeszcze inne szmatki, żeby słowa wyskakujące z tych ust były bez skazy, bez pyłku, bez włoska cieńszego od mysiego pisku.
        I nie śmiesz ziewnąć przy takim, zapleść palec na palec, wyczochrać się o kant drzwi, a co dopiero sięgnąć paluchem do nosa po utajoną w nim "kozę", pozwolić sobie, nawet na powietrzu, na rozluźnienie bezwiedne, żeby z ciebie wiatry zapieczone uszły. Boli cię przy tym wszystko, łaskocze, zdaje ci się, że łazi po tobie całe mrowisko, swędzi cię i skóra, i krew, i szpik kostny, a ty nawet nie drgniesz, nie westchniesz, żeby go nie obrazić, nie uchybić jego dostojeństwu.
        Właśnie taki człowiek stateczny śnił mi się po nocach, widywałem go również na jawie, gdy przyczajony w łąkach strącałem z łebka koniczyny na łebek mleczu żółte od pyłku pszczoły, gdy mąciłem nad sobą wiklinową chabinką przepływające obłoki, gdy spluwałem w jakieś kawalątko mojej przeszłości wyłażącej ze mnie akurat przy kosiarce, przy czerwcowych łąkach pachnących spłoszonym ptakiem, zwierzęciem i czyimś snem zostawionym w nieobeszłych trawach. Śnił mi się on i przysięgałem sobie cicho, zaklinając się na trawy, na obrazy rozliczne przepływające po niebie, na upór kmiecy, że zrobię wszystko, aby się do niego upodobnić. Ale gdzie tam. Wystarczyło, że moja Jantoska przypaliła mleko, upiekła chleb z zakalcem, zamiast w ręcznik wytarła ręce w zapaskę, a stateczność moja uciekała ode mnie jak oddech z rozkrojonego chleba, jak ciepło z wyprowadzonego na siarczysty mróz konia. Wściekałem się, rzucałem garnuszkiem mleka trzymanym w ręce, trzaskałem drzwiami i wybiegałem do stajni, żeby się mścić dźgając widłami kupę świńskiego gnoju.
        Ale któregoś roku tak się zawziąłem, tak się pilnowalem, tak obliczyłem sobie każdy gest, każdy uczynek, że nic nie potrafiło mnie wyprowadzić z równowagi. Nawet gęsi, które z rzeką odpłynęły do sąsiedniego powiatu, krowa, która zamiast w naszej stajni ocieliła się w obozie cygańskim, narowisty koń, którego nie było przy żłobie przez tydzień, a po tygodniu przyszedł przed sanek ugięty w kolanach jak pies, gdyż na łbie miał zawdziane całe wrota. Nawet Jantoska, która ni stąd, ni zowąd w samym środku żniw zabrała się do czytania żywotów świętych.
        Te żywoty świętych podbechtały mnie trochę, ale jeszcze się nie dałem. Dopiero gdy Jantoska doczytała księgę do końca i wybierając sobie za patronkę świętą Klarę jęła się oglądać za jakimś Franciszkiem, żeby razem z nim karmić jagłami zlatujące się na nasze podwórko ptaki, nie wytrzymałem i dałem upust słowom byle jakim. Żałowałem później tych słów przez całe życie, żałuję teraz, gdy Jantoska odeszła ode mnie, gdyż ona ubrdała sobie wówczas, że wypłoszyłem z niej kiełkującą, ba, kwitnącą świętość, że zadźgałem majchrem świeżutkie, co tylko pociągnięte pokostem niebiosa. I na próżno się kajałem, wywlekając z siebie słowa, których się nigdy nie spodziewałem, delikatniejsze od dmuchawca, od pajęczej nitki.
        Po odejściu ode mnie Jantoski zawziąłem się jeszcze bardziej. Ludzie we wsi powiadali: - Jakże się ten Jakubek odmienił. Z wyglądu niby dawny, sprzed lat, a jakby ręce u niego inne i chód inny, i słowo wyłażące z niego mniej kanciaste, rogate. Pszczoły się w nim zalęgły i miód nam nie znany zniosły czy jak?
        Gdzie ja tam byłem inny. Uważałem tylko jeszcze bardziej na siebie, na słowa i uczynki. I po paru latach byłem tak pewny siebie, swojego słowa, nawet uczynków, że choćby mi nawet jakiś zbereźnik zapalił kapelusz na głowie, nie podniósłbym głosu, nie zdzielił go laską przez plecy.
        Aż tu ubiegłego roku, w lipcu, gdy dojrzewające zboża podchodziły pod moje okna i opowiadały bez ustanku o dźwiganych na plecach bochenkach chleba i kołaczach, wstałem w samym środku nocy, wszedłem do drewutni i wyjąłem zza krokwi moją ulubioną kosę. Biorąc do ręki kosę, pomyślałem sobie, że z taką szli moi praojcowie, gdy przyszła potrzeba, gdy wezwał ich nasz Naczelnik kmiecy. Rozjuszyłem się na to wspomnienie i spod sadu, boso, w nocnej koszuli, tylko w kapeluszu na głowie, wszedłem w zboże ciągnące się od mojego domu do samego lasu.
        Przeżegnałem się, splunąłem w garście i nie oglądając się za siebie na mój dom i na wieś pochrapującą we śnie, zabrałem się do koszenia. Padało zboże powalone kosą: dojrzałe już żyto i jeszcze mleczna pszenica, ledwie srebrzący się owies i zielone proso, odrastająca koniczyna i kwitnąca wyka. Szedłem stopa za stopą nie oglądając się za siebie, tylko od czasu do czasu spozierając spod kapelusza, czy daleko do lasu. A do lasu było kilka stajań. Ale ja nie zważając na to, nie czując zmęczenia ani potu spływającego mi po twarzy, po pacierzu rozgrzanym i nie bolącym nawet w tym miejscu, o które zawadził mnie w czasie kawalerki drabiniasty wóz i czyjś majcher na festynie, kosiłem i kosiłem.
        Ubywało nocy, ale i ubywało drogi przede mną. Na stajanie przed lasem zaskoczyła mnie jutrznia. Poczułem ją, jakby złocisty ptak nagle wyprysnął spod moich bosych nóg. Uchyliłem kapelusza wstającemu dniowi i spluwając w garście kosiłem dalej. Do zapachu żywicy, mchu, rozgniecionych jagód, a w chwilę później do samego lasu dokosiłem się, gdy już było całkiem jasno. Odrzucając kosę za siebie, usiadłem na ściętym zbożu i zapatrzyłem się w kującego sęk dzięcioła. Wydawało mi się, że on, podobnie jak przed paroma godzinami ja, chce się dostać do środka sosny, do jej wnętrza, w którym się spodziewał innego świata niż ten znany mu na co dzień.
        Gdy już nacieszyłem się lasem, nawdychałem żywicznego powietrza, gdy dzięcioł prawie cały wszedł, kując nadal, w sosnę, skubnąwszy parę jagód i parę poziomek, lękając się, że mnie zastaną przed tą drogą, wyciętą od wsi do lasu przez wszystkie chłopskie pola, idący do roboty ludzie, wszedłem w las i zgarniając suche igliwie położyłem się na nim i zasnąłem. Nigdy nie dowiem się, jak długo spałem i co mi się śniło. W każdym razie gdy wstałem, znowu była noc. Zabrałem kosę i wyciętym w zbożach rozmaitych pokosem wróciłem powoluśku do domu.
        Po drodze, co sobie wspomniałem moją kosiarkę, moją zawziętość przy niej, nie mogłem się powstrzymać od chichotu. A przecież kosząc zboża, dobijając się do lasu, myślałem, że jestem na królewskiej wojnie, że biorę udział w bitwie, po której nawet dwa oszalałe z miłości kundle nie wezmą się za łby, że to nie las będzie za ostatnią garścią ściętej trawy, tylko polana leśna zaścielona obrusami, na której wydam nie przeczuwaną przez nikogo ucztę. A może ja rzeczywiście, nie wiedząc o tym, brałem udział w tej ostatniej bitwie, może wydałem królewską ucztę, na której była cała wieś, najadła się do przesytu, do czkawki, a teraz śpi w najlepsze, podtrzymując obydwiema rękami większe od dyni brzuchy.
        Na drugi dzień okazało się, że nikt ze wsi nie był nie tylko na żadnej uczcie, ale nawet na biednym weselu, nijakim festynie. Na uczcie wprawdzie nikt nie był, ale do tej pory opowiada się we wsi o tym pokosie od mojego domu aż do lasu. Opowiadają ludzie i różne różności na ten temat stulają. Jedni opowiadają, że to czarownica, wyrwawszy się z osikowego drzewa, uciekała z kosą przez zboże przed wiejskimi kundlami. Inni znowu plotą, że to spadający archanioł spróbował miecza na zbożu przed zbliżającym się sądem ostatecznym. Jeszcze inni mówią, że to pomylony Józek, zapomniawszy, jak się idzie do lasu, wziął kosę wiszącą w sadzie na jabłonce i próbował się dokosić do swojego uchyniętego rozumu.
        Ale co by ludzie nie rzekli, tylko ja wiem, jak się to stało. Nie wiem wprawdzie, dlaczego to zrobiłem, ale przecież nie zawsze się o wszystkim wie.


Rzecz o czarownicach

        - Czarownicy się nie widzi, czarownicę się czuje. Ona, czarownica, jak spocony koń, jak zziajany pies, jak kura grzebiąca się w pyle drogi czy niepotrzebna kwoka pławiona w gnojówce, ma swój zapach. Nie masz, człowiecze, węchu, a choćbyś mieszkał z czarownicą w jednym domu, choćbyś spłodził z nią tuzin dzieci, nie wyniuchasz jej, nie zobaczysz. Bo to wierutne kłamstwo, że czarownica musi latać na ożogu, na miotle czy też na stołku służącym do dojenia krów na sejmiki, na wiece i inne zberezeństwa, o których się opowiada bez ładu i składu. Wiem, wiem, że każdy z was aż piszczy z uciechy, żeby taką babinę zobaczyć siedzącą na miotle, wylatującą przez otwarte okno na sad, a znad sadu w światy ledwie przeczuwane. Krzyknęłoby się za taką obelżywe słowo, rzuciło kamieniem, zeschniętym końskim łajnem. Albo samemu by się z nią poleciało, gdy czarownica młoda, i poswawoliło na górach, na dolinach.
        Nie powiem, boby mi język usechł, a moje słowa obróciły się w ziemię wygrzebaną przez kreta, że i mnie nie ciągnęło do czarownic. Zresztą nie tylko mnie. Za moich kawalerskich lat zebrała się nas garstka marzących o tym, żeby zobaczyć czarownicę, żeby ją zastać na odbieraniu krowie mleka, na nakłuwaniu hostii, na rzucaniu uroku na ostre narzędzia, które gdy wziąłeś do ręki, musiałeś się dziabnąć w nogę, w bok, skąd wyszła towarzyszka żywota chłopskiego - niewiasta.
        Najgorzej było, gdy urok na narzędzie rzuciła czarownica zawiedziona w miłości, sponiewierana przez ukochanego, maltretowana przez starego wdowca, przez gnidę chłopską, z której nigdy nie wylęgnie się nawet wesz, żeby ją rozgnieść. Wiadomo było, że wówczas musisz się dziabnąć w przyrodzenie, w brylanty twoje kmiece, i odtąd będziesz latał od wsi do wsi, od domu do domu, a wszystkie panny na wydaniu będą wiedzieć, żeś ułomny wstydliwie, i na asenterunku dostaniesz grupę najgorszą, komarzą, plewną. Wtedy, bratku, lepiej sobie powróz z konopi ukręcić i drzewo w lesie wybrać albo jakiś klasztor na odludziu upatrzyć i pacierze do dni twoich ostatnich klepać.
        Może dlatego nie tak dawno jeszcze poświęcało się w kościele wszystkie noże, sierpy, kosy, gnypy, siekierki i topory. Ale i tak zdarzały się nieszczęścia. Zwłaszcza wtedy, gdy kościelny był zły na ciebie, na wieś twoją zagubioną w parafii i zamiast święconej wody dolał do chrzcielnicy dunajcowej. Wystarczy spojrzeć na sąsiednią wieś za wodą. W co drugim domu stary kawaler i w co drugim tercjarz bezdzietny. A jeśli już się jakieś dziecko trafi w którymś z domów, to wiadomo, że matka jego, ani chybi, musi dobrze pływać. Na własne oczy widzałem, jak kobieciny z tamtej wsi nocami przepływały do chłopów z naszej strony, jak latały z odpustu na odpust, z jarmarku na jarmark i zaglądały w oczy naszej kawalerce, trącały się łokciem w bok, rozdziewały się przed nimi w wiklinie szepcząc pacierze pomieszane z wyznaniami grzesznymi.
        Zebrała się nas, jak powiadam, spora garstka i latem, wczesną jesienią łaziliśmy nocami po wsi, zakradali się do sadów, wchodzili na kalenice domów. Boże ty mój, święci moi niebiescy, czegośmy wówczas nie widzieli. Jeszcze do tej pory na samo wspomnienie tych naszych nocy przełażonych po wsi, przeczekanych pod sadami ciarki po mnie chodzą, szpik kostny topi się we mnie jak wosk. Widzieliśmy kmieciów z dziada pradziada zakradających się do cudzego kurnika ze zgrzebnym workiem pod pachą, koniokradów próbujących wywabić ogiery z dziedzicowskiej stajni rżeniem donośnym stanowiącej się klaczy, młode dziewczyny tarzające się w pokrzywach, żeby wypalić z siebie cielesne zachcianki, domorosłych mędrców próbujących zliczyć krążące nad nimi zaświaty, uchyniętych na umyśle idących na kolanach przez błonia i przez łąki do objawionej im świętości, podrastających chłopców cwałujących na koniach wokół wsi, przebranych za królewiczów, za rycerzy. Kiedyś widzieliśmy Cygana wchodzącego na topolę i usiłującego z jej czubka zlizać miesiączek, jakby to był plaster miodu wycięty z ula i rzucony hojnie na niebiosa.
        Ale jakoś długo nie udało się nam zdybać czarownicy. Może akurat trafiliśmy na mniejszy niż zwykle urodzaj, a może jeszcze nie wyroiły się jak pszczoły z wiosennego ula. Chcieliśmy je jakoś wywabić, rozlewając wokół upatrzonych domów konwie mleka, smarując płoty miodem, łażąc po drodze na szczudłach wpuszczonych w końskie kopyta, odcięte padłym ze starości zwierzętom. Ale gdzie tam. Żadna z nich nie wyszła, nie ruszyła miotły, nie przesunęła ożoga bliżej uchylonego okna. Spały obok swoich chłopów z otwartymi oczami, widząc na pewno dalekie festyny na nieobeszłych łąkach, wymyślne uczty, igraszki rozmaite, od których w chłopie dusza bieleje jak kość zagrzebana w ziemi.
        Aż tu którejś nocy ukryci w wójtowym sadzie, kapiącym od ulęgałek, pachnącym miodem z pasieki, czując poza sadem kwitnący koper i kwitnące konopie cuchnące natarczywiej od psującego się mięsa, zobaczyliśmy, jak od strony rzeki nadlatuje nad sad spore stado gęgających gęsi. Pomyśleliśmy, że ani chybi dzikie gęsi przenoszą się z jednego jeziora na drugie. Ale gdy stado nadleciało nad sam sad, spostrzegliśmy, że ono nie ma nic wspólnego z gęsiami. Wprawdzie wędrowało ono po niebie uszykowane w klucz, jakby chciało otworzyć zamknięte wrota zorzy, ale gęsi nie gęgały ani tym bardziej nie poruszały skrzydłami.
        Wreszcie któryś z nas, bystrzejszy i widocznie bardziej od nas wierzący w istnienie czarownic, zakrzyknął: - Chłopcy, przecież to nasze dziewczęta: Jantoska, Tereska, Maryśka, Helenka. A jak ubrane, jak do ślubu, a jakie szykowne w locie! - Rzeczywiście, po niebie nad nami przelatywały nasze frajerki, z którymi chodziliśmy na festyny, tańczyliśmy po weselach, łaziliśmy z odpustu na odpust, żeby im kupić piernikowe serce, pierścionek z oczkiem, tybetkę lub jedwabną szalówkę. Na ten widok aż zatrzęsło nami. W sekundzie, w mgnieniu oka powłaziliśmy na jabłonki i z ich czubków zaczęliśmy krzyczeć do przelatujących nad nami dziewczyn.
        Nie odpowiadały. Uszykowane w klucz przelatywały nad nami. Próbowaliśmy przygotowanymi wcześniej kropidłami, umaczanymi w święconej wodzie, spryskać sierpniowe niebiosa, wykrztusić z siebie najświętszą z litanii, ale nic nie pomagało. Przelatywały nad nami w zwartym szyku bez odrobiny śpiewu, bez chichotu, bez sypania na nas choćby drobnym piórkiem. Staliśmy jeszcze długo w koronach drzew, kołysząc się razem z nimi na wzmagającym się wietrze, sądząc, że doczekamy się ich powrotu. Ścierpły nam nogi od stania na zroszonych gałęziach, co chwila zapadaliśmy w drzemkę osuwając się z gałązek, jedliśmy aż do przesytu złote renety, ale nie doczekaliśmy się naszych dziewcząt.
        I nagle, gdy już prawie świtało nad sadem, jakby nas ktoś smagnął chabinką przez plecy, zeskoczyliśmy z jabłonek w wysoką trawę i przeskakując przez wiklinowy płot, pognaliśmy do domów, w których mieszkały nasze miłowane lubki. Tłukliśmy pięściami w szybki okien, tarmosiliśmy z całej siły za żelazne skoble, krzycząc, że się pali, że woda w rzece przybiera, że koń się urwał z kantara, że się krowa cieli. Z łóżek wyskakiwali ojcowie naszych dziewczyn, rozkudłane matki, dzieciarnia przebudzona na przypiecku jęła wrzeszczeć wniebogłosy. Po zdrowaśce, ogarnięte jako tako, przyczesane, mimo naszych krzyków, rogowymi grzebieniami, w sukienkach wdzianych na nocne koszule, a niektóre w koralach wyciągniętych z kufrów, wyszły na ganki nasze dziewczyny. Wyszły, a widząc nas krzyknęły, jakby sobie przypomniały niedawny przelot nad sadem, jakby zobaczyły w nas zajęte żywym ogniem niebiosa.
        Jakoś uciszyliśmy domowników, ugłaskaliśmy ojców i matki, przyznając, że trzymają się nas psie figle, że z parobczańskiej uciechy pozwoliliśmy sobie na te fanaberie. Ugłaskaliśmy nasze dziewczyny przytulając się do nich niby z miłowania wielkiego, a w gruncie rzeczy, żeby sprawdzić, czy nie pachną jeszcze rozgniecioną trawą, bezsennością gwiezdną, pocałunkami bliżej nam nie znanymi. Pachniały snem i mlekiem dojonym przed wieczorem i źrenice ich były takie same jak dawniej, gdy przytulone do nas szły z nami do rozlanej nad łąkami zorzy i jeszcze dalej.
        A później, po tej nocy, nie śmieliśmy naszych dziewczyn wypytywać o nic. W parę lat pożeniliśmy się z nimi i żaden z nas, nawet w żartach, nie ośmielił się żon naszych nazwać czarownicami. To i wam nie radzę odzywać się tak do swoich.



Rzecz o wysiadywaniu

        - Jakże biedny bywa czasem człowiek. Patrzysz na niego i zbiera ci się na płacz. I nie wiesz, co masz robić z oczami, z rękami, z sumieniem swoim, które jeszcze przed chwilą siedzialo w tobie jak ledwie opierzone gąsiątko w kojcu. Najchętniej byś uciekł od tego widoku do drewutni i strugał ośnikiem żółte jak jajecznica akacjowe drzewo na dzwona do kół, na orczyki i żyłka po żyłce oglądał jabłonkowy odziomek, nasiąkający na starość przydymioną czerwienią. Albo w ostatecznej desperacji podszedłbyś do takiego nieszczęśnika, pogłaskał po skudlonych włosach, wrzucił w jego kapelusz ostatni grosz, jaki masz przy duszy, i wskazał mu, odchodząc, pobliską karczmę, skąd para bucha małymi obłoczkami.
        A przecież ojciec upominał mnie, gdy byłem podrostkiem, żeby nie wierzyć pozorom, nijakiej człowieczej posturze, smutkowi i żałości siejącym się z każdego dziadowskiego słowa, z łachmanów cuchnących potem, daleką drogą rozczłapaną przez buciory, gnidą rozgniecioną na paznokciu, wyrkiem w oborze, psią budą. - Zdarza się - powiadał mój rodzic - że dziadyga taki, powsinoga ostatni, żebrak gnilny, odmieniec cielesny i duszny, jest bogatszy od ciebie. Pomijając już grosz spory, uciułany przez lata, chowany w garnku zakopanym pod progiem, chowany w zagłówku wyrka, w przepastnych kieszeniach, to i świat w jego głowie jest szerszy od twojego, ciekawszy, a dusza, nie myśląca o dniu jutrzejszym, swobodniejsza od mnogiego ludu traw poruszanego przez wiatr, obmywanego przez deszcze wiosenne i letnie, jawi się czysta, jakbyś nagle zobaczył o krok przed sobą archanioła Gabriela idącego zwiastować wszystkim dzierlatkom w okolicy.
         Podobnie, chociaż całkiem inaczej, bywało z ludźmi ze wsi, z parafii, którym wypadło nosić cięższe od młyńskich kamieni, paskudne i obelżywe nazwiska i przezwiska. Przezwisko to jeszcze pół biedy. Dali ci  je ludzie przypatrujący się twoim uczynkom, posturze, przysłuchujący się, jaki ptak z twojego wnętrza śpiewa, i musiałeś się z tym pogodzić. Gorzej bywało, gdy coś obelżywego, ułomnego, koślawego, nijakiego jak zamróz wychodzący z marcowej ziemi sączyło się z twojego nazwiska. I choćbyś nie zawinił, choćbyś był czysty jak zmartwychwstałe ciało Chrystusa, obmyte wodą z rozpuszczonym mydłem w Wielki Piątek, wiadomo wszystkim było, że twoi ojcowie, praojcowie na to paskudztwo zasłużyli albo po pijanemu trafili na dowcipkującego paniczyka ze dworu, który nie omieszkał się zemścić na twoim rodzie na wieki wieków.
        Nie będę wymieniał tych byle jakich nazwisk z naszej wsi i okolicy. Nie chciałbym nikomu sprawić przykrości, urazić kogokolwiek, nie chciałbym też obrażać swojego języka, nawykłego do słów smacznych, z których bije zapach koniczyny, snu, drewnianego domu, gdzie szykuje się weselną strawę. Ale nie byłbym Jakubkiem, gadułą waszym niedzielnym, gdybym nie wspomniał o Jaśku Kwoce. Ileż ten biedak. wycierpiał się, odkąd przejrzał na oczy. Jeszcze jako berbecia próbowano Jaśka posadzić zamiast kwoki na gołębim gnieździe, opuszczonym przez gołębicę rozszarpaną przez jastrzębia. Później nie było roku, nie było domu we wsi, żeby nie wysyłano podrostków po Jaśka. Przychodził zawsze na każde wezwanie, gdyż w naiwności spodziewał się wieści niezwykłej, przynajmniej takiej, jak połknięcie zorzy przez smoka czy też odkopanie na starym cmentarzu kociołka z talarami. Przychodził, zdejmował czapkę z głowy, stawał koło drzwi i przestępując z bosej nogi na nogę, pytał:
        - Ano jestem. Chcieliście czegoś ode mnie? A może się coś stało? Powiedzcie, może się coś stało, o czym jeszcze nikt ze wsi nie wie. Jasiek Kwoka wszystko zrobi, powiedzcie.
        - Nic się nie stało, Jasieńku. Wrota do jutrzni jeszcze się nie otwarły, nie wyszła z rzeki oczekiwana praez nas ryba i z lasu nie zjawił się archanioł Michał, jeno, widzisz, kwoka nam gniazdo opuściła. A ty, Jaśku, jak wiemy, akurat jesteś czasowy, może byś ją zastąpił? Roboty niewiele, w cieple będziesz sobie siedział jeść ci trzy razy dziennie damy, piwa nie pożałujemy, a od czasu do czasu kielonka, i schodzić będziesz mógł raz dziennie z gniazda, żeby nogi w kolanach rozprostować, oczy przetrzeć widokiem na błonia, a choćby pod las.
        Jasiek zieleniał z wściekłości, prał czapką o ziemię i trzaskając drzwiami wylatywał pod sad, jakby mu ktoś wiecheć pokrzyw podłożył tam, gdzie nie trzeba. Ta Jaśkowa złość sprawiła, że mu jeszcze bardziej dokuczano. Wręcz jak do spowiedzi świętej zamawiano się u niego wiosną z kurczętami, z gęsiami, z pawimi jajami. Kiedyś zdarzyło się, że nasz najmłodszy wikary, który nie stronił od kielonka, wysłał do Jaśka ministranta, żeby Jasiek był tak łaskaw i przyszedł do niego, aby wysiedzieć na plebanii dwa jajka zniesione ubiegłej nocy przez złotego ptaka.
        O dziwo, Jasiek nie rzucił się na ministranta z kijem, nie przeklinał, jeno ogarnął się, ubrał w kościelny ancug i za ministrantem poszedł na plebanię. Razem z ministrantem odnaleźli śpiącego na sianie w stodole plebańskiej młodego wikarego i ściągnąwszy go za bose nogi na klepisko, wytłumaczyli mu, z czym przyszli. Wikary, widząc gotowość i zdecydowanie Jaśka, zaprowadził go do siebie, gdzie na stole nakrytym obrusem stało wielkie gniazdo bocianie, strącone z osiki przez burzę, a w bocianim gnieździe leżały dwa pomaIowane w złote plamy, wytoczone z białego drewna, ogromne jaja. Posadzono na nich Jaśka, okadzono go kadzidłem, położono przed nim pętli kiełbasy i pół chleba z kminkiem. Do tego wszystkiego dodano jeszcze sporą butlę mszalnego wina.
        Nasz biedny Jaś siedział na tych jajkach, zniesionych rzekomo przez złotego ptaka, przez dobrych kilka tygodni. Siedział, jadł kiełbasę, pił wino i nie mógł się dość nachwalić wikarego. Nie mógł się też doczekać, kiedy pod nim drgną te drewniane jajka pomalowane w złote plamy, kiedy pisklę, rozrywające skorupkę, dziobnie go w słabiznę. Wprawił też wikarego w ogromne zakłopotanie swoim zdecydowaniem, uporem, wiarą głęboką w złote ptaki. Ostatecznie skończyło się na tym, że wikary musiał w stolicy za grosz spory kupić parkę złotych bażantów. One ostatecznie przekonały Jaśka, zdjętego z bocianiego gniazda, że dwa podłożone pisklęta są pisklętami złotych ptaków.
        Fama o wysiedzeniu przez Jaśka złotych ptaków rozeszła się szeroko po okolicy. Jasiek stał się jeszcze sławniejszy. Nic też dziwnego, że we wsi sąsiedniej, mającej ciągłe kłopoty z sołtysem, proponowano mu w następnych latach wysiedzenie tego niezbędnego urzędnika. Zwrócono się też do niego zaraz po wojnie, żeby wysiedział kilku wójtów i kilku urzędników powiatowych. Jasiek, który uwierzył w szczęśliwe wyklucie się złotych ptaków, siadywał na coraz większych gniazdach i siedział na nich z coraz większą cierpliwością i ochotą. Można powiedzieć, że nic mu nie sprawiało takiej radości, jak nowo wykluty sołtys, wójt, poborca podatkowy, naczelnik wydziału.
        Zasłużył się Jasiek wsi naszej słomianej, wielkiej sprawie ludu. Nie omieszkano też nagrodzić go paroma dyplomami, szykowano nawet dla niego order większy, ale sprawa upadła, gdy wysiedziany przez niego wójt, który za orderem orędował, zmarł nagle, nie doczekawszy się tego uroczystego dnia. Natomiast akurat w tym czasie w pszenicznym polu ktoś znalazł ogromne gniazdo, uwite z patyków, leśnego mchu, wyścielone złotymi i białymi piórkami, w którym leżało jedno wielgachne jajko pomalowane w małe berła i korony. Pomyślano od razu, bo jak tu nie pomyśleć od razu, że ani chybi jest to królewskie gniazdo z królewskim jajem, z którego rodzi się nam władca światły, królewiątko najsłodsze.
        Zaprowadzono do osieroconego gniazda, umywszy uprzednio, skropiwszy wodą kolońską, ubranego w bielszy do śniegu strój, naszego Jaśka. Siedział Jasiek śpiewając dawne poddańcze pieśni, czekając, kiedy poruszy się skorupka na jajku, kiedy małe królewiątko odezwie się słodszym od miodu głosem. Ale, niestety, nie pomagała nawet Jaśkowa cierpliwość i zdecydowanie. Okazało się, że tych fanaberii było już za dużo powiatowi. Którejś nocy przyjechali na to pole, zdjęli z gniazda Jaśka, a jajo z przywiązanym doń kamieniem wrzucili do rzeki.


Rzecz o bajdurzeniu

        - Oj, plecie się czasem człowiekowi, plecie i nigdy się nie może zapleść w warkocz. Gada się bylejako, bez ładu i bez składu. A akurat wtedy chciałoby się powiedzieć coś niezwykłego, wzniosłego, żeby z tego była nauka, pożytek większy niż z gawroniego gniazda na czubku topoli. Ale choćbyś się rozpuknął, choćbyś wychodził ze skóry jak jaszczurka, choćbyś się przed każdym słowem wspinał na paluszki, żeby dosięgnąć w nich do rozkwitłej jabłonki, pleciesz, braciszku, banialuki, gadasz, jakby w ciebie zwieziono wszystkie plewy z całej okolicy pożniwnej.
        A tak jest nie tylko z tobą, maluczkim, chrobokiem łażącym po ziemi, zaglądającym w ślepia każdej trawce, każdemu żyjątku wychodzącemu ci naprzeciw. Sami wiecie, boście przecież nie głusi i rozum swój macie, jak się czasem plecie naszemu sołtysowi. Niby chłop po świecie przechodzony, głowa u niego otwarta bardziej niż plebańska stodoła, a nie daj Boże trafić na dzień, kiedy mu się słowo do słowa nie stula, kiedy pod stołem grzebie czubkiem buta w sosnowej desce, jakby w każdym sęku szukał sensu.
        To samo jest z naszym proboszczem, który ongiś bezrozumną kozę zaprowadził do kościoła i tak uczenie i równocześnie żarliwie do niej przemawiał, że uklękła na kolana, zabeczała, jakby chciała zmówić pacierz swój zwierzęcy i Najwyższemu się pokłonić. Co tam zresztą koza. Sami możecie poświadczyć, jak po jego kazaniach ludziska wychodzili z kościoła zapłakani, jak w dyrdki biegli do domów i zanim sąsiedzi zdążyli z mszy wrócić, stały na ganku worki ze zbożem skradzionym, gęgały gęsi, kury, a zdarzało się, że nawet koń, dawno temu wyprowadzony ze stajni, stał pod sadem i w najlepsze ogryzał gałązki z młodego szczepu. Tyle tylko, że szczep był młody, a koń już stary i na wójtową stodołę spozierał.
        Ale i proboszczowi się plecie i zapleść się nie może. Czasem gada tak z ambony, jakby mu uprzedniego dnia zabrano wszystkie słowa z Biblii, jakby w niego nasypano dymnego piasku. Nic mu się nie składa, zapomina się, powtarza w nieskończoność. Z całego kazania wychodzą jeno jasno pieniądze, pieniądze i pieniądze, które trzeba sypać na tacę.
        Pamiętam, jak w młodości byłem starostą weselnym i miałem do młodych wygłosić wierszowane przemówienie. Ułożyłem sobie to przemówienie w lesie, gdzie jest najspokojniej, a najlepszą cząstkę nad rzeką, gdzie się myśli najgłębiej. Pewien byłem tego wierszowanego przemówienia jak pies kości trzymanej w zębach, jak duszy swojej zaraz po wielkanocnej spowiedzi, jak zapłakanych źrenic mojej Jantoski, gdy wracałem z jarmarku podchmielony. Powstałem kiedy trzeba zza stołu, pot z czoła chusteczką otarłem i w tym momencie poczułem, że wszystkie rymy, pozbierane przez tydzień skrzętnie, wyleciały mi z głowy jak ptaki przelotne. Szukam ich w głowie, umysł swój wytężam, a one jak nie przybywają, tak nie przybywają. Prawie się modlę z rozpaczy, czerwienię i blednę na przemian, a ich nie ma i nie ma. Pomyślałem sobie wówczas, że głowa bywa często bardziej przepastna od stodoły przed żniwami i trudno się w niej rozeznać.
        Na weselu tym nie tylko rymów nie znalazłem, ale dokumentnie pomyliłem imiona młodych, ich płeć, urodzenie, majątek, zalety ducha i zalety ciała. Po tym weselu śmiano się ze mnie przez kilka lat. Że się śmiano, to jeszcze pół biedy, ale od tej pory przestano mnie zapraszać na starostę weselnego. Nawet nie było mi tak żal kiełbas, które mnie ominęły, kołaczów, gorzałki, jak mojej sławy postradanej raz na zawsze. Pamiętam, że od tego wesela przesiadywałem jeszcze dłużej nad rzeką i w lesie, leżałem w skoszonej łące i całymi godzinami układałem nie tylko weselne przemówienia, ale próbowałem, i to z dobrym skutkiem, ułożyć sobie w głowie wielką księgę o naszej wsi. Nie miałem żadnych trudności ze zrymowaniem dawnych czasów z nowymi, przygód śmiesznych do rozpuku z wydarzeniami pełnymi powagi, chrzcin i wesel z pogrzebami. Wszystko szło mi gładko. Ale już nie odważyłem się przemawiać jako starosta na żadnym z wesel, chociaż po tych latach udręki znowu mnie na wesela zapraszano.
        Kiedyś, pamiętam, jak do naszej gminy przyjechał wielki działacz ludowy, prawie nasz ojciec od polityki, od naszego chłopskiego losu. Miał go powitać nasz wójt, który szykował sobie przemówienie od wielu tygodni, a my w kilku, umiejący gadać, i ta nie od parady, dorzucaliśmy do jego zdań co lepsze kąski, poprawiali je, wygładzali. Wszedł ci nasz wójt na mównicę umajoną, krawatkę pod szyją poprawił, nogę rozparzoną na upale głębiej w trzewik wbił, kapelusz z głowy zdjął, włosy palcami przeczesał, chrząknął i ani słowa z siebie nie wydusił. Ręce jeno z kapeluszem coraz wyżej nad siebie podnosił i podnosił, machał nim na wszystkie strony i machał, jakby faktycznie takt, rytm przemówieniu swojemu wybijał.
        Nie było innej rady. Wypchnęliśmy spośród siebie małego Pawełka, który wójta naszego wspomógł i najzwyklej w świecie na trybunę ojca naszego od polityki zaprosił. Ten uśmiechając się pod wąsem takie pierwsze słowa wypowiedział: - Dużo już rzeczy na świecie widziałem, ale żeby ktoś przemawiał za pomocą kapelusza, jeszcze mi się widzieć nie udało. - To po tym otwarciu naszego wiecu kapeluszem nasz wójt zrezygnował z piastowania tej godności, a kapelusz do tej pory służy gawronom za gniazdo.
        Nie widziałem natomiast, żeby któremuś z naszych kłótników, którejś z naszych plotkarek przydarzyła się taka niemota, taka sromota, takie milczenie w gadaniu. Wystarczy ich tknąć słowem, a gadają, gadają, jakby w nich wprawiono w ruch wszystkie młynki do wiania słów, do mielenia ich na pytel. Zagadać potrafią, zapleść na tysiące węzełków, kozich bobków, psiego i kociego łajna, najświętszego człowieka, wędrowca bogobojnego. Podejrzewam, że apostołowie nie mieliby przy nich nic do powiedzenia, a Chrystus dzielący chleb i ryby nie powiedziałby ani słowa, nie uczynił ani jednego błogosławiącego gestu.
        Potrafią też mówić, i nigdy się im język nie zaplącze, handlarze końmi, odpustowi kramarze. Nie zdarzyło mi się widzieć, żeby któremuś z nich nie udało się sprzedać psuja, ślepej chabety, ledwie powłóczącego nogami wałacha. Tak cię omotają słowami, gestami, zaklęciami, że ani się obejrzysz, jak zamiast ogierka kupiłeś końskie byle co, do tego chorowite.
        A jak potrafią pleść odpustowi kramarze. Zwykłą spod ogórków sprzedadzą ci za świętą, zgrzebną chusteczkę za perską tybetkę, drewnianą piszczałkę za klarnet, a najzwyklejsze karmelki za cesarskie słodycze. Nigdy nie zapomnę, jak przed laty Tośce, młodej wdowie, która nie mogła sobie po śmierci chłopa znaleźć miejsca, sprzedano fotografię jej miłowanego. Chodziła z tym obrazem na piersiach, modliła się do niego, aż w końcu uwierzyła, że jej chłop nie umarł wcale, że nadal żyje, jeno utajony przed nią, niewidzialny.
        Ale nam przecież nie o tych wiatracznych pleciugów chodzi. Oni muszą gadać, co im ślina na język przyniesie, co drobna trawka podszepnie. Oni żyją z gadania, mnożą się. Gadanie jest ich stwórcą, ojcem, praojcem, bogiem, bożkiem o tysiącu rąk i tysiącu ust. Powróćmy do nas, ludzi statecznych, którzy w gadaniu chcą, jak we wszystkim, widzieć ustalony z dawien dawna porządek, myśl przewodnią, napój, który przykłada się do ust tylko wtedy, gdy twoja dusza tego pragnie, gdy nie możesz się bez niego obejść, jak nie można się obejść bez muzyki w tańcu i modlitwy w kościele.
        Ale, jak powiadam, czasem nie chce się nam spleść słowo ze słowem w zdanie stateczne. Odchodzi od nas, ucieka spod naszego języka, ani piórkiem nie zaświta w naszym umyśle. Nie wyśmiewajcie się wtedy z nas, nie obnoście po wszystkich domach, odpustach, podkościelnych placach. Również mnie wybaczcie, że od czasu do czasu mój język kołowacieje i nie chce do was przemówić tak, jak tego pragnę. Bo choćbym nie wam o tym, o czym nie wiem, co jest przede mną i przed wami utajone.


Rzecz o drewutni

        - Kiedy jeszcze byłem berbeciem nie większym od smyczka - opowiadał dziadek Jakub - wierzyłem, że w nasze j drewutni zamkniętej na kłódkę mieszkają aniołowie. Nie było tygodnia, żeby o tych aniołach nie opowiadał mi ojciec, nie wspominała pod wieczór matka. Anioły, jak dzikie pszczoły, miały się zagnieździć w drewutni jeszcze za czasów pradziadka. Któregoś dnia, nie mogąc dłużej wytrzymać w zakrystii, gdyż proboszcz był człowiekiem dokuczliwym i wścibskim, przeniosły się do nas.
        Nikomu zresztą nie wadziły, a jako mniej widoczne od komara w locie, były dla nas niezauważalne. Wyczuwało się tylko, że drewutnia nie jest zwykłą drewutnią, w której gromadzi się koła od wozu, orczyki, spaczone beczki, kobylice, chomąta, kawałki wysuszonego drzewa jabłonkowego i akacjowego. Wskazywał na to delikatny zapach jakby rozkrojonej dyni, winnych jabłek zsypanych w siano, rozlanego na ofiarę duszkom spadziowego miodu. I zaiste ten zapach bardziej niż świadomość, że w szopie mieszkają istoty nadziemskie, przyciągał naszą uwagę.
        Cała wieś, jak rówież parafia, przyzwyczaiła się do naszej drewutni z aniołami. Wyjąwszy tercjarki, stare babki zapominające się w klepaniu zdrowasiek, śpiewaniu godzinek, międleniu litanii do świętych mieszkających na niebiosach, w trawach i nieobeszłych wodach, nikt nam tej drewutni nie zazdrościł. Ludzie wiedzieli, jaka to subiekcja, jakie skrępowanie cielesne i duszne przechowywanie w szopie istot niewidzialnych, ale mogących dostrzec w tobie, istoto człowiecza, każdą szczerbę, każde uchynięcie, każdy pomyślunek grzeszny, każdą najdrobniejszą chętkę do przekleństwa, do widzenia miłującej dzierlatki, kobiety dojrzałej, rozbierającej się w wiklinie, szykującej do spania, do miłowania.
        Powiadano przeto, że u Jakubka (mojemu ojcu też na chrzcie dano Jakub) za sprawą Bożą i na pożytek całej wsi porodzili się aniołowie, i nie wnikano głębiej w przyczynę tego faktu. Nie szanowano też z tego powodu bardziej naszego domu, nie kłaniano się niżej mojemu ojcu, nie przynoszono nam ani miodu, ani kogutków, ani nawet jabłek. Nie odczuwaliśmy też, żeby nasz dom był otoczony wyraźniejszą opieką niebios. Jak w innych domach rodziły się u nas dzieci, chorowały, przychodziły na świat bydlęta, zawiązywały się w sadzie owoce, a na strychu, jak wiecznie żywe różańce, kociły się rozliczne myszy.
        Zdarzyło się też, gdy już podrastałem, gdy sypnął mi się wąs, że wieś niemal się zbuntowała przeciw naszej drewutni. Wiadomo przecież było niemal wszystkim, że spora cząstka aniołów rodzących się z roku na rok w naszej drewutni szykowana jest przez niewidzialną siłę do funkcji człowieczego stróża. Ale od wielu lat, a jak powiadano, od tego dnia, kiedy ja przyszedłem na świat, aniołowie z naszej drewutni przeznaczeni na stróżów nie wywiązywali się dobrze ze swoich obowiązków. Można nawet powiedzieć, że się opuścili. Najprawdopodobniej albo zapadali w drzemkę, w wiosennych trawach, w wiklinie, albo polatując między sadami, objadali się rozpieranymi przez sok owocami.
        Chyba tak zaiste było, gdyż moi rówieśnicy, a jeszcze bardziej dzieci młodsze ode mnie były coraz psotniejsze, coraz dokuczliwsze, jakby w nie nie anioł wstąpił, ale duch nieczysty, siła odśrodkowa, rozkręcająca się jak wrzeciono w lewą stronę, po której łatwiej o Kusego niż o pieśń maryjną. Nie pomagały ani bicia, ani pławienia w wodzie, wywożenia dzieci do miejsc słynących cudami. Nie było roku, żeby któreś nie podpaliło stodoły, stajni, domu, żeby nie obcięło nożyczkami wąsów dziadkom, którzy nieopatrznie zapadli w drzemkę, nie powiązało w nieskończone supełki babczynych warkoczy wypłowiałych, wyliniałych w mysie warkoczyki, nie wpędziło krowy w mokrą koniczynę, nie próbowało zasypać studni, wrzucając w nią gnijące dynie.
        Doszło do tego, że nasz sołtys zwołał pewnej wiosennnej niedzieli zebranie, na którym zastanawiano się długo, czy nie rozebrać naszej drewutni i nie zakopać deska po desce w poświęcanej ziemi. Od pośmiewiska uratował nas nawiedzony Franuś, który pod koniec zebrania upadł na kolana, bił głową w klepisko i prawie śpiewając powiadał, że to nie wina Jakubkowych aniołów, tylko przeciągów powietrznych, jakie się nad Dunajcem utworzyły kilka lat temu. One to sprawiają, że aniołowie z naszej drewutni, mający obowiązek pilnowania naszych dzieci, są od nich odrywani i, jako istoty skrzydlate, znoszeni za wodę. Jako dowód na to podawał fakt, że kilka tygodni temu w jednej wsi za wodą mała dziewczynka zobaczyła nagle górę rosnącego chleba i ludzi idących do niej na kolanach, śpiewających pieśni, niosących feretrony i obrazy święte.
        Nie wszyscy wprawdzie zrozumieli, o co Franusiowi chodziło, ale szopy nie rozebrano i nie zakopano w ziemi. Jest do tej pory, chociaż tuż przed wojną aniołowie nasi wynieśli się z niej z powrotem do zakrystii. Na wszelki jednak wypadek odczekano jeszcze parę lat, a gdy nie nastąpiła większa poprawa w uczynkach przychodzących coraz gęściej na świat dzieci, zapomniano o naszej drewutni. Ba, żeby tylko zapomniano, nie byłoby większego nieszczęścia. Poniektórzy ludzie za namową babek trudniących się zamawianiem, czarami, odczytywaniem tajemnego pisma, jakim są ponoć zapisane dna rzek, coraz częściej nocą prowadzili dzieci pod starą szopę utajoną w leśnej gęstwinie, w której, o czym wszyscy wiedzieli, od dziesiątków lat kociły się diabliki, istoty przewrotne, dokuczliwe jak ziarenka dzikiej róży wsypane za kołnierz. Powiadali przy tym: - Nie upilnowali naszych dzieci aniołowie, niechże je pilnują istoty im przeciwne. A może się uda. - Co się miało udać, nie bardzo wiadomo. W każdym razie czekano cierpliwie parę lat na rezultat. I doczekano się. Kiedy żeniłem się z Jantoską, podrastające dzieci na wsi nie spowodowały ani jednego pożaru, nie zasypały zgniłymi dyniami studni, nie przywiązywały puszek do psich ogonów i gazet do ptasich skrzydeł. Były jakieś cichutkie, bezgłośne, a do tego przylepne jak słowo miodne krążące od weselnego do weselnego stołu.
        Faktu tego nie mogli pojąć ani mój ojciec, ani moja matka. Coraz częściej zaglądali do naszej drewutni, żeby się przekonać, czy ona nadal winnie pachnie, jak pachniała przed laty, czy w niej u krokwi, do których przywiązano tysiące przygarści polnych i leśnych ziół, słychać komarze brzęczenie, modlitewny głosik czegoś niewyrażalnego, nikłego jak oddech idący z ledwie odtajałej ziemi. Z drewutni wracali ciągle niepewni. Jeśli ojciec powiadał, że słychać, matka zaprzeczała. Jeśli matka twierdziła, że pachnie, ojciec przysięgał na wszystkie świętości, że to próchnieje drzewo i rozłazi się po szopie na tysiącach korników.
        I aż do wojny żadne z nich nie udowodniło zdecydowanie swoich racji. Tym bardziej nie mogłem tego uczynić ja i moje rodzeństwo. Wchodząc do szopy prócz mysiego pisku nie słyszałem żadnego innego głosu, nie potrafiłem się też doniuchać czegoś nieskończenie tajemnego i miodnego. Ale miła mi była świadomość, że w naszej drewutni mieszkają istoty opiekujące się dziećmi, że prócz pszczół huczących w pasiece poci sadem są w naszym domu jeszcze inne roje, znoszące miód duszny, którym karmiły się całe pokolenia dzieci. A kiedy mnie z Jantoską sypnęły się dzieciska, tak samo jak mój ojciec opowiadałem im zapamiętale o tej legendzie mieszkającej od wieku w naszej szopie.
        Inna rzecz, że w tajemnicy przed Jantoską, jak to zresztą robiła cała wieś, gdy tylko podrastały, prowadziłem je do naszego lasu, gdzie prawie niewidoczna w świerkowym poszyciu istniała sienna szopa, w której kociły się diablątka. Żeby dzieci nie przerażać tajemnicą większą niż ich delikatniejsze jeszcze od ulotnego puchu ludzkie wnętrze, wrzucałem do szopy czarną kurę, a na progu zastawiałem osełkę masła kupionego od czarownicy, mieszkającej na drugim końcu wsi. W ten sposób czułem się tak, jakby na moim sumieniu posiano żelazne proso, ale równocześnie miałem pewność, że uczyniłem wszystko, aby moje dzieci nie były skazane na jednostronną opiekę i pomoc. Amen.


Rzecz o raju

        - Cały raj należy do żebraków i do nawiedzonych - powiadała nasza sąsiadka, pożyczająca od nas wszystko, co można było pożyczyć w kmiecym domu, a jeśli Jantoska próbowała się jej sprzeciwić, dodawała, że więcej jest w raju pagórków usypanych z użebranych kromek niż z calutkich bochenków toczących się złotym kołem po kmiecych zagonach. Miała zresztą prawo tak mówić i wierzyć w to święcie, gdyż każdego przednówka, po kryjomu przed całą wsią, wychodziła do okolicznych parafii, żeby użebrać chociaż worek kromek dla sporej gromadki dzieci. Ale gdy tego chleba zabrakło w sąsiednich parafiach, nawiedzały ją w czerwcu głodowe widzenia. Wybiegała wtedy na plac wiejski, tarzała się w kurzu, a później cichutko śpiewała pieśń najstarszą, jaką znam, o nawiedzaniu głodem. A pieśń ta zaczynała się tak:

        Panie mój wielmożny,
        głodzie kędzierzawy,
        oj, będziemy, Panie,
        jedli twoje trawy,
        jedli twoją korę
        i twój perz suszony,
        i świetliste pączki
        cierniowej korony.

        Panie mój wielmożny,
        głodzie nasz, głodziku,
        jadący po stepie
        na mysim koniku,
        jadący bezgłośnie,
        jak wody wezbranie,
        na nasze modlitwy,
        głodowe konanie.

        To i nie dziwota, że ani ja, ani Jantoska nie śmieliśmy zaprzeczać jej świętej wierze, że raj należy się żebrakom i nawiedzonym. Inna rzecz, że nie w smak były jej słowa ludziom we wsi. Można nawet powiedzieć, że rozmyślnie krzywdziła siebie i swoją rodzinę wypowiadając je przy każdej okazji. Jakoż coraz mniej było we wsi ludzi wspierających ją kwartą mąki, ćwiercią ziemniaków, a nawet odpowiadających na jej pozdrowienia.
        Druga z naszych sąsiadek powiadała natomiast, że raj, jak wszystko na świecie, można kupić za pieniądze. Ciułała też grosz do grosza, sprzedając wszystko, co można było sprzedać na okolicznych targach. Którejś niedzieli, gdy Jantoska zaszła do niej, żeby się dowiedzieć, czy nie wybiera się furką na jarmark, wpowadziła ją do komory, gdzie pokazała jej pełną dzieżę srebrnych monet. - To jest mój raj - powiedziała. - Za to grosiwo kupię sobie wszystkie msze święte w okolicznych parafiach, wszystkie modlitwy u okolicznych dziadów, wszystkie zdrowaśki u proszalnych babek. One, pieniądze, choć głosu nie mają, wymodlą mi srebrnym gardłem mój raj kmiecy, dywanami go wyścielą, pierzynami i poduszkami wyszywanymi go wyłożą. I pawie będą po nim chodzić i rajskie ptaki śpiewające, i jeszcze takie cudeńka, o których nawet pomyśleć strach.
        Mój dziadek natomiast powiadał, że raj to pajda chleba i spory kawałek słoniny położony na niej, cięty kozikiem, zjadany na łące ściętej kosą, kiedy we łbie kręci ci się ze zmęczenia i nie wiesz, czy to w twoim ciele tak wiruje wszystko, czy też las siwiejący przed tobą ktoś niepojęty puścił jak ogromnego bąka z postronka grubego. Z tego prostego pomyślunku, z ufności niezwykłej nie wierzył ani zdrowaśkom, ani kościelnym świętym pyszniącym się w ołtarzach, w witrażach, ani tym bardziej kaznodziejom rozmaitym, wmawiającym nam wszystkim, że raj istnieje poza chlebem, poza mięsem, poza doczesnością mamiącą nas bezlitośnie.
        Skłonny nawet byłem uwierzyć mojemu dziadkowi, gdyż słonina, podobnie jak jemu, smakowała mi coraz bardziej. Aliści, gdy ożeniłem się z Jantoską, odrzuciło mnie od niej. Coś się we mnie przekręciło i nawet najmniejszy kawałek sperki bódł moje wnętrzności, jakby ktoś niewidzialny wprowadził we mnie rozbrykanego źróbka, buhaja biorącego na rogi wszystko co popadnie. Przez wiele lat musiały mi wystarczać grysik na wadzie, chude mleko, pszenne placki pieczone na blasze. Pomyślałem sobie też wówczas, że mój dziadek troszkę przesadził z tym słoninowym rajem. Raczej o zdrowiu pomyślałem jako o raju, co wprawdzie nie burzyło dziadkowego pomyślunku, ale też nie wspierało go walnie, zważywszy, że nie tylko słonina jako specyjał istnieje na świecie.
        Wtedy też jako człowiek niezależny od nadmiaru i od braku, mający dostatecznie wiele czaru, żeby zaglądnąć nie tylko do sadu, w pole, do stajni i w końskie zęby, ale również w siebie, w swoje kmiece pałace, przekazane mi w spadku przez moich antenatów, w walące się szopy, w kupy gnoju zwożone przez wieki; w smrodliwe gnojówki, jak również w ogrody czerwieniące się od rozmaitych owoców, doszedłem do wniosku, że wszyscy ludzie ze wsi łączą swój raj czymś ziemskim, dającym się ucapić garścią, namacać jak kurze jajo, które jeszcze nie oddycha w gnieździe, na trawie, w pokrzywach.
        Przeto zapragnąłem, w przeciwieństwie do nich wszystkich, mieć raj osobny, Jakubkowy, o którym wiedziałbym w tajemnicy przed całą wsią, przed moimi dziećmi, przed Jantoską, a nawet na dobrą sprawę przed sobą codziennym. Budowałem go w chorobie mojej powolutku, gdyż mi się nigdzie nie spieszyło, gdyż do roboty, wiedząc o boleściach moich, nie pędzono mnie, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Wybierałem do tego raju niby rzeczy niepozorne, codzienne, obok których przechodzi się obojętnie. Na przykład z wielu wróbli rodzących się w mojej strzesze wybrałem tylko jednego, którego kot miał już w pazurach, już tłamsił zębami, a on ostatkiem wróblej doczesności wymknął mu się i najdłużej teraz ćwierka na wisience rosnącej koło okna. To samo było z jabłonkami w moim sadzie. Wybrałem z dwóch kóp jedną, oblizioną liszajami, zakurdywiałą, rodzącą z trudem psiarki, ale rodzącą na przekór swojemu losowi, na przekór umieraniu, które naszło na nią w czasie tej najcięższej zimy.
        To samo było z sąsiadami, z moimi dziećmi, z Jantoską. Akurat do mojego raju nie pasowała ta cząstka Jantoski ubranej weselnie czy też polnie, ale jakby wyjętej ze środka, takiej troszkę i takiej. Można więc powiedzieć, że mój raj był jakby okaleczony, niepozorny, a nawet nijaki. A poza tymi doczesnymi sprawami było w nim jeszcze sporo słów, których nikt już dzisiaj nie pamięta. Było w nim słowo "na przeprostki", czyli takie przejście do celu, o którym dzisiejsi ludzie, kluczący od urzędu do urzędu, od powiatu do powiatu i wracający do siebie jak zając wypłoszony z gniazda, od dawna nie wiedzą. Było też słowo "świerklaniec", leżące w pobliżu słowa "dąbrowa", tyle że znaczące inny las, strzelisty, pełen słońca, gdzie rosną nie tylko jagody, ale rośnie również nadzieja, że po wyjściu z niego ktoś bliźni na nasz widok aż podskoczy z radości.
        Były też w moim raju drzwi bez zamka i klucza. I był w nim stół, na którym leżał chleb i stał dzbanek z mlekiem. Iluż ludzi zdrożonych, urobionych przy żniwach, szarych od pyłu, siadywało przy tym stole. A gdy kroili chleb nożem zrobionym z kawałka kosy, gdy go połykali popijając mlekiem, wydawało mi się, że mnie odwiedzili nie dla tego chleba, ale po to, żeby się zwierzyć z tajemnicy noszonej w sobie przez żywot cały. I była też w moim niegdysiejszym raju łąka, na której się wylegiwałem od czerwca do późnego września. Ja tę dawną Jakubkową łąkę, która przywróciła mi zdrowie, na której układałem z traw rozlicznych swój kmiecy żywot, chciałbym kawalątko po kawalątku rozdzielić między was. Ale dopiero wtedy, gdy poukładacie sobie w swoich wnętrzach inne raje od tych żebraczych i nawiedzonych, od kmiecych dzwoniących od srebra i od tych słoninowych rajów. Pomyślcie tylko, ile w niej teraz ptaków, ile zwierząt mokrych od rosy, ile kminków na chleby oddychające na waszych stołach. Warto pomyśleć o tym raju, żeby łąka moja zieleniła się przy nim.


Rzecz senna

        - Kiedy byłem młody, sny moje były płyciutkie. Po zerwaniu się z siana ledwie pamiętałem o nich. Mogłem je też bez trudu rozdzielić od spraw rzeczywistych dziejących się z dnia na dzień. Wiedziałem na pewno, że bułanek, który zjawiał się przy mnie we śnie i trącał mnie łbem między łopatki, spodziewając się kostki cukru, glonka chleba, jest bułankiem z mojego marzenia chłopięcego, ale nigdy nie zarży w mojej stajni, nigdy nie będzie czekał na mnie pod jesiennym sadem, żebym wskoczył na jego grzbiet i odjechał, gdzie oczy poniosą.
        Natomiast na starość ten sam bułanek z marzenia, z pragnienia największego i ten bułanek ze snu były oddzielnymi, istniejącymi niezależnie od siebie zwierzętami. Na bułanku z pragnienia nigdy nie siedziałem, nigdy nie galopowałem, nigdy go nie szczotkowałem, nie nacierałem jego kopyt makowym olejem. Natomiast bułanek przychodzący do mnie we śnie stawał się z każdym rokiem bułankiem z krwi i kości. Budziłem się rano i czułem, jak mnie boli kręgosłup ze zmęczenia, że mam odrętwiałe stopy od bicia go w podbrzusze, a całe moje ciało pachnie końskim potem. Wprawdzie nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie na mim jeździłem, zazwyczaj jak przez mgłę widziałem siebie we śnie jadącego do dzierlatki mieszkającej za lasem, ale że jeździłem, świadczyło moje cielesne zmęczenie i równocześnie moja duszna jasność, która zaraz po wstaniu a łóżka kazała mi podśpiewywać sobie coraz frywolniejsze przyśpiewki.
        W końcu te przyśpiewki, dołączające się co rano do godzinek Jantoski, sprawiły, żeśmy się pokłócili i przez parę tygodni nie odzywali się do siebe. Jantoska, która na starość zapadała w coraz grubszy sen, podejrzewała mnie, że nocami opuszczam nasze łoże i chodzę do jednej z wdówek, nie mogącej przejść spokojnie nawet koło starca zwietrzałego jak ziemia, pramatka nasza. Ale nie opłacało się przecież kłócić z cząstką samego siebie, z kością, która cię wprawdzie uwierała, niemniej pomagała ci, jak mogła, sprawiając, że twój żywot kmiecy wart był więcej niż królicza skórka susząca się za piecem na drewnianych widełkach. Przeto przestałem wyśpiewywać swoje posenne przyśpiewki na głos, a nuciłem je w sobie. W ten sposób nie obrażałem Jantoski, nie pobudzałem jej do zdrożnego pomyślunku, a sam miałem święty spokój.
        O senności nasze, utajone przed cudzymi źrenicami, przed okiem najbliższych. Gdyby was nie było, gdybyście się w nas nie działy samowiednie, żywot nasz przypominałby wiecheć siana trzymanego na widłach i miotanego przez wiatr. Wy sprawiacie, że bez bojaźni wchodzimy w nigdy nie widziane zaświaty, że wypowiadamy słowa, jakich nigdy po sobie nie spodziewaliśmy się, że się zakochujemy nawet wtedy, gdy do kochania nam tak daleko, jak komarzej nóżce do wołowego combra.
        A może wy z czyjegoś pomyślunku jesteście omamieniem naszym, ogłupieniem przed wejściem pod jeden i jedyny obuszek nieuchronny? Ale co by się o was nie powiedziało, dobrze, że jesteście, że nas nachodzicie. Dobrze, że mieszacie się nam z napływającymi po dolinach rzekami, z obłokami płynącymi statecznie po wiosennym niebie. A najwięcej jest was w trawach. Wystarczy się na nich położyć, przytknąć skołataną głowę, żebyście zaczęły wchodzić w nasze ciało. Nie brakuje też was w sadach i pasiekach. Ale jesteście wtedy inne od trawiastych. Bardziej ulotne, przesycone zapachem, jakby ktoś w was nakruszył zeschniętego na wiór Bożego ciała.
        Ale co by się o was miłego nie rzekło, dobrze, że nachodzicie nas dopiero na starość. Bo gdybyście nas nachodziły przed ożenkiem, po ożenku, w sile wieku, wasze omamienia, omotania niewidzialną przędzą sprawiłyby, że nie zasialibyśmy ani kawałka pszenicy, bo wasze byłyby piękniejsze, nie uchowalibyśmy bydlątka żadnego, bo wasze są do nich niepodobne, nie spojrzelibyśmy na żadną dzierlatkę, żeby się z nią nie związać na żywot cały, bo waszych dzierlatek jest bez liku i mniej dokuczliwych, nie mielibyśmy dzieci, nawet nie chciałoby się nam o nich pomyśleć, bo wasze dzieci są pomyślane za was.
        Nie moglibyśmy się też z nikim dogadać. Przecież również teraz, na starość, gdy zdarzy mi się raniutko wyjść na błonie, żeby zobaczyć, czy pod wierzbami nie wyskoczyły pieczarki, czy nie zjechał pod nie cygański obóz, a spotykam swojego rówieśnika, który wstał ode mnie wcześniej, bo męczyła go bezsenność, ani rusz nie mogę się z nim dogadać. Ja mówię o swoim, a on o swoim. Ja powiadam na ten przykład, że w pasiece mojej zobaczyłem samego siebie ruchliwego, pogwizdującego, okadzającego rojące się pszczoły, wycinającego plastry miodu, a on mówi, że strzyka go w krzyżu i po raz dziesiąty wszedł tego ranka do drewutni, żeby zobaczyć, czy ścięty kilka lat temu jesion jest dostatecznie suchy i nadaje się na deski ostateczne.
        Ale zdarza się czasem, że na porannym błoniu spotykam podobnego sobie rówieśnika, ledwie powłóczącego starczymi nogami, któremu okurat tej nocy śniły się omamienia senne. Wówczas rozmowa nasza biegnie szparko i do południa nie możemy się nagadać. Zapominamy nawet o tym, że w tej rozmowie nasze przywidzenia senne mieszają się nam ze zdarzeniami prawdziwymi sprzed wielu lat i z dnia wczorajszego. Wszystko nagle dzieje się równocześnie, w tych paru zdrowaśkach przegadanych pod wierzbami.
        Kilka tygodni temu zdarzyła mi się właśnie taka pogaduszka. Z przypadku czy też z jakiegoś rozkazania bliżej nam nie znanego zjawił się pod wierzbą mój kompan z wojaczki nad Piavą. Przypadek czy też nie przypadek sprawił, że akurat śniliśmy zestrzelony przez niego zeppelin. Tyle tylko że nie był to zeppelin rzeczywisty znad Piavy, ale ten z senności naszej. W koszu wiklinowym zamiast dwóch italiańskich oficerów było pełno naszych dzieci, które przyleciały do nas w odwiedziny z miasta. Mojemu kompanowi i mnie przywiozły ogromne ilości papierosów, jakieś ciepłe szaliki, proszki od bólu głowy. Wszystkie nasze dzieci były odświętnie ubrane, wystrzyżone, pachnące wodą kolońską, uroczyste. Przywiozły z sobą wszystkie dyplomy, odznaczenia, medale. Był nimi zasypany cały stół. A gdy się brało te odznaczenia do ręki, każde z nich powiadało, że Władziu jest inżynierem, a Tereska doktorem, a Jaś zaszedł w urzędniki zacne. I czułeś, że za tymi medalami jest bogaty dom, schludny, dzieci ubrane prosto z igły i szacunek przełożonych jest, i pochylenie podwładnych do pasa, i sto lat śpiewane przy najmniejszej okazji.
        To staliśmy nad tym zeppelinowym koszem z kompanem moim wojennym i aniśmy się spostrzegli, jak wokół nas zebrała się spora gromadka ludzi przysłuchujących się naszej rozmowie, wybałuszających oczy, gdy witaliśmy się wylewnie z naszymi dziećmi, wyłażącymi jedno po drugim z wiklinowego kosza, żeby w czarnym lakierku przejść do naszych domów po błoniu ledwie obeschniętym z rosy, pełnym krowich placków. Zanim spostrzegliśmy ludzi, było już za późno. Rozniesiono nas po tym poranku na językach po wszystkich domach, podśmiewano się z nas.
        Bóg z ludźmi, z ich językami ostrzejszymi od brzytwy. Ważne, że na tym błoniu po raz pierwszy spiknąłem się z kompanem i w naszym wspólnym omamieniu sennym zobaczyliśmy, co chcieliśmy zobaczyć. Spotykaliśmy się też od tej pory prawie codziennie. Ale już nie na błoniu, tylko nad rzeką. Tam, ukryci w zarastającej nas wiklinie, opowiadaliśmy sobie nasze sny jako rzeczywiste. I nie było dnia, żeby do naszych domów nie przyjeżdżało któreś z dzieci rozproszonych po świecie, żeby ucałować nasze spracowane ręce, przypominające kawałki spękanej na upale gliny albo ręce Boga Ojca namalowane nad głównym ołtarzem.
        I niech mi nikt nie mówi, ani uczony, ani proboszcz, ani naczelnik gminy, że przywidzenia senne przywidzeniami, a żyć trzeba. Ciekawym, jak oni dadzą sobie radę z sobą, ze swoimi uczynkami, gdy będą w naszym wieku. To powiadam im ciągle, ilekroć ich spotkam:
        - Może byście, panocku, proboszczeńku, weszli w moje, Jakubowe przywidzenia senne, może byście zakosztowali miodu innego i soli innej niż ta, która się wam codziennie kruszy do garnka?


Rzecz o wyłażeniu

        - Bywa, że nachodzi człowieka smutek niepojęty. Gdybyś się przed nim nie bronił, bratku, uciekając po zastodolu od domu, od dzieci, od połowicy swojej, krzywdę wielką byś zrobił sobie i bliźnim swoim. Bywa również, że napada cię chichot niewstrzymany. Zwykłe piórko latające pod sadem, kaczor wlokący kuper po ziemi potrafią cię rozśmieszyć do kolki w boku, do utraty tchu, do łez. Bronisz się przed tym chichotem pokrzykując na dzieci, szturchając w bok ogłupiałą babę, a te uczynki proste jeszcze bardziej podjudzają w tobie chichotliwość głupkowatą, dygotki osobliwe zawiązującego się brzucha, głowy łysej jak jajo, lędźwi i łydek laskonogich.
        Rzadziej, ale również niespodziewanie, napada cię frasobliwość delikatna, wygładzająca twoje oblicze i marszcząca czoło. Nie jest to smutek przecież, ale coś, co przychodzi na ciebie zaraz po radości najprostszej, jak udane wesele, chrzciny, sprzedaż cielęcia, a nawet kury. Tuż obok frasobliwości można położyć zaniemówienie stateczne, czyli jakby głębszy pomyślunek nad losem swoim, nad bliźnimi mieszkającymi z tobą pod jednym dachem. I im starszy jesteś, tym częściej zdarzają ci się te zaniemówienia, najpierw zdrowaśkowe, później półgodzinne, godzinne, a nawet całonocne.
        Wyobrażam sobie, jakie zaniemówienia muszą nachodzić uczonych wielkich, biedzących się nad księgą grubą, rozsadzaną przez mądrości wielu pokoleń w niej pozbierane, pisarzy naszych sławnych, którzy ściubiają słowo do słowa, żebyś ty, bratku, musiał sobie kupić okulary w drucianej oprawie i czytać stroniczka po stroniczce żywoty bohaterów wymyślonych wprawdzie, ale tak żywo przekazanych, jakbyś ich co tylko opuścił na dziejącej się ciągle zabawie, w pośpiechu żniw, w miłowaniu widzianym przypadkowo. Pewnikiem jeszcze większe zaniemówienia nachodzą starostę, wojewodę. Dla nich przecież nawet ty, Jakubku stary, ledwie powłóczący steranymi nogami, istniejesz jako cząstka ich losu, powodzenia, radości, które człowiek bez władzy może ledwie rozumem ogarnąć.
        Najbardziej z tych wszystkich stanów dusznych i cielesnych, o których do tej pory mówiłem, lubię, o czym dobrze wiecie, pogwizdywanie cichutkie albo granie na skrzypcach. Przy pogwizdywaniu i przy graniu na skrzypcach nie musisz być inny, niż jesteś. Po prostu gwiżdżesz sobie albo grasz, niezależnie od tego, co jest wypisane na twojej twarzy, co się dzieje w twojej duszy, jak patrzą twoje oczy schwytane przez pajęcze zmarszczki. I tak, nie wiedząc nawet kiedy i jak, przegwiżdżesz, przegrasz na strunach pół dnia, który mógłby być dla ciebie nie do zniesienia, a drugą połówkę radosną, wesolutką masz jak znalazł.
        Oczywiście, nie namawiam was do takiego postępowania, choćby z tego powodu, że w ciągu życia nikogo do niczego nie namawiałem. Ale mam też jeszcze inny powód. To moje pogwizdywanie i rzępolenie na skrzypcach opłaciłem całym moim żywotem, rozmyślaniami po nocach, zadumaniem, frasunkiem jesiennym i zimowym. To wam by na pewno, jedno i drugie, nie wychodziło tak dobrze i moglibyście w domu narazić się żonom, dzieciom, spokojowi gnieżdżącemu się po kątach. Zamiast pogwizdywać, zdzierać końskie włosie na strunach, dmuchać w piszczałki, w gliniane okaryny, w gwizdki, można przecież całymi godzinami wędrować po ścieżkach polnych, przyglądać się nieustannie rzece albo leżeć na łóżku z rękami podłożonymi pod głowę i patrzeć, jak muchy urządzają na powale swój wszechświat robaczywy.
        Ale ja tu gadu, gadu o różnych różnościach nachodzących człowieka, a zapomniałem prawie o tym, co mi siedziało na języku jak pypeć, co się wbiło w moje podniebienie, do gadania nawykłe, jak ość rybia lub kostka królicza. Chciałbym wam przecież opowiedzieć, co z człowieka, nie wywoływane, nie proszone na światło dzienne, może bezwiednie, samoistnie wyleźć. Żeby to tylko wyleźć, nie byłoby w tym nic dziwnego i zdrożnego, ale jeszcze człowieka omotać, omamić, zawładnąć nim tak, że sam nie wie, co czyni i kim jest. A dzieje się to wtedy, gdy nie masz, bratku, co robić, w co rąk włożyć, gdy łazisz po domu, po podwórzu, jakby cię ktoś niewidzialny zdzielił młotkiem w potylicę, do imentu ogłupił, jakoby ci co chwila podkładał tysiąc nóg, o które się nieustannie potykasz, jakby ci co pięć pacierzy zanurzał skołtuniony łeb w korycie z wodą, że zachłystujesz się powietrzem jak spirytusem.
        Pamiętam, jak kilka lat temu na wiosnę, gdy pszczoły w co tylko założonej przeze mnie pasiece zaczęły się roić, a równocześnie z nimi, podobne do nich, tyle że nielotne, wyroiły się pączki na drzewach, naszedł mnie obraz młodego psa wałęsającego się po polach, skaczącego do rzeki za cieniem nie istniejącego zająca, węszącego za przesuwającym się obrazem wyimaginowanego ptaka. I zacząłem się zachowywać podobnie jak to zwierzę. Tyle tylko że nie skuczałem, nie skomliłem, nie wypijałem mleka z miski położonej na podłodze, nie ogryzałem rzuconej na podwórko kości. Ale czułem, jak cały cuchnę psią sierścią mokrą od rosy i od deszczu, jak się ukradkiem oblizuję wywalonym na łokieć językiem, jak próbuję łazić na czworakach, żeby się bawić z moimi dziećmi raczkującymi po izbie. Chwytałem się też na tym, że przechodząc koło budy próbowałem się na noc przywiązać do łańcucha, żeby pilnować własnego domu, szczekać na krążącego między opłotkami złodzieja, wietrzyć odważnie pod przydymionym sadem cienie dawno zmarłych moich ojców.
        W kilka lat później wylazł ze mnie i napadł mnie obraz wielkiego działacza ludowego. Od tej pory nie miałem jednej spokojnej niedzieli i święta. Jeździłem na kupionym rowerze z parafii do parafii, od wsi do wsi, gdzie odbywały się odpusty, zloty, wieczornice, festyny, a nawet najzwyklejsze wesela, po to, żeby wygłosić mowę płomienną, żeby ludzi zmusić do słuchania tego, co mam na sumieniu, o czym w harówce codziennej zapomnieli z kretesem. Nie miałem tylko odwagi przemóc nieśmiałości do wstąpienia na mównicę, na stołek, na weselny stół, na beczkę po piwie. Już, już się zbierałem, już zaczesywałem włosy palcami, już mi w gardle dzwoniły pierwsze słowa wołające o posłuch, gdy nagle drętwiałem w sobie i oglądając się, czy ludzie nie spostrzegli mojego dziwacznego zachowania, uciekałem w okoliczne pola, w łąki, w las. Tam dopiero dawałem upust swojej woli, swojej chętce niepowstrzymanej. Potrafiłem całymi godzinami przemawiać do traw, kolyszącego się zboża, z którego jak z zaświatów szedł miodny zapach rodzącego się boźki.
        Nie obyło się również bez tego, że kiedyś wyszedł ze mnie proboszcz. Jakoś od wielu lat nie mogłem się zebrać, żeby na Wielkanoc wziąć roznoszoną przez tercjarki kartkę, udać się do kościoła, najpierw na rekolekcje, a później do spowiedzi. Molestował mnie o to kanonik, człowiek światły, który nigdy nie powiedział mi słowa marnego, nawet wtedy, gdy wyspowiadałem mu się przed laty ze swoich zachciankowyeh snów, grzesznych, białych od babskiej golizny. Aż tu nagle ni z tego, ni z owego, zamiast Jakubka przeglądającego się co rano w lustrze, żeby przyczesać łysiejący czub, zobaczyłem niby to siebie, ale w sutannie, z brewiarzem pod pachą, przechadzającego się pod sadem, idącego statecznie po nadrzecznej ścieżce.
        Spodobałem się sobie jako proboszcz i nie bacząc na krzątające się po izbie dzieci, usiadłem na łóżku koło zagłówka i stukając w jego deski, zjedzone przez korniki, upstrzone przez pająki i muchy, jak w kratki konfesjonału, zmusiłem siebie, Jakubka, żeby się wyspowiadał mnie, Jakubkowi, istniejącemu od tej pory jako proboszcz. Czego ja się wówczas od siebie nie nasłuchałem. I przykro mi było, że ten robak boży, to chuchro ledwie obleczone skórą tak się zawzięło w grzeszeniu, w obrażaniu Stwórcy, żywota swojego, żywota Jantoski. I jak nigdy dotąd wyznaczyłem sobie pokutę najcięższą, której nie odważyłby mi się zadać żaden z misjonarzy. Najbardziej tą moją pokutą była zdziwiona Jantoska. Jakoż przez rok nie tylko zaraz po zbudzeniu całowałem ją w oczy, ale od czasu do czasu wychodziłem z nią po łabudę i gotowałem obiad w niedziele, co mi tak dojadło, że od tej pory broniłem się zaciekle przed wyłażącymi ze mnie zjawami.


Rzecz o ciekawości

        - Nie należę do ludzi wścibskich. Nie pcham się tam, gdzie mnie nie posiano, nie posadzono, nie wciągnięto siłą. Pilnuję, jak mogę, moich pięciu zmyslów, żeby sobie za dużo nie pozwalaly. Czasem jeno, z przypadku, rzucę okiem w kolyszące się zboże, czy w nim nie siedzi na gnieździe pełnym jajek bażancia lub kuropatwia kurka, a jeśli się okaże, że to para wiosennie zapamiętana, próbująca utajanych słodkości, nie dziabię ich laską, nie krzyczę, nie rzucam kamieniami. Nie pędzę też na złamanie karku, gdy na środku błoń doleci mnie zapach pierogów z jagodami, wyciąganego z piekarnika królika, kury wyłażącej z pobielanego garnka i zalewającej złotym okiem rosołu rozpaloną do czerwoności laną blachę. Zwłaszcza nie czynię tego wtedy, gdy pierogi, królik i kura dochodzą swego losu na cudzej kuchni, w cudzym domu. Po prostu nie śmiem, choć na starość tu i ówdzie za rozliczne uczynki, za gadki moje wieczorne pieróg mi się należy, zadnia noga z królika i przynajmniej skrzydełko.
        Najtrudniej jest mi zrezygnować ze wścibstwa, gdy zapadam w drzemkę w kościelnej ławce, a moje ręce ani rusz nie chcą iść za całym ciałem, tylko chodzą to w lewo, to w prawo. Przez sen czuję, jak one, moje robotne pomocnice, wysyłane jak w czas wojny na patrol, tyle tylko że miłosny, dotykają gładkiej ręki, wspierają się na udzie przez czas nie ruszonym, na kolanie okrąglejszym od szarej renety i błogość wielka rozlewa się po moim starczym wnętrzu i uciecha, że to jeszcze trwa, że mnie nie opuściło. Ale ta moja niemoc jedyna, to wścibstwo, od którego nie moglem się wyzwolić, bywa zazwyczaj surowo karane. Jeśli ręce moje natrafią na młódkę (a lubię siadać w kościele koło młódek), dostaję po łapach, jeśli wymacają ciało starowiny, budzi się we mnie wszystko z lękiem i przerażeniem wiecznym.
        Nie wystaję też, jak to od lat robią inni, pod cudzymi oknami, żeby podsłuchiwać tajemne rozmowy, kłótnie wlokące się słowo za słowem albo skaczące z gałązki na gałązkę jak rzegotliwa sójka obmowy, plotki, bajdy nieskończone, z taką lubością wywlekane jesienią i zimą. Inna rzecz, że od paru lat spostrzegłem rzecz zadziwiającą. Jeśli ludzie ze wsi w moim wieku mają uszy normalne, prawie ściśle przylegające do głowy, to im młodsi, mają małżowiny uszne coraz większe, a poniektórym zwijają się one w trąbkę. Dotyczy ta zwłaszcza kulawego Andrzeja, który tak się przyzwyczaił do podsłuchiwania pod oknami, że nie pomaga teraz ani spuszczanie psów, ani wylewanie na niego gnojówki, ani kopanie dołów wilczych. Zapada się w nie, łazi przez całe tygodnie poturbowany przez psy, śmierdzi, ale jak podsłuchiwał, tak padsłuchuje nadal. Bóg z nim. Obyśmy mieli tylko takie zmartwienia we wsi.
        Jeśli się obroniłem przed nosem, zawsze z trudem opędzałem się przed językiem i podniebieniem. Bywało, że zanim się ugotował obiad, zanim ostygły świąteczne placki, zanim kiełbasa doszła w wędzarni, już urwałem kawalątko skrzydełka, wydłubałem kilka rodzynków, ułamałem kawał parzącej mnie kiszki. To samo było na weselach i chrzcinach. Nie mogłem się powstrzymać. A gdy próbowałem to robić, zdradzały mnie ślina cieknąca po brodzie, latająca nieustannie grdyka, gulgotania, śpiewy żałosne dziejące się w żołądku. Ludzie siedzący obok mnie przy stole, widząc tę moją przypadłość, mówili współczująco:
        - O, Jakubku, widać, że znowu chcesz połknąć samego siebie. Bój się Boga, a kto nam obędzie opowiadał rozliczne różności, kto nam będzie przyświadczał, wierszyki klecił, na skrzypkach przygrywał.
        To powiadam wam, z powodu języka, podniebienia wstydu nie raz, nie dwa się nąjadłem. Po każdym weselu markotny chodziłem przez kilka dni, nielusy, jakby mnie ktoś przenicował, jakby wszyscy wiedzieli, jaki cajg wyściela moje wnętrze, jak się trudzi maciek mój, żeby mnie strawić kostka po kostce od imentu.
         Tak bywało i tak bywa nadal, chociaż coraz rzadziej, z moim wścibstwem. Natomiast zupełnie inaczej jest z moją ciekawością. Ona bowiem sprawiła, że zostałem na stare lata waszym gadułą niedzielnym, że nie możecie się ze mną rozstać, jeśli nie pobajdurzę sobie setnie, nie nagadam się tak, że aż mnie żuchwy bolą, a i ręce, które moje gadanie walnie wspierają. Czego ja się od niej, a raczej za jej przyzwoleniem nie dowiedziałem.
        Nasamprzód zmusiła mnie ona do nurkowania w trawach rozmaitych, w zbożach zawiązujących się kolanko po kolanku, w sadach, w okolicznych lasach. Naprowadziła mnie na takie gniazda ptasie, o których nigdy się wam nie śniło. Widziałem, jak jest karmiony skowronek i jak młode kuropatwy, co tylko wyklute z jaja, rozbiegające się cichutko na słomianych nóżkach po zbożu. Widziałem również, jak koci się zajęczyca i łania, jak żmija zrzuca z siebie starą skórę i jak zaskroniec rodzi powiązane w białe różańce pęcherzykowate jajka.
        W parę lat później spróbowałem chodzić po dnie rzeki. Do wód stojących nieruchomo, a raczej kołyszących się w brzegach, do płynących niewstrzymanie jak nigdy nie kończąca się pieśń przez naszą równinę, ciągnęło mnie zawsze. Byłem ich ciekaw tak samo, jak pierwszego sroczego piórka. To gdy tylko nauczyłem się pływać, nurkowałem do samego dna, ilastego, zarośniętego dymnymi wodorostami, usypanego z miałkiego żwiru, wyścielanego jak jedwabiem płowym, przydymionym piaskiem. I czego ja na dnie wód nie znajdowałem. Ale mnie w tych wędrówkach po dnie wód nie chodziło o przedmioty rzeczywiste, o żyjątka rozmaite. Raczej interesowało mnie to, czego na dnie nigdy nie było. Wydawało mi się bowiem, gdy przez kilka lat wędrowałem pod wodą, że widzę na dnie ślady czyichś ogromnych stóp, pył sypiący się z planet, resztki, popiół prawie, po spadających aniołach, sny nasze cierpliwie zmywane przez deszcze i niesione przez lata całe do rzeki, jeziora, stawu.
        Z ciekawości też, tyle że podbitej lękiem, poszedłem na wojnę jedną i drugą. Tam dowiedziałem się wszystkiego o człowieku. Nie tylko o jego ciele uciekającym, idącym do ataku, galopującym na koniu, ale również o jego duszy. Ona, dusza, najbardziej mnie interesowała. Często widziałem, jak sprzeciwia się uczynkom rąk i głowy, jak próbuje wyrwać się z naczynia, w które ją zamknięto. Ale nigdy się jej to nie udawało. Zostawała w tym naczyniu nawet wtedy, gdy ono było przebite bagnetem, stratowane przez konie, ścięte szablą, rozerwane szrapnelem. Wystarczyło spojrzeć w oczy zachodzące dymem wiecznym, żeby ją zobaczyć dogasającą, nikłą jak puch ulotny, prawie tak nie istniejącą, jak nie istnieje nasz oddech w lipcowym powietrzu.
        Ciekawość kazała mi założyć pasiekę, posadzić całe dziesiątki owocowych drzewek. Przy pszczołach, przy owocowych drzewkach uczyłem się pokory, dowiadywałem się, jakiej potrzeba cierpliwości, żeby się doczekać kropli miodu, czerwonego jabłka, a co dopiero cudzej miłości, powszechnego uznania, szacunku. Sam zresztą przy nich niepostrzeżenie stawałem się pszczołą, jabłonką porośniętą gruzłami, liszajami, chropowatą skórą. Ale nawet teraz, gdy już wiem, że we mnie się nic nie zawiązuje, a raczej rozwiązuje nieustannie, staram się ze wszystkich sił, żeby przynajmniej wam urodzić ten owoc, może nie tak soczysty jak dawniej, który wy nazywacie gadką.
        Może właśnie z tego powodu nie wierzę, że pierwszych naszych ojców zgubiła ciekawość. Inna rzecz, że była to ciekawość grzeszna. Ale gdyby jej nie było, nie byłoby nas, naszego świata, naszej wsi zagubionej w dolinie, wplatanej w lasy, w trawy rosnące na pratrawach. Ani chybi musiały być inne powody wypędzenia naszych praojców z raju. Może było to coś większego niż wścibstwo, i to czynione wszystkimi zmysłami naraz i jeszcze czymś, co jest w nas nie do wypowiedzenia, nie do nazwania. W każdym razie mogę powiedzieć do was bez obawy, że zrobię pomyłkę: ludzie, ludziska, bądźcie ciekawi. Bez ciekawości nie dojdziecie ani do chleba, ani do urzędu żadnego, ani tym bardziej do dzierlatki, która was nachodzi w bezsenne noce, a z którą wam żyć przyjdzie i płodzić się nam na radość i na chrzciny nieustanne.


Rzecz o ciszy

        - Ciche bywają łąki, wody rozlane szeroko, wrześniowe niebo omiecione z letnich burz. Cicha też jest stodoła przed sianokosami, zwózką zboża rozmaitego. Może dlatego każdy chłop, gdy ma ociupinę czasu, czmycha z domu w uchylone jej wrótka i ściągając kapelusz na oczy próbuje zasnąć w jej siennym chłodzie, w ciszy jeszcze nie zakłóconej naszeptywaniem różnojęzycznym zwńezionych do niej wszystkich plemion traw. W stodole bardziej niż na przypiecku w zimowe wieczory można się dosłuchać w sobie wielu głosów, o których się nie wie na co dzień. Te głosy wypływające z człowieka spoczywającego w siennej ciszy stodoły sprawiają, że myśli się nie tylko o pietruszce, o kogucie piejącym na płocie, a już widzianym w niedzielnym rosole.
        Czasem gdy myślę o stodolnej ciszy, wydaje mi się, że nasi praojcowie, budując stodołę tak przestronnie, bardziej mieli na myśli te głosy wypływające w niej z nas niż siano czerwcowe, zboża suszące się w kopkach, mendlach i wstęgach. Nie zdziwiłem się też, gdy zaraz po ożenku z Jantoską stawiałem stodołę zbijając jej płatwy i krokwie bretnalami, że mój dziadek widząc to rzekł:
        - Oj, synku, synku. Przecież sny twoje pokaleczą się na tych bretnalach, zardzewieją od nich. Nie lepiej to zbijać drewno drewnianymi kołkami? Stodoła, jak człowiek, jak stworzenie Boże, winna się obejść bez żelaza. Chleb w niej przecież mieszka, początek chleba, jego zamysł.
        I zbudowałem stodołę zbijając ją długimi na parę cali bretnalami. Nie powiem, żeby była gorsza od tej zbudowanej na kołkach przez pradziadka, ale w mojej stodole ani razu nie zdrzemnął się dziadek, ani razu nie wszedł do niej, żeby nie splunąć z obrzydzeniem. A gdy przychodziły jesienne młócki i w trójkę z ojcem braliśmy do rąk cepy, pomrukiwał: - Ukrzyżowali ją, jak Chrystusa ukrzyżowali na gwoździach. Paskudnicy, bestyje przeklęte, chleb święty, kosteczki mączne wybijają ze słomy mlecznej w żelaznej świątyni. A taka świątynia chlebna na gwoździach stojąca błyskawice ściąga, przekleństwo Boże, duchy nieczyste siarką cuchnące.
        Wiele burz pachnących siarką przeszło nad moją żelazną stodołą, wiele zórz wiosennych powsiąkało w jej słomianą kalenicę krytą perzem, a stodoła jak stała, tak stoi. Zmarło się mojemu dziadkowi, zmarło na łące czerwcowej. Upadł razem z kosą na ściętą trawę, zanim z pobliskiego lasu wyszła jutrznia mokra od rosy. Przywieźliśmy go na wozie wyścielonym podeschniętą trawą, ale nikt z nas nie odważył .się go położyć w stodole zbitej gwoźdźmi, żeby się do syta napatrzył tej chłopskiej świątyni, goszczącej rokrocznie nasz chleb. Cień, który ostał się po nim, nie błąkał się też pod gontami naszej stodoły. Spotykali go nasi sąsiedzi, których stodoły obywały się bez jednego gwoździa, rozmawiali z nim, próbowali mu podrzucić garść prosa, podpłomyk co tylko wyciągnięty na łopacie z pieca, kawałek miodnego plastra wyciętego drewnianym nożem z ula.
        Mnie stodoła moja stojąca na bretnalach nie zawadzała. Żal mi wprawdzie było, że cień mojego dziadka zamiast w niej błąka się pod obcymi strzechami, ale przecież nie wszystkie cienie zmarłych idą do miodnego plastra zostawionego w polu, do miski ciepłego mleka wstawionej w dziki bez na całą noc. Zapominałem też z każdym dniem coraz bardziej o moim dziadku, o jego obrzydzeniu do żelaza i chwaliłem sobie sienny cień i spokój żelaznej stodoły. Z biegiem lat uciekałem do niej coraz częściej, nie mogąc znieść nieustannego jazgotu podrastających dzieci, pieklącej się przy piecu Jantoski.
        Klucząc po zastodolu, zrywając z każdej jabłonki po parę jabłek do zanadrza, do przepastnych kieszeni, wdrapywałem się na siano jak pies na czterech łapach i zagrzebując się w jego ciepło bijące od spodu, zwijałem się w kłębek. Wtedy rozwijały się we mnie, jak z motka, wspomnienia. Rozwijały się łokieć po łokciu i po godzinie całe wnętrze stodoły było zamotane, jakby ogromny pająk wił w niej nieustanną nić. I chociaż oczy miałem zamknięte, widziałem tę sieć wysnutą ze mnie. Czasem też wydawało mi się, że jestem ogromnym pająkiem, ale pomyślanym inaczej przez Stwórcę niż pająki rzeczywiste. Jakoż w tę sieć przędzioną przeze mnie nie próbowałem złowić ani Jantoski, ani moich podrastających dzieci, ani też żadnego żyjątka Bożego, tylko siebie, Jakubka ogłupiałego, nie mogącego sobie poradzić z pomyślunkiem swoim.
        A myślało mi się w tej stodole zbitej bretnalami, jak to zwykle chłopom się myśli, wcale nie o żniwach czekających na kosę, o gnoju próbującym bez niczyjej pomocy wyjść na skoszoną ścierń, o chomącie czekającym na dratwę, o stole z krótszą od wielu lat nogą. Myślało mi się obok tych wszystkich spraw, obok i dalej od nich. W stodolnej ciszy odzywało się we mnie moje wesele. Anim się spostrzegł, a widziałem, jak ubierają mnie w kościelny ancug, wciskają mi na kołkowate stopy szewrowe półbuty, zawiązują pod szyją krawatkę i wpychają mi w ramiona ogłupiałą ze szczęścia, mokrą od płaczu, jakby przed chwilą pławiono ją w stawie za czary, moją Jantoskę. I słyszałem dawną kapelę cygańską rozstrzelaną przez żandarma, pochyloną nad basami, nad skrzypcami. Skąd ci Cyganie, te czarniawie cholerniki, wiedzieli, gdzie w chłopie utajana jest tkliwość, płacz sromotny, rozmamłanie babskie? Ani się spostrzegłeś, a wrzucałeś w basy całą dziesiątkę, a wrzuciłbyś, gdyby było można, gdyby było jak talar okrągłe, całe pole, byle ci się jeszcze bardziej dobrali do skóry, do miękkiego wnętrza, tkliwszego od dzierlatki na sianie.
        A ledwie opuściła cię cygańska kapela, ledwie się utuliłeś obcierając potną koszulą twarz, już słyszałeś śpiewane litanie, godzinki, szeptane pacierze przez twoją po raz pierwszy ciężarną Jantoskę. Kładłeś jej ręce na strzelistym brzuchu, w którym ci zwiastowano pierworodnego i już słyszałeś jego płacz co tylko narodzony, siorbanie zachłanne z nabrzmiałej piersi, stukotanie nieustanne drewnianej kołyski na drewnianej podłodze. I nie mogłeś się doczekać pierwszego słowa, którym cię powita pierworodny. Wprawdzie wiedziałeś, jakie ono będzie, ale zanim zostało wyseplenione przez twojego synka, pytałeś o nie starego konia w stajni, wróbla gnieżdżącego się pod krokwią, trawę kładącą się pod kosą, grudkę ziemi rozgniecioną w garści i pachnącą żelaziście ledwie przeczuwanymi żniwami.
        Do stodoły przychodził też mój pierwszy koń. Trącał mnie w ramię mokrą wargą, z której ściekała strużka wody co tylko wypitej z koryta, zielonej od żutej w nieskończoność trawy. Zdziwiony jego przyjściem, zapominałeś, że dawno, dawno temu wywiozłeś go w gnojnicach na pogrzebowisko, obdarłeś ze skóry i zakopałeś pod darnią. A że go teraz widzisz, ubranego, jak przystoi, w siwą skórę wymytą przez deszcz, wyzgrzebloną, potrząsającego grzywą rozczesaną rogowym grzebieniem, skradzionym Jantosce, machającego ogonem większym od weselnego welonu, próbującego cię powitać młodziutkim i słodkim jak sypiący się owies rżeniem, usiłujesz go objąć za szyję, przytulić do siebie i wyszeptać w jego nozdrza słowa opowiadające i rozumiejące wspólnotę ludzkiego i końskiego żywota. Dopiero po tych słowach widzisz, że go znowu wywozisz na pogrzebowisko, odzierasz ze skóry, obcinasz kopyta na stolarski klej i zakopujesz w lepkim od gliny, osypującym się wiekuiście dole.
        Przychodzili też do mnie politycy rozmaici, chłopscy i pańscy. Rozmawiałem z nimi, a starałem się rozmawiać uczenie, o ziemi, o chłopskim losie, sprawach wielkiej wagi państwowej. Nigdy jednak nie mogłem się z nimi dogadać, chociaż po każdej rozmowie bolała mnie od nadmiernego wysiłku skołatana głowa, a łokcie moje aż grubiały od gestykulacji. Odchodzili z mojej ciszy i zaraz za stodołą, ledwie weszli w tyczkowy groch, czynili zupełnie co innego, niż przyrzekali. Nie przeklinałem jednak tych wizyt, wiedząc od dawna, że polityka, jak to polityka, pawiem się przed tobą puszy, a wróblem ulatuje z garści.
        Teraz już nikt do mojej stodoły nie przychodzi. Delektuję się jej ciszą, leżę całymi godzinami i patrzę w prześwity wytargane przez wiatr w kalenicy, w strzesze. Wydaje mi się, że widzę przez nie dalej niż kiedykolwiek. I nie przeszkadza mi w tym widzeniu nawet to, że krokwie i płatwy coraz bardziej rdzewieją na bretnalach. To i wam, młodzieniaszkowie, śmigający na wesela, na festyny i zabawy rozmaite na motocyklach, radzę, żebyście sobie zbudowali taką stodołę jak moja. I zacznijcie w niej rozmawiać z sobą o sobie, nasłuchiwać, czy do was nie przychodzą sprawy większe od naci. Inaczej z wami będzie tak, jak z tym pomylonym Wawrzkiem, któremu się wydawało, że przez całe życie mieszkał w kościelnym dzwonie, i nie dyszał ani trawy, ans pszczoły w wiosennej jabłoni, ani tym bardziej kreta idącego pod ziemią, żeby dojść do ziarnka miki świecącego mu jak sto wybuchających słońc.

Rzecz osypująca się

        - Opowiadałem wam, bo lubię gadać, o wielu dziwnych sprawach. Nie zawsze były to moje sprawy. Zdarzało się, że dotyczyły mysiego pisku, skoszonej trawy, kołka w płocie, dziury w sęku. Zdarzało się też, że miały sens ogólniejszy, jakby były żywcem zerwane z drzewa ludzkiego żywota, chociaż uczeni w piśmie powiadają, że takie drzewo nie istnieje. Czego to zresztą uczeni nasi i ościenni nie wymyślili, czemu nie zaprzeczyli. Nie zawsze wprawdzie te ich pomyślunki wstyd nam przynosiły, ale bywało również tak, że przy ich pomyślunkach jabłka czerwieniące się na drzewie dostawały gęsiej skórki z przerażenia.
        Pamiętam, nie tak dawno bo przecież było, jak jeden taki uczony powiatowy przyjechał do nas na wieś, a kiedyśmy się zebrali tłumnie w domu ludowym, zdjął najpierw rękawiczki, później kożuch barani, czapkę krymkę, marynarkę i rozpinając koszulę, powiedział tak:
        - Jak widzicie, moje ciało białe, bielusieńkie, jakby je scedzono ze zsiadłego mleka, jakby je nieustannie gładziło gęsie piórko. A było ono jeszcze parę lat temu zupełnie inne, przepadziste, torfiaste, grząskie i żyłki niebieskie wyskakiwały z niego i pryszcze rozmaite, że nijak nie mogłem się rozebrać na plaży morskiej ani w hotelu przy uczonych kolegach. Żonie jeno mojej nie wstydziłem się pokazać z tym ciałem dziwnym, ośmieszającym moją wiedzę i mój talent.
        Żona, jak żona, przyjmowała moje ciało, ale zauważyłem, że coraz częściej ogląda się za ciałem innym, można powiedzieć, weselszym, cieszącym wzrok, pobudzającym do rozmyślań rozlicznych. Pomyślałem wtedy, źle z tobą, nieszczęśniku, oj, źle. A jak pomyślałem, to zamiast całymi dniami przesiadywać za biurkiem, literki ściubiać, cyferki drobniejsze od maku, spakowałem plecak i w lud się udałem. Pochodziłem parę tygodni między ludem, pogadałem z nim, otarłem się raz i drugi o jego zdrową skórę, i moje torfiaste ciało bielało coraz bardziej, jaśniało, nabierało prężności i siły. Po przyjeździe moim z tej pierwszej wędrówki między ludem żona moja, gdy się rozebrałem, oczu ode mnie oderwać nie mogła.
        Byli też inni uczeni, którzy przyjeżdżali do nas w celach bardziej społecznych. Chwalili się, że pracują nad rasą owiec, które wyglądają tak, jakby je przenicował. I rosną nad podziw szybko, chociażby z tego powodu, że futro, wełniące się teraz do wewnątrz, grzeje je bardziej i chroni od chłodu. A to przecież w naszym mroźnym klimacie jest najważniejsze. Inni znowu zwierzali się, że próbują wyhodować nową rasę krów. Stwierdzili bowiem, że nasze krowy tracą zbyt wiele wysiłku na dźwiganie wymion rozdętych od mleka. Rasa pomyślana przez nich miała mieć wymiona na grzbiecie, więc jakby wożone, kołysane nieustannie, przeto wzbierające w sposób naturalny mlekiem.
        Aż tu nagle któregoś dnia, nie zapowiedziany przez powiat, przyjechał do naszej wsi niepozorny chłopek, kruchy jak opłatek wigilijny, ale też uczony, i powiada, że go ssie. Jak nas było sporo chłopa na sali, poruszyliśmy się wszyscy na to odezwanie, przebudzili z drzemki. A on wtedy jeszcze raz powtórzył głośniej: - Ssie mnie, moi mili, od wewnątrz mnie ssie. Myśleć przez to ssanie nie mogę, słowa ze słowem sklecić. Nie słyszę nic wokół siebie, nie widzę, gdyż ciągle nasłuchuję, zapatrzony w siebie, tego ssania. Czasem to ssanie przypomina kocie pomrukiwanie, masowanie miękkimi łapami, ale częściej czuję je w sobie jak rozbuchane cielę, walące łbem w stwardniałe wymię, jak stado cycaków gryzących do krwi wymię maciory.
        Różne cudeńka ludzie do nas mówili, ale pierwszy raz zdarzył się nam taki, który się zwierzył z ułomności swojej. Gadaliśmy też na wyprzódki, jeden przez drugiego, przypominając sobie środki rozmaite mogące powstrzymać ssanie uczonego. Wprawdzie żadna z naszych rad nie pomogła uczonemu i nie wiemy, co się z nim stało, czy to ssanie wyssało go do imentu, czy go opuściło, ale po tym spotkaniu wiedzieliśmy już, że nie tylko my jesteśmy ulomni. Od tego czasu coraz częściej się zdarzało, że moi sąsiedzi, spotykani pod kościołem, na łące, na ganku sklepowym, źle wyglądający, powiadali po chwili: - Ssie mnie, Jakubku, od wewnątrz mnie ssie. Jeśli nie ustąpi, wyssie mnie do imentu, że skóra i kości zastaną. Ssie mnie, o, jakże mnie ssie.
        Po cichutku wyśmiewałem się z moich rówieśników napadniętych przez to ssanie. Ale gdy zaczęli jeden po drugim odchodzić od nas, przez rok miałem takie uczucie, że i we mnie zagnieździło się to ssanie. Próbowałem je wywabić z siebie wieszając przed sobą pęto kiełbasy, stawiając szklankę gorzałki, ale ono nie wychodziło ze mnie, jak nie wychodzi w zimie czy też z zimy chomik, choćbyś wokół jego jamy rozsypał cały wóz ziarna. Zacząłem przeto z innej strony. Śpiewałem nie poruszając wargami, gdyż wstydziłem się Jantoski, godzinki, pacierze, litanie dłuższe od płotu koło błonia. A gdy one nie wywabiły ze mnie tego ssania, wychodziłem nocą do lasu i wykrzykiwałem zapamiętane przekleństwa, nacinałem drzewa do miazgi, świdrem wywiercałem w nich dziury, żeby w nich osikowym kołkiem zaszpuntować wszystkie chętki czarownic żyjących w okolicy.
        Po paru miesiącach, umęczony modlitwami, przekleństwami i zaklęciami, leżałem sobie w najlepsze na sianie w stodole i jabłka wygrzebane z potrawu pogryzałem ostatnim ząbkiem. I wtedy zobaczyłem, jak ze mnie wychodzi drugi Jakubek, kłania mi się kapeluszem i zanim zdążyłem odpowiedzieć na jego ukłon, znika w uchylonych wrótkach stodoły. Zdziwiło mnie to zjawienie się przede mną mojej drugiej postaci do tego stopnia, że dopiero po godzinie spostrzegłem spokój, który zagościł we mnie. Nagle, jakbyś ręką odjął, przestało mnie ssać od wewnątrz. Z radości zerwałem się na równe nogi i nie wiedząc, co czynię, kupiłem u Kałmy kilka metrów perkalu na sukienkę dla Jantoski.
        To, jak powiadam, opuściło mnie ssanie, wyszło ze mnie podobnym do mnie Jakubkiem i przepadło jak kamień w wodę, jak westchnienie w trawie. I nie przyszło już do mnie nigdy, chociaż, cóż tu gadać, tęskniłem za nim od czasu do czasu, bo kto nie tęskni za czymś, co się w nim rodzi, choćby to było dokuczliwe i nie do pojęcia. Natomiast od paru tygodni dzieje się we mnie coś jeszcze bardziej zadziwującego niż to ssanie. Gdy próbuję zasnąć, a sen na starość nie przychodzi łatwo, o czym wy, młodzicy, dopiero się przekonacie, czuję, że we mnie się osypuje. Pamiętacie te piaszczyste urwiska nad rzeką, skąd wywozi się piasek? Gdy się na nie patrzy dłużej, widzi się, jak ziarnko po ziarnku osypuje się z nich piasek. To we mnie dzieje się podobnie. Tyle tylko że to osypywanie jest częstsze i nie dotyczy piaszczystego urwiska, tylko mnie, starego Jakubka.
        Początkowo pomyślałem, że to osypują się we mnie wspomnienia wojenne, z chłopskiego żywota wzięte, z chodzenia po drogach wielu, z widzenia różności. Ale gdzie tam. Pamięć moja, jak była świeża, tak się ostała. Pamiętam nawet gwóźdź bronny wbity w ścianę komory przed pół wiekiem, na którym do tej pory wiesza się podkład i chomąto. Nie zapomniałem też o szaraku zdybanym na śpiączce, gdy byłem młokosem. Jeszcze do dnia dzisiejszego płacze mi w ramionach, jak nowo narodzone dziecko. Ani chybi musi to być jakieś inne osypywanie się, przypominające ssanie.
        Kiedyś dziadek mój, gdyśmy po skoszeniu łąki siedzieli na pokosie, jedli ciętą scyzorykiem słoninę i popijali zbożową kawę, powiedział nagle: - Osypuje się we mnie, synku, coś się osypuje. Próchno niepróchno, piasek niepiasek. Rady sobie z tym od wielu miesięcy dać nie mogę. - Nie śmiałem wówczas wypytywać dziadka, jak to osypywanie wygląda. Podejrzewam, że było podobne do mojego. W każdym razie od tej pory obserwując dziadka spostrzegłem, że w nim coraz bardziej zacierały się twarze nasze, twarze kościelnych świętych, płynące wody i stojące tygodniami na nizinnych łąkach, kumkające tysiącami żab trawy, w których prócz ptaków i drobnej zwierzyny nie sypia nikt.
        Ale to moje osypywanie jest odmienne. Im bardziej je czuję, tym jaśniej widzę i słyszę. Często wydaje mi się, że widzę, co się dzieje w was, w tej trawie rosnącej pod sadem, w tej lasce trzymanej w dłoni, wystruganej kilkadziesiąt lat temu z dębczaka. Prorokiem się, nie daj Boże, ostanę, apostołem. A może jak ci uczeni przyjeżdżający ongiś do nas wymyślę taką rzecz, od której wszystkie kołki w płocie dostaną piór i zaczną trzepać skrzydłami, piać i jeden po drugim ulatywać w przestworza.


Rzecz o chodzeniu

        - Najłatwiej się chodzi do Maryśki, Hanki albo do Tereski. Najłatwiej, bo wcale nie trzeba się zastanawiać, jak tam dojść: Aniś się, człowieku, spostrzegł, a nogi same zaprowadziły cię pod furtkę, pod okno zasłonięte zazdrostkami i wazonami z mirtem, z asparagusem weselnym. Stoisz u furtki, u okna i palce twojej ręki aż się rwą, żeby nacisnąć skobel, zabębnić w szybę. Boże ty mój, jasności moja parobczańska pogubiona w zalotach, w chodzeniach na festyny, na wesela! Gdzie to człowieka nie nosiło, gdzie to człowiek nie bywał. I chociaż często gęsto z tego łażenia miałeś tyle, co kundel obity kijem zaglądający do stajni za królikiem czmychającym pod koński żłób, nie żałowałeś ani czasu, ani zdrowia, ani butów co tylko kupionych w żydowskim sklepiku.
        A ile się człowiek nałaził po Dunajcu, chociaż w gruncie rzeczy nie było za czym łazić, bo z rzeki dawno powyciągano kozackie piki i szable, austriackie łopatki, koła od wojskowych wozów pogubione w przeprawie przez bród. Czasem trafiłeś na kościotrupa zaplątanego w wodorosty, objedzonego przez ryby, piżmaki i szczeżuje, czasem wygrzebałeś z iłu zardzewiałe strzemię, ostrogę, werbliki, które wypadły z pyska zabitego konia. To już nie szukałeś ani złotych pięciorublówek, ani reńskich, ani tym bardziej wrzuconej w głębinę sztabowej kasy. Szedłeś od czarnego dębu do czarnego dębu wrośniętego w piasek, w żwir, macałeś rękami jego ogromny pień, na którym mógłbyś nakręcić drabiniasty wóz, oczyszczałeś go ze szlamu, z muszelek i dumałeś, sumowałeś się, jak by go wyciągnąć z rzeki, wyważyć, podsuszyć w cieniu, pociąć na deski, żeby zrobić z niego stół, kredens, szafę.
        Od późnej jesieni, gdy rzeką szedł śryz ścinający się w krę, łaziłeś wzdłuż brzegów i tropiłeś ślady przebiegających tchórzy, kun, a zdarzało się, że również wydr. Wystarczyło, że w piaszczystym brzegu napotkałeś jamę, do której co tylko czmychnął tchórz, a wsadzałeś na rękę skórzaną rekawicę zrobioną z surowej końskiej skóry i wpychałeś ją po łokieć, i wyciągałeś z niej miotające się stworzenie, próbujące cię capnąć zębami. A gdy wyciągałeś te stworzenia z ziemi, z wody, strącałeś kamieniami z drzewa, wydawało ci się, że wydzierasz tajemnicę Stwórcy, że zapaliłeś w sobie o jedną lampkę więcej.
        To samo zresztą było w polu, w łąkach, w lesie, gdy tropiłeś zające zakładając na nie wnyki. W gruncie rzeczy nawet nie byłeś taki głodny zajęczego mięsa, tej czerwonej pieczeni wyłażącej z żeleźniaka. Lubiłeś po prostu włóczyć się po polu, żeby ono, zasypane śniegiem, nie uciekało ci z pamięci, żebyś nie zapomniał, jak pachnie, kiedy jest rozorane, jak się kołysze tuż przed żniwami, nawołuje głosem przepiórki i kuropatwy, jak się osypuje ziarnem rozmaitym, jak bieleje stając się w lipcu prawie twoją lnianą koszulą. To samo było z łąką i z lasem. Tyle że łąka i las, dalsze od pola, sprawiały, że co chwila sięgałeś ręką do barku, gdyż ci się wydawało, iż nosisz łuk, strzelbę, obrzynek wetknięty w siano.
        Zresztą kto tam wie, za czym się naprawdę chodziło po zimowym polu, łące i lesie. Musiały być jeszcze inne powody od tych, o których mówiłem wam przed chwilą. Może to było takie kmiece widzimisię, może wynikało ano z nudy zimowej. W każdym razie zdarzyło mi się wielekroć, że po porządkach w stajni stawałem koło płotu i ściągając kapelusz na porażone słońcem oczy, spoglądałem spod daszku zrobionego z dłoni w las, prawie fioletowy o tej porze. Spoglądałem i nie zważając na wołania Jantoski, że śniadanie stygnie na stole, zapinałem półkożuszek, brałem kij do ręki i wynosiłem się za wieś. Za wsią, kiedy nie czułem obecności domu, Jantoski, ludzi, przywiązanych do budy psów, piania kogutów rozgrzebujących śnieg i nawóz, myślało mi się lepiej, często o bzdurach, bo o bzdurach, ale się myślało.
        Oczywiście z tego myślenia nie było ani butów dla dzieci, ani koszuliny, ani tym bardziej tybetki, o którą mnie nagabywała od lat Jantoska. Ale ono, samo w sobie, myślenie moje, było. A musicie wiedzieć, że myśleniem wedle mnie zawsze było to, co się dzieję w głowie poza kromką chleba, ziemniakami z żurem, a nawet kurą niedzielną. To gdy znalazłem się w polach, na łąkach, w lesie zasypanym śniegiem, myślałem sobie tak: - Jaki ty właściwie jesteś, Jakubku? Niby z ciebie chłop stateczny, przez wieś szanowany, wybierany co roku na radnego, a gdybyś wiedział, że cię nikt nie widzi, gdyby ci przed samym sobą nie było wstyd, stawiałbyś koziołek za koziołkiem, łaziłbyś na rękach, poszczekiwał jak pies, wdrapywał się na drzewa, żeby z ich koronami kołysać się do upadłego. Wódki niby nie lubisz, za arakiem nie gonisz, ale dobrze się czujesz, gdy ci się przyćmi we łbie i zamiast ,domu, dzieci, Jantoski wypływają na wierzch dzierlatki widziane niby to przypadkiem, baby rozrosłe, z którymi powojowałbyś do syta.
        Zdarzało się też, że wychodziłem poza wieś wtedy, gdy jakieś miejsce w polu zarośnięte wikliną, przy drodze pełnej wierzb, za jeziorem skutym lodem, gwarnym od wyschniętego tataraku, śniło mi się kilka razy z rzędu. Szedłem wtedy tam, jakby mnie coś w moim wnętrzu zmuszało do drogi, i porównywałem to miejsce rzeczywiste ze zjawionym w moim śnie.
Często to miejsce ze snu było ciekawsze, godniejsze pamięci. Jakby broczyło czymś nieokreślonym, jakby z niego zdjęto tajemną pieczęć. Nie mogłem się temu wszystkiemu nadziwić i oswoić z tym podwójnym widzeniem pewnych cząstek naszych okolic. Ale po dojściu do tych miejsc, odgadnięciu ich, przestawały mi się śnić i zmuszać mnie do odwiedzin.
        Kiedyś, a było to nie tak dawno, podejrzewam przeto, że to wina moich lat podeszłych, przyćmienia umysłu, podkusiło mnie do wycieczki niebywałej. Pamiętam, że była to jesienią, gdyż coraz niżej nad ziemię schodziły wieczorne zorze i wydawało się, że dopalają się w łąkach zostawiając po sobie siwy popiół, który nad ranem przemienia się w mgły. Postanowiłem sprawdzić, jak wyglądają te zorze i, jeśli to będzie możliwe, wyjść poza nie, żeby je obejrzeć z drugiej strony. Wyszedłem z domu z psem, gdy się już zmierzchało. Szedłem niezbyt śpiesznie o kiju, nie oglądając się za siebie, i anim się spostrzegł, jak znalazłem się za łąkami koło lasu. Zorze wprawdzie były wyraźniejsze, jakbyś co tylko pociągnął czerwoną farbą i pokostem oszalowanie domu, ale wcale nie leżały w podeschniętej trawie łąki pełnej myszy, jak mi się to wydawało.
        Rozeźliła mnie ta pomyłka, głupota większa od głupoty wróbla próbującego wlecieć do izby przez zamknięte okno, żeby się najeść kaszy rozsypanej po stole, i przyspieszając kroku, ruszyłem z psem w las. W lesie prawie biegłem zadyszany, spocony mimo wzbierającego chłodu. Najpierw biegłem drogą, ale gdy pies jął węszyć po zagajnikach za zwierzyną, przedzierałem się przez chojary, leszczynę i schnącą paproć. Wydawało mi się, że pies wywęszył, jak rozlaną kałużę posoki, zorzę czającą się pod chojarami. Otrzeźwiałem dopiero wtedy, gdy znalazłem się po drugiej stronie lasu i przede mną zabieliły się w mroku domy wsi. Przypomniałem sobie o krewniakach mieszkających w tej wsi i chichocząc, jakby mnie łaskotało tysiące niewidocznych Kusych, wszedłem do krewniaków, żeby odpocząć i przespać się do rana.
        Nigdy natomiast, choć mnie namawiano, grożono kijem, święconą wodą, wyklęciem z ambony, nie byłem na żadnej pielgrzymce. Nie powiem, lubię miejsca święte cudami słynące, chociażby dlatego że lubię kramarzy sprzedających rozmaite mazidła, zapach pieczonego ciasta, kiszonycrh ogórków, miodnych gruszek, rżących koni przywiązanych do wozów, lubię patrzeć, jak baby łażą na kolanach, jak się spowiadają za pomocą wszystkich litanii ze wszystkich grzechów, z zakochań, zachcianek, z których ci się, chłopie, nie zwierzą, choćbyś je przypiekał żelazem. Ale lubię tam być sam. Może dlatego że wiem, jak ciżba ludzka potrafi wmówić w ciebie to, co się jej wydaje, że widzi, słyszy, czuje.
        Po tym wszystkim, co wam rzekłem, chciałbym wam jeszcze powiedzieć, że lubię chodzić, łazić. Nawet teraz, gdy za mnie chodzi bardziej dębowa laska, moja pamięć sterana w ciągu lat, dziurawa jak niebo majowe. Lubię chodzić, przyglądać się wszystkiemu choćby dlatego, żeby się we mnie krew nie zastała, nie zaskorupiało sumienie i nie skapiał mój rozum. A co przy okazji zobaczę, co przemyślę, jest moje bardziej niż wizerunek cesarski czy też królewski na wszystkich talarach świata.


Rzecz o graniu

        - Jak wiecie, lubię sobie od czasu do czasu pograć na skrzypcach. Zdejmuję je ze ściany, siadam koło okna, nacieram smyczek kalafonią i, patrząc na skaczącego z gałązki na gałązkę wróbla, próbuję grać.
Nie jest to granie weselne ani festynowe. Takie sobie rzępolenie bez ładu i bez składu. Często nie przypomina ono melodii ani pieśni granych i śpiewanych w naszej wsi i okolicy. Ludzie słuchając mojego grania powiadają, że Jakubek próbuje znowu wygrać swoją ułomną duszę, swoje zapatrzenie w zwierzęta pogruchotane luśnią, pokaleczone, skuczące na pogrzebowisku, gdzie je nie dobite zakopano w szczerym piasku. Uciekają też od mojego grania, obchodzą z daleka mój dom albo rzucają kamieniami i bryłami w okna. Czasem nasyłają dzieci, które tańczą na moim podwórku i śpiewają ułożoną naprędce przyśpiewkę: - Stary Jakub grajek, ten od kurzych jajek, jajka tak pogłuchły, że z nich zamiast piskląt zrodziły się muchy.
        Mieli ludzie rację i dzieci nie bez przyczyny ułożyły tę gnilną przyśpiewkę, chodzącą za mną od paru dziesiątków lat. Sam zresztą wiedziałem, że nie słyszę traw idących brzegiem lasu ani wód rozlanych szerzej od kolędy, ani sadów wiosennych kwitnących tak głośno, że koty z przerażenia miauczą, a koguty przestają nagle piać na płotach. Można nawet powiedzieć, że byłem przygłuchy, jak gliniana droga rozłażąca się jesienią pod nogami albo zimowa pasieka zalepiona do imentu woskiem. Przeto, gdybym był człowiekiem rozsądnym, wyrachowanym, szanującym siebie i swoją rodzinę, nie powinienem brać skrzypiec do rąk. Raczej powinienem uciekać przed nimi jak przed morową zarazą, przed frajerką, która mnie tak opętała, że nie wiedziałem, jak się nazywam, gdzie śpię i co jadam.
        Nie mogłem jednak w żaden sposób zrezygnować z grania. Ręce moje same wyciągały się do skrzypiec. Nie pomagalo ślęczenie w polu do północka, wyciąganie z rzeki czarnych dębów przez cały dzień, koszenie, młocka, wycinanie chrustu, przesiadywanie całymi godzinami w stajni. Wystarczyło, że wchodziłem do izby i zobaczyłem skrzypce wiszące na ścianie, a traciłem rozum. Brałem je do rąk i grałem, póki mi palce nie ścierpły na strunach, łokcie od smyczka nie zgrubiały, póki sen nie zamknął mi popuchniętych powiek. Zapominałem wtedy o moim kmiecym honorze, o godności radnego, nosiciela baldachimu nad kanonikiem, o Jakubku gadule, prawie mędrcu wiejskim, umiejącym wyjaśnić wiele spraw dziejących się między ludźmi i stworzeniami Bożymi.
        Teraz już nie sięgam po skrzypce, chociaż nadal wiszą nad moim łóżkiem. Ale długo musiałem się oduczać tej namiętności. Niby to przypadkiem kaleczyłem sobie któryś z palców lewej ręki, rozbijałem młotkiem, a bywało, że rozmyślnie odmrażałem. Próbowałem też sprzedać swoje skrzypce na jarmarku, zakopać je w ziemi, wynieść do lasu. Ale wszystkie te zabiegi i wybiegi na nic się nie zdawały. Po kilku dniach, po paru miesiącach znowu mnie słyszano grającego przy oknie i znowu ktoś, nie mogąc wytrzymać mojego rzępolenia, wybijał mi kołkiem okno, wrzucał nadgniłą dynię do studni, a rozkładającego się gawrona na ganek.
        Ta moja namiętność do skrzypiec sprawiła, że mój dom rokrocznie odwiedzały wszystkie kapele cygańskie i żydowskie, wędrujące zza lasu do wsi zadunajeckich, żeby tam grać na weselach i festynach. Prymiści tych kapel chcieli odkupić za grosz znaczny moje skrzypce. Kilka razy prawie już dobijałem targu, ale wystarczyło, że któryś z prymistów wziął moje skrzypce do ręki i zagrał, a wyrywałem mu je spod brody, wynosiłem do komory i zagrzebywałem w sąsieku pełnym zboża. Inna rzecz, że skrzypce, prawie głuche przy mnie, śpiewały jak oszalałe majowe słowiki w rękach cygańskich i żydowskich prymistów. Marzyło mi się wówczas chociaż jedno takie granie.
        Nic też dziwnego, że po odejściu kapel znowu rzępoliłem na skrzypcach całymi godzinami. Przestałem nawet zwracać uwagę na Jantoskę, która łaziła po domu obwiązana po czubek nosa trzema tybetkami, na dzieci, które z obiadem uciekały w konopie rosnące za stodołą, na starego kocura wylegującego się w dni bez grania na przypiecku, a teraz skaczącego przez otwarte okno z takim mrauczeniem, jakby chciał połknąć do ostatniego ćwierknięcia wróble gnieżdżące się w strzesze. W tej zawziętości grałem coraz gorzej, nie mogąc sobie przypomnieć ani nuty z melodii żydowskich i cygańskich prymistów. Moje granie przypominało rozbijanie szyb młotkiem, wyciąganie zardzewiałego gwoździa z dębowego progu, krzyk ogłupiałych chłopów rwących obolałe zęby u kowala końskimi obcęgami.
        Nie było rady na to moje granie. Nie mogła sobie ze mną poradzić Jantoska. Płakała całymi dniami albo uciekała do sąsiadek, gdzie przesiadywała do późnej nocy nad żywotami świętych. Wracała stamtąd wniebowzięta, z odsłoniętą głową, z włosami zaczesanymi za uszy, gotowa przyjąć moje najdłuższe rzępolenie. Przyjmowała je jako zesłane przez niebiosa biczowanie, cierniem koronowanie, obcęgami rozrywanie, w oleju gotowanie, owieczki niewinnej maltretowanie. Ujmowała swoją odsłoniętą głowę w dłonie i kołysząc nią jak osobną dynią, którą bez trudu, w każdej chwili można zdjąć i odstawić na szafę, dołączała do mojego grania swoje litanie najdłuższe, śpiewane coraz piskliwszym głosem.
        Już lepiej, gdy podrosły, radziły sobie z grającym Jakubkiem moje dzieci. Gdy grałem dłużej niż godzinę, wpadały z radosnym wrzaskiem do domu, że kupcy idą po co tylko narodzone cielę. Wyskakiwałem z domu, odkładając skrzypce na łóżko. Gdy wracałem od nie istniejących kupców, skrzypiec już nie było w izbie i dzieci nie było. Na próżno przetrząsałem wszystkie zakamarki domu i stodoły. Nie było ich w zbożu ani w sianie zwalonym na strych. Przynoszono mi je dopiero po paru dniach. A że były pełne próchna, domyślałem się, że przechowywano je w dziuplach okolicznych wierzb. Dzieci zagroziły mi nawet pewnego dnia, że jeśli będę grał dłużej niż godzinę, utopią moje skrzypce - jak kocura, który zagryzał wszystkie króliki w stajni - przywiązując do ich szyi wapienny kamień.
        Przeto, żeby mieć spokój, wyniosłem się ze skrzypcami z domu. Gdy mi się zachciewało grania, wychodziłem nad rzekę, do lasu, w łąki lub zaszywałem się za wsią w zboża. Tam rzadko się zdarzało, żeby mnie ktoś słyszał. A jeśli nawet słyszał, nie śmiał rzucić we mnie kamieniem i cięższym od niego przekleństwem. Na odludziu postanowiłem za wszelką cenę, choćbym miał sobie ugrać ręce po łokcie, choćbym rok nie mógł ruszyć szyją, że będę grał jak żydowscy i cygańscy prymiści. Marzyłem, że nagle którejś niedzieli wyjdę wprost ze zboża i na festynie, kiedy kapela odpoczywa pod wierzbami popijając piwo, zacznę grać i ludzie zamiast uciekać, zakrzykną radośnie i ruszą parami do polki.
        Boże ty mój, kamieniu przedwieczny w spokój nasz ludzki upuszczony. Ileż ja się namęczyłem, nagralem w zbożach i w lesie. Przychodziłem do domu po szyję usiajdany w rosie, żółty, jakbym się tarzał w jajecznicy weselnej, od kwitnących traw, oślepły z zapatrzenia w zapadające w las zorze, pogryziony do krwi przez mrówki. Przychodziłem do damu, piłem jak pies mleko wprost z garnka, łamałem w rękach chleb i znowu wybiegałem w pole, w las, nad rzekę, gdzie grałem całymi dniami, całymi nocami. Uciekały ode mnie wszystkie zwierzęta, nie przelatywał nade mną żaden ptak. Często nawet wydawało mi się, gdy grywałem w lesie pod dębem, że z przerażenia opuszcza go cień.
        Zacząłem się bać mojego rzępolenia. Mieli przecież rację ludzie starzy, przestrzegając młodzików przed takim jak moje zapamiętaniem, zacietrzewieniem, zawziętością bezrozumną. Wcześniej czy później ten bezrozumny upór rzucał się na mózg. A ja w tych polach czułem, że moje skrzypce wyjadają mi rozsądek, moją jasność widzenia świata ludzkiego i zwierzęcego. Ale nawet wtedy bardziej niż zbawienia dusznego, olejów świętych pragnąłem grania podobnego do cygańskiego i żydowskiego.
        Nigdy się tak grać nie nauczyłem. Może nawet nie dlatego, że wszystko, co dźwięczne w naszym świecie, było dla mnie pociągnięte pokostem i w woskiem. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego nie potrafiłem zagrać ani jednej piosenki tak, żeby przy niej zechciał zatańczyć choćby dziad proszalny. Po prostu ja chciałem grać i pysznić się graniem. A takie granie nie zda się ani trawie na sen, ani psu na wiercenie się po budzie, ani człowiekowi na odpoczynek po żniwie. A poza tym zamiast grać przez pół życia, trzeba było opowiadać. Chociaż również słowo wymaga od człowieka słuchu nie gorszego niż nuty.


Rzecz o skrzypcach

        - Chorują ludzie, chorują zwierzęta. Zdarza się też, że chorują instrumenty muzyczne, a zwłaszcza skrzypce. Zwykły śmiertelnik, nie mający w życiu do czynienia ze skrzypcami, nie zwróci uwagi na skrzypce kwękające w kapeli, chore na suchoty, na serce, a bywa, że śmiertelnie uchynięte na duszy. Niby jeszcze grają, starają się dotrzymywać kroku, a raczej głosu, klarnetowi, trąbce, basom, cymbałom, ale już nie tak jak dawniej, kiedy o świcie szły ochotnie do każdego grania. I nawet nie te choroby są najgorsze, najbardziej zasmucające. Raczej to, że nie wiadomo, jak donich doszło, co się stało. Bo przecież jeszcze w ubiegłym tygodniu nie tylko grały pełnym głosem na weselu, ale gdy pięściami rozbito lampę u stragarza i łokciami wypchnięto szyby w oknach, uciekały z tobą przez kukurydzę, przez owies, przez zroszoną po szyję wiklinę i chichotały razem z tobą pod pachami z nadmiaru rozkoszy, z rozpierającej je uciechy. I dały się brać w ramiona, gdy już siedziałeś nad wodą, i pozwalały grać do jutrzni, póki woda, ciemna jak wino, jak upływająca ze zwierzęcej tętnicy krew, nie spłynęła z dunajeckiej równiny.
        O chorobach skrzypiec słyszałem od dziecka. Opowiadał mój dziadek, opowiadali starzy prymiści, łażący przez całe życie po weselach. Mówiło się o nich na weselach, zabawach, a nawet na jarmarkach i odpustach, gdzie sprzedawano właśnie takie chorowite, dychawiczne skrzypce. Jak powiadał mój dziadek, skrzypce najczęściej zapadały na suchoty. Oczywiście były to inne suchoty od ludzkich, ale objawiały się podobnym kaszlem. Wystarczyło, że nieuważny prymista położył po pijanemu parę razy skrzypce na jesiennej rosie, na trawie ściętej przymrozkiem, że brnął z nimi przez bród sięgający mu po szyję albo przedzierał się przez zadymkę, a po kilku tygodniach zaczynały jakby gorączkować. Na ich plecach występowała drewniana rosa, gorączkowy pot skrzypcowy. Wprawdzie wówczas jeszcze grały, jeszcze śpiewały ochotnie, ale należało się spodziewać, że nie potrwa to długo.
       Po coraz bardziej potliwych gorączkach przychodził kaszel. Najpierw cichutki, jakby komar wwiercał się w przedwieczorne niebiosa, później coraz głębszy, dudniący, jakby w całej okolicy spuszczano po drewnianych pomostach tysiące beczek z ogórkami do jesiennych stawów, wreszcie ten miękki, ciągliwy jak glina mieszana nogami całej parafii na cegłę suszoną na słońcu, żeby z niej postawić kościół. W odróżnieniu od ludzi skrzypce nie krwawiły, nie miały krwotoków, ale ich zamierający głos przerażał bardziej niż krwotok u gruźlika. I choćbyś skrzypiec pilnował dniami i nocami, choćbyś kawęczał przy nich, palił lampę naftową, szczapkę zatkniętą za obraz święty, nigdy nie zobaczyłeś, jak umierają, jak rozstają się raz na zawsze ze skrzypcowym światem.
        W przeciwieństwie do ludzi skrzypiec się nie leczyło. Przynajmniej z suchot. Nie zabijało się dla nich wiejskich psów i nie wytapiało sadła. Nie nacinało się wiosennych brzóz, żeby je napoić sokiem, nie wkładało się ich zawiniętych w mokre prześcieradła, w dębowe liście do rozgrzanych chlebowych pieców. Nie poiło się skrzypiec ani kozim, ani krowim mlekiem. Nie kazało się im pić surowych jajek i topionego masła. Nie wlewało się w nie spadziowego miodu ani miodu majowego. Zostawiało się je po prostu chorobie. A jeśli prymista był do nich bardziej przywiązany, nie grywał już na nich, nie maltretował na zabawach i festynach. Pozwalał im całymi dniami i nocami wisieć na ścianie albo kładł je do szafy lub do kufra, gdzie pod babskimi tybetkami dogorywały powolutku.
        Czasem tylko chore na suchoty skrzypce próbowało się nacierać kalafonią,, utartą na proszek żywicą, wsypywać w nie gorący piasek lub prażone siemię lniane. Ale te zabiegi zazwyczaj nie pomagały. Skrzypce rozsychały się od nich i jeszcze szybciej umierały. Nie było też w zwyczaju grzebać zmarłych skrzypiec. Wkładało się je w specjalnie uszyty futerał, w zwyczajny cajgowy worek i wynosiło na strych, gdzie miały obowiązek przygrywać pośmiertnie radującej się ciągle i ciągle żywej drewnianej duszy domu.
        Rzadziej, bo rzadziej, ale zdarzało się również, że skrzypce chorowały na serce. Powiadało się, że na serce chorują tylko te skrzypce, które wzruszały się nadmiernie własnym głosem, nerwowe, zarozumiałe, pyszniące się bezrozumnie. Choroba ta, nie tak groźna jak u ludzi, gdyż skrzypce nigdy nie umierały na serce, szlag ich nie trafiał, nie zalewała krew, zaczynała się nagle na którymś graniu. Zwłaszcza gna tych zabawach i weselach, na których trzeba było grać od świtu, albo na tych biedniejszych, ale podsłuchiwanych przez prymistę innej kapeli. Jakbyś ciachnął rzeźnickim nożem po strunach, zamierał głos skrzypiec. I niby to całe, na pozór zdrowe, bez najmniejszej skazy i rysy, trzeba było wyjmować spod brody i odkładać na stół.
        Skrzypce chore na serce można było leczyć. Zabierało to dużo czasu, ale jeśli skrzypce były dobre, a do tego stare, przechodzące z pokolenia na pokolenie, wygrane, śpiewniejsze od wzbijającego się w poranne niebiosa skowronka, opłacało się koło nich chodzić. Oczywiście skrzypce leczyło się inaczej niż ludzi. Nie kazało się im jadać ziemi krzemowej ani pić mleka z jodyną. Najzwyklej w świecie wynosiło się je w lipcu na kilka godzin nad Dunajec i kładło na rozgrzanym do białości piasku. Wynosiło się je przez miesiąc. Po miesiącu zaczynały się odzywać. Wtedy kupowało się dla nich najdroższą kalafonię w powiatowym sklepiku i nacierało się nią nie tylko smyczek, ale i gryf. Powolutku, z każdym dniem coraz .głośniej, nacierane nieustannie kalafonią, zaczynały śpiewać.
        Z takimi skrzypcami można się już było pokazać na biedniejszym weselu, a nawet na paradniejszym, jeśli się do ich wnętrza wrzuciło kilka srebrnych dziesięciozłotówek, które sprawiały, że głos skrzypiec stawał się dobitniejszy i weselszy. I tak z zabawy na zabawę, pielęgnowane cierpliwie, skrzypce nabierały ochoty do grania. A jeśli po kilku latach kurowania wyrywały się prawie z ramiom prymiście, znaczyło, że są zupełnie zdrowe, że można na nich grać do potnej koszuli, do białego rana, do bitki na noże i na gnypy, do chichotliwej ucieczki przez wybite okno. A jak słodko się spało z takimi uzdrowionymi po latach skrzypcami. Trzymałeś je w ramionach i wydawało ci się, że to nie skrzypce przestały chorować, ale jakaś boleściwa cząstka świata i zaświata zgoiła się w tobie, przestała krwawić, zatykać ci oddech, mącić dymnie oczy.
        Jeszcze rzadziej niż na serce chorują skrzypce na duszę. Ja w każdym razie nigdy się z tą chorobą skrzypiec nie zetknąłem, chociaż w duszę skrzypcową wierzę bardziej niż w moją człowieczą. Faktem jest, że słyszałem od szkraba powtarzające się nieustannie opowieści o tej niezwykłej chorobie. Objawia się ona tym, że skrzypce przestają ni z tego, ni z owego słyszeć melodie skoczne, wesołe, chwytające za czuprynę wszystko, co żywe na świecie. I nic wtedy nie pomaga. Nie wydusi z nich ani jednej wesołej nuty najznamienitszy prymista, mistrz nad mistrze, Cygan nad Cyganami, Żyd nad Żydami. Nie przepłacisz ich ani srebrnymi dziesiątkami, ani nawet zielonymi dolarami wpychanymi pod gryf, nie pomoże najweselsza frajereczka, śpiewająca tak i siak, kołysząca się w sobie cielesnej tak, że nawet laskonogim dziadkom to i owo zaczyna się zielenić.
        Ze skrzypiec siąpi najpierw kapuśniaczek żałosny, całodzienny, tygodniowy, miesięczny. Gdy się człowiek przyzwyczaja do tego kapuśniaczka, zaczyna kropić deszczyk smutny, ciągliwy jak ił czepiający się bosych stóp, zalewający ci w szczerym polu oczy, spływający po karku coraz niżej wzdłuż kręgosłupa, póki nie poczujesz, jak stygnie w tobie wszystko, co było radosne. Po deszczu znowu przychodzą mgły i opary. Nie widać w nich ani twojej ręki, ani głowy, ani kawałeczka twojego palca. A po tych mgłach i oparach melodie wyciągane z chorych skrzypiec przypominają psie skuczenie, ale nie to żywe, dziejące się na budzie, w polu, pod jabłonią, w zamkniętym chlewiku, ale to jakby zakopane żywcem, pod zakurdewiałą jabłonką, żeby ją nakarmić, wzmocnić cieleśnie, rozruszać do corocznego urodzaju.
        Chorych na duszę skrzypiec nie da się uleczyć, jak nie da się uleczyć ziemi z wąwozów, rzeki z wirów i człowieka śmiertelnego z przemienienia wiecznego na trawę, na liść zielony osłaniający nas od skwaru.


Rzecz o psach

        - Bywają psy chłopskie i bywają pańskie. Jedne i drugie, podobnie jak ludzie, pochodzą od psiego praboga, urodzonego w psim raju, gdzie nie było pcheł, much, hycli i nie mniej dokuczliwych od nich podrostków rzucających kamieniami, kijami i skamieniałymi na rzemień gruchani ziemi. W psim raju, podobnie jak w ludzkim, było pradrzewo, pod którym nie wolno było podnosić ani prawej, ani lewej łapy, żeby ulżyć pęcherzowi, żeby zostawić po sobie smrodliwą pieczęć. Była też w psim raju prasuka stworzona z kawałka psiego ogona. Ona to namówiła prapsa do obsiusiania pradrzewa, za co wypędzono psi ród z należnego mu raju.
        Odtąd zaczął się gorzki jak piołun psi żywot na ziemi. Psi prabóg, chcąc się zemścić na psim rodzie, zesłał nań plagę much i plagę liszajów. Nie zapomniał też o kleszczach odradzających się nieustannie, wchodzących głęboko pod skórę, wypijających z ciebie krew. I postawił na psiej drodze istotę do siebie podobną, człowieka. Wtedy psa po raz pierwszy zawiódł węch. Zamiast uciekać od tego stworzenia, pies wyrzucony z raju szedł za nim trop w trop, wylizywał z jego śladów zapach potu i zapach polowania, zapach dymu i zapach gotowanej strawy. Ten przyćmiony węch zemścił się na psim rodzie okrutnie. Zanim się psi ród zorientował, o co chodzi, już go przywiązano na łańcuchu do budy i kazano mu szczekać na wszystkich prócz gospodarza, na każdy cień przesuwający się po nocnym sadzie i po nocnym niebie.
        A wystarczyło, że pies urwał się z łańcucha czy też ze sznura, a pławiono go w stawie, w gnojówce, a nawet topiono z kamieniem przywiązanym do szyi, do łap wszystkich. Kara śmierci groziła właściwie za wszystko. Za zagryzienie królika, obok którego tylko pies pozbawiony honoru i smaku, pies ciężko chory, konający może przejść obojętnie. Nie można się było też pobawić zbyt czule z kurą i kaczką łażącą po podwórku. Ba, nie pozwolono psu wynosić ze słomianych gniazd kurzych jajek, obwieszczanych przez te krzykliwe istoty na wszystkie strony świata wrzaskiem, od którego cierpła skóra na grzbiecie. Nie wolno było psu sięgnąć łapą do garnka z kaszą i do patelni ze smażonym mięsem. Nie pozwalano psu jeść razem z dziećmi i oblizywać ich zapaćkanych twarzyczek.
        Zaraz po wypędzeniu prapsa z raju podzielono psią rasę na dwa gatunki: na psy chłopskie, zwane kundlami, i na psy pańskie. Psami chłopskimi przestano się przejmować od razu. Nie tylko że stały się niewolnikami człowieka, ale pozbawiono je wszelkich praw. Potomstwo zrodzone przez nie można było utopić w gnojówce, zabić młotkiem, udusić, wynieść w szczere pole na pożarcie gawronom, w las na rozdarcie przez lisy. Szczeniaka można było sprzedać byle komu. Na psa dorosłego czyhał hycel, czyhali chorzy na suchoty, pomyleni, chłopcy, złodzieje z trutką. Znacznie lepiej wiodło się psom pańskim. One żyły na pokojach, pielęgnowane, karmione smakołykami. Uczono je też całym tygodniami rozmaitych sztuczek w psich szkołach. Opłacano dla nich sławnych korepetytorów, nauczycieli, profesorów. Taki pański pies potrafił służyć jak człowiek, szczekać do taktu grającej dworskiej kapeli, chodzić na dwóch łapach, zaglądać w oczy, a podobno bywały takie psy pańskie, które potrafiły czytać z książki, śpiewać z nut, grać w teatrze i modlić się w kościele, jeśli popełniły jakiś większy psi grzech.
        O tym psim pralosie dowiedziałem się od mojego dziadka, gdy byłem nie większy od skrzypiec i nasz Reks codziennie wycierał mi twarz gorącym jęzorem. Lubiłem wtedy całymi godzinami przesiadywać z Reksem w jego budzie, zbitej z paru desek, wyścielonej sianem. Zapach psiej budy był dla mnie równie miły, jak zapach rozgrzanego konia zaprzężonego do wozu lub do bron. Leżałem w psiej budzie na brzuchu z głową wspartą na chudziutkich rękach, a przy mnie leżał na dwóch łapach Reks. Patrzyliśmy, on brązowymi, ja zielonymi oczami, na podwórze, po którym przechadzał się, jakby był przy szabli, nasz kogut, gdzie kury wydziobywały z trawy wyłażące po deszczu dżdżownice. Czasem zpobliskiej stajni wyskakiwał na podwórze popielaty królik. Wówczas Reks zanosił się ujadaniem, a ja dziecinnym wrzaskiem. Często zasypiałem w psiej budzie i widziałem przez sen, jak na nasze podwórze, pod nasz sad zajeżdżają kolaską wszyscy święci z opowiadań mojej babki i przywożą mi nową procę, czerwonego bąka kupionego na odpuście i konia na biegunach. Reksowi, widać, śnili się w tym czasie psi święci, bo gdy się budziłem z drzemki i spoglądałem w jego ślepia, widać w nich było czmychające sennie zjawy.
        Zanim dorosłem, zanim uświadomiłem sobie, że moim pierwszym przyjacielem był Reks, już go nie było w naszym domu. Którejś niedzieli za wyduszenie wszystkich królików w stajni został skazany na wygnanie. Wywieziono go do trzeciego powiatu, za dziewiątą rzekę. Nigdy z tej banicji nie wrócił. Nie mógł zresztą wrócić, ponieważ psy wypędza się raz na zawsze, a one nie mogą zebrać zwolenników swoich, przyjść z wojskiem, zawojować stolicy, zasiąść z powrotem na tronie. Psy też nie mogą być synami, a raczej psami marnotrawnymi i nie zabija się dla nich, gdyby nawet wróciły, co tłuściejszego królika, jagniątka, prosiaka wyrośniętego. Moje lamentowanie i moje łzy po Reksie ukojono przynosząc mi któregoś dnia w kapeluszu czarnego szczeniaka. Nazwałem go Kruczkiem i od razu, łaskocząc go po miękkim, grubym od mleka brzuchu, próbowałem się z nim dogadać.
        To dogadywanie się z Kruczkiem nie szło mi najlepiej. Pies był jeszcze za mały i nie nadążał za mną, za moimi pomyślunkami i zabawami. Ale po roku zżyliśmy się z sobą jak dwaj bracia mleczni. Wyjąwszy kościół i dalekie jarmarki, na które mnie zabierano od czasu do czasu, żeby mi pokazać, jak się wybiera najlepsze cycaki, króliki, gołębie, cielęta, krowy i konie, nie ruszałem się bez Kruczka nigdzie. Razem też sypialiśmy w stodole zagrzebani po czubki uszu w słodkim sianie. Stamtąd wyskakiwaliśmy na podawaną przeze mnie komendę, każdy do swojego mleka i kaszy. On podskakując przede mną, zaplatając ogonem tysiące haftów w powietrzu, odprowadzał mnie do szkoły. Po szkole, gdy biegłem jak wypuszczony z procy, czekał na mnie pod lipą.
        Przed obiadem, do którego było jeszcze sporo czasu, udawaliśmy się w pola. I zależnie od naszego widzimisię albo wylegiwaliśmy się całymi zdrowaśkami w trawie, albo łaziliśmy po, a raczej pod zbożem, zaszyci w nim na amen. Wychodziliśmy stamtąd żółci od kwiatowego pyłku, kichający. W uszach huczała nam wiele dzwonów, z których najgłośniejszy był dzwon polnych koników i kuropatw. Po wyjściu ze zbóż szukaliśmy ziół w wiosennej łące. On wyszukiwał psie zioła, które listek po listku ogryzał i połykał. Ja zrywałem całe garście zajęczej kapusty i opychałem się nią do czkawki. I znowu leżeliśmy w kwitnącej łące, stawialiśmy koziołki, turlaliśmy się po niej, póki się nam nie zaćmiło we łbach od zieleni i od słońca rozpryśniętego w tysięcznych słońcach rosy.
        Jesienią wychodziłem z Kruczkiem w łąki. Uczyłem go tropić pomykające od kępki trawy do kępki zające, wyskakujące z furkotem kuropatwy, pędzić za czajkami kwilącymi tuż nad łąkami, wygrzebywać myszy z nor. Coraz to częściej zabierałem Kruczka na jesienne wypasy koni. Jeździło się na nie po zapadnięciu mroku i wypasało się konie przy ognisku do północka albo grubo dalej. Jak to przy wypasie koni, opowiadało się tysiące historyjek o duchach, strachach, zwidach, wilkołakach, koniach odartych ze skóry przychodzących pod próg domu, rżących żałośnie. Nasze psy leżące przy nas, wsłuchane w nasze opowieści, wpatrzone w żarzące się ogniska, warczały przez zęby na te opowieści, od których dostawaliśmy wypieków na twarzy, gęsiej skórki na ciele, a włosy stawały nam dęba na głowie.
        A gdy przychodziła zima, łaziłem z Kruczkiem do lasu. Tam w zimowym lesie, jak w szkole, uczyliśmy się obaj poznawać wszystkie pogubione przez ptaki i zwierzęta tropy. Las dla mnie i dla mojego psa był ogromnym kojcem, w którym lęgły się wszystkie baśnie i wszystkie zimowe opowieści klecone przy darciu pierza. Próbowaliśmy też wytropić ten kojec, w którym rodziły się te zimowe opowieści. Kilka razy wydawało się mam, że już jesteśmy na jego tropie. I pewnie byliśmy. Tylko nie umieliśmy, jako zbyt mali i niedoświadczeni, rozchylić ostatniego chojara, świerczka przydymionego śniegiem, pod którym ten kojec z opowieściami się ukrywał.
        Wtedy też od Kruczka, który w owym czasie był mądrzejszy ode mnie, nauczyłem się, że nie zawsze opłaci się chodzić nad rzekę, żeby się w niej kąpać od rana do wieczora, łazić do sąsiedzkich sadów nocami, wybierać jajka z kurzych gniazd na cukierki i obcinać ojcowskie guziki, żeby pograć w klasy. Zamiast milczeć przed wyciągniętym z portek paskiem, trzeba się było rzucić ojcom w ramiona, ucałować, uściskać, uderzyć w płacz, jak w sygnaturkę, na znak, że w nas zbiera się na żal większy od mszy, od modlitwy porannej i modlitwy wieczornej.

Rzecz nudna

        - Zdarza się - opowiadał dziadek Jakub - że przez cały tydzień nie można sobie znaleźć miejsca. Chodzi się z izby do izby, ze stajni do stodoły, spod sadu na skraj pola i nigdzie nie można się zahaczyć nawet o sęk, o drobny listek. Z narastającego w człowieku gniewu wypija się jeszcze jeden i jeszcze jeden garnuszek mleka, zjada się dziesiątą kromkę chleba posypaną solą, rzuca się w nieskończoność bryłami w próbujące usiąść na eternicie gołębie, trzepie pięścią wiercącego się psa, kopie go w podbrzusze i obok konia w stajni nie przejdzie się spokojnie, po ludzku, ba, nawet obok kozy pasącej się na błoniu, wpatrzanej złotymi ślepiami w twoją zaśniedziałą duszyczkę, człowieku.
        Właśnie ta duszyczka, ciągliwa jak ciasto jeszcze nie wyrobione, kiśnie w człowieku, telepie się we wnętrzu ludzkim, jak buciory z trudem wyciągane z gliniastej ścieżki. Chętnie byś napluł w nią, stłamsił w niej niedopałek papierosa, sponiewierał ją jak pokrzywę rosnącą koło drogi, ale nie możesz tego zrobić, bo nie wiesz, gdzie ona jest w tobie, w którym miejscu się gnieździ. Im bardziej się denerwujesz, im bardziej drobisz kroczki po izbie, zapadasz się w osowiałą drzemkę, tym wyraziściej wypływa z ciebie, z twojej wody podziemnej, twoja duszyczka. I próbuje ci zagrać na nosie, dźgnąć cię pod serce, ubóść cię w twój honor kmiecy, pomieszać twój rozsądek chłopski.
        Teraz już latasz koło swojego obejścia jak niedźwiedź prowadzony na łańcuchu. I miejsca nie możesz sobie znaleźć. A w gruncie rzeczy wcale nie latasz koło swego domu, jeno koło duszyczki swojej żałosnej, której nagle przestało się podobać wszystko, co stworzone na radość zmysłów człowieczych. Duszyczka twoja, jak panienka ze dworu, chciałaby odejść tam, gdzie jeszcze nikogo nie było, zajrzeć w takie wody, o których rzekom się nie śniło, wzbić się w powietrze takim ptakiem, jakiego żadne pióro nie uskrzydliło, pomknąć przez las takim zwierzem, jaki się nigdy w bór nie zaszył.
        Po tygodniu męczenia się z sobą, ze swoimi zachciankami, siadasz wreszcie przy stole, wspierasz głowę na rękach i patrzysz całymi zdrowaśkami przez okno na drogę ciągnącą się dwiema wybitymi w piasku koleinami przez błonie. Ani błoniem, ani drogą nie idzie, nie jedzie żadne stworzenie Boże, ale ty ciągle patrzysz na nią. We łbie ci się ćmi od tego patrzenia, w ślepiach migają ci tęczowe płatki, pod językiem rodzą się przekleństwa zasupłane na tysiące węzełków, przydomki tak zafajdane i pokrętne, przeżute jak żołądek krowi, którymi obdzielasz wszystkich sąsiadów, nawet krewniaków. Te przekleństwa, a zwłaszcza te przydomki pomagają ci na chwilę. Jakby ociupinkę rozjaśniło się w twoim łbie, zaiskrzyło się w twoim kurnym ciele przydymionym od prawieków. Ale wystarczyło, żeś się poruszył radośniej w sobie, znowu wciągnęła cię uciekająca przez błonie rozjechana droga, to nic jadące i idące tą rozjechaną drogą.
        Domownicy twoi, znając już twoje siedzenia przy oknie, zapatrzenia, chodzą po domu na paluszkach. Wiadrem nie brzękną, łyżką o stół nie zadzwonią, nie zaśmieją się głośniej, nie pociągną kota za ogon. Chodzą, jakby jeździli na kółkach po niewidzialnym suknie. Bo oni oprócz tego, że się lękają ciebie, myślą jeszcze, że ty przez ten czas ślęczenia przy oknie wydumasz ani chybi bryczkę malowaną, pług samoorzący, a może nawet ożóg, na który wystarczy usiąść, żeby polecieć na festyny czarcie. Na wszelki wypadek trzymają się z daleka d ciebie. Obchodzą cię jak gąsior nalany wiśniowym sokiem, a często jak łajno nie wiadomo przez jakie stworzenie wydalone z siebie.
        Widzisz to wszystko przez patrzenie na drogę wyżłobioną mozolnie w błoniu i już prawie się uśmiechasz na myśl, jaką to ty jesteś władzą, personą, jak powiadają uczenie chłopscy posłowie, ptakiem-cudakiem, jak lubiła mówić moja babka, wypierdkiem, bobkiem piekielnym, jak powiadał zawsze stary wójt. Ale nie możesz się całkiem uśmiechnąć, gdyż nie pozwala ci na to twój honor ojcowski. To siedzisz jeszcze kilka zdrowasiek przy oknie cały w zapatrzeniu i z powrotem we łbie ci się miesza jak staremu kocurowi zaczadziałemu na piecu. Zdarza się często, że zasypiasz przy tym oknie i śpisz do wieczora wsparty czołem na dłoniach. Wtedy domownicy twoi ściągają cię powolutku z ławki, kładą do łóżka, rozbierają i opatulają pierzyną. I zdaje ci się wtedy, że o to ci chodziło, gdy przez cały dzień patrzyłeś na wybitą w błoniu drogę.
        Budzisz się rano i nie możesz patrzeć bez obrzydzenia na wyszorowaną do bieli piaskiem podłogę, na miskę żuru dymiącą na stole, na obrazy święte, po których łażą muchy, jakby to one zbudowały wszechświat i sprawiły, że z rozkładu rodzi się piórko trawy, krzyk ptasi i krzyk ludzki. I wstać ci się nijak nie chce. Leżysz sobie wsparty łokciami o podciągniętą pod głowę poduszkę i bronisz się przed myśleniem o sobie, o czymkolwiek, jak broni się pies przed patrzeniem w ogień. Ale myślenie ma to do siebie, że dzieje się samo i nie można przed nim postawić żadnej faszynowej tamy. To i tobie też się myśli, a raczej ćmi bezrozumnie, można nawet powiedzieć, nie obrażając uszu, że bździ się w twoim rozumie.
        Z tego smrodliwego myślenia bezrozumnego wybija się powoli postać nadobnej dzieweczki. Ona na chwilę, jakby cię hycel dźgnął szpikulcem pod serce, sprawia, że się podnosisz na łokciach, wyciągasz szyję i próbujesz przez przymglone okno spojrzeć pod sad. Ale po chwili nadobna dzieweczka rozpływa się w twojej pamięci, żeby się na jej miejsce mógł zjawić koń. On sprawia, że po całym twoim ciele rozbiegają się mrówki. Sięgasz nawet po portki i po koszulę. Ale ledwieś to uczynił, obraz konia rozpływa się w twojej głowie i z powrotem leżysz w łóżku zapatrzony w powałę pociętą stragarzami, w łażące po nich muchy, na które polują utajone po kątach krzyżaki. Czasem tylko, jak zagubiony przez pradziadka pacierz, piśnie w komorze za przepierzeniem kotna mysz, jak o klarnet zawadzi o szparę w facjatce wiosenny wiatr.
        Po miesiącu wypędza cię z domu twoja duszyczka przyćmiona wiosennie, przydymiona. Uciekasz w pola, w łąki. Całymi dniami przesiadujesz nad rzeką, gdzie patrzysz w wodę tak długo, póki nie zobaczysz w niej sieci ciągnącej z pradna pragwiazdę wbitą w ił, zagrzebaną w wodorosty. Próbujesz schwytać rękami tę sieć i wyciągnąć z rzeki, ale nie chce ci się wstać z trawy, i sieć opada w wodę, zapada się na dno, i pragwiazda nawet nie zdążyła zabłysnąć przed twoiani oczami. Po pragwieździe wydaje ci się, gdy dłużej patrzysz w płynącą wodę, że widzisz w niej odbity cień czegoś przedwiecznego. A po chwili okazuje się, że to tylko koza zerwała się ze sznura i zeszła nad rzekę, żeby oskubywać krzaczki wikliny.
        Znad rzeki pędzisz w wiosenne pola zadymione od zamrozu wychodzącego z ciała ziemi, pełne kłaczków zajęczej sierści, skowrończego śpiewania, brzęczenia pierwszych much i żuków. Przeskakujesz przez rowy wypełnione po brzegi zielonkawą wodą zaciągniętą drobniutką rzęsą, pod którą rodzą się ogromne kule przeźroczystego, jak odwieczne białko, żabiego skrzeku. Próbujesz rozgrzebać ułamanym patykiem te kule, żeby zobaczyć, jak rodzi się z nich kijanka, oślepła jeszcze, przypominająca do złudzenia to wszystko, co cię mierzi w tobie, nie daje ci spokoju, każe ci ślęczeć całymi tygodniami bezczynnie przy oknie, leżeć w łóżku.
        Wiosenne wody ciekną po żółtej od kaczeńców, ogromnej łące, a ty zdjąwszy buty brodzisz po tej wodzie i nie widzisz nawet, jak trop w trop za tobą brodzi bociek. Chcesz się koniecznie przez tę łąkę zalaną wiosennymi wodami dostać do pobliskiego lasu, skąd (a wierzysz w to święcie, gdyż wierzył ojciec twój i dziadek) przyszła do ciebie osowiałość, zaćmienie rozumu, przydymienie duszy. Kołek osinowy już sobie kozikiem wyciąłeś, zastrugałeś, żeby w lesie napaść tę osowiałość, jak wilkołaka utrudzonego po nocy. Ale nigdzie nie możesz jej zdybać. Mokry od potu, z przekrwionymi ślepiami wracasz do domu i czujesz, jak przez zmęczenie rodzi się w tobie chichot niewstrzymany.


Rzecz o zapachu

        - Chciałbym wam dzisiaj opowiedzieć o zapachach rozlicznych ciała naszego chłopskiego i ziemi naszej rodzicielki chleba i owoców. Albowiem, jak powiadał mój ojciec, chłop pachnie ziemią, a ziemia chłopem. Właściwie to powiedzonko mojego ojca wyjaśnia wszystko, co można rzec o zapachu bez roztrząsania trawy na pokosie, rozcierania w palcach ząbka czosnku, rozgryzania ziarnka anyżku. Powiedzonko to nie ma też pretensji do otwierania drzwi stajennych, drzwi wiodących na duszny stryszek, drzwiczek skrzypiących od stodoły, wozówki, drewutni, piwnicy i rozlicznych zakamarków, w których prócz słoi z ogórkami, beczułki z kapustą kisi się odwieczny zapach stęchłej ziemi, nie rodzącej od paru pokoleń.
        Ciało chłopskie wprawdzie pachnie ziemią, ale na tej samej zasadzie, jak Ewangelia pachnie rybami, a Biblia zarzynanym baranem na stosie ofiarnym. Do śmierci nie zapomnę zapachu mojego ojca, gdy byłem nie większy od posadzonej co tylko jabłoneczki. Lubiłem bowiem nie tylko siadywać na ojcowskich kolanach, ale wtulać się całym ciałem, całą istotą w ledwie przeczuwany przez ojcowskie ciało sen, w poranne wstawania zroszone po kolana, w pachnące siarką uciekania przed burzą białą od piorunów, w odwieczne rozkołysania dzwonne przy żniwach potnych pachnących mysio. Wyczuwając ten daleki zapach, zapominało się o ostrym jak brzytwa ostrzona na wojskowym pasie końskim zapachu. Od końskiego zapachu nie można się było wyzwolić nawet w lecie, kiedy człowiek mógł się kąpać i kąpał się w rzece dwa razy dziennie. Tym zapachem przesiąknięta była nie tylko skóra, ale śmiało można powiedzieć, że dusza chłopska, która zresztą nie krzywdowała sobie z tego powodu. Mnie ten koński zapach potu, nawozu, końskiego rżenia i końskiego snu na stojąco nie przeszkadzał wcale. Zawsze łączył się dla mnie z zapachem dojrzewających wiśni, porannego błonia białego od wyskakujących z ziemi pieczarek, a później a rozgrzebanym, zrytym kartaczami pobojowiskiem, z krwią ludzką i zwierzęcą wyciekającą z przebitej bagnetem klatki piersiowej, z rozpłatanego brzucha.
        Zupełnie inaczej niż mój ojciec pachniała matka. Wprawdzie rzadziej siadywałem na jej kolanach, gdyż matka nigdy nie miała czasu, ślęcząc, a raczej łażąc na klęczkach, na bałyku po polu, kręcąc się nieustannie z warząchwią, z kopyścią koło kuchni, z wiaderkami, skopcami i ceberkami po stajni, ale zawsze udawało mi się dopaść jej podołka w niedzielne popołudnie, kiedy jej usta nie zamykały się od szeptanych litanii, a palce przesuwały ziarnko po ziarnku bukowy różaniec. Wtulałem się w jej modlitewny zapach bijący z dwóch krochmalonych halek, trzech spódnic, z wyszywanych gorsetów, tybetek zarzuconych na głowę, jedwabnych i wełnianych szalówek zarzuconych na ramiona, gdy było chłodniej w izbie, i natychmiast przenosiłem się do raju, gdzie święci dla takich jak ja berbeci szykują pełne sąsieki jabłek, pełne stryszki orzechów i sprawiają, że kramarze nie chcą brać ani grosza za pukawki, korkowce, baloniki, kawaleryjskie czaka.
        Jeszcze inaczej od moich rodziców pachnieli dziadkowie. Zapach ich ciała bliższy był zapachowi ziół, suszonych śliwek, pomarszczonych jabłek leżących zbyt długo w sianie. Lubiłem się ocierać o nich, łasić, ale nie bardzo podobało mi się przesiadywanie na ich spiczastych kolonach, suchych jak kamień sypiący iskrami na hubkę, na trawę przybrzeżną wyschniętą na upale. Ich kolana przypominały mi o corannym ujeżdżaniu naszej starej kobyły, tak suchej, że po zejściu z jej grzbietu nie mogłeś, bratku, zrobić jednego kroku, żeby nie syczeć jak indor, tyle że nie ze złości, jeno z bólu. A kobyłę trzeba było ujeżdżać, żeby nie zdechła z zapieczenia, mimo że twoje pośladki były zdarte do żywego mięsa. Nic też dziwnego, że stroniłem od spiczastych kolan moich dziadków. Ale chyba nie tylko z powodu tej spiczastości. W ich zapachu było coraz więcej sypiącego się próchna, murszejących na wiosnę liści, toczonych przez korniki w zakrystii, na kościelnym strychu drewnianych świętych, aniołów, Chrystusów i Bogów Ojców.
        Dlatego po zdrowaśce, po dwóch uciekałem z dziadkowych kolan i czym prędzej wskakiwałem na kolana zjawiających się często w naszym domu młodych ciotek. Wpadały do nas na ćwierć, na pół dnia, żeby się pochwalić co tylko narodzonymi pociechami zakutanymi w szale, w pieluchy, w śpioszki. Kładło się takie berbecie, ssące nieustannie smoczek albo któryś z paluszków, i można było sobie potrajkotać do woli. Słuchając, jak rozmawiają moje ciotki z mamą, zawsze wyobrażałem sobie, że mają one ukryte maszynki do robienia tysięcy słów, takie korkowce szybkostrzelne. W tym trajkotaniu zapominały się do tego stopnia, że nie tylko pozwalały mi całymi zdrowaśkami przesiadywać na kolanach, ale huśtać się na nich, ujeżdżać je w nieskończoność.
        Zmęczony, z wypiekami na twarzy przytulałem sąę do wezbranych piersi ciotczynych i zasypiałem mimo coraz szybszego trajkotania. Ale jeszcze przez sen czułem zapach macierzyństwa. Nie chodziło tu nawet o piersi wzbierające mlekiem, rozsadzające stanik. Był to zapach rozgrzanego wczesną wiosną błonia, wierzb jeszcze kleistych puszczających pierwsze żółte listki, cierpkich kaczeńców i mleczów, pszczół próbujących po jednej, po dwie wyjrzeć z barci zaszytej woskiem, zalepionej miodem. Ćmiło mi się w głowie od tego zapachu i zapadając się w drzemkę na ciotczynych kolanach wyobrażałem sobie, że na powrót jestem takim małym berbeciem leżącym na łóżku, tyle tylko że ssącym zachłannie z obydwu piersi naraz.
        Nie było zresztą domownika, krewniaka, a sądzę, że również człowieka we wsi pachnącego podobnie. Wprawdzie zapach każdego z nich można było wyprowadzić z ogólnego zapachu matki naszej, ziemi, ale oni, jako istoty rozumne, chcące się przypodobać nie tylko niebiosom, dorzucali do tego ogólnego zapachu swój zapach cielesny i duszny. Nie dziwiłem się też później mądralom wiejskim, którzy wcale nie musieli się przysłuchiwać rozmawiającym chłopom, żeby po rozsiewanym wokół przez nich zapachu dowiedzieć się wszystkiego o ich pomyślunku, rozumie, usposobieniu. Mądrale wiejscy powiadali, że rozum ludzki, rządzący słowami, układający weselne przyśpiewki, mowy weselne, pogrzebowe, oracje na rozliczne okazje, ma też swój zapach pieczętujący wszystko. Chyba mądrale wiejscy mieli rację, bo gdy dorosłem, zdarzyło mi się spotykać ludzi tak pozbawionych zapachu, jakby ich trzymano nieustannie w ługu.
        Różnią się też zapachem wsie. Moja wieś pachniała zawsze dla mnie baśnicą, trawą rosnącą nad rzeką, pod wikliną. Po tej trawie lubią łazić całe w białych pęcherzykach winniczki. Nie można też chyba z naszej wsi zeskrobać majchrem zapachu mulistej rzeki, ryby idącej na tarło, wiklinowych płotów, tych wysuszonych, łamiących się za dotknięciem krowich rogów, i tych odrastających wiecznie, nigdy nie przycinanych siekierką, krzewiących się bujnie, mimo że je strzygą zębami wszystkie kozy. Natomiast wieś podleśna pachnie już troszkę inaczej. Przede wszystkim nie zeskrobiesz z niej zapachu suszonych i kiszonych grzybów, choinkowych płotów, rzepy i karpieli zasadzonych na piaskach. Jeszcze inaczej pachnie wieś parafialna. Nie tylko Bogiem, co się samo przez się rozumie, obrazami świętych natartymi rzepakowym olejem, sztandarami, feretronami przesypanymi naftaliną, ziołem bagiennym, ale również piernikowym odpustem pirotechnicznym, sennym od kiszonych ogórków, gruszek ulęgałek, kminkowych chlebów pokrojonych na ćwiartki.
        To samo można powiedzieć o okolicznych miasteczkach. Z tą tylko różnicą, że miasteczka łączy z sobą zapach króliczych skórek kupowanych przez co biedniejszych handlarzy, szczurzy zapach ścieków, domów krytych papą, z których w upały ścieka smoła, targowic porytych przez racice, kopyta, świńskie ryje, zaścielonych po kostki słomą, sianem, zwierzęcym łajnem, piórami kurzymi i gęsimi, krwią rozlaną niewinnie nad studzienką ściekową. Nad tym wszystkim unosi się jeszcze barchanowy zapach bławatnych sklepików, piernikowy sklepów z pieczywem i śmiertelny zapach miejskich jatek.
        A wszystkie te zapachy mają swój prapoczątek, swoją pępowinę w rozdartym pługiem boku ziemi. Przeto nie będę wam o jej pachnieniu opowiadał, jak nie opowiada się tajemnic, o których wiedzą wszyscy. Chciałbym wam tylko przypomnieć, że nie należy jej kopać w podbrzusze, gdyż nie kopie się w podbrzusze nawet kotnej wilczycy, nie należy pluć jej w usta, jak nie pluje się nawet w zażabioną studnię, i naigrawać się z niej nie należy, chociaż jest wiecznie gnojna, uznojona, przesiąknięta potem i łożyskiem rodnym.


Rzecz o oczach

        - Od maleńkości patrzyły we mnie oczy. Para źrenic rozszerzających się kocio, zmieniających kolor zależnie od pory roku i dnia. Były to same oczy nie umieszczone w ludzkiej, zwierzęcej, ptasiej czy też rybiej głowie. Patrzyły we mnie i zawsze wiedziały o mnie więcej niż Jantoska, moje dzieci, kumplowie moi z kawalerki i z wojaczki, a nawet więcej niż ja, stary gawron, nie dający się wykołować byle strachowi na wróble. Nie były to jednak oczy boskie. Nie przypominały oka opatrzności, diabelskiej źrenicy. Tamte źrenice były białe, białe bez reszty, jakby były zbudowane z widma słonecznego. Natomiast źrenice wpatrzone we mnie nie różniły się niczym od ludzkich.
        W odróżnieniu od źrenic ludzkich nazywałem je oczami roślinnymi lub wodnymi. Długo zresztą nie mogłem się do nich przyzwyczaić. Wpatrzone we mnie nieruchomo, szpiegowały każdy mój krok, widziały każdy mój uczynek. Wyobrażałem sobie, że takie oczy chciałby mieć każdy policjant, car, dyktator. Nic też dziwnego, że próbowałem się pozbyć tych oczu. Opędzałem się od nich bryłami i kamieniami. Rzeźnickim nożem dziurawiłem miejsce w miejsce powietrze, przecinałem je ułańską szablą, oblewałem benzyną i podpalałem. Chodziłem do wróżek, do zamawiaczy uroków. Nikt jednak nie potrafił mi pomóc. Oczy, wpatrzone we mnie oczy, widzę po dziś dzień. Przyzwyczaiłem się do nich, zżyłem się z nimi, chociaż one nie zobaczyły za mnie dodatkowo nawet mrówki, nawet zgubionej w trawie miedzianej pięciogroszówki.
        Znacznie później, gdy służyłem w wojsku i nad Piavą opędzałem się bagnetem od Italiańców i od szczurów, spotkałem kilku chłopców, w których też wpatrywały się nieustannie dwie źrenice. Jeden z nich, uczony w galicyjskim gimnazjum, wytłumaczył mi, że takie źrenice dawane są istotom szykowanym na apostołów, mędrców, wodzów, a co najmniej na gadułów wiecowych. Nie bardzo mi to tłumaczenie uczonego galicyjskiego odpowiadało, bo nigdy nie przemawiałem na żadnym wiecu. Chyba że rozmowy z wami, bajdurzenia moje coniedzielne ktoś kłamliwy okrutnie wiecowaniem by nazwał. W każdym razie lżej mi się zrobiło na sercu, że te oczy to nie tylko moja tajemnica i utrapienie kmiece.
        Po ożenku z Jantoską przyzwyczaiłem się tak do tych źrenic, że prawie o nich zapomniałem. Bo i jak mogło być inaczej. Z każdym dzieckiem przychodzącym na świat było coraz więcej kłopotów, a one i spadające na nas od czasu do czasu nieszczęścia sprawiły, że przestałem się bać wpatrzonych we mnie nieustannie źrenic. Zresztą nie miałem żadnego grzechu na sumieniu i serce moje było lekkie. Czasem tylko, gdy zasypiałem pod wierzbą na błoniu, czułem przez sen, że patrzą we mnie zielone źrenice podobne do dwóch wąskich wierzbowych listków, a od tego patrzenia zielenieje we mnie wszystko coraz dalej i dalej.
        Do dzisiaj nie wiem na pewno, ale chyba te wpatrzone we mnie źrenice sprawiły, że widziałem więcej niż moi rówieśnicy, więcej niż moja Jantoska, która nawet miesiączek utopiony na dnie studni potrafiła wypatrzyć. Z tych też pewnie powodów rzeki, rzeczki, las, błonia, wierzby na nich rosnące, wszystkie trawy i wszystkie drzewa w sadzie miały swoje oczy wpatrzone w nas, w swój świat i swój zaświat. Chociaż nikt z nas nie jest pewien, czy nie patrzą na nas wody dookolne i drzewa posadzone przez dziadów naszych i pradziadów. One, krewne nasze najuboższe, wycinane w pień, obdzierane z łyka, zarzynane piłą, pokrwawione od zwierzęcych rogów i zębów, pilnują naszych domów przed wichurami szalonymi, przed planetarnym strachem, który na pewno jest, gdyż nie szczekałyby bez potrzeby psy uwiązane nocą do budy, kiedy nie drgnie nawet listek na topoli.
        Nie mogę jednak powiedzieć, że widząc więcej od niejednego z naszej wsi, potrafiłem odczytywać ludzkie myśli, uczynki popełnione w tajemnicy przed ludźmi i przeciwko nim, uczynki, które dopiero zostaną popełnione. Nie umiałem też przepowiedzieć sobie ani bliźnim nawet najbliższego dnia, nawet orki jutrzejszej pod lasem. Nie było też mowy o tym, żebym wróżył pannom na ożenku, kawalerce wybierającej się w konkury, młodym wdówkom pragnącym wyjść za mąż, ożenić się bogato i robotnie. Czasem tylko przychodził ktoś do mnie z listem tajemnym napisanym zza Wielkiej Wody. List odczytywałem i nakładając okulary udawałem, że pod słowami widzę dolary, co się zresztą od czasu do czasu sprawdzało. Nigdy jednak nie widziałem za ludzkimi plecami śmierci, choroby, nieszczęścia zjadającego duszę.
        Od nieszczęść były oczy czarownic, garbatych zakurdywialców, pokrętnych pokraków, powsinogów, wróżbitów, różdżkarzy od wody i od potopu, przepowiadaczy ognia, głodu i pomoru, plagi myszy i plagi wędrownych szczurów. Do nich się chodziło ciemną nocą, gdy księżyc zszedł już z jaśniejszej połówki nieba, i dostawało się ziele zielone, czerwie czerwone, łajno w brzuchu spieczone. W życiu swoim zetknąłem się z niejedną czarownicą i z wróżbitą niejednym. Oczy ich, panienki w tych oczach, źrenice, jak się je po miastowemu nazywa, nie różniły się niczym od waszych, wpatrzonych we mnie i dalej, pewnikiem w dzierlatki na festyn spieszące, rozbierające się w wiklinie, żeby nago wejść do wieczornej rzeki i kąpać się w niej chichotliwie. Może były tylko płochliwsze.
        Ale zdarzyło mi się widzieć czarownicę, która niby to miała oczy podobne do waszych, lecz wystarczyło się w nie wpatrzeć, a zapominałeś o matce rodzonej, domu, frajerce, z którą chadzałeś na odpusty i wszystkie jarmarki, i szedłeś za nią, gdzie tylko ona chciała, i robiłeś wszystko, co ci rozkazała. Czarownica ta, niemłoda już kobieta, znana była z tego, że w młodości zadała paniczowi ze dworu takie ziele utarte na proszek, że ten sypał pod jej stopy garściami reńskie i dróżkę od jej domu do siebie kazał wymościć jedwabiem czerwonym, i koziołki jej bezrogie kupował, czarne kury, żeby je zarzynała i w siłę czarodziejską rosła. Tak go ta czarownica omamiła, rozkochała w sobie, rozmiłowała, że na rękach ją nosił na oczach całej parafii, a w parku koło dworu pomnik jej postawił i modlił się do niego jak do Marii Najświętszej.
        Widziałem oczy tej czarownicy. Gdy się w nie człowiek zapatrzył, dym z nich szedł i błyskało się w tym dymie, iskrzyło i ciemniej w nich było niż w paprociowym lesie. Bardziej wtajemniczeni powiadali, że nie tylko tu o oczy chodziło. Ponoć ciało tej czarownicy było tak fikuśne, tak do kochania, do miłowania lubego skłonne, że nawet kamień położony przy niej dostawał gęsiej skórki, pocił się jak mysz i popiskiwał z ledwie przeczuwanej rozkoszy. Nic też dziwnego, że czarownicę tę co zacieklejsze dewotki z parafii chciały nie tak dawno pławić w stawie, w gnojówce. Parę razy napadły ją w polu, pod lasem i obiły kijami, że później przez kilka dni chodziła sina, jak tarnina pod jesień, i na tę siność nie pomagała nawet czarcia maść.
        Spotkałem się też z ludźmi, o których mówiono, że mają złe oczy. Wystarczyło, że taki spotkał cię na drodze, a krok ci pomylił, zdybał cię na śpiączki, a zamiast góry mięsa widziałeś wołu rozłażącego się po okolicy na robakach. Zdarzało się, że taki spojrzał kuso na cieślę obrabiającego toporkiem okrąglaki na przyciesie, a po chwili już cieślę wieziono furką do szpitala z rozpłataną do kości nogą. Do studni taki zajrzał, a po tygodniu kumkały z niej żaby. A nie daj Boże, żeby taki do dzieży okiem łypnął. Chleb się całymi miesiącami nie udawał, zapadał tuż przed wypiekiem albo nie wyrastał w piecu, rozłaził się, rozsypywał na otręby. Trzeba dopiero było rozczyniać mąkę na wodzie święconej, sprowadzanej daleko zza Wisły.
        Bywali też ludzie, którzy mieli oczy pogodne. Spotykałem ich, gdy siedzieli na progach domów na błoniu pod wierzbami. Byli to zazwyczaj ludzie starzy albo ludzie ułomni na ciele. Przychodziło się do nich z kawałkiem podpłomyka, z garnuszkiem słodkiego mleka, z jabłkiem lub po prostu z gołymi rękami i patrzyło się w ich źrenice, i napatrzeć się nie było można. Takie są pewnie oczy wód i oczy traw bezbronne, niewinne jak pisklęta ptasie, co tylko wylazłe z rozbitej skorupki. Do nich, do starców, do ludzi ułomnych cieleśnie przychodźcie, jeśli chcecie zasnąć w spokoju, posiedzieć bezpiecznie i z daleka od kłótliwego domu, dokuczliwego świata, własnego sumienia nie dającego wam oka zmrużyć. I zapomnijcie o tych złych oczach, o których wam opowiadałem, jak ja zapomniałem o źrenicach wpatrzonych we mnie.


Rzecz o śladach

        - Może to prawda, że śpiewanie rodzi się na wiosnę w gęstej trawie podbitej rosą, w pąkach rozwijających się kleiście, w majowym deszczu pachnącym natarczywiej od cielęcia, które jeszcze całe czuć ciągliwą siarą, ale najwięcej pieśni śpiewa się po pierwszym śniegu, pod sędzielakiem, kiedy wody krzepną na mrozie i Wielki Wóz na niebie grzęźnie po synkle w zaspach. Wówczas rozsupłują się zgrzebne i kolorowe przędze naszych westchnień. Z nich, jak dawniej, tka się na krosnach wszystkie pieśni, jakie są potrzebne duszy ludzkiej, żeby nie sczerniała z tęsknoty, nie skapiała jak gromnica z żalu, nie wychudła na pasyjkę z miłowania lubego, nie zapamiętała się w nienawiści i nie sięgała po nóż na weselu.
        Dlatego zima w mojej pamięci łączyła się z kołowrotkiem, na który całymi wieczorami nawijało się nić konopną i lnianą. A ponieważ śpiewano przy tym nieustannie, wydawało mi się, że kołowrotek zamiast przędzy nawija na wrzeciono pieśń nuconą w nieskończoność. Gdyby nie było tych pieśni, zima byłaby nie do wytrzymania. Nie pomogłyby nawet kolorowe ptaki siadające na skarlałym sadzie, złodzieje próbujący z żerdek pościągać pierzyny w czerwonych wsypach, wesela pomykające w zapusty na dzwonnych saniach, rzeka ścięta lodem do samego piasku i dzwoniąca po nocach, drzewka pękające na siarczystym mrozie do rdzenia, młodziutkie czarownice próbujące przelatywać na miotłach tuż nad wikliną, ćwiczące ledwie wyrośnięte lotki przed czekającymi je majowymi sejmikami i czarcimi zabawami, ucztowaniami.
        Zima była też tą porą roku, kiedy przypominano sobie wszystkie opowieści, bajdy, gadki. Układano z nich chłopską księgę, której trzeba się było uczyć na pamięć, żeby przekazać ją w darze dzieciom i wnukom. Z tej księgi wynikało, że zimą nie tylko młode czarownice uczą się fruwać, ale że pod zamarzniętą ziemią rodzą się strzygi, wilkołaki, rozmaite stwory przebrzydłe dokuczające chłopu przez cały jego żywot. Przeto zimą nie dotykało się ziemi łopatą i kilofem, żelaznym drągiem, nie raniło się drzew scyzorykiem i siekierą. Opatulało się drzewa słomą, domy gaciło się zsypanymi za wiklinowe płoty zgrabionymi w lasach liśćmi, a ziemię skutą lodem błogosławiło się pacierzem wieczornym.
        Lubiłem zimę. Wstawałem wcześnie, odchuchiwałem w zamarzniętym oknie dziurę i patrzyłem przez nią na błonia zasypane śniegiem, na nieruchome wierzby całe w sędzielaku, na posiwiały za łąkami las. Ubierałem się w barani kożuch, w buty z cholewami i wychodziłem w zasypany po kolana, a często po pazuchy świat. Szedłem przed siebie, póki się nie rozgrzałem, póki za mną nie zatarła się ledwie widoczna pod białymi sadami słomiana wieś. Na zmarzniętym na kość śniegu, po którym można było iść jak po lodzie, ledwie przyprószonym świeżym puchem spadłym w nocy, pełno było zwierzęcych i ptasich śladów. Ślady te przecinały się, biegły obok siebie, kluczyły z dala od stodół, od stawów zarośniętych wikliną i tatarakiem.
        Bez trudu rozpoznawałem zajęcze, lisie i psie tropy. Nie miałem też kłopotu z gawronimi i sroczymi śladami. Pełno ich było wszędzie. Ale od czasu do czasu natrafiałem na drobniutki ślad przebiegającej po śniegu myszy, szczygła, gila. Spod moich nóg z furkotem wzlatywały w powietrze wygłodzone kuropatwy, ocalały z polowania bażanci kogut. Często tuż za wiejskimi opłotkami natykałem się na trop tchórza i polnej kuny. Nad rzeką udawało mi się zdybać polującą w przerębli wydrę, przebiegającą po lodzie łasicę. Raz nawet w swoim życiu widziałem bielszego od westchnienia gronostaja. Szedłem po zostawionych przez niego śladach, ale urwały się w jakiejś śnieżnej rozpadlinie, spod której wysypywał się suchy piasek.
        Zima, jej biała skóra zdradzała tajemnice ptaków i zwierząt. Była ona jak chłopska księga nie tknięta piórem, w której niepiśmienne stworzenia Boże podpisywały się krzyżykami, pazurami, łapami, pogubionymi w locrie piórami, sierścią wyrwaną z brzucha, krwią rozlaną w boju, w ucieczce przed drapieżnikiem. Tę księgę znałem na pamięć i wyrwany w środku nocy mogłem z niej czytać z zamkniętymi oczami. Szanowałem też tę księgę na równi z przepowiedniami królowej Saby, z książeczką do nabożeństwa zostawioną mi przez pradziadka. Wystarczyło mi się przejść po tej księdze rankiem, żeby zobaczyć, ile rozlano niewinnej krwi, rozszarpano gorących brzuchów, żeby się dobrać do jelit z łajnem, jak zamierało do ostatniej lotki skrzydło gołębie w jastrzębich szponach, jak w gardle więzło ostatnie ćwierknięcie, ostatni pisk mysi.
        Nie przyjmowałem zresztą tej księgi jako pamiętnika, w którym z upodobaniem zapisuje się wszystkie popełnione zbrodnie, wydane wyroki. Szukałem w niej takich śladów, które by mi nie przypominały ani ptaka, ani zwierzęcia, ani tym bardziej człowieka. Kilka razy udało mi się wytropić takie ślady w lesie, które nie były śladami znanych mi zwierząt. Szedłem za nimi całymi godzinami, przedzierałem się przez zasypany po uszy las, przystawałem na polankach objawionych nagle jak błysk rozwartego noża i nie mogłem wytropić tego zwierzęcia. Bo też nie było to zwierzę, tylko sen o zwierzęciu, legenda dawna, która nie została zabita razem ze zwierzęciem, jeno się błąka po łące i po lesie po śmierci.
        Często też próbowałem iść za śladami ludzkich stóp. Chciałem się dowiedzieć, kto łaził po błoniu zasypanym śniegiem, kto zaglądał do zamarzniętej studni z żurawiem, wycinał czerwoną, jakby co tylko przestała biczować Przedwiecznego, rokicinę, turlał się z pagórka jak niedźwiedź, udawał ptaka z postrzelonym skrzydłem, kto się podpisywał na śniegu dębową laską, kto próbował gorącym moczem wytopić na łące nienawistne imię. Często dochodziłem do zagubionej w lesie leśniczówki ledwie prószącej dymem, do chałupy na skraju wsi, do kościoła opuszczonego dawno, w którym na kość zamarzło ciało Boże, że nie czuć go nawet śmiercią i stearyną. Najczęściej jednak po tych śladach dochodziłem do okolicznych miasteczek, gdzie handlowano zajęczymi skórkami, kradzionym pierzem, końmi, ściągniętymi z kurnika kurami, wyjętymi z chlewika cycakami.
        Ale bywało, że ślady ludzkie początkowo przechodziły w tropy pozostawione przez racice, a racice w ptasie pazury rozszarpujące drapieżnie wszystko, co boskie. Bałem się tych śladów, nie wiedziałem, co o nich myśleć. Zasypywałem je świeżo spadłym śniegiem, wdeptywałem głębiej w śnieg podkutymi buciorami, modliłem się nad nimi i odchodziłem do domu przekonany, że nie wszystko dane jest nam widzieć i poznać, nawet wtedy, gdy idziemy po wyraźnie zostawionych śladach. Zresztą nie tylko ja bałem się tych śladów. Znałem myśliwych z dziada pradziada, którzy opowiadali, że przynajmniej raz w życiu spotkali widmo zimy, ducha szaraka, sarny, dzika. Udawali, że tego nie widzą. A później w domu czyścili strzelby święconym olejem makowym, przecierali oczy opłatkiem wigilijnym, omiatali się, jak z planetarnego pyłu, brzozowymi miotłami zrobionymi z gałązek poświęconych na Zielną.
        Mnie się nie udało widzieć widma zimy, ducha zwierząt, chociaż spotykałem ślady tak niezwykłe, że milkłem nad nimi, jakbym nagle ugrzązł w beczce z roztopionym woskiem. Nie próbowałem nawet iść po nich, żeby sobie nie napytać biedy. Było bowiem w naszej okolicy sporo takich, którzy tropili te niezwykłe ślady i teraz miejsca nie mogą sobie w domu znaleźć, krzyczą po nocach, jakby ich odzierano ze skóry, uciekają przed bliźnimi swoimi lub rzuca ją się na nich z żelazem. Zresztą przestrzegano mnie przed tymi śladami jeszcze w dzieciństwie, kiedy z dziadkiem chodziłem zakładać wnyki na zające i na kuropatwy, żelazne paście na kuny, włosiane kobyłki na szczygły. Z dzieciństwa też pamiętam, jak któregoś ranka, gdy wyszedłem pod sad, zdrętwiałem na widok ogromnych śladów wytopionych do zamarzniętej ziemi w śniegu. W żaden sposób nie mogłem ich pojąć. Dopiero koło południa dowiedziałem się, że dziadek, pokłóciwszy się z babką, powynosił co tylko upieczony chleb pod sad i powrzucał go do śniegu.
        Teraz, gdy nogi już mnie tak lekko nie niosą, rzadko wychodzę w zimowe pola, w las, a nawet nieczęsto zjawiam się pod sadem. Przez okno tylko widuję zwierzęta zapisujące swoje pieśni codzienne w księdze zimy, ptaki gubiące w niej piórko po piórku, czarownice próbujące polatywać nad nią, senne widziadła, sny nasze krzyczące, odzierane ze skóry, proszące, żeby nam na starość nie odmawiano kromki chleba, garnuszka mleka i ciepłego kąta na przypiecku, kochani, na przypiecku wyścielonym skórami.


Rzecz pokraczna

        - Jantoska moja twierdzi, że bywają na świecie takie różności, o których się ludziom nie śniło. Nie tylko w morzach niezgłębionych, w trawach nie koszonych, w przestworzach przez zorze nie schodzonych, ale również w szopie, w drewutni przystawionej do tylnej ściany domu, w studni, w dzikim bzie rosnącym na śmietnisku. O nich śpiewają żebracy chodzący po wsi od domu do domu, ułomni chadzający na wszystkie odpusty, pokutnicy wędrujący do wszystkich miejsc słynących cudami, nowo nawróceni niedowiarkowie biczujący się codziennie słowem najgorszym, ubraniem najlichszym, a bywa, że również rzemieniem, w który wpleciono kawałki ołowiu, mniejsze gwoździe.
        Jantoska wie wszystko, to trzeba jej wierzyć i nie wątpić, zwalając winę na jej skłonność do przywidzeń, babskiej przesady, gadulstwa. Wierzyłem jej też, gdy przychodziła z lasu i powiadała, że widziała garbate brzozy z ogromnymi skrofulicznymi naroślami. Nie miałem powodu wątpić w jej opowieść, gdyż sam takie brzozy spotykałem. Ale Jantoska widziała, jak z tych skrofulicznych narośli wypijał niebieski duch zieleni moc leśną długim dziobem, przypominającym szprychę od roweru. Początkowo był nie większy od zielonego dzięcioła, ale z każdym pacierzem powiększał się tak, że pod koniec widzenia nie mieścił się w koronie brzozy, w zagajniku pachnącym ustronnie leśnym zaświatem.
        Widywała też często ducha wody nie większego od kota, który lubił się wylegiwać w bajorku nagrzanym na wiosennym słońcu. Można się było przypatrywać temu duszkowi do woli, byle tylko nie przestąpić go, nie nachylić się twarzą nad nim. Zanim się spostrzegłeś, on wskakiwał ci na ramię, na kark i nie mogłeś się wyzwolić przez kilka tygodni od sztywności, od strzykania, gorączki trzęsącej twoim jestestwem w nocy. Często nie ustępował wcale i przyginał cię coraz bardziej do ziemi, że pod koniec żywota wyglądałeś jak kabłąk, jak ogromny dziób kruka zwinięty w obwarzanek nie mogący sięgnąć po kęs jadła. On też, spokojny zazwyczaj, nie robiący krzywdy nikomu, baraszkujący z dziećmi kąpiącymi się na płyciźnie, wciągał za nogę w sine wiry wybranych, upatrzonych wcześniej podrostków, panny na wydaniu, kawalerów rosłych i śmigłych jak topole.
        Widywała też Jantoska ducha ziemi. On, w przeciwieństwie do ducha zieleni i wody, zjawiał się jej rzadko. Zazwyczaj wtedy, gdy żęła sierpem proso. Jantoska twierdziła, że duch ziemi przepada za jaglaną kaszą ze śliwkami, za tą pierwszą potrawą, jaką ponoć jadł człowiek po wygnaniu z raju. Duch ziemi był prawie niewidoczny, rzadko tylko przemieniał się w ziemnego psa, poszczeku jącego pokornie nad wygrzebaną jamą. Popiskiwał jak widemko mysie zjawione z przerażeniem ziarnku pszenicy. Ocierał się nagle o ramię, łaskotał cię pod kolanem, a lubił też wejść tam, gdzie nie trzeba, żeby kobieta nie mogła usiedzieć spokojnie na miejscu przy chłopie swoim, tylko pędziła z wesela na wesele, z zabawy na zabawę. Stąd też, twierdzi Jantoska, ta większa u bab zachłanność na tańcowanie, pohukiwanie, zaglądanie do luster, a gdy ich w domu nie ma, do stojących źródeł i do rzek żywych przepływających po dolinie ogromnymi zwierciadłami.
        Pewnikiem bystrzejsze oczy Jantoski sprawiły, że w naszym domu, w każdym kącie, w komorze, na strychu, pod progiem, za stragarzem, w beczce po kapuście, pełno było nie widzianych nigdy przeze mnie żyjątek, dobrych stworów, które opiekowały się każdym garncem mąki, każdą ćwiercią zboża, kawałkiem słoniny, makiem zsypanym do lnianego woreczka, suszonymi grzybami, zielem rozmaitym wiszącym w pęczkach koło pieca. Zaraz po ślubie, gdy Jantoska jęła mi o tych stworzonkach opowiadać, opisywać je, zostawiać dla nich okruszki chleba, rozlewać krople mleka, miodu, chodząłem po izbie jak na szczudłach bojąc się, że je rozdepczę ufajdanymi w gnojnej ziemi buciorami. Sam się przyłapywałem na tym, że wylewam resztki mleka z garnuszka w kąt izby, strzepuję okruszyny za piec. Spluwałem z obrzydzenia i wybiegałem z domu w pola, żeby przewietrzyć się z przywidzeń, z omamów, narzuconych mi przez moją babę.
        Pełno też było tych stworzeń, często nie większych od paznokcia, od ziarnka maku, w stajni, w stodole, w sadzie, w każdym drzewie z osobna. Zazwyczaj były to żyjątka dobrotliwe, opiekujące się wszystkim, co człowiekowi niezbędne do życia, uciechy oczu, złagodzenia charakteru, pobudzenia myśli, ciepła w sercu ściśniętym przez żal niespodziewany. Ale bywały też stwory pokraczne, dokuczliwe, których należało się , strzec, unikać ich, zabijać modlitwą, pokorą, pokutą. One sprawiały, że człowieka napadały duszności i ściskały za szyję jak obręcz gwint po gwincie, pókiś nie zzieleniał, nie zsiniał i nie upadł bez zmysłów. One rozsiewały w płucach młodzieniaszków zarazę powodującą, że taki już nigdy nie mógł odpluć z duszy swojej, z jestestwa ludzkiego kostuchy ciągliwej i umierał dzień po dniu, kapiał jak gromnica postawioną na oknie w czas burzy sierpniowej.
        A ile te stworzenia, pokocone z czyjejś nienawiści, z przekleństwa cięższego od kamienia żelaznego spadłego z niebios, zmarnowały niemowląt co tylko urodzonych, dzieci jasnookich oczekiwanych długo, wytęsknionych, wybłaganych na kolanach po kościołach. Nie zliczyłbyś ich, choćbyś miał liczydło zrobione z wszystkich białych kamieni wygrzebanych z dna rzeki. One, te stworzenia, sprawiły, że po naszej wsi chodzi Tośka z głową wciągniętą w ramiona, niewidoczną z daleka, z garbem obustronnym. Ta jej ułomność cielesna spowodowała, że jej dusza jest o jedną świecę, naftową lampę większa od naszych grzesznych, nie mogących się powstrzymać od uciech cielesnych, świecących błędnymi ognikami na bagnach i torfowiskach. One też powchodziły w ciało wielu moich sąsiadów i psują ich od środka, że nie można z nimi pogadać spokojnie, nie można przystąpić do nich bez kija, przejść obok, żeby się nie pokaleczyć jak o drut kolczasty. Nie przeklinam ich, nie szydzę, nie topię na dnie bajorka i nie rzucam robaczywych słów wypływających samowiednie spod mojego języka, gdyż od Jantoski wiem, że to nie ich wina.
        One, te stwory pokraczne, sprawiają, że nagle rodzą się zwierzęta dwugłowe, sześcionożne, zamiast sierścią obrośnięte rogowym pancerzem, od razu ślepe, głuche, bez języka, którym sięga się po wymię i po głos wiszący w powietrzu jak tysiące dzwonków. Uciekasz od tych zwierząt nieszczęsnych, ptaków bez skrzydeł, bez nóg, bez dziobów, żeby one nie przeraziły twojej pamięci o świecie, o Stwórcy, twojego żywota babskiego mającego za kilka miesięcy urodzić i znowu począć na chwałę i na pokorę nieobeszłą. Ale musisz wziąć nóż do ręki, siekierkę wyostrzoną na cembrowinie, młot służący do rozbijania łupek drzewa, żeby je dobić z litości niezmierzonej, z żałości wypływającej z ciebie niespodzianie.
        Tych stworów dokuczliwych nigdy się nie widuje. Nie widziała ich też Jantoska, chociaż zdarzało się, że również w naszej stajni rodziło się pokraczne stworzenie, że koń zapadał na zołzy, króliki parszywiały, a kury morzył do ostatniej pomór. Przyszła też na nas kilkadziesiąt lat temu plaga szczurów. Wyjadły nam wszystkie drobne ptaki i zwierzęta. Walczyliśmy z nimi jak z armią zbrojną o każdą miarkę zboża, każdy kawałek słoniny, o każde jajko zniesione przez kurę. Próbowały wygryźć ślepią koniom stojącym przy żłobie, że te rżały przeraźliwie po nocach i biły łbami w bieloną powałę. Schły też na szczapy nie mogąc sięgnąć po owies wsypany do sieczki, zjadany natychmiast przez dziesiątki gryzoni. Szczury, jak przyszły, przywędrowały skądś, z pobojowiska? ze snu krzyczącego? z czyśćca? ogromnym stadem, tak nagle którejś nocy odeszły. Ale w stajni długo jeszcze śmierdziało szczurzo zbutwiałym mięsem, ropnymi bobkami, zatęchłym obrazem świętym położonym na twarzy nie mogącego skonać człowieka.
        Bywają też stworzenia przynoszące, przepowiadające nieszczęścia. Ni z tego, ni z owego krzyknie coś zimowej nocy w kominie, zadzwoni suchym palcem w okno, zaskrobie po trzykroć w jednoskrzydłe drzwi, spowoduje, że obraz święty spada ze ściany i po tygodniu, po dwóch dostajesz, bratku, gorączki rozpalającej cię do białości, bolaków rozsypanych po całym ciele, krost jadzących się całymi latami. Bywa też, że nagle zdycha ci krowa w stajni, koń pada przy pługu. One sprawiły, że którejś nocy zmarli nasi ojcowie i nas nie było przy nich. A jest to kara największa dla człowieka lubiącego się dogadać do końca, zwierzyć się z całego żywota, zdać sprawę z uczynków swoich, rozporządzić polem i dobytkiem, a przede wszystkim pamięcią po sobie, modlitwą, a często sławą w parafii dobrze zasłużoną.


Rzecz słoneczna

        Każdy człowiek, starszy brat zwierząt, kuzyn bliski ptaków i daleki krewniak ryb, ma swoje, przynajmniej jedno, słoneczko. Chodzi ono za nim jak pies na smyczy, jak ogierek uwiązany na lejcach, przeganiany po kole, i ogrzewa go, opromienia. Często nawet nie wie się, że się ma takie dodatkowe słoneczko uplecione z wikliny, z ledwie podeschniętego siana, a często ze słodkiej pokrzywy, z byle jakiego perzu wydartego ziemi skrapaturą. Słońca te sprawiają, że po największym smutku, po nieszczęściu większym niż dębowy odziomek, niż prakamień wrośnięty w glinę, wewnątrz człowieka błyśnie na moment jutrzenka, ta iskra wieczna, przy której grzeją się wszystkie co tylko narodzone stworzenia.
        Bo przecież tylko za sprawą tych słońc byle jakich, niepozornych, utajonych przed naszymi oczami i przed przeczuciem naszym, ni z tego, ni z owego zaczyna cię cieszyć turlający się po zaoranej ziemi kundel, gawron przerzucający się ze skrzydła na skrzydło, kruk łażący całymi zdrowaśkami za wiewiórką próbującą w leśnej ściółce ukryć laskowy orzeszek, łosoś wyskakujący na piaszczystą łachę, świecący na niej jak cynowe ciało bożka pradawnego. One sprawiają, że podśpiewujesz sobie pod nosem dawno zapomniane melodyjki, że od czasu do czasu, nawet nie oglądając się za siebie, czy kto nie widzi, podskakujesz na jednej nodze, wymachujesz rękami, składasz dłonie w trąbkę i próbujesz wywołać z wiosennej wikliny utajoną w niej kukułkę, wilgę zieloną, jakby co tylko przeleciała przez deszcz majowy.
        Bywa też, że to słoneczko świecące w tobie wywołuje nagle z najtajniejszej twojej ciemności, z tego lasu nigdy do krańca nie schodzonego, znanego od środka, czyjąś twarz zapomnianą, słodszą teraz od lipcowych wiśni. I siadając byle gdzie, na dyszlu, na gnojnicy, przycupnąwszy na piętach w gnoju rozgrzebanym widłami, przypatrujesz się tej uśmiechniętej twarzy, zapomnianej dawno. Często też zdarza się, że nigdy przedtem nie widziałeś tej twarzy. Ale wydaje ci się, że jest ona bardziej znajoma niż twoja widziana w lustrze, w płynącej wodzie, w źrenicy studni. To uśmiechasz się do niej i opowiadasz jej, nie poruszając wargami, wszystkie swoje tajemnice, jakie cię do tej pory spotkały. Komu zresztą, jak nie tej twarzy, mialbyś je opowiedzieć. Ona nikomu ich nie zdradzi, nie opowie na byle jakich chrzcinach, pod byle jakim kościołem, na świńskim jarmarku pochrząkującym w zatęchłym bagienku.
        Czasem to słoneczko krzewiło się przede mną, gdy po skoszeniu łąki szedłem kilkanaście metrów do leśnej rzeczki, płyciutkiej po kostki, rozbierałem się do naga i leżałem w niej na plecach, patrząc, jak po niebie przepływa jeszcze zielonkawy dzień, nie obeschnięty z rosy, z gorzkiego osocza wypływającego ze skoszonej trawy. Przestawałem wówczas myśleć nawet o odgniatach pod stopami, o desce wybitej w dylinie przez konie. Mąciło mi się w oczach i po trosze we łbie od uciechy napływającej od małego palca u nogi po kciuki u rąk, po załamany kapelusz na głowie. Jak za snem ludzkim, zwierzęcym, drzewnym, trawiastym widziałem wyłażącego z gliniastej dziury raka w zielonkawym pancerzu, końską pijawkę wgryzającą się w grzbiet żabi, ważkę odjeżdżającą w świat na wrzuconym w rzeczkę wiklinowym liściu.
        Zdarzało się, że wówczas nadlatywał nade mnie, ciszej od westchnienia, od nitki babiego lata, jastrząb i stał w źrenicy nieba nieruchomo. Nie wiedziałem, nawet nie chciałem wiedzieć, czy on poluje na ledwie obeschniętego z łożyska zajączka, na kuropatwę dzwoniącą w sygnaturkę, na mysz ogłupiałą w dymiących gorzko ziołach czy też na mój pół sen, pół jawę, wypływającą z ciała zanurzonego po koniuszek nosa w leśnej wodzie, o zapachu igliwia i wytopionej na słońcu żywicy. Czekałem, kiedy jastrząb spadnie na mnie, biorąc mnie za śniętą na upale rybę. Ale on nadal stał nieruchomo w źrenicy złotego dnia. A gdy wreszcie odchodziło z mojego ciała owo niechcenie, gdy podnosiłem się z wody, nade mną, prócz słońca, nie było jednego pióra.
        Nie było takiej gnojnej, robaczywej pracy, potnego znoju, żeby do mnie nie przyszło słońce. Zdarzało mi się to wtedy, gdy ściągałem nawóz hakiem z wozu, gdy rozwoziłem po polu gnojówkę w beczce, białą od robaków, gdy widłami wcierałem gorące końskie i świńskie łajno w zaoraną ziemię. Przychodziło ono do mnie, gdy przemywałem pogryzionej przez szczury kocicy zaropiałe ślepia, gdy sparszywiałego psa namaszczałem roztopionym masłem, gdy czyściłem terpentyną końskie pęciny z grudy, gdy knurowi dziurawiłem szydłem ryj i zakręcałem twardy drut, żeby nie gryzł lochy, nie wyłupywał zębami karmieni z betonowej podmurówki. Świeciło mi ono, gdy okładałem zielem przyniesionym ze święconego jeziora popuchnięte nogi mojej babce chorej na serce, gdy poiłem kozim mlekiem, brzozowym sokiem, psim sadłem umierającego w sąsiednim domu gruźlika, gdy obmywałem wodą z mydłem zwłoki dziadka Wygłupka i goliłem go po śmierci, przystrzygając mu za długie włosy i skołtunione od gorączki.
        Nigdy natomiast nie przychodziło ono do mnie, nie siadało mi na ramieniu, nie odzywało się w pianiu koguta na płocie, w pisku kocącej się w stodole myszy, gdy trzeba było utopić zbyt chutliwie oszczenione psięta, okocone kocięta. Nie bardzo też chciało świecić, gdy ucinało się na odziomku łeb kogutowi lub gdy wyciągało się spod końskiego żłobu dobrze podrośniętego królika, żeby go wziąć za zadnie nogi i zdzielić pięścią za uszy. Gasło zupełnie, gdy trzeba było wyprowadzić ze stajni na jarmark podstarzałą krowę albo do kowala pod jego ciężki młot dychawicznego, oślepłego ze starości konia. Wydawało się, gdy chorowała któreś z dzieci, że nigdy tych słoneczek nie było i nie będzie.
        Ale choroba przechodziła, sypały się pierwsze listki na wierzbach, pierwsze ludy traw próbowały zawojować błonie i znowu siedziało w dziurze kalenicy wytarganej przez jesienne i zimowe wiatry. Siedziało albo przesypywało ci się przez palce, gdy garncem mierzyłeś pszenicę w komorze na przednówku. Świeciło, jakby tobie na przekór, gdy brakowało ci zboża na chleb. Szedłeś wówczas nad rzekę i łowiłeś ryby, i rwałeś szczaw, żeby dopchać swój i bliskich twoich żołądek. I aż ci głupio było spojrzeć w załzawione oczy otumanionej z nieszczęścia Jantoski, zamartwiającej się byle czym, nie umiejącej powstrzymać ani łez, ani biadolącego nieustannie języka. Przeto całymi dniami chodziłeś ze spuszczoną głową albo boczkiem z odwróconą twarzą, żeby Jantoska nie zobaczyła w twoich oczach wesołych iskier, a pod wąsem błąkającego się uśmiechu.
        Zresztą ludzie, którzy mnie znali od dziecka, zjedli ze mną niejedno koło chleba, wykurzyli furę tytoniu, wiedzą, że Jakubek jest jak trawa wiecznie odrastająca, jak woda przepływająca przez gadatliwą wiklinę. Nie dobijesz go ani tańcowaniem siarczystym, ani smutkiem czarniejszym od kruczego skrzydła, nie utopisz w gorzałce ani w wodzie, bo się jej wywinie wydrą czarnoskórą, rybitwą białoskrzydłą, ciałem żeleziście suchym. Wywijałem się też wielekroć nieszczęściom, kamiennej Bożej ręce trzymającej mnie za wilczy kark, dziedzicom ze dworu, kupcom, którzy sprzedawali mi na borg weselną koszulę i weselny ancug. Na całe szczęście rzadko musiałem się wywijać spod czarnego kamienia chorobom, słabościom cielesnym i dusznym. Zdrowy byłem jak srebrny pieniądz wrzucony do rzeki, jak miedziana patelnia przecierana olejem, kupiona za kołacz od Cyganów.
        Kiedyś nawet, gdy sobie popiłem więcej niż trzeba, żeby zasmucić Jantoskę, wprawić w przerażenie dzieciska, podkusiło mnie i cały dzień przechodziłem nad rzeką, przetrząsnąłem wiklinę, spenetrowałem łąkę i las. Zachciało mi się dojść do tego matecznika, gdzie rodzą się słoneczka moje, moich bliźnich, a nawet kundli swawolących na budzie, tarzających się pod sadem, próbujących się złapać za słabiznę. Łokcie mi popuchły od rozchylania rokiciny, trawy wysokiej za kolana, chojarów, paproci przypominającej zielone pióra praptaka, ale nigdzie tych słoneczek nie było. Jakby powłaziły w mysie norki, w borsucze jamy, zakopały się pod ziemią jak kret wędrujący pod nią z ogarkiem spadłym z dawno minionego nieba.
        Dopiero teraz, na starość wiem, że tych słoneczek nie trzeba nigdzie szukać. Wystarczy usiąść wieczorem na progu, wpatrzeć się w świat łażący po twoim podwórzu na kurzych łapach, biegający na kozich kopytkach, żeby ono podbiegło do ciebie i walnęło cię piąstką między oczy.


Rzecz listowna

        - Piszę do was, bom zaniemógł i nie mogę pogadać z wami, jak dawniej, posiedzieć na sklepowych schodach, na wrótkach od stodoły, poleżeć na błoniu na podłożonej pod plecy baranicy i patrzeć w majowe niebo, i liczyć w nim wybijające się gwiazdy, białe pióra planetarnego światła, iskry sypiące się spod kopyt nie znanych nam bułanków. Piszę na papierze kratkowanym, wyrwanym z rachunkowego zeszytu, żeby linijki utrzymać w rządku, żeby mi się nie rozlazły jak mrówki czarne. A dawno, jakże dawno Jakubek nie pisywał do nikogo. Krewni za Wielką Wodą mi pomarli, takoż we Francji zmarło się bratu mojemu, a ci, co żyją jeszcze, nie odzywają się do mnie ani słowem, ani jednym papierkiem zielonym. Atrament kilka lat temu zrobiony z pokruszonego kopiowego ołówka trzeba było na nowo rozrabiać wodą, kałamarz oczyścić z much, z komarów i pomniejszych ciem. A i tak pełno w tym liście plam, zadrapań koślawą stalówką. Słowa jeno moje, prosto z serca płynące, są bez skazy dusznej, choć nie tak lotne jak słowa mówione, wsparte gestem, uśmiechem, przemilczeniem znaczącym, zapytaniem nieiwyrażalnym jak ćwierkotanie wróbla nad mówiącym, nad opowiadającym.
        Jeśli wierzyć uchu, słowo "list" pochodzi chyba od słowa "liść". Przeto powinienem pisać do was nie na kartce papieru, jeno na kalinowym szerokim liściu albo na klonowym, pisać tajemnym pismem jesieni, znakami pozostawionymi przez wieki na ziemi i na niebie. Takiż był mój zamiar, gdy o pisaniu do was pomyślałem. Przygotowałem sobie kilkanaście liści upadłych z drzew, zasuszyłem w przepowiedniach królowej Saby, wyprostowałem do ostatniej pogiętej żyłki, ząbka i chciałem wam je przesłać tak, jak je zapisała natura, matka nasza odwieczna, w pisaniu listów po stokroć dłużej od nas uczona. Ale byście się głowili nad każdą żyłką, ząbkiem naderwanym, rdzawą plamką, zapachem utajonym, snem nigdy nie prześnionym o drzewie osieroconym, o pozostawionych ptakach, nutach bożych spłoszonych z gałęzi przez pierwsze przymrozki.
        Niemoc moja, słabość nie ma źródła w chorobie jakowejś. Chyba że chorobą nazwać starość nieudolną, przychodzącą niepodziewanie na wszystkie członki cielesne, a czasem na rdzeń duszny. Przeto poleguję sobie w łóżku opuszczonym przez Jantoskę i o nieboszczce mojej rozmyślam. Widzę ją jak żywą z oczami w tysiącu zmarszczek, w chusteczce zawiązanej pod brodą, krzątającą się do ostatka koło blachy. Teraz dopiero doceniam jej wszystkie zwiastowania, błogosławione stany, mleczne macierzyństwa, zamyślenia nad iskanymi główkami, nad modlitewną książką trzymaną do góry nogami, bo ją zmógł sen spracowany w kościelnej ławce. Rozmyślam o biedaczce mojej, pasierbicy losu, sierocie bez wesela i becz festynu i wiem, żem zawinił bardziej niż tryk bodący od świtu do nocy swój cień odbity w sadzawce.
        Myślę też o synach moich rozmiecionych po całym kraju, o córkach. Myślenie to sprawia mi ulgę. Jakby ociupinkę młodnieję i nabieram otuchy, że nie wszystko jeszcze skończone. Wybieram się też w myślach w dalekie podróże z tobołkami, w których wędlina wiejska w wianuszki poukładana, miód spadziowy i miód lipcowy we flaszki cierpliwie nalany, jaja świeże, co tylko spod kurzego kupra wyjęte, w papierki gazetowe zawinięte, masło robione po nocy w liść chrzanowy otulone, sery odciśnięte z serwatki, lekko na słońcu podsuszone i wielkie koło chleba, co tylko wyjętego z pieca, z odciśniętymi wzorkami dębowych liści, z czarnyani węgielkami w skórce. Wybieram się, jadę całą noc pociągiem, chodzę po miasteczkach, po miastach znanych mi tylko z nazwy, z mapy, którą od czasu do czasu wyjmowałem z kufra i po kawalątku przeglądałem.
        A gdy już wracam od dzieci, gdy w fałdach sukiennego ubrania nie ma ani pyłku po mieście, gdy na powrót przesiąkam zapachem nawozu, końskiego potu, parchających się królików, kotnej kozy, mleka cedzonego przez lnianą szmatkę, kiszonych śliwek, słomy zleżałej w zapolu, tartych bydłu karpieli, myślę o moim domu starszym ode mnie, bo pamiętającym jeszcze przyjście na świat mojego ojca. Myślę o nim prawie jak o wszechświecie krążącym nade mmą. Mój dom jest ze mną, jest we mnie, w pamięci mojej, we śnie, w skórze, pod skórą, w pacierzu mówionym, w pacierzu teraz mi dokuczającym nie do zniesienia, w rdzeniu duszy już nie tak jasnym jak dawniej. Znam w nin każdy kąt, każdy sęk, każdą dziurkę wywiercaną przez korniki, wyjedzoną przez myszy, wydłubaną przez wiatr i bardziej żarłoczny od niego deszcz, i podobny do mżącego deszczu czas.
        Aż dziw mnie teraz bierze, gdy sobie przypomnę, żem nigdy nie rozmawiał z wami o domu. Czasem wspominałem o tym i o owym, ale rozmowy wysupłanej spod serca między nami nie było. Może dlatego że wy, młodzi, nie przepadacie za domem. Uciekacie z niego, jakby to było miejsce zapowietrzone, pobrzękujące kajdankami, wścieklejsze od psa, gdzie się gnije, parszywieje, gdzie się człowiekowi cni i cni w nieskończoność. Ja też nie lubiłem przesiadywać w izbie, wylegiwać się na przypiecku, patrzeć na powałę, po której łażą muchy i krzyżaki na nie polujące. Uciekałem na wieś, do kolegusów, do dziewuch łaskotliwych. Ale bywało też, że całymi dniami przesiadywałem w domu i nie narzekałem. Naprawiałem dratwą rozłażące się chomąto, wprawiałem zęby grabiom, przyszywałem przyszczypki do butów, łatałem kurtkę, w której od podrostka jeździłem na wyręby leśne, na jarmarki. Zapomniałem o całym świecie, gdy przyszło mi pościągać lnianą nitką poszarpany przez szczupaka czerpali, więcierz grodzony z cieniutkiej wikliny zastawiany w jeziorze na rybę, na pancernego raka, i być może jeszcze na coś, co się człowiekowi śniło, co wypływało we śnie i nie dało się nazwać.
        Nie obyło się też bez wstawiania w próg wytarty tysiącami stóp dębowego klina. Przed zimą opatrywało się okna, obsypywało ściany ściółką leśną. A ile pracy było w sadzie z przycinaniem zdziczałych gałązek, z opatulaniem szczepów słomą, zalewaniem woskiem i żywicą ran zadanych jabłonkom przez zwierzęce zęby, ptasie pazury, jesienne wiatry. A gdy sad był już przygotowany na przezimowanie, wychodziło się na ganek i spod najniższych gałązek patrzyło się w siwiejący opodal las. A patrzyła się pod te gałązki dlatego, że spod nich najlepiej widać było pierwsze sine rany na niebie zwiastujące nadejście śniegów i mrozów. A zima to przecież wieczna księga otwarta na opowieściach prawdziwych i zmyślonych, na kantyczkach słodszych od makowego ciasta, na kolędach co tylko narodzonych, jeszcze nie obmytych z krzyku przedwiecznego, z łożyska, z wód łonowych.
        Piszę do was, kochani moi, nawet nie dlatego żebyście mi odpowiedzieli, odwiedzili mnie, choć mi się bez was cni niemiłosiernie. Raczej dlatego, że pisanie bywa jak testament, a często jak graniczny kamień wkopany głęboko w ziemię lub jak kamień jeszcze znaczniejszy, spadły z nieba, oderwany od planety, od świata ludzkiej istocie jeszcze nie znanego. Ale wy przyjmijcie ten list jak kołacz weselny grubo twarogiem obłożony i podzielcie go między siebie słowo po słowie. I nie odpisujcie mi. Poczekajcie, a przyjdę do was, jak tylko strzykanie wylizie mi z boku, zastrzał z kolana, boleść paściovva z krzyża. Przyjdę z pierwszym ludem traw sypiącym się po błoniu, żeby razem z nim opowiedzieć wam to wszystko, co ma do powiedzenia człowiek wiekowy, ale jeszcze lotny na sercu i na umyśle.
        Powiadomić was też pragnę, że przez to leżenie bezczynne w łóżku, w pierzynach, pokociło się we łbie moim gadek sporo, które wam powolutku i jak trzeba opowiem. Wypłynęło też z ciemnych wód pamięci sporo niedorzeczności, facecji, słówek fikuśnych, którymi podzielę się z wami. Byle tylko zdrowie mi dopisało, byle nie zmąciła się moja pamięć jasna i podległa jej dusza moja. A może skrzypce z sobą przyniosę? Nie bójcie się, nie będę na nich grał. Pójdziemy całą chmarą nad rzekę, siądziemy sobie w topolowym cieniu, a skrzypce położymy na kamieniu, żeby przez czas naszego gadania, milczenia z rzeką nasłuchały się do syta ciszy w kamieniu się rodzącej, tak potrzebnej nie tylko istotom gadatliwym, szczekającym nieustannie, piejącym na każdym kołku w płocie, ćwierkającym spod wszystkich kitek naraz.
        Chciałem wam również napisać o moich starczych przywidzeniach, smutkach, żałościach, ale gdy całą rzecz jeszcze raz przemyślałem, przejrzałem odrobina po odrobinie, doszedłem do wniosku, że w zasadzie ich nie ma. Kto z nas nie lubi zrzędzić, narzekać, spluwać za siebie, rzucać krucze pióra, byle tylko nie zauroczyć losu. To i ja próbuję od czasu do czasu czynić to samo. Zresztą gdybym tego nie robił, nie przychodzilibyście do mnie co niedziela, żeby posiedzieć w mojej izbie, posłuchać starego Jakubka gadającego, co mu się przydarzyło na jawie i we śnie, z ludźmi i ze zwierzętami, z ptakiem ulotnym i z trawą nieobeszłą.

32



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowak Tadeusz [Kazimiesz Siemionowicz]
Nowak Tadeusz
Nowak Tadeusz Psalmy
Nowak Tadeusz
Nowak Tadeusz A jak krolem, a jak katem bedziesz
Nowak Tadeusz Diabły Dwunastu
Tadeusz Nowak
tadeusz nowak
Tadeusz Nowak
Tadeusz Nowak
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
praca-magisterska-7092, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-7091, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-6927, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-6888, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki

więcej podobnych podstron