Nowak Tadeusz Diabły Dwunastu

background image

Tadeusz Nowak

Diabły.

Dwunastu

1

background image

2

background image

Diabły
Wybacz mi, Proroku, że dopiero teraz odpowiadam na Twój list. Wcześniej nie mogłem spełnić Twojej
prośby. Wprawdzie nie jestem chłopem, bo ten kawałek plebańskiego pola starcza zaledwie pod cebulę,
marchew i pietruszkę, ale odkąd nastał po śmierci Kanonika (Boże, świeć nad Jego duszą) nowy
proboszcz, tyle miałem spraw do załatwienia, że nawet nie mogę sobie przypomnieć, kiedy zeszło lato i
jesień. Nie pomyśl czasem, że zapomniałem o Twoim liście. Trzymałem go w szufladzie biurka, z której,
gdy byłeś mały, tak lubiłeś wyjmować cukierki, opłatki pozostałe po Wigilii i obrazki świętych nie rozdane
w czasie Kolędy.
Często też porządkując parafialne księgi i akta zniesione do mnie z polecenia nowego proboszcza, brałem
do ręki Twój list i czytając go przez powiększające szkło (ostatnio wzrok bardzo mi się popsuł i okulary
już nie wystarczają), przypominałem sobie Twoje dzieciństwo i lata chłopięce. Nawet gdy na dłużej
wpadałem w zamyślenie, przenosząc wzrok z Twojego listu na okno, przed którym rośnie klon, a spod
jego liści widać schody prowadzące na kościelny chór, zjawiałeś mi się przy organach. Słyszałem też Twój
przyspieszony oddech spowodowany zmęczeniem przy kalikowaniu. Ale też zjawiałeś mi się z głową
uniesioną na drewniany strop kościółka pomalowany w Boga Ojca, Adama i Ewę i rajską jabłoń.
Widziałem wtedy, że kusi Cię to jabłko trzymane przez Ewę. A może się mylę, może już wówczas bardziej
Cię niepokoiły z taką znajomością rzeczy oddane przez artystę piersi naszej pramatki.
Ale do rzeczy. Nie obchodzą Cię przecież przywidzenia starego organisty chodzącego wiecznie w
poplamionym stearyną surducie, z czupryną ledwie zmoczoną wodą i przyczesaną palcami. Pytasz o
pamiętnik starej sołtyski. W istocie, pokazywałem Ci ten pamiętnik kilka lat temu, gdyś odjeżdżał na
studia. Pisząc ten list mam go przed sobą na biurku. Jest bardzo zniszczony. Widać, że nie oszczędziło go
słońce, muchy, a nawet tu i ówdzie dobrały się do niego mole. Muszę się przyznać, że nie bardzo miałem
ochotę oddawać go w Twoje ręce. Choćby z tego powodu, że nie jest to pamiętnik pisany w całości przez
starą sołtyskę. Wiesz, że pod koniec życia prawie nie widziała. Wtedy bywała u mnie co parę tygodni.
Siadywała w wyłożonym poduszką fotelu, popijała drobnymi łyczkami dereniówkę i dyktowała mi słowo
po słowie swój pamiętnik. Nie zawsze zapisywałem jej opowieść dosłownie. Kusiło mnie, żeby od czasu do
czasu jej opowieść wygładzić, upiększyć. Poza tym zdarzało się, że po jej wyjściu, przeglądając pierwszą
część jej pamiętnika, spisanego przez nią samą, dodawałem całe stronice objaśnień, a nawet podszywając
się pod jej osobowość mówiłem za nią. Pod koniec życia powiedziałem jej o tym.
Kazała sobie przeczytać te objaśnienia i te fragmenty pisane niejako w jej imieniu. Nie żywiła do mnie za
to urazy, ale też nie spostrzegłem, żeby była wyraźnie uradowana. A gdy nalegałem, żeby wyraziła swoje
zdanie, rzekła: – Pan pisze od siebie i ja od siebie. Pan uogólnia i odrobinę zmyśla, a ja zapisuję całą
prawdę. To może nawet dobrze. Jeśli to ktoś kiedy przeczyta, będzie widział naszą wieś niejako oczyma
dwojga ludzi.
Postanowiłem spełnić Twoją prośbę i przesłać Ci ten pamiętnik nie dlatego nawet, że traktuje on o naszej
wsi. Raczej dlatego, że czytając go na powrót zobaczysz jak żywą naszą sołtyskę. Ostrzec Cię tylko
muszę, że w tym pamiętniku jest również i o Tobie mowa. Musisz to wybaczyć staruszce. Wiązała z Tobą
tyle nadziei.
I jeszcze jedno, Proroku. Nie chciałem przeglądać tego pamiętnika, żeby się do cna nie rozsypały te
stronice nadgryzione przez mole. Owinąłem go w gazetę zaraz po wyjęciu z szuflady i wsadziłem do
koperty. Być może, że przeglądając go i przepisując na maszynie, znajdziesz między kartkami wycinki ze
starych kalendarzy, z pism chłopskich, a może się również zdarzyć, że tu i ówdzie zabłąkały się fragmenty
kleconych przeze mnie jasełek, sztuczek wielkopostnych i nut z kolędami. Uporządkuj to wszystko i
wrzuć do pieca, co zbyteczne i co uznasz za śmieć. Oczywiście mam nadzieję, że zwrócisz mi rękopis z
jednym lub dwoma egzemplarzami maszynopisu.
U mnie nic ciekawego. Tyle tylko, że nie ma mi kto kalikować. Wszyscy chłopcy ze wsi poszli do szkól.
Siedzę nadal nad kościelnymi papierami, porządkując metrykalne księgi.

Twój organista
1

Wczoraj wieczorem narodził się Prorok. Parę dni wcześniej urodziło się koźlątko. Prorok i
koźlątko przyszli na świat w stajni. Jedno na sianie, a drugie na słomie. O koźlątku wiedziano,

że się urodzi w stajni na słomie. Wiedziano od paru tygodni, odkąd koza grubiała coraz

3

background image

bardziej, wypijając wiadro solonej wody, przestała się urywać z powroza, żeby po nocach

ogryzać ogon starej kobyle. Nic też dziwnego, że owo koźlątko było oczekiwane, wytęsknione,
niemal wyśpiewane w zdrowaśkach porannych, w wieczornych zdrowaśkach, w litaniach

słodszych od przesypującego się owsa, od siana suszonego na wrześniowym słońcu, a
układanych z wieku na wiek przez czarownice z myślą o nietoperzu, krogulcu, sowie i jaskółce

chodzącej po dnie rzeki.
Sądzono powszechnie, gdyż koza była znana w całej okolicy i dalej, że jak zwykle urodzą się

dwa koźlątka: jedno czarne, a drugie białe. Tak przecież z dawien dawna się rodziły. Za babki i
za prababki, i jeszcze pewnie za tej kozy, która ongiś przywędrowała przez góry do

Madziarów, i jeszcze za tej kozy, która była na początku w słowie, a dopiero później pod ręką
Adama i Ewy stała się kopytkiem, skórą, brodą i rogami na ziemi rogatej po utraconym raju.

Dziwiła się też gospodyni i gospodarz się dziwił, i dom po domu cała wieś się dziwiła, że ta
koza rodząca co roku bliźniaki, czarnego koziołka i białą kózkę, urodziła jedynie koźlątko.

Jak tu zresztą się nie dziwić i jak się nie smucić, kiedy z dawien dawna było w zwyczaju
oprowadzać czarnego koziołka czerwcową nocą trzykrotnie wokół wsi, żeby beczał na cienie

poruszające się w sadach, chodzące w kłoszących się zbożach, żeby bódł ledwie wyrzynającymi
się różkami drzewko po drzewku osikowy lasek. A wiedziano przecież, że w każdej młodej

osiczynie czarownice rodzą diabelski pomiot: nietoperza, który wwierca się we włosy i wyjada
mózg; krogulca, który, gdy się człowiek zmęczony przy żniwach położy na trawie i zaśnie,

wyjada mu wątrobę; sowę, która przelatując nad snem starców i noworodków płoszy z nich
kropla po kropli wody żywe; jaskółki, które lekce sobie ważąc znarowiony nurt rzeki, chodzą

po jej ilastym dnie, zagrzebując w mule zakochanie młódek i westchnienia młodzieniaszków.
A kiedy czarnego koziołka oprowadzono po trzykroć wokół wsi i za sprawą jego rogów i jego

beku stało się to, co jest zapisane w księdze traw i w księdze wód, na bawolej skórze ziemi i
sitowiu nieba, przywiązywano mu na niebieskiej wstążce srebrny dzwonek i prowadzono pod

drewniany kościółek. Wbiegałem wtedy po drewnianych schodach na chór i mimo że był to
czerwiec i co tylko nad polami uciszyły się maryjne pieśni, grałem tę kolędę o klęczącym wole

zapatrzonym w leżące na sianie dzieciątko.
Gdy zbiegałem ze schodów, słyszałem już w kruchcie terlikający dzwoneczek. W tym kościele,

a raczej kościółku, zbudowanym przed trzema wiekami bez jednego żelaznego czy też
mosiężnego gwoździa, jako że pamiętano o męce Chrystusa, o męce Apostołów i Ojców

Kościoła, podrzynano koziołkowi gardło. Podrzynano powoli, żeby nie naciąć tętnicy, żeby
ciekła kropla po kropli ciemna krew na biały kamień umyty wcześniej wodą z rozpuszczonym

mydłem, posypany białym piaskiem.
Jak się już wspomniało o tym białym kamieniu, trzeba rzec o nim wszystko co do joty. Jakoż nie

był to kamień wyniesiony z rzeki i wyjęty z pola, nie był to też kamień ze spalonego domu, z
jego progu, ani tym bardziej z nieba, chociaż najstarsi we wsi pamiętają te kamienie spadające z

niebios, gasnące w rzekach, w jeziorach, w studniach na boży znak, że zaraza, wojna i głód
chodzą już za lasem. Był to kamień z płaczu, kamień wypłakany łza po łzie przez to plemię,

które ongiś przyszło w nasze strony z kozą, z krzemiennym toporkiem i z jednym ziarnem
malwy skradzionej Mongołom. Na znak, że nie kłamię, że mówię szczerą prawdę, wystarczy

przyjechać do naszego kościółka, schylić się i polizać językiem biały kamień. Słony jest, jakby go
przed chwilą wyniesiono z wielickiej kopalni.

Nad tym kamieniem z płaczu, zresztą jedynym, jaki się znajduje w kościółku z drewna,
zarzynano czarnego koziołka. A gdy z jego podciętego gardła, z przeciętej tchawicy, żeby nie

beczał, uszła cała krew i uszedł dech, że nie poruszyło się kopytko ani nie drgnął róg, ani jeden
włos u brody, zbierało się z kamienia przesiąknięty posoką piasek i rozsiewało po wiosennych

polach, żeby nikt nie był głodny, żeby nikogo nie imało się zło, żeby ani jedna łza nie
zaćmiewała słońca.

W tym czasie, kiedy biały piasek przesiąknięty krwią czarnego koziołka rozsiewano po
wiosennych polach, biała kózka przystrojona w weselny welon, w wieniec upleciony z polnych

kwiatów, stała na pagórku czysta, wykąpana w świętym jeziorze, w którym przed laty utopii
się proboszcz niosący po lodzie hostię dla konającego. Przed nią stał drewniany skopiec z

udojoną siarą. Podchodziły do niej pojedynczo wszystkie panny ze wsi dotykając rękami jej łba
z ledwie wyrzynającymi się różkami. Na pagórku, oprócz kozy i stojącej obok niej sołtyski, nie

było nikogo. Jedynie ona miała prawo czuwać i pilnować tego zwyczaju. Ona też, schodząc z
pagórka do stojącej u podnóża wsi, opowiadała wszystkim pod przysięgą, co się na pagórku

przydarzyło. A chodziło o rzeczy istotne.
Otóż jeśli kózka przestawała siorbać ze skopca siarę, wiadomo było, że jej rogów dotknęły ręce

dziewicy. Nic też dziwnego, że dziewczyny, które wiedziały, jak pachnie skoszona łąka o

4

background image

zmierzchu, stryszek pełen zwiezionej czerwonej koniczyny, bielejące zboża duszne od upału,

zbliżały się do kózki z igłą ukrytą w dłoni, a co przebieglejsze nawet z szewskim szydłem. I
kłuły ją dopóty, dopóki kózka nie podniosła łba na niebo i nie zabeczała.

Wprawdzie zdarzały się kózki tak wniebowzięte siorbaniem siary, że nie pomagało nawet
szydło służące do przebijania ryja knurom i wtedy również te dwie, trzy dziewice, jakie się

uchowały we wsi, zbiegały z pagórka płacząc, nie przejmowano się tym zbytnio, zwalając całą
winę, jak zwykle, na jurnych parobków zza lasu. Oczywiście lepiej było, jeśli kózka od czasu do

czasu podnosiła łeb znad skopca. Wiedziano wówczas, do którego z domów należy wysłać
swatów z wódką, kto ma nieść świętą Weronikę w procesji i która z dziewcząt godna jest podać

Kanonikowi jedwabną poduszkę wyszywaną w gołębice i złote różyczki, a służącą do
klęczenia. Ale jeśli kózka ani razu nie podniosła łba do nieba, zamiast na weselach tańczono na

festynach, a poduszkę cierpiącemu na reumatyzm Kanonikowi podawał wyrostek przebrany za
dziewczynę.

Zresztą ten zwyczaj z białą kózką służył w gruncie rzeczy zupełnie czemu innemu. Chyba od
dawna, od pierwszych szpilek zrobionych z rybich ości, z miedzi i mosiądzu, nie bardzo

wierzono w jego skuteczność. Dziewczyny, zwłaszcza te mniej rozgarnięte, chowane pod
matczyną spódnicą, ukryte za świętym obrazem, za ogródkiem całym w malwach i piwoniach,

drżały, gdy tylko ujrzały białą kózkę prowadzoną na pagórek, ale ich trwoga nie miała
większego wpływu na wesela rozkręcające się po żniwach.

Ważne było to, że biała kózka stała na pagórku, piła siarę ze skopca, podnosiła od czasu do
czasu łeb i spoglądała złotymi oczami w zaczynające się kłosić zboża, w sady coraz słodsze od

zawiązujących się jabłek, gruszek i śliwek; w rzekę przepływającą pod pagórkiem, w której się
kąpało noworodki, prało koszule i pieluchy, halki i staniki, bieliło len i konopie. Jakoż nie

sprowadzano kózki zaraz po przejściu przed nią wszystkich dziewcząt ze wsi, ale dopiero
wtedy, gdy wypiła wszystką siarę ze skopca, gdy wyskubała do ostatniego piórka trawę

rosnącą na długość powroza i gdy zaczynała beczeć z głową uniesioną na wiosenne niebo.
Wtedy najstarsza z kobiet, znająca pismo traw i pismo utajone w przelocie ptaków, umiejąca

zawiązywać na supeł to, co nie daje się związać, i rozwiązująca z węzłów, sęków i hub
wszelakich skrofuły, flegmy, stwardniałe na siny kamień bolaki i jątrzące się od wewnątrz

duszne węzły, podchodziła do kózki, zdejmowała z niej biały welon i odwiązując ją z powroza,
puszczała z pagórka. Jeśli kózka zbiegając z pagórka kierowała się w stronę domu, wiadomo

było, że wsi pisany jest, jak dobrze wypalony dzban, dzwoniący w zbożach, w ogrodach,
sadach, w rozlicznych trawach, urodzajny i szczęśliwy rok. Jeśli natomiast kózka uciekała w

pobliski lasek, wiedziano, że wszystko, co najlepsze, rozejdzie się na dróżki razem z
podkościelnymi dziadami, na drogi z Cyganami i wodą popłynie ze śniętymi na upale rybami.

Tak było od lat, od czasów niepamiętnych. I nikt z tych ludzi, których znam i których znał mój
ojciec, nie pamięta, żeby było inaczej. Dopiero tego roku wcześniej niż zwykle, o parę tygodni

wcześniej, urodziła ta koza zamiast dwóch jedno koźlątko. A w parę dni po tym koźlątku
przyszedł na świat Prorok. Bo jak inaczej można było nazwać to dziecko urodzone w stajni na

sianie. Zresztą jeśli się myślało, a stara sołtyska umie myśleć, jeśli się szukało motka, czuło się
pod palcami wiele wątków. A każdy z wątków aż się prosił, żeby go ułożyć w imię PROROK.

A pierwszy wątek to ten, że owo dziecko przyszło na świat po siedmiu dziewczynkach; a drugi
to ten, że ojcowie jego byli już dziadkami; a trzeci, że nie mogło się urodzić w domu na łóżku,

czy też w polu w bruździe, bo dom był rozebrany na bunkry, na okopy, ale w stajni w żłobie
wyścielonym sianem. A jeszcze czwarty to ten, że akurat tej nocy, kiedy ono rodziło się na

sianie, kończyła się wojna. Jeszcze piąty to ten, że wprawdzie nie mędrcy, ale szli ze wschodu, i
szósty, że ścigali Heroda. Nad tymi sześcioma wątkami, z których jest utkana każda litera

imienia PROROK, jak złota osnowa świeci twarz starej sołtyski. To ona przyjmując go na ręce
rzekła: – Na początku było słowo, a słowo stało się ciałem. Jakiż on duży. Prorok albo co?
Niezwykła przygoda pana naszego, Barona
Borem i lasem, ale tylko nocą, z sierocą źrenicą wpatrzoną w światło Wielkiej Niedźwiedzicy (drugą
stracił w boju) szedł cesarski żołnierz. Po jego posturze, po tej sierocej źrenicy pełnej skier, chociaż był
odziany w postrzępiony cierniem łachman, poznać było można, że jest z rodu znacznego. Po jego twarzy
wychudłej, po zapadniętych policzkach, po zataczającym się kroku widać było, że nie dojadał od wielu dni.
Co chwila też wspierał się całym ciałem o pień leśnego drzewa, żeby kruszynę odpocząć. Widać, że
trawiła go gorączka, gdyż opierając się o pień, lizał zeń nawiany śnieg. A gdy się przemógł, gdy się
ostatkiem woli oderwał od zawianego śniegiem pnia i wyszedł z boru na równinę, dojrzał przed sobą
sierocą źrenicą migające w dali światło. A zaraz potem zobaczył, jak przed nim po kopnym śniegu,
zapadając się po brzuch, pobekując bez ustanku, biegnie ni to czarny koziołek, ni niekoziołek. Zawahał się
żołnierz, przystanął przecierając zgrabiałymi palcami tę sierocą źrenicę. Ale przemógł się w sobie,
przeżegnał na wspak i wypowiadając głośno, aczkolwiek w gorączce, znane mu od kołyski słowa: –

5

background image

Wszelki duch Pana Boga chwali – ruszył za tym czarnym koziołkiem-niekoziołkiem. A koziołek był coraz
dalej, a migające światełko coraz bliżej. Gdy koziołek przepadł za pagórkiem, żołnierz zobaczył przed sobą,
jak wyrosły z ziemi, dworek. A drzwi dworku były uchylone. A w tych drzwiach z kagankiem w dłoni
stał jego druh serdeczny, z którym żołnierz nasz bil się pod Somosierra i pod Austerlitz, pod Moskwą i
pod Borodino.
Rzekł do żołnierza naszego jego druh serdeczny:
Witaj nam, Baronie!
I lejąc łzy serdeczne wprowadził go do komnaty. W komnacie było ciepło, ale pusto. Oprócz stołu
szerokiego ciosanego z pnia i dwóch zydli nie widać było ani loża, ani wizerunków przodków na ścianach,
ani obrazka świętego. Patrząc na to ubóstwo rzeki nasz żołnierz:
Tyś mój brat po orężu, tyś mi książę mój?
Jam ci jest twój brat po orężu, alem ja nie książę. Wybacz mi, Baronie, okłamałem cię szpetnie. Z
chłopów jestem, z twoich chłopów, bracie. Ojciec twój, Baronie, lat temu dwadzieścia za worek
skradzionej pszenicy kazał zatłuc na śmierć mojego rodzica. Ale jam cię kochał, jam ci chciał dorównać.
Wszakoż dorównałem, nieprawdaż, Baronie? W Hiszpanii padł książę. Byłem doń podobny jak dwie
krople wody. Pomyślałem sobie, wezmę jego rapier, kapelusz rogaty i ubranie jego. Tak też uczyniłem,
przebierając księcia w mój żołnierski mundur. Odtąd byłem księciem, twoim przyjacielem, bratem po
orężu. Dopiero dziś tobie wyjawiłem prawdę. Nie gniewasz się, panie?
Nie gniewam się, bracie. Z serca ci przebaczam.
Rozgość się w mej chacie.

Głodny jestem, książę.
Nie mam nic, Baronie.

Pić mi się chce, mój książę.
Kwasu mi zabrakło.

Uczyń coś dla brata. Idźżeż do wsi, poproś.
Głucho dookoła. Ja tu sam, Baronie.

Może mąki garstkę, owsa lub jęczmienia?
Trzy ostatnie ziarnka myszy wczoraj zjadły.

Zdaje się, już północ. Wielka Niedźwiedzica prosto w komin świeci.
Północ, rzekłeś, panie?

Północ, rzekłem, książę.
To poczekaj na mnie, wrócę wnet, Baronie.
I wrócił po chwili niosąc ze sobą strzelbę jednorurkę. A podchodząc do komina, na którym jeszcze tlił się
ogień, odwiódł kurek i rzekł do Barona:
Chcesz jeść, bracie?
Chcę.

Czynię to dla ciebie. Pamiętaj, dla ciebie.
I wypalił w komin. Zagwizdało w kominie, zamigotała Wielka Niedźwiedzica, zahuczało, jakby po
drzewach przeszedł wicher, i na popielisko spadły irzy bażanty. Nabił po raz drugi i znowu wypalił.
Kwiknęło w kominie i na popielisko, niecąc iskry wokół, spadł dzik stufuntowy. Nabił po raz trzeci i w
komin wypalił. Beknęło w kominie i na popielisko spadł rogacz trzyletni.
Teraz jedz, Baronie.
A gdy nasycili głód i otarli usta, ułożyli się na słomie i przykryli burką. Rano, skoro świt, zbudził się
nasz żołnierz. Ale obok niego nie było już księcia, brata po orężu. Po chacie, pobekując, stukał kopytkami
czarny koziołek. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten stół wyciosany z pnia i na nim co tylko
ogryzione kości.
Kończąc tę opowieść, nasz Baron powiadał:
Morał z tego taki: Nie śnij chłopa księciem, bo będziesz diablim zięciem.
2
Od lat odbierałam wszystkie dzieci rodzące się we wsi. Prawie od dziecka źle widziałam.

Wprawdzie tylko na prawe oko, ale to wystarczyło, żeby wchodząc do kościoła potykać się o
próg, żeby kawalerka przezwała mnie Niewidką. Moja ślepota powiększała się z każdym

dniem. Gdy wychodziłam za mąż za mojego Michała, ledwie widziałam jego paradną czapkę z
pawimi piórami. Po ślubie ciułaliśmy z Michałem grosz do grosza. Po roku zebrało się tego

więcej niż na cztery krowy. Z tymi pieniędzmi zawiniętymi w chusteczkę, ukrytymi głęboko za
stanikiem, wybrałam się do Krakowa do sławnego profesora. Po kilku tygodniach zdjęto mi z

oka kataraktę. Operacja się udała. Po wyjściu ze szpitala postanowiłam przejść się po Krakowie.
Tyle się o tym królewskim mieście nasłuchałam, że nie mogłam sobie odmówić przechadzki po

jego ulicach. Przecież każdy kamień w tym mieście nosi ślad stopy królewskiej, stopy naszych
świętych, błogosławionych, ludzi sławnych na cały świat.

Przed operacją, jadąc dorożką do szpitala, ledwie dostrzegałam domy, teraz patrząc na

6

background image

kościoły, wyższe od dworskich modrzewi, widziałam przelatujące nad nimi kawki i gołębie.

Wydawało mi się, że widzę nawet tę tatarską strzałę przeszywającą obłok, smoka
przelatującego pod tym obłokiem, grzęznąca w krtani trębacza, że słyszę jego krzyk i spadające

na deski ciało. Nad tym wszystkim widziałam ogromne wojska jadące na koniach, rzucające w
siebie oszczepami, strzelające z łuków, i chorągwie, chorągwie rozwiane na wiosennym, prawie

zielonym wietrze.
Operacja się wprawdzie udała, ale jak tu i ówdzie powiadano po moim powrocie na wieś, nie

całkiem tak jak trzeba. Nieraz idąc wiejską drogą po nocy, słyszałam przez otwarte okna: –
Ciewy, ciewy, jaka to ta Niewidka zrobiła się chytra po tej operacyji. W swoim ogródku potrafi

dojrzeć cieplaszącego się na grządce wróbla, a swojej łaciatej ani rusz nie dojrzy w cudzej
koniczynie. – Nie powiem, zdarzało się różnie. Ale gdy mi wymawiano moją łaciatą, odcinałam

się od sierpa ostrzej. Owszem, powiadałam, może być, że moja źrenica znów zarasta błonką, ale
jeśli rozejrzeć się po wsi, to poniektórych palec boży jeszcze bardziej dotknął. Zwłaszcza tych,

którzy zamiast mózgu mają we łbie wysuszony pęcherz.
Być może, że ta moja ślepota i wyostrzony na osełce jęzor sprawiły, że po śmierci Michała,

którego niebiosa powołały do siebie na parę lat przed wojną, a który jeszcze przed naszym
weselem sołtysował wsi, wybrano mnie na jego miejsce. Poparły mnie kobiety, jak również co

młodsi chłopi, których odebrałam przy porodzie. Wprawdzie starsi gospodarze, rówieśnicy
mojego Michała, protestowali zanosząc skargę do wójta, ale na nic się to zdało. Wójt jak to wójt,

lubił sobie podpić, a i podjeść lubił. Którejś niedzieli wybrałam się po sumie do niego
wystrojona w krakowski gorset, w spódnicę krakowską i trzewiki sznurowane do połowy

łydki. Opierał się, ale wyciągnęłam go do karczmy. Wprawdzie na gorzałkę i na kiełbasę
straciłam dziesiątkę, ale od tej pory byłam najlepszym sołtysem w parafii.

Rządziłam też wsią, jak chciałam. Zresztą nie mogło być inaczej. Niemal cała wieś w ten czy
inny sposób była zależna ode mnie. To przecież ja przyjmowałam wszystkie dzieci przy

porodzie, ja im nastawiałam wywichnięte z biodra nóżki, ja je leczyłam ziołami, psim i kocim
sadłem, nafta i terpentyną z angin, ze szkarlatyn, z uchynięć dusznych i cielesnych. A gdy

naszego Kanonika, który od dwóch lat idąc w procesji niósł monstrancję patrząc w ziemię i
żaden lekarz nie mógł nic na to poradzić, uleczyłam z postrzału, uspokoili się nawet ci, którzy

zanieśli skargę do wójta. I nie wyszli na tym źle. Jako radnych zapraszałam ich co niedziela do
szynku Judki.

Po roku doszło do tego, że nic we wsi nie mogło się dziać beze mnie. Poniektórzy nawet
przezwali mnie dobrotliwie Ziukiem w spódnicy, Witosem z warkoczami, Stefczykiem w

sznurowanych trzewikach. Bywałam na wszystkich chrzcinach i weselach. Nie brakowało mnie
też na festynach. Przypominając sobie panieńskie lata, kiedym była zagrożona ślepotą i żaden z

kawalerów do mnie nie podchodził, robiłam com mogła, żeby się taki despekt nie przydarzył
żadnej z dziewcząt. Stara już przecież byłam, a stawałam przed basami z kielonkiem,

przypłacałam i wyśpiewując akuratne przyśpiewki, wychodziłam pod wierzby, skąd
wyciągałam najbardziej nieśmiałe dziewczyny i wpychałam je w ramiona oniemiałych

kawalerów. Nic też dziwnego, że po roku nie było we wsi ani jednej starej panny, starego
kawalera, a nawet niańczącego półsieroty wdowca. Zdarzały mi się również rzeczy zabawne.

Kiedyś na którymś z festynów, bardziej podchmielona niż zwykle, tak długo wpychałam w
ramiona młodziutkiego wikarego ogłupiałą dziewczynę, że ten, nie bacząc na świętą sukienkę,

podkasał ją i poszedł w tany. Ten taniec, a może i ta dziewczyna tak wzięły wikarego, że od tej
pory oczekując na nią wystawał całymi dniami po malwowych ogródkach, w wiklinie, w

skoszonych łąkach, w zakrystii przesyconej zapachem stearyny i kadzidła. Sądzę, że tego
despektu wyrządzonego nieumyślnie wikaremu nie wypomni mi Bóg na Sądzie Ostatecznym.

Po dwóch latach mojego wsią rządzenia ci, co wyjeżdżali na saksy do Francji i wracali stamtąd,
żeby kupić kawalątko pola, nie poznawali wsi. Zdarzyło się nawet, że któryś z mniej

rozgarniętych dworskich parobków błąkał się całą noc po parafii, nie mogąc odnaleźć naszej
wsi. Jakoż za zgodą radnych kazałam pobielić wszystkie domy i ogrodzić je nowymi

wiklinowymi płotami. Po jednym z nadzwyczaj urodzajnych żniw, kiedy to żyta wybujały na
dwóch chłopów, kazałam straży pożarnej zedrzeć osękami wszystkie przegniłe i przeciekające

strzechy domów. Przez kilka tygodni niemal cała wieś poszywała swoje chałupy nowymi
kitkami. We dnie, a zwłaszcza w nocy, gdy było widno od wyiskrzonego nieba, strzechy

świeciły, jakby były obite pozłacaną blachą. Również drogi wyjeżdżone po synkle w piasku,
wlokące się przez błonia tysiącznymi koleinami, błąkające się przez karłowate laski, kazałam

wyprostować i wysypać grubo na sztych żwirem.
Ponieważ po okolicy, niemal po całym powiecie, rozeszła się fama o naszej wsi, kazałam

wszystkie drogi wiodące do nas przegrodzić szlabanami. Zrobiłam to nie bez kozery. Za wjazd

7

background image

do naszej wsi wozu czy bryczki pobierało się groszy pięć, za wejście pieszego jeden grosz.

Zresztą przyjeżdżający i przychodzący do nas nie żałowali wydanego grosza. Jakoż poczynając
od maja przez całe lato odbywały się co niedziela festyny, a na placu gromadzkim popisywał

się cyrk.
Pomysł zorganizowania w naszej wsi cyrku zrodził się w mojej głowie jeszcze wówczas, gdym

była na operacji w Krakowie. Nie mając co robić po wyjściu ze szpitala i po obejściu wszystkich
kościołów, chodziłam po mieście. Sama nie wiedząc jak i kiedy, znalazłam się na Błoniach,

gdzie akurat swoje namioty rozbili cyrkowcy. Kupiwszy bilet weszłam do namiotu. Aż mnie
zatykało, gdym się przyglądała, jakie sztuczki potrafią wyczyniać ludzie.

Za pieniądze uciułane z pięcio i jednogroszowego myta kupiliśmy w Tarnowie od pana radcy
welocyped i już w sklepie rower na drewnianych obręczach. A muszę tu zaznaczyć, że

rowerów w naszej parafii nie było wówczas wiele. Rower miał jeden z wikarych, wójt i
komisarz policji. I Bóg nam podarzył. Na welocypedzie popisywał się przed całą wsią i

przyjezdnymi ten zadurzony wikary. Jeżdżąc wokół placu, trzymał nad sobą obraz świętej
Magdaleny, wygłaszając przy okazji stosowne kazanie. Kanonik nie sprzeciwiał się temu z

dwóch powodów: raz że chodziło o dobro ogółu, a po drugie wiedząc o tajemnicy wikarego,
uważał słusznie, że mu się należy publiczne pokutne upokorzenie. Do roweru przyuczyliśmy

na kursie u wójta prymistę naszej kapeli. Tylko on, bez trzymania kierownicy, potrafił grać na
skrzypcach co skoczniejsze sztajerki.

Zresztą z tygodnia na tydzień program się poszerzał. Nie brakowało połykacza ognia. Karierę
tu zrobił zwłaszcza jeden z dworskich parobków, o którym powiadano, że jak pocałuje

dziewczynę, na tydzień zamarzają jej usta. Nie ma się czemu dziwić. Znaleziono go jako
noworodka w kopnym śniegu zawiniętego w ludową gazetę i włożonego w snopek słomy. On

też bez żadnego uszczerbku dla zdrowia, ku uciesze nawiedzających nas gości, wypijał dwie
szklanki zapalonego spirytusu. A ponieważ występował pod koniec cyrkowych popisów, jemu

przypadał obowiązek zapalania zniesionego na ognisko suszu łykiem płonącego spirytusu.
Czynił to z wyraźnym ukontentowaniem. Obcierał usta i biorąc wpół pierwszą z brzegu

dziewczynę, rozpoczynał trwającą do późnej nocy zabawę.
Nie zabrakło też w naszym cyrku miejsca dla złodziei weselnych placków, dla złodziei kur,

pierzyn i koniokradów. W tej sztuce naszej kawalerce rzadko kto mógł dorównać. Niestety, ich
popisy, chociaż wkładali w nie tyle kunsztu i zapału, musieliśmy zlikwidować. Zdarzyło się

parę razy, że nasi goście z sąsiednich wsi zapatrzeni w popisy naszych artystów ani się
spostrzegli, jak im znikały w pobliskim lesie wyprzęgane z bryczek czy też wozów konie.

Ponieważ mieliśmy we wsi parę czarownic, marzył mi się ich cyrkowy popis. Owo ujeżdżanie
mioteł, kocurów, czarnych kozłów, stołów z koślawymi nogami. Widziałam po nocach, jak

zamieniają studnie w co tylko udojone mleko, białą glinę wyjedzoną nad rzeką przez powodzie
w porcelanowe talerze, trociny pozostawione przez cieśli w osełki masła, a światełka błąkające

się po moczarach w naftowe lampy. Byłam nawet u paru z nich, ale żadna nie chciała się
zgodzić. Nawet któraś z nich doniosła o tym Kanonikowi. Ten mnie wezwał do siebie, zmusił

do spowiedzi i jak nigdy dotąd, zadał mi męczącą pokutę.
Oprócz tych zawsze udanych cyrkowych popisów nie zapomniano również o żonglerach i

linoskoczkach. Żonglerzy lubiani byli zwłaszcza przez dzieci. W przeciwieństwie do wikarego,
do prymisty i do połykacza ognia, występujących przez całą wiosnę i lato, żonglerzy

popisywali się swoim kunsztem dopiero od połowy lipca. Wtedy dwóch z nich wchodziło do
plebańskiego lub dworskiego sadu, a trzeci czekał za ogrodzeniem. Popis swój mieli

skrupulatnie zorganizowany. Jeden z żonglerów wspinał się na jabłoń, skąd zrywał dojrzałe
jabłka i rzucał je stojącemu pod sadem. Ten żonglując nimi przerzucał je do żonglera stojącego

za płotem. Nie trzeba było więcej niż trzy zdrowaśki, żeby w ten sposób dworska czy też
plebańska jabłoń była obrana z owoców do imentu. Oczywiście, prawie wszystkie jabłka

znajdowały się natychmiast w zanadrzach dzieciarni.
Linoskoczkowie natomiast występowali w momentach wyjątkowo uroczystych: w czasie

dożynek, odpustów, Bożego Ciała i rozlicznych procesji. Linoskoczkowie przychodzili nad
rzekę, nad którą przewieszona była stalowa lina prowadząca prom. Wchodzili po drewnianym

slupie na linę i z drążkiem w dłoniach dla zachowania równowagi krok za krokiem
przechodzili z jednego brzegu rzeki na drugi. Upadki z liny nie były groźne. W tym miejscu,

gdzie przechodził prom, woda była głęboka na kilka metrów.
Cieszył mnie ten cyrk. Zresztą nie tylko mnie. Ale z drugiej strony, bolało mnie jak jątrząca się

wewnątrz rana jeszcze wiele rzeczy. Nie mogłam zwłaszcza znieść, że prawie jedna trzecia
mężczyzn z naszej wsi nie może się wysłowić. Trudno to nazwać jąkaniem się czy też wadą

wymowy. Po prostu zanim sklecili przed Kanonikiem, dziedzicem, a nawet wójtem jedno

8

background image

zdanie, schodziło sporo czasu. Często wydawało mi się, że ich mózgi są szczerym polem, po

którym są rozrzucone dalekie o całe stajania białe kamyki słów. Postanowiłam temu zaradzić.
Na jednym z gromadzkich zebrań zaproponowałam założenie kółka oratorów.

Późną jesienią i zimą, kiedy oprócz darcia pierza, oczekiwania na turonia i międlenia konopi
nie ma co robić na wsi, zbierali się w gromadzkiej świetlicy członkowie kółka. Po kilku

tygodniach nawet ci najbardziej ułomni w słowie potrafili rozprawiać o wszystkim
kunsztownie nad podziw. Rozprawiano o Bogu i o diable, o rządzie i o ludzie, o zbożu i o

myszy, o mrówce i sosnowej igle. Od tej pory nie było we wsi ochwaconych koni i jałowych
krów, unoszonych z wiatrem gęsi i jajek-zapartów. Nie było też starych panien, kawalerów,

wdów i wdowców. Nawet stary Józwa, któremu w dzieciństwie koń rozdeptał stopę,
nauczywszy się rozprawiać o tajemnicy białka i żółtka, zdołał się ożenić, i to bogato, w

sąsiedniej wsi.
Rozumie się samo przez się, że co kilka tygodni odbywały się popisy oratorskie. Oczywiście,

zazwyczaj w obecności Kanonika, którego można nazwać oratorem czystym jak diament bez
skazy. Najtrudniej kunszt oratorski było sprawdzić u tych rozprawiających o Bogu

mieszkającym w każdej kropli wody, o diabłach, które potrafią siadywać stadami, zwłaszcza na
szpilkach czarownic, o duszy lżejszej od nitki babiego lata unoszonej przez wiatr, o zwidach i

zjawach podchodzących pod wieś, o odartym ze skóry koniu, o psach szczekających ogniem i o
kotach przedzierzgających się w wyfraczonego fircyka.

Dla próby wyprowadzało się ich nad skutą lodem rzekę i kazało się im krzyczeć do ludzi
mieszkających po przeciwnej stronie. A wiadomo przecież, że każdy głos, nawet ten mówiący o

piekle, wcześniej czy później na mrozie zamarza. Nic też dziwnego, że sprawdzić skuteczność
tych oratorów mogliśmy dopiero na wiosnę. Gdy zaczynało tajać, gdy na wiklinie porastającej

brzeg rzeki zjawiał się pierwszy puch, przeskakiwało się po ruszającej krze na drugą stronę i
wchodziło na wysoką groblę. Wraz z lodem pękającym na rzece odmarzały również słowa. Jeśli

się je słyszało, i to powiększone o dzwon pękającej na rzece kry, można było z czystym sercem
wydać naszym oratorom dyplom.

Zamierzałam jeszcze z pieniędzy pobieranych jako myto, uzyskanych z cyrkowych popisów
kupić od dworu kawał pola i założyć na nim wspólny sad, żeby dzieci nie musiały się

przekradać do dworskiego i plebańskiego, ale wybuchła wojna. Odprowadziłam naszych
zmobilizowanych wojaków razem z kapelą do powiatowego miasta i powróciłam do domu,

żeby przypilnować koszenia potrawu, kopania ziemniaków, łuskania grochu i kukurydzy.
O czasach okupacji nie będę się rozwodziła. Nie ma większej potrzeby. Wspomnę tylko krótko,

że zanim w naszej parafii zjawili się pierwsi Niemcy, cała broń: karabiny, pistolety,
masingwery, granaty, amunicja, a nawet działko przeciwlotnicze, porzucana przez

przechodzącą brodem naszą armię, została pochowana w ziemi, w dworskich stogach, w
studniach i w pasiekach. Nie zaprzestaliśmy też prowadzonej do wojny działalności. Nadal

odbywały się przedstawienia cyrkowe i nadal ćwiczyli się w oratorskim kunszcie mówcy, tyle
że teraz większość z nich uczyła się języka niemieckiego. Oczywiście, o naszym cyrku

dowiedzieli się po pewnym czasie Niemcy stacjonujący w okolicznych miasteczkach.
Przyjeżdżali do nas tłumnie, żeby się zabawić. Miało to tę dobrą stronę, że żaden z chłopców

nie został wysłany na roboty do Rzeszy, nie był zmuszany pod koniec wojny do kopania
okopów i budowania bunkrów. A jeśli we wsi zjawiali się żandarmi, żeby zniszczyć ręczne i

kieratowe żarna i rodzące się jak grzyby po deszczu bimbrownie, nasi oratorzy tak ich potrafili
zagadać, że po kilku godzinach wyjeżdżali ze wsi pijani i przekonani święcie, że mają do

czynienia ze wsią jeszcze przed wiekami nawiedzoną przez płowowłosego ducha czystej i
niepokalanej germańskiej rasy.

O zmierzchu, gdy żandarmi wyjechali ze wsi, przebierałam się w wojskowy uniform Michała.
Pasował na mnie jak ulał, gdyż byliśmy jednego wzrostu. Po Michale przejęłam również jego

wojskowy stopień plutonowego. Umundurowana, uderzając wiklinową witką po cholewach
oficerek, szłam do pobliskiego lasu. Na polanie czekali już na mnie uzbrojeni chłopcy. Uczyłam

ich musztry z podręcznika, który po wyjściu z wojska przyniósł mój zmarły chłop.
Obchodzenia się z bronią uczył ich porucznik. Ja też przy tym skorzystałam. Mimo na powrót

zwiększającej się ślepoty, potrafiłam nie gorzej od młodzików trafiać z pistoletu do kartki
papieru wydartej z zeszytu i przyszpilonej do sosny.

Nie brałam jednak udziału w wypadach organizowanych przez naszych Jędrusiów na
okoliczne dwory, posterunki granatowej policji czy też żandarmerii. Raz tylko poproszono

mnie, żebym w dzień targowy z koszykiem kiełbasy, jako prezentem, weszła na posterunek
policji w sąsiednim miasteczku. Chłopcy, wykorzystując ten moment, zaatakowali budynek.

Zanim się spostrzegłam, co się wokół mnie dzieje, policjanci stali pod ścianą z podniesionymi

9

background image

rękami. Zabrano im broń, a ich gołych wpędzono do piwnicy. Ponoć dopiero po trzech dniach

wywlekli ich stamtąd żandarmi.
(Taka była nasza sołtyska, a raczej taka jest nadal, gdyż jeszcze żyje, odznaczona partyzanckim

medalem, Złotym Krzyżem Zasługi, siedząca w swoim drewnianym, krytym słomą domu,
którego ściany zawieszone są obrazami świętych pomieszanymi z rozlicznymi dyplomami

nadanymi soltysce przez gminę, powiat, a nawet województwo. Ale zanim jutro przed poranną
mszą ucałuję jej ręce i pokłonię się jej wdowieństwu po sołtysie, po partyzantce, zanim się

spyta, co się dzieje z Prorokiem, jeszcze raz przed snem przeczytam sobie to, co napisała o jego
narodzinach w pamiętniku.)

O świcie uciekła na rowerach granatowa policja. Przez cały dzień, prawie do wieczora, cała
wieś siedziała na kalenicach domów i stodół, obserwując uciekających po zawiślu Niemców.

Pod wieczór przez wieś przeszła nasza kapela grając nasz hymn narodowy i Boże, coś Polskę. Ale
jeszcze muzykanci nie doszli do mojego domu, gdy zjawiła się u mnie zziajana sąsiadka

Józefowej. I wrzeszcząc do drzwi: – Chodźcie prędko, Niewidko, Józefowa rodzi – pobiegła
przez ogrody. Zdjęłam garnki z blachy i zawijając się w szalówkę pobiegłam za nią.

Józefowie od paru miesięcy mieszkali w stajni razem ze zwierzętami. Ich drewniany dom
zbudowany tuż przed wojną, obity deskami i pokryty czerwoną dachówką, aż się prosił, żeby

go rozebrać i pobudować z sosnowych bierwion bunkry oszalowane malowanymi na zielono
deskami. Gdy uchyliłam drzwi stajni, zobaczyłam trójnóg stojący nad ogniskiem i na nim

zawieszony kociołek z parującą wodą. Józefowa z podciągniętymi aż pod brodę kolanami
leżała w drewnianym żłobie wymoszczonym sianem. Nad nią pochylał się Józef, a przez jego

ramię zaglądał do żłobu rogaty łeb krasuli.
Poprosiłam Józefa, żeby zdjął karbidówkę z gwoździa wbitego do stragarza i poświecił mi. Po

obejrzeniu brzucha Józefowej wydawało mi się, że poród nie będzie ciężki. Znałam się na tym
dobrze. Poza tym Józefowa była przyzwyczajona do rodzenia. Urodziła już przecież siedem

dziewczynek. I nie pomyliłam się. Ledwie uwinęliśmy się z wodą, Józefowa krzyknęła
przenikliwie. Na sianie pokazała się główka. Szarpnęłam za nią i dziecko ociekające krwią i

śluzem było w moich rękach. Klepnęłam je w pośladki, żeby wydało głos, i biorąc z rąk Józefa
wygotowaną i przemytą bimbrem brzytwę odcięłam pępowinę. Po czym prawie na pamięć

zawiązałam pępowinę lnianą nicią.
Niosąc dziecko do cebrzyka z ciepłą wodą mimo woli mówiłam słowami Biblii: – Na początku

było słowo, a słowo stało się ciałem. Jaki on duży. Prorok albo co? – Ale ten Prorok zanurzony
w wodzie nie był widać ani Janem Chrzcicielem, ani tym bardziej prorokiem Jonaszem, bo

zaczął krzyczeć, jakby do stajni wdarły się wszystkie wody Jordanu. Gdy dziecko było już
wykąpane i wytarte w pieluchy zrobione ze starych koszul, podeszło do mnie czarne koźlątko

brykające po stajni i dotknęło jego pomarszczonej twarzyczki mokrymi nozdrzami.
Przepędziłam koźlątko i zawijając dziecko w owczą skórę niosłam je do żłobu, żeby oddać

Józefowej.
Jozef siedział na brzegu żłobu i podgarniając w czasie porodu rozrzucone siano, zrzędził coraz

głośniej:
– Znowuś się oszczeniła, ty stara suko. I to w taki czas. Wstydu nie masz. Jak ja się teraz pokażę

ludziom na oczy?
Józefowa pochlipując cichutko odpowiadała z ustami przyciśniętymi do siana:

– Przecież to syn, Józefie. Wreszcie syn. Tyle razy rodziłam. Chyba będzie z dziewięć, prawda,
Józuś? I te, co pomarły, i te, co żyją, same dziewczynki. Biłeś mnie za to, prawie co dzień tłukłeś

mnie po głowie, po piersiach, po brzuchu, żeby wybić ze mnie to zapatrzenie na dziewczyński
dziurawiec. Aż nareszcie urodziłam ci syna, a ty nawet nie spojrzysz na mnie, włosów mi nie

odgarniesz z czoła, garnuszka wody nie podasz.
– Prawda to, sołtysko?

– Jako rana w boku. Popatrz, niedowiarku.
– Boże święty, chłopiec. A to ci dopiero. Nawet nie spojrzałem. Myślałem, znów suka. A to jak

się patrzy chłopiec. Cały, caluteńki, od pięty po ciemię, i pod brzuszkiem, pod brzuszkiem,
chłop jak dąb. I to mój, Boże święty, mój. Jakżeż go nazwiemy? Gdzie kalendarz, Maryś?

– Po co ci kalendarz?
– Żeby wybrać imię, sołtysko. Jak igłę ze stogu. Jak mikę z krzemienia. Imię bystre jak skrzydło

sokole, groźne jak niedźwiedzia łapa, mądre jak ta księga traw i księga wód, i zwierząt żywa
księga. I jeszcze słodkie jak rozmaryn, jak ruta siana z nowiem. Żeby dziewki, gdy koło nich

przejdzie, głowy odwracały jako za obrazem niesionym w procesji.
– Ja mu już wybrałam imię.

– Jakie? No, powiedzcież, jakie.

10

background image

– PROROK.

– Prorok, Prorok, Prorok. Powiadacie, Prorok? Takiego imienia nie ma w kalendarzu.
– Ale jest w niebiosach. W wodzie i w zwierzętach, w ptakach, w każdej grudce ziemi

rozgniecionej w palcach.
– Poczekajcie, sołtysko. Niech sobie powtórzę: Prorok, Prorok, Prorok. Zaśnij mi, Proroku, siwe

oczka zamruż. Chodź do mnie, Proroku. Przytul się, Proroku. Wejdź mi na kolana. Opowiedz
nam, Proroku, o proroku Abrahamie, Jakubie, Jonaszu. Powiedz ojcu, Proroku, masz ty już

dziewczynę? Kiedy swatów poślesz, kiedy ślub, Proroku? Wnukiem obdarzyłeś nas
grzesznych, Proroku. Może być, sołtysko. Tylko co ludzie powiedzą?

– A co mają mówić. Przy takim imieniu.
– Proboszcz się nie zgodzi.

– Nie musi się zgadzać. Ochrzcicie go Jakub, żeby miał metrykę. A w domu, we wsi zostanie
Prorokiem. Mieliśmy już we wsi czarownice i czarowników, był kulawy diabeł i był pomylony,

był apostoł Paweł i apostoł Szymon, był zdrajca listonosz i bohater Franek, ale Proroka jeszcze
nie mieliśmy. Będzie nim twój syn, Józefie. Ale zanim dorośnie, zanim odezwie się w nim

prorok, musimy go obmyć, Józefie.
– Przecież już obmyty.

– Ale tylko w wodzie. A to nie to samo, co obmycie w rosie, co w zielu obmycie, w owsie i w
pszenicy, w czerwonych dukatach i dębowych liściach. My go obmyjemy w mleku, w kozim

mleku, Józefie.
Podeszłam ze skopcem do okoconej przed tygodniem kozy. Siadając na drewnianym zydlu

doiłam gęste jak podbiał kozie mleko, dobre na suchoty i na czary dobre. Gdy ostatnia kroplę
mleka wycisnęłam z koziej dójki, zanurzyłam dłonie w skopcu i pokropiłam nim kozę i

koźlątko, stojącą w kącie kobyłę i nachyloną nad Józefowa krowę, Józefa i Józefowa i wreszcie
siebie samą. Żeby się oczyścić od wszystkich sił utajonych w nas. Z resztą mleka podeszłam do

dziecka i rozlałam je na obnażone z owczej skóry i pieluch gole ciałko Proroka. A rozlewając to
mleko, poczynając od ciemienia przez oczy i usta, przez wypukły brzuszek zawiązany na

pępek, przez ledwie, ale ciasno zawiązany kwiat, nie wiedząc nawet o tym, mówiłam słowami
słyszanymi jakby przez sen z ust mojej babki pochylonej nad moją rodzącą matką. Tyle tylko, że

zmieniłam imię:
– Obmywam twoje ciemię, Proroku, z czarnego i czerwonego snu, z ognia i gliny, z ran po nożu

i z ran zadanych narzędziem niewidzialnym. Żeby twój rozum był jasny jak dojrzewające żyto,
śmigły jak modrzew, gibki jak brzezina. Zawiązuję na węzeł pierwszy, na węzeł trzeci i na

węzeł siódmy twoje imię, Proroku.
– Obmywam twoje oczy, Proroku. Otwierają się źródła i ty je widzisz do złotego piasku. Ziemia

się otwiera jak rana cudowna, a ty sypiesz w nią zboża wszelakie, żeby nam nie zabrakło
chleba. Otwierają się niebiosa, a ty z nich czytasz słowo po słowie i objaśniasz nam wszystkim.

– Obmywam twoje ręce i twoje nogi, twój brzuch i twój męski kwiat, żebyś obejmował, co
objęcia godne, żebyś szedł wciąż za tym, za czym iść ci trzeba, i żebyś się wtulił do

zapamiętania, do tchu ostatniego w to ciało wybrane, które żywot rodzi.
Wypowiedziawszy te słowa uczułam, jak gdzieś we mnie zapala się nie znany mi dotąd

płomyk. Wycierając dziecko w pieluchy z koziego mleka, poprosiłam stojącego obok Józefa o
sól. Starym zwyczajem, rozwierając bezzębne usta dziecka, sypnęłam na jego język parę

drobinek przesyconej ziemią soli. Dziecko krzyknęło, a ja wycierając w spódnicę mokre ręce
rzekłam:

– Zraniłam twój język solą, żeby nikt nigdy nie zranił twego słowa nożem i gorszą od noża
obelgą. Bądź nam tak w słowie, jak sól jest w potrawie.

Zmęczona i obolała w sobie, jakbym rodziła, usiadłam na brzegu żłobu przy Józefowej. W stajni
było cicho, słychać było jedynie stukot biegającego koziołka i przeżuwanie słomy przez krowę.

Powieszona z powrotem u powały karbidówka świeciła zaledwie świętojańskim robaczkiem. W
okienku siadającym się z trzech szybek drgnęła pierwsza i druga gwiazda. Spojrzałam na

uśpione w ramionach Józefowej dziecko i przypomniałam sobie ten stary obyczaj poświęcania
czarnego koziołka wiosennym polom. I jeszcze ten obyczaj z biała kózką. Spytałam Józefa:

– A gdzie biała kózka?
– Jeno koziołek się urodził latoś.

– To co my zrobimy z naszymi zwyczajami?
– Koziołka mogę ofiarować. Dawałem co roku, dam i teraz.

– Jeden zwyczaj nie ma sensu bez drugiego.
– Ano nie ma.

– To może mi sprzedacie koziołka?

11

background image

– Sprzedać nie sprzedam. Ale dać dam. Za Proroka.
O pożytku, jaki mamy z tresury niedźwiedzia.
Niedźwiedzia wypatrzywszy w borze, jamę na rosłego chłopa uszykuj na ścieżce, chruścianym płotem
pokryj, mchem i zielem rozlicznym przytrząśnj. Na to postaw barć lub lipcowy plaster miodu z barci
wyjęty. Czasem starczy jagód skopiec, mięsa kawał zrumieniony w ogniu. Miodu zapach ciągliwy, swąd
mięsa drażniący, jagód woń ciekliwa, misia z boru, z jego cieśni ściślej na ścieżkę wywiedzie. Gdy tym
sposobem wywabiony miś zapadnie się w jamę, czekaj nań z dworskim kmieciem, a miej wcześniej sznury
i lewarek na drągu przyszykowane. Wyciągnąwszy misia z jamy, jako suma z saka, do dworu,
skrępowawszy go uprzednio powrozami, wieź. Tu zaniknij w komorze ślepej choćby oko wykol, żeby
promyk dzienny tudzież promyk nowiu nawet nie migotał. Żreć mu nie daj, chociażby przez tydzień.
Dopiero po tygodniu wytnij w dachu lufcik i na sznurku opuść jaki ochłap mięsa. Jeno nie za nisko. Żeby
niedźwiedź musiał jako człowiek stanąć i przednimi łapy bez ustanku machać. Tak go ćwicz przez
miesiąc. Po miesiącu wywieść go każ na majdan dobrze ścisłym płotem wokół ogrodzony. Sam się
ukazując, sam jeno, powiadam, zacznij go rozpieszczać. To mu jagód podrzuć, to mięsa kawałek, to
kuleczkę miodu. Po miesiącu będzie jadał z twojej dłoni.
Wtedy go ucz sztuczek. Na dwóch łapach chodzenia, skakania przez drąg, z kufla picia piwa, wdziewania
kożucha, wspinania się po jabłko zawieszone na żerdzi. Nawet grania na dudzie możesz go nauczyć.
Niedźwiedź będzie twój. I radować cię będzie w zimowe wieczory, kiedy czas się dłuży, jakby czwórką
koni, w bory rozciągany. Łatwo też zadziwić możesz panią swoją, a jeśli jej nie masz, dworski fraucymer.
A gdy wojewoda lubo też kasztelan na twój dwór przyjedzie, niedźwiedź ich sztuczkami rozbroi jak
dzieci. A gdy miś cię znudzi, w co wątpić należy, sprzedasz go Cyganom. Na weselach, na odpustach, na
jarmarkach rozlicznych kmiecia twego zabawi i od snów zbójeckich pewnikiem odwiedzie.
Taki jest pożytek z tresury niedźwiedzia tanim sumptem osiągnięty.
3

Pod styczniowym niebem, przez zaorane na zimę pola ledwie przytrząśnięte śniegiem,
wracałam do domu. Byłam utrudzona jak drwal. Czułam w rękach, w nogach, w krzyżu te

narodziny Proroka. Niedowidząc, chociaż noc wydawała się gwiaździsta, potykałam się co parę
kroków o grudę. Parę razy nawet upadlam tłukąc się boleśnie. Do tego jeszcze niosłam na

rękach darowanego mi koziołka. Wprawdzie po wyjściu ze stajni Józefa próbowałam
prowadzić go na sznurku, ale koziołek opierał się kopytkami o grudę przytrząśniętą śniegiem i

ani rusz nie chciał iść za mną. Musiałam go wziąć na ręce, pogłaskać po ciemieniu i opatulić w
szalówkę. Dopiero wtedy przestał pobekiwać. Niosąc tego koziołka sama nie wiem kiedy

zaczęłam mówić do niego, do siebie, do zmarłego Michała, do styczniowego nieba. Mówiąc to
wszystko miałam przed oczami naszą kapelę idącą przed wieczorem przez calutką wieś, poród

Proroka, swój żywot dotychczasowy.
Nie chciałeś iść ze mną, koziołku, beczałeś, próbowałeś nawet bóść. I miałeś rację. Nie sądzone

ci brykać po wiosennym błoniu, po białej koniczynie zasianej pod śliwkami. Nie dla ciebie też
zawiąże się pod jesień w posiwiałe głowy kapusta, nie dla ciebie wyjdą z ziemi buraki większe

od konewek chlupoczących słodkim sokiem. I nie dla ciebie w szopie siano ćwierka, mleko w
skopcu dymi i w szufladzie cukier kostkowy rzegoce.

Ciemna gwiazda nad tobą, ciemniejsza od żelaza gaszonego w glinie. I nóż wbity w odrzwia,
gdy ciebie zobaczy, sam z siebie w tę i wewtę, póki się nie wyjmie, będzie się kołysał. A

przecież przyszedłeś na świat jeszcze dziwniej od Proroka. I on, Prorok, po roku, gdy
powstanie z ziemi, zachwieje się i nie upadnie, postawi pierwszy i dziesiąty kroczek, nigdy się

nie wesprze na twym czarnym grzbiecie. A za dwa lata mógłby jeździć na tobie do rzeki, nad
staw, a za lat kilkanaście mógłbyś być dla niego czarną księgą, z której czyta się bielsze od

wiekowych kruków słowa.
Ale nie będziesz czarną księgą. Nikt, oprócz mnie, nie odczyta z niej jednej sylaby, literki jednej.

Nie będą cię też prowadzić przez wieś z dzwoneczkiem zawieszonym u szyi. Nie wprowadzą
cię do kościoła i nie zarżną powoli, powolutku, żeby nie drasnąć tętnicy, żeby szła z ciebie gęsta

jak smoła jucha nad białym kamieniem. Tyś mój, od kopytek, przez które przebłyskuje jeszcze
światło jutrzenne, do ledwie przeczuwanych na ciemieniu różków. I nikt, oprócz mnie, nie

spojrzy odtąd w twoje ślepia, nie położy na twym łbie ręki. Nikt ci nie da grudki soli,
nabrzmiewającej sokiem wierzbowej gałązki i garstki siana zwiezionego z wonią ubiegłego lata.

Nie wymodliłam cię, nie kupiłam, nie ukradłam, ale dostałam cię w podarunku za to, że
odcięłam dzisiaj od niewieściej, od ludzkiej, a więc od śmiertelnej, pępowiny Proroka. I on, ten

nowo narodzony Prorok, zanim w jego krecich oczach błysło światło karbidówki, zanim odbił
się w nich obraz starej kobyły i zatrzymał na chwilę obraz starej matki, wiecheć siana i wiecheć

słomy, pierwszy mnie pobłogosławił. Oddał mi przez ręce starej Marii i starego Józefa twój
kruchy, jak zasuszony kwiat malwowy, kozi żywot. Żebym z nim mogła zrobić, co mi się

żywnie podoba.

12

background image

Jakoż tak jest zapisane w Biblii i na wolowej skórze, i skiba po skibie na obszarach ziemi, że kto

przyjął proroka, kto odciął go od pępowiny, kto przetarł jego oczy i namaścił ciało i język jego
wyjął z ciemności, z bełkotu, ten będzie czytał pismo zwierząt i będzie czytał pismo ptaków i

żadna litera utajona w wodach, zasupłana na kolanka w trawach, nie będzie mu obca.
Ale ja nie będę odczytywać pisma spisanego na twojej wątrobie i na twych jelitach. Bo cóż to

może być za pismo. Kilka liter, z których można złożyć jedno, dwa słowa. I nie chcę cię chować
do późnej starości, żebyś wydoroślał z mleka, żebyś pobekując w las spoglądał, w znikające w

nim jedno po drugim te światła, które z nas, ludzi, uchodzą, nieustannie uchodzą. Potrzebny mi
jesteś, boś jak źródło czysty. Potrzebna mi twoja krew, twój dech ostatni, twoja miękka kość, od

której odcięty będzie żywot twój.
Boże ty mój, Michale, mężu mój umarły, o czymże ja myślę. Przestrzegałeś mnie przed takim

myśleniem, co dzień mnie przestrzegałeś, jak mnie tylko zobaczyłeś zapatrzoną w studnię. W
niej, głęboko na dnie, migotała gwiazda. Gdym ją tylko zobaczyła, wybierałam wodę wiadrami

dopóty, dopóki owa gwiazda nie wklęsła się w studzienny muł. Tyś tylko wiedział, że nie o
gwiazdę mi chodziło. Gwiazdy szuka się na niebie, w bliskim jak przypiecek zimą chłopie, w

sobie.
Syna tam szukałam, dzieciątka naszego. I gdy tylko miałeś czas, gdy nie byłeś podpity, gdy cała

wieś wchodziła w drzemkę i nie świeciło się nawet we dworze, gdy nawet na plebanii Kanonik
zdmuchiwał porcelanową lampę, budziłeś mnie ze snu. We dwójkę, na dwie osęki, na dwa

wiadra, wyczerpywaliśmy wodę z naszej studni. A gdy w wiadrach ukazywał się muł,
wtykaliśmy głowy w źrenicę cembrowiny, wołając cichutko: – Synku nasz, syneczku, choć

paluszek pokaż, chociaż kosmyk włosów. Ale nie było naszego synka w studni ani w rzece, z
której po nocach wybieraliśmy wszystkie kamienie. Nie było go też w lesie, chociaż obeszliśmy

go dookoła i na przestrzał drzewo po drzewie, krzak po krzaku, zbierając ze ścieżek ptasie
pióra, a z pni sierść zwierzęcą.

Jałowa byłam, mężu mój, Michale. Jałowa jak uschnięta tarnina, jako to pole za młynem
zarośnięte do podskórnych źródeł perzem. Wiedziałam o tym, że jestem jałowa, zanim za ciebie

wyszłam. Zdarzało się, gdym jeszcze była u ojców, że wchodziłam na początku sierpnia, kiedy
dojrzewają pszenice, kiedy ptaki wyprowadzają swoje opierzone pisklęta z bruzd, gdy na

niebie świeci ręka z sierpem Matki Boskiej Zielnej, w ogromne dworskie pola. Zdejmując przed
największym łanem sukienkę, wchodziłam naga w sam środek pszenicy. Pewna, że nikt mnie

nie dojrzy, biegałam po zbożu szybko, coraz szybciej. Kłosy od mosiądzu twardsze, od żelaza,
od zakurdewiałego drzewa jabłonki dziczki, biły mnie po piersiach, po białym brzuchu, po

okrągłych udach. Wychodziłam z pszenicy dopiero wtedy, gdy mi brakowało tchu, gdym cała
ociekała potem.

Wtedy kładłam się na białej koniczynie na wznak, podciągałam kolana pod brodę i stękając z
wysiłku napierałam na brzuch. Wydawało mi się, że z rozchylonych nóg spływa krew, że za

chwilę pod gwiazdą ukaże się główka nowo narodzonego synka. Obolała, ociekająca potem,
pokaleczona wąsami ościstej pszenicy, śpiewałam przez zaciśnięte usta kołysankę bielszą od

koniczyny, od ptasiego pióra zgubionego w locie do raju. A moje ręce gładziły coraz prędzej,
coraz prędzej białą koniczynę, aż do ciszy większej od tej mieszkającej w białym kamieniu. Taki

był mój synek, Michale.
Nacieszywszy się tym synkiem, przemagając ból, zrywałam się z koniczyny i zabierając

sukienkę, biegłam przez łąki do leśnego jeziora. Wskakiwałam weń i kąpałam się dopóty,
dopóki nie poczułam, jak wzdłuż mojego kręgosłupa porusza się sopel lodu. W ten sposób

zmywałam z siebie krew i wody porodowe, śluz i ciemną silę mieszkającą w łożysku. I
naciskając swoje piersi, widziałam, jak wycieka z nich kropla po kropli mleko. Przytulałam się

do brzozy i szeptałam jej zaklęcia znane mi od matki, żeby moje mleko, mleko rodzicielki, nie
zamieniło się nigdy w serwatkę, w żółte kulki żywicy.

Z lasu biegłam do domu. Żeby mnie nikt nie zauważył, wchodziłam do stodoły, nacierając się
sadłem borsuczym i sadłem kotnej królicy i po raz trzeci sadłem goniącej się suki. Ale nic nie

pomagało. Wiedziałam, że nie pomagało. I ty o tym wiedziałeś, że nie pomogło. Bo przecież
zanim ożeniłeś się ze mną, byłam z tobą na wszystkich festynach i na wszystkich odpustach. A

po tych festynach, po tych odpustach całe łąki, siano w stodole były nasze. I ty byłeś mój, i ja
byłam twoja. Ale nawet wtedy mój los był przeciwko mnie. Widziałam go codziennie, jak stoi

jako dereniowe drzewko uschnięte na upale z jedną kulką owocu zaschniętą na kamień.
Tylko dlatego, że byłam jałowa, że nie było we mnie ani jednej iskry, jednej kropli mleka,

zostałam akuszerką. Odbierając dzieci, odcinając je od pępowiny, sypiąc im na język sól, żeby
krzyknęły, żeby rozwiązały z supłów swój człowieczy los, przyjmowałam je jak swoje. I tylko

wtedy moje puste piersi napełniały się mlekiem, w mój jałowy brzuch biła piąstka i kopała

13

background image

nóżka. Od tej zgryzoty, od tych bezsennych nocy spędzonych przy studni, w rzece i w lesie

ślepłam coraz bardziej. Nie mówiłam ci, że ślepnę. Bałam się, Michale, że się będziesz brzydził
potraw, które gotowałam. Bo przed twoją śmiercią nie widziałam już dna garnka, nie

widziałam zaklęśnięcia łyżki, tylko jej kontury. Nie widziałam też, czy zabita kura jest należycie
oskubana, a królik odarty ze skóry i wypatroszony. Wszystko robiłam na ślepo. Oczami stary

się moje ręce i mój język. Teraz tylko im ufam. Zwłaszcza gdy jestem w domu, gdy nie ma
większego światła na stole lub u powały.

Ale nie wiem, Michale, nie jestem tego pewna, czy ta moja ślepota nie przyczyniła się do twojej
śmierci. Zmarłeś przecież w tydzień po tym, jak przyniosłeś to wołowe mięso od rzeźnika.

Zanim podałam ci to mięso, próbowałam je wielokrotnie. Wydawało mi się bowiem, że gdym je
pierwszy raz soliła, zamiast soli wsypałam do garnka szczyptę tej trutki, którą przyniosłeś z

gminy i nieopatrznie położyłeś obok angielskiego ziela. Pamiętam, w kilka godzin po zjedzeniu
tego mięsa zacząłeś narzekać na brzuch. I mnie też bolało. Nie mogłam ci powiedzieć, że mnie

boli. Tym bardziej nie mogłam ci powiedzieć o tej soli leżącej obok trutki na szczury.
A w tobie coraz bardziej rozrastał się ból. Pełno go było poza twoim brzuchem, w łóżku

zaścielonym pierzynami. Bolały cię pierzyny, poduszki, zagłówek i całe łóżko wyścielone
sianem. Jak cię zaczęła boleć izba i wszystkie obrazy wiszące na ścianach, wszystkie garnki na

piecu, a nawet ogień pod blacha i popiół w popielniku, wiedziałam, że mi umrzesz. Nie
mówiłam ci, że tak myślę, że wiem o tym, Michale. Nawet modliłam się, żeby o tym nie myśleć,

nie wiedzieć. Przemagając ból, wprawdzie mniejszy od twojego, obwiązując swój brzuch
złożonym ośmiokrotnie prześcieradłem, gotowałam ci wywar z szałwii i z rumianku, z

lipowego kwiatu i dziurawca. Ale tobie nic nie pomagało. Gasłeś w oczach. Tylko twój ból
wyszedł za próg izby, wszedł w rosnącą przy progu jabłonkę, a z niej rozszerzył się gałązka po

gałązce na pozostałe drzewa w sadzie. Po nocach słyszałam, jak twój ból urywa się razem z
gruszkami psiarkami i skapuje do studni. Żeby tego nie słyszeć więcej, którejś nocy wyszłam z

izby, wdrapałam się na tę gruszę rosnącą nad studnią i otrząsnęłam z niej wszystkie psiarki.
Również tej nocy, chcąc ci jakoś pomóc, przypomniałam sobie, co robiła moja matka, gdy ojciec

nadział się na wiszącą na gałęzi kosę i przez kilka dni, podtrzymując jelita rękami, umierał w
stodole na sianie, bo w izbie nawet pies przerażony jego krzykiem chował się zjeżony pod

łóżko. Jak ona wówczas poszłam do tej czarownicy mieszkającej za bydlęcym cmentarzyskiem i
przyniosłam od niej serce nietoperza i serce słowika, wątrobę żmii i wątrobę skowronka,

wysuszony język jaszczurki i języczek kosa. Wygotowałam to wszystko, wystudziłam o
północy pod Polarną Gwiazdą i dałam ci pić. Myślałam, że ci pomogło. I nie żal mi było małego

prosiaka, którego zaniosłam czarownicy. Dopiero gdy zacząłeś cały dygotać i rzekłeś
sylabizując słowa: – Widzisz mnie, Jadwisiu? – wiedziałam, że to wszystko na nic. Nie

zdążyłam nawet szepnąć: – Widzę cię, Michale, kiedy głowa ci opadła na prawe ramię.
Mówię ci o tym wszystkim setny, a może tysięczny raz. Ale nie sądź mnie surowo, Michale. Nie

chcę niepokoić twojej duszy, twego cienia, który nieustannie zamieszkuje we mnie. Wydaje mi
się, że w ten sposób dalej jestem z tobą. Co więcej, wydaje mi się, że dopiero co pobraliśmy się i

oczekujemy, kiedy anioł pański mnie pobłogosławi, kiedy zabolą mnie piersi, a ja podejdę do
ciebie czytającego gazetę i szepnę: – Zgadnij, Michale, zgadnij. A ty podnosząc się z ławki

obejmiesz mnie wpół i powiesz: – Naprawdę, naprawdę, Jadwisiu?
A zawsze tak mi się wydaje, gdy wracam od porodu. A dzisiaj wydaje mi się tak tym bardziej.

Zwłaszcza że Józefowa po tylu córkach, niemal na starość, gdy ich najstarsze córki mają po
troje, po dwoje dzieci, urodziła syna. I nie krzycz na mnie, nie nachodź mnie po nocach, żem im

tego spóźnionego syna nazwała Prorokiem. Pewnie, gdybym to ja od początku jałowa, jak
jabłonka rosnąca na szczerym piasku, na zazdze, urodziła syna, miałabym większe prawo

nazwać go Prorokiem. I nie miej mi za złe, żem po raz pierwszy zabawiła się we wróżkę, niemal
w czarownicę, wylewając na syna Józefów kozie mleko. Nie mogłam postąpić inaczej. On jest

taki kruchy. Lada chwila może zemrzeć. A może Józefowie wierząc w moje czary będą bardziej
dbać o niego niż o dziewczynki. I chyba nie powiesz, że za to wszystko, com uczyniła dla synka

Józefów, należał mi się jak zwykle kogut. Jak tylko mignął mi w zarośniętych kataraktą
źrenicach czarny koziołek i namacałam rękami, że urodził im się syn, pomyślałam sobie, że

koziołek będzie mój. Musiałam zresztą upomnieć się o tego koziołka. W jakim celu, pytasz?
Jeszcze nie wiem, Michale. Ale jeśli sobie przypomnę, co po tamtej wojnie mówiła mi matka,

zanim dojdę do domu z tym koziołkiem, będę wiedziała, Michale.
Przestrogi
Nie zobaczy jej duchowny, chrześcijanin o czystym sercu, dziewica i dziecko. Im oszczędzona jest owa
tajemnica. Wam również chcielibyśmy jej oszczędzić. Ale wiedząc, jak istota ludzka jest ułomna, jak
skłonna jest ku grzechom wszelakim, z opowieści świętych, nawiedzonych przez ducha czystego,

14

background image

wyjęliśmy tych kilka przestróg dla was.
Nie patrz na niebiosa w godzinę północną, tam gdzie smętarz jest. Zanim się spostrzeżesz, ujrzysz, jak
duch czarny do rydwanu swego kobiety wszetecznę niby klacze wprzęga. Lewą ręką nie żegnaj się na noc,
albowiem w snach swoich się ujrzysz, że cię obejmuje ramię nierządnicy. Nie zabijaj kota, chociażby ci
zagryzł ptaszka kochanego. W twoje serce wejdzie niby cień okrutny obraz siedmiu hurys, które kędyś w
Turcyjej wymyślną pieszczotą potomka psiej wiary nieustannie darzą. Urodziwej dziewki z twojego
folwarku nie ciągaj na siano. Po sześciu tygodniach boleść cię dopadnie i będziesz unikał jak ten
zadżumiony pani swej małżonki.
(W tydzień po przyjściu Rosjan razem z grabarzem wyjęliśmy z przydrożnego rowu kobietę ruską
zastrzeloną z dzieckiem przez żandarmów. Wcześniej, mając na względzie, że mogła to być bolszewiczka,
zasięgnęliśmy rady Kanonika, gdzie mamy ją pochować. Kazał jej wykopać ostatnie schronienie na
poświęcanej ziemi. Już z własnej woli na krzyżu zbitym z uschniętej brzózki napisałem kopiowym
ołówkiem GRÓB NIEZNANEJ MATKI.)
4
Nie potrafię opisać mrówki, stokrotki, źdźbła trawy, skowronka. Konia, rzekę, las, pole znam w

gruncie rzeczy jedynie z kształtu i zapachu. Do tej pory dziwię się starcom i dzieciom, którzy
potrafią rozprawiać bez końca o dmuchawcu, nitce babiego lata, o rybie wbitej jak upierzona

strzała w sitowie. Odkąd sięgam pamięcią, istoty żywe i przedmioty istniały dla mnie bez
wzajemnych związków, bez udziału w zbiorowym losie. Może właśnie dlatego, gdy byłam

dzieckiem, potrafiłam się bardziej od moich rówieśników przywiązać do zrobionej z gałganków
lalki, do drewnianego bąka, wyjętego z gniazda ledwie opierzonego wróbla czy też do tonącego

kocięcia wyciągniętego na brzeg patykiem. Schodziło mi przynajmniej parę dni, zanim przy
pomocy rąk doszłam do wniosku, że każdy z trzech szczeniaków wyciągniętych spod suczego

brzucha ma inne łapy, inny ogon, inny kształt łebka. I tylko po tych znakach i jeszcze po pisku
odróżniałam jedno szczenię od drugiego. Nadal jednak nie byłam pewna koloru ich oczu,

sierści, podniebienia.
Już wtedy bolały mnie oczy. Bardziej prawe. Nie mogłam patrzeć, nawet spod dłoni, na

wiosenne niebo, na piasek rozprażony do białości w słońcu, na rzekę płynącą po równinie jak
wielkie ruchome zwierciadło. Nigdy, wyjąwszy sny, nie widziałam Boga ani świętych. Klęcząc

przy łóżku modliłam się w gruncie rzeczy do ściany. Obrazy wiszące na ścianie rozmazywały
się w moich źrenicach, ich twarze zachodziły jedna na drugą. Nigdy nie byłam pewna, w jaką

suknię ubrana jest święta Teresa, a w jaką święta Magdalena. Czy Matka Boża ma wbitych w
serce siedem, czy też tylko pięć sztyletów. Żeby jakoś z tego wybrnąć, modliłam się z twarzą

ukrytą w dłoniach. Wtedy wydawało mi się, że każda ze świętych ma moją twarzyczkę. Nie
muszę tu dodawać, że jeśli przeglądałam się w lustrze, to tylko dlatego, że o tym opowiadały

moje rówieśnice, a nad rzeką rozczesywałam włosy idąc za przykładem dorosłych panien.
Ale nawet wówczas bardziej przeczuwałam moje kalectwo, swoją ułomność, niż zdawałam

sobie z tego sprawę. Wydawało mi się, że jest to rzecz przypominająca po trosze naszą
bezradność przy wdziewaniu butów. Nigdy nie wiadomo było, który jest prawy, a który lewy.

Sądziłam też, mimo że wszystkie dziewczynki potrafiły bez końca szczebiotać o kolorach
wstążek, że jeszcze rok, najwyżej dwa, a zacznę widzieć podobnie jak one. Przekonałam się, że

to jest niemożliwe, po przyjściu do szkoły. Wprawdzie nauczyłam się czytać i pisać, ale tylko
dlatego, że nauczyciel spostrzegł moje kalectwo i bez zwracania uwagi całej wsi, uczył mnie po

lekcjach.
Dopiero w szkole zauważyłam, że otwierają się we mnie jakby źrenice wewnętrzne. To, co

ledwie mogłam dojrzeć przy pomocy oczu, rąk i języka, rozjaśnia się i utrwala na zawsze gdzieś
głęboko we mnie. Byłam z tego dumna. Nikt tak jak ja bez trzymania wróbla w garści, płatka

piwonii, piórka trawy nie potrafił określić z pamięci jego kształtu, głosu, zapachu. Nikt też
oprócz mnie nie umiał pojąć, że istnieje wróbel jako istota żywa i jako upierzone, ćwierkające

słowo. Można więc rzec, że widziałam niejako podwójnie: jak wszyscy ludzie, ale znacznie od
nich ułomniej, i wewnętrznie, wyłącznie na własny użytek.

To widzenie wewnętrzne ułatwiało mi zmyślanie różnorakich opowieści i baśni. Nikt lepiej ode
mnie nie potrafił opowiadać, gdy byliśmy zaszyci w konopiach, w chruście, na jesiennych

łąkach w czasie wypasania bydła, o duchach, zjawach, czarownikach, czarownicach i czarach.
Opatulona w derkę, siedząc przy samym ognisku, widząc jedynie ogień i rozmazane jak

gaszone wapno twarzyczki rówieśników, zapatrzona w siebie, zmyślałam coraz to inne baśnie.
Za te opowieści wypędzano moje krowy wchodzące w szkodę, pomagano mi je zaprowadzić

do domu, a nawet zdarzało się, że niejeden z chłopców ukradłszy starszej siostrze przynosił mi
weselną wstążkę.

Póki nie wydoroślałam nie tęskniłam za normalnym widzeniem. Właściwie pierwszy raz
chciałam mieć oczy takie same jak moi rówieśnicy, gdy którejś niedzieli pod kościołem

15

background image

podszedł do mnie Michał, wziął mnie za łokieć i nachylając się nade mną szepnął: – Jakaś ty

ładna, Jadwisiu.
Pragnienie to spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy w kilka tygodni później zjawił się w naszym

domu ze swatami i po dojściu do zgody usiadł przy mnie i objął mnie ramieniem. Miałam taką
ochotę przytulić się do nieco, wziąć w dłonie jego głowę i przy ich pomocy raz na zawsze

zapamiętać jego twarz. Uczyniłam to dopiero po ślubie. Do wesela nie wiedziałam, z kim się
żenię. Gdybym nie zapamiętała jego istoty po głosie, do ołtarza mógłby iść ze mną każdy z

chłopców.
Jakie to szczęście, że Michał był starszy ode mnie prawie o dziesięć lat. Wprawdzie kumoszki,

ciotki, krewni i znajomi na pewno mu donieśli o mojej ślenocie, ale on temu nie dowierzał, nie
znając mnie z dziecięcych zabaw na błoniu, nad rzeką, w stodole. Już wtedy, mając dwadzieścia

lat, dawałam sobie radę z każdą robotą. Nawet cerowanie koszul, wyszywanie makatek w
roślinne i zwierzęce wzory nie sprawiało mi trudności. Zdarzało się wprawdzie, że kot zamiast

zielonymi ślepiami spoglądał w świat z makatki wapienną bielą, a weselne różyczki miały kolor
popiołu, Michała to jednak nie raziło specjalnie.

Owo wewnętrzne widzenie, zaczynające się już w dzieciństwie, utrwaliło się i poszerzyło w
małżeństwie. Żeby nie potykać się o świat zwierząt i przedmiotów, wystarczała resztka światła

w moich źrenicach i oczy Michała. Moje wewnętrzne źrenice pozwalały mi nieomylnie
rozstrzygać wszystkie nasze sprawy. Po roku doszło do tego, że Michał jako sołtys nie podjął

żadnej decyzji, nie poradziwszy się uprzednio mnie.
Nie byłam mędrcem. Nie starałam się nigdy, żeby nim zostać. Wprawdzie jeszcze ze szkoły

wiedziałam, że wyrocznie, prorocy, przepowiadacze ludzkiego losu byli albo ślepi od
urodzenia, albo mieli wykłuwane źrenice. Jeśli wiedziałam więcej od Michała, od ludzi we wsi,

to nawet nie dlatego, że ślęczałam nad książkami, badałam ziemię i niebo. Po prostu z musu
musiałam się uczyć na pamięć nie tylko kościelnych pieśni i świeckich opowieści o królach,

świętych i bohaterach, ale również tego, co ulotne jak puch w człowieku. Teraz, gdy już jestem
stara, wydaje mi się, że wystarczyłoby mi położyć dłonie na twarzy każdego człowieka ze wsi,

żeby opowiedzieć o najgłębiej w nim ukrytych sprawach.
Nie chcąc tego, stawałam się powoli dla wsi jakby wyrocznią. Na pewno przyczyniło się do

tego to, że odbierałam wszystkie dzieci przy porodzie. Z dawien dawna przecież wierzono, że
akuszerka odcinając dziecko od pępowiny, odcina je od piekielnych mocy, od świata czarownic

i wiecznego potępienia. Z roku na rok, obmywając noworodki w wodzie z rumiankiem,
stawałam się w okolicy jedynym lekarzem składającym złamane ręce w łupki, leczącym

uchynięcia na ciele i na duszy. Ponieważ byłam niewidką, poprosiłam kobiety mieszkające nad
łąkami, za lasem, nad jeziorem, żeby zbierały dla mnie rozliczne zioła. Wprawdzie przy

leczeniu chorych unikałam jak mogłam zaklinania sił nieczystych, ducha ziemi i ducha
powierza, ducha traw i wód, ale wieś od czasu do czasu niemal mnie do tego zmuszała. Jeśli

nad umierającym na suchoty, na puchlinę wodną nie odmówiłam stosownego zaklęcia, nie
wierzono w skuteczność moich ziół, psiego i kociego sadła, soku z naciętej wiosną brzozy. Żeby

uspokoić chorego, a zwłaszcza jego rodzinę, wymyślałam na poczekaniu całe litanie słów
złożonych z nazw roślin, zwierząt, bóstw dawnych i nowych, z tego, co mi się śniło po nocach,

co mi się w zamyśleniu przywidziało.
Oprócz leczenia ciężko chorych, którym w gruncie rzeczy łagodziłam ostatnie dni konania,

przychodziły do mnie po sercową poradę młode dziewczyny i wdówki. Wróżyłam im z rąk, z
kart, z kruczego pióra zgubionego nad borem, śwarnego młodzieńca, nieutulonego w żalu

wdowca, starego kawalera siedzącego na pieniądzach. Miałam z nimi sporo kłopotu. Jakoż nie
zawsze po takiej wróżbie udawało mi się namówić przepowiedzianych kawalerów czy też

wdowców do żeniaczki.
Najbardziej jednak radowali moje serce ci chłopi, którzy przychodzili do mnie poradzić się,

gdzie zasiać proso, a gdzie pszenicę, czy z krową mają się udać na jarmark, czy też do
żydowskiego pośrednika. Zdarzyło mi się też parę razy, że młodziutkie, ledwie opierzone

mężatki, wydane bez ich woli za starych wdowców, słabowitych kawalerów rozpierających się
na morgach, przychodziły do mnie radzić się, czy mają się spowiadać z tego, co im się

przydarzyło z miłowanym potajemnie na łące, w lesie, nad rzeką.
Po wielu latach, a również teraz, gdy to zapisuję, wydaje mi się, że całą wieś, wszystkich ludzi,

począwszy od niemowląt, a kończąc na wiekowych starcach zapatrzonych w słoneczko i za tym
słoneczkiem w niebiosa, noszę i widzę w sobie. Każdy ma tam swoje miejsce, jakiś znak

szczególny, po którym mogłabym go odróżnić i na końcu świata. Nadal jednak nie wiedziałam,
jaka jestem sama. O tym, że nie wiem, jaka jestem, upewniłam się po wyjściu ze szpitala. Wtedy

przecież prawie na dwa lata przejrzałam. Wtedy pierwszy raz zazieleniło się pole, łąki i błonie

16

background image

przede mną, liście na drzewach przypominały mi nasłuchujące nieustannie uszy, a wody, po

których pływała rzęsa, żabi skrzek, pogubione przez ptactwo pióra, były dla mnie wielkim
niemową milczącym w obliczu niebios. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że ptaki przelatując

niebem nie zostawiają podobnie jak wóz na piaszczystej drodze, na zroszonym błoniu,
zasypywanych piaskiem, źdźbłami trawy, śladów. Zaskoczyły mnie też szare oczy Michała i to,

że stojąc przed lustrem mogę patrzeć weń rozplatając swoje jasne warkocze. Zdziwiłam się też,
że twarze świętych na obrazach wiszących na ścianach w kościółku, idących w procesji, mają

twarze ludzi mieszkających w naszej wsi. Nawet głupio, bo głupio, ale pomyślałam sobie, że
kiedyś żyli w naszych okolicach, jedli razem z naszymi pradziadkami z jednej miski, zabijali te

same zwierzęta, sypiali na tych samych trawach.
To niemal namacalne widzenie świata i wszystkich jego przedmiotów, rozlicznych istot,

przydymiło niejako moje wewnętrzne widzenie. Radowałam się przecież z całego serca patrząc
na siedzącego przy oknie Michała, wkładającego nakrochmaloną koszulę, świąteczny kapelusz

ze wstążką, widząc, jak przez część nocy Wielki Wóz potrafi zjechać połowę nieba, czy też jak
po wejściu do rzeki załamują się moje nogi. Żal mi jednak było tego, że przedmioty, zwierzęta,

ptaki, trawy widziane pierwszy raz tak po ludzku, tracą swoją duszę, niemal swój oddech. Gdy
po dwóch latach zaczęłam z powrotem ślepnąć, przyjęłam to niemal z ulgą. Jakoż na powrót

jęło się poszerzać moje widzenie wewnętrzne.
Ale ani w tym widzeniu wewnętrznym, ani w tym danym każdemu człowiekowi nie

marzyłam, żeby zostać królewną. Tym bardziej na starość ani przez myśl mi nie przeszło, żeby
zostać królową. Chociaż śniło mi się parę razy, zwłaszcza kiedy po wyjściu ze szpitala

zwiedziałam Wawel, że pod poduszką trzymam królewskie jabłko z krzyżykiem, a w skrzyni z
koronkami złote berło. Nawet raz we śnie widziałam się w sobolowym płaszczu.

Ubrana weń szłam przez cały drewniany kościółek po czerwonym dywanie, żeby przed
głównym ołtarzem podziękować Najwyższemu za to, że kilka tygodni temu obdarzył mnie

pierworodnym. Grały organy, biły dzwony, a najwyżej, jak siwa gołębica, zanosiła się śpiewem
sygnaturka. I czułam jeszcze, jak mój brzuch, z którego wyszedł pierworodny, napełnia się z

powrotem nam kobietom zwiastowaną tajemnicą.
Wtedy też w czasie tego snu zdarzyła mi się rzecz niezwykła. Gdym się obejrzała za siebie,

zobaczyłam, że zamiast dwóch paziów tren sobolowego płaszcza niesie w pysku czarny
koziołek. A w ławkach zamiast dworzan w kontuszach siedzą czarne kozły we frakach i białe

kozy ubrane w weselne welony z mirtem.
Ten sen nawiedzał mnie wielokrotnie. Pamiętam, że którejś nocy zbudzona w środku tego snu

szturchnęłam w bok Michała i opowiedziałam mu o nawiedzającej mnie sennej zjawie. Michał
obrócił wszystko w żart powiadając, że człowiekowi ubogiemu, jeśli się już zdarzy sen

królewski, to musi to być sen koślawy.
Łatwo się było Michałowi naśmiewać ze mnie, ale ten trapiący mnie sen zniknął dopiero wtedy,

gdy cała wieś jako żonę sołtysa wyznaczyła mnie do pilnowania obyczaju z białą kózką.
Wówczas też przypomniałam sobie wszystkie opowieści babki i matki o czarownicach

galopujących przez lasy na czarnych kozłach, skaczących do rzeki wezbranej w czasie powodzi
i znikających po jednej, po dwie w wygwieżdżonym nad miarę po wigilijnym niebie.

Nasłuchawszy się tych opowieści, mimo że byłam ślepa, widziałam, jak przez moje
wewnętrzne niebiosa galopuje kobieta na miotle, a tuż za nią postukując kopytkami biegnie

czarny koziołek. Nawet wytężając słuch słyszałam jego pobekiwanie.
Znacznie później, gdym już była dorosłą kobietą, przeczytawszy Biblię pożyczoną mi przez

Kanonika i rozliczne opowieści w kalendarzach, w gazetach wydawanych dla wsi,
dowiedziałam się, że z czarnym kozłem nie wstydzili się przechadzać mędrcy i królowie, a

kapłani zabijając zwierzę odczytywali z jego wnętrzności los króla, królewskiego dworu, a
nawet całego królestwa. Stamtąd też dowiedziałam się, że takiemu wybranemu z wielu stąd

czarnemu Koziołkowi pozłacano rogi i kopyta i trzymano go w klatce uplecionej ze złotych
witek. Aż tchu mi zabrakło, gdym sobie skojarzyła tamte opowieści z naszym zwyczajem

zabijania czarnego koziołka nad białym kamieniem. Tyle tylko, że my nie odczytywaliśmy z
jego wnętrzności losu wsi, Kanonika czy też dworu, ale wraz z krwią powierzaliśmy swój los

wiosennym polom.
Myślałam o tym wszystkim przez cały tydzień, odkąd przyniosłam do domu darowanego mi

przez Józefów koziołka. Nawet rozglądałam się za pozłotą, żeby pomalować jego kopytka i
wyrzynające się różki. Chciałam podobnie jak dawni kapłani zabić tego koziołka i z jego

wnętrzności odczytać swój los i los całej wsi. Ale bałam się, że ktoś zobaczy pozłacanego
koziołka, rozgada po całej wsi i na starość mnie ośmieszy. Poza tym po śmierci Michała nie

byłam ciekawa tego, co mnie spotka. Wprawdzie aż mnie korciło, żeby się dowiedzieć, jaki los

17

background image

zgotowała Opatrzność naszej wsi, ale sądziłam, że jeszcze trochę pożyję i zobaczę sama.

Ostatecznie postanowiłam, że obejdzie się bez pozłacania i szafirowania koziołka. Poczekałam
jeszcze tydzień, aż koziołkowi dobrze wyrżną się różki, a jego miękki głos, przypominający

strzykające do porannej ciszy krowie mleko, zadzwoni jak dobrze wypalona glina.
Wtedy wyjęłam ze skrzyni nóż służący mi od wielu lat do odcinania noworodków od

pępowiny, a więc od złych mocy. I chowając go do szerokiego rękawa bluzki, żeby na jego
ostrze nie padło światło karbidówki ani czerwone oko królika chowanego pod łóżkiem, ani tym

bardziej oko koziołka uwiązanego do okna, poczekałam, aż kogut zapieje na północ. Ledwie
kogut przestał piać, wyszłam na podwórko do studni, z której przez tyle lat wybierałam wodę

wiadrami i ani razu nie udało mi się z niej wyjąć owej gwiazdy zwiastującej brzemienność. Tu
również uważając, żeby na ostrze nie padło żadne światło nocy, ostrzyłam je długo o

wewnętrzną ścianę cembrowiny. Wielokrotnie sprawdzałam ostrze kciukiem. Gdy chwytało
skórę jak brzytwa, wróciłam do izby.

Wyparzyłam drewniany ceberek wrzątkiem i odwiązując koziołka od okiennej futryny,
przywiodłam go pod światło lampy. Cały czas trzymając nóż ukryty w rękawie, wymacałam

lewą ręką tętnicę szyjną. Wzięłam go między kolana i ścisnęłam mocno, żeby się nie wyrwał.
Ślepia zawiązałam mu ręcznikiem. Podnosząc jego obwiązaną głowę, żeby nie zobaczył śmierci,

żeby pozostał niewinny, cięłam nożem po tętnicy. Trysnęła krew. Koziołek beknął i począł się
osuwać na kolana. Ściskałam go coraz mocniej między kolanami. W izbie pachniało coraz

mocniej, czystą jak wiosenne światło tryskające zza obłoków, koźlą posoką. Krew tryskająca z
tętnicy bębniła o drewniane klepki ceberka. Poczekałam, aż ze zwierzęcia ujdzie z sykiem

ostatni dech. Rozluźniłam kolana, koziołek osunął się na ziemię. Zdjęłam ręcznik z jego łba i
obwiązałam podciętą szyję. Ślepia zwierzęcia zachodziły mgłą. Nawet światło lampy przestało

w nich migotać. Wzięłam go za nogi i położyłam na ławce. Z ceberkiem pełnym jasnej krwi
wyszłam na podwórko. Cicho było wokół, cichutko. Ciszej niż ongiś na dworze królewskim, w

świątyni pilnowanej przez kapłanów, w borach, przez które jak strzała wypuszczona z łuku
przelatywał jednorożec. Nie świeciło się ani jedno światło we wsi. Tylko na plebanii wzdychały

przez sen jak zwykle przejedzone zwierzęta.
Poczynając od progu obeszłam z ceberkiem trzy razy dookoła mój dom. Nabierałam krew ręką i

kropiłam wszystko: próg, ściany domu, ziemię zamarzniętą i lekko przyprószoną śniegiem. Nie
zapomniałam też o stajni, gdzie czochrała się o drąg stara krowa, o każdym drzewku rosnącym

w sadzie. Również płot i furtkę skrzypiącą pokropiłam krwią. Nie ruszyłam jedynie studni.
Tam nadal leżała utopiona moja macierzyńska gniazda. Czyniąc to, przez cały czas mówiłam

zapamiętany w dzieciństwie pacierz. Śpiewała go moja matka obchodząc podobnie jak ja dom
dookoła, gdy po tamtej wojnie z całej wsi uratowała się jedynie nasza chałupa:

Ocal mój dom od głodu,
od moru ocal mój dom,
od pożogi ocal.
A jako się stanie z domem moim,
takoż, niech będzie z domem sąsiada,
z domostwami w całej wsi.
Za sprawą tej krwi jasnej
niech ziemia rodzi owoc,
a woda rybę,
a lasy jagodę wszelaką.
Niech przemówią cisi,
usłyszą głusi
i przejrzą ślepi.
Niech zobaczą, co jest ukryte na niebie,
w ziemi i w rzekach
i co jest w nich utajone.
Bądź mi, koziołku,
różkami, kopytkami,
oddechem ostatnim
utajonym w krwi jasnej,
ku pomocy i ku obronie
przed moim progiem
i przed losem moim.

Po powrocie do izby i obmyciu rąk miałam ochotę oskórować koziołka, rozciąć jego brzuch i

18

background image

poczynając od wątroby poprzez serce odczytać słowo po słowie, co jest zapisane w jego

wnętrznościach. Mówiąc pacierz miałam już w sobie owe słowa, przy pomocy których
odczytam z wątroby mój los i za jego pomocą los całej wsi. Z serca koziołka chciałam odczytać

los Proroka. W końcu przestraszyłam się tych słów i dałam spokój wróżbie.
Opowieść o królewnie
Dawno temu za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za smokiem i czapką niewidką żyła sobie
królewna. Dotknęła paluszkiem ziarenka maku – wyrastał pałac. Spojrzała na mrówkę – rodził się słoń.
Owinęła się łokciem jedwabiu – z jej bioder spływała rzeka. Usłyszała komara – w królewskim ogrodzie
śpiewały słowiki. Wzięła na język okruszynę chleba – po stołach poddanych toczyły się białe kołacze.
Czcili ją dworzanie, czcił ją lud. Rodziły się o niej pieśni, ballady rozliczne i opowieści wszelakie. Ale
królewna była nieszczęśliwa. Nie mogła bowiem znaleźć nikogo, kto by jej dorównał w słowie, w
spojrzeniu, w uczynkach. Wprawdzie starali się o jej rękę cesarze, królowie, książęta, znaczni rycerze i
zwykli dworzanie, ale wystarczyło, że spojrzała na nich, a przemieniali się w to, o czym pomyślała. A
myślała zazwyczaj o rzeczach wzniosłych, godnych myślenia królewny. I nie starczało jej białych rąk,
żeby objąć cesarza przemienionego w pomyślunku w strzelistą jodłę, królewicza przemienionego w
wiekowy dąb, księcia przemienionego w malwowy ogródek, rycerza przemienionego w oblężniczą wieżę i
dworzanina przemienionego w młodnik, w którym pochrząkiwały dzikie świnie.
Nie było też w całym królestwie lekarza, który by ją uleczył z tych powiększających spojrzeń, dotknięć,
zawołań, uczynków, marzeń i snów. Nic też dziwnego, że pomimo rozlicznych starań i wmawianej w nią
bezmyślności, nie wyszła za mąż i nie wydała na świat potomka. Jedyną rzeczą, jaka się zrodziła z niej,
jest ta opowieść prawdziwa i smutna zarazem.
5
Stara już jestem, a do tej pory nie rozumiem mężczyzn. Rodzi się taki i ledwie zaczyna

raczkować, wpycha się do psiej budy, żeby pociągnąć za ogon burka, wsadzić mu paluch w
ślepia i spróbować zębów na jego uchu. Ledwie stanie na nogi i ziemia-matka nie zepchnie go

na klęczki, rozgląda się za procą i strzela do wróbli ćwierkających w dzikim bzie, do skowronka
wyższego w wiosennym śpiewie od naddunajeckich topoli, do kota liczącego łapami kołek po

kołku nowo ogrodzony płot. I nie ma takiej lalki, takiego ludzika wyciętego z kawałka wierzby,
którym nie próbowałby urwać głowy, wykręcić nóżki, wydłubać zrobionej z guzika źrenicy.

Gdy przymykam coraz bardziej ślepnące oczy, widzę wewnątrz siebie swoje dzieciństwo,
pociągane za mysi warkoczyk, obolałe od kuksańców, spychane w zażabiony staw, zanoszące

się od płaczu na wyjedzonym przez kozy błoniu. Odkąd sięgam pamięcią, wszyscy chłopcy byli
dla mnie wrogami. Nawet przy ognisku rozpalonym w środku jesiennych łąk siedzieli osobno,

uzbrojeni w zaostrzone kije, w kilkumetrowe baty plecione z sześciu lub ośmiu sznurków,
strzelające głośniej od dubeltówki gajowego, w proce, w składane scyzoryki i w majchry

zrobione z kawałka kosy wyostrzonej na brusku. Wydawało mi się, że przy pomocy tych
narzędzi bronią nam, dziewczynkom, dostępu do tej furtki, przez którą wychodzi się na wojnę,

wsiada na cisawego konia gryzącego złote werbliki, odjeżdża z obitym blachą kuferkiem za
wielką wodę, za którą piekielne maszyny wybijają dolary i rodzą się bogate ożenki z córkami

kmieciów.
Nie rozumiałam, czemu tylko za chłopcami, skomląc z radości, przepływają przez rzekę psy,

wchodzą do stawu spocone do białej piany konie, siadają na ich wyciągniętych dłoniach
krążące pod obłokiem gołębie. Tylko chłopcom wolno było wejść do dziobatego oa rosy

dworskiego czy też plebańskiego sadu i targać pełne zanadrza jabłek, gruszek i śliwek. Nawet
katecheta, który od dwóch lat umierał na suchoty, przygotowując nas do pierwszej komunii, nie

kazał chłopcom spowiadać się z tych łasowanych owoców. Często wydawało mi się, że ci
mniejsi od dwu letniego szczepu chłopcy, dopiero w zamyśle mężczyźni, są juz w zmowie z

Panem Bogiem, ze świętym Piotrem, z Królem Dawidem i królem Salomonem. A oni, też
mężczyźni, darzą ich szczególną łaską i pozwalają na wszystko.

Jeśli sobie przypominam, zbliżenie między chłopcami i dziewczynkarm następowało dopiero
wówczas, gdy za sprawą niebios jawniej objawiała się różniąca nas płeć. Ale również to

porozumienie nie trwało długo. Zrywano je już po weselu i z powrotem zaczynała się między
nami wojna, tyle że stokroć groźniejsza niż w dzieciństwie. Oczywiście, zdarzały się wyjątki.

Do takich należał mój Michał. Przez cały czas naszego pożycia nie podniósł na mnie ręki, nie
obraził słowem, nie dotknął w samo serce przedłużającym się na całe dni milczeniem. Nic też

dziwnego, że cała wieś przezywała go dudkiem, który całymi dniami przesiaduje pod moją
spódnicą i tylko od czasu do czasu wystawia spod niej sołtysowską głowę.

Śniłyśmy też, poczynając od dzieciństwa, że jesteśmy przebrane za chłopców i galopujemy na
oklep przez podleśne łąki, skręcamy z machorki papierosy i palimy je ukryte w dworskich

stogach,

rzucamy nożami do poranionej jak gość weselny osiki, a dziewczynki, próbujące się

zbliżyć do nas, smagamy do krwi wyciętymi z wikliny chabinkami. Te sny powtarzały się nam

19

background image

również po weselu. Miewały je zwłaszcza te z moich rówieśnic, które codziennie bito, ciągano

za warkocze po izbie, po polu. One też idąc ze mną do kościoła okutane aż po czubek nosa,
żeby nie widać było podbitego oka, rozciętej wargi, wybitego zęba, opowiadały mi swoje sny.

W snach tych przemienione w bandytów Kosieniaków zaplatały swoich chłopów w skrzydła
wiatraków, przywiązywały do psiej budy i kazały szczekać nawet na cień poruszającej się na

wietrze wisienki, pławiły ich do utraty tchu w zażabionym stawie i biły na odlew w mordy
dopóty, dopóki nie upadli na kolana i skomleli jak odzierane ze skóry psy.

Nie mogąc się przemienić w chłopców, a później w chłopów, robiłyśmy wszystko, żeby
udobruchać w nich rozjuszonego ogiera, urwanego z żelaznego kółka byka, źróbka

wierzgającego na oślep w zanikający w południowym niebie mleczny nów. Wystarczyło, że się
skaleczyli nożem, zadrapali w tarninie, zwichnęli nogę w kostce skacząc z czubka plebańskiej

bery, a przykładałyśmy im do ran żute na papkę liście babki, metalowe guziki i świecące się od
miki kamienie wyciągane z rzeki. Korzystając z bólu odbierającego im rozsądek i siłę,

głaskałyśmy ich po zmierzwionych czuprynach, wyjmując źdźbło trawy, piórko lub nitkę
babiego lata.

Wystarczyło też, że któregoś z naszych chłopów rozbolał brzuch, koń rozdeptał nogę albo
czarownica z bydlęcego cmentarza zaszła mu drogę, a zapominałyśmy o podbitych oczach i

wyrywanych całymi garściami włosach. Brałyśmy ich w ramiona i aż gruchały z radości utajone
w naszych gardłach synogarlice, gdy zasypiali przy nas bezbronni nagle i bezradni, jak wyjęte z

gniazda kocięta. A kiedy wszystko między nami układało się dobrze, kiedy wydawało się, że
nawet powietrze dostaje zielonych listków, brałyśmy z kołysek nasze pociechy i podrzucając je

niemal do powały, powiadałyśmy podśpiewując: – Tatuńcio, tatuńcio, wykapany tatuńcio.
Takie same oczka, nosek taki sam i piąstki takie same. Powiedz, gołąbeczku, kruszynko

najsłodsza, kogo będziesz nimi bil.
Mając w pamięci nasz dziewczyński i babski los, starałam się temu zaradzić, gdy mnie wybrano

sołtyską. Przekabaciłam tego wikarego od welocypedu i łaziłam z nim do co bardziej bijących
się domów. Ja zostawałam z kobietą, żeby ją utulić, pocieszyć, pogładzić po napuchniętych

policzkach, a wikary wychodził z chłopem pod sad, żeby kruszynę pogawędzić. Pogawędka nie
była długa. Jeśli nie skutkowała groźba utraty rozgrzeszenia przy wielkanocnej spowiedzi,

wikary, chłop rosły i mocny w garści, że dęby mógłby rwać choćby te z raju, stukał takiego
znienacka w oko, aż mu niebiosa podchodziły siwizną, powiadając przy tym głosem, jakbyś

ręce do modlitwy składał: – Bóg tak widać chciał. Opamiętaj się, człowieku, bo może jeszcze raz
kazać uderzyć. Powiadam, opamiętaj się. Miej wzgląd na niebiosa i na moją sukienkę. – Po

takiej pogwarce mieliśmy przez parę tygodni spokój we wsi.
Nie pamiętam Już dobrze, ale chyba dopiero z chwilą, kiedy zostałam sołtyską, zamężne

kobiety zaczęły nosić tybetki zawiązane z tyłu głowy. Nie wiedziałam początkowo, skąd
przyszła do nas taka moda. Później dopiero rozjaśniło mi się w głowie. Po prostu nie było

potrzeby zasłaniania sińców i kobiety odsłaniały swoje przypominające teraz słoneczka twarze.
Wymogłam też na chłopach, chociaż poniektórzy się ociągali, rzecz o wiele cenniejszą. Za

moich rządów nie zdarzyło się, żeby kobiety plewiły do ostatniej godziny proso, nosiły płachty
z łabudą, kopały ziemniaki, a nawet sterczały całymi godzinami nad garnkami, rodząc, gdzie

popadnie: w bruździe, na wozie, w stajni i w szczerym, co tylko zabronowanym pod owies
polu. Odtąd na trzy dni przed porodem kobiety leżały w łóżku. Również dopiero w tydzień po

porodzie wolno było kobiecie wstać, żeby ugotować zacierki na mleku.
Udało mi się również, chociaż z wielkim trudem, doprowadzić do tego, że ojcowie przestali

decydować, za kogo mają wydać córkę, a z kim ożenić syna. Przestano kojarzyć stare baby z
młodziutkimi chłopcami tylko dlatego, że siedziały na morgach, a wieka ich skrzyni wypychały

srebrne dziesięciozłotówki. Nie wydawano też ledwie opierzonych dzierlatek za dzieciatych
wdowców trzymających się ostatniego włoska u brody Boga Ojca, żeby odziedziczyć majątek i

zabudowania. Biedacy nie wysyłali swatów do bogatych garbusek, kulawców, suchotników
wypluwających płuca, trzęsinóżków zarażonych sybirską chorobą zostawioną u nas przez

kozaków.
Nie było też odtąd płaczu na weselach, wydzierania sobie włosów, zarzynania szczęśliwego

rywala kosa, zadziobywania motyką, siekierką lub gnypem. Przestały się rodzić dzieci z
wodogłowiem, z krótszą ręką lub nogą, obsypane strupami, z martwą źrenicą, z językiem

przyrośniętym do podniebienia, z uszami na zawsze odciętymi od głosów tego świata. Aż
radość było popatrzeć, gdy z festynów, z wesel, z zabaw i chrzcin wracali małżonkowie, młode

pary objęte wpół, śpiewające po drodze z rozpierającej je uciechy.
Ale chociaż udało mi się to wszystko, chociaż nie miałam żadnych kłopotów z moim Michałem,

nadal nie mogłam pojąć chłopskiej natury. Odciągało ich coś od nas, od naszych dzieci, od

20

background image

domu i od pola. Początkowo nie wiedziałam, co to jest. Ale kiedy w czasie wojny przebywałam

razem z nimi w lesie, zaczęłam przeczuwać, co to może być. Wystarczyło spojrzeć na
osiemnastoletniego chłopca z karabinem przerzuconym przez ramię, a w jego oczach, w jego

twarzy, ledwie zapisanej jednym słowem przez wielkie pióro losu, pojawiały się konie pod
siodłem, grające trąbki i bijące bębny, uniesiona nad szwadronem szabla, rozwiana na wietrze

burka i złocący się w słońcu sztandar. Wtedy pojęłam, dlaczego do mężczyzn tak garną się
konie, wtykając im pod pazuchy szczudlaste łby, liżą ich po rękach i budzą z drzemki pod

drzewem, w ocienionej dolince, na pagórku przebitym na wylot słonecznym promieniem,
lżejszym od kobiecej dłoni dotknięciem kopyta.

To oni, ich przesycona żelazem krew, ich sny pełne pożarów, krzyku zarzynanych zwierząt,
objętego ogniem stepu, wydawali pojedynki na maczugi i proce, bójki na krzemienne toporki i

wojny na białą i palną broń. Po tych pojedynkach, bojkach, bojach, wojnach stawali się jeszcze
większymi panami. Wtedy już całe z ciałem, z duszą, z naszymi babskimi snami miękkimi jak

wtulenie głowy pod pachę, z naszymi dzieciakami wychowanymi wedle ich widzimisię,
należałyśmy do nich. Oni nas przecież obronili maczugą, kamieniem wyrzuconym z procy,

szablą przed dzikim zwierzem zasłonili, przed smokiem, nieczystą siłą, przed Moskalem,
Prusakiem i przed wszystkimi żołdakami z całej Europy, którym przyszła chętka, żeby się

przejść spacerkiem, przejechać stępa lub galopem przez nasze równiny. Czasem tylko którejś z
nas udało się uciec do klasztoru, wdziać zakonną sukienkę i trzymając Pana Boga za kolana

wypłakiwać w nieskończoność swój babski żal. Ale również i tam nas dopadali, gwałcili,
wyrywali z rąk różaniec, żeby się modlić na klęczkach do nich, cuchnących posoką, pożarem,

piżmem rozgrzanym w boju.
Nie miałam do nich o to żalu. Takie ich chłopskie prawo, taki obowiązek. Nie rozumiałam

tylko, czemu za ich porażki, rozplatane w boju łby, rozdarte żelazem boki, przez które było
widać na wylot niebiosa, za zwycięstwa obnoszone po wszystkich pagórkach i dolinach przy

pomocy trąbek, bębnów, piszczałek i rogów, chorągwi i sztandarów, mamy im płacić sińcami
na ciele i na duszy, mokrymi od płaczu (a ukrywałyśmy ten płacz, powiadając, że

przechodziłyśmy pod niskim sadem całym w rosie) twarzami, wymyślonymi palec po palcu,
słowo po słowie pieszczotami.

Myślałam o tym wszystkim idąc z rana do pobliskiego lasu. Ubrana w żołnierski uniform
Michała, potykając się o korzenie, przyprowadziłam z lasu pod dom ludowy nasz oddział

partyzancki. Tak sobie życzyli chłopcy. Umundurowani w drelichy, w poniemieckie mundury z
polskimi naszywkami, z furażerkami zsuniętymi na czoło, w oficerkach, w saperkach,

obwieszeni granatami i taśmami nabojów, z różnoraką bronią przerzuconą przez ramię, szli za
mną śpiewając jędrusiowskie piosenki. Gdy zjawiliśmy się przed domem ludowym, zagrała

nam nasza kapela generalskiego marsza. Przeszłam z całym oddziałem przed stojącymi na
ganku Kanonikiem, wikarym i wójtem. Po defiladzie ustawiłam oddział w dwuszeregu frontem

do ganku i poprosiłam Kanonika, żeby po kolei odczytywał z wcześniej przygotowanej listy
nazwiska Jędrusiów.

Chłopcy podchodzili po kolei przed ganek, salutowali, wyjmowali zza pasów granaty,
zdejmowali okręcone wokół bioder taśmy z nabojami, ściągali z ramion przewieszone karabiny

i automaty. I rzucali to wszystko na trzy stosy. Po godzinie urosły przed gankiem trzy spore
pagórki złożone z granatów, amunicji i rozlicznej broni. Patrzyłam na te kopce przysypywane

płatek po płałaku śniegiem, na zaczajoną w nich śmierć. Spoglądałam na stojących przed nami
chłopców. I chociaż nie widziałam ich twarzy, czułam wewnątrz siebie, jak szarzeją z żalu, że

wszystko się skończyło, że po kilku miesiącach wraz z wiosennymi wodami, z pierwszymi
listkami na brzezinie, na wierzbach, na wtulonych między przybudówki jabłonkach, odejdzie

ich odwaga, bohaterstwo, śmierć.
I mimo że byłam kobietą, do tego prawie ślepą, że broń do rąk moich pasowała jak grabie do

księcia, kazałam sobie podać pistolet. Zeszłam po trzech schodkach na zamarznięte błonie i cały
magazynek wystrzeliłam w niebo. Powiadając: – Oby to były ostatnie naboje wystrzelone we

wsi – odrzuciłam pustą broń na kopiec. I przechodząc przed frontem stojących nadal w
dwuszeregu Jędrusiów, uścisnęłam im po kolei dłonie. To samo zrobił Kanonik, wikary i wójt.

Chłopcy stanęli na baczność, zasalutowali i rozeszli się po błoniu.
Przed gankiem czekały już wyścielone słomą trzy podwody. Chłopcy, którzy nie poszli do

domów, pomagali furmanom załadować broń i amunicję na wozy. Pełne broni wozy
przytrzaśnięto słomą. Furmani zacięli konie i kierując się w stronę pobliskiego promu, odjechali

do powiatowego miasteczka. Wyszliśmy za nimi aż na rzeczny wał. Wjechali na prom. Któryś z
przewoźników, chyba Kazik będący w moim oddziale, wyjął spod słomy stena i całą serią

przeszył rzekę. Po czym z powrotem schował automat pod słomę.

21

background image

Gdy wozy wyjechały z promu i zniknęły nam z oczu między wierzbami i sadami sąsiedniej wsi,

Kanonik wziął mnie pod ramię i sprowadził z rampy. Ostrożnie, kroczek po kroczku, gdyż było
ślisko, ja ślepa, a Kanonik stareńki, szliśmy przez wieś. Gdy nas pożegnali idący za nami

wikary i wójt, Kanonik odchrząknął i począł mówić:
– Powiedz mi, siostro, co się stało z Jędrkiem i Pawełkiem. Czemuś ich nie przyprowadziła z

całym oddziałem?
– Widocznie coś im ważnego wypadło. Na pewno Wojciech wysłał ich do lasu lub do młyna.

– A co z ich bronią?
– Mieli ją dać któremuś z chłopców, żeby ją zdał.

– Nie widziałem tego.
– Jak to?

– Chłopcy zdali tylko swoje karabiny i automaty.
– To niemożliwe. Może się ojciec duchowny myli?

– Pamięć mam dobrą i wzrok jeszcze lepszy.
– Ale po co im broń. To przecież prawie dzieci.

– Nie wiem, siostro. Może ją rzeczywiście zatrzymali z chłopięcej głupoty, może im się żal
zrobiło tych głośnych zabawek. Ale jeśli ich ktoś do tego namówił, jeśli im zapachniał chleb

lekko zdobywany?
– Porozmawiam z nimi, ojcze duchowny. Wywiem się o wszystkim. Jak się dowiem, dam znać

Kanonikowi.
– Dowiedzcie się, Jadwigo. Wprawdzie mogę ich wezwać do siebie na plebanię i sam z nimi

porozmawiać, ale mnie unikają, boją się mnie, a raczej tego Najwyższego, z którym codziennie
rozmawiam w modlitwach. A wy ich znacie, Jadwigo, od maleńkości. Odcięliście ich od

pępowiny, przemywaliście im ślepe oczy, to jesteście dla nich jak matka. A może nawet więcej
niż matka.

Aniśmy się spostrzegli, zajęci rozmową, że jesteśmy przed plebanią. Dopiero gdy w naszą
rozmowę wdarł się głos oswojonej kawki Kanonika, pocałowałam go w rękę i wróciłam do

domu. Usiadłam na łóżku i nie zdejmując kożucha, sięgnęłam pod poduszkę po upieczony na
blasze razowy placek. Ale nie miałam smaku. Jadłam ten placek, jakby był upieczony nie z

mąki, ale z ledwie przetrąconego w żarnach kolczastego drutu. Przez cały czas myślałam o tym,
co mi powiedział Kanonik.

Wydawało mi się to niemożliwe. Starałam się sobie przypomnieć, kiedy przyjmowałam ich na
świat. Wyszło mi, że Jędruś miał siedemnasty rok, a Pawełek chyba nie więcej niż szesnaście.

Ale gdy dotykałam ich twarzy, jakby poskładanych z drobnych ptasich kostek, wydawali się
jeszcze młodsi. Pamiętam, jak rok temu zjawili się w moim domu, żeby ich przyjąć do naszego

oddziału. Nie chciałam się zgodzić. Tym bardziej nie chciałam się zgodzić, że miałam w
pamięci ich brata zastrzelonego na promie przez żandarma. Może starszego, Jędrka,

przyjęłabym bez oporu. Ale za dwóch nie chciałam brać odpowiedzialności. Trzymali się
zawsze razem, jakby byli Lelum i Polelum. Nie odstępowali od siebie nawet na krok. Spali

przytuleni do siebie w lesie na mchu przytrzaśnięci ściółką, gdy się ich posyłało na
rozpoznanie, szli trzymając się za ręce. A w takim wypadku wystarczy jedna seria z automatu.

Ale mnie uprosili, ubłagali niemal na klęczkach, całując moje ręce i oślepłe oczy. Na drugi dzień
złożyli przysięgę. Na trzeci byli ze wszystkimi na zasypanej śniegiem polanie.

Wszystko wskazywało na to, że jeśli nie oddali broni, uczynili to z głupoty, z chłopięcej
zachłanności na zabawki. W każdym razie siedząc na łóżku postanowiłam, że ich najdalej

pojutrze ściągnę do siebie i dowiem się o wszystkim. Niestety, nie udało mi się ściągnąć ani
Jędrka, ani Pawełka. Upłynęło kilka miesięcy i dowiedziałam się, że wyjechali na Zachód.

Kamień spadł mi z serca. Nie przy puszczałam bowiem, żeby mogli zabrać z sobą broń.
Gdy w środku lata ten i ów zaczął mi donosić, że widziano synów Wojciecha z bandą w lesie,

nie mogłam w to uwierzyć. Ale plotki powtarzały się coraz częściej i coraz groźniejsze. Nie
tylko rabowali co bogatszych gospodarzy, bili okolicznych sołtysów i wójtów, ale ponoć w biały

dzień w pobliskim miasteczku zastrzelili milicjanta. Postanowiłam odszukać ich za wszelką
cenę.
Bandyta Mucha
Dawnymi laty żył sobie na świecie bandyta Mucha. Będąc dzieckiem włoski miał jak aniołek lniane, a
oczy niebieskie, że patrzeć w nie można było bez końca, dziwić się i dziwić. Do lat pacholęcych nie
skrzywdził bożego robaczka, nie ułamał gałązki z drzewa, nie wziął procy do ręki. Do spowiedzi chodził
codziennie i codziennie przyjmował komunię. Dopiero gdy wyrósł na silnego parobka, a pan go zdybał,
jak przez serce w okiennicy podgląda rozbierającą się do snu córkę, kazał go związać czeladzi i wybatożyć
przed całym dworem.
Bito go, Chryste Panie, bito na zabicie. A pan siedział na ganku w fotelu mięciutkim i pani siedziała

22

background image

bawiąc się robótką, a panienka, ilekroć chłopiec krzyknął głośniej pod razami, klaskała w rączki białe i
śmiała się tak donośnie, że w jej śmiechu dało się słyszeć terlikającego słowika. A gdy chłopiec upadł na
dziedziniec rozkopany racicami bydła, gdy leżał nieruchomi borucząc jak zarzynane cielę, wylano na
niego kilka konwi wody. Nie podniósł się jednak z ziemi. Zwlókł się ponoć z ziemi matki naszej dopiero o
zmroku. Zataczając się jak pijany, zawlókł się do dworskiego brodla. Tam go odnalazł dworski otok.
Natarł jego rany skradzionym z dworu lnianym olejem i poobwiązywał szmatami. Karmił go wynosząc
mu po kryjomu kawałek chleba, zeprzałe jabłko, garść śliwek.
Powoli chłopak przychodził do siebie. Któregoś dnia, gdy otok jak zwykle zbliżył się do jamy w dworskim
brodle, nie zastał tam chłopaka. Chłopiec zniknął z dworu. Przepadł jak kamień w wodę. Po kilku
miesiącach tu i ówdzie słyszano o napadach na dwory, plebanie, kupieckie sklepy. Aż raz którejś zimy
zastukano do drzwi pańskiej sypialni. Pan, myśląc, że to żona lub córka, otworzył. W mężczyźnie
stojącym przed nim nie poznał batożonego chłopca.
Ale chłopiec przypomniał mu o tym, oj, przypomniał. Wyjąwszy zza pasa rewolwer, kazał panu ucałować
czarny otworek, oj, słodki otworek, i milczeć. Żeby się pan nie trudził, sam ściągnął z niego bieluśką
bieliznę. Stal pan przed nim, jak go Pan Bóg stworzył, nagi, podwójnie nagi, bo nagością człeczą i jeszcze
tą specjalną nagością pańską. Chłopak kazał mu się schylić i zdrowaśki szeptać. A wyjąwszy spod burki
kańczug, bił go po szerokich plecach, po białym jak zsiadłe mleko zadku. A gdy pan się mylił w
szeptanych zdrowaśkach, zaczynał od nowa. Ale pan nie doliczył do pięćdziesięciu zdrowasiek, chociaż
liczyć był uczony w szkołach, wysokich szkołach. Upadł na dywan i zemdlał. Parobek podszedł do stołu i
biorąc karafkę z nalewką, wylał na niego. Pan jęknął, otworzył oczy, ale powstać nie mógł.
Wtedy parobek wyjął z kieszeni jajko, kurze jajko, i jakiś papierek. Położył jedno i drugie na plecach pana,
powiadając, że to granat, który przy lada poruszeniu wybuchnie. Uczyniwszy to wszystko, wyniósł się z
pałacu.
Koło południa znaleziono pana leżącego na dywanie. Na jego plecach leżało jajko. Spod jajka wyciągnięto
karteczkę. Z karteczki odczytano z trudem dwa nagryzmolone słowa: BANDYTA MUCHA.
6
Źle spalam tej nocy. Znowu dokuczały mi nogi. Budziłam się co parę pacierzy, zapalałam

lampę i owijałam je lnianym płótnem od kostek do kolan. Płótno moczone w wywarze z
rumianku ściągało opuchlinę i łagodziło ból. Wiedziałam, że nie chodzi tu o nogi. Od paru lat

dokuczało mi serce. Wystarczyło, że się czymś bardziej przejęłam, przeszłam kilka kroków
szybciej, a już w nocy czułam, jak w moje serce od łopatki wbija ktoś niewidzialny nóż. Trzeba

było leżeć nieruchomo. Przekręcanie się z boku na bok powodowało jeszcze większy ból.
Najwygodniejsze było leżenie na wznak. Wprawdzie ów nie istniejący nóż zagłębiał się nadal w

moje plecy, ale powoli, milimetr po milimetrze.
Mimo tego noża w plecach zapadałam od czasu do czasu w drzemkę. Wówczas wydawało mi

się, że ktoś stuka do mojego okna. Mogła to być wiśniowa gałązka poruszona wiatrem,
skrzydło polującego gacka czy też jakiegoś nocnego ptaka. Budząc się słyszałam, jak pod sadem

rosnącym za moim domem ktoś ucieka potykając się o zamarzniętą ziemię. Mógł to być pies
pożerający wyrzucone wnętrzności czarnego koziołka, a może kuna lub łasica polująca na

wróble gnieżdżące się w strzesze. Gdym po cichu podchodziła do okna i próbowała
nasłuchiwać, uciszało się wszystko. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że to ucieka mój

spłoszony sen.
W którejś z drzemek przyszli do mnie synowie Wojciecha: Jędrek i Pawełek. Razem z nimi

przyszedł jeszcze jakiś chłopiec, którego nie mogłam rozpoznać. Oczy miał zawiązane chustką,
ręce wykręcone do tyłu i skrępowane sznurkiem. Jędrek wyciągnął zza pasa pistolet. Pawełek

sylabizując odczytywał słowo po słowie wyrok. Jędrek repetował broń. Gdy Pawełek opuszczał
rękę z kartką papieru, Jędrek strzelał do chłopca. Gdy ciało chłopca drgnęło jak nieruchoma

woda, do której wrzuciło się kamień, Jędrek zdmuchiwał z lufy pistoletu dym i mówił do mnie:
– Widzisz, sołtysko, widzisz, Niewidko? To nic trudnego, patrz! – i strzelał jeszcze raz do

chłopca.
Budziłam się, gdy ciało chłopca osuwało się po ścianie. Wybita z drzemki widziałam jeszcze

ręce chłopca czepiające się ściany. Sen ten nawiedzał mnie tej nocy kilkakrotnie. Był tak
namacalny, tak przypominał moje widzenia wewnętrzne przy powiększającej się ślepocie, że

zawsze po przebudzeniu krzyczałam wzywając pomocy. Nawet wydawało mi się, że w izbie
pachnie skostniałym ciałem, odtajanym w cieple, spoconymi od broni rękami, oddechem

pełnym prochowego dymu.
Bojąc się tych powtarzających się snów, tego noża wchodzącego coraz głębiej w plecy, usiadłam

na łóżku, opatuliłam się pierzyną i klepiąc niezliczone zdrowaśki za spokój duszy mojego
Michała, postanowiłam doczekać do świtu. A do pierwszego brzasku było jeszcze daleko. W

każdym razie kogut drzemiący na drabinie w sieni piał dopiero trzeci raz.
Lubiłam nawet to siedzenie na łóżku. Słyszałam wówczas wszystkie głosy domu. A było ich

23

background image

bez liku. Najpierw słyszało się kury, jak trzepocą krótkimi skrzydłami próbując pofrunąć do

kurzej gwiazdy, potem królika przyniesionego do izby ze stajni, przeżuwającego źdźbło siana,
przesypywanie się próchna w rozlicznych dróżkach wyżłobionych przez korniki, wreszcie

podziemny chrobot kreta, który od roku zimował zagrzebany w miękkiej ziemi komory.
Najbardziej byłam przywiązana do chrobotu kreta. Jeśli go słyszałam, wiedziałam, że porusza

łapkami przez sen, że jego ostygła przed zimą krew krąży coraz szybciej i że za parę tygodni
nadejdzie wiosna. Ten kreci chrobot był niejako pierwszym wiosennym płomykiem

wniesionym do ciemnej komnaty zimowych nocy.
Słyszałam też, jak we mnie odzywają się rozliczne głosy. Byłam przywiązana do nich. Mogłam

całymi godzinami rozmawiać z głosem Michała. Odpowiadał mi na wszystkie pytania
dotyczące domu, pola, wsi. Nie chciał tylko odpowiadać na pytania dotyczące jego losu po

śmierci. Lubiłam też rozmawiać z głosem Kanonika. Objaśniał mi wszystkie obrazy, w jakie jest
pomalowany nasz kościółek, wspominał też o sobie, chłopcu, wypasającym owce w górach,

dźwigającym co tydzień z domu do seminarium duchownego bochenek owsianego czy też
jęczmiennego chleba. Powiadał nawet, że Chrystus, utajony cudownie w hostii, zjawia mu się

pod postacią ościstego chleba. Rozmawiałam też z głosem wikarego, chorego od dwóch lat na
suchoty. Ten z kolei, plując krwią, bał się przyjmować komunię, sądząc, że później wypluwa

krew Pańską.
Najbardziej się bałam rozmowy z głosem mojego nigdy nie narodzonego dziecka. Nie

otwierając ust, nie poruszając językiem, śpiewałam dla niego kołysanki, opowiadałam mu o
moim widzianym wewnętrznie lesie, łące, rzece, wiosennym niebie. A opowiadając mu to

wszystko bez otwierania ust, bez poruszania językiem, szyłam dla niego bez igły, bez nitki, bez
lnianego płótna królewskie sukienki, buciki, czapeczki, śliniaki. A gdy podrastał, gdy już mógł

się utrzymać na nóżkach, uczyłam go strzelać z procy do przelatujących ptaków, do kotów
przebiegających po ośnieżonym płocie, nawet do jedynego okna, a raczej szybki, jaka ocalała

nie wybita przez dzieciarnię.
Bałam się, bałam się tego myślenia, tej rozmowy z moim nie narodzonym dzieckiem. Unikałam

jej, jak mogłam, przygryzając śpiewający kołysanki język, wargi stulone do pocałunku, palce
rozstawione i przycinające nie istniejącymi nożyczkami jego spadające na ramiona włosy.

Pisząc ten pamiętnik chwytam się na tym, że co jakiś czas mówię o nim, mając pod ołówkiem
jego imię, jego postać. Ale postanowiłam sobie, że nigdy tego imienia nie wyjawię. Wystarczy,

że tak często zjawia się w tym pamiętniku imię Proroka, imiona chłopców, którzy, ledwie
odrastając od ziemi, szli do lasu z bronią wyjętą ze studni, zza krokwi, wykopaną z ziemi.

O nich, o tych chłopcach, których odcinałam od pępowiny, przyjęłam na ręce, kąpałam w
cebrzyku, układałam w kołyskach wyścielonych sianem, myślałam również w tę bezsenną noc.

Nawet nie dlatego, że przyśnili mi się synowie Wojciecha. Tydzień temu na gromadzkim
zebraniu uradziliśmy, że wyślemy do miasta na naukę dwanaścioro (tylu było apostołów)

najzdolniejszych dzieci z naszej wsi. Przecież, pomijając syna starego wójta, który przed wojną
z trudem zdał małą maturę i był pomocnikiem sekretarza gminy, będą to pierwsze dzieci

wysłane z naszej wsi do szkół.
Ale jak oni dadzą sobie tam radę? Przecież w naszej szkółce nauczyli się zaledwie pisać i czytać.

Niektórzy z nich nie znają nawet dobrze tabliczki mnożenia. Myślałam o tym wszystkim tej
nocy, wyjeżdżałam razem z nimi do miasta, brałam pod pachę teczkę z książkami i trzęsąc się

ze strachu siadałam w ławce. Już nie dla nich, ale dla siebie chciałam się dowiedzieć całej
prawdy o kamieniach spadających z nieba do naszych studni, rzek i jezior. Byłam ciekawa,

czemu z nieba zjeżdża Wielki Wóz, a Wielka Niedźwiedzica stoi nieruchomo. Czy to prawda,
że gwiazda wieczorna przemienia się w gwiazdę poranną. Wydawaio mi się, że siadając razem

z nimi w ławce dowiem się, jak jest naprawdę z tymi spadającymi gwiazdami. Czy wtedy
rzeczywiście umiera człowiek. Bo jeśli umiera razem ze spadającą gwiazdą, wygląda na to, że z

chwilą zwiastowania rodzi się nowa gwiazda.
Jeszcze bardziej od nieba i gwiazd ciekawiła mnie ziemia, a zwłaszcza ludzie żyjący na niej.

Wiedziałam wprawdzie, że rzeki rodzą się ze źródeł, ale nie wiedziałam, z czego rodzą się
źródła. Słyszałam o morzach większych od tysiąca naszych jezior, o ich wodach kołyszących się

jak ogromna kolebka, ale nie wiedziałam, po co i dlaczego się tak dzieje. Chyba nie dlatego,
żeby nam wykołysać mędrca, bohatera, świętego. A może owe wody ogromne kołyszą nas do

snu? Chociaż wydawało mi się to niemożliwe. Coraz częściej nachodziły mnie bezsenne noce.
Nie rozumiałam też, chociaż czytałam Biblię, czemu to człowiek oswoił zwierzęta, a zwierzęta

do tej pory nie mogą oswoić człowieka.
Jeszcze bardziej nie rozumiałam tego, co się dzieje we mnie i w ludziach ze wsi. Jedni byli

łagodni, że do rany przyłóż, a z drugich aż się iskry sypały. Pod strachem bożym szło się z nimi

24

background image

przez dojrzewające zboża, wchodziło do stodół czy też pod wysuszony na upale dach.

Wydawało się bowiem, że za chwilę zajmie się od nich wszystko i spłonie na perzynę. Tak
samo nie rozumiałam pomylonych. Niby wiedziałam, że coś popsuło im się w głowie, że nie da

się tego naprawić jak sieczkarni czy też młynka do czyszczenia zboża, ale nie rozumiałam,
czemu ta choroba nie jest zaraźliwa jak suchoty, jak koklusz.

Siedząc na łóżku opatulona pierzyną myślałam o tym wszystkim, mając przed oczami tych
dwunastu chłopców. Wywoływałam ich po imieniu, a oni po kolei, trzaskając drzwiami,

zjawiali się przede mną, a raczej przed moją pamięcią. Przyglądałam się im, a nie mogąc ich
dojrzeć, sprawdzałam ich imiona przez położenie rąk na twarzy. Wtedy podając im cukierka

lub jabłko mówiłam na głos:
– Ty, Antosiu, będziesz księdzem. Nieśmiały jesteś, wstydliwy, płonisz się jak kwitnący głóg,

gdy koło ciebie przejdzie dziewczyna. Bóg takich lubi. Łaski im nie poskąpi. Tylko żebyś
kazania mówił akuratne. Pamiętaj, jeśli w czasie twojego kazania wszystkie kobiety znajdujące

się w kościele nie wypłaczą swojego babskiego bólu i żalu, jeśli po posadzce słona rzeka nie
popłynie, do biskupa pojadę, żeby ci zdjął sukienkę. A później za karę ożenię z najgorszym

pomiotłem na wsi.
– A ty, Józiu, adwokatem będziesz. Ojcom odszczekujesz, starszym się odcinasz, od rodzeństwa

potrafisz wyłudzić ostatni grosz, nawet wójta wywiodłeś w pole. Będziesz nas bronił w sądach.
Ale jeśli kogo skrzywdzisz, obedrzesz ze skóry, że będzie musiał sprzedać ostatnią krowinę na

proces, zawiniemy cię w twoją togę, wywieziemy w szczere pole i dopóty będziesz tam sterczał,
dopóki nie przekonasz gawroniego ludu, że pędraki i dżdżownice są o wiele pożywniejsze od

co tylko wschodzącej pszenicy czy też kiełkującej kukurydzy.
– A ty, Wojtusiu, doktorem zostaniesz. Ludzie widzieli, jak na jesiennych łąkach opukujesz

rówieśników, przykładając ucho do ich pleców, i nasłuchujesz. Podobno tak samo opukujesz
owocowe drzewka nasłuchując, czy zawiązują się w nich złote renety, bery ociekające sokiem,

przydymione śliwki. Będziemy przyjeżdżać do ciebie. Wyleczysz nas z gruźlicy, z zaropiałych
ran, z kulawych rąk i nóg, z ciemności w źrenicach, a może i z ciemności w sercu. Jedynie ty

potrafisz zatrzymać ten piekielny młyn w głowie pomylonego Józka, Kazka, Magdaleny. Kury
ci będziemy zwozić, kiełbasy, sery i osełki masła. Tylko żebyś pieniędzy z nas nie ściągał i nie

chował do mieszka. Ale jeśli nam nie pomożesz, przywieziemy cię z miasta, przebierzemy w
zgrzebny wór z otworami wyciętymi na głowę, ręce i nogi i będziesz chodził w tym worze po

lasach, po łąkach, po polach razem z czarownicą z bydlęcego cmentarza i uczył się od niej mocy
utajonej w ziołach.

– A ty, Romku, nauczycielem będziesz. A może uczonym, panem profesorem. Nie możesz być
czym innym. Kruchy jesteś, słabiutki. Ale masz cierpliwość. Potrafiłeś przeleżeć parę godzin

pod jabłonką, żeby policzyć, ile jest na niej jabłek, nurkować w największej głębinie do samego
dna, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam dziura prowadząca do piekieł, spisywać przy

pomocy wymyślonego pisma głosy pszczół, trzmieli, ptaków żyjących w trawie i w lesie.
Będziesz się uczył. Wszystkiego będziesz się uczył. Musisz być mądry, mądrzejszy od tego,

który wymyślił naftową lampę, pług, książeczkę do modlenia, nóż do krajania chleba.
Poprosimy cię, żebyś nam wytłumaczył, co to jest ziemia – wytłumaczysz, co to jest gwiazda –

objaśnisz, co to jest Bóg – ciemności ustąpią z naszej głowy. Ale jeśli nas oszukasz, okłamiesz,
zamkniemy cię w komorze bez jednej szybki, do której zsypano cały mak z gminy, i nie

wyjdziesz stamtąd, dopóki go nie przeliczysz po ciemku ziarenko po ziarenku.
I tak po kolei rozmawiałam z całą dwunastką wybranych chłopców. Trochę mnie niepokoiła ta

liczba. Wprawdzie nie byłam przesądna, ale nawet Chrystus, wybierając sobie dwunastu
apostołów, nie przewidział, że znajdzie się między nimi Judasz. Kończąc z nimi rozmowę,

całowałam ich w czoło, pozwalając iść nad rzekę zamarzniętą na płyciznach, żeby się poślizgali
na podkówkach. Prawie już świtało, gdy ktoś zastukał do drzwi. Odskoczył skobel i do izby

wszedł Jaś – dwunasty z wybranych chłopców. Poznałam go po głosie.
Początkowo nie mogłam się rozeznać, czy Jaś zjawił się w mojej wyobraźni, czy też

rzeczywiście wszedł do izby. Dopiero gdy mnie pocałował w rękę i usiadł na ławce,
wiedziałam, że nie śnię. Podałam mu wyjęte z łóżka jabłko i rozmawiając o tym i o owym,

ubierałam się w spódnice. Krzątałam się po izbie uradowana jak nigdy dotąd. Pierwszy raz mi
się przytrafiło, że ktoś przyszedł do mnie akurat wtedy, gdym zaczynała myśleć o nim. Jasia

rozmyślnie zostawiłam sobie na ostatek moich dumań. Chyba najbardziej ze wszystkich
przypadł mi do serca.

Nic też dziwnego, że krzątając się po izbie obdarzyłam go godnością starosty. Widziałam, jak
podjeżdża pod mój dom czarną limuzyną, ubrany we frak, cylinder, białe rękawiczki. Na

nogach ma lakierki. Na pewno lakierki. Nawet mnie ślepej wystarczy spojrzeć na jego stopy,

25

background image

żeby to widzieć. Sierpniowe słońce odbija się od nich jak od miedzianej patelni kutej przez

Cyganów. Ale Jaś, nie zważając na frak, na cylinder, na białe rękawiczki, a nawet na lakierki,
biegnie do mnie przez pełne kurzu podwórko, w którym cieplaszą się kury, bierze mnie na

ręce, okręca się kilkakrotnie i stawiając na ziemi zaczerwienioną z radości, całuje w policzki. A
ja zdejmuję mu cylinder z głowy, gładzę po zaczesanej do góry płowej czuprynie i prowadzę do

izby. Jaś, jak w dzieciństwie, podchodzi do łóżka, wyjmuje z siana zalęgnięte jabłko, obciera w
rękaw fraka i wbija w nie zęby. Po czym opowiada o białych kamieniach wyjętych z dna rzeki i

podkładanych kwoce, o nakrapianych jajkach gawronich wyjmowanych z gniazd i spijanych
wprost na kołyszącym się w niebiosach czubku, o rybach widzianych w rzece skutej lodem, o

galopowaniu na oklep przez poranne łąki. Dopiero opowiedziawszy o tym wszystkim, co
najbliższe, widoczne jak rana w boku, wspomina mimochodem o przyjęciu u wojewody, o balu

na zamku u prezydenta.
Moja izba rozbłyskuje nagle światłami jaśniejszymi od dworskich świeczników, od wszystkich

świec zapalonych w kościele, jaśniejszymi od sierpniowego słońca wchodzącego w ogromny
łan dworskiej pszenicy. Moja izba poszerza się w sad i dalej. I nie jest to już izba, a komnata

zamkowa. Gra orkiestra stojąca na chórze. W sali jest bal. Panowie we frakach, panie w białych
sukniach do kostek. Tańczą walca. Tańczą go potrójnie: w lustrzanych ścianach, w lustrzanym

suficie i w posadzce błyszczącej jak lustro. A w pierwszej parze tańczy mój Jaś. Z prezydentowa
tańczy. A gdy kończy się walc, do sali wchodzi widoczny potrójnie prezydent. Za prezydentem

sekretarz jego kroczy niosąc na poduszce order jaśniejszy od gwiazdy. Prezydent podchodzi do
Jasia, bierze z poduszki order i zawiesza mu na szyi. Jaś pochyla głowę, prezydent całuje go w

czoło, a wszyscy zebrani w sali klaszczą. I słychać wokół szepty: – Za co, za co, za co? Za co
dostał ten order? – Jak to, nie wiecie, za co dostał ten order? Przecież to Jaś, najlepszy w naszym

kraju starosta. – Ach, to tak wygląda Jaś, o którym pełno we wszystkich gazetach, we
wszystkich kalendarzach, o którym dzieci śpiewają piosenki.

Widząc to wszystko nawet nie poczułam, że Jaś siedzący na ławce i chrupiący wyjmowane z
łóżka jabłka pociąga mnie za spódnicę i mówi:

– Babciu, obudź się, babciu. Tam już czekają na nas.
– Kto czeka, synku?

– Wozy, babciu. Wozy przed domem ludowym.
Zarzuciłam na siebie kożuch i biorąc Jasia za rękę niemal wybiegłam z domu. Spiesząc się,

byłabym się wykopyrtnęła na oblodzonym podwórku. Całe szczęście, że Jaś mnie podtrzymał.
Powolutku, kroczek za kroczkiem, wyszliśmy na drogę prowadzącą do domu ludowego. Z

daleka słyszałam już rżenie znarowionych koni, trzaskanie z bata i radośniejszy niż zwykle
śmiech. Na oblodzonym błoniu przed domem ludowym stało kilka wozów wyścielonych

słomą, zaprzężonych w najlepsze konie we wsi. Wszystko było przyszykowane do odjazdu.
Czekali tylko na mnie.

Podszedł do mnie kierownik naszej szkółki i biorąc mnie pod ramię, wprowadził na ganek.
Ojcowie i dzieci stali w grupce przed gankiem. Nie bardzo wiedziałam, co mam mówić.

Pomieszało mi się wszystko dokumentnie. Całe szczęście, że przypomniało mi się to wszystko,
o czym tej nocy marzyłam. Wywoływałam po kolei tych dwunastu chłopców, przytulałam do

piersi i wsadzając im w ręce po parę złotych, odsyłałam do ojców. Po mnie mówił jeszcze
nauczyciel i katecheta. Na końcu, zdjąwszy ojcowską krymkę, stanął na ganku Jaś. Połykając

słowa wyrecytował z pamięci jakiś wiersz o dziecku, które nie doczekało. Płakaliśmy słuchając
tego wiersza. Widząc to kapela zagłuszyła ostatnie słowa Jasia i nasz płacz. Przy muzyce

podeszliśmy do czekających na błoniu wozów.
Konie czterech pierwszych wozów miały na sobie weselną uprząż: białe kantary z kolorowymi

kutasami, nabijane miedzianymi gwoździkami chomąta, białe popręgi i lejce. W ich grzywy
pozaplatano różnokolorowe wstążki. Siedziska zrobione z przyciętej słomy, okryte

wojskowymi derkami. Wozy te były przeznaczone dla chłopców i odwożących ich ojców. W
następnych trzech wozach znajdował się prowiant zebrany przez całą wieś. Pierwszy wóz był

załadowany aż po czubek ziemniakami, kapustą i marchwią. Drugi pełen był woreczków z
kaszą, mąką, suszonymi śliwkami i wygrzebanymi z piwnic jabłkami. Na woreczkach leżało

dwanaście wielkich jak młyńskie koła bochenków chleba. Do ostatniego wozu złożono dwa
połetki słoniny, kilka sporych pęt kiełbasy, osełki masła, suszone i świeże serki.

Obejrzawszy to wszystko, zawróciliśmy do czterech pierwszych wozów i sadowiąc się między
chłopcami, ruszyliśmy z błonia. Zagrała kapela, strzeliły baty, zarżały konie. Prawie galopem

wjechaliśmy na wal, a z wału na prom. Chłopcy zeszli z wozu i wyjmując drobniaki puszczali z
braku kamieni kaczki. Pieniążki znoszone przez wiatr świeciły w słońcu i razem z blaskiem szły

na dno. Nie pytałam ich, o czym myślą. Pewnie każdy z nich rzucając pieniążek myślał o

26

background image

zbliżającej się wiośnie, o błoniu tak poręcznym do różnych zabaw.

Przez całą drogę do powiatowego miasta śpiewaliśmy rozliczne piosenki i pieśni. W połowie
drogi oglądając się za siebie widzieliśmy coraz więcej wozów. Wyjeżdżały z polnych dróżek

zarośniętych przyprószonymi śniegiem wierzbami, wikliną, krzakami dzikiej róży. Przed
miastem droga wspinała się na mały pagórek. Gdy się spojrzało z pagórka, wozom nie było

końca.
Podjechaliśmy pod bursę prowadzoną przez zakonnych księży. Kilka dni temu był w mieście

jadący z nami wikary i wszystko z zakonnikami obgadal. Nie mieliśmy więc kłopotów, nie
musieliśmy bowiem szukać po mieście stancji. Wchodząc do bursy obejrzeliśmy dokładnie

sypialnię, stołówkę i świetlicę służącą do odrabiania lekcji. Każde łóżko, każdy siennik
wypchany słomą sprawdzałam własnymi rękami. Wypytywałam też zakonników, ile posiłków

będą mieli chłopcy dziennie i jakie one będą. Aż któryś z nich nie wytrzymał i zgryźliwie
zapytał:

– Babciu, to wszystko wasze dzieci?
– A żeby brat wiedział, że moje. Nawet więcej niż moje.

Upewniwszy się, że chłopcom będzie w bursie nie najgorzej, zajrzeliśmy jeszcze do gimnazjum,
w którym mieli się uczyć. Po gimnazjum oprowadzał nas woźny. Gdyśmy się znaleźli w jednej

z klas, usiadłam w ławce i podnosząc do góry rękę, jak to czyniłam w szkole, zapytałam
woźnego:

– Długo tu pan pracuje?
– Oj, długo, długo. Bez mała trzydzieści lat.

– To pan pewnie wie wszystko.
– A czego chcielibyście się dowiedzieć, babciu?

– Ano, czy z tego gimnazjum wyszedł ktoś na ludzi.
– Pewnie że wyszedł. I to na jakich ludzi. Na ministrów, na posłów, na profesorów, doktorów,

adwokatów, sędziów. Nawet wyszedł stąd taki, co książki pisze. Jedną z nich czytałem. Uczona
taka, że tylko piąte przez dziesiąte zrozumiałem.

– A księży nie było?
– Jak to nie było? Tych bez liku. Proboszczów, kanoników, biskupów. Nie mówiąc o wikarych.

U każdego z nich zamówiłem sobie, sprzedając im na przerwach bułki i kiełbaski, po kilka
zdrowasiek. Jeśli nie zapomnieli o tym, co przyrzekli, po śmierci ani chybi dostanę się do raju.

Uspokojona tym wszystkim, co mówił woźny, wróciłam do bursy. Żegnając się z chłopcami,
jeszcze raz, i to wyraźniej niż dzisiejszej nocy, zobaczyłam ich jako proboszczów, lekarzy,

nauczycieli, adwokatów. Bardziej niż kiedykolwiek chciałam dożyć stu lat, żeby zobaczyć, jak
przyjadą po kilkunastu latach nauki do nas, usiądą razem z nami przy długim stole zbitym z

desek, postawionym pod wiosennym sadem, a my będziemy na nich patrzeć i dziwić się, że są
tacy uczeni i mądrzy.
Opowieść o wyrodnym synu
Dawno temu, tak dawno, że tylko co starsze drzewa mogą o tym pamiętać, po wielu, wielu latach
wspólnego pożycia urodził się kmieciom syn. Ojciec i matka chodzili koło niego, jak nie przymierzając
mędrcy koło Dzieciątka, i znosili mu łakocie rozliczne, zabawki wymyślne kupowali, ptaszki z drzew
zdejmowali, wybierali z gniazd polnych i leśnych. Dziecko rosło nad podziw szybko. Mając lat dwanaście
ojcu do ramion sięgało, a matkę przerastało o głowę. Dziwili się wszyscy, że chłopiec jest taki śmigły.
Jeszcze bardziej się dziwili jego rozumowi. Nikt tak jak on nie potrafił rozmawiać o wszystkim.
Mądrzejszy był od wiejskich stanów, którzy niejedno widzieli, o niejednym słyszeli, a ich nogi schodziły
po wojnach pół świata. Z proboszczem potrafił rozprawiać o niebie, o świętych, o tajemnicach wszelakich
ukrytych na ziemi i w niebie, jak równy z równym. Właśnie za sprawą proboszcza sprowadzono mu
nawet mędrców z wielkiego, królewskiego miasta, żeby się mógł z nimi do woli nagadać.
Ci mędrcy, gdy chłopak zmężniał na barczystego parobka, zabrali go do miasta i do szkół rozlicznych na
własny koszt wysłali. Ale zanim go wysłali do tych szkuł, wyjęli z jego serca Boga i na to miejsce:
wsadzili kolorowe szkiełko. A gdy to kolorowe szkiełko zabłysło w chłopcu, łatwo było mędrcom wyjąć z
jego duszy obraz matki i obraz ojca. Na to miejsce wsadzili chłopcu obraz jednej i drugiej rozpustnej
dziewki, A gdy chłopcu spodobały się te rozpustne obrazy, odebrali mu pamięć. I wmówili w niego, że jest
synem księcia skradzionym przez Cyganów i sprzedanym za wór mąki tym bezdzietnym kmieciom.
Wmówiwszy mu to, sprzedali chłopca za trzy worki złota wojewodzie, żeby go chłopiec bawił. I chłopiec
był posłuszny. Wymyślił i potrafił udowodnić przy pomocy cyfr tajemnych, że kmieć pochodzi od dzikiej
świni. Tak samo jak ona grzebie się w ziemi, na przednówku jada placki z żołędziowej mąki i śpi gdzie
popadnie, nawet w błocie.
Od tej pory wojewoda, jeżdżąc razem z chłopcem na polowanie, rozkazał chłopów rozbierać do naga,
taplać w błocie i rozpędzać po lasach. Kmiecie siedząc w młodnikach pochrząkiwali jak dzikie Świnic.
Wojewoda i towarzyszący mu chłopiec zdejmowali z ramion fuzje i strzelali w pochrząkujące zagajniki.

27

background image

Prawie nigdy nie trafiali, gdyż kmiecie, podobnie jak dzikie świnie, byli chytrzy i przebiegli. Ale raz
zdarzyło się, że pochrząkiwanie rozległo się tak blisko, iż trudno było chybić. Strzelił wojewoda, wypalił z
fuzji chłopiec. Zakotłowało się coś w zagajniku, podniosło na dwie łapy i krzycząc: – Jezu! – zwaliło na
ziemię. Pobiegł wojewoda, a za nim chłopiec w młodnik. Na mchu leżał ni to człowiek, ni to zwierz. Gdy
chłopiec czubkiem buta obrócił go na wznak, owo ni to zwierzę, ni to człowiek wyszeptało: – Synu,
syneczku, czemuś mnie opuścił?

28

background image

7
Dopiero w połowie kwietnia zabraliśmy się do dzielenia dworskich pól. Nie było tego dużo.

Około dwustu hektarów. Początkowo mieliśmy ochotę całą tę ziemię podzielić na półmorgowe
kawałki, żeby każdy dom na tym skorzystał. Ostatecznie na gromadzkim zebraniu, które nie

obyło się bez kłótni, postanowiliśmy polową ziemi obdzielić trzydziestu fornali, a pozostałe sto
hektarów oddać najbiedniejszym we wsi. Drewniany dworek zmurszały na deszczu, zjedzony

przez korniki, wraz ze sporym sadem i kilkumorgowym ogrodem warzywnym miał pozostać
jako wspólne dobro całej wsi. Za rok, najwyżej za dwa po remoncie chcieliśmy przerzucić do

dworku naszą szkolę. Sadu i ogrodu miała doglądać cała wieś. Dochód z nich mieliśmy
przeznaczyć na utrzymanie dwunastu chłopców wysłanych do miasta.

Zanim przystąpiliśmy do podziału dworskiego gruntu, dużo wcześniej, zaraz po wyjeździe do
Krakowa dziedzica i jego rodziny, zabezpieczyliśmy to wszystko, co pozostało w dworskich

komnatach. Muszę się przyznać, że wchodząc do dworu razem z fornalami i chłopami całej wsi,
czułam się tak, jakbym przyjmowała komunię bez spowiedzi. Jeszcze gorzej ode mnie i od

chłopów czuli się fornale. Jak się dowiedziałam później od Kanonika, wszyscy fornale przed
parcelacją ziemi dworskiej byli u spowiedzi i u komunii. Ale i po spowiedzi mieliśmy z nimi

sporo kłopotu. Dopiero gdy za ich pieniądze obydwaj wikarzy odprawili kilka mszy za
pomyślność dziedzica, trochę się uspokoili.

Zanim weszliśmy do dworu, któryś ze starszych synów fornali skoczył na strych i zniósł
stamtąd drewniany pręgierz. Kazałam rozpalić na dworskim majdanie ognisko. Gdy pręgierz

objęły płomienie, zobaczyłam mojego pradziadka uwięzionego w pręgierzu, bitego do utraty
przytomności, polewanego wodą i znowu bitego. Słyszałam jego krzyk, od którego rżały konie

po stajniach, beczały krowy i wyły psy, jakby zobaczyły ducha. I widziałam jeszcze, jak mojego
pradziadka, zawiniętego w płachtę do noszenia chwastu, dźwiga pod sadem dwóch parobków

i rozhuśtawszy rzuca do płytkiego stawu, w którym taplały się kaczki. Jak stamtąd wyciągają
go prababka z moją babką, rozcinają nożem jego zakrzepłe ubranie, przemywają jego ciało

wodą i namaszczają lnianym olejem. I to było jego ostatnie namaszczenie. Zmarł po kilku
dniach. Jako buntownik został pochowany obok cmentarza na nie poświęcanej ziemi,

przeznaczonej dla wisielców, zmarłych włóczęgów, odpustowych dziadów i bandytów.
Z obrazem pradziadka w źrenicach weszłam na pokoje. Było w nich ciemniej niż w naszym

kościółku. Potknęłam się o stół czy też o krzesło i byłabym upadla, gdyby mnie nie
podtrzymano. Zgasła ostatnia iskierka światła w moich źrenicach. Dopiero gdy wniesiono kilka

świec i lampę naftową, zorientowałam się, że jesteśmy w bibliotece. Ponoć tu najczęściej
przesiadywał dziedzic. Jak ludzie opowiadali, czytał księgi oprawne w cielęcą skórkę, w safian,

w adamaszek, dumał nad nimi i pisywał jakąś wielką i mądrą księgę. Poniektórzy nawet
widzieli, jak za dziedzicem, gdy brał do ręki gęsie pióro, staje archanioł o dwóch strzelistych

skrzydłach, nachyla się nad nim i szepcze mu do ucha znane tylko niebiosom słowa.
Podeszłam do jednej z oszklonych szaf, odsunęłam szybę i wyjmując pierwszą z brzegu

książkę, ucałowałam jej grzbiet. W ten sposób brałam wszystkie te księgi w posiadanie całej
wsi. Nawet te pisane w obcej mowie. Gdy chłopcy się wykształcą, powiedzą mi, co jest w tych

księgach zapisane. Te księgi były nasze, jak ewangelia czytana z ambony kawałek po kawałku.
Z kolei weszliśmy do salonu. Wszystkie ściany od sufitu do podłogi były zawieszone obrazami.

Teraz dopiero wiem, że były to portrety przodków dziedzica i dziedziczki. Ale wówczas
wydawało mi się, że są to wizerunki nie znanych mi świętych, innych od naszych chłopskich,

do których modlą się wyłącznie panowie. Nie byłam jednak tego pewna. Kilka twarzy z
obrazów przypominało mi owego urodziwego Jakuba, kamerdynera dworskiego, o którym w

jesienne wieczory lubiła opowiadać babka. Wydawało mi się również, że poniektórzy fornale i
chłopi ze wsi mogliby przyjąć owe twarze na obrazach jako swoje portrety. Pod portretami

wisiały szable, kilka mieczy i starych pistoletów. Sięgnęłam po jedną z szabel. Z trudem
wyjęłam ją z pochwy. W jej ostrzu odbiło się światło świec i naftowej lampy. Zamachnęłam się

nią, przecinając powietrze na krzyż. Zdawało mi się, że powietrze przecięte szablą leciutko
broczy i że słyszę czyjeś cichsze od mysiego pisku westchnienie. Postanowiłam, że portrety

przypominające fornali i poniektórych chłopów przeniesiemy do domu ludowego, a pozostałe
oddamy do powiatu. Białą broń, żeby nikogo nie kusiła, kazałam złożyć do obitych blachą

kufrów i przenieść na plebanię. Wyjąwszy cztery halabardy. Uzbroiłam w nie naszych nocnych
stróżów. Sądziłam, że przydadzą się również naszym strażakom, jeśli nie przy pożarze, to na

pewno przy trzymaniu warty nad grobem Chrystusa.
Z salonu weszliśmy do sypialni. Również i tu było sporo obrazów. Ale nie były to już portrety

przodków. W przeciwieństwie do obrazów wiszących w salonie postacie na nich pomalowane
były prawie gołe. Mimo że byłam starą kobietą i niejedno na świecie widziałam, czułam, że się

29

background image

czerwienię po korzonki włosów. Nigdy w życiu, nawet przy Michale, nie miałam śmiałości

rozebrać się do naga. Nie powiem, lubiłam wchodzić rozebrana nawet z koszuli do nagrzanej
na słońcu rzeki. Było to jednak nocą, kiedy byłam pewna, że wszyscy chłopcy poszli już do

domu i nikt mnie nie podgląda. Biegałam również nago po dworskiej pszenicy, ale ta nagość
miała jakiś cel, jakieś znaczenie. Natomiast mężczyźni, widząc te nagości na ścianach, zacierali

ręce i rechotali, jakby ich posadzono na mrowisku. Któryś z nich podszedł do szerokiego na pół
pokoju łoża pod zielonym baldachimem, położył się na nim i wyciągając ręce w stronę

rozebranego obrazu, prosił czule i gorąco: – O, gołąbeczko biała, ptaszku mój złocisty, aniele
jaśniejszy od zorzy, chodź w moje ramiona. Chodź. Powiadam ci, nie pożałujesz. Raju ci

przychylę.
Z sypialni weszliśmy do jadalni. Na środku stał stół z czarnego dębu. Pamiętam, że taki dąb

wyciągnął przed wojną mój ojciec z Dunajca. Gdy się go rozłupywało siekierą na szczapy, był
czarniejszy od smoły. Nie wiedziałam, że z takiego dybu mogą być meble. Wystarczyło się nad

stołem pochylić, żeby się przejrzeć jak w lustrze. Nawet poniektórzy chłopi, przeglądając się w
nim, szeptali, że jeszcze widzą twarz dziedzica, dziedziczki i bladej jak jesienna różyczka

córeczki. Koło ścian stały również zrobione z czarnego dębu kredensy. Zwróciłam na nie uwagę
zaraz po wejściu, gdyż przy każdym kroku dzwoniły. Nic dziwnego. Za ich szybami

poustawiano porcelanę, kryształy i szkło. Podeszłam do jednego z kredensów i wyjęłam kilka
porcelanowych talerzy z herbem, cieńszych od ptasiej kostki filiżanek i wysokich kieliszków.

Któryś z fornali wyciągnął z kredensu butelkę czerwonego wina, odkorkował i nalał mi do
kieliszka. Piłam to wino podobnie jak Kanonik w czasie mszy. Za zdrowie fornali piłam, za

zdrowie chłopów ze wsi. Ostatnie kilka kropel rozlałam na dębowy stół, w którym któryś z
parobków zobaczył twarz dziedzica. Postanowiłam, że porcelanę i szkło przeniesie się w

koszach wyścielonych sianem do naszej świetlicy. Będzie nam wszystkim służyć w czasie wesel
i festynów.

Z dworskich komnat przeszliśmy do obór i spichlerza. Postanowiliśmy, że krowy, konie,
świnie, owce, drób, zboże, pługi, brony, wozy i bryczki rozdzieli się między fornali. Kazałam

tylko zabrać kilka kwintali mąki i kaszy tudzież cztery prosiaki dla naszych chłopców uczących
się w mieście.

Wychodząc z dworu, zobaczyłam mojego pradziadka z połamanymi nogami i rękami, z
przetrąconym kręgosłupem. Za pradziadkiem widziałam Szelę na cisawym koniu, a za Szelą

biegnących chłopów uzbrojonych w cepy, w drągi, w drewniane piły, siekiery i widły. A gdy
ten obraz rozpłynął się między drzewami dworskiego sadu, gdy chłopi, każdy z osobna, weszli

w owocowe drzewa, ujrzałam jak żywego dziadka naszego dziedzica. Jechał stępa na takim
samym cisawym koniu, co Szela. Do pobliskiej Wisły jechał. Za nim szli pieszo uzbrojeni w

jednorurki, w piki, w żelazne cepy i szable chłopcy z naszej wsi. Przeprawiali się przez Wisłę
drewnianą łódką. I szli do powstania. Po kilku miesiącach powracali stamtąd. Ale nie wszyscy.

Ci, co ocaleli, nieśli naszego pana na chłopskim kożuchu.
Wychodząc z dworskiego sadu ledwie przyprószonego śniegiem, szeptałam zdrowaśki. Ale nie

wiedziałam, za kogo się modlę. Może za mojego pradziadka, za dziadka dziedzica, za Jakuba
Szelę, a może za to, że wreszcie skonał ten dwór będący żywą raną w boku naszej wsi. A może

modliłam się za tych dwunastu chłopców, którzy po przeczytaniu wszystkich ksiąg,
rozważeniu, co dobre, a co złe, zjawią się u mnie i wszystko wytłumaczą.

Myślałam również o tym wszystkim w połowie kwietnia stojąc razem z fornalami i całą wsią w
środku dworskich pól. Nie wiedzieliśmy, jak się zabrać do podziału tego pola

przypominającego ogromny pergamin zapisany krzyżykami przez niepiśmiennych fornali. Całe
pole było obsiane pszenicą. Ponieważ wiosna tego roku zaczęła się nadspodziewanie wcześnie,

ozimina sięgała nam do kostek. A my staliśmy pośrodku tej ogromnej stronicy wyjętej z jeszcze
większej księgi z parą koni zaprzęgniętych do dwuskibowego dworskiego pługa. Aż serce się

ściskało na myśl, że ten jednostajny łan zieleni trzeba będzie poranić pługiem. Ale wiedziałam,
że wszyscy czekają na mnie.

Podeszłam do pługa i ujmując go za cepigi, krzyknęłam na poganiacza pilnującego koni: –
Ruszaj! Ruszaj przed siebie! Prowadź prosto! – Konie trzepnięte lejcami po wypasionych

zadach szarpnęły pług. Lemiesz rozorał oziminę. Na zieleń jeszcze czerwoną w piórkach sypała
się czarniejsza od spieczonej krwi rędzina. Zawadzała mi sięgająca kostek spódnica. Zawołałam

na fornala, żeby zatrzymał konie. Sięgnęłam po skraj spódnicy i wepchnęłam ją za pas razem z
halką. Wiedziałam, że mam gołe nogi, że patrzy na mnie cała wieś. Nie dbałam o to. W tańcu i

przy robocie i golizna ujdzie. Skinęłam na fornala. Konie ruszyły znowu.
Pole miało prawie kilometr długości. Przecinaliśmy je na pół. Gdy dobrnęłam do końca,

czułam, że mam zdrętwiałe ręce i nogi. Ale nie usiadłam ani na pługu, ani w oziminie, żeby

30

background image

odpocząć. Nie pozwoliłam też odebrać sobie pługa, dopóki nie rozorałam dworskiego pola na

krzyż. A ten krzyż, który jest teraz wspólną dla wszystkich fornalskich gospodarstw drogą, był
w moim zamyśle krzyżem dla tych, którzy przez tyle pokoleń na tym polu się trudzili, ostatnim

znakiem krzyża dla dziedzica i znakiem krzyża mającym błogosławić tę ziemię podzieloną
miedzami pomiędzy trzydziestu fornali i kilkudziesięciu najbiedniejszych we wsi.

Do wieczora zdążyliśmy podzielić między wszystkich dworskie pole. Muszę powiedzieć, że od
dawna nic tak nie bolało moich ślepnących oczu, jak ta rozorana na kawałki ozimina. Mogliśmy

przecież zaczekać z tym podziałem do sierpnia, do żniw i nie marnotrawić chleba. Ale każdy z
mających otrzymać ziemię przynaglał i rwał się do swojego. Jeszcze bardziej bolały usypane z

dwóch skib miedze. Pomyślałam sobie, że zanim utrwali je trawa i perz, niejeden się o nie
pokłóci, a może sięgnie po kamień, po kołek, po motykę. Jeszcze rozorywując oziminę na krzyż

myślałam, że obejdzie się bez miedz, że wystarczą dębowe paliki powbijane na skraju poletek.
Wierzyłam, że te nowo narodzone gospodarstwa zaczną się inaczej, że przynajmniej tych

fornali, tych biednych chłopów nie trzeba będzie godzić u wójta, ciągać po sądach, że nie
zacznie się jak w Biblii, jak u nas, starych gospodarzy, od Abla i Kaina.

Ciężko mi było, jakbym przez cały dzień wyciągała pudowe kamienie z ziemi, gdym pod
wieczór wracała do domu. Jeszcze na podwórku słyszałam dolatujący z dworskich pól śpiew.

To fornale wyciągnąwszy z dworskich piwnic kilka beczek z siwuchą i winem opijali swoje
wejście do rodziny kmiecej. Podzielałam ich radość, chociaż wiedziałam, że to rozdarte na

kawałki pole jeszcze nieraz ich porani.
Panicz, koń i sługa
Powrócił panicz z wojny. Powrócił koń i jego sługa wierny. Wszyscy trzej pocięci mieczem, pokłuci
dzidą, przeszyci strzałami na wylot. Spojrzało się na panicza, a przez rany w jego ciele widać było
modrzewiowy dworek, łan złocącej się pszenicy, sad spłoniony przez sierpniowe słońce, a pod sadem
pannę z warkoczami do ziemi. Spojrzało się na konia, a przez dziurę w jego boku dojrzeć można było
dzwoniący łan owsa, białą koniczynę rosnącą pod sadem, nabijane złotem siodło i srebrne werbliki.
Spojrzało się na sługę wiernego, a przez jego ciało przeszyte na wylot widać było chatkę poszytą
sitowiem, zapłakaną matkę siedzącą na progu, ojca mielącego w żarnach na podpłomyk korę brzozy i
korzonki perzu.
Po tygodniu, westchnąwszy boleśnie, zmarł na wyrku wierny sługa. Po miesiącu zwalił się z nóg koń. Po
roku wyszedł panicz na ganek grzać się na słoneczku. Spojrzał przed siebie. Na płocie trzepotała się jak
żywa poruszana wiatrem sucha skóra zdarta z konia cisowego. Za płotem po zielonej łące toczył wiatr
lisią czapkę sługi. Zapłakał nasz panicz, serdecznie zapłakał. Dźwignął się na lasce i wszedł na pokoje.
Rzucił się na łoże. Siedem dni przepłakał, siedem długich nocy.
Ósmego dnia usłyszał, że koń rży pod sodem. Jego koń cisowy. Zwlókł się panicz z łoża i podszedł do
okna. Koń rżał coraz głośniej. Wyszedł panicz przed ganek i do sadu ruszył. Koń stał u jabłoni. Podszedł
panicz do drzewa i konia pogłaskał. Ale koń był nagi, obdarty ze skóry. Skoczył panicz do płotu, ściągnął
z kołka skórę i koniowi niesie. Wchodzi koń w skórę, nijak nie pasuje. Panicz mu pomaga. Skóra jest za
krótka. Do pęcin zaledwie, do połowy brzucha. Znów zapłakał panicz, łzami trawę zrosił. Aż koń go
nozdrzami lekko w ramię trąca i tak ludzkim głosem cichutko powiada: – To nic, mój paniczu. Co tam
skóra moja. Obejdą się bez niej. Niestraszny mi śnieg i mróz mi niestraszny. Przy twojej dobroci i koń się
ogrzeje.
Wrócił panicz do dworu wielce ucieszony. A tu ktoś cichutko znów na niego wola. Wyszedł panicz na
ganek. Ktoś przy płocie stoi i znak ręką daje. Schodzi panicz z ganku, do płotu się zbliża. A przy płocie
sługa jego wierny stoi. Stoi sługa wierny strzałami przeszyty i po czapkę lisią próbuje się schylić. Ale mu
nie daje schylić się do ziemi strzała tkwiąca w boku. Widząc to nasz panicz po czapkę się schyla i podaje
słudze. Ale sługa ręki, też przeszytej strzałą, wyżej niż do brody podnieść nie potrafi. Widząc to nasz
panicz nad sługą zapłakał i łzami twarz jego serdecznie pokropił. I wziął czapkę lisią, i słudze na głowę
poranioną włożył. Sługa się uśmiechnął i rzekł do panicza: – Nie smuć się, mój panie, łez gorących nie lej.
Co tam moje rany. Czapką je okryłeś. Nikt ich nie zobaczy. Ptak drapieżny nie zwietrzy. Za ciebie, mój
panie, mogę tysiąc razy boleśniej umierać.
8
Z początkiem maja wznowił działalność nasz cyrk. Niestety jazda na welocypedzie i na rowerze

przestała być dla wsi atrakcją. Rowerów we wsi było coraz więcej. Można było kupić całkiem
dobry rower za dwa kilo ciętej w sieczkarni machorki, za kilka flaszek bimbru. Postanowiliśmy

kupić motocykl i akordeon. Zgodził się na nim jeździć nasz prymista. Jazdy miał się uczyć u
komendanta milicji, a gry na akordeonie u organisty.

Natomiast coraz większe powodzenie miało kółko oratorów. Zapotrzebowanie na gadułów
było coraz większe. Przyjeżdżano do nas z powiatu, z miasteczek, z sąsiednich gmin i zabierano

co lepszych oratorów. Trzeba było na gwałt kształcić nowych. Po kilku miesiącach doszło do
tego, że gdziekolwiek się pojechało, poszło na jakikolwiek wiec, zebranie, manifestację,

31

background image

wszędzie się słyszało mówców z naszej wsi. Wystarczyło słuchać, żeby ich rozpoznać.

Mazurzyli z lekka, zamiast ą mówili om, ę – en, i – y. Ale potrafili za to mówić o wszystkim: o
Bogu, o ludzkim wnętrzu, o duchach, czarownicach i czarodziejach, o hodowli koni, uprawie

rzepaku, dawnych i nowych czasach. Ich język, wywodzący się z plebejskiej gwary, obrazowy,
konkretny jak kawałek pola, zbity z desek stół, nabrał teraz polotu, wzbogacił się o nowe

wyrazy nie znane dotąd nikomu we wsi.
Cieszyłam się z tego. Jeśli przed wojną wystawałam całymi godzinami w przedpokojach

starostwa, w sądzie, na posterunku policji, w Kasie Stefczyka, teraz wszędzie tam byli ludzie z
naszej wsi. Ściskali mi ręce, całowali z dubeltówki, gościli kiełbasą znoszoną im przez ludzi,

szklaneczką bimbru, a nawet prawdziwą herbatą. Zanim zdążyłam wypić herbatę, napatrzeć
się i nagadać z naszymi ziomkami, do urzędu ktoś wbiegał, wołając od progu: – Załatwione! – i

podawał mi papierek podpisany przez starostę, komendanta milicji, przez rozliczne
organizacje.

Sporo też ludzi z naszej wsi, którym nie wystarczało kilkumorgowe gospodarstwo, wyjechało
na Zachód, żeby się tam rozejrzeć za czymś lepszym i solidniejszym. Żegnaliśmy ich hucznie,

odwożąc z kapelą do najbliższej stacji kolejowej. Wprawdzie część z nich wróciła po roku, po
dwóch obładowana wypchanymi kuframi, ściennymi zegarami, porcelaną i kryształami, ale

większość pozostała w Szczecińskiem, w Zielonogórskiem, w Opolskiem. Do tej pory otrzymuję
od nich listy. Piszą o wszystkim: o rodzących się dzieciach, zakupionych maszynach,

pomnażającym się z roku na rok dobytku żywym i martwym.
Nasza wieś, przez którą jeszcze kilka lat temu nie można było przejść, żeby po drodze nie

spotkać się z dziesiątkami osób, wyludniała się coraz bardziej. Zdarzały się domy, w których
pozostali jedynie starzy ojcowie. Reszta rozproszyła się po całym kraju. Bałam się, że jak tak

dalej pójdzie, na pogawędki trzeba będzie chodzić do sąsiednich wsi lub jeździć na jarmarki do
okolicznych miasteczek. Gdy z końcem maja urządziliśmy pierwszy festyn, okazało się, że nie

ma kto tańczyć.
Gryzłam się tym wszystkim coraz bardziej. Nie mogłam spać po nocach. Żeby jakoś doczekać

świtu, rozmawiałam jeszcze częściej niż dotąd z Michałem, z moimi zwierzętami, a nawet ze
wszystkimi sprzętami znajdującymi się w izbie. Ale te nocne rozmowy, powtarzane w

nieskończoność zdrowaśki jeszcze bardziej wybijały mnie ze snu. Prawie od miesiąca nie
zmrużyłam oka. Wychudłam, zmarniałam, spódnica, trzymająca się kiedyś mocno moich

bioder, zlatywała ze mnie. Piekły mnie oczy, włosy wyłaziły garściami. Chciałam jechać do
lekarza w powiecie, żeby się poradzić. Nie było jednak czasu.

Przeto którejś niedzieli po południu wybrałam się do tej czarownicy mieszkającej koło
bydlęcego cmentarzyska. Nie bardzo wierzyłam w to, co opowiadano o niej, ale mnie nie

chodziło o zamawianie czy też czary. Chciałam ją poprosić o zioła na sen. Kulawa Jantośka,
przezywana przez całą wieś czarownicą, była moją rówieśnicą. Razem bawiłyśmy się na błoniu,

chodziłyśmy do szkoły, wypasałyśmy na łąkach krowy. Prawą nogę miała odrobinę krótszą,
stąd też jej przydomek. Dokuczała jej ta ułomność. Jeszcze bardziej z tego powodu dokuczali jej

chłopcy. Nic też dziwnego, że przychodząc na błonia siadywała z dala od nas grających w
pliszkę, w palanta, wojnę, klasy. Żal mi jej było. Może dlatego, że sama też byłam ułomna,

chociaż moje kalectwo nie było tak widoczne. Najczęściej tez podchodziłam do niej, brałam ją
za rękę i wciągałam do zabawy. Uganiając się za piłką, za pliszką fruwającą w powietrzu,

zapominała o swoim kalectwie.
Trochę gorzej było na łąkach przy wypasaniu krów. Chłopcy najczęściej ją wypychali z kręgu

grzejącego się przy ognisku, jeśli któraś z krów weszła w szkodę. Niby to nie zwracali na nią
uwagi, gdy biegła do bydlęcia przeżuwającego oziminę czy też buraki. Ale gdy wracała,

wszyscy zrywali się na równe nogi, przekrzykując się wzajemnie w docinkach: – Patrzcie,
patrzcie – powiadali – jaka z tej Jantośki tanecznica. Muzyki nie słychać, a ona jakby tańczyła

sztajerka.
Jantośka, słysząc te docinki, siadywała pośrodku łąk i skubiąc brzeg sukni, płakała.

Podchodziłam do niej obcierając jej mokrą twarz i gładząc ją po mysich warkoczykach. Wtulała
się we mnie, obejmowała za szyję i jeszcze bardziej płakała. Uciszałam ją jak umiałam, podając

jej zalęgnięte jabłko, rzepę, garść pieczonego bobu, pestek dyni lub wpinając w jej włosy
kolorową spinkę kupioną mi przez matkę na odpuście. A gdy wracaliśmy z łąk, szłam razem z

nią za wszystkimi i trzymając ją za rękę, opowiadałam jej wymyśloną na poczekaniu bajkę o
kulawej królewnie, o której rękę biło się na turnieju stu rycerzy.

Wtedy ona opowiadała mi o swoim domu. Była jedynaczką. Ale ojciec jej nie lubił. Nie
pozwalał jej zbliżać się do siebie. Wystarczyło, że nie tak jak trzeba postawiła garnuszek z

mlekiem, wiadro z wodą, że się zamyśliła jedząc kromkę chleba lub patrząc w ogień pod

32

background image

blachą, a pociągał ją z całych sił za warkoczyki, bił chabinką po rękach, wyzywając od

niezdarnych kulawców. Również nie rozpieszczała jej matka. Raz tylko, gdy Jantośka
szykowała się do pierwszej komunii, kupiła jej białą wstążkę i białą sukienkę. Przez całe

dzieciństwo chodziła w przerabianych z matki spódnicach, w jej postrzępionych chustkach, w
rozdeptanych butach, które co parę kroków zlatywały z nóg. Ale zdarzało się, gdy ojca nie było

w domu, że ją brała na kolana, huśtała i rozplatając warkocze, opowiadała o czarownicach i
czarach.

Mówiła: – Jak dorośniesz, Jantoś, trzeba ci będzie skumać się z kusym. Tylko on ci może pomóc.
Jeśli mu będziesz dobrze służyć, sprawi, że nogi ci się wyrównają, albo tak pokieruje

wszystkim, że kawaler chcący się z tobą żenić kalectwa nie dojrzy. Na świętych nie masz co
liczyć. Oni takich jak ty nie lubią. Sami kiedyś byli ułomni, jeśli nie na ciele, na mowie, na

słuchu, to pewnikiem na duszy. To nie leź im w oczy. Oni nie lubią, jeśli im ludzkie kalectwo
przypomina ich niebiańskie. A jak skumasz się z kusym, całą wieś okręcisz sobie koło małego

palca. Będą przychodzić do ciebie zakochani, kobiety brzuchate, wdowy, którym rozum wyjada
samotność, wiejskie sknery i kutwy opukujące piędź po piędzi ziemię za miedzianym

kociołkiem napchanym czerwońcami. Będziesz widzieć, że po niejakim czasie pokłoni ci się
nisko sam sołtys, wójt, starosta, a może się nawet zdarzyć, że i proboszcz przyjdzie w twe

progi. Tylko musisz mnie słuchać i wszystkiego pilnie się uczyć. A znam ja takie ziele, taki
kamień wyjęty z wątroby wisielca, takie słowo Ukryte na ilastym dnie najgłębszej głębiny, że

otworzą się przed tobą wszystkie mądrości zawarte w księgach, w ludziach, w ziemi, w
powietrzu i niebie.

Później, gdy przestałyśmy wypasać krowy na łąkach, gdy trzeba było nosić stanik, wysokie
trzewiki sznurowane do kolan, halki z bielonego w jeziorze lnu, kwieciste spódnice, gorsety i

korale, Jantośka przestała mi opowiadać o matce. Ale widać dotrzymała słowa rzeczonego w
dzieciństwie, jeśli od lat cała wieś przezywa ją czarownicą.

Nie podarzyło się Jantośce z żeniaczką. Nie powiem, boby mi język usechł, że nikt się koło
Jantośki nie kręcił. Owszem, miała zalotników co niemiara. Zwłaszcza że po śmierci ojców

została sama z chałupą, stodołą i sporym kawałkiem pola. Ale nie bardzo chciała wychodzić za
mąż. Przebierała jak w ulęgałkach w kawalerce, w owdowiałych chłopach. Kiedyś w drodze z

kościoła, gdym się jej zapytała, kiedy wesele, odrzekła, że chyba nigdy. I zaraz dodała: – Boję
się, że dzieci urodzę kulawe. Nie chciałabym patrzeć, jak im dokuczają.

Ludzie natomiast powiadali, że nie chce się wiązać z żadnym chłopem, bo wcześniej związała
się z kusym, a on ją trzyma za słowo mając jej duszę zapisaną na wołowej skórze. Jako dowód,

że tak jest, podawali padające z pomoru kury, chorujące na pryszczycę krowy, kulejące na
grudę konie, zdychające w rzece ryby, przesuwające się po niebie ogniste słupy polarnej zorzy.

Bali się jej ludzie. Gdy przechodziła przez żniwne pola, kobiety wbijały sierpy w ziemię, żeby
się nie skaleczyć, chłopi odrzucali kosy na pokos i siadając na miedzy skręcali papierosa, cieśle

obrabiający toporkami przywiezione na dom okrąglaki wbijali ostrza w drzewa, żeby sobie nie
odciąć palca lub nawet całej ręki. Byli też tacy, którzy po przejściu Kulaski przez wieś, jeśli

spojrzała na cielę, krowę, świnię kręcące się po podwórzu, skrapiali je święconą wodą, okadzali
obory jałowcem, dawali bydłu do picia pomyje z poświęconą solą czy też kawałkiem

wigilijnego opłatka. Wystarczyło, że dziecko siedzące na ledwie odmarzniętym błoniu
dostawało postrzału i nie mogło skręcić na bok głowy, a obwiniano o to Kulaskę, nacierając

berbecia poświęconym olejem.
Sama też, chociaż tylko od czasu do czasu daję wiarę rzeczom niezwykłym, łapałam się na tym,

że po przejściu Kulaski koło mojego domu żegnam się na wspak, zakrywając rękami ślepnące
oczy. Odkąd coraz częściej zaczęły krążyć po wsi te opowieści o Kulasce, wrzucałam co roku do

studni ogarek z ogniska, w którym spalono cierniową koronę, a wymię krowy nacierałam
odrobiną masła poświęconego razem z wielkanocną kiełbasą i boczkiem.

Powiadali jeszcze ludzie, że jadła u Kulaski bez liku. I to jakiego jadła. Pieczonego mięsiwa,
kiełbas, sera, masła, kołaczy i pytlowego chleba. Że sama nie może wszystkiego przejeść i karmi

po nocach mięsiwem, a nawet kiełbasą wiejskie kundle. Faktycznie, gdy się przechodziło nocą
koło bydlęcego cmentarzyska, słyszało się warczenie, chrupanie kości, tłuste od sadła, od łoju,

od sosu i kostnego szpiku ciamkania. Po psich ucztach zlatywały się na pogrzebowisko nocne
ptaki. Wydzierały sobie, bijąc się skrzydłami, pohukując, pozostawione przez kundle ochłapy.

Rano natomiast, skoro świt, można było widzieć krążące nad strzechą Kulaski stada gawronów,
kawek i srok. One oczyszczały z resztek mięsa porozciągane po okolicznych polach kości.

Ludzie idący, lud jadący furmankami do swoich pól położonych za pogrzebowiskiem, widząc
te bielejące w słońcu i czerniejące w deszczu kości, żegnali się pospiesznie i spluwali za siebie.

Wiedząc o tym wszystkim wybrałam się jednak po południu do Jantośki. Im bardziej zbliżałam

33

background image

się do jej domu, tym bardziej podskakiwało we mnie serce. Czułam, jak w moje opuchnięte nogi

osypuje się podobne do białego maku zmęczenie, a moje dłonie składają się do pacierza.
Splunęłam przed siebie ze złością, powiadając na głos: – Dumas ty, oj, durna, Jadwisiu. Stara

jesteś, tyłeś na świecie widziała, wnętrze twoje bielsze od lnu zatopionego w jeziorze, a boisz się
przyjaciółki swojej, Jantośki, kulaski nieszczęsnej. A przecież obydwie podobneśmy do siebie

jak dwie krople deszczu na liściu piołunu. Wystarczyło przecież, Jadwigo Niewidko, żebyś nie
wyszła za Michała, nie została sołtyską, a cała wieś wytykałaby cię palcami, szepcząc po kątach,

po zastodolach: – Patrzcie, patrzcie ino, ślepe to, że ogniska nie dojrzy, a trzyma sztamę z
kusym. Co tydzień na ożogu, na miotle, na ławce sękatej na diable sejmiki skoro mrok

wyjeżdża.
Myśląc o tym wszystkim, wchodziłam już na podwórko Kulaski ogrodzone wiklinowym

płotem. Na kulkach płotu powiewały na majowym wietrze różnokolorowe wstążki. Na
słupkach podtrzymujących płot siedziało kilka kotów wygrzewających się w słońcu. Tuż nad

kotami skrzecząc przelatywały dwie sroki. Wyraźnie drażniły się ze zwierzakami. Ale te,
rozmarzone w słońcu, pełne kocich snów o porannym mleku płynącym rzeką, o ledwie

opierzonych pisklętach, nie poruszyły łapą, ogonem, nie drgnął im ani jeden wiosek u wąsów.
Na podwórku zaścielonym słomą i źdźbłami siana cieplaszyły się w dołkach wygrzebanych w

piasku jarzębiate kury. Koło domu, tuż przed oknami, ogrodzone niskim płotkiem,
wyskakiwały z rozparzonej ziemi malwy, piwonie, lilie i powój. Do okna dobijał się

fioletowymi kiściami turecki bez. Zapach bzu mieszał się z zapachem gotowanego mięsa.
Pociągając nosem rozróżniałam zapach bobkowych liści, angielskiego ziela, pieprzu i imbiru.

Weszłam w tę smugę zapachu sączącego się przez uchylone drzwi prowadzące do sieni.
Macając wokół siebie rękami natrafiłam na żelazny skobel. Zastukałam kostkami palców w

drzwi i naciskając skobel weszłam do izby. Ponieważ w izbie było ciemno, oprócz odrobiny
światła sączącego się przez okno zastawione doniczkami z mirtem i asparagusem, niczego nie

widziałam. Do moich kolan podeszło jakieś zwierzę i jęło mnie obwąchiwać. Myślałam, że to
pies. Schyliłam się, żeby je pogłaskać po łbie. Jakież było moje zdziwienie, gdy ręką natrafiłam

na wyrzynające się różki. Wtedy usłyszałam głos Kulaski: – Witaj, sołtysko. A cóż cię do mnie
sprowadza? Tyle czasu nie widziałyśmy się, Jadwisiu. Poczekaj, chyba ostatni raz na twoim

weselu.
– A nie widziałyśmy się, Jantosiu, nie widziały. Trudno się nam było zejść. Ty prawie nie

wychodzisz z domu, a ja też nie latawica. Poza tym mieszkasz na odludziu. Nie po drodze,
żeby wstąpić, o tym i owym pogadać.

– Nie tylko tobie, Jadwisiu, było nie po drodze. Odkąd ojcowie mi pomarli, mało kto do mnie
zagląda.

– Nie gadałabyś, Jantośka. Tylu kawalerów kręciło się koło ciebie. Codziennie widziało się
kogoś innego idącego na pogrzebowisko.

– E tam, kawalerowie. Nie powiem, przychodzili, wódkę i czekoladę znosili. Ale gdym paru
odmówiła, przestali mnie nachodzić. Od tej pory, wyjąwszy zabłąkanego żebraka,

odpustowego dziada, pomyleńców sypiających w szczerym polu i Cyganów, nikt mnie nie
odwiedza. Wiem nawet, dlaczego. Wszyscy we wsi uważają mnie za czarownicę. Boją się mnie.

Boją bardziej od morowej zarazy. Prawda, Jadwisiu, że się mnie boją? I ty pewnie też uważasz
mnie za czarownicę i pewnie się mnie boisz? No, powiedz, Jadwisiu. Boisz się mnie? Powiedz.

Milczałam. Nie wiedziałam, czy mam jej powiedzieć prawdę, czy też skłamać. Nie chciałam jej
urazić, dotknąć. Pamiętałam ciągle o jej kalectwie, na starość jeszcze bardziej widocznym. A ona

jakby przeczuwała, że coś obmyślam, podeszła do mnie i jak dawniej na łąkach przytuliła się do
mnie i biorąc moje ręce, położyła je sobie na twarzy.

– Tylko mnie nie okłamuj. Ty jedna z całej wsi nigdyś mnie nie okłamywała. Zresztą choćbyś
chciała nie okłamać, nie potrafisz. Nie uda ci się to. Zobacz, jakie mam oczy. Nigdy ich jeszcze

nie widziałaś. Zobacz.
– Zapomniałaś, Jantosiu, że ja ledwie widzę. W słońcu udaje mi się jeszcze dostrzec kota, ptaka

przelatującego nad sadem, ale w takiej ciemnicy jak twoja izba z trudem widzę ciebie.
– To wyjdźmy na pole. Przy oknie pod ścianą jest ławeczka. Usiądziemy sobie na niej.

Pogrzejemy się w słońcu. Dobrze jest na starość wygrzać na majowym słońcu powykręcane
reumatyzmem kości. Poczekaj tylko ociupinkę. Wezmę coś do jedzenia i do picia.

Wyszłam przed próg. Poraziło mnie prawie zielone słońce. Przysłoniłam ręką oczy. Koło ściany
za krzewem tureckiego bzu stała zbita z dwóch oheblowanych desek ławeczka. Usiadłam na

niej opierając plecy o nagrzaną jak szeroki piec ścianę. Podciągnęłam spódnicę, żeby wygrzać
na słońcu opuchnięte nogi. Po chwili wyszła przed próg Kulaska. Widząc, że już siedzę na

ławeczce, przykuśtykała do mnie.

34

background image

– Przyniosłam kawałek placka i porzeczkowego wina. Dawno się nie widziałyśmy. Wypada się

napić. Chłopy mają sobie tylko folgować?
Wyjmując spod pazuchy pękatą butelkę i szklankę, nalała do pełna. Wypiła, wylewając ostatnie

krople na bez. Wypiłam i ja. Po drugiej szklance zakręciło mi się w głowie. Jantośka stawiając
butelkę na ziemi usiadła obok mnie.

– A teraz popatrz w moje oczy. Nie widziałaś takich, prawda? Ani zielone, ani szare, ani
niebieskie. Wszystkiego w nich po trochu. Ale nie o to chodzi. Widzisz te trzy światełka w

każdej z moich źrenic? Nie widzisz? To ci o nich opowiem. Wyglądają jak drobniutkie płomyki
naftowe, jak trzy iskry wrzucone w jesienną wodę i nigdy nie gasnące. Przy ich pomocy widzę

strzeliściej od jastrzębia, od sokoła. Często mi się wydaje, gdy w nocy patrzę w wygwieżdżone
niebo, że poza Wielką Niedźwiedzicą widzę jeszcze dalsze gwiazdy, że poza Wielkim Wozem

dostrzegam cień jego dyszla i kół. To samo jest, gdy spoglądam w rzekę. Widzę nie tylko ryby
nawijające na siebie jak wielkie czy też małe wrzeciona zieloną nić wody, zaniesione żwirem i

piaskiem dno, ale również ten sękaty pierścień rzucony za siebie przez świętą Kingę, miecz
utopiony w głębinie przez księcia Wiślan, tatarskie strzały, a nawet głosy wędrujących przez

rzekę plemion osypane na piasek i żwir. W podobny sposób patrzę w las. Nie przeszkadza mi
w widzeniu leszczyna, chojary, przypominająca koronki paproć. Nie ukryje się przed moimi

źrenicami ani sarna, ani dzik, ani lis, jaźwiec kolczasty, pełzający po ziemi padalec, czy też
kumkająca w leśnej wodzie ropucha. Oprócz tego widzę przechodzące przez las uzbrojone w

dzidy, w miecze, w kołczany pełne grotów wojska, których nie ma już od dawna. Wystarczy też
spojrzeć mi na liść babki, podbiału czy też wieżyczkowego skrzypu, żeby pod błonką liścia

zobaczyć wszystkie żyłki, wszystkie kanaliki rozprowadzające światło i kropelki deszczu. Nie
muszę ci opowiadać, że tak samo widzę ludzi. Wystarczy mi spojrzeć w ich oczy, w ich

zaciągnięte szczelną siecią twarze, żeby się dowiedzieć o rzeczach ukrytych, utajonych,
zagrzebanych na dnie ich zamulonych duszyczek.

– Naśmiewasz się ze mnie, Jantośka. Nie możesz tego wszystkiego widzieć. Nikt z ludzi nie ma
takich oczu. Nawet uczeni, którzy oglądają ponoć wszystko przez tysiąckroć powiększające

szkła.
– Nie wierzysz mi? Jak chcesz, to ci powiem, co siedzi w tobie. Chcesz?

– Spróbuj.
– Synek, twój synek, Jadwigo. Trochę podobny do Proroka. I synowie Wojciecha, i jeszcze tych

dwunastu urwisów wysłanych do szkól.
– To prawda, Jantośka. Ale o tym wie każde dziecko we wsi.

– I spać nie możesz. Od kilku tygodni męczy cię bezsenność.
– I ty to zobaczyłaś?

– No pewnie. Przecież to takie proste. Masz to zapisane w całej twarzy. Ta bezsenność
przywiodła cię do mnie. Inaczej byś nie przyszła. Bałaś się mnie. Bałaś się jeszcze wtedy, gdyś

wchodziła na podwórko. Widziałam, że się boisz, patrząc na ciebie zza asparagusa.
– Trochę się bałam. Ludzie takie rzeczy opowiadają o tobie. Do tego pamiętają, jaka była twoja

babka, co ci obiecywała matka. Ale nie wierzyłam w to wszystko, co ludzie wygadują.
– A powinnaś wierzyć. Ludzie mają rację.

– Jak to mają rację?
– Nie bój się. Nie spiknęłam się z kusym. Chociaż ja wiem, czy się on ze mną nie spiknął?

Zapomniałaś o moich oczach, o mojej krótkiej nodze. To ludziom wystarczyło, żeby mnie
nazwać czarownicą, matką wszystkich diabląt, jakie się pokociły po chłopskich zapłociach,

stodołach, leśnych wykrotach, trzęsawiskach. A teraz, po rozdzieleniu dworskich pól, do
tamtych chłopskich diabłów doszły jeszcze pańskie. Nimi też muszę się opiekować, niańczyć je,

tulić i pocieszać.
– O czym ty mówisz? Zmyślasz. Od samego początku zmyślasz. Jakie znów pańskie diabły?

– Ano te, które sobie chodziły we fraku, w cylindrze, w białych rękawiczkach, z laseczką
zakończoną złotą gałką po dworskim polu, pod sadem, po dworskim lesie. Ty o tym nie wiesz,

ale ich było pełno. Więcej niż naszych chłopskich przypominających podkościelnych dziadów,
żebraków, pomylonych. Prawie każdy pan miał swojego diabła. Nie mógł się bez niego obejść.

Taki diabeł pomagał mu we wszystkim. Uczył go mowy słyszanej tylko w kościele i mowy
francuskiej, tej najgorszej, pachnącej z daleka siarką, szwabskiej mowy.

I jeszcze uczył go, jak się wygrzewać w słońcu, żeby mieć skórę białą przypominającą zsiadłe
mleko, gęsie pióro, jedwab. I co dorodniejsze dziewki z całej okolicy mu sprowadzał. Myślisz,

że te dziewki szły do komnaty pana tylko dlatego, żeby dostać krowę, sto złotych, ćwiartkę
pola? Jeśli tak myślisz, to się grubo mylisz. Szły, bo je prowadził przez dym, przez kadzidło,

przez pachnidła zwożone z całego świata pański diabeł.

35

background image

– Zapomniałaś, Jantośka, że była pańszczyzna i taka bieda, że ludzie jedli korzonki perzu,

lebiodę, brzozową korę. Zjadali wszystko, co było żywe w polu, na niebie, w wodzie i pod
ziemią. I żadnych sztuczek diabelskich w tym nie było.

– To czemu te pańskie diabły mnie nachodzą?
– Jak to cię nachodzą? Co ty wygadujesz!

– Prawie co tydzień, w każdy piątek, przychodzą do mnie. Wchodzą do izby, siadują na ławce,
na ziemi, jeść każą sobie dać. I nie mogę się przed nimi opędzić.

– Może to nie diabły?
– Przecież się nie mylę. Na pewno diabły. Przedtem, kiedy istniał dwór, nie widziałam ich na

oczy. Dopiero teraz, kiedy podzieliliście pańską ziemię między fornali, upodobały sobie mój
dom. Powiadam ci, że to one. Poprzecinaliście dworskie pole dróżkami, miedzami, to ciasno się

im zrobiło i mnie nachodzą. Skarżą się zresztą na to. Powiadają, że nie mają się gdzie poruszać.
Przyzwyczajone do szerokich pól bez miedz, bez dróżek, do łąk bez palików, do sadów

ogromnych, potykają się teraz, lamią nogi, kaleczą kopyta, zbijają sobie rogi. Chłopieją. Skarżą
się, że z każdym dniem coraz bardziej chłopieją, zapominają łacińskiego, francuskiego,

szwabskiego języka. Coraz częściej wtrącają do swojej pańskiej mowy owe chamskie:
wciurności, a ino, hajhajno, zagac, spyrka, gorzołka, zapiecek, wyrko.

Najbardziej – powiadają – boli ich to, że natrząsają się z nich owe chamskie diabły, spełniające
ongiś poślednie usługi piekielnym czeluściom. Takie, jak spychanie wozu do stawu, zrzucanie

chłopu kapelusza do biota, podpalanie stodoły pełnej zboża, dziabnięcie siekierą palca czy też
zjedzenie kawałka kiełbasy przed komunią. One teraz – powiadają – te chłopskie diabły, jedzą

na naszych pozłacanych talerzach, na prześwitującej jak ptasie kostki ćmielowskiej porcelanie.
Pija z dzwoniących jak sygnaturka na Anioł Pański kryształów. Nawet pieczonego koguta,

kawałka wołowiny czy też knagi wieprzowej nie rozrywają w łapach, nie szarpią zębami, ale
kroją na ptasie kawałeczki nożami z herbem, dziobią naszymi widelcami kutymi z ciężkiego

srebra. I nie wycierają swoich czerwonych jak świerzop pysków ręką, rękawem, ale
haftowanymi i krochmalonymi serwetkami.

Nie mamy – powiadają – do nich o to żalu. Niech sobie jedzą, niech im wyjdzie na zdrowie.
Niech paradują po ziemi, po niebie, po dnie rzeki, wewnątrz zieleni w naszych frakach,

cylindrach, lakierkach, kontuszach, w wysokich butach z ostrogami, z szablą przy boku, z
pistoletami noszonymi w rzeźbionym pudle. Ale niech nas nie odpychają od siebie, nie rzucają

w nas końskim i krowim łajnem, nie zastawiają na nas drucianych wnyków i żelaznych paści, a
po złapaniu nie częstują nas niby to bimbrem, a w gruncie rzeczy święconą wodą. Wstydzą się

nas wyraźnie, unikają, szczują specjalnie tresowanymi psami. I nie ma nadziei, żeby nas
kiedykolwiek przyjęli do siebie. Żeby nas przyjęli do swoich kuchni na pomywaczy garnków,

na swoich parobków czyszczących im krowy, konie, noszących pomyje bydłu, a ziemniaczaną
paćkę wieprzom. Jakoś byśmy się przy nich pożywili, uchowali. Po pewnym czasie

zapomnieliby, żeśmy inni, i przyjęliby nas jako swoich.
Ale one – powiadają – te chłopskie diabły, te bobowe wypierdki, kozie bobki, zapieckowe

bździny, placki krowiego łajna, suchotnicza plwocina, smarki czepiające się rak, cuchnące
bajorka, do których szczą ogiery, żabi skrzek, kule żabiego skrzeku ledwie patrzące łebkiem nie

większym od szpilki na świat, zjadane przez boćki i czarne ptactwo, woskowina wyciekająca u
uszu gacka, z psiego i kociego ucha, ta śniedź rdzewiejąca w pszenicy, plewa ulatująca z

wiatrem, kozie i psie łajno potrącane nogą, szlam czepiający się dna stawu, te gnidy, wszy
wgryzające się w skórę, zapchlona słoma w drewnianych łóżkach, wyrkach, cuchnących leżach,

psich budach, te ropiejące rany, pękające czyraki, kaprawe oczka, pełne krost zadki, zafajdane
zastodoła, wychodki i wygódki pełne much, muszek białych i czarnych robaków, te karakony,

karaluchy, prusaki, szczypawki i korce włażące do jadła, wyłażące z garnków, ten gnój za
obgryzanymi pazurami, te chutliwe oddechy przesycone cebulą, czosnkiem, zgniłym żarciem,

pot ściekający z nie mytej całymi latami skóry, te rozłażące się, rozdziawiające skórzane mordy
buciska juchtowe, palone buty z cholewami wyścielane słomą, sieczką, te krzywe paluchy,

spomiędzy których z taką lubością wydłubuje się kulki błota, te gnypy, siekierki, majchry,
toporki, sprężyny z ołowianą kulką noszone na wesela, festyny, to zwierzęce bekanie po

weselnych przeżarciach, stękanie, boruczenie, te ślepia zachodzące czarną mgłą w czasie
rozkoszy i w czasie konania, ten biały pot, biały strach, te drgawki na widok zbliżającej się

śmierci, ten kamień na kamieniu, popiół na popiele, to nic wyłażące z niczego – uparło się
rządzić, założyć własne państwo, własne szkoły, własną siermiężną kulturę i sztukę.

To i my – powiadają – założymy własne państwo. Państwo w państwie. Z policją, z
żandarmerią, diablim wojskiem, własnym rajem, archaniołem Gabrielem i archaniołem

Michałem, z własnym starostą, wojewodą, prezydentem, urzędem podatkowym, lombardem,

36

background image

karciarnią, burdelem i domem schadzek, z religią i bezbożnictwem, przewrotami krwawymi i

bezkrwawymi, z orderami i dyplomami, z szubienicą, której sznur będzie naperfumowany, z
czerwonym murkiem do rozstrzeliwania, z obręczą na gardło zaciskaną gwint po gwincie, z

dębowym pniakiem, w który jest wbity szeroki topór, ze szklanym słojem, w którym jest
wygłodniały szczur przykładany do brzucha, z rozpalonym żelazem w kształcie gwiazdy i

krzyża, z paleniskiem lokomotywy, z kotłem rozparzonego oleju, z piwnicami z wodą do
kostek, w której szczury wołają: Pij! Pij!, z gazowymi komorami, z krematorium.

A jak to nie pomoże – powiadają – jak to nie pomoże, wyniesiemy spod ziemi wszystkie
miedziane kociołki z dukatami, wszystkie skrzynie okute żelazem z dolarami, wszystkie

mosiężne dzbany pełne drogich kamieni, wszystkie sznury pereł i prawdziwych korali i
będziemy ich przekabacać dolar po dolarze, dukat po dukacie, kamyk po kamyku, sznur pereł

po sznurze, aż zmiękną, złagodnieją, aż zaczną jeść z naszych rąk. A tym, którzy się oprą tej
pokusie, podstawimy hurysy, bachantki, cycate sekretarki, dziewczątka z jasnym okiem i

jasnym warkoczem, a najbardziej zatwardziałym oddamy nasze żony, córki, siostrzyczki,
kuzyneczki łaskotliwe i pieszczotliwe jak chiński jedwab, adamaszek, satyna.

Żarłokom, pieczeniarzom damy wszystkie mięsiwa, pełne góry mięsa ociekające sosem, kury,
kaczki, nadziewane indyki, prosiaczki chrupiące z jabłkiem w pysku, ogromne knury i maciory

nadziewane jarząbkami, przepiórkami, kuropatwami i wszelkim drobiarstwem skrzydlatym,
wołu pieczonego na żerdzi im damy, jagniątka i owce, cielaki pachnące mlekiem i niewinnością,

łanie, sarenki z oczkiem ogromnym i załzawionym, w którym błyska wiosenny las. Na koniec
damy im czekolady, likiery, kołacze uginające się od grubo nałożonego twarogu, torty

wszelakie, mazurki i babki, pierniki i buchty, i te fikuśne ciasteczka, po przełknięciu których
wiatry same z człowieka uchodzą. I trunki im podamy. Wszystkie trunki, jakie wymyślono za

naszą, pańskich diabłów, sprawą: wina lekkie i ciężkie, białe i czerwone, musujące i ulatniające
się jak widok anielskiego chóru. Likiery, nalewki, przepalanki i wódki. I wreszcie koniaki, z

całego świata koniaki.
A starcom stetryczałym, łaskonogim, z trzęsącą się głową, z utykającym sercem, z nadgniłą

wątrobą, dziurawym żołądkiem, z nieczynnym pęcherzem, damy wygodne łoża, puchowe i
wełniane kołdry, mięciutkie trzewiczki, wytłaczane w adamaszki szlafroki, kolorowe szkiełka

do zabawy, rozliczne ptaszki w złoconych klatkach, wreszcie aromatyczne herbatki, kawki,
zioła i lewatywy bezbolesne, trwające w nieskończoność lewatywy. Poślemy im lekarza –

pogłaszcze ich po ptasich łebkach, uspokoi, uciszy. Poślemy im siostrę miłosierdzia – przewinie
ich jak niemowlęta, podetrze, złoży rączki do snu, w czoło ucałuje. Salową im poślemy, poda

kaczkę, basenik, nerkę, prześciele łóżeczko, w pośladki pozwoli się trzepnąć, uszczypnąć.
Nie przerywałam Kulasce. Nie śmiałam jej przerwać. Słuchając jej z rozdziawionymi ustami,

zauważyłam wreszcie owe iskierki, owe drobniutkie płomyki czające się w jej źrenicach. Nie
wiedziałam, czy jest natchniona, czy wstąpił w nią bies, czy po prostu zmyśla, żeby mnie

wprowadzić w zdumienie, wystraszyć. Gdy przestała na chwilę, żeby sięgnąć po szklankę z
porzeczkowym winem, położyłam jej na ramieniu rękę i spytałam:

– Powiadasz, że do ciebie przychodzą! Diabły, pańskie diabły, powiadasz? A chłopskie nie
przychodzą?

– Pewnie że nie. Im jest teraz dobrze. Nawet u dworusów, u fornali, u dziadów ostatnich,
którzy przez całe życie nie mieli butów i tylko jedną zgrzebną koszulę, jest im dobrze. Po

rozdzieleniu dworskiej roli nie brakuje im chleba z masłem, mleka, sera, okraszonych
ziemniaków, kasz na słodko i kasz ze śliwkami, krup rozmaitych, prażuchów, zalewajek,

kapusty z grochem, a w niedzielę kawałka mięsa z królika czy też z wypierzonej kury. To nie
narzekają i nie mają potrzeby łazić do takich jak ja.

– A dużo ich przychodzi?
– Nie powiem, żeby dużo. Ale zawsze kilku.

– A po czym poznajesz, że to diabły pańskie?
– Właściwie po niczym szczególnym. Twarze i postury mają ludzkie i gadają językiem naszym.

Tyle tylko, że o diablich sprawach.
– Może cię okłamują, Jantoś, a ty im wierzysz?

– A po co mieliby mnie okłamywać?
– Może mają jakiś cel, którego nie rozumiesz, o którym nie wiesz?

– Może i mają. Ja tam się na tym nie znam. Boję się ich, to i o nic nie pytam. Daję im jeść, gotuję,
opieram. To wszystko.

– Dajesz im jeść, powiadasz? A skąd bierzesz tyle jedzenia?
– Z pogrzebowiska.

– Z pogrzebowiska?

37

background image

– Ano z tych kiow i wieprzków, które ludzie przywożą, żeby zakopać.

– Przecież to padlina.
– Jaka tam padlina, Jadwisiu. Mięso jak się patrzy. Czyste, pachnące. Jak się je upiecze, samo do

ust lezie.
– Jecie padłe na pryszczycę, na wąglik, na nosaciznę bydło? I wieprzki zdechłe na różycę?

Przecież możecie się zatruć. Umrzeć w straszliwych męczarniach.
– Mogłabym ci odpowiedzieć, że diabłom i czarownicy nawet schorowane, zarażone, rozłażące

się na robakach mięso nie zaszkodzi. Ale mięso to, zaiste, jest, powiadam ci, jak wprost od
rzeźnika, czyste i zdrowe.

– Jak to czyste i zdrowe?
– Oni o to mięso się starają. Upatrują sobie u kogoś dorodną jałówkę lub byczka, bekona lub

cycaka, czasem cielątko, owieczkę, a nawet jagnię. Wchodzą do obór nocą, coś diabelskiego
zwierzętom zadają, że na rano padają, cuchnąc, jakby się rozkładały. Chłopi, obwiązując twarze

gałgankami, odwożą padlinę na cmentarzysko i zakopują. Wtedy oni przychodzą, odkopują
niby tę padlinę, odzierają ze skóry i przynoszą w połciach do mnie.

– Ale przecież jest zarządzenie, żeby z ziemi wystawały nogi, racice lub kopyta. Pamiętasz,
wydano je wówczas, gdy dowiedziano się, że padlinę z ziemi wyciągają Cyganie, smażą w

miedzianych kociołkach i jedzą.
– To i nadal z ziemi wystają rogi, racice i kopytka. Tyle tylko, że nie ma w niej nic poza rogami,

racicami i kopytkami.
– Teraz już rozumiem, skąd te opowieści roznoszone po wsi o ucztujących u ciebie diabłach,

psach warczących po nocach, gawronach i kawkach odziobujących z resztek mięsa kości,
roznoszących po polach sine bebechy. Nie rozumiem tylko jednego. Ludzie powiadają, że

sprzed twojego domu słychać grające piszczałki, klarnety, trąbki, myśliwskie rogi.
– Zaraz zrozumiesz. Poczekaj tu chwilę.

Kulaska weszła do szopy przylegającej do bocznej ściany i po chwili wyniosła coś stamtąd w
koszyku. Postawiła koszyk przede mną.

– Sięgnij do koszyka. Nie bój się, sięgnij.
W mojej ręce znalazła się kość piszczelowa lub goleniowa krowy czy też byczka z wyjętym

szpikiem kostnym, z ustnikiem jak u klarnetu, z wywierconymi świderkiem otworami.
Odłożyłam kość i sięgnęłam po następną. Miała kształt małego fletu. Wyjmowałam kości po

kolei i kładłam obok siebie na ławce. Niektóre przypominały trąbki, oboje, piszczałki pastusze.
Było też parę myśliwskich rogów.

– A teraz próbuj zagrać na nich. Nie bój się, nic ci się nie stanie.
Rzeczywiście, wydrążone ze szpiku, oczyszczone z mięsa, z włókien i ścięgien kości wydawały

głosy przypominające instrumenty muzyczne.
– I ty na nich grasz? Pamiętam, że na łąkach przy ognisku, zaszyta nad rzeką w wiklinie,

grywałaś na fujarce zrobionej z wierzbowego łyka. Potrafiłaś zagrać niejedną piosenkę.
Również potrafiłaś grać na listku wierzbowym, na źdźble trawy, na grzebieniu owiniętym

bibułką.
– Owszem, czasem gram razem z nimi. Ale zazwyczaj po zjedzeniu mięsa, wypiciu paru flaszek

bimbru grają oni. Pięknie grają. Nawet nasza kapela nie potrafi zagrać lepiej. Chociaż jestem
kulawa, nogi same ciągną mnie do tańca. Tyle tylko, że te ich melodie są ogromnie smutne.

Jakby duszę z człowieka wywlekano igłą do szycia, jakby komuś otwarte oczy przysypywano
czarnym piaskiem lub zakopywano go od stóp do głów woskiem z gromnicy. I dziwne są, oj

dziwne, te ich pieśni. Tak dziwne, że jak się je słyszy, czuje się każdą kostkę w sobie, każdą
żyłkę, nerw każdy. I przypominają się człowiekowi jakieś sprawy dawne, utajone, zakopane

głęboko w ziemi, w umyśle, we wnętrzu, o których się nam śniło, a może nawet takie sprawy,
które śnili nasi ojcowie, praojcowie.

– Jak to dziwne? O czym ty znowu opowiadasz?
– Ano, chociażby takie, że jak oni grają na tych instrumentach zrobionych z kości, widzę mojego

ojca błąkającego się po polu, próbującego podejść do mnie, wziąć mnie na kolana, połaskotać po
szyi, uszczypnąć w policzek. Czasem widzę frajerkę dziadka, która uciekła z kozakami, jak

idzie wzdłuż kłoszącego się pola z szablą w ręce i ścina nią garść po garści dojrzałe kłosy.
Zboże cięte szablą porywa wiatr i zamienia w złote jaszczurki.

Oni widzą jeszcze więcej ode mnie. Kiedyś się zdarzyło, że jeden z tych pańskich diabłów,
chyba najmłodszy, grając na flecie zobaczył nagle swoją siostrę oddaną do domu rozkoszy, jak

się przemienia w świętą Magdalenę ocierającą Chrystusowi warkoczem nogi, wylewającą na
jego stopy pachnidła. Inny znów swoją siostrę zobaczył przemienioną w świętą Weronikę,

obcierającą Najświętszą Twarz zapatrzoną w spalony kamień Golgoty. Jeszcze inny swojego

38

background image

brata będącego kapo w Oświęcimiu zobaczył jako Szawła porażonego słupem jasności.

Widząc to wszystko, odejmowali od ust instrumenty, bledli jak gaszone wapno, jak len
moczony na zalanych wodą łąkach. Odchodzili spod światła lampy i aż do końca uczty nie

odzywali się słowem. W takich momentach ich koledzy przestrzegali mnie, żebym nigdy nie
próbowała zagrać na kości, kiedy będę sama. Wówczas może się stać coś strasznego, z czym

nawet oni sobie nie poradzą.
– I nie odważyłaś się?

– Raz zagrałam.
– I co?

– W nocy zobaczyłam siebie na diablim sejmiku. Gołą, golusieńką. Tańczyłam wokół jakiegoś
kamienia, który nazywano filozofią. Potykałam się na tej krótkiej nodze i znowu tańczyłam

dotykając jak wszyscy owego kamienia. Po każdym dotknięciu widziałam dalej i dalej,
słyszałam coraz odleglejsze głosy, a w mojej głowie zapalały się po trzy, po cztery lampki

rozjaśniające wszelkie tajemnice. Pod koniec tego tańca miałam w głowie ogromny kościół,
pałac z pozapalanymi wszystkimi świecami. Na ten sejmik latałam cały tydzień. Póki oni nie

przyszli i nie wyjęli mi z głowy tego jasnego kościoła czy też pałacu.
– Naigrawasz się ze mnie. Jak możesz się tak ze mnie naigrawać?

– Nie wierzysz mi? Spróbuj. Powiadasz, że od kilku dni cierpisz na bezsenność. Weź tę kostkę
przypominającą flecik i zagraj. Ręczę ci, że jeszcze tej nocy zaśniesz snem kamiennym.

Już sięgałam po kość, ale w ostatniej chwili cofnęłam rękę. Zobaczyłam uśmiech na twarzy
Kulaski i płomyki w jej źrenicach.

– Nie chcę. Nie wierzę w to, co opowiadasz. Daj mi co innego na sen. Wiem, że zbierasz
rozliczne zioła, że się na tym znasz lepiej ode mnie. Poradź.

– Zioła ci dam. Ale nie wiem, czy poskutkują. A poradzić ci też mogę. Tyle tylko, że z moją
poradą musisz poczekać do jesieni. Aż zaczną się złocić modrzewie. Staniesz wówczas pod

modrzewiem na godzinkę, na dwie. Tak będziesz stać cały miesiąc codziennie. I będziesz
patrzeć w jego złocącą się igłami koronę. Dopóki na ciebie nie spadnie ostatnia igiełka. Wtedy

wróciwszy do domu zaśniesz. Możesz nawet zasnąć pod modrzewiem. Ale strzeż się tego snu.
Może ci się stać coś złego.

Podziękowałam za poradę Kulasce i poprosiłam, żeby mi przyniosła nasenne zioła. Zostawszy
sama na ławce rozmyślałam o tym, co mi powiedziała. Rzeczywiście, od paru miesięcy

zdychało we wsi bydło i świnie. I to w dziwny sposób. Ani chłopi, ani sprowadzony z miasta
weterynarz nie wiedzieli, co to za choroba. Próbowałam jeszcze rozstrzygnąć, kto się kryje za

tymi pańskimi diabłami, kiedy z zamyślenia wyrwał mnie głos Kulaski:
– Masz tu swoje zioła. Parz je przez pół godziny. Tylko żeby ci się nie zagotowały. I pij na parę

godzin przed snem. Jak nie pomogą, pozostanie ci czekać, aż modrzewie zazłocą się jesienią.
Chyba że wcześniej zdecydujesz się zagrać na kości.

– Nigdy.
Podniosłam się z ławki, żeby odejść. Późno się już zrobiło. Prawie się zmierzchało.

– Poczekaj jeszcze. Pewnieś głodna. Przyniosłam trochę mięsa. Zostało z piątkowej uczty.
– Niepotrzebnie robisz sobie kłopot, Jantoś. Nie jestem głodna. Ostatnimi czasy mało jadam.

Najwyżej dwa razy dziennie.
– Powiedz lepiej, że się brzydzisz. Nie masz się czego brzydzić i bać. Nie otrujesz się. Takiego

mięsa i pan ze dworu by się nie powstydził.
Sięgnęłam do żelaznego garnka i wyjęłam palcami kawałek wołowiny. Pachniał cebulą,

bobkowym liściem i angielskim zielem. Włożyłam do ust. Rozpływał się rut języku. Zjadłam.
Kulaska podsunęła mi znowu garnek. Wzięłam drugi kawałek. I wymawiając się brakiem

apetytu pożegnałam się z Kulaską.
– A zaglądaj do mnie, zaglądaj. Będę ci rada z całego serca.

– Nie omieszkam, Jantoś. Bóg ci zapłać za wszystko. Już byłam za grodzonym płotem, kiedy
doleciał mnie jeszcze głos Kulaski:

– Jeno nie rozpowiadaj tego, com ci mówiła, po wsi. Jeszcze przyjdą i mnie ukamienują. Byłam
przecież i jestem nadal dla wszystkich czarownicą.

– Nie bój się. Słóweczka nie pisnę.
Gniazdo czarownicy
Dawnymi laty, kiedy wody były czyste jak duszyczka nowo ochrzczonego dziecka, a lasy tak gęste, że
oszczep się od nich odbijał jak od skórzanej tarczy, niebo wysokie i jasne, że strzała puszczona z łuku
naciągniętego przez siłacza dolatywała do pierwszych chórów anielskich i na ziemię sypały się złote pióra,
żył sobie niejeden czarodziej i czarownica niejedna.
W naszych stronach, choć uboższych od innych, też nie brakowało czarodziejów i czarownic. Rodził je

39

background image

czarny kamień wciągnięty przez niedźwiedzie do zimowego leża. Jeszcze najstarsi ludzie we wsi
pamiętają, że w czerwcu na świętego Jana, kiedy dzień z nocą jest dobrze podzielony srebrnym
garnuszkiem pół na pół, zapłakało coś w lesie, a płaczem takim, że woda w kościelnej chrzcielnicy
przemieniła się w rudy piasek, hostia w tabernakulum zaszła krwią, sygnaturka zakrakała sama z siebie
jak gawron i nad lasem aż do wygwieżdżonego nieba coś przeleciało. Na łasy, na wody, na pełne rosy łąki
i na siwiejące od mchu strzechy domów spadło parę gałązek oderwanych z miotły. Rano pozbierali je co
sprytniejsi ludzie. Dobrze im służyły w czasie pomoru, głodu i rozlicznych nieszczęść.
Od tej pory krowom we wsi wyschły do ostatniej kropli wymiona, zamiast źródeł w studniach kumkały
ropuchy, cielęta rodziły się z dwiema głowami, żebraki z krótszą nogą, a dzieci z wypaloną racicą czy też
pazurem na plecach. Postanowiono przydybać czarownicę. Długo się nie udawało. Ale raz gajowy
wracając z lasu zobaczył, jak z bielejącego zboża nad zagajnik przelatuje biały łabędź. Coś mu się nie
spodobało w tym łabędziu. Szybko nabił strzelbę srebrnym guzem od surduta, złożył się i wypalił. Łabędź
nadlatujący już nad koronę sosny, trafiony srebrnym guzem, jął spadać ze skrzydła na skrzydło. Zdążył
jeszcze pofrunąć nad bielejące żyto, żeby upaść w jego gęstwinę. Ale myśliwy, nie spuszczając z oka
zranionego łabędzia, pobiegł za nim. W zbożu, w jego środku, zobaczył młodą, urodziwą dziewczynę. Z
jej lewej ręki ciekła krew. Na groźne słowa gajowego odrzekła, że zraniła się sierpem. Ale on jej nie
uwierzył. Zaprowadził kobietę przed oblicze proboszcza. Proboszcz pokazał jej krzyż – nie przeżegnała
się. Pokropił ją święconą wodą – zapiszczała jak łasica. Natarł jej czoło olejami świętymi – ugryzła go do
krwi w rękę. Wieś rzuciła się na nią z kamieniami. Uderzona trzecim kamieniem wyznała wszystko.
Na wysokiej sośnie miała gniazdo, z którego co nocy odlatywała na czarcie sejmiki. Któryś z chłopców
wdrapał się na drzewo i wyjął z gniazda do zanadrza pięć jaj. Gdy rozbito pierwsze, na las spadł ulewny
deszcz. Gdy rozbito drugie, grad wymłócił okoliczne pola. Gdy w trzecie uderzył kij, pomór wydusił
wszystkie kury. A gdy roztrzaskano o drzewo czwarte, po lesie i po polach rozbiegło się stado szczurów i
myszy. Z piątego jaja, w które trzeba było bić kamieniem, żeby je rozłupać, wyszedł car cały w złocie, z
rękami po łokcie umazanymi we krwi. Machnął szablą nad zebraną w lesie wsią, gwizdnął na palcach i
rozpłynął się jak siwy kłąb dymu nad polami. Ale w kilka tygodni później zaczęła się wielka wojna.
Zmobilizowano połowę chłopów ze wsi. Prawie połowa nie wróciła więcej z tej wojny do domu.
9
Od tygodnia pijam zioła przyniesione od Kulaski. Jakby troszeczkę pomagają. Od czasu do

czasu zdrzemnę się na jedno pianie koguta, na parę zdrowasiek. Ale spać jednym cięgiem przez
całą noc nie mogę. Wiem, że na starość sypia się źle. Raczej z przyzwyczajenia kładzie się

człowiek do łóżka. Chciałoby się jednak pospać dłużej, nie siedzieć całymi nocami z kolanami
podciągniętymi pod brodę, z otwartymi źrenicami, z wargami rozchylonymi, z opuszczoną

głową, przez którą przepływają rozliczne myśli.
Zazwyczaj w tych półsnach, w płytkich na paznokieć drzemkach zjawiała mi się Kulaska

grająca na zrobionym z kości flecie. Wtedy widywałam siebie jako młodą mężatkę, oczekującą
na zwiastowanie, pełną macierzyńskich przeczuć, szyjącą lniane koszulki, perkalikowe

sukienki, czepki i śliniaczki. Widząc to wszystko, żałowałam, że się nie odważyłam zagrać na
kości. Nawet nie dlatego, że coraz bardziej dokuczała mi bezsenność, raczej dlatego, że przy

pomocy muzyki fletu mogłabym wrócić jeszcze raz do dawno straconych nadziei.
Prawie codziennie długo w noc wysiadywałam na progu domu. Nie chciało mi się wchodzić do

izby. Zresztą było mi wszystko jedno, gdzie siedzę. Traciłam po trosze rachubę czasu. Myliły mi
się godziny, pory dnia, całe tygodnie. Zauważyłam, że ten stan przybiera z każdym dniem na

sile. Bałam się, że w końcu dojdzie do tego, iż zapomnę, jak się nazywam, ile mam lat, gdzie się
znajduję.

Owo wysiadywanie o zmierzchu na progu domu uspokajało mnie troszeczkę. Zwłaszcza że
noce były ciepłe, jakby się siedziało pod nozdrzami głęboko oddychającej krowy, leżało obok

kotnej owcy czy też w płytkiej, nagrzanej na słońcu wodzie. Spod kapliczki stojącej koło drogi
prowadzącej na łąki słychać było dziewczęce głosy śpiewające maryjne pieśni. Lubiłam słuchać

tych pieśni. Trudno je było nazwać modlitwą czy też śpiewem. Raczej westchnieniem,
rozmarzeniem panien na wydaniu, widzących przed sobą anioła trzymającego w

wyciągniętych dłoniach noworodka, zorzę ciętą ogromnymi nożycami, służącymi do strzyżenia
owiec, kawałek po kawałku na pieluchy, ociężałość strzelistego brzucha, w który uderza dłoń

zwinięta w piąstkę, podwinięta pięta.
Do maryjnych pieśni dołączały się po chwili psy ze swoim szczekaniem Szczekały na rozliczne

głosy. Jedne, jakbyś przeciągał nożem po surowym jedwabiu, inne, jakbyś klepał kosę pod
sadem, a były również takie, jakbyś mówił do studni. Razem te wszystkie psie głosy zlewały się

w wyczekiwaną radośnie modlitwę. Tyle tylko, że nie wiadomo było, do kogo ta modlitwa jest
skierowana. Można było tylko przypuszczać, że chodzi w niej o pełną szpiku kość, o pełną

miskę ziemniaków zalanych świeżo udojonym mlekiem, o cień złodzieja przesuwający się po
kurniku, po szopie z serkami, po koronach jabłonek obsypanych złotymi renetami.

40

background image

Na psim szczekaniu zawieszały swoje pieśni żabie chóry. Stawek po stawku, glinianka po

gliniance, bajorko po bajorku nawoływały się z wód zaciągniętych siwą rzęsą, podbitych
bielejącymi wodorostami. Pod nimi wylęgały się z kul żabiego skrzeku kijanki podobne do

ziarenek prosa z ogonkami. Również te żabie śpiewy układały mi się w jedną wielką modlitwę.
Tyle tylko, że więcej w nich było strachu z cienia bociana chodzącego na wysokich patykach niż

radości z tysięcy muszek krążących nad wodami.
Od czasu do czasu te trzy chóry, śpiewające każdy inną pieśń, przecinał jak nóż wbity w plecy

krzyk duszonego w łąkach, w strzechach, w sadach ptaka. Dwa chóry: ludzki i psi, przycichały
na moment, natomiast chór żabi milkł na kilka minut. Do tych chórów kropla po kropli ściekała

woda z liści zroszonych przez majowy deszcz, sączyło się światło ze szczelin niebieskich i z
płomyków zapalanych po domach naftowych latarni.

Siedząc na progu i słuchając tych wszystkich głosów, rozmyślałam o sobie, o ludziach ze wsi.
Przypomniałam sobie wszystkie dzieci odbierane przy porodzie, wszystkie śmierci, nad jakimi

stałam z zapaloną gromnicą w ręce. Wyliczałam ludziom starszym od siebie przeżyte lata i te,
które jeszcze mieli przeżyć, zanim z całą wsią śpiewając pokutne psalmy odprowadzę ich za

kościół na kawałek piaszczystej ziemi. Myślałam, która też z moich rówieśnic mnie przeżyje,
złoży mi ręce na krzyż owinięte różańcem.

Boże mój, cichości serca mojego, pieczęci ust moich nie skalanych kłamstwem, daj mi spoglądać
w takie wieczory, daj wysłuchać do końca, do szelestu najdrobniejszego ziarenka chwastu

osypującego się w mysią jamkę głosów tej majowej nocy. Jeśli rosa spada na trawy, a w nich po
stokroć odbija się łeb sarny, zająca, łepek kuropatwy, przepiórki czy też tego głuptasa

wiecznego, mysikrólika, pozwól mi to zobaczyć. Oddal od nas wszystką broń, wszystkie ostrza,
łapy łamiące kręgi szyjne, pazury rozdzierające tętnice, zęby zaciskające się na karku. Miej litość

nad nami, jak my jej nie mamy nad stworzeniami mniejszymi od nas, ale nie głupszymi.
Mówiąc to wszystko nawet nie zauważyłam, że pierwszy raz od wielu, wielu lat układam

pacierz z własnych słów. Siedząc na progu czułam, jakby we mnie otworzyło się źródło nigdy
nie widziane, nawet nie przeczuwane we śnie. Wydawało mi się, że za chwilę ktoś podejdzie do

mnie, weźmie za rękę i poprowadzi do wszystkich rzeczy jeszcze mi nie znanych i zacznie mi je
po kolei objaśniać, tłumaczyć. Och, żeby to byli moi chłopcy wysłani do szkół.

A tydzień temu w sąsiedniej wsi zabito dworskiego owczarza. Pamiętam, że zaraz po ślubie z
Michałem wybraliśmy się wieczorem do niego. Czekał na nas w pałacowym sadzie. Obok

jabłonki skrępowane sznurkiem leżało przytrząśnięte liśćmi paromiesięczne jagnię. Michał
chowając je pod kapotę wręczył owczarzowi dwa złote. Poszłam tam w południe. Szłam przez

dworskie pola rozorane przeze mnie na krzyż. Pszenica już się kłosiła i wcale nie było widać, że
jest pokawałkowana miedzami.

Owczarza już zdjęto z pałacowej bramy. Leżał na wyniesionym ze stodoły snopku. Twarz miał
przykrytą gazetą, ręce złożone na piersiach. Z pleców, z których wyjęto bagnet, sączyła się po

źdźbłach słomy jeszcze świeża krew. Obok niego leżała kartka z jakimś napisem. Nie mogłam
dojrzeć, co było na niej napisane, nie śmiałam pytać stojących nad ciałem dzieci i żony.

Na drugi dzień po owczarzu znaleziono w potoku młodego chłopca. Przymykając oczy widzę
go, jak w czasie okupacji przyjeżdżał do nas na rowerze z sąsiedniego miasteczka. Przywoził

trochę płótna na koszule, guziki, igły, czasem naftę. Kupowaliśmy to od niego za garniec mąki,
parę garncy ziemniaków, osełkę masła, kawałek słoniny. Wspierając się na kosturze, bo mi nogi

popuchły jak nigdy dotąd i dokuczały niemiłosiernie, dowlokłam się do rzeczki. Już go
wyciągnięto na brzeg. Wyciągnięto też stary rower. Ponieważ tylne koło leżało niżej, obracało

się w jedną i drugą stronę, rażąc oczy blaskiem odbijanym od szprych. Chłopiec miał włosy
przylizane przez nurt rzeczny. W skroni siniała mała szparka. Takie szparki widywało się na

szyjach królików zagryzionych przez łasicę. Obok niego leżała szmaciana torba. Wystawały z
niej przemoczone gazety i jakieś obwieszczenia.

Aniele boży, stróżu mój, i ty archaniele Gabrielu, opuściliście mnie, nie daliście mi syna,
zabraliście mi oczy. Nie mam do was o to żalu. Nie jesteście mi już potrzebni. Odejdźcie ode

mnie. Przez te kilka lat, jakie mi zostały, obejdę się bez waszej pieczy. Ale proszę was przez
psalm, przez pieśni maryjne i pieśni wielkopostne, przez pacierz codzienny i litanię niedzielną,

przez moją ślepotę i moją bezsenność, przez ból zagłębiający się jak nóż w moje plecy i
opuchnięte nogi, pilnujcie ich, pilnujcie tych chłopców.

Przedwczoraj na furce wyścielonej trocinami przywieziono Staszka zza jeziora. Mam tam łąkę.
Moją łąkę zapisaną mi w testamencie przez matkę. Lubiłam tam chodzić w czasie sianokosów.

Przynosiłam tam Michałowi parę jajek na twardo, chleb z masłem, zbożową kawę z mlekiem,
pomagając mu roztrząsnąć skoszoną na pokos trawę. Obok nas, siedząc na pokosie, jadł chleb

ze słoniną ojciec Staszka. Chłopiec stał nad ojcem ocierając mu rękawem koszuli spoconą twarz.

41

background image

Po śniadaniu obydwaj z ojcem przychodzili do nas na papierosa. Staszek ciągnął mnie za

spódnicę, szepcząc: – Babciu, babciu, to jak było z tymi bandytami? Zeszłego roku nie zdążyłaś
dokończyć.

Przywiozło go dwóch uzbrojonych w steny milicjantów. Wybrałam się tam o zmierzchu. Leżał
na ławce cały obnażony. Jego ciało, zbite miejsce w miejsce, czerniało. Na jego szyi czerwieniła

się pręga od rzemiennego paska. Miesiąc temu zabił dwóch żołnierzy. On i oni mieli po
osiemnaście lat.

Wczoraj zastrzelono na podleśnych łąkach Władka od sąsiadów. Uciekał do lasu obładowany
bronią. Zastrzelił go młodziutki chłopiec. Biegł za Władkiem i strzelał. Biegł i strzelał. Póki

Władek nie upadł, nie rozkrzyżował rąk i nie wypuścił stena.
Przychodził do mnie codziennie. Zwłaszcza po śmierci Michała. Częstowałam go jabłkami i jak

zwykle opowiadałam mu o wodnych duszkach mieszkających w jeziorze. Lubił tego słuchać,
choćby całymi godzinami. Poleciałam do sąsiadki, przynosząc dla Władka niedzielną koszulę

po Michale. Nie mieli go w co ubrać do trumny.
Matko, córko ziemi i córko niebios, orędowniczko nasza. Zabrali ci syna, wiedli od sądu do

sądu, od więzienia do więzienia. Na śmierć go skazali, do krzyża przybili, każdą jego kostkę
złamali żelazem. Zabierz mi rozum, wyjmij ze mnie jak złoty gwóźdź duszę moją, ześlij na mnie

los obłąkanej tańczącej po wszystkich odpustach, po wszystkich jarmarkach, los żebraczki
wyjadającej resztki po psach, po wieprzach, sypiającej w szczerym polu, na śmietniku, na gnoju,

ale ocal tych chłopców, zasłoń ich przed śmiercią.
Maju mój zielony, gałązko majowa, wodo unosząca siwe piórko świtu, rozbierz tych chłopców,

rozbierz. Najpierw z siły ich rozbierz, z zaciśniętych pięści, z nienawiści czarnej jak zapiekły
jęzor. Rozbierz ich do naga, do ostatniej szmatki. Żeby zobaczyli swoją białą skórę spaloną na

słońcu, kości swoje drobne, stłuczone kolana, wykrzywione stopy, poobijane łokcie, zapadnięte
piersi, swoją męskość ledwie opierzoną puchem. A wtedy ich wprowadź do swego pałacu.

Niechaj chodzą po nim, wołają na siebie udając kukułki, sokoły i orły. Do wody ich zepchnij z
wysokiego brzegu. Niech im tchu zabraknie, pociemnieje w oczach. Dopiero ich wtedy

wyciągnij za włosy na rozgrzany piasek. I turlaj ich po nim, bij po suchych plecach i nagich
pośladkach.

Rozmyślając o tym wszystkim nawet nie spostrzegłam, kiedy przestały śpiewać dziewczęta.
Rozchodziły się grupkami po wsi. Widocznie opowiadały sobie o chłopcach, bo co chwila

słychać było śmiech. Uciszyły się również psy na podwórkach. Najwidoczniej powchodziły do
bud, do stodół i szop i zwinięte w kłębek zasypiają. Tym bardziej słychać było teraz kumkające

żaby.
Widać z tego żabiego kumkania, z tych stawków pełnych szlamu, pijawek i piżmaków przyszła

do mnie dawno zmarła Garbuska. Nie miała żadnego imienia. Była drobniutka, jakby ją
zbudowano z wyschniętej na słońcu wikliny ledwie, ledwie oblepionej gliną. Glina widocznie

źle do rusztowania z wikliny przylegała i zeschła się nierównomiernie. Wciągnęła jej szyję w
ramiona tak, że ledwie wystawała jaszczurcza głowa. Do tego wypaczyła się na plecach tworząc

spory pagórek.
Przyszła do mnie, jak dawniej przychodziła do mojej matki, usiadła na progu i zaczęła się

zwierzać ze swojego garbatego Boga, garbatych aniołów, świętych. Powiadała, że ma ogromnie
dużo roboty. Głowa jej pęka od niej. Nie może się przecież jak inni ludzie modlić przy pomocy

strzelistych psalmów idących prosto do nieba jak dym w słoneczną pogodę, pacierzy,
zdrowasiek, pieśni wielkopostnych przypominających jej ostry nóż czy też kolęd

związywanych w snopki jak proso, jak pszenica.
Przesiadując całymi dniami pod paroma garbatymi drzewkami rosnącymi koło jej walącej się

chałupki, a raczej szopy krytej sitowiem i perzem, obmyśla garbate pacierze, godzinki, psalmy.
Kilka zim temu wymyśliła nawet garbatą mszę śpiewaną na wspak. Siedząc teraz na progu

przypominałam sobie kawałeczki tej mszy śpiewanej przez Garbuskę mojej matce.
Ale nawet te garbate modlitwy, pieśni, ta garbata msza nie zawsze pomagały. Musiała je

śpiewać nieustannie, żeby chociaż cząstka dotarła do jej Boga, aniołów i świętych. Po drodze
połykał je grodzony z wikliny plot, poskręcane gałęzie drzew, jaszczurki, zaskrońce

pomykające zygzakowato w trawie.
Na wszelki więc wypadek, żeby jak najmniej garbatych stworzeń, roślin, drzew, przedmiotów

pochłaniało jej pacierze i modlitwy, rysowała na piasku, na ziemi, na trawie, na korze drzewa,
na wodzie, a nawet na powietrzu wizerunki garbate i nakłuwała je igłą, szpilką, szydłem,

zaostrzonym patykiem. Twierdziła, że w ten sposób uśmierca wszystkie garbate istoty,
przedmioty, oślepia je, odbiera im mowę, słuch, węch, a co najmniej powoduje, że skręcają się z

bólu, rozpadają się na cząstki, ciemnieją i powoli gasną.

42

background image

Do tej pory widzę, jak siedzi na ławeczce obok mojej matki i wiklinową gałązką rysuje na

piasku wizerunek naszej kłótliwej sąsiadki wlewającej nam do studni terpentynę, oblewającej
nasze bydło gaszonym wapnem, odcinającej dynie od zielonej tętnicy, zanim poruszyły się w

nich pestki. Rysuje palec po palcu rękę i nogę, oko po oku, ucho po uchu. A narysowawszy całą
sąsiadkę pyta moją matkę: – No to jak, kumo, skaleczyć ją w rękę? Przez miesiąc nie złoży rąk

do pacierza. A może wolicie, żebym ją dziabnęła w nogę? Na czworakach będzie chodzić za
stodołę. To może drasnę ją w brzuch? Przez tydzień będzie boruczała i wiła się w boleściach.

Też nie, powiadacie? Za mało? To może kolnę ją w oko? Oślepnie na zawsze i przestanie wam
dokuczać. Albo w serduszko. Tylko dotknę końcem kija leciutko, leciuteńko, a po roku pogrzeb.

Na stypę pójdziecie, słoniny wam dadzą i szklaneczkę wódki. Dobrym słowem wspomnicie
kłótnicę, a za moje zdrowie szklaneczkę wychylicie. No to jak, kumoszko, dziabnąć ją w

serduszko?
Widziałam, jak koniec chabinki przesuwa się po wizerunku sąsiadki i zatrzymuje się nad jej

lewą piersią. Jak się milimetr po milimetrze obniża i dotyka piasku, kiedy usłyszałam, jak ktoś
woła z błonia: – Nie! Nie! Nie chcę! Zostawcie mnie. Nie chcę. Oni mnie zabiją!

Drgnęłam, jakby mnie przeszyto sztyletem. Zerwałam się z progu i podeszłam do furtki. Ale
chociaż noc była widna, niczego nie mogłam dojrzeć na błoniu. Słyszałam tylko, że ktoś idzie

po nim w stronę mojego domu. Zrobiłam jeszcze parę kroków i przechodząc przez wybitą w
błoniu drogę, znalazłam się pod wierzbami. Znowu usłyszałam ten głos: – Nie! Nie chcę! Oni

mnie dobiją! – Ale już bliżej, zaledwie parę kroków ode mnie. Strwożona, mając ciągle przed
oczami wizerunek sąsiadki z chodzącym nad nią zaostrzonym kijem, zawołałam:

– Kto tam? Co się tam dzieje?
– To wy, sołtysko?

– Jużci. A wy coście za jedni?
– Nie poznajecie nas, babko?

– Józik od młynarza?
– Józik i Tadek. Nieszczęście się stało. Och, jakie nieszczęście.

– Jakie nieszczęście, gadajcie.
– Pawełka od Wojciecha w lesie postrzelili.

– Jak to postrzelili? W jakim lesie? Co wy też wygadujecie! Przecież Jędrek z Pawełkiem
wyjechali na Zachód. Dawno temu wyjechali.

– Poczekajcie, babciu, przyjdziemy do was, to o wszystkim opowiemy po porządku.
Widziałam, jak po błoniu przesuwa się wielonogi cień i zbliża się do mnie. Gdy był parę

kroków ode mnie, spostrzegłam, że ten wielonogi cień coś dźwiga. Znowu poczułam nóż
wchodzący w plecy i szybko poruszający się w dłoni Garbuski zaostrzony patyk. Przemogłam

się i rozpinając pod szyją bluzkę postąpiłam parę kroków w stronę synów młynarza. Chłopcy
widząc, że się zbliżam, przystanęli, kładąc ostrożnie na ziemi lecące przez ręce ciało.

– Jezu, co się stało? Gadajcie, co się stało? – i pochylając się nad Pawełkiem, namacałam jego
twarz. Cała była mokra. Nie wiedziałam, czy od potu, czy też od rosy.

– Pawełku, chłopcze mój. Co ci się stało, syneczku? Powiedz, że to nieprawda. Powiedz,
chłopcze.

Ale Pawełek nawet nie drgnął. Czułam tylko, że porusza ustami, że chce coś powiedzieć, ale nie
może. Podniosłam się i spojrzałam na synów młynarza.

– Opowiadajcie, jak to było.
– Była obława, babciu. Dzisiaj przed południem. Wojsko i milicja przetrząsali las. Za bandą

Boruty. Bandyci uciekli. Pawełek nie zdążył. Dostał w brzuch. Ukrył się pod leśną ściółką.
Przeczekał obławę, a gdy się ściemniło, wygrzebał się spod ściółki i na czterech łapach aż na

łąki zalazł. Wracaliśmy akurat z Tadkiem z odpustu za lasem. Wiadomo, że stamtąd najbliżej
przez łąki.

Józik pierwszy usłyszał wołanie. Poszliśmy za głosem. Na łące, pod krzakiem, cały we krwi
leżał Pawełek. Wzięliśmy go ostrożnie za ręce i za nogi i do wsi niesiemy.

Pochyliłam się znowu nad chłopcem. Położyłam dłonie na jego twarzy. Nadal miał oczy
zamknięte. Rozchylone usta łapały pośpiesznie powietrze jak ryba. Ręce moje zeszły na szyję.

Nabrzmiała tętnica szumiała jak strumień wezbrany po burzy. Zeszłam jeszcze niżej. W
piersiach galopował narowisty ogier. Obmacałam brzuch. Chłopiec krzyknął z bólu i otworzył

oczy. Widocznie mnie poznał, bo cicho wyszeptał:
– Babciu, gdzie ja jestem, babciu?

– Nie mów nic, Pawełku. U mnie jesteś, synku.
– A oni gdzie są?

– Jacy oni, chłopcze?

43

background image

– Wojsko i milicja.

– Dawno odjechali do miasta.
Nie wiedziałam, co mam robić. Początkowo chciałam go zabrać do swojego domu, żeby go

obandażować. Ale chłopiec był prawie umierający. Trzeba go natychmiast odwieźć do szpitala.
Do Wojciechów było za daleko. Po namyśle postanowiłam, że zaniesiemy go na plebanię. Tam

się go rozbierze, obmyje i ranę przewiąże. Kanonik, człowiek światły, doradzi, pomoże.
Powiedziałam o tym chłopcom. Wyraźnie się ucieszyli. Podnieśli Pawełka z błonia. Znowu

zaczął majaczyć.
Szłam za nimi, potykając się o krecie kopce. Widziałam, jak głowa Pawełka opada coraz niżej i

niżej. Jak jego płowa czupryna zamiata pełne rosy błonie. Chciałam podbiec, wziąć w ręce jego
głowę, ale znowu rozbolało mnie serce. Tchu nie mogłam złapać idąc za chłopcami. Musiałam

przystanąć. Zanim mogłam iść dalej, usłyszałam, jak na chłopców ujadają pospuszczane psy
plebańskie. Z daleka zawołałam na nie po imieniu. Podeszłam do oczekujących przed furtką

chłopców. Wyprzedzani przez skaczące mi do rąk psy, obwąchujące niesionego Pawełka,
weszliśmy na oszklony ganek. Zastukałam w drzwi. Na plebanii nikt się nie poruszył.

Zastukałam mocniej kilka razy. I tym razem nie usłyszałam ani głosu, ani kroków Kanonika.
Potykając się o wysoki próg, zeszłam po siedmiu kamiennych schodkach na podwórze.

Obeszłam plebanię dookoła. W pokoju stołowym paliło się światło. Podeszłam bliżej i niemal
przykładając twarz do szyby, starałam się rozeznać, co się na plebanii dzieje. Ale oprócz

rozmazanych cieni nie dostrzegłam niczego. Usłyszałam natomiast, że Kanonik z kimś
rozmawia. Zabębniłam palcami o szybę. Zachrobotało odsuwane krzesło. Po chwili zobaczyłam

rozchylającą się firankę i twarz organisty. Podniosłam rękę i kiwnęłam na niego, żeby wyszedł
na ganek. Widocznie zrozumiał, bo przytaknął głową i opuścił firankę.

Zanim zdążyłam obejść dom, jarzyły się już od światła witrażowe szybki ganku. Otworzywszy
drzwi, zobaczyłam organistę klęczącego z lampą w dłoni nad leżącym na ganku Pawełkiem.

Zobaczywszy mnie, podniósł się z klęczek otrzepując z pyłu wypłowiałe spodnie. Pociągając
mnie za łokieć, szepnął:

– Sołtysko, on jest umierający. Trzeba go natychmiast odwieźć do szpitala.
– O, Jezu. Co też Antoni wygaduje. Przyszliśmy tu, żeby się poradzić Kanonika. Może nie jest

tak źle.
– Zaraz go pójdę powiadomić, sołtysko.

Czekaliśmy parę minut. Widać organista musiał wszystko Kanonikowi wytłumaczyć. Pawełek
leżący do tej pory nieruchomo znowu zaczął się rzucać i jęczeć w malignie. Pochyliłam się nad

nim i obcierając mu z potu czoło, głaskałam po mokrej czuprynie. Wreszcie wrócił organista.
– Bierzcie chłopca i chodźcie za mną.

Kanonik czekał przy otwartych na oścież drzwiach. Chłopcy wnieśli Pawełka do jadalni, a nie
widząc, na czym by go można było położyć, spoglądali na Kanonika.

– Połóżcie go na stole. Poczekajcie, tylko sprzątnę chleb i wino.
Gdy chłopcy położyli Pawełka na stole, podszedł do niego Kanonik i pochylając się nad nim

szeptał:
– Pawełku, Pawełku. Odezwij się, Pawełku. To ja, twój proboszcz, synku. Cóżeś ty narobił,

chłopcze? Kto cię tak urządził?
Ale Pawełek się nie odzywał. Leżał na stole, z którego przed chwilą zdjęto koszyczek z

chlebem, masło i trzy lampki z mszalnym winem. Leżał ubrany w wojskową burkę rozpiętą
pod szyją, w sukienne spodnie wpuszczone w poniemieckie saperki. Ze ściętych obcasów

kapało błoto na biały obrus. Zza wojskowego pasa wystawała kolba pistoletu. Kanonik
najwidoczniej chciał wyciągnąć pistolet, bo sięgnął tam ręką. Wtedy dopiero zauważył, że w

prawej ręce trzyma nadgryzioną kromkę chleba, a w lewej nie dopity kieliszek wina. Widząc to
któryś z chłopców wziął z jego rąk chleb i wino i postawił obok leżącego Pawełka. Kanonik

sięgnął po pistolet, ale cofnął dłoń, jakby go coś oparzyło. Gdy ją podniósł do oczu, cała była w
krwi.

Stojąc nad leżącym na stole Pawełkiem naradzaliśmy się, co mamy dalej czynić.
Postanowiliśmy nie odwozić go do szpitala, nie rozbierać go i nie bandażować. Kanonik zlecił

parobkowi, żeby zaprzęgał konie do wasążka i jechał w te pędy po lekarza. Po paru minutach
usłyszeliśmy turkot na podwórku. Odeszliśmy od stołu z leżącym chłopcem i posiadali na

krzesłach z wysokim oparciem. Przez kilka pacierzy nikt się nie odezwał. Wtedy też dopiero
zobaczyłam, że oprócz Kanonika, organisty i dwóch synów młynarza jest jeszcze w pokoju ktoś

obcy. Nigdy przedtem nie widziałam go na plebanii. Zauważyłam, że obcemu przypatrują się
również chłopcy. Kanonik widocznie to spostrzegł, bo podniósł się na krześle i wyciągając dłoń

w stronę obcego rzekł:

44

background image

– To mój przyjaciel. Jeszcze z gimnazjum. Profesor uniwersytetu. Przez trzy lata był w

Oświęcimiu. Wrócił do Krakowa trzy miesiące temu. Teraz przyjechał na kilka dni do mnie,
żeby odpocząć na wsi i nabrać sil.

Profesor, nie podnosząc się z krzesła, kiwnął nam wszystkim głową. I jakby sobie coś nagle
przypomniał, cicho powiedział:

– Trzy lata chodziła koło mnie. Trzy lata. Tysiąc dni i tysiąc nocy.
A wskazując na stół dodał: – I tu przyszła za mną.

Kanonik poruszył się niespokojnie. Wstał z krzesła i podchodząc do profesora położył mu ręce
na ramionach.

– Uspokój się, Mareczku, uspokój. A może pójdziesz się położyć. Późno już, a tyś pewnie
zmęczony. Przez cały dzień chodziłeś po sadzie.

– Spać? W takiej chwili? Przecież on umiera. Nie bój się, Jakubie, nic mi się nie stanie. Tyle
wytrzymałem, to i to przeżyję. I ty też przeżyjesz. Choć jesteśmy starzy. Boże, jacy starzy. A

pamiętasz, Jakubku, tę piosenkę śpiewaną w gimnazjum: „Matuzalem, Matuzalem, przeżył
chyłkiem Jeruzalem”. Nasz poczciwy łacinnik był wówczas Matuzalemem. Ileż on miał lat?

Siedemdziesiąt pięć? No właśnie. A nad nami już dziewiąty krzyżyk świta. A ten chłopiec ile
może mieć? Piętnaście, szesnaście? Obliczyłem sobie, Jakubku, i to dobrze obliczyłem, chociaż

w gimnazjum nabijaliście się ze mnie, że tabliczkę mnożenia od pięćdziesięciu wzwyż myszy
mi pocięły, że starczyłoby naszych lat razem wziętych na dwunastu takich jak on. Dla jedenastu

uczniów Chrystusa i jeszcze kilka latek dla Judasza.
– Wspomniałeś Judasza. Kogo masz na myśli?

– A chociażby nas. Profesora Marka, kanonika Jakuba. Bo zważ, kochany staruszku. Zjedliśmy
wszystkie ząbki, pogubiliśmy po świecie ostatnie włoski, głowy się nam trzęsą, ręce dygotają, a

my wciąż żyjemy. I modlimy się, modlimy do Chrystusa Pana, a obok nas dzieci umierają z
głodu. Ach, jacy jesteśmy szczęśliwi, że mamy co jeść. Najwyższego całujemy w usta, a za nami

gipsują studentów i wiodą na rozwałkę. Tynk się sypie z muru. A my pod tym murkiem, z jego
drugiej strony przemykamy chyłkiem. Obmywamy Jego poranione stopy, a przed nami za nogi

pomarzniętych wloką. Ach, jacyśmy szczęśliwi. Stoimy oparci plecami o kaflowy piec
wygrzewając postrzał. Namaszczamy olejkiem Jego ręce przekłute na wylot, a obok nas

umierają tacy, jak ten leżący na stole, strzelają do siebie. A my liczymy na palcach prawicy, na
palcach lewicy, ile też nam latek do setki brakuje.

– Cóż na to możemy poradzić, Marku?
– Jak to co! I to ty powiadasz, kanonik, duszpasterz. Od czego masz ambonę, konfesjonał,

śluby?
– Przecież oni, Marku, do kościoła nie chodzą.

– Ale chodzą ich ojcowie, ich matki.
– Nie ma ich w domu, uciekli do lasu. Ojców nie słuchają.

– Jakiś ty bezradny. Boże mój, Jakubku. Jak dwuletni chłopczyk.
– Wszyscyśmy bezradni przed obliczem Pana. Pomódlmy się lepiej, żeby tego chłopca od

śmierci ocalił.
– A nas zabrał stąd, zabrał jak najprędzej. Wybacz mi, Jakubie. Po tym, co widziałem i co nadal

widzę, muszę to powiedzieć.
Podeszliśmy do stołu i stojąc nad chłopcem szeptaliśmy zdrowaśki. Pawełek bladł coraz

bardziej. Trzeba się było dobrze nad nim pochylić, żeby wyczuć policzkiem urywany oddech.
Kanonik wysłał organistę do kościoła po gromnicę. Zanim organista wrócił, Pawełek otworzył

oczy. Zobaczywszy nad sobą Kanonika, wyszeptał:
– Ojcze, zabiłem. Trzech ludzi zabiłem. Wszystkich trzech widzę. Są bielsi od lnu. Zabierz ich

stąd, ojcze. Oni mnie zabiją. Nie chcę, ojcze, nie chcę!
– Uspokój się, synku. Wina twoja wielka. Ale ci przebaczam w imię Najwyższego. Módl się

teraz, chłopcze. Zmów pacierz, Pawełku.
– Nie mogę. Nie umiem. Bracie mój, Jędrusiu, zabrałeś mi pacierz, wszystko mi zabrałeś. Nie

chciałem iść z tobą. Gdzie jesteś, Jędrusiu? Proszę cię, przyjdź do mnie. Chociaż na chwileczkę.
Muszę ci powiedzieć. Ach, jesteś, Jędrusiu. Nie strzelaj, na Boga, nie strzelaj, braciszku!

Jędrusiu, nie strze...
Otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł organista niosąc zapaloną gromnicę. Kanonik dał mu

znak dłonią, żeby nic nie mówił, i odebrawszy od niego gromnicę postawił ją za głową
Pawełka. Po czym wziął jego ręce i spód na piersiach. Wyjąwszy z sutanny puzderko z olejami

świętymi, natarł jego usta i czoło. Pochyliwszy się pocałował go w policzek, szepcząc:
– Spoczywaj w pokoju.

Patrzyłam na Pawełka. Na płomyk gromnicy stojącej za jego głową. Tuż przy niej stała lampka

45

background image

z nie dopitym winem. Migotał w nim płomyk. Obok wina leżała kromka nie dojedzonego

chleba. Przykryłam ją dłonią, jakbym chciała zasłonić przed tą śmiercią hostię.
Dopiero po północy przyszli ojcowie Pawełka powiadomieni przez plebańskiego parobka.

Lekarz stwierdziwszy zgon odjechał godzinę temu, zabierając ze sobą kawałek słoniny.
Postanowiliśmy, że najlepiej będzie nie przenosić Pawełka do domu. Nie chcieliśmy, żeby cała

wieś dowiedziała się o jego śmierci. Pogrzeb miał się odbyć zaraz na drugi dzień wieczorem.
Trumnę miał zbić kościelny. Zawiezie ją na cmentarz parobek. Na cmentarzu miał czekać

Kanonik, profesor, ojcowie Pawełka, synowie młynarza i ja.
Ponieważ Wojciechowa mdlała co chwila, a Wojciechowi trzęsły się ręce, postanowiłam sama

przygotować chłopca w tę ostatnią drogę. Ściągnęłam z jego nóg zabłocone saperki. Zdjęłam z
jego stóp przepocone onuce. Guzik po guziku rozpinałam wojskową bluzę. Ale nie mogłam jej

ściągnąć. Ciało chłopca już zesztywniało. Pomógł mi organista. To samo było z koszulą. Cały jej
dół przesiąknięty krwią przyrósł do ciała. Gdym ją kawałek po kawałku wyciągnęła zza pasa, z

poranionego brzucha jęła się sączyć jasna krew. Odpięłam sprzączkę wojskowego pasa.
Wyjęłam pistolet. Później parobek wrzucił go do studni. Razem z kalesonami ściągnęłam

spodnie.
Boże, jaki on był kruchy. Prawie dziecko. Od jego nagości jaśniało w pokoju. Poczynając od

twarzy, myłam to kruche ciało maczanym w ciepłej wodzie ręcznikiem. Nie mogłam sobie
poradzić ze skrzepem na brzuchu. Zmywałam go chyba z siedem razy. Rana nie była większa

od średnicy calowego gwoździa. Ciągle ciekła z niej krew. Trzeba ją było zabandażować pasem
oddartym od prześcieradła. Przetarłam ręcznikiem jego biodra, uda, poobijane kolana, golenie i

stopy.
Na stole leżała miedziana mydelniczka, pędzel i brzytwa. Podeszłam do Pawełka i obmacałam

rękami jego twarz. Pod palcami poczułam ledwie sypiący się puch. Byłam pewna, że jeszcze się
nie golił. Ale wzięłam pędzel, rozrobiłam pianę i namydliłam tę chłopięcą twarz. Ostrożnie,

żeby nie zaciąć skóry, szłam ostrzem po policzkach, po dołku w brodzie, pod nosem, wreszcie
unosząc lekko głowę zgoliłam puch pod brodą. Resztę mydła z twarzy starłam ręcznikiem. Już

składałam brzytwę, gdym sobie przypomniała, że Michał przed pójściem na sumę golił się dwa
razy. Powtórnie namydliłam twarz chłopca, a ściągając pianę brzytwą mówiłam: – Jesteś

mężczyzną, Pawełku. Po śmierci, ale jesteś. – Po czym wyjmując z siwego warkocza rogowy
grzebień czesałam jego mokrą od rosy czuprynę. Gdy przyprowadziłam go pierwszy raz do

lasu, zauważyłam, że tylko on czesał się z przedziałkiem na lewą stronę. Tak też uczesałam go
po śmierci. Wyrwane przy czesaniu włosy zdjęłam z grzebienia i spaliłam nad gromnicą. Żeby

myszy i ptaki zagnieżdżone w sadzie Kanonika nie rozniosły ich po gniazdach.
Na obmyte ciało narzuciłam prześcieradło. Po czym zabrałam się do prania koszuli, wojskowej

bluzki i spodni. Saperki oczyścił z błota któryś z synów młynarza. Natarł je grubo pastą
używaną do czyszczenia szewrowych trzewików Kanonika. I glancował je włosiową szczotką

dopóty, dopóki w ich cholewkach nie odbiło się światło naftowej lampy i gromnicy. Stały teraz
pod stołem u nóg Pawełka. Jakby chłopiec miał za chwilę wstać i pierwszy raz wybrać się do

dziewczyny.
Kazałam parobkowi zapalić pod kuchennym piecem. Na sznurze zawiesiłam nad piecem

wyżęte do ostatniej kropli ubranie i koszulę. Gdy w wysuszoną i wyprasowaną koszulę
ubierałam Pawełka, kościelny dzwonił na Anioł Pański. Pod plebański sad wszedł świt.

Wtedy dopiero podeszłam do siedzącej przy stole Wojciechowej i przyciągając ją do piersi,
pocałowałam w usta. Zaczęła płakać i lamentować. Ocierałam jej policzki, jej trzęsące się usta,

poprawiałam spadającą z głowy tybetkę. Podeszłam do Wojciecha i biorąc go za rękę
przyprowadziłam do żony. Wzięliśmy ją pod ręce i wyprowadzili z plebanii.

A był już najwyższy czas. Pierwsze babuleńki, staruszkowie wspierający się na sękatych
laskach wchodzili do kościółka. Obok nas ubrany w komżę przemknął wikary. Za nim

pociągając nosem spieszył chłopiec służący do mszy. Będąc już na drodze, usłyszeliśmy głos
dzwonka i zaraz po nim organy. Spojrzałam przed siebie. A widząc dogasającą nad

widnokresem gwiazdę rzekłam: – Witaj, majowa jutrzenko.
Tak umierają orły
Pewien stary góral, zawołany kłusownik z dziada pradziada, polował na kozice. Chybki był w nogach.
Skakał za kozicami z kamienia na kamień, z wiersycka na wiersycek. Ale kozice były szybsze od niego.
Już, już się składał do strzału, kozice jednak uskakiwały o te dwadzieścia, trzydzieści kroków wyżej, niż
niósł się śrut. Tak zbiegał cały dzień za kozicami, nie ustrzeliwszy nawet koziołka. Umęczony usiadł na
półce skalnej, żeby odpocząć. Dwieście metrów nad nim stały nasłuchując kozice. Od czasu do czasu
prowadzący je kozioł zrzucał kopytkiem kamień na półkę skalną. O mały włos, a któryś z kamieni byłby
trafił naszego raubszyca. Góral poprawiał na głowie kapelusik z piórkiem trącony przez kamień i wspierał
się plecami o zagłębienie skalne. Flintę nabijaną srebrnymi gwoździkami położył koło siebie i nie mając

46

background image

nic do roboty spoglądał na sąsiedni wiersycek.
A było na co patrzeć. W raubszycu, choć był stary i byle co nie mogło go zadziwić, aż serce zamarło. Na
występie skalnym siedział orzeł. Nad nim krążyło stado wron. Początkowo raubszyc sądził, że orzeł
ucztuje porwawszy świstaka, zająca łub małego koziołka. Ale wrony nie czekały na resztki z orlej uczty.
Nastroszony orzeł wspierał się na opuszczonych skrzydłach jak na upierzonych szczudłach. Nie drgnęła
jego głowa, jego szpony, skrzydło wsparte o skałę. Siedział na skale nieruchomo. Któryś z odważniej
szych gawronów usiadł nad nim i próbował go dziobnąć w oko. Orzeł podniósł głowę i ugodził
napastnika. W skalny komin, obijając się o kamienie, zlatywała ta pierzasta czarna szmata. Pozostałe
gawrony widząc to ruszyły na orla. Dziobały go gdzie popadnie, szarpały pazurami, biły weń skrzydłami.
Orzeł próbował się pomścić. Jeszcze jeden z gawronów runął w przepaść. Wtedy orła opuściły siły.
Rozluźnił skrzydła i opadł bezwładnie na skałę. Gawrony i wrony rzuciły się na niego.
Posypały się orle pióra, trysnęła krew. Któryś z gawronów szarpnął mocniej za skrzydło. Ciało orła
stoczyło się w przepaść. Razem z nim, wczepione szponami w jego ciało, spadały wrony. Góral podniósł
się ze skalnej półki i kroczek po kroczku wspiął się na orlą skałę. Schylając się, podniósł ze skały jedno z
rozsypanych orlich piór. Zdjąwszy kapelusik, wyjął zza sznurka z muszelkami stare pióro sczerniałe na
deszczach. Zatknął co tylko podniesione ze skały. I oglądając piórko pod światło rzekł: – Tak umierają
orły? Myślałem, że szybują do nieba, do źrenicy słońca. I że stamtąd spada na nas garść popiołu.
10
Od czasu, kiedy synowie młynarza przynieśli spod lasu rannego Pawełka, bałam się

przesiadywać na progu. Wystarczyło, że wieczorem wyszłam przed dom, a zewsząd słyszałam
jego wołanie. Jeszcze bardziej bałam się siedzieć w izbie. Ilekroć zamykałam oczy, zjawiał się

ów chłopiec prowadzony przez Jędrka i Pawełka. Z tą tylko różnicą, że teraz Pawełek nie
odczytywał wyroku z kartki, ale podchodził do chłopca i całował go w usta. Jędrek nie czekając,

aż Pawełek odejdzie, odsunie się chociażby na krok, celował spod przymrużonych powiek i
strzelał. Razem z chłopcem upadł na ziemię, osuwając się po ścianie, Pawełek.

Bojąc się tych przywidzeń, nie mogąc ciągle zasnąć, wychodziłam w pola. Szłam polną drogą
między kłoszącymi się zbożami, mokrymi od padającej z niebios rosy. Gdy ledwie, ledwie, jak

spod ziemi dolatywało do mnie szczekanie psów ze wsi, wchodziłam w zboża i siadywałam na
miedzy. Wydawało mi się, że wokół mnie, w promieniu wielu wiorst, nie ma żywej duszy.

Nade mną większa od chmury przesuwającej się po pełni przelatywała sowa, bruzdą uciekała
spłoszona mysz, krople rosy spadały na coraz niższe piórka trawy. Wyobrażałam sobie, że

jeszcze parę wiorst dalej, pod samym lasem, przechodzi anioł z wielką księgą i spisuje w niej
imiona wywoływane tej nocy.

Próbowałam mu dopomóc, wywołując wielekroć imię Pawełka. Słyszałam skrzypienie pióra
chodzącego po pergaminie. Czekałam wytężając słuch, kiedy gęsie pióro odrzucone przez

anioła opadnie na trawy i zamknie się księga jak dwie spracowane dłonie. Ale księga się nie
zamykała. Widocznie tej nocy oprócz mnie jeszcze inni szeptali imiona osób im najbliższych. A

może były to imiona dawno temu pogubione w zbożu, w trawie, w pobliskim lesie. Jakby na
potwierdzenie tego obłok schodził z pełni. Robiło się jaśniej, jakby w gęstym zbożu, pełnym

teraz przepiórczych nawoływań, postawiono naftowe latarnie.
Widząc te naftowe latarnie zapalone w każdym żytnim czy też pszenicznym poletku,

przypomniałam sobie cmentarz sprzed paru dni. Staliśmy wtedy grupką nad dołem
zasypywanym przez grabarza i plebańskiego parobka. Razem z majową ziemią, pachnącą jak

urwane nagle westchnienie kogoś nam najbliższego, sypał się do grobu pacierz mówiony przez
nas po polsku, a przez Kanonika, profesora i organistę po łacinie. Przyświecała nam naftowa

latarnia zawieszona na rosnącej obok brzózce. Wydawało się, że trzymają ją nad nami
niewidzialne ręce tylko po to, żeby dobrze zasypać dół, uklepać łopatą ziemię, udeptać równo z

cmentarną trawą. Jakoż razem z Wojciechami postanowiliśmy, że nad grobem Pawełka nie
będzie się sypać kopczyka. Dopiero później, gdy się wszystko uspokoi, uciszy, pójdzie w

zapomnienie, postawi się żelazny krzyż z imieniem i datą.
Gdyśmy wracali z cmentarza nad Dunajcem, odezwały się słowiki. Ich śpiew wydał mi się

trochę spóźniony. Widać ludzie nie na darmo powiadają, że słowik nie zaśpiewa nad otwartą
ziemią. Ale sama słyszałam w 1915 roku, jak śpiewał nad zarąbanym kozacką szablą Czechem

czy też Słowakiem. Czyżby rozkopana ziemia była bardziej umarła od zarąbanego na śmierć
człowieka?

Wchodziliśmy już do wsi prowadzeni przez plebańskiego parobka niosącego stajenną latarnię,
kiedy ktoś podszedł do mnie i biorąc mnie pod rękę ściągnął ze ścieżki pod sad. Początkowo

myślałam, że to któryś z synów młynarza. Nawet powiedziałam: co ty robisz, chłopcze? Gdy
byliśmy już pod sadem pełnym pokory po tak niedawnym kwitnieniu i zgubiło się światło

latarni niesionej przez parobka, on zaczął mówić:
– Gdzie jest Pawełek? Co się z nim stało, sołtysko?

47

background image

– Jędrek? To ty, Jędrek? Skąd się tu wziąłeś? Kto ci powiedział?

– Co mi miał powiedzieć, mówcie, co?
– To ty nic nie wiesz? A ja myślałam...

– Na Boga, mówcie, co się stało z Pawełkiem!
– Nie żyje.

– Jak to nie żyje? Co wy opowiadacie. Przecież jeszcze wczoraj był razem z nami w lesie.
– Pochowaliśmy go przed chwilą. Wczoraj umarł na plebanii. Spod lasu, rannego w brzuch,

przynieśli synowie młynarza.
– I pochowaliście go na drugi dzień, w nocy, chyłkiem jak psa, jak padle na pomór zwierzę?

– Uradziliśmy tak razem z twoimi ojcami i Kanonikiem. Nie chcieliśmy robić zbiegowiska z
całej okolicy.

– Ale to przecież bohater, sołtysko. Bohater. Cała wieś powinna być na jego pogrzebie, modlić
się na klęczkach. I dzwony powinny bić na całą okolicę. Byłby przyszedł nasz oddział i

pożegnał go salwą po żołniersku.
– Jeszcze tego brakowało. Jaki on bohater, żołnierz? To przecież dziecko. Nawet nie było go z

czego golić przed włożeniem do trumny. Litości nie macie nad sobą. Zamiast siedzieć w domu,
pilnować pola i dobytku, łazicie po lasach z bronią, strzelacie do siebie. Skąd w was tyle

nienawiści, zapiekłego żalu?
– To nie wasza sprawa, sołtysko.

– Jak to nie moja? Nie po to przyjmowałam was na świat, żeby teraz obmywać po śmierci.
– Powiedzcie lepiej, czy bardzo się męczył.

– Nie wiem. Prawie przez cały czas był nieprzytomny. Ale nie krzyczał. Prawie się nie odzywał.
Dopiero przed śmiercią przyzywał cię do siebie.

– Mówił coś?
– Bał się. Bardzo się bał. Ciebie.

– Mnie? Czemu mnie? Przecież nic złego mu nie zrobiłem.
– Pewnie, że nic złego mu nie zrobiłeś. Święty z ciebie, że tylko w ramki oprawić. Przecież nie

liczy się to, że nauczyłeś go strzelać do ludzi, mordować. Nawet ulitowałeś się nad nim tuż
przed skonaniem. Strzelałeś do niego. On się zasłaniał przed tobą rękami, krzyczał; nie! nie!, ale

ty postąpiłeś jak bohater. Dobiłeś go, żeby się nie męczył, nie cierpiał.
– Boże święty, co wy też wygadujecie. Przecież to oni go zabili. Strzelają do nas jak do

wściekłych psów.
– To nie oni, to ty go zabiłeś. Wywiodłeś z domu, żeby postrzelić w lesie. A gdy leciał przez

ręce, gdy umierał na stole w plebanii z upływu krwi, przyszedłeś i dobiłeś go.
– W głowie się wam pomieszało, sołtysko. Jak mogłem go zabić? Pawełka? Brata mojego?

Przecież chroniłem go bardziej od siebie. Nie dałem skrzywdzić nikomu. Zawsze byłem przy
nim. Pilnowałem jak źrenicy oka. Na rany Chrystusa, zlitujcie się nade mną.

– Zabiłeś go. Nawet nie dlatego, że on widział przed śmiercią, jak strzelasz do niego. Sam nie
wiedząc o tym, zabijałeś go codziennie. Od dawna zabijałeś. Odkąd wyciągnąłeś go z domu do

lasu do tej bandy Boruty.
– Nie chciałem, żeby szedł. Pierwszy raz w życiu stłukłem go na kwaśne jabłko. Uciekłem przed

nim. Ale on chodził po wsiach, po lesie, póki nas nie odnalazł. Po raz drugi go sprałem.
Zagroziłem, że doniosę na milicję. Niby to odszedł od nas, ale wystarczyło oglądnąć się za

siebie, żeby go zobaczyć na sąsiedniej polanie, na łące, przechadzającego się po wsi. Cały
tydzień chodził za nami. Ulitował się nad nim Boruta.

– Litościwego macie szefa. Kto wie, czy nie jest on miększego serca od ciebie. On Pawełka
przyjął do oddziału, żeby się nie błąkał, a ciebie nie było przy nim, gdy synowie młynarza nieśli

go przez łąki, gdy leżał krwawiąc na stole w plebanii. Przyszedłeś dopiero, żeby go dobić, żeby
go rękami grabarza, plebańskiego parobka, łopata po łopacie zasypać majową ziemią. O, słyszę

nawet, że płaczesz. A w każdej łzie widzę obraz twojego brata. Kto by pomyślał, że bohater
może płakać. Poczekaj, pewnie jak zwykle nie masz chusteczki do nosa, obetrę ci twarz.

– Nie dotykaj mnie, Niewidko. Zabierz swoje ręce. Boję się twoich rąk. One widzą więcej niż
twoje oczy. Pomszczę, pomszczę Pawełka. Będę strzelał do wszystkich. Wybiję do ostatniego.

Żebyś wiedziała, Niewidko!
– Zabijając Pawełka, zabiłeś już wszystkich. Zostali ci tylko ojciec i matka. Wracaj do nich. Oni

ci przebaczą. Jeszcze czas, opamiętaj się, chłopcze. Może ja kiedyś też ci przebaczę śmierć
Pawełka. Ale teraz nie mogę. Wracaj, Jędrek, do domu. Zlituj się nad moją ślepotą, nad moją

starością. Wracaj do domu.
– Jak pomszczę Pawełka, wrócę. Przyjdę do was i wszystko opowiem.

– Nie puszczę cię do nich. Oni cię zabiją. Już cię prawie zabili. Wszystko w tobie inne niż rok

48

background image

temu. Jakby cię ktoś odmienił, urzekł w czasie snu i wyjął z ciebie to wszystko, co było

chłopięce.
– Dajcie pokój, sołtysko. Zawsze taki byłem, jak teraz. To tylko wy lubicie zmyślać, widzieć

inaczej wszystko i wszystkich. A do domu nie wrócę. Powiedzcie mi tylko, gdzie jest grób
Pawełka.

– Po co? Przecież go z martwych nie wskrzesisz. A pomodlić się za niego możesz wszędzie.
– Chcę go o coś zapytać.

– Zmarłego?
– Zmarłego. Gdyby żył, toby mi nie odpowiedział.

– A teraz ci odpowie?
– Odpowie. Znam takie zaklęcie. Jego głos odezwie się we mnie.

– Oby się odezwał. Będę się modlić o to, Jędruś.
– To powiecie mi, gdzie jest jego grób?

– Pod ogryzioną przez kozy brzozą.
– Dziękuję wam, babciu. Nie myślcie o mnie źle.

– Ale wróć do ojców.
– Nie wiem. Może wrócę. Nie wiem, babciu. Zapomniałam się dowiedzieć od Jędrka, o co chciał

zapytać Pawełka. Pomyślałam o tym dopiero wtedy, gdy wyszedł spod sadu i poszedł w stronę
cmentarza. A bałam się krzyknąć, żeby wrócił. Domy były tuż za sadem. Mógł ktoś stać na

podwórzu, siedzieć w oknie uchylonym w majową noc. Od tej pory codziennie, kiedy jestem w
polach i przesiaduję na miedzy między kłoszącymi się zbożami, wywołuję Jędrka. Przychodzi

do mnie, ale tylko na tę rozmowę pod sadem. Znika natychmiast, gdy chcę się dowiedzieć, o co
chciał zapytać Pawełka. Gdy odchodzi, gdy znika między zbożami, a raczej wchodzi w każde

kłoszące się źdźbło, chciałabym jeszcze raz zacząć z nim tamtą rozmowę od początku. Wydaje
mi się, żem się wówczas uniosła, niepotrzebnie nazywając go mordercą. Nie byłam już pewna,

czy miałam wówczas rację. A może to ja zawiniłam, ja zabiłam Pawełka. Przecież wiedziałam,
od paru miesięcy wiedziałam, że Jędrek z Pawełkiem nie wyjechali na Zachód. Mogłam wysłać

któregoś chłopca z mojego oddziału, żeby ich odszukał, przyprowadził do mnie, do Kanonika
na plebanię. Mogliśmy z nimi porozmawiać, zanim związali się z bandą Boruty, zaczęli

rabować, maltretować ludzi, strzelać, zabijać. A może jeszcze teraz, gdybym inaczej rozmawiała
wówczas z Jędrkiem, udałoby się go nakłonić, żeby wrócił do domu, zajął się gospodarką i

starymi ojcami. Boże święty, Jadwigo, co cię wówczas opętało. Przecież nazywając go mordercą
Pawełka, skazałaś go na śmierć.

Wstawałam wówczas z miedzy i jak w czasach panieńskich wchodziłam w zboża. Próbowałam
tańczyć, wołać: – Synku! synku! – ale byłam już stara. Potykałam się o bryły, zaplątywałam się

w sięgające mi ramion żyto. Upadałam. Leżąc w gęstym jak paproć zbożu, próbowałam dojrzeć
chociażby jedną gwiazdę. Zapomniałam, że jestem prawie ślepa. Z trudem dostrzegałam idącą

między zbożami pełnię. Gwiazdę wprawdzie widziałam, ale wewnątrz siebie. Przypominała po
trosze łeb czarnego koziołka, którego zarżnęłam w zimie. Jego jasna krew tryskająca z naciętej

tętnicy zamiast oczyścić mój dom, domy w całej wsi, spadła na ręce Pawełka, Jędrka, na
wszystkich pomordowanych, zastrzelonych znienacka w naszej okolicy.

Leżałam w zbożu cała mokra od rosy. Ocierając twarz z rosy ścierałam niejako babski plącz,
rozżalenie babskie nad sobą. Jakoż płakać nie mogłam. Ani wówczas na plebanii, ani po

odejściu Jędrka. Sucho było we mnie, suszej niż w najbardziej upalne lato. Widziałam siebie
jako wyschnięty staw, rzekę spływającą czarnym suknem za wieczorny widnokres. Na ilastym,

pełnym szlamu dnie trzepotały się ryby, piskorze, szedł rak niosący w szczypcach mniejszą od
główki szpilki latarnię. Próbowałam iść za nim, żeby tą latarnią oświetlił mi coraz bardziej

powikłane we mnie ścieżki. Ale gubiłam go z oczu. Wtedy zjawia) się przede mną Pawełek ze
swoim krzykiem: – Nie strzelaj! nie strzelaj! – i zaraz po nim Jędrek ze swoim: – Powiedz mi,

bracie, powiedz.
Podnosząc się z trudem ze zboża, przemoczona do ostatniej nitki, szlam przed siebie próbując

śpiewać psalmy, godzinki, codzienne zdrowaśki. Sama nie wiedząc kiedy wchodziłam na
błonia należące do sąsiedniej wsi. Chciało mi się pić. Wiedziałam, że pośrodku błonia koło

tarniny jest studnia z żurawiem. Będąc dzieckiem chodziłam tam w czasie żniw po wodę. Ale
tylko wtedy, gdy nam zabrakło zbożowej kawy. Studnia była płytka, wykopana tylko do

podskórnego źródła. Woda z niej, przeznaczona do pojenia wypasanego bydła, pachniała
butwiejącym drewnem, iłem, gnijącą trawą spadającą z pysków przeżuwających krów. Poza

tym pełno w niej było kumkających żab. Czasem można było na jej dnie dojrzeć zwiniętego w
kłębek zaskrońca, który polując na ropuchę zapuścił się aż do studni i odpoczywał trawiąc swój

łup.

49

background image

Zapominając o obrzydzeniu, wyciągałam ze studni drewniane wiadro. Nie mogły mnie

odstraszyć wyskakujące z wiadra żaby. Wsadzałam głowę do wiadra i piłam długo, póki nie
poczułam w żołądku chłodu przypominającego kawałek kry. Wówczas na dobry pacierz

uciszały się we mnie wszystkie obrazy z ostatnich dni, a rak uciekający z latarnią niesioną w
szczypcach zbliżał się do moich rąk.

Którejś nocy zastałam przy tej studni pomylonego Józka. Spal na lewym boku z ręką podłożoną
pod głowę, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Spal w najlepsze, jakby Stwórca wymyślił

noc wyłącznie dla niego. Co chwila oblizywał się przez sen. Widocznie smakowała mu jego
cierpkość przypominająca po trosze rwane w cudzym sadzie wiśnie, zielony agrest, a po trosze

żuty na przednówku liść zajęczej kapusty. Wszyscy we wsi wiedzieli, że Józek na wiosnę i w
lecie znika na całe tygodnie w łąkach lub w lesie. Tylko od czasu do czasu przychodził do wsi

po kawałek chleba, garnuszek mleka prosto od krowy, miskę omaszczonego żuru. Uciekał od
ludzi nie dlatego, żeby się ich bał. Najwyraźniej go nudzili. Wolał rozmawiać ze zwierzęciem, z

ptakiem siedzącym na drzewie, a nawet z trawą. Gdyśmy się pytali dlaczego, odpowiadał, że w
ludziach wysadzono w powietrze kościół, a w zwierzętach, ptakach, w roślinach ten kościół

jeszcze jest. To jego mówienie o kościele wzięło się stąd, że w czasie pierwszej wojny razem ze
swoim plutonem wysadził nad Piavą kościół, z którego ostrzeliwali się Italianie.

Usiadłam koło Józka. Wyciągnęłam nawet rękę i położyłam na jego skołatanej głowie.
Pomylony westchnął przez sen, rozprostował podwinięte nogi i wyjmując dłoń spod głowy,

usiadł. Biorąc twarz w obydwie ręce przetarł ją z senności. Po czym przeciągając się w sobie z
lubością, spojrzał na mnie. Widać nadal uważał mnie za cząstkę jakiegoś swojego snu, bo się

zachowywał tak, jakby mnie nie było. Jeszcze raz przetarł twarz z zaspania i wyciągając rękę w
moją stronę dotknął mnie końcami palców. Dopiero wówczas wrzasnął i zerwał się na równe

nogi. Bojąc się, że mi ucieknie przerażony, odezwałam się najspokojniej jak mogłam:
– Nie bój się, Józuś. To ja, sołtyska. Przestraszyłam cię, biedaku. Nie bój się, usiądź koło mnie.

Dotknij mnie ręką. Nie jestem ani zjawą, ani czarownicą. Dotknij. Nie rozwieję się jak dym.
Pomylony wreszcie usiadł koło mnie i ujmując moją twarz w dłonie, przyglądał mi się bacznie,

podnosząc ją do toczącego się po niebie miesiączka. Wreszcie zaczął mówić:
– Sołtyska, nasza sołtyska! Żywa sołtyska. A ja myślałem, że tamta ze snu. Zanim usnąłem,

miałem sen. O was. Widziałem was w tym śnie. Wyraźniej niż teraz, bo śniliście się mi we dnie.
Chyba była to niedziela, bo daliście mi kawałek gotowanej kury i placka z twarogiem. Budzę

się, patrzę, oczy przecieram – sołtyska. Myślę sobie: różne różności zdarzają się na tym świecie,
ale sen to nie płot grodzony, żeby w nim wyłamać dziurę i wyprowadzić z niego wszystkich

tych, którzy się nam śnią, całych i żywych. Myślę sobie tak, przecieram oczy i znowu patrzę.
Sołtyska. Dopiero wtedy strach mnie obleciał. Powiadam wam, jak was lubię, pomyślałem

sobie, żeście pomarli, na psa urok, zaszli do świętego Piotra i dla mnie u niego jakiś ciepły
zapiecek uprosili. Z jednej strony chciałem wam podziękować za ten zapiecek, ale z drugiej

strasznie ciągnęło mnie w łąki. Z całych sił ciągnęło. Gdybyście się nie odezwali, byłbym już
chyba pod lasem.

– No, patrzcie, nawet ty, biedaku, wystraszyłeś się sołtyski. Chyba już całkiem wyglądam na
czarownicę.

– Ale gdzie tam. Co wy też opowiadacie. Zresztą ja się czarownic nie boję. Znam ich wszystkie
zaklęcia powiązane na węzełki. Starczy taki jeden węzełek rozsułpać, a czarownica, lecąca na

miotle nad najwyższym lasem, zawróci, podejdzie do was pod postacią zabłąkanego kundla,
dzikiego kota i a nuż się łasić do nóg, skakać do piersi, mrauczeć, aż człowiekowi ciarki po ciele

idą, skomleć tak, że płakałbyś i płakał, choćby dzień cały. Powiadam wam, nie raz, nie dwa
miałem takiego kota i psa. A służyły mi. Żaden człowiek tak nie potrafi.

– Powiedz mi, Józuś, nie zdziwiło cię, że po nocach chodzę, że aż tu na błonia zalazłam?
– Ja się niczemu nie dziwię. Tylu teraz ludzi nocami chodzi po lesie, po drogach polnych, nad

Dunajcem. Co noc ich widuję. Najwięcej takich, którzy mają karabiny. Czasem mi się wydaje, że
to Italianie wyskakują z mojego snu, otaczają mnie ze wszystkich stron i biorą do niewoli za ten

wysadzony dynamitem kościół. Ale to żywi ludzie, nasi, poznaję ich po głosie. Ale chociaż nasi,
uciekam przed nimi w tarninę, w paproć, w wiklinę. A wam chciałem powiedzieć, że chodzenie

nocą po polu, po łące, po lesie jest dobre, jeśli człowieka głowa od myślenia boli. Ze mną jest tak
zawsze. Jak jestem przy ludziach, po tygodniu zaczyna się we mnie obracać skrzydlaty młyn.

Coraz szybciej, coraz szybciej. Wydaje mi się, że ten młyn zamiast pszenicy miele słońce. Ale na
moje oczy zamiast weselnej mąki sypie się czarny piasek. Wtedy uciekam w pola, do lasu, nad

Dunajec. Po paru dniach młyn we mnie obraca się wolniej, wolniej, aż całkiem nieruchomieją
jego skrzydła. Wówczas patrzę pod las na pagórek. Stoi na nim młyn Stokłosy. Wtedy wiem,

wiem na pewno, że wyszedł z mojej głowy. Czuję, że to on mnie tak strasznie bolał.

50

background image

– A teraz jak jest? Widzisz młyn Stokłosy?

– Widzę. Ani jedno pióro nie drgnie w jego skrzydle.
– Słuchaj, Józuś. Ludzie powiadają, że jak zwędzisz z ganku suszący się serek, pęto kiełbasy

wiszące na żerdzi w komorze, kołacz z weselnego stołu czy też niedzielną kurę warzącą się w
garnku, to się nigdy do tego nie przyznajesz. Choćby cię bito, prowadzono na sznurku na

posterunek. I nawet się nie spowiadasz z tego.
– Bo nie mam się do czego przyznawać i spowiadać też nie mam z czego.

– Jak to? Przecież to grzech. Jakbyś poprosił, ludzie by ci sami dali. A tak niepotrzebnie ich
drażnisz.

– Może by i dali. Ale ja nie kradnę. Wprawdzie idę do wsi, upatruję sobie serek wiszący na
ganku, lufcik w komorze, przez który wieje zapach kiełbas, uchylone okno i ławkę pod oknem,

na której stoi maślniczka z maślanką i osełka masła na misce leży ładnie łyżką w jodełkę
umajona. Ale ja tego nie kradnę. Jeszcze gdy wyciągam po to wszystko ręce, mówię sobie:

Józuś, Józuś, tak nie wolno. A jak już to wszystko mam w rękach, w zanadrzu, w kieszeniach,
powiadam: no, patrzcie go, patrzcie, on to znowu wziął. I on gryzie serek, aż mu ślina cieknie,

pożera kiełbasę kawałami, dławiąc się z rozkoszy, połyka pajdę kołacza z serem aż się uszy
trzęsą i masło je pełnymi garściami. A najedzony do syta, z brzuchem okrągłym jak u dziedzica,

idzie sobie on w pola, w łąki, w las i pogwizduje. Nie macie pojęcia, sołtysko, jak jemu się
pięknie gwiżdże. Zwłaszcza po kiełbasie i po maśle. Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby komuś

gwizdało się lepiej.
– A jak stłuczesz kijem psa, potrącisz kamieniem kota, wybijesz komuś szybę, ukradniesz jak

ubiegłej zimy krowę i sprzedasz na jarmarku, też mówisz, że to on?
– No pewnie. Tyle, że nie mówię, ale wiem, że to on zrobił.

– A jakbyś kogoś zabił, zranił śmiertelnie, zrobił krzywdę na całe życie?
– Tego bym nie zrobił. I on też nie mógłby tego zrobić. Takie rzeczy robią ludzie całkiem inni

niż on. Chyba trzeba by o nich mówić ze sto razy: on, on, on, on, on, on, on...
– Chcę ci coś powiedzieć, Józuś. Tylko żebyś o tym nikomu nawet nie pisnął. Widzisz, od

dawna nie mogę zasnąć. A po śmierci Pawełka oka nie zmrużyłam. Ciągle go widzę,
rozmawiam z nim. Jak sądzisz, gdybym powiedziała, że to ona myśli, ona się męczy, ona nie

może zasnąć, pomogłoby?
– Sen to wam musiał ktoś ukraść, sołtysko. Na spanie mówienie „on” nie pomoże. Ale na złe

myśli, zjawiające się nieustannie obrazy zmarłych powinno pomóc. Spróbujcie. Nie zawadzi
spróbować.

– Spróbuję. A teraz już sobie pójdę. Robi się coraz jaśniej. Zanim dojdę do domu, będzie prawie
widno. Jeszcze ludzie mnie zastaną w polach usiajdaną po pas w rosie. Tylko żem głodna

okrutnie. Od południa nie miałam łyżki strawy w ustach. Nie masz trafunkiem kawałka chleba,
Józuś?

– Bez chleba w łąki nie chodzę. Mam cały bochenek. Zaraz wam odłamię kawałek.
– Stokrotne ci Bóg zapiać. Uratowałeś mnie od śmierci. I zostań z Bogiem. Na mnie już czas.

– Zawsze jestem z nim. On chyba też. Bóg nie ma do niego żalu o serki, kawałek kiełbasy,
kołacze. Widziałem nawet, jak razem z nim siedzi pod krzakiem na trawie i ząbkiem suchy

serek próbuje.
Wracając do wsi przez cały czas myślałam o tym, co mi naopowiadał pomylony Józek. Już, już

zbierałam się w sobie, stulałam wargi do „ona”, żeby zacząć opowieść o niej, sołtysce. W
ostatniej niemal chwili przygryzłam język do krwi, czując w głowie coraz szybciej obracający

się wiatrak. Ale wystarczyło zrobić parę kroków, żeby wiatrak się zatrzymał i znowu brykało
po moim języku jak mleczne cielątko owo „ona”. Już wyszłam z pól na bitą drogę prowadzącą

od nas do powiatu, kiedy folgując zachciance, jęłam opowiadać o niej, sołtysce.
Ona chodzi po polach. Od wielu dni tak chodzi. Jak czarownica szukająca w zbożu zgubionej

miotły, pocioska do wygarniania żaru z chlebowego pieca, stoika na trzech nogach używanego
do dojenia krów. Jak obłąkana wypytująca zboża, każdy napotkany krzaczek, drzewko

porywane przez wiatr, kamień zagnieżdżony w środku pola, gdzie jej dzieci sprzedano przed
laty Cyganom, podkościelnym żebrakom. Ona wie, że chodzą teraz po madziarskich, wołoskich

i słowackich wsiach, żebrzą o chleb, kradną tybetki, koronkowe bluzki z nie domkniętych
domów. Wie, że podkościelni żebracy okaleczyli im ręce i nogi, wydłubali oko albo nauczyli je

udawać kalectwo, żeby na ich cynowe talerzyki sypało się grosiwo.
Ona, sołtyska, Niewidka, jałowa od urodzenia, przyjmująca wszystkie rodzące się dzieci,

obmywająca teraz te same dzieci przed oddaniem ich ziemi, prosi, żeby jej położono ręce na
głowie, zatrzymano coraz szybciej obracający się młyn, zwrócono jej chociaż na godzinkę, na

cały pacierz, na zdrowaśkę skradziony sen, żeby zagrodzono przed nią wysokim na chłopa

51

background image

płotem wiosenne pola. Nogi ją bolą od chodzenia po tych polach, łąkach, błoniach.

Nie śmiejcie się z niej, ludzie. Przynajmniej udawajcie, że nie widzicie, jak wychodzi z
kłoszących się zbóż cała mokra od rosy, idzie zataczając się po wyjeżdżonej przez wozy polnej

drodze. Udawajcie, że wierzycie, iż zbiera ziele dobre na sen, na ślepnące oczy, na opuchnięte
nogi, na duszę bitą kijami i całą w sińcach. Odwróćcie oczy, gdy podchodzi na bitej drodze do

nie istniejącej figury ciosanego z kamienia losu i zamyka mu oczy, i wpycha w otwarte usta
kartki bez jednego imienia, jednego nazwiska, a wyjmuje stamtąd imiona dwunastu chłopców

wysłanych do szkół, imiona tych wszystkich, którzy byli u niej w leśnym oddziale, i na końcu
imię Jędrusia. A nie mogąc doczytać, co na tych kartkach z imionami los dopisał, śpiewa

weselne pieśni pełne rozmarynu, mirtu, kwiatów malwy i lewkonii.
Mówiąc to wszystko w jej imieniu, sołtyski, Niewidki, podchodziłam do domu. Nie powiem,

żebym o wszystkim zapomniała, żeby mi było weselej, ale czułam, jakby ktoś położył na mojej
głowie ręce, przytulił się do mnie, ucałował z całego serca w usta na środku drogi. Wchodząc

do łóżka zmówiłam w jej imieniu pacierz i przymknęłam oczy. I chyba pierwszy raz od wielu
tygodni ona zasnęła na chwilę. W każdym razie, gdym się zbudziła, ona jeszcze nie słyszała

piejącego na drabinie koguta, ćwierkających na wiśni wróbli i sygnaturki wołającej na Anioł
Pański. Drzemała nadal wtulona we mnie.

Od tego spotkania z pomylonym Józkiem nadal chodziłam po polach. Ale ona zostawała w
domu. Było mi teraz znacznie lepiej z nią. Nie byłam taka sama jak palec. Zdejmowała ze mnie

przemoczone ubranie, wkładała flanelową koszulę, opatulała mnie pierzyną, rozpalała pod
piecem, gotowała strawę, wypiekała chleb, doiła krowę, sypała ziarno kurom.

Opiekowała się mną jak dzieckiem, opatrując i przemywając rumiankiem opuchnięte nogi. Raz
nawet, czegom od urodzenia Proroka nie robiła i przyrzekłam sobie, że nigdy nie będę robić,

poszła do sąsiedniej wsi i odcięła od pępowiny rodzące się dziecko. Wymogła nawet w moim
imieniu na rodzicach, żeby je nazwali Pawełek.

Żyłam z nią aż do przyjazdu chłopców z gimnazjum. Dopiero gdy zjawił się u mnie Jaś,
ucałował moje ręce, gdym go przytuliła do siebie, przestałam mówić: ona, sołtyska, Niewidka.

Przestałam też włóczyć się całymi nocami po polach. Odszedł ode mnie Pawełek. Nie zjawiał
się Jędrek. Nadal tylko nie mogłam zasnąć.
Miecz
Dawno temu wielką ziemią zasobną w zwierza, chleb i wszelkie dobra, co tylko z pogaństwa wyrwaną,
rządził król zacny, rozumu dociekliwego, łagodnej ręki i mężnego serca. On ci król po niedługim czasie
spłodził dwóch synów podobnych doń jak dwie jagody. Królewicze rośli od witki wierzbowej szybciej.
Mając lat siedem dorastali wysokiego miecza, lat szesnaście mając sięgali ręką do ostrza dzidy. Starym
zwyczajem obciął im król ostrym mieczem spadające na ramiona włosy. Ale mając tylko jedną obosieczną
broń królewską, wysiał ich po miecz zakopany daleko od zamku. Nie był to miecz zwyczajny. Zakopany w
ziemi na sztorc, nie rdzewiał. Było to zasługą metalu, z jakiego był kuty. Druga jego właściwość polegała
na tym, że w jego ostrzu, jak w lustrze, odbijała się nie tylko twarz, ale i dusza tego, który dzierżył go w
rękach.
Zabierając miecz ojcowski, wybrali się dwaj królewicze po ten drugi miecz zakopany na sztorc w ziemi.
Jechali przez bory, przez rzeki jaśniejsze od oczu królowej, przez stepy, nad którymi oprócz łaski bożej i
uczonego sokoła nie trzepotał skrzydłem żaden ptak. Aż po wielu dniach utrudzeni wielce odnaleźli
drzewo, obok którego w ziemi był zakopany miecz.
Wyjąwszy miecz ojcowski i zmówiwszy modlitwę, kopali nim ziemie. Dokopali się korzeni, a miecza nie
było. Do wydrążonego pnia, w którym poczywal pogański bóg, a miecza mie było. Dokopali się do źródła
tryskającego jak nacięła tętnica, a miecza nie było. Dopiero gdy się dokopali do głosu wołającego: – Jam ci
jest! – poraziło ich światłem obosieczne ostrze.
Wziął w ręce miecz brat starszy. Zobaczył w jego ostrzu swoje młodzieńcze oblicze i tuż pod obliczem
swoją duszę ścinającą głowę młodszemu bratu. Krew mu uciekła do nóg, zbladł jak pergamin
przyniesiony na ojcowski zamek przez przeora i oddal miecz w ręce młodszego królewicza. Spojrzał
królewicz w ostrze. Zobaczył swoje oblicze, a tuż pod nim swoją duszyczkę ulatującą nad boran w obraz
męczennika świętego. Ucałował miecz i oddal bratu starszemu.
Wieźli ten miecz na dwór ojcowski, poczywając to w stepie szerokim, to w borze, to w chatce rybaka. Gdy
do zamku królewskiego mieli nie dalej niż na krzyk ścinanego mieczem, starszy brat, zostając z tyłu za
młodszym, wyjął potajemnie obosieczne ostrze. I podjeżdżając do młodszego, pokazał mu zamek
przebłyskujący przez bór. Gdy tamten, pokrzykując radośnie, zapatrzył się na świecący w słońcu
królewski zamek, uniósł miecz w obydwu dłoniach i ciął brata. Wrzeszcząc: a-a-a-a-a-a-a, toczyła się
głowa królewicza młodszego po pagórku zarośniętym mchem i wrzosem. To wołanie ucichło dopiero
wtedy, gdy głowa wpadła do potoku opływającego zamek, jaśniejszego od oczu katechumena.
Starszy brat zsiadł z konia, wykopał ojcowskim mieczem grób i pochwal ciało młodszego królewicza.
Świeżą ziemię udeptał nogami, mchem i liśćmi przytrzasnął. Ojcu wytłumaczył, że brata zabili poganie

52

background image

w stepie, a ciało złożyli w ofierze swoim bogom.
Wziął ojciec miecz cudowny w dłonie. Spojrzał w jego ostrze. Zobaczył swoje oblicze, a tuż pod nim
swoją duszę unoszoną z jednej strony przez bożków pogańskich, z drugiej przez Stwórcę jedynego. Pod
nią zobaczył duszę syna młodszego wchodzącą w wizerunek męczennika świętego. Pod wizerunkiem
męczennika zamigotała jeszcze duszyczka królewicza starszego. Ale tak niewyraźnie, jakbyś ręką na
wodzie chciał napisać imię. Ucałował ojciec miecz, skropił łzą gorącą i oddal w ręce jedynego syna. A żeby
uczcić pamięć królewicza młodszego, kazał zbudować kościół z białego kamienia, przeszytego na wylot
strzałą, jak strzałą miało być przeszyte ciało królewicza. Kościół ten przypomina jednym strzeliste
skrzydło, a drugim obosieczny miecz rozcinający obłoki przesuwające się po niebie, senne przywidzenia, a
ponoć również przelatujące nad miastem smoki i jaszczury.
11
Stojąc pod sadem obrywałam wprost z gałęzi prawie czarne wiśnie. Pachniały snem, ciałem

wtulonym w sen. Zresztą nie tylko wiśnie pachniały mi snem. Wystarczyło mi spojrzeć na
drabiniasty wóz pełen siana, aby pomyśleć o uchylonym na przewiew stryszku, o stodole

otwartej na przestrzał w lipcową noc. Z tych uchylonych stryszków, otwartych stodół
dolatywało do mnie chrapanie spracowanych ludzi leżących na sianie z rozrzuconymi rękami i

nogami, których nie wyciągnąłbyś ze snu czwórką dworskich wołów, nie wypłoszył kijem,
wiadrem wody, ogniem. To samo było, gdym przechodziła koło stawu czy też siadywała nad

rzeką. Staw zamiast chłodem dymił snem, a rzeka toczyła po ilastym dnie senność gęstych
paproci, wysokich traw, w których jeszcze o świcie koczowało plemię, i wiklin co tylko

przebudzonych z drzemki i jeszcze czerwonych. Często też wchodząc w bielejące zboża, idąc
przez las duszny przed zbliżającą się burzą od jagód, grzybów zawiązujących podziemne sieci i

próchna przesiewającego się przez rzeszoto pogody, łapałam się na tym, że uśmiecham się
bezwiednie, widząc w sobie zasypiającego na stojąco konia, psa zlizującego przez sen coraz

krótszy cień przed budą, borsuka wyciąganego w zimie z nory zwiniętego w paździerzowy
worek, w którym ktoś zawiązał wszystkie leśne sny. Przestałam, się też dziwić, że w komorze

słyszę przesypujące się nieustannie proso, a na strychu chroboczące główki maku powiązane w
pęczki.

Wchodząc do czyjegoś sadu, pod którym zawieszona między dwiema jabłonkami kolebała się
kołyska, wiklinowy koszyk wyścielony sianem czy też niecki do rozczyniania ciasta, mogłam

całymi godzinami przysłuchiwać się gaworzącym przez sen dzieciom. Również para uchodząca
ze świeżo upieczonego chleba krojonego na pół nożem powodowała, że zamykałam oczy i

czekałam, kiedy zakręci mi się w głowie, kiedy osunę się na kolana i zasnę tam, gdzie stałam:
przy stole, na podwórku, w szczerym polu, w lesie. Udręczona zapachem, smakiem, słyszeniem

i widzeniem snu, czułam, jak on rozrasta się liściasto po sadzie, po lesie, wzbiera mlecznie w
żytach i pszenicach, rży po nocach jak źrebak czekający u furtki na nów przypominający złotą

kolbę kukurydzy.
Wszyscy we wsi wiedzieli o mojej bezsenności. Przychodzili do mnie, radzili, jakie pić zioła, w

jakie wody się zapatrzeć, zasłuchać w lasy, w głosy dochodzące ze studni, z komina, z
najdalszej dali. Nawet którejś niedzieli wywieźli mnie weselną bryczką do sąsiedniej wsi

słynnej z tego, że jej mieszkańcy zasypiali kosząc łąkę, młócąc zboże, orząc pole, tańcząc na
weselu, a nawet wzdychając do młodej wdówki po co tylko zmarłym sołtysie. Pooglądałam

sobie tych ludzi chodzących sennie po wsi, pochrapujących przy każdej robocie,
rozmawiających z sobą przez sen, a nawet idących w drzemce w konkury i śpiewających pełne

dymnego snu pieśni. Ale zasnąć nie mogłam, chociaż przy mnie spał w najlepsze woźnica. Nie
pomogła też msza odprawiona przez Kanonika na intencję mojego snu. Ktoś mi poradził,

żebym spróbowała przeliczyć ziarna pszenicy mieszczące się w kwarcie. Przeliczyłam całą
ćwierć, a sen jak nie przychodził, tak nie przychodził.

Widać miał rację pomylony Józek powiadając, że ktoś musiał mi ukraść sen. Próbowałam sobie
przypomnieć, kiedy to mogło się stać i komu ten sen mógłby się przydać. Nie posądzałam o to

ani Kulaski, ani tym bardziej kogokolwiek ze wsi. Przecież właśnie do Kulaski poszłam w
połowie maja, żeby mi dała nasenne zioła. Wprawdzie wiedziałam, że w przeciwieństwie do

konopi, maku, prosa bywają rośliny powodujące bezsenność, ale nie mogłam sobie
przypomnieć, żebym taką roślinę ścięła sierpem, wzięła do ręki czy chociażby położyła się przy

niej. Wprawdzie zabobonni ludzie powiadają, że wystarczy dotknąć ręką rany otwartej na ciele
czy też na duszy, żeby nie spać kilka dni, ale ja obmywając Pawełka już cierpiałam na

bezsenność. Chyba że za ranę weźmie się moje nieustanne myślenie o zabitych w naszych
stronach.

Ulitowali się nade mną moi chłopcy, którzy miesiąc temu przyjechali na wakacje z miasta. Nie
wspominając mi ani tym bardziej nikomu we wsi o tym, chodzili całymi dniami po lasach,

polach, łąkach i błoniach, szukając wszędzie skradzionego snu. Wiem też, że przeszukali całe

53

background image

dno rzeki, poczynając od sąsiedniej wsi aż po Cypel, gdzie Dunajec wpada do Wisły, szukając

nawet w najgłębszej głębinie i macając stopami miejsc w miejsc za moim, być może, utopionym
snem. Gdy snu nie znaleźli, wyciągając z dna rzeki pordzewiałą broń, przegniłe sieci rybackie,

garnki pełne popiołu, białe i czarne kamienie rodzące się dopiero z niewinności i zapiekłej
nienawiści, Jaś jako najrezolutniejszy z nich doszedł do wniosku, że musiał go połknąć sum, jak

połykał co roku pływające kaczki i gęsi. Od Jasia dowiedziałam się też, że całą dwunastką
chodzili po wszystkich odpustach w okolicy, żeby wypytywać kramarzy, podkościelnych

dziadów, karuzelników, czy przypadkiem nie spotkali kogoś w naszym i dalszych powiatach,
kto się chełpi skradzionym starej kobiecie snem. Kramarze, karuzelnicy, podkościelni żebracy

spoglądali długo poza chłopców i uśmiechając się, rozkładali bezradnie ręce.
Któregoś dnia, gdy wszyscy chłopcy zebrali się wieczorem u mnie, żeby mnie pocieszyć,

musiałam skłamać, że ubiegłej nocy wreszcie zasnęłam. Opowiedziałam im nawet sklecony na
podorędziu sen o dworskim polu zasianym tylko konopiami już przekwitającymi. Widać

mówiłam prawdziwie, bo wszyscy zerwali się z ławek i biorąc się za ręce odtańczyli radosny
taniec. Pobiegli też natychmiast do wsi i pędząc między domami szykującymi się do snu

krzyczeli na cały głos:
– Sołtyska zasnęła! Zasnęła! Zasnęła!

Od tej pory zaczęli się zjawiać u mnie z powrotem ludzie ze wsi. Pierwsze przyszły panny na
wydaniu, dopytując się, czemu w czerwcu nie wprowadzono na pagórek białej kózki. Żaliły się,

że od paru tygodni nie mogą się dogadać ze swoimi kawalerami, którzy przestali z nimi
chodzić do lasu, w łąki, nad rzekę. Powiadały, że od dwóch miesięcy nikt im nie położył rąk na

piersiach, nie objął ich wpół, nie próbował przechylić na skoszone siano, na zalaną rosą trawę.
Pomykając pod sadami, po zastodolach, między bielejącymi zbożami ich kawalerowie chodzą

do sąsiednich parafii na odpusty i na festyny. Tamtejszym pannicom kupują serca z piernika,
książeczki do modlenia, srebrne medaliki. One też, spotykając się z naszymi na jarmarkach,

powolutku, jakbyś miód zlizywał, oblizują pogryzione wargi, przeciągają się w sobie i patrzą na
nie jak na pomiotła, na które nie siądzie nawet wróbel.

Przyszli również radni. Wiedzieli wprawdzie, że jeszcze w styczniu zarżnęłam czarnego
koziołka i jego krwią oczyściłam swoje i ich domostwa od złych mocy, ale jąkając się powiadali,

czy nie byłoby lepiej, gdyby koziołek został uśmiercony na białym kamieniu w kościółku. – Tak
się nam widzi, Jadwigo – powiadali – że te wszystkie nieszczęścia, które spadły na naszą wieś i

nadal spadają, ani chybi biorą się stąd, żeśmy obyczaju naszych przodków nie uszanowali.
Myśleliśmy, myśleli i wyszło nam na to, że ta krew czarnego koziołka rozsiewana po

wiosennych polach razem z białym piaskiem była dobra nie tylko dla żyta i pszenicy, dla owsa i
jęczmienia, ale również musiała karmić do syta duchy naszych przodków mieszkających ponoć

w każdej grudce ziemi, w polnym kamieniu, w ptakach i zwierzętach gnieżdżących się w
trawach, w łąkach szerszych od weselnego śpiewania i w trawce drobniejszej od mysiej łzy.

– Przypomnij sobie, Jadwigo – powiadali – jak twój Michał zaraz po ożenku z tobą przyszedł od
żniwa, usiadł na progu, wsparł głowę na rękach i przez godzinę patrzył przed siebie nie

odzywając się ani jednym słówkiem. Dopiero gdy wszystko w sobie rozważył jak trzeba,
przedumał dokumentnie, wziął cię za rękę, posadził koło siebie i pod przysięgą opowiedział. A

zmyślać przecież nie lubił, nawet nie umiał. Jeśli już coś mówił, każde słowo zawiązywało się
na węzełki, tkwiło jak mika w kwarcu, żebyś bagnetem nie wydłubał. A powiadał, żeby ci

przypomnieć, tak:
– Nie dociąłem żyta. I nie wiem, czy dotnę. Wprawdzie nie zostało tego wiele, najwyżej na

kopę, półtorej, ale nie dociąłem. Bo widzisz, Jadwisiu, to było tak. Koszę ja sobie to żyto, koszę
owiane z rosy wiaterkiem, przeschnięte na coraz wyżej wznoszącym się słońcu, trzeszczące w

kolankach, przechylone leciutko w stronę lasu, jaśniejące w kłosach jak opłatek, jak hostia, a
kosa mi dzwoni jak struna u skrzypiec i nutę do pieśni śpiewanej półgłosem podaje. I we mnie

jest jasno od żyta, od pieśni, od pogody wyższej niż najwyższy skowronek wiszący nad polem.
Coraz szerszy zamach biorę kosą, coraz grubszy pokos kładzie się poza mną. Tak doszedłem

kosząc do tej niegdysiejszej drogi biegnącej ongiś przez nasze pole. Ty o tym nie wiesz i ja także
nie pamiętam, ale pradziad mój mojemu ojcu opowiadał, że przy tej drodze stał kamień

wkopany w ziemię czy też z ziemi wyrosły, a na tym kamieniu była jakaś twarz zatarta przez
deszcze, z wypłukaną źrenicą. Kamień wykopano z ziemi. Trzy dni go wykopywano,

wydzierano go siedmioma wołami i zawleczono na dworskie podwórze. Tam rozbito go
miotem, pokropiono święconą wodą i oddano na podmurówkę pańskiego dworu. Dokosiłem

do tego kamienia i nic się nie stało. Tyle jeno, że poczułem, jakbym chlasnął ostrzem po skokach
zajęczych, po patykach sarnich. Byłbym kosił dalej, bo ze zboża nic nie wyskoczyło, gdyby nie

westchnienie idące od ziemi. Schylam ja się, patrzę, a rola czerwona. Szukam między żytem, a

54

background image

zwierzęcia nie ma. Garść żyta podnoszę, a tu z łodyg ściętych krew najczystsza cieknie. Na psa

urok, mówię i chcę kosić dalej. A tu żyto wzdycha, do kolan się kłoni. Odłożyłem kosę,
usiadłem na snopku i pot ścieram z czoła. Widzę, z żyta cieknie. Słyszę, jak coś mlaska niby kot

pijący z wiosennej kałuży. Gdym po chwili podszedł, żyto było białe, do cna wylizane. Alem
już nie kosił. Bałem się, że znowu żyto zacznie broczyć.

– A wtedy – powiadają – Jadwigo, zbierało się na wojnę i koziołka czarnego zapomniano
zarżnąć. To i teraz może się to zdarzyć, gdy wyjdziemy do żniwa. Przyszliśmy do ciebie, żeby

się poradzić. Może wybrać się na jarmark, poszukać czarno-białej parki koźląt i duszkom
naszych ojców krwi tej nie żałować. – Bo widzisz – powiadają – Jadwigo, my sobie tak myślimy

i myślimy, i wyszło nam na to, że banda Boruty też z tego powodu gnębi nas i dzieci nasze nam
zabija. Duszki jak to duszki, rozróżnić nie mogą, może nawet nie chcą, czy to ludzka krew, czy

też krew zwierzęcia. Byle się nachłeptać, wleźć do mysiej dziury, do źdźbła wpełznąć chyłkiem
lub do grudki ziemi i w sytości roku następnego czekać.

Przyrzekłam im, że objadę z nimi wszystkie jarmarki i koziołka wybiorę. Niestety, do tej pory
nie udało się nam znaleźć koziołka z czarno-białej parki. Już prawie byliśmy zdecydowani

kupić czarnego barana, ale baliśmy się, że jego krew rwąca się ze wszystkich sił do płodzenia,
do pobekującej pod lasem owcy, może jeszcze bardziej urazić mieszkające w zbożu, w trawie

duszki naszych pól. Przeto postanowiliśmy nie szukać dalej czarnego koziołka i poczekać do
przyszłego roku, kiedy okoci się koza Józefów. Muszę się przyznać, że zarzynając koziołka w

styczniu, nie pomyślałam o tym, co mi opowiadał Michał. Wychodziłam w pola bielejące z
każdym dniem coraz bardziej i przymykając oczy widziałam, jak wchodzą w nie żniwiarze,

spluwają w dłonie i biorąc szeroki zamach, tną je na pokos. Żyto bielsze od snu, od ciała
suchotnika kładło się pod kosą, z łodyg ciekła krew i chlupotała pod bosymi stopami żniwiarzy.

Obraz tych żniw prześladował mnie przez kilka nocy. Teraz oprócz korników idących
drewnem w swe drewniane zaświaty, lelka polującego na uchylonym strychu, sowy siadającej

na furtce w płocie i wywołującej zza szop, zza stodół cierniową koronę, rękę gwoździem
przebitą, bok rozdarty włócznią, słyszałam podchodzące pod mój dom żyta i pszenice, prosa i

tataraki, wołające nieustannie: pić! pić! pić! pić! Zdarzyło się parę razy, że nie mogąc dalej
słuchać tych wołających zbóż czochrających się o ściany, naszeptujących chlebne zdrowaśki,

litanie pełne kasz i prażuchów, wychodziłam cichutko, żeby nie zaszeleściła spódnica, z domu,
brałam miotłę stojącą w kącie sieni i młóciłam nią niewidoczne zboża, przepędzając z nich

wygłodniałe duszki ziemi.
Zziajana, mokra od potu, ledwie trzymająca się na opuchniętych nogach, wracałam do izby i

siadając na łóżku biłam się z wściekłości po udach, póki nie poczułam, że mnie pieką, jakby
mnie wysmagano witką moczoną w stawie. Wtedy z kątów izby, w których stawia się na

Wigilię snopki zboża, zza przypiecka, za który rzuca się mleczne zęby, z popielnika, w którym
pali się wyczesane rogowym grzebieniem włosy i obcięte paznokcie, z sadu, pod który

wywołuje się ukochaną, z szopy, o której wiadomo, że od lat mieszka w niej potrącony przez
wóz garbaty archanioł i razem z nim westchnienie, ze stodoły, z której odjeżdżało się do ślubu,

na saksy, na wojnę, wychodzą moi dziadkowie i pradziadkowie, włażą przez okno, zbliżają się
do łóżka, grożą mi pięściami, tupią na mnie obutymi w łyko nogami. Broniłam się, rzucając w

nich jaśkiem, poduszką, blaszanym garnuszkiem. A gdy niemal włazili na mnie, szarpiąc mnie
za koszulę, za siwe warkocze, przykrywałam się pierzyną i przeklinałam ich duszki, zwyczaje i

obyczaje.
Umęczona, jakbym przez cały dzień gasiła ziemią płonące zboża na plebańskim polu, nie

mogąca złapać tchu pod duszną pierzyną, zaczynałam płakać. Trudno to wprawdzie nazwać
płaczem. Oczy miałam suche i sucho było we mnie, jakbym pełna była wierzbowego próchna

służącego do zasypywania jątrzących się pachwin u noworodków. Trzęsły mi się ramiona i
broda, że nie mogłam wymówić jednego słowa. I żaliłam się moim chłopcom, sobie jako

dziewczynce, pannie na wydaniu, mężatce, starej babie. A żaląc się broniłam chłopców, wsi
całej, siebie przed czarnym koziołkiem, czarodziejem i czarownicą, diabłem i duchami naszych

ojców, przed znakami na niebie i na ziemi, przed naszym losem stojącym pod sadem, przed
bandą Boruty.

Ale gdy na drugi dzień o zmroku chłopcy przychodzili do mnie z kieszeniami wypchanymi
czarnymi od żrałości wiśniami targanymi w plebańskim sadzie, czekałam znowu, czy któryś z

nich nie napomknie w rozmowie o znalezionym śnie, nie wyrzeknie łacińskiego słówka, w
którym jak w orzechu zwinięta jest senność, nie wypowie imienia cesarza, króla, księcia, który

gołym mieczem dopóty rozcinał bezsenną rzekę, dopóki nie rozciął jej na pół i na jej dnie nie
dojrzał sennego piasku.

Rozmyślałam o tym wszystkim stojąc pod wisienką rosnącą przed oknem wychodzącym na

55

background image

ogrody. I chociaż rozgniatane językiem wiśnie coraz natarczywiej pachniały mi snem,

czekałam, że może zjawi się któryś z chłopców, weźmie mnie pod rękę i pójdzie ze mną nad
Dunajec. Ale chłopcy na pewno, przynajmniej od godziny, byli już nad rzeką i skakali do niej z

wyjedzonego przez powodzie urwistego brzegu. Wokół było cicho, cichutko, jak zwykle w
niedzielę zaraz po obiedzie. Żar lał się z nieba. Wydawało się, że za chwilę zapali się poszyta

nowymi kitkami strzecha, a sad obróci się w perzynę i w popiół. Wiedząc, że tej niedzieli nikt
do mnie nie przyjdzie, przynajmniej do zmroku, puściłam nachyloną do ust wiśniową gałązkę,

ogarnęłam się jak mogłam i biorąc spod ściany dębowy kij, wybrałam się przez ogrody do
Józefów.

Wiedziałam, że Józefowa po urodzeniu Proroka ciągle nie może przyjść do siebie. A nie byłam
u niej od wielu tygodni. Chyba od śmierci Pawełka. Ich dom rozebrany ubiegłej jesieni przez

Niemców na bunkry i dekunki, stał z powrotem pod sadem pokryty czerwoną dachówką.
Wprawdzie brakowało jeszcze szyb w oknach, bo o szkło było najtrudniej, ale Józefowie

przenieśli się już ze stajni i mieszkali w naprędce urządzonej izbie.
Szlam do nich ścieżką prowadzącą przez ogrody między dojrzewającymi zbożami. Kłosy nabite

ziarnem rozgrzanym na upale pachniały chlebem, pierogami z serem, kluskami z makiem;
jednym słowem, weselem. Polne koniki trzeszczały, jakby ktoś oszklił staw cieniutkim szkłem i

rysował go teraz tysięcznymi diamentami. Natomiast nie śpiewał ani jeden skowronek.
Przywiązane do niewidocznych nitek zostały ściągnięte na ziemię.

Idąc przez ogrody, przystawałam co parę kroków, żeby zerwać kłos żytni lub pszeniczny i
rozetrzeć go w rękach. Próbowałam twardości ziaren. Ani chybi, wszystko na to wskazywało,

że pod koniec tygodnia trzeba będzie wyjść z kosą do żniw. Zdmuchując plewy z
wykruszonego ziarna, podnosiłam dłoń do samych oczu. I starym zwyczajem jeszcze raz z całej

siły dmuchałam na ziarno. Z dłoni spadały komarze nóżki, dychawiczne ziarenka spalone
przez upał. Zostawały tylko te najdorodniejsze, przypominające spasionego ekonoma, ziarenka.

Spośród nich macając palcami wybierałam najdorodniejsze. Pozostałe rzucałam za siebie na
weselne placki, na kluski, na chleb razowy, pytlowy i ten czarniejszy od rędziny. Tym ziarnem

najdorodniejszym, toczącym się na wyciągniętej dłoni z jednej bruzdy do drugiej, był Prorok.
Zaciskając to ziarno w spoconej dłoni wchodziłam pod sad Józefów.

Dom pachnący świeżo malowanym szalunkiem rozwarty był na przestrzał. Jabłonka rosnąca
tuż koło okapu zaglądała do okna. To sprawka dziadka Józefowej. Posadził ją tak blisko domu

dlatego, żeby nocą nie wychodzić pod sad za jabłkami. Budził się i wystawiając rękę zrywał
jabłko chrupiąc je po nocach. Ledwiem się wspięła na wysoki ganek jeszcze bez schodków i

stanęłam w drzwiach prowadzących do izby. Rozglądając się po pełnym słońca mieszkaniu
zrobiłam może dwa, a może trzy kroki i o mały włos nie potknęłam się o raczkującego po

podłodze Proroka. Widać musiałam go mocno potrącić, bo zaczął płakać. Zapominając o ziarnie
zaciśniętym w dłoni, schyliłam się i wzięłam Proroka na ręce. Ziarno spadło na podłogę.

Dziecko zamiast się uspokoić, zanosiło się od płaczu. Z łóżka stojącego w kącie izby podniosła
się Józefowa. Człapiąc wdzianymi na przyboś wojskowymi buciorami podeszła do mnie i

wyjęła mi dziecko z rąk. Prorok, jakby go wyniesiono z płonącego domu, wyciągnięto z
głębokiej wody, uciszył się natychmiast. Schyliłam się, niby po to, żeby otrzepać z pyłu

spódnicę, a w gruncie rzeczy, żeby namacać opuszczone ziarno. Musiało potoczyć się gdzieś
dalej. – A niech tam, pomyślałam sobie, byle tylko nie zjadła go mysz, byle w dziecku nie rosła

duszyczka tchórzliwa, biegająca po świecie na komarzych nóżkach. I wyprostowując się
spytałam Józefowej:

– Wszystkich się tak boi?
– Ale gdzie tam. Do każdego idzie. I aż piszczy z radości, gdy się go nosi na rękach, podrzuca,

huśta na kolanach. Widać musieliście go potrącić.
– Krzyczał, jakby we mnie dojrzał wiedźmę.

– Co wam przyszło do głowy. Przecież to malizna, iskierka zaledwie. Dopiero z mroku
wychodzi.

– Prawda, Maryś. Tak mi się jakoś głupio powiedziało. A jak ci się chowa?
– Lepiej od wszystkich dziewczynek. A przecież zaraz po porodzie straciłam pokarm. Od

pierwszego dnia pił z butelki. Pil jak smok. Patrzcie, jakie ma nożyska. Całe w fałdach.
Tłuściejszych nie mają nawet aniołki w kościele. A jakie ma policzki. Czerwone, jakby siedział

w ogródku koło piwonii.
– A ty jak się czujesz? Nic cię już nie boli?

– Jeszcze trochę piersi. I słabowitam. Powiadam wam, taka jestem słaba, że palcem mnie tknąć,
a lecę. Przy blasze ledwie ustać mogę.

– Próbujesz wychodzić na pole?

56

background image

– Próbuję. Ale tylko koło domu. Gdy się dłużej schylam, w głowie mi się kręci, czarne płatki

latają przed oczami. Józuś wszystko za mnie robi. I marnego słowa mi nie powie. Mówię wam,
cieszy się tym dzieckiem, jakby skarb wykopał. Wystarczy, że w nocy Prorok się poruszy,

głośniej przez sen westchnie, nie daj Boże, zapłacze, a już siedzi przy nim, nogą biegun kołyski
naciska, jakieś słowa kleci i śpiewa do rana. Gorzej z ludźmi. Na języki nas wzięli. Wpadają

sąsiadki i udając przestrach trajkocą od progu: – Józefowa, olaboga, Józefowa, a to wy nic nie
wiecie! Jezusie nazareński! A toż Herod, Herod się pojawił. Widziano go, jak przez las na

białym koniu jechał, a zły jak Jancykryst. Drzewka mieczem ścinał. Widać waszego Proroka
szukał. Uciekajcie, kumo.

– Kto by się przejmował tym, co ludzie pietą. Grunt, że dzieciak zdrowy i dobrze się chowa. I
ciebie też słabość powoli odejdzie. Ładne lata miałaś, kiedyś go rodziła. On ci siły zabrał, to i

słabowitaś. Powinnaś wychodzić, siadywać pod sadem. I jeść dobrze. Jajka, śmietanę, masło.
Wiesz co, Maryś, może byś poszła ze mną nad Dunajec. Taka mnie ochota zebrała, żeby tam iść.

Nie byłam nad rzeką chyba ze dwa lata. A tam jest najładniej i najlepiej w lecie. Nie taka
duchota, jak w izbie, a nawet pod sadem. Od wody chłód idzie i wiatr lekki wieje.

– Może bym i poszła. Ale nie dam rady zanieść tam Proroka. To kawałek drogi.
– Ja ci go poniosę.

– W takim razie poczekajcie chwilkę. Tylko się ogarnę i butelkę mleka dziecku przygotuję.
Nad Dunajcem było pełno ludzi. Początkowo chciałyśmy przycupnąć z dala od promu, gdzie

zazwyczaj kąpała się cała wieś, ale okazało się, że jeszcze nie wszędzie uprzątnięto zasieki z
kolczastego drutu, nie zasypano wszystkich bunkrów i rowów strzeleckich. Czym prędzej

wyszłyśmy z chrustu na drogę prowadzącą do promu. Tuż nad rzeką, po prawej stronie drogi
był szeroki, prawie równy jak stół plac. Przed wojną na tym placu był skład drzewa i desek

należący do Jankla. Jeszcze do dziś w wysokiej trawie pachnie butwiejącą korą, trocinami
ciętych okrąglaków. Weszłyśmy na ten plac pełen teraz dorosłych, młodzieży i rozebranych do

naga dzieci uganiających za szmacianą piłką, za pliszką turkoczącą w rozgrzanym powietrzu. I
podchodząc aż nad sam brzeg, usiadłyśmy, żeby mieć przed oczami rzekę płynącą zakolem,

prom prowadzony przez karonkę zawieszoną na stalowej linie i prawie całą wieś wylegującą
się w trawie.

Ledwie usiadłyśmy na rozścielonej derce przyniesionej przez Józefowa i pozdejmowały z głów
niedzielne tybetki i rozluźniły zapinane na haftki spódnice, gdy przy nas zjawiła się Kulaska.

Zanim się odezwała i usiadła, zobaczyłam, jak Józefowa porywa dziecko na ręce i szepcze:
– Rany boskie, wiedźma.

Obejrzałam się za siebie, a widząc podchodzącą Kulaskę, odsunęłam się na skraj derki, robiąc
jej miejsce między nami. Kulaska przystanęła nade mną i kładąc mi rękę na ramieniu zaczęła

mówić:
– Ale duszno dzisiaj. Tchu nie można złapać. Nawet mnie, odludka, nad rzekę przygnało. Cała

jestem mokra. Coraz gorzej mi się chodzi, Jadwigo. Potykam się o każdy kamień, o każdą kępkę
trawy. Parę razy upadłam. Myślałam, że tu już nie dojdę, że nogi połamię. Pozwolicie, że usiądę

przy was i krzynę odsapnę. Uf, ale praży. Boże miłosierny.
A usiadłszy trajkotała dalej:

– Myślałam, że ludzie drzemią sobie w domach, pod sadami leżą, wiśnie sobie jedzą, a tu
prawie wszyscy nad Dunajec przyszli. Już chciałam zawrócić. Gdym szła, wszyscy na mnie

patrzyli spode łba i szeptali, szeptali. Zboże tak nie szepta, topola, osika. – Patrzcie, patrzcie,
patrzcie, patrzcie, patrzcie, patrzcie, Kulaskę wygnało, czarownica idzie. Słońca się nie boi. Ta

kocica nocna, ten gacek, ta wrona. A ślepiami łypie, na nóżce utyka, a jęzorem miele swoje
czarcie słówka. Jeszcze się coś złego może dzisiaj zdarzy. – Gdybym nie spostrzegła, że tutaj

siedzicie, byłabym uciekła.
– Przesłyszałaś się, Jantośka. A choćby nawet tak było, to wiesz o tym nie od dziś. Przecież się

ich nie boisz. I pogodziłaś się z tym, co o tobie plotą.
– Pewnie, że się ich nie boję. To oni się boją. Diabła we mnie widzą, babę na ożogu, czarnego

koziołka, studnię wołającą głosami umarłych. Ale ty mi nie mów, żem się przesłyszała, że to
wszystko zmyślam. Tylko popatrz na nich. Wszyscy patrzą na mnie. Nawet Józefowa, kiedym

podchodziła, dzieciaka porwała, rękami oplotła, zapaską przykryła i zezem na mnie patrzy.
– Nie chcę, żebyście na niego patrzyli. Oczy macie jak jaszczurka. Spojrzycie na kogo, z rąk mu

wszystko leci. Odezwiecie się, zapomina, że ma język w gębie. Uśmiechacie się, a człowieka
wszystko wewnątrz boli. Siedźcie sobie, odpoczywajcie, patrzcie na wszystkich, ale nie na moje

dziecko.
– Maryś, bój się Boga, Maryś, co ty wygadujesz. Przecież to nieprawda. Te wszystkie rzeczy

ludzie o niej pozmyślali. Musieli pozmyślać, żeby mieć jak dawniej, za dziada, pradziada, swoją

57

background image

czarownicę, wiedźmę, żeby się kogoś bać, wystrzegać. Nawet oni, mówiąc to wszystko o

Kulasce, nie wierzą, że tak jest naprawdę. Zawsze łatwiej jest zwalić na kogoś to wszystko, co
się ludziom przyśniło, przywidziało, z czym nie mogą sobie dać rady. I ty też trzęsąc się o

Proroka, bojąc się, żeby ci nie zachorował, żeby mu się coś nie stało, zwalasz całą winę na
Kulaskę teraz, kiedy jest zdrowy, kiedy kwitnie, żeby, jak mu się coś, nie daj Boże, stanie,

powiedzieć: to wszystko przez tę wiedźmę. Pewnie go urzekła.
– Dobrze wam tak mówić, sołtysko, bo nie macie dzieci. Gdyby się wam urodził syn, jak o tym

marzyliście przez całe życie, też byście go nie pokazali Kulasce, nie podali jej, żeby go
pogłaskała, pocałowała w oczy.

– Przysięgam ci, Maryś, pacierz mogę zmówić, zaśpiewać wszystkie litanie, szpilką dłoń na
wylot przekłuć, kamieniem się uderzyć z całej siły w tę kulawą nogę, że nic się twojemu

dziecku nie stanie, kiedy wezmę je na ręce. Zlituj się nade mną. Chociaż ty się zlituj.
– Nie chcę. Nie mogę. Gdyby mu się coś stało, Józek połamałby mi kości, oczy wydłubał. Sam

by się z żalu utopił, powiesił.
– Spróbuj, spróbuj, Maryś. Proszę cię o to jak o zbawienie wieczne, jak o gromnicę ostatnią,

namaszczenie, położenie ręki na skołatanej głowie. Nigdy o nic tak nie prosiłam ani Matki
Bożej, ani Jezusa na krzyżu, ani żadnego ze świętych. Proszę cię, bom od dziecka nie miała

żadnego dziecka na rękach. Nie wiem, jak się je trzyma, jak ono pachnie, co się czuje patrząc na
taką kruszynkę. Gdy mi nie pozwolisz spojrzeć na Proroka, pogłaskać po głowie, potrzymać go

na rękach, jutro umrę. Przysięgam ci, że umrę. Nie ze starości, nie dlatego, że, jak wy
powiadacie, przyjdzie do mnie kusy, wydrze ze mnie duszę, wydłubie ją nożem, bo mu się

należy, bom ją piekłu zapisała, ale przysięgam, że umrę. I śmierć moja spadnie na ciebie, na
Proroka, na was wszystkich. Nie chcę, żebyś mnie głaskała. Nie chcę, weź swoje ręce, Jadwigo.

Nie pocieszaj mnie. Odejdź. Nikt mnie nigdy nie pocieszał. Ani matka, ani ojciec, ani żaden
człowiek. Nawet sama nie mogłam się pocieszyć, chociaż jestem wiedźmą, czarownicą, złym

zielem, które trzeba wyciąć sierpem, zmłócić na miazgę kijem, przywalić kamieniem, zalać
wapnem i smołą.

– Maryś, poczekaj, Maryś. Nie mów nic, nie odpowiadaj. Poczekaj. Chcę cię o coś zapytać,
zanim jej odpowiesz. Odbierałam Proroka? Zmówiłam nad nim modlitwę-zaklęcie? A

uwierzyłaś w to, co wówczas mówiłam?
– Uwierzyłam, sołtysko, ale...

– Jeśliś uwierzyła, możesz podać jej Proroka. Nic mu się nie stanie.
Ale Józefowa, zamiast podać syna Kulasce, jeszcze bardziej przytuliła go do siebie owijając w

zapaskę. Przysuwając się do niej, spostrzegłam, że cała się trzęsie. Wydawało się, że jeszcze
chwila, a zacznie płakać, wrzeszczeć lub zerwie się na równe nogi i ucieknie z dzieckiem.

Objęłam ją ramieniem wpół, przyciągnęłam do siebie i całując po oczach, po całej twarzy,
mówiłam:

– Pokaż jej Proroka. Ulituj się nad nią. Miej trochę serca, ulituj się. Nic mu się nie stanie.
A mówiąc to wszystko rozluźniałam palec po palcu jej ręce trzymające dziecko. Gdy jej ręce

opadły na trawę, wyjęłam dziecko spod zapaski i podałam Kulasce. Józefowa krzyknęła: nie!
nie!, ale było już za późno. Prorok znalazłszy się w rękach Kulaski, podrzucony parę razy do

góry, zaczął się śmiać najpierw cichutko, potem coraz głośniej i głośniej. A ona, turlając go po
derce, łaskotała go po wypukłym brzuszku, pod pachami, po szyi, całowała w oczy, w jeszcze

miękkie ciemię, w gołe stopy, w pośladki. A nacieszywszy się nim do syta, podniosła się z
klęczek i kłaniając się do ziemi Józefowej, oddała jej Proroka. A oddając go mówiła, nieustannie

mówiła:
– Nie bał się Kulaski, nie wrzeszczał, nie płakał. Za włosy mnie targał, za uszy, za nos. A to ci

dopiero. Chyba rzeczywiście będzie z niego Prorok. Czarownicy we mnie nie dojrzał, nie
przeczuł. Życie starej wiedźmie opromienił, ozłocił. Modlić się za ciebie będę, kruszynko. Co

tylko będziesz chciał, wszystko ci przyniosę. A inne dzieci uciekają ode mnie. Wystarczy, że
zobaczą mnie z daleka, a kryją się po szopach, po stodołach, zaszywają się w zboża, w leśne

zagajniki. A gdy któreś zdybię siedzące na drodze, grzebiące się w kurzu, taplające w błocie,
truchleje mi w oczach, płaczem się zanosi. Od dziecka tak było, od panieńskich czasów. A

wtedy jeszcze ludzie nie wyzywali mnie od wiedźm, od czarownic. Nie wiedziałam wówczas,
że mam takie oczy. Dopiero gdym się u kogoś pochyliła nad kołyską z berbeciem, a dziecko

widząc mnie jęło wrzeszczeć i sinieć od płaczu, pomyślałam sobie: źle z tobą, Kulasko, ludzie to
spostrzegą, przezywać cię zaczną, uciekać od ciebie jak od zadżumionej, kijem będą pędzić,

przekleństwem, kamieniem. A on się uśmiechnął. Uśmiechnął się do mnie. Pierwsze dziecko,
które uśmiechnęło się do mnie, objęło za szyję. Może wreszcie ludzie przestaną mnie

przeklinać, odpędzać od siebie.

58

background image

– Nie płaczcie, Kulasko. Zawsze tak płaczecie, a swoje robicie. Mało to ludzi widziało, jak

chodzicie o świcie, a nawet po nocy, zaklęcia szepczecie, jakieś ziarno sypiecie za siebie i zioła
zbieracie. Ale nie po to je zbieracie, żeby ulżyć ludziom w chorobie, w cierpieniu. Widzieli też,

jak za przykładem tej Garbuski, co dawno umarła, rysujecie na ziemi wizerunki ludzi i dźgacie
je szpikulcem. A dźgając ranicie żywego człowieka. I w te rany na piasku, a w gruncie rzeczy na

ciele i na duszy, sypiecie swoje jadowite ziele. A ta sowa nad drzwiami przybita, ten płot
obwieszony wronimi trupami, te krowy we wsi z wyschniętymi wymionami, dojące się krwią i

trupim jadem, pomylony Józek sypiający w polach, te dziabnięte przy ciesiółce ręce, rozpłatane
nogi, bełkoczące niemowy, ślepcy. To wszystko wasza sprawka. Może to nawet nie wy

skumaliście się z diabłem. Może to i prawda. Ale jeszcze moja babka mi mówiła, żeby się
wystrzegać, jak morowej zarazy, waszego domu, bo w nim duch nieczysty gniazdo sobie uwił.

A wy wiedząc o tym nie poprosiliście księdza, żeby go pokropił święconą wodą, przegnał
znakiem krzyża nieczystą siłę. Jak tego nie zrobicie, kiedyś ludzie spalą wam ten dom razem z

wami.
– A ciebie co znowu opętało, Maryś? Daj spokój Jantośce. Ja też zioła zbieram i zaklęcia mówię.

Sami ludzie mnie do tego zmusili. Tyś też mnie do tego zmusiła, gdy się rodził Prorok. Ale
mnie nie nazywasz czarownicą, wiedźmą, nie chowasz przede mną pierworodnego, nie

zasłaniasz się znakiem krzyża, spluwaniem za siebie, szeptaną naprędce zdrowaśką. A
powinnaś, powinnaś, Maryś. Gorsza jestem od Kulaski, stokroć gorsza. Ona nie chciała mieć

dziecka, nie chciała wyjść za mąż, a ja byłam jałowa, sucha jak ta gałąź w Ewangelii. To piekło
spaliło wszystko we mnie na popiół, resztę kusy stalową szpilką ze mnie po odrobinie

wydłubał. Na klęczkach mogę ci przysiąc, że jestem wiedźmą. I ty też, Maryś, jesteś wiedźmą.
Przez piętnaście lat rodziłaś wiedźmiątka. A twoja przeklęta koza kocąca co roku diabelską

sierotę, czarnego koziołka, jest matką Jancykrysta i wszyscy w tej wsi są diabelskim pomiotem.
– Nie chcę tego słuchać, sołtysko. Przestańcie. Nie chcę! Nie chcę!

– Musisz tego słuchać. Będę przychodzić do ciebie, do wszystkich takich jak ty i całymi
godzinami opowiadać im o słodkościach nieskończonych w diabelskich objęciach. Aż ciarki

wam będą chodzić od czubka głowy do pięt i od pięt do czubka głowy. I całymi nocami leżąc
przy swoich chłopach, obejmując ich za szyję, ściskając do utraty tchu, będziecie szeptać

zamiast Józuś, Jasieńku, Wojtusiu, najdroższy, najmilszy, jakiś ty gorący, jak cudownie
pachniesz siarką, palonym rogiem, dziegciem i smołą. A gdy o czymś nie będę wiedzieć, gdy

sobie zapomnę, pójdę do Kulaski, żeby mi pomogła. Pomożesz mi, Jantośka?
– Dajże spokój, Jadwigo. Przeraziłaś Marysię na amen. Oczy jej na wierzch ze strachu wyłażą.

– Dobrze jej tak, gdy głupia. Takiego chłopaka po tylu latach urodziła, takiego ma chłopa, a
głupia, Boże, jaka głupia. Jak wiedźma jeżdżąca co noc na diable sejmiki.

– Przestań wreszcie, Jadwigo. To nie jej wina. Nie mam do niej żalu. Lepiej popatrzmy, jak się
ludzie bawią. Cyrkowcy nasi przyszli.

– Rzeczywiście, przyszli. I chłopcy moi z nimi.
Głupio mi się zrobiło, żem tyle jęzorem namełła. Przysunęłam się do Marysi i głaszcząc ją po

rękach, przeprosiłam za to moje pytlowanie bez ładu i składu. Marysia rozpłakała się na cały
głos i przytuliła do mnie. Ocierając jej łzy, przygarnęłam wystraszonego Proroka. Siedział na

moim podołku, gaworzył coś do mnie, szarpiąc mnie od czasu do czasu za rozplecione z
siwego warkocza włosy. Gdy Marysia przetarła chusteczką twarz i uśmiechnęła się do mnie,

spojrzałam przed siebie.
Na trawie cały mokry, widać, co tylko wyskoczył z wody, tarzał się pies. Próbował zębami

złapać swój ogon, gryzł trawę, wydzierał ją pazurami, poszczekując z rozanielenia. Pewnie z
tego gadania o wiedźmach, o diabłach ubrdało mi się, że to nie jest pies, ale małe diablątko,

które co tylko wyszło z Dunajca przez tę dziurę w najgłębszej głębinie, o której wiedzieli
wszyscy we wsi, że prowadzi w czartowskie zaświaty. Spojrzałam na Kulaskę. Uśmiechała się

obserwując tarzającego się psa. I dobrze mi było patrzeć na tego tarzającego się psa, kręcącego
się w kółko jednym wielkim kłębkiem za własnym ogonem, popiskującego z rozkoszy,

przemienionego w moim pomyślunku w diablątko. Chciałam nawet wstać, podejść do niego,
wytargać go za kudły, podnieść za skórę na grzbiecie, żeby jeszcze głośniej zaskowyczał,

zaskomlił, jak ta duszyczka przytrzaśnięta drzwiami, złapana na spijaniu mszalnego wina,
pokropiona kropidłem, zmartwiała ze strachu, struchlała do kredy. Spojrzałam jeszcze raz na

Kulaskę, uśmiechając się szeroko, coraz szerzej, śmiejąc się nawet na cały głos. Widocznie mnie
zrozumiała, bo też zaczęła się śmiać. Z uciechy klasnęła nawet parę razy w dłonie. Gdym po

tym śmiechu spojrzała przed siebie, nie było tam psa. Rozwiał się jak dym. Natomiast na plac
wjechał na welocypedzie nasz młodziutki wikary.

Podjechał nasamprzód do tej dziewczyny, od której przez tyle lat, nie zważając na świętą

59

background image

sukienkę, nie mógł oderwać oczu, przystanął na chwilę, wyciągnął z sutanny obrazek święty i

zaczerwieniwszy się aż po korzonki włosów, rzucił jej do stóp. A gdy dziewczyna zerwała się z
trawy, dygnęła przed nim i uśmiechnęła się nieśmiało, pokraśniał jeszcze bardziej z radości i

naciskając pedały jechał powolutku, mówiąc głośno i dobitnie, a jego głos niósł się po nagrzanej
rzece, kazanie o miłowaniu bliźniego. Kulaska szepnęła mi, że ludzie wygrzewający się po

drugiej stronie rzeki poklękali w piasku.
Po wikarym na trawiasty plac wjechał prymista. Pierwszy raz zamiast na skrzypcach grał na

akordeonie. Co młodsi zerwali się z trawy i zaczęli tańczyć. Tu i ówdzie rozległo się śpiewanie,
rytmiczne klaskanie w dłonie, pohukiwanie donośne. Nawet ja spostrzegłam się, że trzymając

na podołku Proroka, przytupuję opuchniętym kulasem. Kulaska szepnęła mi, że po drugiej
stronie rzeki ludzie powstawali z klęczek i obejmując wpół wiklinowe krzaczki, przytupują,

tylko trawa się sypie, całując się od czasu do czasu z wikliną.
Jeszcze prymista nie zdążył zsiąść z roweru, gdy do słupa podtrzymującego stalową linę

podszedł mój Jaś z wierzbową żerdką. W okamgnieniu wspiął się na słup, stanął na jego
ściętym płasko łbie i biorąc w ręce okorowaną żerdkę, skinął głową prymiście. Odezwał się

akordeon. Prymista grał kujawiaka. Jaś zrobił pierwszy krok. Po dziesiątym znalazł się nad
wodą. Rozległy się oklaski po drugiej stronie Dunajca. Gdy był nad środkiem rzeki, Kulaska

nachylając się ku mnie rzekła na cały głos: – Rany boskie, pańskie diabły! – Ledwie Kulaska
wyrzekła te słowa, rozległ się wystrzał. Zobaczyłam, jak Jaś chwieje się na linie, próbując złapać

równowagę. Przechylał się to na jedną, to na drugą stronę jak młody bociek na gnieździe.
Wreszcie rzucając tyczkę, wzniósł ręce nad głowę i runął szczupakiem w głębinę. Po chwili

wypłynął. Rozległ się drugi wystrzał. Poniektórzy ludzie zaczęli się ubierać i uciekać w wiklinę.
Najwidoczniej spostrzegł to Boruta, bo wchodząc na plac, wrzasnął na cały głos:

– Stać! Stać! Wszyscy na środek placu! Zabawimy się razem!
Przytuliłam mocniej Proroka. Józefowa i Kulaska przysunęły się do mnie. Jantośka szepnęła mi

do ucha. – To oni, pańskie diabły. Pewnie zgłodnieli i wybierają się do mnie. Muszę iść.
I już podnosiła się z derki. Zatrzymałam ją, wbijając jej z całej siły paznokcie w ramię. Syknęła z

bólu. Usiadła z powrotem.
– Nie waż mi się iść. Chcesz, żeby cię ludzie potem zabili, rozdrapali na kawałki. Siedź cicho,

może cię nie dostrzegą. Chyba nie do ciebie idą. Usłyszeli muzykę, to chcą się zabawić.
Rzeczywiście, bandyci podeszli do prymisty i kazali mu grać. Było ich piętnastu. Dwóch z nich

stanęło poza ludźmi spędzonymi na środek placu z bronią gotową do strzału. Pozostali,
zdejmując automaty przewieszone przez ramię, podeszli do dziewcząt. Wybierając co

dorodniejsze, puścili się w tany. Prymista grał nieustannie. Grał coraz zacieklej. Trwało to
wszystko chyba kilka pacierzy. Wreszcie akordeon zamilkł, a prymista rozkładając ręce

powiedział:
– Darujcie, panowie, ale już nie mogę. Ręce mi omdlały. Podszedł do niego Boruta i wyjmując

pistolet zza pasa,
przyłożył mu lufę do skroni.

– Graj, chamie, bo utłukę jak psa.
– Kiej nie mogę. Muszę ociupinę odzipnąć. Nie da rady tak bez ustanku grać. Ręce mam jak z

drewna. Władzy w nich nie czuję.
– Zaraz ją poczujesz!

Mówiąc to, trzepnął prymistę z całej siły w twarz. Ten zatoczył się i upadł na trawę. Odezwał
się rozciągnięty akordeon. Boruta pochylając się nad prymistą wziął go całą garścią za rozpiętą

koszulę i podnosząc z trawy trzepnął jeszcze raz i jeszcze po twarzy.
– Graj, sukinsynie. Jak śmiesz panu swojemu muzyki żałować. Myślisz, że jak mój ojciec

wyjechał do miasta, a wyście jego ziemię rozdrapali jak szakale, jak kruki, to już wszystko
wasze. Graj, ty kozi bobku, ty czarci wypierdku!

Prymista zaczął grać znowu. Bandyci tańczyli coraz zawzięciej, śpiewając. Ale po pół godzinie
prymista, opuszczając ręce z klawiszy, rozpłakał się na cały głos, mówiąc:

– Zabij, panie, zabij! Nie mogę już dłużej!
Wówczas Boruta, kiwając palcem na jednego z bawiących się, rzekł na cały głos:

– Jędrek, to ponoć twój kum. Naucz go moresu. Do wody z nim, do wody. Niech tam
otrzeźwieje i siły nabierze.

Krzyknęłam: – Jędrek! – ale albo mnie nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy. Biorąc prymistę za
koszulę, ciągnął go w stronę rzeki. Gdy tamten nie chciał iść zapierając się bosymi stopami w

trawie, trzepnął go pięścią po karku. Ludzie zapędzani przez bandę Boruty szli za
prowadzonym przez Jędrka prymistą. Trzęsła się ta ptaszkowata figurka, poszturchiwana co

chwila, popędzana kopniakami. Wstałam i ja z trawy, przykazując Kulasce i Józefowej, żeby się

60

background image

nie ruszały z miejsca. Jędrek podprowadziwszy prymistę nad rzekę kazał mu ściągnąć koszulę.

Zaświeciły w słońcu obciągnięte skórą żebra. Jędrek schylił się po akordeon i pomógł go
zarzucić prymiście. Wówczas podstawiając mu nogę zwalił go na ziemię. We dwóch: Jędrek i

jakiś chłopiec, którego nie znałam, wzięli prymistę za nogi u kostek i podnieśli z ziemi.
Trzymając go tak nieustannie, podeszli nad rzekę. Każąc mu grać, opuścili go nad samą wodę. I

prymista grał. Ale co chwila myliła mu się melodia. Opuścili go jeszcze niżej, zanurzając po
uszy w wodzie. Prymista grał ciągle, ale coraz koślawiej. Wtedy Jędrek z chłopcem zanurzyli go

po szyję w wodzie. Prymista jeszcze raz ruszył klawiszami i przestając grać opuścił ręce.
Akordeon rozciągając miechy piszczał na jednym wciśniętym basowym guziku. Po chwili

prymista zaczął się miotać w wodzie. Najwidoczniej się dusił, pił wodę, bo szły coraz szybsze
bańki. Trzepocząc nogami, z których obsunęły się nogawki wojskowych spodni, próbował się

wyrwać oprawcom. Wówczas krzyknęłam:
– Jędrek! Co ty robisz, Jędrek! Czemu go tak dręczysz? Puszczaj go natychmiast!

Jędrek drgnął i obejrzał się w moją stronę. Skinął na chłopca trzymającego razem z nim
prymistę. Rozluźnili dłonie zwarte na kostkach cienkich nóg. Prymista chlupnął do rzeki.

Zniknął pod wodą. Po chwili wypłynął, a tuż za nim akordeon. A Jędrek otrzepując dłonie
wspinał się po stromym brzegu do mnie. Podszedłszy na krok, stanął na baczność, zasalutował

i jakby składał raport, wrzasnął pełnym głosem:
– Do usług jaśnie pani sołtysce, dobrodziejce mojej! Rozkaz wykonany. Nie utopiłem go tylko

dlatego, że jaśnie pani sołtyska była tak łaskawa i zajęła się moim bratem, obmyła go i w ziemi
cichej, majowej, bez rozgłosu pochowała. Mądra ta nasza sołtyska, mądralina. Mędrszej nie

masz w gminie, co ja mówię, w powiecie. A w całej ojczyźnie niewiele.
Zrobiłam ten jeden dzielący nas krok i z całej siły zdzieliłam Jędrka w pysk. Poczułam, że jest

pijany. Zatoczył się albo udał, że się zatacza, i stając parę kroków ode mnie na baczność,
naśladując chłopięcy płacz, mówił rwącym się głosem:

– Za co, dobrodziejko moja, babuniu najdroższa, za co? Ja już chcę do domu, do mamusi i do
tatusia, na sianko słodziutkie, pod pierzynkę ciepłą. Już nie będę więcej. Paluszkiem nie kiwnę,

złożę rączki obie, uklęknę przy łóżku i paciorek zmówię za duszę braciszka, za babci
zdróweczko. Obyś nam, sołtysko, dobrodziejko nasza, całą wieczność żyła.

Znowu podeszłam do niego. Cofnął głowę udając przerażenie, że go uderzę. Wzięłam jego rękę
i ściskając w swoich, rzekłam:

– Wybacz starej, Jędruś. Ja nie chciałam wtedy. Ale ja nie mogłam, nie mogłam być dobra. Po
śmierci Pawełka. Wybacz mi, że nazwałam cię mordercą. Ale wróć do domu. Nie zabijaj więcej,

nie dręcz ludzi. Jędrek, nie maltretuj swoich. Bo ciebie zabiją, zatłuką jak psa, jak wściekłego
zwierza. I w rowie zakopią, zagrzebią w bajorze.

– Och, ty stara suko, ty cmentarna płaczko. Odejdź, bo zatłukę, zastrzelę, utopię. Odejdź, pókim
dobry. Mam dość twego płaczu, twojego lamentu, twych modlitw nad bratem. Udławże się

nimi.
– Jędruś, co ty, Jędruś. Chyba w głowie ci się pomieszało. Upiłeś się i gadasz niestworzone

rzeczy.
– Odejdź stąd, o Jezu, odejdź, ty jałowa wiedźmo. Trzymajcie mnie, chłopcy, bo mi ciemno w

oczach!
Nie pamiętam, kto wówczas podszedł do mnie, chyba któryś z moich chłopców i biorąc mnie za

łokieć, odciągnął od Jędrka. Podeszłam do Kulaski i Józefowej i usiadłam trzęsąc się z żalu, z
bezradności. Tak mogła, pocieszała mnie Kulaska. Odpychałam jej ręce, szepcząc tylko jedno

słowo: – Boże, Boże, Boże. Po chwili ktoś przystanął nade mną i stuknął obcasami. Podniosłam
głowę. Był to Boruta.

– Przepraszam was, sołtysko, za mojego żołnierza. Będzie przykładnie ukarany.
A spostrzegłszy Kulaskę, przykucnął wołając na cały głos:

– Chłopcy, do mnie! Zgadnijcie, kogo tu mamy. Patrzcie: czarownica, wiedźma nasza słodka!
A gdy chłopcy podeszli, odezwał się do Kulaski:

– Za godzinkę masz być w domu. Mamy z sobą coś niecoś, to nam upitrasisz. Chłopcy głodni
jak wilki.

Podniósł się z przysiadu i zwracając się do chłopców: – Za mną! – odchodził powoli. Gdy
ostatni z bandytów zniknął w wysokiej wiklinie, koło nas zaczęli się gromadzić ludzie ze wsi.

Początkowo myślałam, że chcą mnie pocieszyć. Ale gdy milczeli, gdym spojrzała na nich,
zakluło mnie z przerażenia w sercu. Nie wiem już, kto pierwszy podniósł za włosy Kulaskę, kto

pierwszy uderzył, kto dziesiąty. Upadła pod ciosami na trawę. Zasłaniając się rękami,
próbowała się podnieść na kulawej nodze, ale uderzana pięściami, kopana, znowu leciała jak

ubrany w za szerokie spódnice snopek. Zerwałam się na równe nogi, przecisnęłam się między

61

background image

kłębiącymi się ciałami i upadłam na kolana przed leżącą na trawie Kulaska. Zasłaniałam ją

rękami. Nad sobą słyszałam sapanie i coraz cięższe przekleństwa. Ktoś krzyknął:
– Ukamienować ją! Odciągnąć sołtyskę i ukamienować! Najpierw skumała się z diabłem, teraz z

bandziorami, wiedźma zatracona, starucha przeklęta, kochanica czarcia!
Wstałam z klęczek. Zobaczyłam, że poniektórzy z ludzi mają kamienie w zaciśniętych dłoniach.

Wrzasnęłam na cały głos:
– Nie dam! Nie dam jej zabić! Nie pozwolę! Zabijajcie ją razem ze mną!

Posypały się kamienie. Wrzasnęłam jeszcze raz:
– Bóg się was wyrzeknie! Wyrzeknie na zawsze! Czynię znak święty nad nią, znak pierwszy i

siódmy. Ona jest niewinna. Ona jest pod tym znakiem. Jest moja. Odejdźcie do domów. Kto ją
palcem ruszy, temu ręka uschnie. Jeśli nie za sprawą krzyża, to za sprawą jej szatana!

Powoli ludzie zaczynali ustępować i rozchodzić się z placu. Gdy zostałyśmy tylko we trzy z
Prorokiem, zeszłam do rzeki i zdejmując zapaskę, zamoczyłam ją w wodzie. Przetarłam twarz

Kulaski, jej poranione ręce i nogi. Któryś z kamieni uderzył ją w ramię. Nie mogła ruszyć ręką.
Ale wstała z trawy. Próbując iść, zachwiała się. Chciałam ją z powrotem posadzić, żeby

odpoczęła, ale ona zaczęła mówić:
– Nie, nie, Jadwigo. Nie mogę zostać. Muszę iść. Oni tam będą za godzinę. Jak mnie nie zastaną,

przyjdą na drugi dzień i na drzwiach powieszą, Jadwiniu, chodź ze mną, odprowadź mnie do
domu. Zostać tu nie mogę ani jednej chwili.

Wzięłam ją pod ramię. Józefowej kazałam zostać. Przechodząc koło jej domu, powiem Józefowi,
żeby przyszedł po nią. Krok za krokiem szłyśmy przez całą wiklinę, przez ogrody i jeszcze

kawałek przez wieś. Widać ludzie wyglądali przez okna, bo milcząca do tej pory Kulaska
zaczęła znowu mówić przerażona:

– Oni wyjdą! Zaraz wyjdą. Widłami mnie zadźgają, zatłuką cepami. Nie opuszczaj mnie,
sołtysko. Nie opuszczaj. Nie chcę zginąć jak wściekły pies.

Nie udało mi się jej uspokoić przez całą drogę na cmentarzysko. Chciała, żebym została u niej.
Nie mogłam. Nawet nie dlatego, że za chwilę miał się zjawić Boruta ze swoją bandą, z

Jędrkiem. Bałam się, że ktoś idzie za nami, że ludzie się o tym dowiedzą. Jeśli zostanę, wieś
pomyśli, że ja też opiekuję się bandą. Żegnając się z nią wbijałam jej chyba ze sto razy do głowy:

– Tylko teraz nigdzie nie wychodź. Nawet na cmentarzysko. Jak cię ludzie spotkają, gotowi cię
zabić. Nie wychodź, Jantoś. Nie wychodź. Niech cię Bóg strzeże.
Mędrzec i chłopiec
Dawnymi laty żył mąż uczony wielce, czytający z niebios jak z księgi otwartej. Przyjeżdżali doń królowie
radzić się w sprawach królestwa, a on z najbardziej pogmatwanego watka potrafił wyciągnąć myśl prostą
jak nić. Książęta przyjeżdżali wychudli, poczerniali z frasunku, a odjeżdżali jaśniejący, jakby im zapalono
w głowie słoneczko. Lud wreszcie przychodził na kolanach zdartych do krwi, a on go z ziemi podnosił,
przygarniał do siebie, skinieniem ręki wskazując poła złote od pszenicy, sosnowy stół z rozkrojonymi
bochenkiem chleba i dzbankiem wina, ubiór biedny, bo biedny, ale co tylko z krosien zdjęty.
Ale również przed nim znającym każdą literę zapisaną w wielkiej księdze niebios utajony był żywot
chłopaczka biednego, żyjącego w tym samym co mędrzec grodzie. Bo jeśli mędrzec był mądry mądrością, o
której mędrcom się nie śniło, chłopiec był dobry dobrocią, od której i w środku kamienia rosła lilia biała.
Nikt tak jak on nie potrafił pocieszać strapionych wdów i sierot, starców przegnanych z domów i
żebrzących pod kościołem, ułomnych na ciele i na umyśle, a nawet kalekich zwierząt zlizujących z
połamanych kończyn, z rozdartych boków jątrzący się ból, tudzież ptaszków osowiałych na śniegu i na
mrozie.
Żyli obok siebie ów mąż będący naczyniem mądrości i ów chłopiec, złota strzała szybująca w niebiosa, nie
wiedząc o sobie nawzajem. Nie słyszeli o sobie nawet wówczas, gdy mąż uczony był starcem
zgrzybiałym, a chłopiec mężem w sile wieku. Szanowano uczonego męża, otaczano opieką, zapisywano
skrzętnie każde zdanie, każde słowo płynące z jego ust. Czczono chłopca dobrego, bo tak go mimo
statecznego wieku nazywano, za życia świętymi obwołano. Za życia też podzielono jego ciało święte, jego
kostki przeczyste na relikwie droższe od złota, od kamieni szlachetnych. Koło mędrca, gdziekolwiek się
ruszył, gdziekolwiek usiadł, chodziło siedmiu skrybów spisujących skrzętnie wszystko, co powiedział.
Koło chłopca dobrego gród wartę zbrojną postawił, żeby w razie śmierci nie skradziono, nie rozdrapano
jego szat, jego ciała świętego.
Pierwszy zmarł mędrzec. Jego słowa spisane w księgi rozliczne, przepisywane wielekroć w klasztorach, na
dworach królewskich, uczą nas mądrości. W kilka lat po nim zmarł chłopiec dobry. Szaty i ciało jego
podzielono mieczem na wiele części, oprawiono w złoto, w ołtarzach umieszczono. Lud prosty klęcząc
przed tym chłopcem podzielonymi mieczem na tysięczne części, z czołem w pyle, z ustami w prochu,
dobroci się uczy.
12

Wyjąwszy piątki, kiedy u Kulaski ucztowały pańskie diabły, bywałam u niej prawie codziennie.

62

background image

Wymykałam się do niej późnym zmrokiem idąc po zastodolach między zbożami nagrzanymi

za dnia, dusznymi od upału. Nie chciałam, żeby wieś dowiedziała się, że u niej bywam.
Wymogłam też na radnych, żeby wartownicy chodzący po wsi i wokół wsi, uzbrojeni w

dworskie halabardy, pilnie strzegli przez cały czas domu Kulaski. Sądziłam, że nie ma jeszcze
potrzeby stawiania specjalnej warty przy domu Jantośki. Póki wieś wiedziała, że zachodzi do

niej banda Boruty, nikt nie ośmieliłby się podejść tam nocą i podpalić jej dom.
Kulaska po tym, co się stało nad Dunajcem, nie mogła przyjść do siebie. Wystarczyło, że na

drodze koło cmentarzyska zaskrzypiał spóźniony drabiniasty wóz, zarżał koń w odległej wsi,
głośniej niż zwykle pohukiwał lelek w okolicznych topolach lub też w komorze zachrobotała

spłoszona mysz, a zrywała się z ławki, biegła do drzwi i zamykała je na dębową zasuwę.
Siedziałyśmy na łóżku albo na ławce przysuniętej do chlebowego pieca. Zazwyczaj

siedziałyśmy po ciemku, jakoż Jantośka bała się zapalać naftową lampę. Powiadała, że bez
światła lepiej widzi, co się dzieje na podwórku, na cmentarzysku, a nawet na okolicznych

polach.
Przytulone do siebie, ona z twarzą zwróconą w stronę okna, nasłuchująca czujnie,

opowiadałyśmy sobie całymi godzinami o drobnych zdarzeniach, przygodach i zabawach z
dzieciństwa. Przymykając oczy widziałam siebie i Jantośkę na błoniu pod wierzbami. Z

wielkim krzykiem pędziłyśmy do tej wierzby, z której o zmroku wychodził archanioł Gabriel,
żeby którejś z kobiet czy też dziewcząt zwiastować dzieciątko. Przyjmowano go różnie. W

jednych domach padano na klęczki, zamiatano rozplecionymi warkoczami pyl spod jego stóp,
w innych przepędzano go z ganku rzucając za nim pociętym na szczapy drewnem, a nawet

szczuto go psami. Wówczas archanioł wracał do wierzby cały posiniaczony, w rozdartej sukni,
z pokaleczonymi łydkami i wnikał w dziuplę świecącą próchnem. Przykładając ucho do

wierzby słyszałyśmy, jak zlizuje ból z pokąsanych rąk i łydek, pochlipuje coraz ciszej i ciszej,
póki nie ogarnie go wzbierająca w wypróchniałej wierzbie senność.

Odchodząc od wierzby z uśpionym archaniołem Gabrielem, podchodziłyśmy na palcach pełne
trwogi, od której dostawałyśmy gęsiej skórki, do wierzby nadpalonej przez piorun. W niej

mieszkał Boruta, diabeł pański. Uderzając w jej pień wiklinowymi tykami, czekałyśmy, póki nie
wyleci z niej cichszy od snu gacek. Gdy ciemniał na tle jasnego nieba rozciągając niewidzialne

druciki, żegnałyśmy się prędziutko i szepcząc zaklęcie: – Boruta, Boruta, macierz twoja w
łańcuchy zakuta – czekałyśmy, aż nadpalona wierzba rozjarzy się od próchna. Wtedy ulatywał

spod niej scedzony cień liści. Biegłyśmy za tym cieniem żegnając się nieustannie. Cień
zazwyczaj znikał w dzikim bzie rosnącym koło karczmy Judki.

Ale wystarczyło poczekać kilka pacierzy, a z karczmy wychodził zataczając się któryś z
okolicznych chłopów. Wówczas na jego kark wskakiwał cień wierzbowy, a w gruncie rzeczy

Boruta. I miotał chłopkiem od rowu do rowu, od bajorka do bajorka. A bywało, że co bardziej
podchmielonych potrafił zaprowadzić nad jezioro, do lasu, a nawet wprowadzić na dach

drewnianego kościółka, skąd na cały głos rozlegało się pełne przekleństw i sprośności
śpiewanie. Nigdy natomiast nie mogłyśmy się doczekać powrotu Boruty do wierzby. Dopiero

rano dowiadywałyśmy się od ojców, od ludzi ze wsi o wozach ze snopkami zepchniętych w
zażabione stawy, o ochwaconych koniach, krowach z poutrącanymi rogami, studniach

zalanych naftą, dziewczynach znalezionych w łąkach i ściskających bezwstydnie rozebranego
do naga dworskiego parobka.

Otrząsałyśmy się z tych przywidzeń dzieciństwa przytulając się jeszcze bardziej do siebie.
Milkłyśmy na jakiś czas nasłuchując zwiezionego na stryszek siana, gruszek spadających z

gałęzi i rozbijających się o ziemię, psów koczujących na cmentarzysku i kąsających się o każdą
wygrzebaną kość. Milczenie przerywała zazwyczaj Jantośka, wspominając niedzielę nad

Dunajcem, jojcząc nieustannie: – Boże święty, Jadwigo, oni mnie zabiją, zatłuką na śmierć. –
Prosiłam ją wówczas, żeby mi opowiedziała o swojej matce lub babce. Kulaska zrywała się z

ławki, biegła do komory i przynosiła stamtąd drewnianą skrzynkę zamykaną na kłódkę.
Wyjmowała z niej srebrne szpilki służące do nakłuwania wizerunków ludzi, zwierząt, ptaków.

Jakieś puzdereczka z maścią, którą wystarczyło natrzeć wymię krowy, żeby przestała się doić,
czyjeś oczy, żeby oślepi na kilka tygodni, a nawet na rok, sznur, z którego odcięto wisielca, a

kawałek tego sznura przynosił dobry ożenek, wyjazd za morze, wyjęte zza krokwi, spod progu
uciułane przez pradziadków pieniądze.

Na koniec wyjmowała kamień trojakiego koloru: biały, czarny i czerwony, przyniesiony
prababce przez żmiję uratowaną od posiekania motyką. Gdy ten kamień przykładało się czarną

częścią do obolałego ciała, przebitego na wylot nożem, ropiejącego od czyraków, gnijącego od
puchliny wodnej, ból ustępował jak ręką odjął, a rany się zasklepiały. Potarcie oczu białą

cząstką kamienia sprawiało, że nawet ślepiec widział, jak w upalny lipcowy dzień, wszystkie

63

background image

skarby zakopane w ziemi, ukryte po kościelnych wieżach, pod progami domów, wrzucone do

studni, utopione w jeziorze lub na dnie rzeki. Czerwoną cząstką kamienia wystarczyło błysnąć,
aby tańczący na weselach, na festynach wyciągali noże, żołnierze jedzący kaszę z menażek

rzucali się na siebie z bagnetami, a ściskająca się na łące para zaczęła się okładać pięściami.
– Powiadasz, Jantośka, że te wszystkie rzeczy odziedziczyłaś po prababce. A tobie nigdy nie

przyszła chętka, żeby je wypróbować?
– Ani mi to w głowie postało. Bałam się ich jak morowej zarazy. Gdym przechodziła koło

skrzynki, ciarki przechodziły po mnie, bladłam i uciekałam stamtąd z krzykiem. Raz tylko
chciałam mieć ten kamień w ręce. Wówczas nad Dunajcem, gdy się rzucili na mnie, za włosy

ciągnęli, bili, rzucali we mnie kamieniami, chciałam im błysnąć przed oczami tym kamieniem,
żeby się pozabijali wszyscy na śmierć.

– To czemu tego wszystkiego nie wyrzucisz, nie zakopiesz w ziemi, nie spalisz?
– Matka mnie przestrzegała przed tym. Powiadała, że jak to wszystko wrzucę do wody,

zakopię w ziemi, prababka będzie przychodzić do mnie każdej nocy. Ale teraz jak chcesz,
możesz to wszystko wziąć i zrobić z tym, co ci się żywnie podoba. Prababka może do mnie

przychodzić. Nawet się ucieszę. Nie będę taka sama.
– Lepiej niech to wszystko zostanie u ciebie. Jak się trochę uspokoi, pomyślimy wówczas, co z

tym fantem zrobić.
– A wiesz, kiedyś na ten kuferek natknął się Boruta. Nie chciałam go otworzyć. Myśląc, że

ukrywam w nim jakiś skarb, zagroził mi rewolwerem. Zdjęłam kłódkę. Powyciągał wszystko
na stół. Najbardziej zaciekawił go kamień. Wprawdzie nie powiedziałam mu, jakim celom te

przedmioty służą, ale zdaje się, że on oglądając ten kamień błysnął jego czerwoną cząstką przed
oczami swoich kompanów. Jak myślisz, może to dlatego tyle nieszczęść u nas?

– E, tam. W każdym z nich jest taki czerwony kamień.
Milcząc, pogadując od czasu do czasu o tym i owym, potrafiłyśmy przesiedzieć do północy.

Wychodząc od Kulaski spotykałam na drodze prowadzącej koło cmentarzyska uzbrojonych w
halabardy wartowników. Siedzieli zazwyczaj pod wierzbą na rozłożonych kurtkach czy też

marynarkach, pogryzając wczesne gruszki, ćmiąc skręconą w kawałek gazety machorkę,
popijając z półlitrówki buraczany bimber. Zatrzymywałam się na chwilę przy nich, żeby

sprawdzić, jak też wywiązują się z powierzonego im obowiązku. Gdy odchodziłam, zawsze
któryś z nich wołał za mną:

– A Kulaski nawet diabeł nie upilnuje. Spalą ją jak nic. Będziecie widzieć, że spalą.
– Gadacie tak, jakby za chwilę któryś z was miał podłożyć pod jej strzechę wiecheć zapalonej

słomy.
– Co wam przyszło do głowy, sołtysko. Kazaliście nam pilnować, to pilnujemy. Ale we wsi tak

gadają. Nawet poniektórzy wychodzą w nocy i patrzą, czy się Kulaska już nie pali.
– Kto gada?

– Kogoś specjalnie wskazać palcem nie da rady. Różni różnie gadają. Wystarczy zajść do
sklepu, posiedzieć nad Dunajcem w niedzielę, postać pod kościołem, a wielu rzeczy można się

dowiedzieć.
Nie chciałam ich wypytywać dalej, chociaż byłam pewna, że gdybym im przyniosła

półlitrówkę, wymieniliby mi wszystkich z nazwiska rozpowiadających o spaleniu Kulaski.
Wydawało mi się to nieprawdopodobne, żeby to mógł być ktoś ze wsi, chociaż po tym, co się

stało nad Dunajcem w niedzielę, wszystkiego się można było spodziewać. Poza tym gdzieś w
głębi siebie godziłam się na to podpalenie, byle tylko dali spokój Kulasce. Myśląc o tym

pożarze, czując go niemal za plecami, przypomniałam sobie owe obrazy zniesione przez
Jantośkę dwa dni temu ze strychu.

Właśnie dwa dni temu idąc sprawdzić, czy pszenica na dworskim polu nadaje się do koszenia,
wstąpiłam wcześniej niż zwykle do przyjaciółki. Zastałam ją siedzącą na podłodze, omiatającą

gęsim skrzydłem rozłożone przed nią oprawione w osikowe ramki obrazy. Wzdrygnęła się
widząc mnie wchodzącą do izby. Próbowała nawet pozbierać owe obrazy i wsunąć je pod

łóżko. Początkowo sądziłam, że są to obrazy świętych pańskich.
– Widzę, Jantośka, że zabrałaś się do porządków. Obrazy świętych z kurzu omiatasz, olejem

rzepakowym przecierasz. Ano słusznie. Odpust za pasem. Poza tym przy robocie przestaje się
myśleć o nieszczęściu i o krzywdzie, jaka cię, biedaczko, spotkała.

– To nie są obrazy świętych. Chciałam je ukryć przed tobą, bo nikt oprócz ciebie jeszcze ich nie
widział.

– To może są to obrazy takie jak we dworze przodków twoich dawnych lub takie, żeby oczy
ucieszyć. Ludzie powiadali, że twój pradziadek malował wszystkie kapliczki przydrożne,

rzezał w drewnie Chrystusiki i rozstawiał po okolicznych lasach.

64

background image

– Ani one święte, ani dworskie. Pradziadek też tych obrazów nie malował. Popatrz na ścianę,

wisi tam Męka Pańska i Matka Boża malowana przez pradziadka, a teraz spójrz na te obrazy na
podłodze. Jedne do drugich niepodobne. Prababka je skądś wytrzasnęła za spory grosz, czy też

kazała komuś z miasta namalować. Uklęknij, przypatrz się im dobrze. Nie ma na nich ani
człowieka, ani zwierzęcia, ptaka, drzewa, rośliny najdrobniejszej. Same jakieś litery, cyfry

rozliczne, koła, kwadraty, kule ogniste, parę gorejących języków, wyrwanych obcęgami z
gardła.

– Rzeczywiście, dziwne to obrazy. A nie wiesz czasem, czemu one miały służyć?
– Matka wyciągnęła je tuż przed śmiercią z kufra i pokazał mi je. A gdym je sobie dobrze

obejrzała, zaklęła mnie, żebym nikomu nie poważyła się ich pokazywać. Powiadała, że
prababka wieszała je na frontowej ścianie domu wówczas, gdy paliła się cała wieś, gdy Dunajec

występował z brzegu lub gdy zaczynano szeptać o zbliżającej się zarazie na bydło, pomorze,
cholerze i dżumie. Wieszała je również wtedy, modląc się do nich przy pomocy jakichś

mongolskich czy też kitajskich pacierzy, gdy wiadomo było, że będzie nieurodzaj. Powiadała: –
Jak widzisz, moja córko, tych obrazów jest siedem. A każdy z nich wyobraża jedno ludzkie

nieszczęście. A pierwsze z tych nieszczęść nazywa się głód, a drugie – zaraza, trzecie – powódź,
czwarte – pożar, piąte – choroba, szóste – wojna, siódme – śmierć. Każdy z tych obrazów

wywieszało się wówczas na ścianie domu, gdy naszą rodzinę spotykało jedno z tych nieszczęść.
Tak robiła prababka i babka. Ja już nie pamiętam, który z tych obrazów wyobrażał śmierć, a

który chorobę. Jeszcze gdy byłam młoda, gdy jaśniej było w mojej głowie, pamiętałam
wszystko, co mi o tych obrazach opowiadała babka. Ale na starość pozapominałam

dokumentnie. Wiem tylko, że ten z cyfrą trzy i siedem wieszałam przez długi czas na ścianie,
gdym się zorientowała, że urodziłam cię kuternogą. Gdy nie pomogło, zdjęłam go ze ściany i

schowałam na strychu. Wywietrzały mi też z głowy wszystkie słowa poukładane w pacierze
czy też w litanie, jakie należało wypowiadać zawieszając owe obrazy. Aha, jeszcze pamiętam,

że ten z ognistymi językami wiesza się, gdy jest burza, na wypadek pożaru
rozprzestrzeniającego się po wsi czy też pochłaniającego przestałe zboża. Poczekaj, córeczko,

zdaje mi się, że kawałek modlitwy związanej z tym obrazem jeszcze pamiętam. Chyba
zaczynała się tak: – Litero przedwieczna od języka starsza, cyfro gorejąca, wybaw nas od ognia.

Wysyłam cię, litero, na sto sążni przed mój dom, żebyś była jako wody ściana, jako gardziel
smocza, jako ziemi wał. Od pożogi nas ocal. Litero przedwieczna, cyfro gorejąca, dam ci pić z

jagnięcia, z zarżniętego wieprza i z każdej zwierzyny, której dotknie nóż, jeśli nas nie wliczysz
między pogorzelców, nie wywołasz głośno z imion popalonych.

Jak widzisz, szukam teraz tego obrazu i nie mogę znaleźć. Wszystkie są do siebie podobne.
Och, Jadwigo, żebyś miała lepszy wzrok, tobyś mi pomogła. Nie chciałam ci o tym mówić, ale

czuję, całą duszą czuję, że ten obraz będzie mi potrzebny.
– Ubrdało ci się, Jantośka. Ciągle o tym myślisz. Jeszcze w głowie pomiesza ci się od tego

myślenia. A gdyby, nie daj Boże, coś się nawet stało, to żaden obraz i tak nie pomoże.
– Jak się coś stanie, będę je wieszać po kolei. Padnę na kolana i będę śpiewać na cały głos ten

pacierz prababki.
– Możesz nie zdążyć.

– A widzisz, widzisz, Jadwigo, ty też o tym myślisz. Wracając teraz do domu, miałam przed
oczami te siedem obrazów leżących na podłodze i pochyloną nad nimi Kulaskę. Próbowałam

nawet wybrać spośród nich ten z ognistymi językami, żeby go zawiesić na domu Jantośki. Ale
zacierały mi się w oczach jego cyfry i litery, spalały je ogniste języki. Słyszałam za sobą

trzeszczący ogień, czułam całymi plecami gorąc buchający z płonącego domu, widziałam ludzi
rozrywających osękami płonące krokwie i belki, żeby się prędzej obróciły w popiół i perzynę,

ludzi biorących się za ręce i tańczących wokół płonącego domu, śpiewających radośnie: –
Kulaska się pali, stara wiedźma płonie. Patrzcie, jaki ogień. Diabeł go podsyca. Pali się, Kulaska

pali się, och, pali.
Z tym obrazem płonącego domu weszłam do izby i usiadłam na łóżku. Niemal namacalnie

czułam, że mam całe ręce w bąblach od wynoszenia z pożaru rozlicznych przedmiotów,
opalone włosy, poparzone stopy. Złapałam się na tym, że zaczynam postękiwać z bólu.

Przeżegnałam się i odpędzając od siebie płonący obraz, próbowałam się zdrzemnąć. Ale sen
wymodlony w tylu pacierzach, wzdychaniach, zaklęciach, nadal nie przychodził. Chciałam

sobie przypomnieć, jaki też mamy dzień, miesiąc, rok. Coraz częściej łapałam się na tym, że
zdarzenia z całego tygodnia widzę w ciągu jednego dnia, a nawet paru godzin. Bywało również

odwrotnie. Na przykład owo nieszczęście Kulaski rozciągnęło się prawie na cały tydzień. Od
paru tygodni orientowałam się w czasie jedynie po coraz bardziej bielejącym zbożu, po sadach,

w których dojrzewały wiśnie i gruszki, po przyjeździe moich chłopców z miasta. Ale nawet

65

background image

wówczas nie bardzo byłam pewna, jaki mamy miesiąc, rok. Gdyby się komuś chciało, mógłby

mi wmówić, że od czasu odebrania Proroka upłynęło kilka zim, wiosen, lipców i sierpniów.
Teraz też ledwie odpędziłam sprzed oczu płonący dom Kulaski, widziałam żniwa na

dworskich polach. Nie byłam tylko pewna, czy to są pierwsze żniwa, czy też dziesiąte. Co
więcej, nie mogłam sobie przypomnieć, czy te żniwa już były, czy dopiero jutro rano wyjdę na

dworskie pola razem z fornalami, z najbiedniejszą częścią wsi. Jakby ktoś w tej chwili kosił w
mojej izbie, miałam w uszach chrobot podcinanej kosą pszenicy ześlizgującej się z ostrza na

pokos i furkot uciekających przepiórek. Nie byłam tego pewna do samego rana.
Na wszelki wypadek, gdy zrobiło się jasno i ptaki w sadzie jęły coraz głośniej śpiewać,

zerwałam się z łóżka i zawijając w chustkę kromkę chleba z serem wybrałam się na dworskie
pola. Idąc drogą jeszcze nie obeschniętą z rosy, wróżyłam sobie z zerwanego ślepia. Ostatni

płatek wyrwany z korony powiedział mi, że już jest po żniwach. Przystanęłam na drodze, żeby
zawrócić, ale nie dowierzając wróżbie szłam dalej, żeby to naocznie sprawdzić. Znalazłszy się

na dworskich polach, odetchnęłam z ulgą. Pszenica, pochylona lekko przez majowe czy też
czerwcowe burze, obsychała trzeszcząc na coraz wyższym słońcu. Weszłam w środek pola

przygarniając pełnym naręczem nabite ziarnem kłosy. Przypomniało mi się, jak za panieńskich
lat i pierwszych lat małżeństwa biegałam nocą po tym polu pełnym dojrzewającej pszenicy,

żeby urodzić dziecko. Teraz przygarniając pszenicę myślałam o Proroku i o chłopcach uczących
się w gimnazjum. Na tym zamyśleniu w samym środku zboża zastali mnie pierwsi kosiarze.

Któryś z nich zawołał do mnie:
– Ranny ptaszek z sołtyski. Można powiedzieć, skowronek. Nawet karbowy tak wcześnie nie

wstawał.
– Jaki tam skowronek. Wyszłam wcześniej, bo sypiać nie mogę, o czym wszyscy wiecie.

– Tak tylko gadacie, a w gruncie rzeczy przyszliście, żeby się przekonać, jak też fornale
gospodarzą na swoim.

– Przyszłam, bo obiecałam, że przyjdę. Na wiosnę rozdzieliłam oziminę między was, wyrosła
szczęśliwie, okwitła, zawiązała się w kłosy cięższe od żelaza, to wypada teraz, żebym pierwsza

napoczęła żniwa. Który da mi kosę?
Podszedł do mnie ojciec owczarza zabitego w maju, zdjął kosę z ramienia, przetarł ostrze

rękawem koszuli, a wręczając mi ją, pokłonił się nisko, po trosze mnie, a po trosze pszenicy.
Wbiłam kosisko w ziemię i biorąc z rąk owczarza wyjętą z kuski osełkę, przejechałam trzy razy

po jej wyklepanym ostrzu. Zadzwoniło w polu. Równocześnie rozdzwoniła się sygnaturka na
jutrznię. Fornale pozdejmowali wyświechtane kapelusze i poniemieckie czapki. Nie wiedziałam

tylko, czy na odgłos kosy, czy też sygnaturki. Splunęłam w dłonie i biorąc kosę do rąk,
przeżegnałam nią pole. Powolutku, bom przecież źle widziała, wybrałam ostrzem jedno źdźbło

i ścięłam je koniuszkiem kosy. Któryś z fornali schylił się po nie, roztarł kłos na dłoni,
zdmuchnął plewy. Wyciągnął do mnie dłoń pełną ziarna. Wzięłam jedno, a rozgryzając je,

rzekłam: – Oby chleb toczył się kołem po tym polu. – Za moim przykładem poszli fornale.
Rozgryzając ziarna wypowiadali swoje życzenia. Nie brakło w nich kołaczy, zacierki,

racuszków, pączków, naleśników, bulek, bucht i precli. Z jednego kłosa starczyło ziarna dla
wszystkich, na wszystkie życzenia.

Mając przed sobą złocącą się pszenicę, a w gruncie rzeczy toczące się bochenki chleba, kołacze z
twarogiem, pełne miski pierogów i klusek z makiem, zamachnęłam się kosą na długość całego

ramienia. Chrupnęła ścięta przygarść osypując się po ostrzu na ścianę pszenicy. Zamachnęłam
się po raz drugi, trzeci i dziesiąty. I nabierając wprawy, wyrównując krok, kładłam pokos za

sobą. Doszłam do pierwszej miedzy, rozdzielającej pańskie pole na fornalskie poletka.
Zatrzymałam się na chwilę, na mgnienie oka. Postanowiłam kosić dalej nie zważając na miedze,

na polną drogę wyoraną przeze mnie z wiosennej oziminy i jeszcze tu i ówdzie porosłą
źdźbłami pszenicy. Przy którejś z kolei miedzy zabrakło mi tchu. Przystanęłam, żeby zdjąć

chusteczkę z głowy i obetrzeć z twarzy i z szyi ściekający pot. Żaden z fornali nie kosił.
Wszyscy szli za mną ze swoimi kobietami, z dziećmi. Odsapnąwszy ociupinkę, jęłam kosić

dalej. Przy ostatnim fornalskim poletku pociemniało mi w oczach, prawie nie czułam rąk i
ramion, zataczałam się zaplątawszy się w wyżej ściętą słomę. Alem się zawzięła i dokosiłam do

końca. Dopiero gdy ostatnie źdźbło rosnące na drodze opadło na kurz, wypuściłam z rąk kosę i
klapnęłam na pokos. Podbiegł do mnie któryś z fornali, podając mi dzbanek ze zbożową kawą.

Piłam, jakby we mnie w środku wszystko popękało od upału, od nadmiernego wysiłku. Gdy
odjęłam dzbanek od ust i przetarłam z potu twarz, zobaczyłam, że fornale związali pierwszy

snopek z pszenicy, postawili go na drodze i podpalają. Krzyknęłam do nich:
– Co robicie?

– Dziedzica palimy. Duszę jego i duszki dziedzicowskich przodków zagnieżdżone w zbożu.

66

background image

– A, to z Bogiem, palcie.

A gdy ze snopka została kupka perzyn i popiołu, fornale zaczęli to wszystko deptać bosymi
stopami, póki nie zmieszali z głębokim po kostki kurzem polnej drogi. A depcząc popiół po

spalonym snopku, a w gruncie rzeczy po dziedzicu, po jego duchu, duszkach dziedzicowskich
przodków, wykrzykiwali nieustannie:

– Byłeś panem, a jesteś perzyną, popiołem, pyłem, niczym. Odtąd będziemy po tobie chodzić, a
ty nam nawet nie potrafisz zranić bosych nóg, nie dosięgniesz nas batem, szpicrutą, dębowym

kołkiem, przekleństwem. Będziemy po tobie jeździć okutymi wozami i połamiemy twoje kości
na pył, na popiół, na wapno gaszone. I trawa na tobie porośnie. A my na nią wygonimy nasze

krowy i konie, nasze owce i kozy. Wyskubią cię do ostatniego piórka, przeżują, strawią,
wyłajnią się tobą postękując z ulgi.

A gdy z kupki popiołu nie zostało ani śladu na polnej drodze, fornale podeszli do berbecia
ledwie zaczynającego raczkować, owinęli go w zgrzebne prześcieradło i zawiązując w snopek

pszenicy, postawili na tym samym miejscu, na którym co tylko spłonęło zboże wyobrażające
dziedzica. A tańcząc wokół snopka z dzieckiem wyśpiewywali jakieś stare żniwne pieśni, pełne

gorącego chleba wyjętego co tylko z pieca i jeszcze oddychającego. A gdy pieśń się skończyła,
przystawali, kładli ręce na kłosach, na głowie wrzeszczącego wniebogłosy berbecia i powiadali:

– Plącz, plącz, kruszynko, wypłacz się do woli. Myśmy też płakali, gdy byliśmy mali. Ale z
głodu, z głodu, synku. A ty będziesz syty, zawsze będziesz syty. Masz chleba po szyję, po

dziurki w nosie, po ciemię. Chleb cię przerasta. Nigdy go nie przejesz. Chociażbyś go jadł za
dnia i w nocy przez sen, choćbyś sobie dobrał do jedzenia siedmiu takich jak ty, dwunastu.

Wreszcie rozwiązali snopek i wyjęli ze zboża wrzeszczącego dzieciaka. Matka, odwijając go z
płachty, rozpięła stanik, wyjęła pierś i podsunęła pod wykrzywione od płaczu usta sutkę z białą

kroplą mleka. Dziecko przestało płakać i wbijając rączki w pierś jęło ssać zachłannie, dławiąc się
mlekiem. Rozluźnione w sobie, zapominając przy piersi o całym bożym świecie, uniosło nóżkę i

siusiało jak psiak. Któraś z kobiet zaklaskała w dłonie. Fornale ryknęli śmiechem. I prawie
chóralnie wykrzyknęli: – A siusiaj, siusiaj sobie na zdrowie. Choćby cały dzień. Siusiasz przecie

na swoim. Nikt cię nie przepędzi.
Dopiero gdy dziecko oderwało się od piersi i prawie natychmiast zasnęło na rękach matki,

podszedł do mnie ojciec zabitego owczarza i wyjął mi kosę z rąk. Zanim podniosłam się ze
snopka, fornale już się rozchodzili, każdy do swojego poletka. Poszłam za nimi. Podbierać

pokosu nie mogłam, bolało mnie serce i brakowało mi tchu. Ale to na jednym, to na drugim
poletku, gdzie kosiarz był lepszy, robiłam powrósła, związywałam snopki. I nie odeszłam z

pola ani na południe, ani na podwieczerz, póki nie skoszono ostatniej przygarści pszenicy.
Wówczas zeszliśmy się wszyscy przy drodze, na której spalono pierwszy snopek wyobrażający

dziedzica. Siadając na snopkach powyciągaliśmy, co tam kto miał do jedzenia. Ocierając pot z
czoła pałaszowaliśmy w milczeniu chleb przełożony serem, posmarowany masłem, jajka na

twardo, zapijając od czasu do czasu zabielaną zbożową kawą. Syci, obolali z przemęczenia, że
czułeś jak drzazgę każdą kosteczkę w sobie, uśmiechaliśmy się do siebie, jakbyśmy przed

chwilą odeszli od konfesjonału czy też od ołtarza, gdzie nam przewiązywano ręce stułą.
Pierwszy owo milczenie przerwał jako najstarszy ojciec owczarza:

– No to co, sołtysko, kiedy robimy dożynki i festyn?
– A bo ja wiem? Może w takim czasie, gdy tyle nieszczęść na nas spada, nie godzi się bawić.

– Godzi się, godzi. Ja wiem najlepiej, że się godzi. Syna mi bagnetem zadźgali, do drzwi
pałacowych przybili, ale ze starą zatańczę. Zastąpię mojego syna w tańcu.

– To może pod koniec sierpnia, kiedy omlócicie pszenicę, żeby było z czego to i owo upiec.
– Dobrze, sołtysko. Trzymam was za słowo.

Przyszedłszy do domu umyłam się w nagrzanej na słońcu wodzie i na ślepo, prawie po ciemku
rozczesałam rogowym grzebieniem rozplecione z warkocza włosy. Bolały mnie ręce i

opuchnięte bardziej niż zazwyczaj nogi. Nie miałam nawet siły obwiązać ich w szmaty
namoczone w wywarze rumiankowym. Zwaliłam się na łóżko i zanim zdążyłam o

czymkolwiek pomyśleć, zasnęłam. Pamiętam, że pierwszy raz od dzieciństwa nic mi się nie
śniło. Był to sen kamienia, ściętego drzewa, ustrzelonego ptaka, powalonego na mech

zwierzęcia. Gdym się przebudziła, w izbie pełno było światła. Po ryku czochrającej się w oborze
krowy zorientowałam się, że musi być koło południa. Plasnęłam z radości w dłonie i jak

młódka zeskoczyłam z łóżka.
Krzątając się po oborze i po izbie, pierwszy raz od wielu tygodni śpiewałam półgłosem

piosenki zapamiętane z festynów i wesel. Śpiewając te pełne mirtu, czerwonych jabłuszek, siana
zwiezionego do stodoły piosenki, zapomniałam o godzinkach i porannym pacierzu. Co tam

pacierze, pomyślałam sobie. Stwórca może ociupinkę poczekać na nie. Na pewno uszy go bolą

67

background image

od naszego ciągłego molestowania. Chociaż po prawdzie za ten sen zesłany mi tej nocy

powinnam obejmować każdą przydrożną figurę, dać na dziękczynną mszę z kopę jajek, a może
nawet koguta na dodatek. Ale pomyślawszy o tym, jakby mnie diabeł opętał, weszłam do sieni

i rozsypując garść pszenicy zwabiłam pieśniarza moich bezsennych nocy, wzięłam go za nogi i
ucięłam mu siekierką łeb na olszynowym pniaku. Wyrzucony w grządkę z marchwią i

pietruszką, miotał się chyba jeszcze przez zdrowaśkę. Dobrze ci tak, Jancykryście, to przez
ciebie nie mogłam zasnąć. Zamiast na grzędzie, na drabinie wiodącej na stryszek, piałeś w mojej

głowie, w mózgu moim obolałym od bezsenności. A teraz cię oskubię, ugotuję i zjem, bom
głodna jak karmiąca wilczyca. Nie masz pojęcia, jaka jestem głodna. Jakbym przez miesiąc

pokutowała w lesie o samych korzonkach i wodzie.
Czekając, aż się kogut ugotuje, rozmyślałam o dożynkach i festynie. Postanowiłam, że na

dożynki i festyn zaprosi się całą wieś. Tak jak się prosi na kmiece wesele. Ludzie poprzynoszą
co trzeba, a weselne kucharki przyszykują wystawną ucztę. Będziemy jeść cały dzień i całą noc i

bawić się do upadłego. Niech się dzieje, co chce, będziemy się bawić. Dość tego płaczu
żałościwego, obmywania zabitych, przysypywania ziemią, śpiewania pokutnych psalmów,

rozmyślania po nocach, co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc. Początkowo myślałam, żeby to
wszystko urządzić jak zwykle, na błoniu pod wierzbami. Tam przecież od wieków bawiła się

nasza wieś. Ostatecznie zdecydowałam, że ucztować i tańczyć będziemy pod dworskim sadem,
a na wypadek deszczu we dworze.

Myśląc o tym wszystkim ledwie mogłam dojeść nogę i skrzydełko kogucie. Odsunęłam miskę i
zawiązując pod brodą tybetkę, popędziłam na wieś. Pogadawszy z radnymi, w te pędy

wypchnęliśmy gońca na wieś, żeby zwołał zebranie na wieczór. Siedząc na kamiennych
schodkach domu ludowego zacierałam ręce słysząc głos trąbki zwołujący ludzi na zebranie.

Wprawdzie do wieczora było jeszcze sporo czasu, ale nie ruszyłam się z miejsca, póki z
okolicznych domów nie zaczęli wychodzić pierwsi gospodarze.

Spodobał się ludziom pomysł urządzenia uczty i festynu. Powiadali: – Toż wojna się skończyła,
a myśmy do tej pory jeszcze nie tańczyli.

– Natańczysz się ty, natańczysz. Jak w niedzielę nad Dunajcem. Przyjdą oni, babę ci z objęć silą
wezmą, a jak się postawisz, jedno słówko piśniesz, w bok ci kolbą dadzą, a może utłuką.

– Nie przyjdą. Powiadam wam, że do całej wsi nie przyjdą. A choćby przyszli, damy sobie z
nimi radę. Wartę wokół dworu postawimy, a jakby co do czego doszło, to rzucimy się na nich,

rozbroimy i do miasta jak barany odstawimy.
– A niechaj przychodzą. Co nam mogą zrobić. Jakbyśmy się tak wszystkiego bali, dawno by nas

na świecie nie było.
Ostatecznie uradziliśmy, że festyn odbędzie się w ostatnią niedzielę sierpnia. Na kilka dni

przed festynem ludzie znosili do dworu mąkę, masło, jaja, sery. Z każdego też domu
przyniesiono kurę lub kaczkę. W piątek zabiliśmy dwie podworskie świnie przeznaczone dla

chłopców i byczka. Na kiełbasy. Również tego dnia kilka kobiet jęło zaczyniać ciasto na kołacze,
buchty i fikuśne ciastka. W sobotę prawie pół wsi kręciło się po dworskim majdanie. Zarzynano

ptactwo, skubano, ćwiartowano na części i warzono z jarzynami na dwóch dworskich
kuchniach szerokich jak klepisko, w miedzianych kotłach, w pobielanych saganach, w garach

zniesionych z całej wsi. Co godzina z dworskiego pieca wyciągano tacki z kołaczami pełnymi
twarogu, kruszonego ciasta, jabłek i śliwek. Układano to wszystko na słomie rozciągniętej w

jadalni. Ciastka ociekające masłem zsypywano do drewnianych skrzyń, w których
dziedzicostwo przechowywali bieliznę. Sagany pełne warzonego drobiu, tłustego rosołu

ściągano z rozpalonych do białości blach i studzono w spiżarni wyłożonej białymi kafelkami.
Tam też pod wieczór przyniesiono pełne kosze co tylko uwędzonych kiełbas, boczków i

polędwic.
Pod sadem cieśle zbijali z tarcic ogromny stół w kształcie koła. Obliczono, że za stołem

zasiądzie przeszło pięćset osób, nie wliczając w to dzieciarni. Nie zapomniano też o platformie
do tańca. Zbito ją tak zmyślnie, że pośrodku stał wiekowy dąb pamiętający ponoć hetmana

Czarnieckiego. Pod tym dębem hetman, pobiwszy Szwedów, potopiwszy ich w Wiśle, jadł
upieczoną nad ogniskiem gęś, ćwiartując ją wyczyszczoną w piasku szablą. Pod sadem, koło

dworu, kręciły się chyba wszystkie wiejskie kundle. Rozciągały po majdanie, po krzakach, za
dworskimi gumnami wyrzucone bebechy i poodcinane ptasie rapy. Wodziły się przy tym za

łby, gryzły, warczały. Ktoś obcy przejeżdżając koło dworu mógłby pomyśleć, że obok jest co
tylko opuszczone pobojowisko.

W niedzielę, ubrawszy się w suknię, w której brałam z Michałem ślub, w trzewiki sznurowane
do połowy łydek, zapinając pod szyją siedmiosznure prawdziwe korale, siedziałam przy oknie,

czekając na jutrznię. Ledwie pojaśniało nad sadami rosnącymi koło rzeki, wyszłam z domu. We

68

background image

dworze były już prawie wszystkie kobiety. Wyjęłam z kieszeni pęk kluczy i zaczęłam otwierać

przyniesione z domu ludowego skrzynie pełne porcelany, kryształów i szkła, noży, widelców i
łyżek. Po czym weszłyśmy na piętro do jadalni, skąd z odemkniętych szaf zabrałyśmy

wszystkie białe obrusy. Taszcząc skrzynie z porcelaną, szkłem i srebrem, weszłyśmy pod sad.
Kilka kobiet zaścielało stoły obrusami, a ja z pozostałymi układałyśmy na nich talerze, łyżki,

noże i widelce. Nie bardzo wiedziałam, jak się to robi, ale wszystko po porządku wytłumaczyła
mi kucharka dziedzica. Koło każdego talerza kładłyśmy gałązkę mirtu lub asparagusa. Byłyśmy

gotowe, zanim zaczęto dzwonić na prymarię. Staruszkowie, idący do kościoła, zatrzymywali
się koło dworskiego płotu, wsadzali trzęsące się głowy między sztachety i pociągając

nozdrzami połykali ślinkę.
Po drugiej mszy zjawiło się we dworze moich dwunastu chłopców. Przetrząsając zimą

dworskie szafy spostrzegłam, że jest w nich sporo wyszywanych srebrną i złotą nitką ubiorów.
Wpychałam teraz chłopców w te stroje, żeby w czasie uczty byli naszymi paziami. Gdy

przebranych zobaczyły kobiety pilnujące kuchni, zaklaskały z zadziwienia w ręce:
– Jakby wyszli z obrazu, na którym ucztuje król lub książę. Matko Przenajświętsza, przecież to

aniołki.
Koło południa pod sad weszła kapela. Muzykanci stroili instrumenty ogryzając od czasu do

czasu kurze udka. Zaraz po sumie pod sad weszła prawie cała wieś. Muzykanci grali
weselnego marsza. Wraz z moimi chłopcami rozsadzałam wszystkich wokół okrągłego stołu.

Kucharki przyniosły gary z rosołem i makaronem. W parę pacierzy wszyscy mieli talerze
napełnione po brzegi. Kapela zagrała kujawiaka. Wyposzczeni ludzie, nie jedzący

najwidoczniej od rana, czekający na ucztę, chwycili za łyżki. Melodię kujawiaka coraz częściej
przerywało rytmiczne siorbanie, mlaskanie, delektowanie się pełnym tłuszczu rosołem,

makaronem zaczynionym na jajkach, pokrajanym na cieniutkie niteczki, nabieranym do pełna
srebrnymi łyżkami z wybitym na ich trzonkach herbem. Widać było, że te ciężkie łyżki

zawadzają rękom nawykłym do drewnianej warząchwi. Moi chłopcy przystawali za tymi,
którzy w żaden sposób nie mogli sobie poradzić z ciężkim srebrem, przyciskali im ręce do

boków, uczyli trzymania łyżki za trzonek w trzech palcach, donoszenia strawy do ust bez
nachylania się nad talerzem. Początkowo ludzie protestowali opędzając się od paziów, jak od

much naprzykrzonych, rozwalali się łokciami na stole, z twarzami zanurzonymi niemal w
rosole. Ale poszturchiwani przez sąsiadów, prostowali się, czerwienieli i próbowali jeść po

pańsku. Powiadali: – Ano, widać tak trzeba. Panowie uciekli, łyżki i talerze zostawili. Nie
wypada z takich naczyń siorbać po chamsku.

– Nieście, kumie, strawę powoli, powolutku do gęby, to trochę przestygnie. Nie spieszcie się,
nie gwałtujcie tak z tym jedzeniem. Panowie potrafili nad jedzeniem prześlęczeć parę pacierzy,

potrafimy i my. Takie delektowanie się jedzeniem, rozmazywanie językiem po podniebieniu
każdego oczka na rosole, każdej nitki klusek, drażni powonienie i zmysł dotyku, źrenicę cieszy

i ucho mile łechce. Oj, wiedzieli panowie, wiedzieli, jak spożywać dary boże. Nie tak jak my, jak
te dworskie woły, podkościelni żebracy, kundle zziajane gonieniem za zwierzyną po lesie,

łapaliśmy prażone ziemniaki, połykali w całości, łykali jałowe kasze, postne prażuchy, nie
dotykając ich językiem, wargą, podniebieniem. Wlatywało wszystko do żołądka, parzyło

bebechy, aż się człowiek skręcał z bólu, skowyczał, jojczył nieustannie, póki nie dorwał się do
wiaderka z wodą, nie nachłeptał jak bydlę stojące cały dzień na upale.

– Oj, co prawda, to prawda. A po takim jedzeniu kundlówskim na chybcika, na łapu capu,
czułeś w maćku żaby nie żaby kumkające, kule skrzeku przemieszczające się od przełyku do

przeciwnego końca, zamulone trawy spłukane deszczem, wodorosty poruszające się na dnie
jeziora. A po wielu latach takiego jedzenia bolało cię w środku, ssało w dołku, jakby się w tobie

źrebak kocił i kopytem wierzgał, jakbyś siłę nieczystą rodził, która, nie chcąc z ciebie wyjść na
światło boże, przyssała się do samego środka twojej istności i wypija z ciebie tłustość wszelaką,

dech, a nawet pomyślunek.
– A mało to takich między nami, którzy od tego chapania wrzątków, rozprażonych na ogniu

straw wszelakich schną coraz bardziej, w oczach marnieją, że po paru latach patrząc na takiego
widziałeś przezeń i las, i góry za lasem. A kosteczki mogłeś w nim policzyć gołym okiem z

odległości stajania. A jak taki Boga przy ołtarzu przyjął, widziałeś, jak Chrystus z boleści się
zwija, z ran pięciorga krwawi trawiony przez jady zgromadzone w takim.

– Tak, tak, panowie umieli jeść. Obchodzili się z jedzeniem jak z frajerką pieszczotliwą, z
bieluchną a umiłowaną łubką, z koniem droższym od klucza ziemi, od dziewek tysiąca, jak z

sokołem uczonym wołającym sponad lasu, gdzie zwierzyna płowa, a gdzie dzicze stado
chrząkające w bagnie. Nie dziwota też, że to jadło wdzięczne za tyle honoru, uszlachcone

łaskawością pańską, pieśnią wdzięczną, winem pokropione, odpłacało się panom siłą większą

69

background image

od siły człowieczej, czerstwością wiosenną, skórą bielszą od zsiadłego mleka, od snu

najbielszego, jasnością w źrenicach, w słowie i w umyśle.
– Jak tu miałeś takiemu panu do ziemi nie czapkować, nie całować po rękach, nie przywodzić

córki nad wiek wyrośniętej ściskającej po nocach poduszkę, jeśli była, wiązkę siana, słomę,
kiedy twoje żarcie stękające w tobie kłaniało się frykasom kołysanym do snu przez żołądek

pański.
– Da Bóg, a litościwa Panienka dopomoże, to i my nauczymy się tej pańskości przy potrawach

wszelakich na stół wyłożonych. Bo z jedzeniem to jak z mową, kumie. Jaki taki jęzorem miele,
zębami kłapie, na packę mrowie słów zmiamle, a ty jak nie wiedziałeś na początku, o co mu

idzie, tak i pod koniec jeszcze ciemniej ci we łbie. A drugi stanie, cztery zdania rzeknie, a każde
słowo w nich, jakbyś igłę z kopki siana wyciągnął – błysk i błysk, błysk i błysk – wiesz wszystko

to końca.
Przysłuchiwałam się tym pogaduszkom z lubością, wtrącając od czasu do czasu jedno, dwa

słówka. Gospodarze potakiwali głowami, a przy słówkach akuratnych, trafiających w sedno,
podzwaniali srebrnymi łyżkami w pańską porcelanę. Talerze puste, prześwitujące w słońcu jak

ptasie kosteczki, że wydawało się, iż pomalowane na dnie kwiatki rozmaite nie na porcelanie
są, ale rozsypane po stole, czekały na mięsiwo warzone. Jakoż w parę pacierzy przyniesiono je

w saganach, w miedzianych kotłach wyczyszczonych piaskiem, że blask szedł od nich, jakbyś
jakieś słońce czy też planety pod sad wytoczył, i jęto rozdzielać w kawałkach wielkich nie

żałując, nie skąpiąc nawet najbiedniejszym. Do mięsiwa podano chleby białe, pytlowe, z otrąb
na włosianym sitku cierpliwie przesiane, pieczone na dębowym liściu, pachnące jak sen

wymieszany z lasem, przez który co tylko letnia burza przeszła. Poniektórzy biorąc mięsiwo w
łapska spękane na upale, na mrozie do żywego mięsa, zalewane smołą, dziegciem i żywicą,

nieśli je do ust, rozrywali zębami, międlili bezzębnymi dziąsłami, oblizując łakomie tłuszcz
spływający po brodzie, po wardze. Ale do tych podchodzili nasi paziowie, wkładali im do

prawej ręki nóż ze srebra kuty, a do lewej widelec cięższy od czerwonego pręta wyjętego z
kowalskiego ogniska. I uczyli ich krajać nożem mięso, widelcem po odrobinie dziobać i do ust

nieść tak, żeby na obrus, na ziemię nie spadło.
Pocili się kumowie zaczerwienieni po korzonki włosów, wzdychały kumy niosąc na widelcach

kawałeczki drobiu. Ten i ów rozpiął pierwszy i ostatni guzik u ancuga, marynarkę ściągnął,
rękawy u koszuli witosowskiej podwinął. A prostując się na ławce, przyciągając do boków

nieustannie rozłażące się łokcie, do sąsiada powiadał:
– Jedzenie takie cierpliwości uczy, charakter w człowieku kształci, do rozmowy uczonej a

grzecznej, a dowcipnej, pełnej szpilek w każdym słowie, dobrze przysposabia. Jakżeby taki pan
umiejący od maleńkości posługiwać się widelcem, nożem ciąć po mięsie, nie przegadał ciebie,

chłopku, oblizujący warząchew albo paluchy w ziemi, w gnoju upaćkane. Ty, chłopku, mając
warząchew w garści, zapominałeś języka w gębie, w głowie ci ani jedno słówko nie zaświtało,

nie wiedziałeś nawet, jakie ci imię zapisali na chrzcie świętym, bacząc pilnie, żeby cię baba
twoja i dzieciska twoje jedzące z tej samej miski do cna nie objedli. Nie były ci w głowie

dyskursa uczone, przekomarzania chichotliwe, baśnie zasupłane w baśnie, szpilkowania
słowne, szablowania na odlew i od niebios. Zapchawszy usta strawą, łykający ją pośpiesznie,

jakby za chwilę ziemia pod twoimi nogami miała się rozstąpić, biłeś warząchwią dzieciska
gdzie popadło: po rękach, po ciemieniu. Nie dziwota też, że przy stole biesiadnym nasz król,

wojewoda, dziedzic bił na głowę Moskala schłopiałego, z syberyjskiej dziczy knutem
wygnanego, Litwina mrukliwego przyzwyczajonego do rozmowy z dzikim zwierzem, z gadem

pełzającym po domu, Krzyżaka wierzącego bardziej w miecz, w sznur skręcony z konopi niźli
w słowo dane człowiekowi, żeby Stwórcę chwalił i dary po ziemi przez niego rozsiane.

– I przyrody uczy. Znajomości zwierząt domowych i leśnych, ptaków rozmaitych i ryb
mieszkających w rzekach, jeziorach i w morzach dalekich. Ale znajomości nie takiej jak nasza

widziana na oko, słyszana na ucho. Znajomości od wewnątrz, od środka, wyważonej językiem,
wymacanej podniebieniem, wywąchanej niuchem po stokroć sto tysięcy razy. Cóż ci, kumie, z

tego, że wiesz i na pamięć umiesz głos słowika w wiklinie, skowronka w niebiosach, kiedyś nie
smakował, nie trzymał przez oka mgnienie potrawy z języczków ptasich uduszonych w sosach

ze śmietanki, z masła wiosennego, z korzeni rozlicznych zwożonych z Kitaju, z Abisynii, z
wysp rozsianych po wodach ogromnych. Co ci przyszło z tego, żeś po nocach słyszał beczącego

rogacza, kozła chutliwego, łosia podobnego wołu, kiedyś nie smakował pieczonego udźca,
duszonej wątroby, ozora skruszałego w chrzanie. Cóż ci z tego, żeś widział w głębinie poprzez

wodę rozjaśnioną słońcem, przez lód przezroczysty łososia z tęczą po jednej stronie, a po
drugiej z krzyżem, szczupaka wielkiego jak czółno, węgorza grubszego od babskiego ramienia,

kiedyś nie miał go na stole uwędzonego w dymie śliwkowego drzewa, zastygłego w galarecie,

70

background image

ociekającego masłem. To wychodzi na to, że niby wiesz, że to zwierzę takie a takie, ptak, ryba, a

w gruncie rzeczy znasz jeno cień zwierzęcia, cień ptaka, cień ryby, a jego istota, ośrodka, sedno,
umknęła przed tobą.

– Uczy też szacunku i pokory przed stworzeniem bożym. Bo zdarzy ci się czasem, że dziabniesz
takie zwierzę na śpiączki motyką, zadławisz łapami, pięścią krzyż przetrącisz, ze skóry

obłupiesz, ugotujesz w wodzie ledwie posolonej i wszystkoś zmarnował. A pan taki pochodzi
po lesie, po polu, po łące, popatrzy na zwierzę z tej i owej strony, usiądzie, poduma i znowu

obejrzy. Dopiero wówczas kurek od strzelby odwiedzie, złoży się spokojnie i w serce wystrzeli.
I nie zabije matki kotnej, co tylko okoconej, spływającej mlekiem, nie ustrzeli samca chorego,

ledwie powłóczącego nogami, liniejącego, zrzucającego poroże, wychudzonego po godowej rui.
Wybiera najdorodniejszego, chwalącego każdym mięśniem, każdym drgnieniem serca Pana

Najwyższego za trawę pełną rosy, za owies na twym chłopskim pólku.
– A ja wam powiadam, że takie jedzenie akuratne, cierpliwe, zapatrzone we wszystkie zmysły

człecze powoduje to, że człowiekowi kałdun rośnie. Takiego jaśnie pana sadełko wyścielało od
wewnątrz, jak sukno, jak jedwab milimetr po milimetrze, cal po calu, aż nie wyścieliło

jagniątkiem najtkliwszym, barankiem beczącym, cielątkiem mlecznym. Nosił taki jaśnie pan
przed sobą owo jagniątko, baranka, cielę, obejmował najczulej rękami splecionymi palec po

palcu. I tylko wolne kciuki w młynku, w wiatraczku śmigały a śmigały. I było mu oszczędzone
to, co na ziemi najgorsze: łajno i bajoro, rozkładający się kot i poruszający się od robactwa czy

też na robactwie trup kundla, ścierający kolana żebrak i kaleka posuwający się na łokciach po
miskę ziemniaków wystawionych z litości przed ganek. Taki pan patrzył przed siebie albo

ponad siebie. Brzuch mu nie pozwalał na przyziemne patrzenie. To i wzniosłej od nas,
chłopków, myślał, jaśniej widział i umierał spokojniej, nie wiedząc, jakimi rzeczami piekło

może być wymoszczone.
– A mnie się wydaje, że takie jedzenie z porcelany dzwoniącej, picie z kieliszków śpiewających

jak kościelna sygnaturka talent do sztuk rozmaitych kształci. A bo to miałeś jakiego muzykanta
chłopskiego, który potrafiłby zapisać w nutach śpiewanie ptaków, przepływanie wody w

rzekach, modlitwy pokornej, która w człowieku się dzieje. Takie rzeczy zapisywali jeno
panowie. Oni mieli od dziecka wszystek słuch zwrócony na głos każdy, na dźwięk

najdrobniejszy utajony w istocie żywej, w trawie, w powietrzu, w duchu czystym
przelatującym przez niebiosa.

– Te talerze cienkie, prześwitujące światłem jak ręka zasłaniająca nas przed jutrznią jeszcze od
rosy mokrą, te kieliszki z kryształu zbierają w sobie żyłkowanie liści, upierzenie skaczącego po

gałązce ptaka, oblicze moje i oblicza wasze, kształciły oko jaśniepańskiego syna. I nie było takiej
trawy, takiego lasu, wody rozlanej szeroko, takiego konania i duszy wstąpienia, takiego

biczowania, umierania na krzyżu i takiego zmartwychwstania, którego by nie mogła
namalować na płótnie, na papierze, wykuć w kamieniu i w marmurze ręka jaśnie pana. I nie

znajdziesz, choćbyś szukał ze świecą między artystami, chudziaczka chłopskiego, który
potrafiłby dziełu pańskiemu dorównać.

– Toż samo owo dziobanie drobnych kęsków, popijanie ptasimi łyczkami, żeby gardła nie
rozdąć, powodowało to, że tylko z pańskich dzieci rodzili się pisarze spisujący żywoty

świętych, wielkie księgi o cesarzach, królach, rycerzach zakutych w stalową blachę, bitwy pełne
kwiku poranionych, pociętych mieczem koni, wrzasku ludzi podźganych na wylot, porąbanych

na amen. Oni to, panowie, układali owe litanie, pieśni maryjne i wielkopostne, kolędy
wszelakie, psalmy pokutne i psalmy weselne pisane wierszem zaplecionym przemyślnie koło

rymu, jak powój wokół tyczki. Jakoż między tymi drobnymi kęsami, ptasimi łyczkami było
sporo czasu, żeby z setek, z tysięcy słów powybierać najdorodniejsze i zasiać je w księdze, w

modlitwie, w pieśni kościelnej i miłosnej.
– A tu już, kumie, z wami się nie zgodzę. Dyć apostołowie byli prostakami jako my, a

Ewangelię świętą zapisali skrzętnie, po wiek wieków służącą ludziom ku przestrodze i nauce
wszelakiej. A Bojko, chłop taki jak my, grzebiący się w ziemi, uganiający się podrostkiem za

bydłem po błoniu, duszę naszą chłopską opisał i światu całemu prawdziwie wyjawił.
– Nie przeczę. Co prawda, to prawda. Ale panów w tej sztuce żaden z naszych jeszcze nie

przeskoczył. I wiek cały zejdzie, zanim kto przeskoczy.
– Ale ja wam powiadam, że te wszystkie prześwitujące porcelany, dzwoniące kieliszki rżnięte

w fikuśne esy-floresy, owe łyżki, noże, widelce kute ze srebra, odrzucone kiedyś będą, jak były
odrzucone na początku. Takie wymyślne rzeczy jeno krępują człowieka, uwierają jak za ciasny

trzewik, guzik zapięty pod szyją razem ze skórą. Człowiek wróci do ręki swojej jako do
najpierwszej łyżki, do zębów swoich jako do noża pradawnego. A naczyniem mu będzie

gliniana miska w ogniu wypalona, takiż garnek, skibka chleba służąca za wszystko: za obrus i

71

background image

za stół, i za łyżkę szczerozłotą.

– Gadacie tak, kumie, bo wam jedzenie widelcem i nożem idzie niesporo. Ręce się wam od tego
jedzenia trzęsą, jakbyście przed chwilą na sianie młódkę ściskali, z czuba wam się dymi, a

koszula na plecach – jedna wielka plama. A trzeba wam koniecznie nauczyć się jeść z pańska.
Syna macie w szkołach, na pana się kształci, adwokatem będzie. Przyjedziecie do niego do

miasta, z żoną jego delikatną, prześwitującą na wylot jak ta porcelana, do stołu siądziecie, a tu
spod noża, spod widelca mięso wam ucieka, na stół jak żywe wyskakuje, na podłogę się toczy.

A nie daj Boże przy stole będzie jaki sędzia, prokurator lub jeszcze większy pan. Syn ze wstydu
spłonie, synowa jak świeczka w rumieńcu się roztopi.

– Co racja, to racja. Powiadam wam, a wspomnicie moje słowa, wszystkiego się teraz trzeba
uczyć. Nawet rzeczy błahych z pozoru, jak to jedzenie przy pomocy widelca i noża. Wszystko

się może przydać. Nasi teraz wszędzie. W gminie i w powiecie, w województwie, ba, nawet
przy rządzie. Zaproszą cię na przyjęcie, na bankiet, czy jak się to tam nazywa, a ty co, wstydu

im narobisz, karierę złamiesz.
– Jak to złamię? Jeśli powiadasz, że wszędzie są nasi, to przecież będą wiedzieć, jak się na wsi

jada, jakie obyczaje w chłopskim domu są.
– Nasi, nie nasi, a co panowie skuli posiłków przez wieki wydumali, to i pozostanie. I trzeba się

nam tego uczyć jak składania rąk przy modlitwie, jak pacierza.
– Tak ci pilno do pańskiego życia, to się ucz po całych nocach machania nożem, widelcem

dziobania, a ja przy łyżce drewnianej, przy palonej z gliny misce zostanę.
Widząc, że zanosi się na kłótnię, zadzwoniłam w kieliszek. Pomilkli wszyscy. Pod sad

wtoczono kilka beczek wina wyciągniętych na sznurach z dziedzicowskiego loszku.
Odszpuntowano je i rozlano w dzbany. Paziowie, obcierając serwetami dzbany z kurzu i ze

strużek trunku, rozlewali je do kryształowych i z cienkiego szklą kieliszków. Gdy wino
zaczerwieniło się przed każdym z biesiadników, podniosłam się z ławki i wychodząc na środek

trawnika otoczonego kolistym stołem, wygłosiłam mowę, a właściwie powiedziałam kilka
zdań:

– Ucztujemy w dziedzicowskim sadzie. Uczymy się jeść tak, jak jadali jaśniepanowie. Nie
dlatego, żeby nam nie smakowało oblizywanie palców ociekających tłuszczem, ocieranie

spoconych twarzy w rękaw, żeby sobie przy jedzeniu do zwichnięcia powykrzywiać dłonie,
spocić się jak mysz kościelna, czująca nad sobą koci pazur. Nie sądzę, żeby takie jedzenie było

nam kiedykolwiek potrzebne. Sztuka jedzenia, a jak tu słyszałam, nie tylko jedzenia, przyjdzie
do nas sama. Siedzimy tu całą wsią przy tym wspólnym stole, żeby tymi nożami, widelcami

zarżnąć, zadźgać raz na zawsze naszą pokorę, całowanie po rękach, czołganie się na kolanach,
psie skomlenie o bochenek chleba, o kwartę mąki, podartą koszulę, pół wasążka drewna. Piję

wasze zdrowie!
Wszyscy podnieśli się z ławek w milczeniu i wypili do dna rozlane wino. Rzucając kieliszek w

najbliższe drzewo dodałam:
– Na pohybel temu wszystkiemu, co prysło jak to szkło! Ledwie wyrzekłam te słowa i zrobiłam

parę kroków, żeby usiąść przy stole, gdy między zabudowaniami dworskimi rozległa się
strzelanina. Całe serie z automatów siekły korony drzew, pod którymi ustawiony był nasz stół.

Na talerze z nie dojedzonym mięsem, na nas posypały się ścięte owoce, gałązki i liście. Ludzie,
zrywając się od stołu, padali na ziemię, uciekali zasłaniając się rękami w głąb sadu. Po chwili

zobaczyliśmy zbliżającą się do nas, nieustannie strzelającą bandę Boruty. Nikt się nie
spodziewał, że się dzisiaj zjawią, a co dopiero w środku dnia, w środku wsi. Wprawdzie na

wszelki wypadek mieliśmy wieczorem postawić warty wokół zabudowań dworskich i sadu, ale
teraz byliśmy kompletnie zaskoczeni.

A Boruta ze swoim oddziałem już otaczał nasz stół. Stojąc parę kroków ode mnie, z jeszcze
dymiącym pistoletem w dłoni, przytknął do rogatywki dwa palce i rzekł słodszym od konfitur

głosem:
– A o nas toście zapomnieli, kumowie. Oj, nie macie wy serca, nie macie. Stwardniało wam na

kamień. A Ewangelia święta powiada: nakarmcie głodnego, przygarnijcie tułającego się po
świecie, podajcie kubek wody spragnionemu. Zapomnieliście całkiem o przykazaniach bożych.

To bądźcie tak łaskawi, powstańcie od stołu z darami bożymi i zgromadźcie się wszyscy w tym
kole. Nie chciałbym krzyczeć. Głos mam od dziecka wątlutki, można powiedzieć mysi,

łagodny, akuratny do rozmowy w cztery oczy. O takiej właśnie rozmowie z wami, cichutkiej,
ciągliwej jak lipcowy miód, od dawna już marzę.

A gdy wszyscy usiedli w kole utworzonym przez biesiadny stół na nagrzanej trawie, Boruta
zbliżył się do mnie, podniósł mnie za rękę i podprowadzając do stołu, spytał:

– Który wasz talerz, sołtysko? Podajcie mi go.

72

background image

Ledwie podałam mu talerz, upadł przede mną na kolana i dotykając ustami trawy, mówił

płaczliwie:
– Głodny jestem, od trzech dni nie miałem w ustach łyżki strawy. Ledwie na nogach się

trzymam, ciemne płatki latają mi przed oczami, ulitujcie się, sołtysko, pozwólcie nieszczęsnemu
obgryźć, oblizać kosteczki pozostawione przez was na talerzu. Modlił się będę za was po

wszystkich kościołach, po wszystkich odpustach, dobroć waszego serca będę głosił po
wszystkich jarmarkach.

A obgryzając kość z nie dojedzonego mięsa mlaskał coraz głośniej, oblizując wargi, unosząc
oczy do nieba.

– Delicje, powiadam wam, delicje, sołtysko. Że też ludzie jeszcze jedzą takie wspaniałości.
Gdyby mnie łaska boża nie przywiodła tutaj, do końca życia nie wiedziałbym, że takie

pyszności na świecie istnieją. Chcecie, sołtysko, spróbować, oblizać kosteczkę? Nie chcecie?
Brzydzicie się mnie, biedaka, nieszczęśnika żyjącego na lasce bożej i ludzkiej? A ja się was nie

brzydzę. Siostrę swoją w was widzę, bliźniego, chrobaczka pełzającego razem ze mną po
ziemskim padole, służkę bożą, na którą litościwiej ode mnie spogląda źrenica Opatrzności.

Pozwólcie, że was pod kolana obejmę, do stóp wam się schylę, pył z trzewików scałuję. Nie
odmawiajcie mi tej łaski, nie wzdragajcie się przede mną jak przed zapowietrzonym.

Rzeczywiście, schylił się do moich kolan, dotknął ustami moich butów. Gdy po chwili powstał,
wydawało mi się, że po jego policzkach płyną łzy.

– Powiedzcie mi, sołtysko, jak się jada z takiego talerza, takim nożem i widelcem. Ciężkie to
wszystko, kute ze srebra, a ja mam, popatrzcie, ręce wąziutkie, ptasie w przegubach, gdy się je

podniesie do słońca, prześwitują na wylot. Nie, nie uczcie mnie lepiej pańskich manier. One nie
dla mnie, żebraka, chudziny nieszczęsnej. Ale proszę was, przyjmijcie mnie do siebie choćby na

parobka. Krowę wam będę pasał, świnie karmił, gęsi z oziminy zganiał, cieplaszące się kury,
żarna będę obracał, w stępie chroszczył proso na jagły, w stodole cepami nad głową wywijał,

gnój rozrzucał w polu, kosił. Tylko mnie przyjmijcie do siebie, nie odpędzajcie, ulitujcie się.
Dużo nie jadam, szkody wam nie zrobię. Skibka chleba starczy, garnuszek mleka, miska żuru z

ziemniakami, nie musi być okraszona skwarkami, jałowa najlepsza. Na obiad kapusta z
grochem i pęcakiem, kukurydziane prażuchy, kasza ze śliwkami zalewana mlekiem. Jeno na

niedzielę pierogi ze słodkim twarogiem sobie wymawiam. O ubiór też nie dbam. Stroić się nie
lubię, nie jestem zwyczajny. Kapota, choćby dziurawa, ze stracha na wróble zdarta całkiem mi

wygodzi, portki zgrzebne, cajgowe, koszula lniana na co dzień i od święta. A spać mogę
wszędzie. W stodole na słomie, na stryszku. Pierzyny mi nie trzeba. Końska derka starczy.

Zwinę się w kłębuszek i do jutrzni dotrwam. A od jutrzni, śpiewający do obory zajdę, w pole w
dyrdy polecę. Powiadacie, co z zimą? Pościelę sobie snopek słomy koło pieca. Chyba wam nie

zawadzę. No to jak, przyjmiecie mnie, sołtysko?
– Czego chcecie od nas? Po co tu przyszliście? Gnębicie nas, spokoju nam nie dajecie.

– Ja do was, sołtysko, szczerze, z głębi serca, duszę swoją na oścież przed wami otwieram, a wy
furt swoje – po co i po co? Powiadam wam przecież jak człowiek, jak żebrak w nędzy

ostatecznej będący do kolan się chylę, łzę gorącą leję, żeby was skruszyć, żebyście mnie
przygarnęli, ulitowali się nade mną.

– Lepiej stąd odejdźcie. Zostawcie nas w spokoju. Źle wam z oczu patrzy. Poza tym jesteście
pijani.

– To z głodu, dobrodziejko, z głodu tak się zataczamy. Dobrodziejka zawsze miała chleb pod
ręką albo co lepszego, to i nie wie, co to głód. Ale dajmy temu spokój. Każdy tak się wyśpi, jak

sobie pościele. Ośmielam się prosić jeszcze raz i rączki całować: przyjmijcie nas na parobków.
– Przestań pan wydziwiać. Odejdź pan i zabierz swoich rzezimieszków.

– Oj, nie masz ty serca, sołtysko, nie masz. Obróciło się w kamień, w sopel lodu. I zapomniałaś,
co jest zapisane w Ewangelii świętej. Zaraz wam to przypomnę. Chłopcy, leć tam który do

kucharek, żeby kotły z mięsiwem, ciasta wszystkie, kiełbasy i boczki tutaj poznosiły.
Nie minęło pięć pacierzy, gdy pod sad weszły pierwsze kucharki dźwigając miedziany kocioł

pełen kurzego mięsa pływającego w rosole. Podszedł do nich Boruta i kazał wszystko wylać na
trawę. Szła para z rozgotowanego mięsa, rosół z sykiem wsiąkał w popękaną na upale ziemię.

Wylano drugi kocioł, trzeci i dziesiąty. Na rozpaćkane mięsiwo wrzucano kołacze z twarogiem,
buchty, białe chleby, ciasteczka z drewnianych skrzyń. Przyniesiono wreszcie naręcza kiełbasy i

boczku. Te kazał Boruta położyć na stole. Gdy kucharki odstawiły ostatnią pustą skrzynkę po
ciasteczkach, Boruta spytał:

– To wszystko?
– Wszystko, panie – odpowiedziały kucharki.

– To wejdźcie teraz na ten koniec i dobrze wszystko buciorami wymieszajcie. Na miazgę. Na

73

background image

miazgę.

Patrzyliśmy wszyscy jak urzeczeni na stos jedzenia, na biegające po nim kucharki. Od czasu do
czasu któraś z nich się ślizgała, upadała. Wówczas Boruta strzelał z pistoletu w powietrze i

piskliwym głosem zapędzał:
– Szybciej, szybciej, bo was naszpikuję ołowiem.

Gdy mięsiwo było wymieszane z ciastem na jedną wielką bryję, Boruta przepędził pod sad
kucharki, podszedł do mnie i wskazując pistoletem na chłopców przebranych za paziów spytał:

– To ci ze szkół? Dwunastu ich? To dobrze. Zabieraj się z nimi tam na ten cały z żarcia stół.
Opierałam się, opierali się chłopcy, ale gdy Romka Boruta uderzył kolbą pistoletu w twarz, a

dziecko zalało się krwią, ruszyłam w stronę kopca z rozdeptanym darem bożym. Za mną poszli
chłopcy. Ślizgając się w jeszcze dymiącej bryi, posiadaliśmy na niej; ja w pośrodku, sześciu

chłopców po prawej mojej ręce, a sześciu po lewej. Boruta, podchodząc do nas, kiwał się z pięt
na palce i z palców na pięty.

– Ślicznie wyglądacie. Gdybyś, sołtysko, była chłopem, pomyślałbym, że Chrystus zaprosił
swoich dwunastu uczniów na ostatnią wieczerzę. Ale przyjmijmy, że jesteś mężczyzną, bo

przecież obdarzono cię godnością przynależną chłopu, że jesteś Chrystusem. No, jeszcze nie
tym z ostatniej wieczerzy, gdyż nie sądzę, żeby którykolwiek z twoich uczniów nosił w sobie

zapiekłe od żółci serce Judasza, ale tym znad jeziora Genezaret. Popatrz, jaki tłum przed tobą
wygłodniały czeka. Nie ulitowałaś się nade mną, spraw przynajmniej w wielkiej mocy swojej,

żeby oni byli syci. Och, co widzę, zaiste jesteś cudotwórcą, Synem Bożym. Wystarczyło, że
skinęłaś ręką, a pod tobą góra jadła wyrosła. Poproś ich, Panie mój, światło duszy mojej, do

stołu swojego, żeby razem z tobą spożywali dary boże.
Mówiąc to odszedł od nas i zbliżając się do siedzących na trawie ludzi, podniósł z ziemi

kopniakiem pierwszego z brzegu. Przyprowadziwszy go do pagórka z rozpaćkanym jadłem,
zmusił do przyklęknięcia.

– A teraz jedz. Powoli i statecznie. I nie mlaskaj, nie oblizuj się. To dar boży, trzeba go
uszanować. Dar stworzony i dany wam szczodrą ręką Pana waszego litościwego, sołtyski.

Widziałam, jak Marcinowi, najstarszemu z moich radnych, ścieka pot po karku, grubieją żyły
na szyi. Wspierając się rękami o trawnik tuż przed rozpaćkaną bryją, próbował jej językiem jak

pies gorące ziemniaki zalane rosołem.
– Jedz, kundlu, po ludzku, pełną paszczęką, bo ci łeb wtłamszę w to wszystko. Patrzcie go,

książę, biskup takiej strawy by się nie powstydził, Bogu by dziękował, że mu ją zesłał, a ten
ledwie jęzorem dotyka, krzywi się, grymasi. Jedz, capie wyliniały, póki nie powiem dość.

I stary Marcin, chcąc mieć najwidoczniej jak najprędzej to wszystko poza sobą, wsparł się na
łokciach i zaczął jeść pełnymi ustami rozlewającą się coraz szerzej po trawniku bryję. Próbował

powstać parę razy, obetrzeć umazane wąsy i twarz, ale za każdym razem spychał go z
powrotem na klęczki Boruta. Dopiero gdy z przejedzenia, z wysiłku upadł w dymiące jadło,

podszedł do niego Boruta i kopniakiem zmusił do powstania.
– Zachowałeś się jak zwierzę, kmotrze. Taki stary, a nie wie, że od stołu trzeba odejść,

przeżegnawszy się uprzednio. No, przeżegnaj się i zrób następnym miejsce.
Po odejściu Marcina Boruta przyprowadził kilka kobiet. Poklękały bez oporu i zdejmując z

głów przeszkadzające im chustki jadły do przesytu. Nie zeszła godzina, a cała bryja aż do nas
siedzących na niej została zjedzona. Teraz grupki ludzi przyprowadzonych przez Borutę

wyjadały ją spod nas. Pagórek coraz bardziej się kurczył. Właściwie wraz z chłopcami
siedziałam już na trawniku. Gdy zostało jej nie więcej niż parę misek, rozmazanej, wdeptanej w

trawę, Boruta zwrócił się do moich chłopców:
– A teraz wy. Pewnieście zgłodnieli, pewnie kiszki wam grają marsza. Te żarłoki o mały włos

byłyby zapomniały o was, ptaszkach maleńkich, ledwie opierzonych, latać jeszcze nie
zwyczajnych. Macie szczęście, że tu jestem i przed ich żarłocznością odrobinę dla was

obroniłem. Wyliżcie trawnik do czysta, tylko migiem, żeby każda trawka świeciła jak
polerowana.

Chłopcy spojrzeli na mnie, ale widząc, że plączę, poklękali i jęli zlizywać rozpaćkane po
trawniku jadło. Gdy na trawniku zostały tylko bielejące kości złożone na jeden kopczyk, Boruta

podszedł do mnie:
– Przykro mi bardzo, ale moja służba kilka miesięcy temu wymówiła pracę. Jaśnie pani będzie

łaskawa uprzątnąć po sobie.
– Do tego pan mnie nie zmusi.

– Słusznie, Boże święty, przebacz mi, na śmierć zapomniałem, że to pani przed chwilą, jak
Chrystus nad jeziorem Genezaret, nakarmiła swój lud, swoich wiernych. Nie może być pani

jednym z nich. Do kogo by się wówczas modlili.

74

background image

A odwracając się w stronę bandytów pilnujących ludzi siedzących na trawniku otoczonym

stołem dodał: – Hej tam, chłopcy, szykujcie dla Chrystusa drogę na Golgotę.
A gdy tamci rozłożyli bezradnie ręce, nie wiedząc, o co mu chodzi, podszedł do stołu, wziął

kilka talerzy i rozbił je na gracowanej dróżce prowadzącej spod dworskiego sadu do wsi.
– To będzie droga na Golgotę. Kucharki, do mnie! Zabierajcie talerze i rozbijajcie na dróżce.

Tylko migiem. I żeby mi się żadna nie ważyła rzucić talerza w krzaki. Jak zobaczę, zatłukę na
śmierć.

Cisza była większa niż w czasie Podniesienia. Nie śpiewał żaden ptak w sadzie, nikt się nie
odzywał ani jednym słówkiem. Słychać tylko było rozpryskującą się o żwirowaną ścieżkę

pańską porcelanę. Gdy ostatni talerz zniknął ze stołu i kucharki powróciły do nas, Boruta
zgarnął ze stołu kilkanaście noży i widelców. Podchodząc do mnie kazał mi zdjąć chusteczkę z

głowy. Wyrwawszy mi tybetkę z rąk, zwinął ją w szeroką na kilka centymetrów wstęgę i
obwiązał wokół mojej głowy. Za tę wstęgę jął wtykać widelce i noże. Próbowałam się bronić, ale

gdym dostała parę razy w bok kolbą pistoletu, pomyślałam sobie, niech się dzieje co chce, byle
się jak najprędzej skończyło. Kiedy widelce i noże ułożyły się wokół mojej głowy na kształt

korony, Boruta kazał mi usiąść i zdjąć buty. To samo kazał zrobić wszystkim ludziom ze wsi. I
biorąc mnie za kark, wprowadził na ścieżkę z rozbitą porcelaną. Zrobiłam pierwszy krok.

Porcelanowa drzazga wbiła mi się w piętę. Syknęłam z bólu. Wówczas Boruta, powstrzymując
mnie od następnego kroku, krzyknął do Jędrka:

– Ach, byłbym zapomniał, Jędrek, weź naręcze kiełbas i biegiem do mnie.
Spojrzałam na Jędrka. Był bielszy od potłuczonych skorup na ścieżce. Stał przed Borutą z

naręczem kiełbas próbując patrzeć w głąb sadu. Ten biorąc z jego rąk połowę kiełbas wrzasnął:
– Co się gapisz, jakby cię w szkole katechizmu nie uczono. Nie wiesz, że droga na Golgotę

wiodła przez biczowanie? My to razem połączymy. No, zaczynaj. Ręce ci się trzęsą? Zaczynaj,
powiadam.

– Ależ, panie poruczniku...
– Rozkazuję, zaczynaj!

– Ona była przy Pawełku...
– Zaczynaj, bo będzie przy tobie.

A zwracając się do mnie dodał:
– Ruszaj, tylko wolno, jakbyś na plecach dźwigała dębowy krzyż. Nie możesz być gorsza od

Zbawiciela naszego jedynego.
Postawiłam drugi i trzeci krok. Obok mnie z lewej strony szedł Boruta, z prawej Jędrek.

Czekałam, kto też pierwszy uderzy. Usłyszałam trzask odbezpieczanego pistoletu. Odwracając
głowę krzyknęłam:

– Bij, Jędrek! Na miłość boską, bij!
Poczułam uderzenie przez plecy i zapach rozlatującej się na kawałki kiełbasy. Boruta smagnął

mnie przez twarz. Zatoczyłam się. Pociemniało mi w oczach. Zeszłam ze ścieżki na trawnik.
Boruta wepchnął mnie z powrotem na ścieżkę. Znowu uderzył mnie Jędrek przez plecy.

Widząc to Boruta ryknął:
– Jak bijesz, sukinsynu! Przez łeb ją, przez łeb! Patrzcie go, litościwy się znalazł. I tak będziesz

wisiał na końskim postronku. A tobie się wydaje, że idąc po jej prawej stronie, łotrem prawym
jesteś. Nie bój się, ta stara wiedźma raju ci nie przychyli. Już się ona dogada, jeśli nie z

Chrystusem, to z kusym, żebyś na dno piekła poszedł.
Bili mnie, gdzie popadło, po głowie, po plecach, po rękach, po udach. Czułam, że z

pokaleczonych stóp cieknie mi krew. Wydawało mi się, że za chwilę upadnę, zwalę się na
kolana. Ale postanowiłam wytrwać za wszelką cenę. Do furtki prowadzącej na wiejską drogę,

w środek wsi, było tylko kilka kroków. Wreszcie ostatkiem sił dobrnęłam do niej,
przytrzymałam się żelaznych balasków i odpocząwszy parę sekund, chciałam iść do domu.

– Poczekaj, Chrystusko. Myślisz, że cię puszczę ze srebrną koroną. Tamten miał cierniową, to
mu zostawili. Aż takiej byś chciała zapłaty za te kilka kroków? Zdejmuj ją i oddaj. I poczekaj

tutaj. Możesz nawet usiąść. Chrystus też spoczywał. Musisz zobaczyć swoich wiernych idących
za tobą.

Wyjmując mi widelce i noże zza chustki, Boruta i Jędrek odeszli do ludzi. Po kilku pacierzach
zobaczyłam, jak ich prowadzą po wysypanej porcelaną ścieżce. Ludzie raniąc bose stopy,

podtrzymując buty związane sznurówkami, zarzucone na ramię, próbowali uskakiwać na
trawnik. Ale bici kolbami, spychani kopniakami wchodzili z powrotem na ścieżkę i próbując iść

na piętach, na palcach, zbliżali się do mnie. Schodząc ze ścieżki siadali na ziemi, oglądali
poranione stopy, zalane krwią, próbując z nich wyjmować porcelanowe drzazgi. Jako ostatni

płacząc głuszkiem przyszli moi chłopcy przebrani za paziów. Podszedł do mnie Boruta i jak na

75

background image

początku upadłszy na kolana mówił ze złożonymi rękami:

– Chrystusko moja, Zbawicielu nasz, zlituj się nad nami maluczkimi. Pobłogosław, zdejm z
mojej głowy grzech, wyjmij z serca zatwardziałość moją, duszę podłą ratuj słowem bożym, jak

balsamem ją napój. Widziałem, jak za tobą szedł ten lud ogromny płacząc boleściwie, za
grzechy żałując. Widząc to ja, grzeszny, z sercem stwardniałym na rzemień, na kamień,

szydziłem z ciebie, z wiernych twoich. Ale bacząc, że do ciebie, Chrystusko, idą boso, z
powiązanymi butami przerzuconymi przez ramię, zobaczyłem kościół nasz ubogi, wieś naszą

nabożną idącą boso do Stwórcy naszego, ubierającą się w trzewice dopiero przed progiem.
Wówczas otworzyły mi się oczy. Pojąłem, że ty jak ten Chrystus jesteś. Ulituj się nade mną.

Ręką świętą daj znak, pobłogosław. Nie chcesz podnieść ręki? Jakże tak? Chcesz, żebym duszę
zatracił, żebym został skazany na potępienie wieczne? On tak by nie postąpił. On w

miłosierdziu swoim ulitowałby się nade mną nędznikiem. Błagam cię, na klęczkach proszę z
głębi serca mego, podnieś dłoń, pobłogosław. O, jakże trudno cię skruszyć, ubłagać. A może ty

nie możesz podnieść ubiczowanej, utrudzonej dłoni? Jeśli tak, pozwól, że to ja, chociaż tego nie
jestem godzien, pomogę ci ją podnieść, w powietrzu potrzymam.

A kładąc sobie moją bezwolną dłoń na głowie dodał: – O tak, o tak, światłość niewysłowiona
rozchodzi się we mnie, robaku niegodnym. Teraz, kiedyś mnie pobłogosławiła, Chrystusko,

przygarnęła do serca, mogę już odejść. Bez twego przyzwolenia włos mi z głowy nie spadnie.
Podniósł się z klęczek i zwracając się do siedzących na trawniku ludzi rzeki:

– I wy też możecie odejść. No, na co czekacie? Ukrzyżowania nie będzie. Wiem, wiem,
popatrzylibyście chętnie na kości łamanie, na przebijanie włócznią, na pojenie żółcią. Nic z tego.

Jeszcze ten czas nie nadszedł. Dopiero koniec sierpnia. To na co czekacie? Jazda do domu i nie
wyprowadzajcie mnie z błogosławionego stanu.

I uniósłszy pistolet nad głową zaczął strzelać. Ludzie zrywając się z trawnika biegli do furtki,
przeskakiwali przez balaski. Po chwili byliśmy wszyscy na drodze. Poniektórzy, zwłaszcza co

młodsi, pędzili do domów co sił w nogach. Ale większość została, otaczając mnie zbitą ciżbą.
Ktoś wziął mnie pod ramię, ktoś drugi obtarł chusteczką pokrwawioną twarz. Ale nikt się nie

odezwał. Szliśmy w milczeniu. W milczeniu rozchodziliśmy się do domów. Gdy znalazłam się
przed własnym domem i podeszłam do furtki, któryś z radnych powiedział:

– Pańską łyżką i z pańskich talerzy się nie najesz. Powiedziane jest, zapisane w księgach, na
wołowej skórze: berłem twoim, chłopie, łyżka z drewna, koroną twoją, chłopie, miska

wypalona z gliny.
13
Po tej uczcie pod dworskim sadem rozchorowałam się na dobre. Przeszło tydzień przeleżałam

w łóżku nie mogąc ruszyć ani ręką, ani pokaleczonymi na porcelanie nogami. Właśnie z nogami
było najgorzej. Opuchły jeszcze bardziej, a miejsca skaleczone ropiały. Nie pomagało moczenie

w rumiankowym wywarze, okładanie liśćmi babki ubitymi na miazgę, przemywanie
rzepakowym olejem. Nie było mowy o chodzeniu. Nawet po izbie. Po każdym kroku syczałam

z bólu, jakbym szła po rozparzonej do białości blasze. Leżałam, a raczej siedziałam w łóżku z
podciągniętymi pod brodę kolanami, rozmyślając o sobie i o wsi. Bałam się, że ze mną będzie

podobnie jak z moją matką, która ostatnie dwa lata przed śmiercią przeleżała w łóżku. Z tą
różnicą, że koło niej miał kto chodzić. Przemywałam rany na jej nogach, przepierałam zaropiałe

szmaty, myłam ją, czesałam przesiadując przy niej całymi dniami. A jeśli nade mną nie ulituje
się ktoś ze wsi, zgniję jak ten Hiob na gnoju.

Od sąsiadek, które przychodziły do mnie, żeby mi ugotować odrobinę strawy, przynieść wody,
zadbać o dobytek, dowiedziałam się, że prawie połowa wsi odchorowała to jedzenie packi i

przejście drogą na Golgotę. Wprawdzie po dwóch trzech dniach prawie wszyscy zwlekli się z
pierzyn, ale chromali jak ochwacone konie, mając stopy okręcone szmatami, króliczymi

skórkami, kawałkami kożucha wyciętymi ze starej baranicy. Nikt nie wychodził w pole, nie
wyjeżdżał do lasu, do sąsiednich wsi, nie mówiąc już o jarmarkach w okolicznych

miasteczkach. Opowiadały, że co młodsi chodzili na palcach, jakby za chwilę mieli wstąpić do
tańca, podejść na śpiączki jakieś zwierzę, czy też osaczyć zdradzoną im w dzieciństwie

tajemnicę. Starsi natomiast przetaczali się z pięty na piętę jak przetrącone kijem kaczory. Ponoć
teraz najlepiej z całej wsi chodziła Kulaska. Okaleczeni ludziska widząc ją przechadzającą się

wokół domu, nie mogli się napatrzyć. Sąsiadki opowiadały mi, że od poniedziałku widywano
Kulaskę przesiadującą całymi godzinami przy powiatowej drodze. Wprawdzie nie odzywała

się ani słówkiem do kulejących ludzi przechodzących koło niej, ale z całej jej postury, z
uśmiechu ścieranego ukradkiem rogiem chusteczki można się było domyślić, ile diabłów tańczy

z radości w jej wiedźmowatym sercu. Od nich też dowiedziałam się, że chłopi zbierają się
wieczorami u wójta i radzą, w jaki sposób pozbyć się ze wsi Kulaski, a razem z nią bandy

76

background image

Boruty.

Gdy sąsiadki wieczorem wychodziły ode mnie, gdym zostawała sama, przywoływałam
Jantośkę przy pomocy pacierzy, litanii i zaklęć. Ale nic nie pomagało. Nie zjawiła się u mnie.

Natomiast któregoś popołudnia przyszli do mnie chłopcy. Przyszli, żeby się pożegnać, gdyż
nazajutrz odjeżdżali do gimnazjum. Jak to młodzi, naśmiewali się jeden z drugiego

przypominając sobie owo przejście po dróżce z rozbitą porcelaną. Zdejmując buty pokazywali
mi pokaleczone stopy.

– Popatrz, babciu – powiadali – jedynie Janek ani się zadrasnął. Miała babcia rację. On na
pewno będzie starostą. Z każdej opresji wyjdzie cało. Szkoda, że babcia nie może razem z nami

chodzić na lekcje. Kiedyś nauczyciel opowiadał nam o mieczu Damoklesa wiszącym na włosku.
I spytał Janka, jak on to rozumie. A Janek na to: – Panie profesorze, wydaje mi się, że tę sprawę

najlepiej pojęli Francuzi. – Jak mam to rozumieć, chłopcze? – Najprościej, panie profesorze. Po
prostu zamiast wieszać miecz na włosku i czekać, aż spadnie komuś na głowę, wymyślili

gilotynę.
Pożegnałam się z chłopcami, przyrzekając im, że jak wyzdrowieję, odwiedzę ich w bursie. Gdy

wyszli ode mnie, rozprostowałam nogi próbując się zdrzemnąć. Ale sen, który mnie nawiedził
kilka dni temu, po żniwach na dworskim polu, znowu mnie opuścił. Całymi nocami leżałam

lub siedziałam w kucki z otwartymi oczami przy skręconym do ćmy płomyku naftowej lampy.
Po tym, co się stało pod dworskim sadem, bałam się leżeć po ciemku. To drobne światło

sprawiało, że nie słyszałam głosów dochodzących z próchniejącego domu, z komory pełnej
zboża, ze stryszku, z sadu, na który wychodziło uchylone okno.

Właśnie tej nocy, po której chłopcy mieli wyjechać do miasta, zjawił się u mnie pomylony Józek.
Nie pamiętam już, o czym rozmyślałam, kiedy usłyszałam, że ktoś chodzi po sadzie.

Początkowo myślałam, że to wałęsa się spuszczony z łańcucha pies sąsiada. Ale po chwili
usłyszałam nachylanie gałęzi szczepu, obrywanie jabłka, chrupanie i odrzucanie ogryzka za

siebie. Wychylając się z łóżka przez otwarte okno krzyknęłam w głąb sadu:
– Kto tam?

– Nie gniewajcie się, sołtysko. Przyszedłem spróbować waszych jabłek. Chłopcy na błoniu
mówili mi, że lepszych ze świecą szukać w całej parafii. I nie skłamali. Winne i soczyste, jakby

Italianie powiewali do nich arak, zimne od środka, jakby kozacy co tylko przynieśli je z Sybiru –
a podchodząc do okna, do światła, dodał – i patrzcie, królewskie, cesarskie w kolorze, jakby

sam cesarz Franciszek wyjął je z zanadrza. A to ci dopiero. Skąd wytrzasnęliście takie szczepy?
– Pięć lat temu dostałam kilka od Kanonika.

– A jeśli od Kanonika, to i nie dziwota. Osoba święta, Bogu miła. Ani chybi otrzymał je z raju.
Że też od razu nie przyszło mi to do głowy. Kiedyś mi się śniły takie jabłka. Jadła je Ewunia od

wójta. Dawała mi nawet jedno nadgryzione i już, już wyciągałem po nie rękę, kiedy się
przebudziłem. Przecieram oczy, patrzę. Ani Ewy, ani jabłka, ani raju. Jeno kopka siana na

wójtowej łące, a ja w niej zagrzebany po uszy.
– Tobie to dobrze, Józuś. Masz takie piękne sny, a ja ciągle nie mogę zasnąć.

– Od tamtego czasu przy studni?
– Od tamtego. Spałam wprawdzie przez dwie, może przez trzy noce, ale z powrotem męczy

mnie bezsenność.
– A nie mówiłem, że wam ktoś ukradł sen. Jak nic obrabował was z niego. Żeby to chociaż

ukradł go dla siebie. Wtedy po kilku dniach, po tygodniu najwyżej wróciłby do was jak pies
wywieziony za Dunajec, jak kot porzucony w lesie. Ale ten ktoś zawiązał go w worku,

przywiązał doń kamień i utopił na dnie rzeki, a może jeziora. Teraz wyciągaj go stamtąd, jeśliś
mądry. I co wy teraz zrobicie? Bez snu gorzej niż bez ręki.

– Może nie jest tak źle, jak powiadasz. Może jeszcze wróci do mnie. Ale ty nie stój tak, biedaku,
przy oknie. Wejdź przez okno do izby. Usiądź na ławce. I tak przecież nie śpię, to sobie

pogadamy, a ty się ogrzejesz.
– Gdziebym tak śmiał wchodzić do izby. Dobrze mi tu pod sadem. Noc jeszcze ciepła, cieplejsza

od nagrzanego pieca, od krowiego brzucha. Jeśliście tacy łaskawi, urwę sobie jeszcze kilka
jabłek. Aż ślinka mi cieknie na samą myśl o nich i ręce mi się trzęsą. Patrzcie tylko, same mnie

ciągną pod sad, same się podnoszą do gałązki, żeby objąć pełną garścią owoc. I co ja mam z
takimi zrobić. Choćbym chciał, nie dam rady ich upilnować. Żeby to chociaż tak było jedynie z

jabłkami. Ale gdzie tam. Do wszystkiego się rwą. Musiałbym sobie chyba nająć ze dwóch
parobków, żeby czuwali nad nimi dniem i nocą.

Mówiąc to wszystko wchodził coraz dalej pod sad targając do kieszeni, do zanadrza mokre od
rosy jabłka. Mimo że dokuczały mi nogi, śmiałam się prawie mi głos. Gdy przyszedł z

powrotem do okna, spostrzegłam, że nadgryzione jabłko trzyma w lewej dłoni, natomiast rękę

77

background image

prawą chowa za plecy. Może nie zwróciłabym na to uwagi, gdybym go nie znała od dziecka.

Zawsze milczał, jak chłopiec chował ręce za siebie, ilekroć zwędził z ganku suszący się serek,
kilka jajek z gniazda, placek z weselnego stołu. Pomyślałam sobie, co też mogło mu się

przytrafić, wpaść w ręce pod moim sadem. Przecież serków na ścianie nie wieszam, nie suszę. Z
prostej ciekawości spytałam Józka:

– Co tam ukrywasz za plecami?
– A nic. Takie cacko. Znalazłem je dzisiaj w wypróchniałej wierzbie. Sprawdzałem, czy jak co

roku zagnieździły się w niej dzikie pszczoły, żeby kapinę miodu im podebrać i liznąć. Owszem,
pszczoły były i miód też, a na samym dnie to cacko. Patrzcie, świeci się jak ze srebra żywego.

– Przecież to rewolwer. Oddaj mi to zaraz. Może nabity, jeszcze się postrzelisz.
– A pewnie, że nabity. Przecież byłem na wojnie, znam się na tym, to wiem, że nabity. Nawet

dwa razy w lesie kropnąłem z niego do sosny. W sam środek z dwudziestu kroków trafiłem.
Tylko kora pryskała. Oko mam jeszcze dobre. Jakbym tak poćwiczył, pięć reńskich potrafiłbym

wytrącić oficerowi z dwóch palców nie drasnąwszy go nawet.
– Oddaj mi to w tej chwili. To nie dla ciebie. Złapią cię jeszcze, do ciupy wsadzą i nie wyjdziesz

stamtąd do śmierci.
– A wam na co takie cacko? Dyć jesteście kobietą. A kobiecie nie przystoi z bronią.

– Ja nie dla siebie. Zaraz jutro zaniosę na posterunek. Oddaj mi, Józuś, pistolet. Zobaczy cię z
nim Boruta, odbierze.

– Nie bójcie się, sołtysko, nie odbierze. Będę go nosił w zanadrzu albo jeszcze lepiej za paskiem.
Sznurkiem go przywiążę, rzemieniem. A mając ten rewolwer, zostanę żandarmem. Całymi

dniami i nocami będę chodził za Borutą, będę tropił jego bandę, póki nie wystrzelam ich do
nogi. Wiem, że co piątek schodzą się u Kulaski. Jedzą tam i piją przez całą noc. Dopiero nad

ranem, z ostatnią gwiazdą, wychodzą od niej i idą do lasu, żeby się przespać w bunkrze.
Przyczaję się na cmentarzysku za topolą i wykropię ich wszystkich.

– Józuś, przecież ich jest piętnastu, a może teraz nawet więcej. I mają automaty. Zanim zdążysz
drugi raz wystrzelić, poszatkują cię na sitko.

– Nad Piavą nie dali mi rady Italianie, gdym ich wysadzał dynamitem w kościele, to i oni nie
dadzą.

– I miałbyś sumienie tylu ludzi zabić? Pamiętaj, że po tamtych Italianach Bóg cię pokarał
puszczając w twojej głowie młyn skrzydlaty. Do tej pory, choć tyle czasu minęło, nikt nie

potrafił tego młyna zatrzymać. Ani szpital polowy, ani nasz Kanonik, ani twoje pacierze. Nie
chciałabym cię straszyć, ale jak zaczniesz do nich strzelać, oprócz młyna zacznie w twojej

głowie chodzić tartak.
– Co wy też gadacie. Taka mądra z was kobieta, a nie wiecie, że tartak chodzi w głowie tylko

tych, którzy zabili siekierą własną matkę, ojca, dziecko, którzy przybili do krzyża Zbawiciela
naszego. A oni przecież chcieli was ukrzyżować. Prowadzili was na Golgotę, biczowali,

naigrawali się z was. Myślicie, że nic nie wiem. Spałem akurat na strychu we dworze. Wszystko
widziałem przez lufcik. To w ich głowie chodzi tartak. Od kilku miesięcy chodzi. Gdyby nie

chodził, nie gryźliby jak wściekłe psy. A wściekłego psa trzeba zabić. I ja ich zabiję, choćby
wszystkie wiatraki chodzące w ich głowach miały się przenieść do mojej.

– Józuś, proszę cię, do końca życia modlić się za ciebie będę, na zimę cię przygarnę, czerwony
kożuch ci sprawię i barankową krymkę, oddaj mi ten rewolwer.

– Kożuch, powiadacie, krymkę? Czerwony do tego? Nigdy nie miałem takiego kożucha. Jeśli
sobie przypominam, nawet dziedzic nie miał, nawet biskup, który przed wojną na Boże

Narodzenie przyjechał do naszej parafii. Chodziłbym sobie w tym kożuchu przez wieś w tę i
wewtę, w tę i wewtę, a wszyscy ludzie powychodziliby na ganki, do okien podeszli, patrzyli

zazdrośnie, językami cmokali, gadali: – Patrzcie go, patrzcie, jak się to wystroił. Józuś to, nie
Józuś. E, chyba nie Józuś. Pan to jakiś wielki, jaśnie hrabia, książę. A ja bym ani słówka nie

pisnął. Przechadzałbym się jeno i przechadzał, i dwa palce do krymki z baranka przykładał.
Powiadacie: kożuch, czerwony kożuch i krymka? Ale jak ich nie zastrzelę, to oni na drugi dzień

zedrą ze mnie kożuch i krymkę z głowy strącą. Nie chcę tego kożucha. Bądźcie zdrowi,
sołtysko. Bóg zapłać za jabłka. Ten wasz kożuch młyn we mnie znowu rozkręcił. Pójdę spać do

lasu, może tam ten młyn przestanie we mnie się obracać.
– Poczekaj, poczekaj, Józuś...

Ale Józka już nie było przy oknie. Słyszałam jego coraz szybsze kroki, początkowo w sadzie i
poza sadem. W końcu, że biegnie, wiedziałam po łamaniu kukurydzy rosnącej na polu sąsiada.

Że jest koło plebanii, orientowałam się po ujadaniu psów. Gdy psy po kilku pacierzach się
uciszyły, Józek na pewno wchodził już między chojaki. Patrząc w sad, nasłuchując kroków

uciekającego Józka zapomniałam, że jestem w nocnej koszuli. Wprawdzie noc była ciepła, ale

78

background image

wiało chłodem od drzew posiwiałych w rosie, od nieba wygwieżdżonego nad miarę. Położyłam

się z powrotem na łóżku naciągając aż po brodę kraciastą pierzynę. Dygotałam z zimna.
Próbowałam leżeć z zamkniętymi oczami. Ale ilekroć przymknęłam powieki, widziałam Józka

z rewolwerem w dłoni.
Może z powodu Józka przeleżałam w łóżku tylko dziesięć dni. Myślałam cały czas o jego nocnej

wizycie. Zdawało mi się, że nie przyszedł on po jabłka do mojego sadu. Na pewno znalazłszy
pistolet w wierzbie kręcił się cały wieczór koło mojego domu, żeby ze mną porozmawiać.

Wszystko wskazywało na to, że chciał ze mną porozmawiać. Inaczej nie nosiłby rewolweru
przy sobie, nie wyjmował go z zanadrza, nie chował za siebie, żebym to spostrzegła, żebym go

zagadnęła, co też tam ukrywa. Trochę mnie to pocieszyło, a raczej uspokoiło. Sądziłam, że ta
rozmowa przy oknie była przez Józka przygotowana wcześniej. Chciał się po prostu upewnić,

co ja też powiem widząc broń w jego rękach.
Na wszelki wypadek, chociaż nadal bolały mnie opuchnięte i poranione nogi, zwlokłam się z

łóżka wcześniej. Chciałam odnaleźć Pomylonego, poprosić ludzi, żeby mi go przyprowadzili.
Ale Józek, jak to bywało późnym latem i wczesną jesienią, zawieruszył się w polach lub w

łąkach. Od tej nocy nikt go nie widział we wsi, w okolicznych polach, nad rzeką, gdzie lubił
przesiadywać całymi godzinami nad zarzuconą w wodę podrywką. Ponieważ we wsi nie

słyszano również o bandzie Boruty, pomyślałam sobie, że Józek latając po lesie, śpiąc w
kopkach siana na skoszonych po raz drugi łąkach, pewnikiem zgubił rewolwer lub zapomniał o

naszej pełnej gróźb rozmowie.
Uspokoiło się również we wsi. Coraz rzadziej wspominano ucztę pod dworskim sadem. Żadna

z sąsiadek nie donosiła mi też o zebraniach u wójta. Pomyślałam sobie, że ludzie dali wreszcie
spokój Kulasce, zapomnieli o niej. Wprawdzie nie miałam okazji, aby wstąpić do niej, ale

wiedziałam, że już nie wychodzi na powiatową drogę, nie siada na kamieniu, żeby się
przyglądać kulejącej wsi.

W połowie października po wykopkach wybrałam się do pobliskiego lasu. Prawie cały dzień
chodziłam po lesie szukając modrzewi. Nie było ich wiele. Wprawdzie przed wojną koło

śródleśnej wsi był spory modrzewiowy las, ale w czasie okupacji do ostatniego pnia wycięli go
Niemcy. Z kilkunastu modrzewi, jakie znalazłam w lesie, wybrałam sobie najokazalszy, rosnący

w samym środku lasu tuż obok polany, na której jeszcze rok temu spotykałam się z moimi
Jędrusiami.

Ponieważ nadal dręczyła mnie bezsenność, postanowiłam skorzystać z rady Kulaski i
codziennie patrząc w osypującą się koronę modrzewia, przestać pod nim parę godzin. A była

już najwyższa pora. Modrzew złocił się coraz jaśniej osypując się z pierwszych igieł.
Podśpiewując z radości, że udało mi się znaleźć drzewo z daleka od wsi, prawie w środku lasu,

gdzie oprócz zwierząt nie zaglądała żywa dusza, wróciłam do domu. Postanowiłam, że od
jutra, zaraz z południa będę chodzić do lasu i patrzeć w osypujące się z igieł drzewo oczekując

snu.
Już chyba trzeci dzień stałam pod modrzewiem patrząc w jego złocącą się koronę. Pierwszego

dnia wydawało mi się, że korona modrzewia przypomina ogromną naftową latarnię zapaloną
w środku dnia nad wszystkim lasem. Widziałam też przez jej światło obłoki cieńsze od lnianej

przędzy, niebiosa wzbierające przed zimą, przed Wigilią, mlekiem, żeby nakarmić nowo
narodzonego krzyczącego wniebogłosy, wierzgającego nóżkami na wiązce siana w każdym

domu. Może za sprawą Kulaski widziałam również przelatującego nad modrzewiem, nad
wszystkim lasem archanioła roznoszącego ludziom w wiklinowym koszyku cierpki od jagód,

od owoców tarniny, słodki od laskowych orzechów sen nieprzespany.
Od tego widzenia również we mnie wzbierały, podnosiły się wyżej i wyżej gęste od zapachu

ziół rozlicznych nie skoszone łąki, wikliny zaczerwienione po uszy po porannym
przebudzeniu, mchy rozrastające się na całą polanę, na której po chwili, zdjąwszy pancerze,

odpiąwszy rzemienie, pościągawszy buty, spały utrudzone w boju wojska. I słyszałam
rozlegające się coraz szerzej i szerzej po lesie chrapanie, ostukiwane przez dzięcioły, żeby było

zdrowe, ośpiewywane przez wilgi złote.
Na drugi dzień w koronie modrzewia rozbił swój namiot król. Byłam niemal pewna, że musi to

być uciekający przed Niemcami Łokietek. Jakoż i namiot, i on sam, i usługujący mu paź nie byli
więksi od łokcia. Błyskała w słońcu jego złota korona, jabłko z krzyżykiem w jednej i berło w

drugiej dłoni. Widać Łokietka coś gnębiło, bo skakał z gałęzi na gałąź, biegał niespokojnie po
całej modrzewiowej koronie. Gęściej niż uprzedniego dnia sypały się na mnie modrzewiowe

igły. Daleko nad Łokietkiem słyszałam rżenie utrudzonych biegiem koni, szczęk mieczy
ostrzonych o przydrożne kamienie, o kościelną ścianę. Słyszałam niemieckiego cesarza

przebranego chytrze za lisa, pawia, szarą kukułkę. Słysząc to Łokietek ulatywał nad lasem w

79

background image

stronę Niepołomickiej Puszczy, w stronę Krakowa, nad Ojców. Wówczas na modrzewiu siadało

ptasie drobiarstwo dojadając okruszyny osypane z podpłomyka jedzonego przez Łokietka.
Trzeciego dnia zobaczyłam siedzące w koronie modrzewia wszystkie dziewczyny z naszej wsi.

Tkały ze srebrnej i ze złotej nitki ogromny obrus. Gdym je zapytywała, po co tkają taki ogromny
obrus, odpowiadały: – A to nie wiecie, sołtysko, w przyszłym roku wychodzimy wszystkie za

mąż. Uczta weselna odbędzie się na błoniach. Zaścielemy tym obrusem błonie, zastawimy
jedzeniem i napitkiem, żeby wszyscy mogli najeść się do syta. I was też na tę ucztę zapraszamy.

Nie udała się nam uczta we dworze, na pewno uda się na błoniu.
A gdy obrus spływał do moich kolan, dziewczęta rozbiegały się nagle po niebie, po lesie, a na

ich miejsce zjawiał się kmieć pradawny, Piast. Chodził po modrzewiowej koronie cały w złocie
rozwieszając ociekające miodem barcie. A uporawszy się z barciami, krzesał ogień i w

glinianym naczyniu zawieszonym na łyku zapalał węgiel drzewny posypany jałowcem. I
wyjąwszy zza pasa wystrugany z drzewa nóż, zbliżał się do barci, wycinając z nich plastry

miodu. Rzucał te plastry miodu na niebo, na las. Pachniało jałowcem, woskiem i miodem
ściekającym po pniu, w którym topiły się wędrujące mrówki. Gdzieś daleko w lesie, poczuwszy

zapach miodu, odezwały się niedźwiedzie. Najwidoczniej dojrzał je kmieć pradawny, Piast, bo
zaczął rzucać w nie wyjmowanymi z powietrza dzidami. Niedźwiedzie trafiane w osierdzie

ryczały jeszcze głośniej, tym razem z bólu, i waliły się na mech, w bagno, w przedśmiertne
łajno.

Jednak coraz częściej koronę modrzewia widziałam jako ogromny czerpak zastawiony w
niebiosach wzbierających przed zimą mlekiem. Radowałam się tym widokiem, wiedząc, że jeśli

starczy mi cierpliwości, na pewno wpadnie weń sen przypominający zagrzebanego w mul, w
wodorosty suma. Czekałam też, modląc się żarliwie, kiedy zatrzepoce się złota korona, posypią

się gęściej modrzewiowe igły, a po pniu aż do korzeni spłynie dreszcz omotanego siecią suma.
Na razie w ten złoty czerpak wstawiony w niebiosa chwytały się coraz częściej sny okolicznych

wsi, sny leśnych zwierząt, ptaków zbierających się stadami na pobliskich łąkach przed odlotem
za morza. Wybierałam sobie z tych snów najsmakowitszy, przypominający skoszone siano,

wodę rozlewającą się szeroko po wiosennym polu, ciało wtulone w ciało niepomne na wstyd.
Od samego początku zgodziłam się na te widzenia. Wprawdzie powiadałam do siebie: – Oj,

Jadwigo, Jadwigo, bawisz się jak dziewczynka nieletnia, budujesz na niebiosach zwidy
rozliczne, stwory dziwaczne, wstydu nie masz, starucho, ale po chwili w modrzewiowej

koronie trzepotała następna zjawa. Widząc to wszystko klaskałam w ręce z uciechy,
podśpiewywałam półgłosem, a zdarzało się również, że skakałam wokół drzewa na jednej

opuchniętej nodze.
Któregoś dnia, było to chyba z początkiem listopada, tuż po Zaduszkach, stojąc pod

modrzewiem zobaczyłam w jego koronie Michała. Ubrany był po krakowsku w sukmanę, w
pasiaste portki, w czapkę z pawimi piórami na głowie. Stał wyprostowany na baczność w

przepływającym obłoku, dzierżąc w rękach ustawioną na sztorc kosę. Zawołałam cichutko: –
Michale, Michale – ale jemu nie drgnęła powieka, nie poruszył się natarty kalafonią wąs. Stał

zapatrzony w niebiosa, z których dochodziło żalne śpiewanie przechodzącego krok po kroku
ogromnego tłumu. Początkowo nie mogłam się zorientować, co się dzieje na niebiosach, ale

przypomniawszy sobie, że trzy dni temu zmarł Witos i prawie cała okolica wybrała się na
pogrzeb, zrozumiałam powagę stojącego na baczność Michała.

Michał był prawie jego rówieśnikiem. Jeździł do niego bryczuszką na sąsiedzkie pogwarki,
chodził na wiece. Nawet mnie zabrał dwa razy ze sobą. Siedziałam między nimi

rozprawiającymi o polityce, o tarnowskim biskupie, o Sanguszce. Słysząc tamtą rozmowę
sprzed wojny, widziałam teraz na niebiosach wyniesiony pod drewniany dom stół, kilka

składanych krzeseł i Witosa jedynie w białej koszuli zapiętej pod szyję, z podwiniętymi
rękawami, wspartego łokciami o blat stołu, zapatrzonego w rzadziutkie żytko ciągnące się do

lasu Sanguszki. A kiedy Michał zapytał go, gdzie się tak zapatrzył, Witos odrzekł: – A w to
żytko, kumie. Patrzę ja na nie, patrzę i nadziwić się nie mogę. Ciągle przypomina mi wydartą

kartkę z Ewangelii. Bo pomyślcie tylko, Michale, jako naród jesteśmy całością, Ewangelią
świętą, ale Sanguszkowie, biskupi, księża sprawili, że jesteśmy takimi wydartymi kartkami. Im

się wydaje, że czytają z całości, a chłopi czytają z takich jak to pólek: ziarnko po ziarnku,
podpłomyk po podpłomyku, bochenek po bochenku. Im starcza na Przemienienie Pańskie, a

chłopu ledwie do przednówka.
A gdy Witos przestał mówić, zobaczyłam, jak podnosi się z krzesła, podchodzi do stojącego na

baczność Michała i wyjmuje mu z rąk kosę wbitą na sztorc. Zobaczyłam jeszcze, jak próbuje
kciukiem ostrza kosy, bierze ją w obydwie dłonie, pochyla i biegnie do ataku. Rozchyliły się

rozpłatane na pół niebiosa i wyskoczyło z nich słońce przypominające ogromną dynię pełną

80

background image

wbitych w nią dzid i strzał. Witos, a tuż za nim Michał zniknęli w żalnych pieśniach, w

pokutnych psalmach, w jodłowych wieńcach niesionych i śpiewanych przez księży. W koronie
modrzewia pozostało piaszczyste pólko zasiane rzadziutkim żytkiem.

Chciałam jeszcze zawołać: – Michale, Michale – ale widząc rozjaśnione niebiosa i prawie nagą,
osypaną z igieł modrzewiową koronę, dałam spokój. Pomyślałam sobie, że Michał na pewno

zjawi mi się którejś nocy, to wówczas dłużej z nim porozmawiam. Ale nie chciało mi się iść do
domu. Wiedząc, że to już ostatni dzień stania pod modrzewiem, jakoż jego korona osypała się

do ostatniej igły, weszłam w las, zgarnęłam spod dębu naręcze suchych liści i przynosząc je pod
modrzew, usiadłam na nich. Rozprostowałam obolałe nogi, rozwiązałam chusteczkę pod brodą

i sięgając do kieszeni w spódnicy wyjęłam z niej upieczony na blasze pszenny placek. Łamiąc
go po kawałeczku, międliłam go bezzębnymi ustami zapatrzona na polanę, na świerkowy las

ciągnący się za polaną. Nie wiem, ale od tego zapatrzenia na polanę z uschniętą wysoką trawą i
jeszcze wyższą paprocią, w zielony, jakby co tylko pociągnięty pokostem świerkowy las,

zaczęły mi się coraz bardziej kleić powieki, głowa przechylać się to na jedną, to na drugą stronę.
Anim się spostrzegła, kiedy zebrało mi się na sen. Pamiętam jeszcze, że wyprostowałam

podciągnięte pod brodę kolana i wsparłam się mocniej plecami o modrzew.
Jakby zza ogromnej wody, z drugiego końca doliny wołał ktoś na mnie: – Babciu, babciu,

obudźcie się. Sołtysko, prawie się zmierzcha, sołtysko. – Widocznie opędzałam się od tego
wołania, od tego snu, bo otwierając oczy poczułam przejmujący ból w nadgarstkach.

Krzyknęłam nawet: – Kto tu? – próbując się zerwać na równe nogi. Ale nie mogłam się
podnieść. Całe nogi do kolan miałam zdrętwiałe. Sycząc z bólu zaczęłam je powolutku

rozcierać. Podciągając je po ociupince, mogłam się wesprzeć na kolanach. Spojrzałam na polanę,
ale nikogo na niej nie było. Rozglądnęłam się wokół siebie, również nie spostrzegłam ani

żywego ducha. Ale przecież najwyraźniej we śnie słyszałam wołający mnie głos. Dałabym sobie
nawet rękę uciąć, że ktoś w pobliżu się ukrywa. Zaczęłam się rozglądać niespokojnie, gdyż

ogarniał mnie coraz większy strach. Zbierając się na odwagę, prawie krzyknęłam:
– Jest tam kto?

– A jakże, sołtysko, jest, jest. Wiem, że prędzej spodziewalibyście się śmierci niż mnie. Chciałem
nawet iść dalej i nie budzić was ze snu, ale pomyślałem sobie: późno już, prawie ciemno, do

tego deszcz zaczął siąpić, jeszcze wam się coś stanie. Wołałem na was chyba z dziesięć minut i
nie mogłem was wywołać ze snu.

– Człowieku, kim byś nie był, przyjdź do mnie. Nie ukrywaj się. Wiem, że jesteś pod leszczyną.
Ale nie rozumiem, czemu nie chcesz do mnie przyjść.

– Jak to, babciu, nie poznaliście mnie po głosie? To może i lepiej, żeście mnie nie poznali. Nic
wam nie jest, zdrowi jesteście, dacie sobie sami radę, to sobie już pójdę.

– Chodź tu do mnie, człowieku. Podaj mi rękę. Nogi mi ścierpły, sama nie dam rady wstać.
– Nie wiem, czy będziecie mi radzi. Ale i tak się wybierałem do was na rozmowę.

Mówiąc to ten ktoś wychodził już z leszczyny. Najpierw pod lasem, a później na polanie
szeleściły zeschnięte liście. Gdy był ode mnie parę kroków, zakłuło mnie w sercu. Jędrek, nie

Jędrek, pomyślałam. Ale skąd by się tu wziął, do tego sam? Upewniłam się, że to Jędrek, gdy
przystanął tuż nade mną i jął mówić pośpiesznie:

– Przyszedłem, sołtysko. Jeśli nie chcecie mnie widzieć, jeśli bolą was oczy od mojego widoku i
przypominają się wam pomordowani przez nas, jeśli ciągle widzicie konającego na plebanii

Pawełka, powiedzcie, a pójdę sobie zaraz.
– Usiądź przy mnie, chłopcze. Nie stójże nade mną. Nie bój się, tu sucho.

Jędrek zrobił jeden krok w moją stronę, ale jakby go coś pociągnęło za kurtkę do tylu, zatrzymał
się w połowie drugiego.

– Siadaj, Jędruś. Nie bój się, przecież ci krzywdy nie zrobię.
Usiadłszy obok mnie, wsparł się plecami o modrzew i zdejmując z głowy rogatywkę, otarł nią

mokrą od deszczu twarz. Wyciągnęłam rękę, żeby go pogłaskać po rozsypanej na czoło
czuprynie. Widząc to chwycił moją rękę w dłonie i jął ją całować począwszy od przegubu, od

kciuka do małego palca. A podniósłszy głowę i ściskając nieustannie moją dłoń, mówił:
– Chciałem was zabić, sołtysko. Tam nad Dunajcem o mały włos byłbym was zastrzelił. Sobie

bym też kropnął w łeb. Całe szczęście, że podeszliście do mnie i uderzyliście mnie w twarz.
Czekałem na drugi i dziesiąty policzek, niemal się modliłem, omal nie upadłem na kolana, nie

całowałem was po rękach, po stopach, żebyście mnie bili, kopali do krwi, do utraty
przytomności. Mówiłem sobie: – Bij, Niewidko, nie żałuj swoich rąk, bij, gdzie popadnie, do

zabicia bij, tylko nie patrz na mnie zaciągniętymi bielmem oczami, nie stój nade mną na tych
opuchniętych nogach, nie lituj się nade mną. A bijąc mnie, może wybijesz z mojej głowy pamięć

o Pawełku, o wszystkich pomordowanych.

81

background image

– Chłopcze mój, Jędrusiu...

– Poczekajcie, sołtysko. Dajcie mi dokończyć. Wtedy we dworze też chciałem was zabić.
Gdyście szli po tej ścieżce prowadzącej na Golgotę, biłem was lekko nie dlatego, żeby było mi

was żal, że nie mogłem patrzeć na waszą zakrwawioną twarz, pokaleczone stopy, że nie
mogłem słuchać waszego chrypiącego oddechu. O, nie. Nie macie pojęcia, jak podskakiwało we

mnie wszystko z radości, jaki słowik próbował zaśpiewać w moim gardle, gdym widział waszą
wykrzywioną z bólu twarz. Chciałem was zastrzelić i siebie, i Borutę, żeby nie słyszeć tego

słowika, nie czuć podnoszącej się we mnie coraz wyżej i wyżej radości. A gdy mi na to nie
pozwolił Boruta, gdy nie miałem sposobności, żeby wyciągnąć ukradkiem z kieszeni rewolwer,

gdyśmy po tym wszystkim odeszli spod dworskiego sadu do lasu, chciałem przyjść do was
nocą i zastrzelić was we śnie.

– Od śmierci Pawełka nie zmrużyłam oka. Widziałabym, że strzelasz do mnie. Nie wiem,
Jędrusiu, nie rozumiem, o co ci chodzi. Ale może szkoda, żeś nie przyszedł do mnie i nie

zastrzelił. Nawet to bym ci przebaczyła. Może nawet łatwiej niż śmierć Pawełka i wszystkich
pomordowanych. A teraz też, jeśli chcesz, możesz mnie zabić. Nie będę się bronić, nie będę

krzyczeć. Stawiam tylko jeden warunek: nie zastrzelisz się przy mnie. Nigdy nie podniesiesz
broni na siebie. I nigdy już nie zabijesz człowieka.

– Wszystko zrozumieliście opacznie. Zabijanie odeszło ode mnie. Kilka dni temu odeszło.
Wówczas uciekłem od Boruty. Ukrywam się przed nim, przed milicją, błąkając się po lesie. I nie

mam nawet odwagi wybrać sobie odpowiedniego drzewa, śmigłej gałęzi. Przez cały czas
ściskam rewolwer w kieszeni. O, patrzcie, od tego ściskania pistoletu cała dłoń zaszła krwią.

Boże święty, ileż to razy stałem w zagajniku najgęstszym, w bagnie, w którym taplają się dzikie
świnie, z lufą u skroni. I nie pociągnąłem za cyngiel, nie zacisnąłem na nim wskazującego palca.

Ciągle mi się wydawało, że wybrałem nazbyt ustronne miejsce, zapomniane przez wszystkich.
Już po śmierci, po strzale, po zaciśnięciu się paska na szyi, widziałem was, jak podchodzicie do

drzewa i odcinacie mnie z gałęzi, jak na klęczkach wchodzicie w gęsty młodnik i wyciągacie
mnie za nogi, jak z kołkiem w dłoni chodzicie po bagnie i macacie miejsc w miejsc za moim

trupem, wleczecie mnie przez całe łąki, kładziecie na ławce, obmywacie ciepłą wodą z mydłem,
ubieracie w białą koszulę, w czarny surdut, zasklepiacie dziurkę w skroni roztopionym

woskiem, obwiązujecie pręgę na szyi białym szalikiem.
– Dziecko, co ty wygadujesz. Może jesteś chory, może masz gorączkę? Uspokój się. Przestań

myśleć o tym. Wiesz co, Jędrek, oddaj mi pistolet. Jak się pozbędziesz tego żelastwa z kieszeni,
na pewno się uspokoisz. I nie masz co błąkać się po lesie, uciekać przed Borutą, przed milicją.

Wcześniej czy później dopadnie cię i zastrzeli. Pomyślałam sobie, że najlepiej będzie, jeśli
jeszcze dzisiaj wsiądziesz w pociąg i wyjedziesz na Zachód. Zejdziesz Borucie i ludziom z oczu.

Tam się zgłosisz przy najbliższej amnestii i wszystko opowiesz. Weźmiesz jakieś gospodarstwo,
ożenisz się i będziesz mógł żyć od nowa.

– O tym też myślałem, sołtysko. Nawet już byłem w pociągu. Ale na drugiej stacji wysiadłem i
wróciłem do lasu. Myślałem też, żeby nocą zakraść się pod dom Kulaski i wrzucić granat przez

okno. Nie zrobiłem tego dlatego, że mi było żal moich kompanów, z którymi przespałem tyle
nocy w stodołach, w kopkach siana, w lesie, że wystarczy mi przymknąć oczy, żeby widzieć ich

twarze, pociągnąć nozdrzami, żeby czuć przesycony potem zapach ich ciał, słyszeć rozmowę,
rzewne pogwizdywanie, zrywanie się ze snu z krzykiem, z przerażeniem w oczach. Nie miałem

po prostu siły, żeby to uczynić. Ale wiem, że ta siła, to zabijanie znowu wróci do mnie. Dlatego
nie wyjechałem na Zachód. Lepiej będzie, jak tu zostanę.

– Tak ci się tylko zdaje, Jędruś. Nikt takich rzeczy o sobie nie może wiedzieć. Zbierz się jeszcze
raz i zaraz teraz idź do miasteczka. Proszę cię, Jędrek, wyjedź. Zobaczysz, że wszystko będzie

dobrze.
– Czy ja wiem, babciu. W każdym razie spróbuję jeszcze raz. Jak mi się uda, napiszę do was.

– To podaj mi rękę. Późno już i deszcz nie przestaje siąpić. I oddaj mi pistolet. Nie możesz
przecież jechać z bronią. Gdy go będę miała w rękach, gdy go wrzucę w bagno, będę pewna, że

wyjechałeś.
Chwyciwszy oburącz suchą, jakby wykutą z żelaza rękę Jędrka, podniosłam się spod

modrzewia. Jędrek, stojąc ode mnie dwa kroki, sięgnął do kieszeni i wyciągnął pistolet.
Obejrzał go dokładnie, zaglądając nawet w otwór lufy. Po czym złożywszy się do strzału,

wycelował w najbliższe drzewo. Pociągnął za cyngiel. Rozległ się wystrzał pierwszy i siódmy.
Zdmuchnąwszy z lufy kłaczek dymu podawał mi pistolet mówiąc:

– Wyjadę, babciu.
Już wyciągałam dłoń po rewolwer, kiedy w pobliżu huknęło jakby echo ostatniego wystrzału.

Jędrek cofnął się do tyłu, spojrzał w pobliski zagajnik i coś bełkocząc osunął się na zeschnięte

82

background image

liście, na modrzewiowe igły. Upadłam przy nim na kolana i biorąc jego głowę w ręce

szeptałam:
– Co się stało, Jędrusiu? Co ci jest?

Jędrek próbował coś powiedzieć zaciskając ręce na piersiach. Gdy dłonie zsunęły się z
wojskowej bluzy, rozpięłam guziki i rozdarłam koszulę. Koszula była już cała mokra od krwi.

– O Jezu! – krzyknęłam rozglądając się wokół siebie. Ale nikogo nie było widać. Czyżby,
pomyślałam sobie, Jędrek się sam zastrzelił? Ale chociaż źle widzę, nie mogłam się aż tak

pomylić. Strzelał tylko do drzewa. Strzelał siedmiokrotnie. Klęczałam obok Jędrka nie wiedząc,
co robić. Sczesywałam dłonią opadające mu na oczy włosy. Próbowałam mówić pacierz na głos,

ale tylko bełkotałam. Wówczas wydało mi się, że za mną szeleści wyschnięta trawa i potrącane
stopą liście. Pomyślałam sobie, że to pewnie jakieś zwierzę albo najzwyklejsze przesłyszenie.

Dopiero gdy mojego ramienia dotknęła ręka, spojrzałam za siebie.
– Józek, a skądżeś się tu wziął? Patrz, co się stało. Jędrka ktoś zabił.

– ON go zabił. Z tego pistoletu go kropnął. Och, jak to dobrze, że on chodził za nim, na krok go
z oczu nie spuszczał. On wiedział, że Jędrek chce was zabić. On go uprzedził.

– Jaki on?
– No on. Nie widzicie, sołtysko? On z tego pistoletu, który trzymam w ręce.

– Boże święty, coś ty zrobił, Józuś. Zabiłeś go, zamordowałeś.
– To on go zabił. Mówię wam przecież, że to on.

– Ale Jędrek wcale nie chciał mnie zabić. Oddawał mi pistolet.
– Tak tylko gadacie. On dobrze widział, że chciał was zamordować. Najpierw strzelał do

drzewa, żeby się wprawić, a potem celował w was. On go uprzedził. O mały włos, o ułamek
włosa, ale uprzedził. A mówiłem wam wówczas pod sadem, że on ma celne oko i rękę, która

nie drgnie. I on ich wszystkich wystrzela do nogi.
Pomylony Józek stojąc nade mną, nad ciałem Jędrka mówił coś nieustannie wymachując

pistoletem. Nie słuchałam jego gadaniny, myśląc, jak by go tu zmusić do tego, żeby nie
rozpowiadał, że Jędrka zabił ON. Podniosłam się z klęczek i biorąc pomylonego za ramię

rzekłam:
– Wiesz co, Józuś. Ja sobie tak myślę, że Jędrka nie ty i nie ON zabił, ale Boruta. Jestem w lesie

prawie od południa i widziałam, jak się kręcił ze swoją bandą. Jędrka szukał, tropił go od kilku
dni. Jędrek uciekł od niego. To chciał go zabić. Dopadł go w końcu i na moich oczach zastrzelił.

– No wiecie, sołtysko, kto by to pomyślał. A mnie się przez cały czas wydawało, że to ON. Ale
jeśli powiadacie, że to Boruta, to pewno macie rację. Całe szczęście, że również ON kropnął z

pistoletu. Boruta pewnie myślał, że jest otoczony przez milicję, przez wojsko, dostał pietra i
uciekł. Inaczej by tu jeszcze przyszedł i was zamordował.

– To teraz już wiesz, że Jędrka zabił Boruta. Pamiętaj, żebyś we wsi nie opowiadał, że ON.
Przyrzekasz?

– No pewnie, jeśli wy tak mówicie. Nawet lepiej, że zabił go Boruta, bo on jest przecież lepszy
od Boruty. Nie będzie musiał dźwigać śmierci Jędrka w sobie.

– A teraz oddaj mi pistolet. Po śmierci Jędrka nie będzie ci już potrzebny. Boruta na pewno
wyniesie się od nas.

– Co to, to nie. Pistoletu nie oddam. On jest mój. Póki się nie upewnię, że Boruta wyniósł się od
nas, nie oddam wam broni.

– Oddaj, bo pójdę na milicję i powiem, że masz broń. Będą cię szukać po lasach, po łąkach.
Nigdzie się przed nimi nie ukryjesz.

– A to powiedzcie, ale broni nie oddam. Nie oddam za żadne skarby świata.
Mówiąc to pomylony cofał się tyłem przede mną. Gdym go zaczęła gonić, jął uciekać przez

polanę do świerkowego lasu. Przystanęłam zadyszana na środku polany. Słyszałam, jak
trzeszczą za pomylonym suche chojary. Po chwili doleciał stamtąd do mnie głos Józka:

– Nie oddam, nie oddam, póki ich wszystkich nie wystrzelam!
Podeszłam do ciała Jędrka i jęłam je przytrząsać liśćmi. Gdy usypałam nad nim liściasty

kopczyk i zmówiłam „Wieczne odpoczywanie”, wyszłam z lasu. Początkowo chciałam iść do
wójta, żeby go zawiadomić o śmierci Jędrka, ale będąc już na wiejskiej drodze skręciłam do

domostwa Wojciechów. Przecież to ich syn. O śmierci Pawełka dowiedzieli się ostatni, niechże
o śmierci Jędrka wiedzą pierwsi.

14
Jędrka pochowaliśmy obok Pawełka. Również w ziemię usypaną nad nim wkopaliśmy

drewniany krzyż bez nazwiska i bez daty. Oprócz Wojciechów, kilku najbliższych krewnych i
mnie na jego pogrzebie nie było nikogo ze wsi. Nie przyszedł też Kanonik i żaden z wikarych.

Niemal na klęczkach musiałam prosie Kanonika, żeby Jędrka pochowano na poświęcanej ziemi.

83

background image

Skłamałam przy tym powiadając Kanonikowi, że tuż przed śmiercią Jędrek wyspowiadał się

przede mną.
Przez parę tygodni po pogrzebie wydawało mi się ciągle, że dusza Jędrka przeniosła się we

mnie. Czułam jej obecność w sobie, jak się czuje przelot ptaka nad głową o zmierzchu, psa
skradającego się w wysokiej trawie do przepiórek, wodę przepływającą przez zastawioną

groblę, nutę dzwonu zamilkłego przed chwilą. Całymi też godzinami rozmawiałam z nią, żeby
ją uspokoić i uciszyć. W rozmowie tej zjawiali się wszyscy pomordowani przez Jędrka.

Obiecywałam im, że zamówię kilka mszy, latem pojadę na Jasną Górę, na klęczkach będę szła
do cudownego obrazu w pobliskim Odporyszowie. Uspokajali się na kilka godzin, odchodząc

ode mnie w najbliższe zastodola, przybudówki, szopy i stryszki, w sady i laski ogołocone do
ostatniego listka, przyprószone pierwszym śniegiem. Ale po tych paru godzinach wracali z

powrotem, żeby wieść ze mną jeszcze zacieklejszy spór.
Po śmierci Jędrka zostałam niejako wspólniczką jego zbrodni. Nie usprawiedliwiałam ich

wprawdzie, nawet mi to przez myśl nie przeszło, ale godząc się na przejście jego pośmiertnego
obrazu we mnie, dawałam mu ostatnie schronienie. – Przytul się – powiadałam – przytul się do

mnie, morderco, wypłacz się we mnie, wytarzaj się w popiele, zanim do pamięci o tobie
przywiążemy młyński kamień, wywieziemy na środek jeziora i wrzucimy do głębiny. Rozgość

się we mnie, odpocznij z kolanami podciągniętymi pod brodę, a ja będę cię zasłaniać przed
gałęzią z postronkiem, przed nożem wbitym w plecy, przed przekleństwem cięższym od

młyńskiego kamienia. Ale nie miej żalu do pomylonego Józka. W jego głowie obraca się
skrzydlaty młyn. Nikt nie potrafi z jego głowy wyjąć tego młyna i postawić na piaszczystym

pagórku. A póki ten młyn nie zmiele garstki mąki na podpłomyk, na kołacz weselny, Józek
będzie miał prawo mówić, że to sprawił ON. I cała wieś będzie miała święte prawo wynosić mu

do lasu placki z twarogiem, suszone serki, ćwiartki bimbru, kawałek słoniny.
Od śmierci Jędrka nie spotkałam się z pomylonym Józkiem. Wprawdzie ten i ów widział go, jak

wychodził zaspany ze stodół, z dworskiego strychu, jak wchodził w pobliski las, gdzie
rozkopywał borsucze jamy, jak wałęsał się nad rzeką zastawiając wnyki na zające. Całymi

nocami siedziałam opatulona pierzyną, czekając, kiedy zastuka w okno. Ale oprócz wisienki
ogołoconej z liści, porywanej przez wiatr, chroboczącej gałązkami w zachodzące mgłą szybki,

nikt do mnie się nie dobijał.
Nikt też nie przychodził do mnie za dnia. Inna rzecz, że w grudniu przed Wigilią spadły spore

śniegi i zawiało wszystkie drogi i ścieżki. Rano, gdym wychodziła do stajni, do drewutni po
szczapy, do studni po wodę, z trudem otwierałam drzwi zasypane do połowy śniegiem. Kilka

razy miałam ochotę wybrać się do Kulaski, żeby się dowiedzieć, czy po śmierci Jędrka
zachodzą do niej jeszcze pańskie diabły. Jakoż od dłuższego czasu nie słyszało się o nich w

okolicy. Ostatecznie nie wybrałam się do niej, chociaż od dawna nosiłam się z zamiarem, że na
zimę zabiorę ją do siebie. We dwie łatwiej by nam było żyć. Wprawdzie co najmniej połowa wsi

zaczęłaby unikać mojego domu, obchodząc go z daleka, ale z drugiej strony nie ciążyłby na
Kulasce zarzut, że matkuje bandzie Boruty.

Natomiast na parę dni przed Wigilią zaszłam do organisty. Nie mając co robić przez zimowe
wieczory, kupiłam w sklepiku kilka rachunkowych zeszytów i przy świetle naftowej lampy

postanowiłam spisać swój babski żywot. Szło mi to opornie. Wyjąwszy bowiem sołeckie
sprawozdania do gminy, od czasu do czasu list do brata Michała, mieszkającego od tamtej

wojny w Ameryce, nie miałam obsadki w ręce. Umyśliłam sobie, że mój żywot spiszę na wzór
Żywotów Świętych,

jakie będąc jeszcze panną czytałam z namowy Kanonika. Początkowo owo

pisanie na wzór Żywotów Świętych wydało mi się świętokradztwem, ale tym bardziej korciło
mnie, żeby zobaczyć, jak też na tym świętym tle będzie wyglądało moje codzienne życie i życie

wsi. Do organisty wybrałam się, żeby to moje pisanie wygładził i poprawił.
Od lat panieńskich wiedziałam, kiedy to śpiewałam w kościelnym chórze, że organista pisuje

okolicznościowe wiersze, pastorałki, kościelne sztuczki odgrywane przez chłopców w czasie
Wielkiego Postu. Do tej pory pamiętam jedną z nich. Nazywała się Ścięcie śmierci. Przed wojną

odgrywali ją chłopcy pod koniec karnawału tuż przed Popielcową Środą. Druga sztuczka
napisana przez organistę, też odgrywana przed wojną w kościele, mówiła o ucieczce Rodziny

Świętej przed Herodem. Wszystkie pastorałki, odpustowe wiersze, obydwie sztuczki były
śpiewane. Nuty do nich ułożył organista. Pamiętam, że ilekroć o zmierzchu przechodziło się

koło naszego kościółka, słyszało się organy. Organisty nie było widać spoza nich ani
kilkuletniego chłopca. Od czasu do czasu przez kościół przelatywał urywek pieśni granej na

organach lub śpiewanej przez organistę. Po czym słyszało się jego głos:
– No, jak, Piotrek, jestli to głos Heroda? A teraz posłuchaj uważnie i powiedz, kto tak może

śpiewać.

84

background image

– Najświętsza Panienka, wujku.

– Głupiś, przecież to baryton.
– To pewnikiem będzie święty Józef.

– Wreszcie zgadłeś. Ależ ty masz uszy zatkane woskiem. Jakbyś nie słyszał, że wszyscy cieśle w
parafii śpiewają przy pracy barytonem.

Ściskając kratkowane zeszyty pod pachą szłam do organisty bardziej onieśmielona niż z
Michałem do ślubu. Na dobrą sprawę nie wiedziałam nawet, dlaczego tam idę. Wprawdzie w

zeszytach tych spisałam kawałek swojego żywota, ale żeby taką sprawą zawracać głowę
organiście. Niechby sobie te zeszyty leżały w szufladzie pod puszką z kostkowym cukrem,

niechby czekały, póki nie zgasnę, nie odejdę, wyniesiona w kilku zbitych deskach na
piaszczysty cmentarz. Przecież pożytek z nich żaden. Ani nauki takiej jak w Żywotach Świętych,

w księgach uczonych, ani zabawy uciesznej. Żebym chociaż miała syna pierworodnego,
miałabym komu je zostawić. Może w zimie, kiedy czas dłuży się niepomiernie, pierworodny

mój wyjąłby je z szuflady i oparłszy się plecami o nagrzany piec, jąłby linijka po linijce pochylać
się nad żywotem moim. A spoglądając w żywot mój, jak w nurt rzeki wsączającej się do

ostatniej kropli w piach ogromny, wyszeptałby modlitwę za zmarłych i modlitwę za słowo
żywe. Jakoż księga każda, słowo zapisane w niej, również owo z kratkowanego zeszytu, bywa

kościołem ogromnym, w którym nawet niedowiarkom na pacierz się zbiera.
Będąc już u furtki prowadzącej do organistówki, miałam jeszcze ochotę zawrócić do domu,

wynieść te zeszyty na strych, wepchać je za krokiew, jak się wpycha po Zielonych Świątkach
garść poświęconego ziela, żeby się uchronić od ognia niebieskiego. Ostatecznie przemogłam

wstyd i onieśmielenie, powiadając sobie, że przecież w tych zeszytach nie ma nic zdrożnego,
jeno życie moje kalekie, oślepłe prawie od kolebki. Organista, człek światły, uczony w literze,

do tego znający się na ludziach, jak na pieśniach rozlicznych, poprawi, co trzeba, rozjaśni.
Jednakowoż nie zastałam go, jak się spodziewałam, w domu. Któreś z dzieci powiedziało mi, że

jest w kościele. Jak za czasów mojego śpiewania w kościelnym chórze, weszłam do kościoła
furtką od zakrystii. W prawie ciemnym kościele, rozjaśnionym zaledwie nikłym światłem

sączącym się przez witrażyki przedstawiające Mękę Pańską, pachniało zielem rozmaitym,
zasuszonymi polnymi kwiatami, stearyną zastygłą na świecach i gromnicach. U stóp

drewnianej figury świętego Rocha symbolizującej pracę rolnika stary przygarście pszenicy,
żyta, jęczmienia i owsa. Na zbożu tym leżało kilkanaście jabłek. Zapach tych zbóż i jabłek

sprawiał, iż wydawało się, że nawet Chrystus przybity do drewnianego krzyża, poraniony
okrutnie, pachnie polami i sadem.

Wiedziałam, że organista jest w kościele, gdyż na chórze paliło się kilka świec, a po chwili
odezwały się organy. Na chwilę oparłam się o skręconą drewnianą kolumnę podpierającą

ambonę w kształcie łodzi, z której nauczał Chrystus nad jeziorem Genezaret, żeby posłuchać
organów. Najwidoczniej organista miał pogodny dzień, gdyż przez kościół zamiast religijnej

pieśni przelatywał dzwoniąc podkówkami oberek. Wyszłam spod ambony starając się jak
najgłośniej szurać podkutymi saperkami po drewnianej podłodze. Chciałam, żeby mnie

organista usłyszał, zanim wejdę na schodki prowadzące na chór, a nie chciałam wołać do niego,
jak się woła na błoniu. I dopięłam swego. W połowie nuty urwał się oberek i po chwili organista

wychylił się z chóru.
– A, to wy, sołtysko. Bałem się, że to Kanonik. Nie lubi, gdy grywam oberki. Powiada, że

kościół to nie karczma, żeby go bezcześcić weselną muzyką. Macie interes do mnie?
– Interes jak interes. Z prośbą wielką przyszłam.

– To może zejdę do was?
– Nie fatygujcie się, Antoni. Wiem, że ledwie powłóczycie nogami, a gdy schodzicie po

schodach, musicie się wspierać na Piotrku. Wejdę do was. Od dawna nie byłam na chórze.
Chyba od panieńskich czasów. A zawsze lubiłam spoglądać na kościół z chóru. Zwłaszcza w

okresie Bożego Narodzenia, kiedy kościół jest pełen ludzi, że szpilkę trudno wetknąć, i wszyscy
śpiewają kolędy. Cały kościół i śpiewane kolędy pachną wówczas sianem, ciałem niewinnym i

gołym, snem dalekim przychodzącym do wsi z cieśni lasu.
Mówiąc to wszystko wchodziłam już po drewnianych schodkach skrzypiących rozpaczliwie,

jakby w każdej desce, w każdym sęku zaszpuntowano potępioną duszę. Wreszcie zasapana,
łapiąca powietrze pełnymi ustami, jak ryba wyrzucona na gorący piasek, znalazłam się na

chórze. Organista siedział na taborecie zwrócony twarzą w moją stronę. Przy nim wsparty
ramieniem o organy stał Piotrek. Podeszłam do organisty i wyjmując zza pazuchy zapisane

zeszyty, podałam mu je.
– Przynieśliście pewnie jakieś stare pieśni. Od lat co starszych w parafii namawiam, żeby

zapisywali dawne pieśni śpiewane przez naszych ojców i przynosili do mnie. Nie macie

85

background image

pojęcia, sołtysko, jak stare są niektóre pieśni znoszone mi przez ludzi. Starsze od lipy w

dworskim sadzie, pod którą ponoć ucztował Czarniecki. A raz któraś z kobiet z tej wsi pod
lasem przyniosła mi, jako pieśni śpiewane przez prababkę, ballady Mickiewicza. Przysięgała się

na wszystkie świętości, że te ballady jej prababka kleciła sama w zimowe wieczory przy darciu
pierza i łuskaniu grochu.

– Nie ma się czemu dziwić, Antoni. Sama będąc młódką śpiewałam te ballady jako wiejskie
pieśni, póki ich nie przeczytałam u Kanonika. Ale ja nie przyszłam z pieśniami. Od paru

miesięcy nie mając co robić wieczorami, cierpiąc na bezsenność, spisywałam po odrobinie swoje
życie i życie naszej wsi. Chciałabym, żebyście to przejrzeli i poprawili. Może kiedyś któryś z

chłopców naszych uczących się w gimnazjum przepisze je kaligraficznie i pamiętnik mój będzie
niejako kroniką tego wszystkiego, co się u nas ostatnimi czasy działo.

– Nie wiedziałem, że piszecie pamiętnik. Przezywano was we wsi Witosem w spódnicy, a
okazuje się, że bardziej pasowałoby do was przezwisko Bojki z gęsim piórem w dłoni.

– Gdzie mi tam do Bojki. On o duszy chłopskiej pisał, a ja zaledwie o babskiej. Zresztą
przeczytacie, zobaczycie sami.

– A przeczytam, przeczytam. Po świętach będę miał trochę czasu, to przeczytam. I poprawię,
przyrzekam, że poprawię. A może nawet sam się zabiorę do przepisywania waszego

pamiętnika.
– Widzę, że Antoni jakieś nowe pieśni układa. Pewnie na święta.

– Na święta już ułożyłem, a raczej przygotowałem stare pastorałki przyniesione mi tuż przed
wojną przez staruszkę z Woli. W czasie wojny nie miałem głowy tym się zajmować. Dopiero

parę tygodni temu wygrzebałem je z szuflady. A teraz poprawiam sztuczkę o ścięciu śmierci.
Wiecie, tę, którą graliśmy przed wojną w kościele. Chciałbym ją teraz przed Środą Popielcową

wystawić na błoniach. Pomyślałem o niej po śmierci Pawełka. Tylu młodych ludzi
zamordowano w naszej parafii. Może jak wystawimy tę sztuczkę na błoniach, uspokoi się u nas

wreszcie. Przecież w tej sztuczce ścina się śmierć drewnianym mieczem. Nie macie pojęcia, jaki
to stary zwyczaj owo ścięcie śmierci. Jak chcecie, dam wam jeden egzemplarz tej sztuczki.

Przeczytacie w domu i powiecie mi, co o tym sądzicie, kogo byście chcieli w niej obsadzić.
Przed wojną śmierć grał pomylony Józek. To może i teraz zostawimy dla niego tę rolę.

– Czy ja wiem. Może lepiej będzie, gdy wybierzemy do tej roli kogoś innego, zdrowego na
umyśle.

– Dlaczego? Józek do tej roli świetnie się nadaje. Jest niewinny i ślepy jak ona. Zważcie tylko,
śmierć jest narzędziem w rękach Opatrzności, a Józek jest narzędziem w pomyleniu swoim.

Śmierć się nam wydaje czymś okrutnym, pomylonym, ślepym w swych uczynkach i Józkiem
też kieruje niewidzialna siła. On tę siłę nazywa skrzydlatym młynem. I śmierć jest także taką

uskrzydloną machiną, miażdżącą wszystko przed sobą, jeśli wiatr powieje.
– Ale Józek nie jest już niewinny. Józek zabił człowieka.

– Jak to zabił? Kiedy?
– Nie mogę wam powiedzieć, kogo i kiedy zabił. Zresztą, czy ja wiem. Może rzeczywiście to nie

on zabił, chociaż jego ręka brała w tym udział.
– Powiedzcie mi prawdę. Jeśli zabił, nie może grać śmierci. Tak jak Bóg nie może grać Boga,

diabeł diabła, anioł anioła, bo jest nim całym jestestwem.
– Nie wiem, Antoni. Nie potrafię tego rozwikłać. Na mój zdrowy rozum, nie zabił. Był tylko

narzędziem. A jeśli był jeno narzędziem, był tym samym mniej niż aktorem. Przeto wydaje mi
się, że może zagrać w waszej sztuce.

– W takim razie rolę śmierci zostawiam Józkowi. Ale zanim postanowimy to ostatecznie,
przeczytajcie uważnie sztuczkę.

Po tej rozmowie posiedziałam jeszcze na chórze ze dwa pacierze oglądając coraz bardziej
zmierzchający się kościół. Gdy organista zaczął przeglądać rozrzucone na organach nuty i

próbował to cienkich, to grubych piszczałek, pożegnałam się z nim i zeszłam z chóru.
Przechodząc przez kruchtę obok kamienia, nad którym zarzynaliśmy rokrocznie czarnego

koziołka, zobaczyłam wiosenne pola z oziminą sięgającą do kolan i biegnącego przez nie
pomylonego Józka, przebranego za śmierć. Również w drodze do domu pod sadami

zasypanymi śniegiem zjawiał mi się Józek z ogromną dynią wdzianą na głowę, spoglądający
daleko w las, na błonia przez otwory wycięte w dyni. Najwidoczniej zobaczył tam Ewunię od

wójta, bo uśmiechał się do niej wyciętymi w miąższu dyni zębami.
Wróciwszy do domu schowałam pod poduszkę przyniesioną od organisty sztuczkę. Nie

przyznałam się organiście, że od dawna nie mogę czytać słowa pisanego. Z trudem
przychodziło mi czytanie z książeczki do nabożeństwa drukowanej dużymi literami.

Pomyślałam sobie, że sztuczkę przeczytają mi chłopcy, gdy na święta przyjadą z miasta. Ale

86

background image

gdy chłopcy po Wigilii zjawili się u mnie, zapomniałam o sztuczce. Nie przypomniałam sobie o

niej przez cały czas ich pobytu na wsi. Można nawet powiedzieć, gdyby ta sztuczka nie była
akurat pisana o śmierci, że zapomniałam o niej na śmierć.

Gdzieś na początku lutego cicho siedząca od paru miesięcy banda Boruty znowu dała o sobie
znać. W sąsiedniej wsi zamordowano w biały dzień sołtysa i postrzelono dwóch chłopców

wracających z zabawy. W naszej wsi obrabowano z pieniędzy kilku co bogatszych gospodarzy.
Ostrzelano też z karabinu maszynowego i obrzucono granatami posterunek milicji. Coraz

częściej też jęły chłopom zdychać na nieznaną chorobę świnie, padać jednoroczne jałówki i
byczki.

Prawie cała wieś wzburzona, pamiętająca okaleczenie pod dworskim sadem, szeptała o
Kulasce. Ludzie sądzili powszechnie, że wszystkie nieszczęścia spadające od roku na wieś

spowodowała swoimi czarami Kulaska. Nie wiem skąd, bom nikomu o tym nie wspominała,
wieś spenetrowała, że co piątek banda Boruty ucztuje u Kulaski. Owe całonocne śpiewania,

grania na piszczałkach, fletach i rogach zrobionych z kości, skojarzono sobie z padającą trzodą i
bydłem. Nie zdziwiłam się też, gdy kumoszki, odwiedzające mnie od czasu do czasu,

opowiadały, że wieś szykuje się do podpalenia domu Jantośki, a tym samym do wykurzenia
bandy Boruty i razem z nią diabelskich czarów.

Nie wierzyłam w te opowieści. Przecież od roku co parę miesięcy wspominano o tym. Ale jak
do tej pory, wszystko kończyło się na znoszonych mi prawie codziennie plotkach. Nie miałam

też zamiaru wybrać się do Kulaski, żeby ją ostrzec. Wydawało mi się, że tylko niepotrzebnie ją
przerażę. Całymi dniami przesiadywałam w domu przy oknie wychodzącym na ośnieżony sad

spisując swój pamiętnik. Spostrzegłam tylko, że coraz częściej pod sadem zjawiają się po dwie,
po trzy gnieżdżące się w olszynach i brzozowych zagajnikach sroki. Najlepszy to znak, że pod

sadem zasypanym śniegiem zbierało się na wiosnę. Jak nigdy dotąd nie mogłam się jej
doczekać. Którejś nocy nasłuchując jak zwykle pod koniec zimy poruszającego się przez sen w

komorze kreta, powiedziałam sobie na głos, że dopiero tej wiosny skończy się prawdziwa
wojna. Bo jakże inaczej, jak nie wojną nazwać cały ubiegły rok. Nie było przecież miesiąca, żeby

z lasu, z łąk, znad rzeki nie znoszono zastrzelonych w biały dzień, nie wynoszono na cmentarz
pomordowanych w pościeli. Nawet przez cały czas okupacji nie zginęło w naszej okolicy tyle

ludzi, co przez ostatni rok.
Nie pamiętam już dokładnie, kiedy to było, ale chyba gdzieś w połowie marca, gdyż na polach i

nawet pod sadami stopniał do ostatniego kłaczka śnieg, a gdym wychodziła na podwórze,
słyszałam śpiewającego w niebiosach skowronka. Siedziałam akurat przy stole jedząc pierogi z

serem, gdy uchyliły się drzwi i do izby weszła ubrana w białe prześcieradło, z wydrążoną
dynią na głowie, z kosą na ramieniu postać. Tak się przeraziłam zjawieniem się tej postaci, że o

mały włos nie udławiłam się pierogiem. Śmierć widząc, że trzepoczę rękami i sinieję nie mogąc
złapać tchu, rzuciła kosę, podbiegła do mnie i zaczęła mnie grzmocić pięściami po karku.

Powolutku przychodziłam do siebie, ale nadal nie mogłam wykrztusić słowa. Śmierć
tymczasem postawiła przede mną garnuszek wody. Wzięłam go za ucho dwoma palcami, ale

trzęsąca się ręka nie pozwalała mi donieść garnuszka do warg. Śmierć objęła mnie za ramiona,
przechyliła głowę do tyłu i wyjmując mi garnuszek z trzęsącej się dłoni, przytknęła go do moich

ust. Pijąc wodę drobnymi łyczkami wiedziałam już, że to zjawił się pomylony Józek. Głupio bo
głupio, ale pomyślałam sobie, czy też śmierć prawdziwa będzie równie dobra dla mnie. Po

wypiciu prawie całego garnuszka wody przyszłam wreszcie do siebie. Posadziłam Józka na
składanym krześle i podsunęłam mu miskę z pierogami. Sięgnął łapczywie po łyżkę i próbował

wepchnąć pieróg przez otwór wydrążony w dyni do ust.
– Tak się nie najesz, Józuś. Popsujesz całą maskę. Musisz zdjąć dynię.

Zaczął coś bełkotać z dyni i rozkładać bezradnie ręce. Zrozumiałam z tego tyle, że dyni nie da
rady zdjąć. Gdy ją będzie próbował ściągnąć z głowy na siłę, na pewno popęka i rozleci się na

kawałki. Poprosił mnie, żebym nożem wycięła szerszy otwór gębowy, taki, iżby przezeń weszła
łyżka z pierogiem. Gdym to uczyniła, pochylił się nad miską i nie minęła jedna zdrowaśka,

kiedy zniknął ostatni pieróg z prawie pełnej miski. Wyglądało na to, że pierogi połyka za
pomylonego Józka dyniowa głowa. Połknąwszy ostatni pieróg, zamlaskał z dyni i próbował

obetrzeć grzbietem dłoni tłuste usta. Ale natrafiwszy na dynię zaczął chichotać na cały głos
bijąc się rękami po kolanach. A gdy przestał rechotać, jął mówić bełkotliwie z wydrążonej dyni:

– Powiadam wam, sołtysko, szedłem do was od organisty z tą dynią na głowie i przez całą
drogę pokładałem się ze śmiechu. Co powiedziałem jakie słowo, słyszałem je jakby z głębi

studni, spod ziemi. Przypomniało mi się ubiegłe lato. Spałem sobie w najlepsze zagrzebany w
sianie i śniłem, że rozmawiam z Italianem przez Piavę. Italianiec powiada, że ma pełną

manierkę rumu, a ja mu pokazuję spory kawałek szpeku. Italianiec, rysując w powietrzu

87

background image

bagnetem portret cesarza Franciszka, podcina mu gardło, a ja ichniego króla wieszam na gałęzi

wyjętej z powietrza, Italianiec przekleństwami jak cyrkowy kundel szczeka, a ja ryczę jak
cygański niedźwiedź dźgany szpikulcem na odpuście. I coraz wyraźniej i wyraźniej słyszę tego

Italiańca. Wreszcie jak mi nie wrzaśnie nad uchem, nie przyłoży bagnetem na płask przez tyłek.
Wrzasnąłem jak odzierany ze skóry i zerwałem się na równe nogi. Siano się sypie na mnie, na

oczy nie widzę. A ten jak mi drugi raz nie przygrzeje. W łąki skoczyłem jak wyrzucony z
kanonu. Siano osypało się ze mnie, przetarłem zaropiałe oczy i patrzę, gdzie ten Italianiec. A tu

zamiast Italiańca wóz drabiniasty stoi na łące przed kopką, a koło kopki zdjętej do połowy stoi
stary Marcin z widłami i za brzuch się ze śmiechu trzyma. Powiadam wam, sołtysko, Italianie

znad Piavy nie byli tacy źli jak ci ze snu. Zanim się spostrzegę, co się dzieje, oni już mnie
wpędzają w jakieś tarapaty.

– Czemuś się tak wystroił, Józuś? Chcesz kogoś przestraszyć czy jak?
– A żebyście wiedzieli. Od tygodnia chodzę do organisty. Razem z chłopakami w przyszłym

tygodniu mamy grać w takiej sztuczce. Ja mam grać śmierć. Całą rolę znam już na pamięć.
Chcecie posłuchać, to wam powiem kawałek:

A przed moją kosą
król ucieka boso,
ucieka na jawie
po majowej trawie
i ucieka we śnie
pod białe czereśnie.
Dopadnę go we śnie,
dopadnę na jawie.
Leży berło w sadzie,
korona na trawie,
na struchlałą duszę
krzyczą dworskie pawie.

Mówię wam, po nocach nie spałem, bojąc się, że jakiś Italianiec napadnie mnie na śpiączkach i
wyjmie mi z głowy całą rolę. Wyobrażacie sobie, jaki to byłby wstyd, gdybym nagle podszedł

do króla w koronie i wytrącając mu berło z ręki bełkotał jak Franek niemowa. A jak tylko ze
stodoły świtkiem wyjdę, pędzę zaraz do lasu, skąd mam wyjść, żeby wstąpić jako śmierć do

sztuki, staję przed dębem jak przed królem potężnym i na głos wszyściutko sobie powtarzam.
Najtrudniej mi było zapamiętać ostatnie słowa, jakie wypowiadam tuż przed ścięciem śmierci

mieczem:

Po niebie, po ziemi
tocz się, moja głowo,
żeby się pod mieczem
zejść z ciałem na nowo.

Nie mogę pojąć, dlaczego pod mieczem głowa ma się zejść z ciałem. Ale organista pewnikiem

wie lepiej ode mnie, jak śmierć ma przemawiać.
– Ale dlaczego, Józuś, już dzisiaj przebrałeś się za nią? Może macie ostatnią próbę?

– Gdzie tam ostatnią. Kilku chłopaków nie nauczyło się jeszcze ról. Będziemy ćwiczyć do
ostatniego dnia. Przebrałem się dzisiaj za nią, bo akurat jest piątek i u Kulaski ucztuje Boruta.

Od rana ucztuje. Byłem tam za oknem. Powiadam wam, leżą wszyscy pokotem na podłodze
zaścielonej słomą, spici do nieprzytomności. Rozpowiedziałem o tym we wsi. Cała wieś się tam

wybiera z widiami, cepami, z kolkami wyrwanymi z płotów. Poczekajcie. Słyszycie? Zdaje się,
że już tam idą.

Józef zerwawszy się z krzesła, podniósł kosę leżącą na podłodze i wybiegł na pole. Zerwałam
się i ja zarzucając na ramiona szalówkę. Gdy wyszłam na błonia całe w kałużach wiosennych

roztopów, obok mnie przebiegło kilku podrostków z kijami. Starsi byli już najwidoczniej na
drodze prowadzącej na cmentarzysko. Próbowałam biec za podrostkami, ale potykałam się co

chwila w za dużych na mnie poniemieckich saperkach. Parę razy upadłam w wodę. Zanim
wbiegłam na dróżkę, byłam przemoczona do suchej nitki. Gdy dowlokłam się na

pogrzebowisko, chłopi podchodzili już pod dom Kulaski. Zaczęłam coś krzyczeć, ale podszedł
do mnie któryś z fornali, objął mnie jedną ręką za ramiona, a drugą zatkał mi usta. Stałam na

drodze pod topolą, widząc, jak dwóch chłopców pochylonych niemal do samej ziemi biegnie
pod dom Kulaski trzymając coś w rękach. Domyśliłam się, że są to butelki z naftą. Jakoż po

88

background image

chwili buchnął ogień i prawie natychmiast cała frontowa ściana domu stanęła w płomieniach.

Chłopi cofnęli się z pogrzebowiska pod topole. W drzwiach jeszcze nie objętych ogniem zjawiła
się Kulaska. Spojrzawszy pod topole wbiegła z powrotem do domu. Wyrwawszy się fornalowi

krzyknęłam za nią:
– Jantośka, Jantośka, uciekaj!

Po chwili pokazała się znowu w drzwiach niosąc owe obrazy pomalowane w koła i ogniste
języki. Próbowała je ustawiać koło ścian coraz jaśniej płonącego domu. Ale gdy zajęła się na niej

spódnica, zaczęła uciekać utykając w pola. Pobiegłam za nią. Dopadłam ją jakieś dwieście
kroków za cmentarzyskiem, Siedziała na rozmokniętej miedzy patrząc nieruchomo w płonący

dom. Gdym ją przygarnęła do siebie, rzekła:
– Widzisz, Jadwigo, podpalili. Wiedziałam, że mnie spalą. Do Bożego Narodzenia obrazy

prababki wisiały na ścianie. Gdym je tylko zdjęła, przyszli i podpalili.
– Wezmę cię do siebie.

– Nie pójdę. Jeszcze by ciebie spalili jak mnie. Wyniosę się ze wsi, na Zachód pojadę. Tam mnie
ktoś litościwy przygarnie. Krowy mu będę pasać, gotować, dzieci niańczyć. A jak mnie nikt nie

przygarnie, będę żebrać. Na wszystkich odpustach, pod wszystkimi kościołami.
– Dajże spokój, Jantośka. Co też ci przyszło do głowy. Pójdziesz do mnie i nikt cię palcem nie

tknie.
Jantoska chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie z płonącego domu przez wybite

okna zaczęli wyskakiwać bandyci. Boso, niektórzy w samej bieliźnie, wyskakiwali na
podwórze, a widząc pod topolami zgromadzonych chłopów, uciekali w dworskie pola.

– Patrz, Jadwigo, diabły, pańskie diabły uciekają z piekła. A ja myślałam, że się ich nie ima
żelazo i ogień. Widzisz, uciekają boso, w bieliźnie samej. Tylko Boruta jest ubrany, w butach. I

tylko on ma broń. Jezus Maria, Jadwigo! Za nim biegnie śmierć i strzela, biegnie i strzela. Boruta
pada na ziemię. Zabity! Za-bi-tyyyy! O, nie, nie zabity. Diabeł ma twardy żywot. Nie tak łatwo

go zabić. Strzela do śmierci. Reperuje i strzela. Śmierć się potyka i pada. Rozrzuca ręce i nogi. A
Boruta się podnosi i biegnie. Już jest na pagórku, na kopcach powstańczych. Już znika w

dolince zarośniętej wikliną.
– To nie śmierć, Jantośka. To pomylony Józek przebrany za nią. W przyszłym tygodniu miał

grać w Ścięciu śmierci. Może go nie zabił. Może go tylko zranił. Poczekaj tu na mnie. Pójdę się
dowiedzieć. Boże święty, spraw, żeby żył, żeby zagrał śmierć żywą.

Gdy podchodziłam pod topole, z dworskiego pola znoszono Józka. Położono go na rozesłanej
kurtce. Któryś z chłopców wyjął składany scyzoryk i rozciął wydrążoną dynię. Po kawałku

odrywano ją z twarzy pomylonego. Jego twarz była bielsza od śniegu, od jutrzni oglądanej
przez wigilijny opłatek. Uspokoił się w nim obracający się przez tyle lat skrzydlaty młyn.

Któryś z chłopców pochylonych nad nim wyszeptał:
– Patrzcie, śmierć z dyni weszła w jego twarz. Musiał ją śmiertelnie obrazić i wywołać z lasu.

– On był niewinny. Miał prawo grać śmierć. W lesie powiedziałam mu, że to nie ON zabił, że
Boruta. I sprawdziło się śmiertelnie. Ale kto wie, czy on grając śmierć, tak jakby nią był

rzeczywiście, nie uratował nas od niej. Weźcie go i zanieście na cmentarz do kaplicy. Nie ma
przecież krewnych. Cala wieś powinna mu sprawić pogrzeb. I jeszcze jedno chciałam wam

powiedzieć. Kulaskę zabieram do siebie. Jak chcecie, możecie iść i zaraz spalić mój dom. Ale
żeby nikt nie poważył się przezywać jej czarownicą. Dzieciom przykażcie, żeby nie wołały za

nią.
– Teraz niech sobie będzie nawet diabłem z końskim kopytem, gdy spaliliśmy jej czarcie

gniazdo i wykurzyliśmy kuzynów tej wiedźmy. Dawno należało to zrobić, a nie byłoby tylu
nieszczęść we wsi.

Nie próbowałam im nawet tłumaczyć, dlaczego u Kulaski zagnieździła się banda Boruty.
Będzie na to jeszcze sporo czasu. Pochyliłam się nad pomylonym i całując go w czoło, odeszłam

spod topól do siedzącej na miedzy Kulaski. Dom nie gaszony przez nikogo prawie się dopalał.
Gdy podchodziłam do niej, zawaliły się krokwie. W niebo wzbił się słup dymu i iskier. Zaczęła

wybuchać pozostawiona przez bandę Boruty amunicja i granaty. Gdy się uciszyło, podałam
Jantośce rękę i podniosłam ją z miedzy. Wpół objęte podeszłyśmy pod dopalający się dom.

– Wszystko się spaliło. Obrazy prababki i jej skrzynka z kamieniem cudownym. To może i
dobrze. Nie będą mnie kusić. Nie będę sobie wmawiać, że mnie uratują od nieszczęścia,

spowodują, że wyrównają mi się nogi. Weź mnie stąd, Jadwigo, bo za chwilę upadnę. Jestem
tak zmęczona, jakbym przez tydzień wynosiła z rzeki kamienie, szukając pośród nich

kamuszka z odciśniętym w jego wnętrzu znakiem żywota wiecznego.
Od tygodnia Kulaska mieszka razem ze mną. Od tygodnia śpimy w jednym łóżku przytulone

do siebie. Od tygodnia wrócił do mnie skradziony mi sen. Na drugi dzień po pożarze

89

background image

wybrałyśmy się z Jantośka na pogorzelisko, żeby zobaczyć, czy coś nie ocalało z ognia. W

popiele znalazłyśmy tylko kilka nadpalonych piszczałek zrobionych z kości. Po powrocie do
domu Jantośka namawiała mnie, żebym na nich zagrała na wszelki wypadek. Powiadała, że w

ten sposób sen, którym z powrotem obdarowała mnie Opatrzność, nigdy mnie już nie opuści. A
przy okazji, jeśli trafię na odpowiednią piszczałkę, mogę we śnie zobaczyć resztę swojego życia.

Ale nie skorzystałam z tego. Nocą, żeby nikt z sąsiadów nie widział i nie pomyślał, że z
Jantośka zabawiamy się w wiedźmowanie, wyniosłam piszczałki z kości i wrzuciłam do studni.

Również tego dnia prześcielając łóżko odnalazłam przyniesioną od organisty sztuczkę.
Kazałam ją sobie przeczytać Jantośce. Okazało się, że oprócz pomylonego Józka grającego

śmierć, występował w niej Boruta i jego banda. Najwidoczniej organista wiedział lub domyślał
się, że Jędrka zabił pomylony Józek. Dlatego tak się bał powierzyć mu rolę śmierci.

Od tygodnia w moim domu wszystko było zrobione na czas, uprane, ugotowane. Na podłodze
nie było ani jednego pyłku. Wszystkim zajmowała się Jantośka. Martwiło mnie tylko jedno. Nie

było dnia, żeby Kulaska nie pytała się, czy mi nie jest ciężarem. Obejmowałam ją wówczas za
ramiona i przytulając do siebie, mówiłam ze śmiechem:

– Co ty też wygadujesz, Jantośka. Jak wiedźma wiedźmie może być ciężarem? Na ożogu, na
stołku, na łopacie, na miotle, jak na wierzchowcu królewskim, latamy sobie na czarcie sejmiki,

miody ciągliwe spijamy, małmazje rozliczne i tańczymy, tańczymy, że nie widać twojej nogi
krótszej i mojej ślepoty.

A gdy Jantośka klaszcząc w ręce powiadała:
– Figle ci w głowie, Jadwigo – dodawałam poważnie:

– Źrenicą oczu moich jesteś. Przecież już prawie nie widzę, a zanim Prorok dorośnie, z
niejednego modrzewia złote igły opadną.

27 II 1971 r.

90

background image

91

background image

Dwunastu
1
Po śmierci Piotrka sołtyska przestała przyjeżdżać do nas. Wprawdzie każdego miesiąca ktoś ze

wsi przywoził prowiant przeznaczony dla naszej dwunastki, ale w tych węzełkach z mąką,
kaszą, masłem i serkami nie było ani lipowego kwiatu, ani rumianku, suszonego skrzypu,

podbiału, białej pokrzywy i mięty. Nie było też listów pełnych przestróg i nauk rozlicznych,
dyktowanych przez nią organiście, pisanych na kartkach wyrwanych z rachunkowego zeszytu.

Natomiast kilka miesięcy temu, zaraz po spaleniu domu Kulaski, sołtyska przysłała nam przez
wójta nadpalony obraz malowany na desce. Przedstawiał on kulę ognistą wrysowaną w siedem

trójkątów. Każdy z nich malowany był inną farbą. Gdy się na obraz patrzyło z odległości paru
kroków, wyraźnie rysowała się tęcza. Prawy dolny róg obrazu zapisany był rozlicznymi

92

background image

cyframi, niemal zlewającymi się ze sobą. Jednakowoż wystarczyło tym cyfrom przyjrzeć się z

bliska, żeby dostrzec, iż układają się w siedem osobnych dat. Wprawdzie wójt wręczając nam
ten obraz zapinał jeno i rozpinał kościane guziki u kościelnego surduta i nie rzekł ani słowa,

przeczuwaliśmy jednak, że Niewidka przysyłała ten obraz z jakąś przewodnią myślą.
Ślęczeliśmy też nad nim parę tygodni. Dopiero wówczas – takie przynajmniej było nasze

przekonanie – udało się nam rozwikłać znaczenie tych cyfr, jak również symboliczne znaczenie
kuli i trójkątów zachodzących na nią. Pierwszy, jak zwykle, na rozwiązanie zagadki wpadł

Romek. Akurat w tym czasie, poza nauką w gimnazjum, jego pasją było studiowanie
życiorysów wielkich wodzów i ludzi, którzy w szczególny sposób zapisali się w pamięci

ludzkości.
Po paru tygodniach Romek wpadł do naszej klasy z okrzykiem: – Mam! Mam! – I rzucając pod

ławkę wojskowy chlebak wypchany zeszytami i książkami, jąl gorączkowo szukać po
kieszeniach ubrania przerobionego z poniemieckiego uniformu. Wyjąwszy wreszcie z którejś z

nich wymiętoszoną kartkę i stanąwszy na baczność, odczytał piskliwym jak u myszy kościelnej
głosem: – Aleksander Wielki zmarł w 323 roku, a Juliusz Cezar w roku 44 przed narodzeniem

Chrystusa. W 453 roku po śmierci naszego Zbawiciela zmarł Attyla. W 1227 roku to samo
przytrafiło się Dżyngis-chanowi. Napoleona I kostucha nawiedziła w 1821 roku, a Hitler palnął

sobie w łeb już za naszej pamięci, w 1945. Natomiast w 1879 roku urodził się Józef
Wissarionowicz Stalin.

Rzeczywiście, daty śmierci wodzów zgadzały się co do joty z cyframi zapisanymi w prawym
dolnym rogu obrazu. Zgadzała się też data przyjścia na świat Stalina. Gdyśmy trochę ochłonęli

i przestali wyrywać sobie z rąk kartkę podaną nam przez Romka, zaczęliśmy na wyprzódki
zasypywać go pytaniami:

– A ognista kula? A trójkąty? Udało ci się rozwikłać je?
– Pomalutku, powolutku, braciszkowie mili. Uciszcie się, utemperujcie, jak na mężów w

przyszłości uczonych przystało. Siadajcie i posłuchajcie uważnie. Najpierw wpadłem na
Hitlera. Spokoju mi nie dawał ten rządek cyfr układających się w 1945 rok. Analizując te cyfry

od 1 do 5 i od 9 do 4, zawsze dochodziłem do końca wojny. Ale historia obrazu tej cyfry nie
podpowiadała.

Wiemy przecież wszyscy, że leżał on czy też wisiał w domu Kulaski od dawna, że nie został
namalowany za jej życia ani za życia jej matki. Pamiętacie, co mówiono we wsi po spaleniu

domu Kulaski. Wszyscy twierdzili, że obrazy wynoszone przez nią przed dom w czasie
gradobicia, powodzi czy też pożaru we wsi były zawieszane na frontowej ścianie domu już

przez jej babkę. Rachunek przeto był prosty. Licząc trzy pokolenia, każde po 70 lat, doszedłem
do wniosku, że obraz musiał być namalowany przeszło 200 lat temu. Zdrowy rozsądek

podpowiadał przeto, że rok 1945, Berlin, śmierć Hitlera, wyzwolenie w końcu są moim
wymysłem, mrzonką, czymś, co przeczy historii obrazu.

Aliści gdyście się rozchodzili do sypialni, gdy zostawałem sam na sam z obrazem leżącym na
stole w czytelni i gdym się w niego wpatrywał, często aż do świtu, spostrzegłem, że ostatnie

jego cyfry są jakby zapisane na dawniejszych. Oglądałem obraz pod światłem lampy, w
porannej jutrzence, wyniosłem go w samo południe pod sad naszej bursy i coraz bardziej

utwierdzałem się w moim podejrzeniu.
Któregoś dnia wyjąłem z kuferka Janka brzytwę i zacząłem z dziewiątki zeskrobywać farbę. Po

paru zdrowaśkach ślęczenia nad obrazem o mały włos nie uciąłem sobie palca z radości. Spod
dziewiątki powolutku zaczęła się wyłaniać siekierka siódemki. I jakby mnie zdzielono jej

obuchem w ciemię, zacząłem biegać pod sadem, tarzać się jak psiak w wiosennej trawie, włazić
na kwitnące jabłonki i krzyczeć stamtąd: – Mam ją. Mam ją wreszcie, cholerę! Dopiero na widok

naszego katechety przechadzającego się po głównej, wysypanej szutrem ścieżce, zeskoczyłem z
jabłonki, porwałem obraz z trawnika i zawinąwszy go w worek po cemencie, pobiegłem do

bursy.
Zahipnotyzowany tą siódemką, byłbym prawdopodobnie nie doszedł do żadnego logicznego

wniosku. Aliści akurat wtedy zacząłem czytać życiorysy wodzów i ludzi, którzy w lepszy czy
gorszy sposób zapisali się w pamięci pokoleń. Spojrzawszy przypadkowo na rządki

pozostałych cyfr, niemal nie upadłem na kolana i nie zacząłem śpiewać na głos litanii do
wszystkich świętych. Jak ja pod sadem zdzielony wyłaniającą się spod dziewiątki siekierką

siódemki, zaczęli pod jej obuchem umierać: Aleksander Wielki, Juliusz Cezar, Attyla, Dżyngis-
chan, Napoleon I. Wtedy też po raz drugi umarł zdzielony jej obuchem Hitler.

Byłem prawie pewien, że udało mi się rozwikłać zagadkę obrazu Kulaski. Niepokoiły mnie
tylko ostatnie cyfry umieszczone w prawym rogu obrazu tuż po dacie śmierci Hitlera. Logika

wskazywała, że jeśli cyfry umieszczone na obrazie są datami zgonu wodzów, ostatnie daty,

93

background image

wcześniejsze historycznie, winny być umieszczone przed 1945 rokiem. Wiedziałem już na

szczęście, że przedostatnia data została sfałszowana, że zapisano ją na innych cyfrach, i to
stosunkowo nie tak dawno. Gorączkowo szukałem daty zgonu kogoś wybitnego, jakiegoś

wodza, cesarza, króla pod 1879 rokiem. Ale nie mogłem nikogo znaleźć. Wtedy zacząłem badać
świeżość farby na datach od pierwszej do ostatniej. Wydawało mi się, że dwie ostatnie daty są

świeższe, jaśniejsze nieco i wykaligrafowane inaczej, chociaż fałszerz starał się kopiować
charakter i kształt cyfr tworzących pięć pierwszych dat. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że

ostatnie dwie daty zostały zapisane tą samą ręką, doszedłem już do prostego wniosku, że
ostatnia data mogła wyrażać czyjeś nie najlepsze życzenia. Pragnienie uśmiercenia kogoś

żyjącego w tym kabalistycznym szeregu wodzów dawno zmarłych. A któż żyjący w naszych
czasach jest najwybitniejszym wodzem?

– Stalin! – wykrzyknęli wszyscy.
– Józef Wissarionowicz Stalin urodził się właśnie w 1879 roku. Jest to jedyna data żywa pośród

pozostałych śmiertelnych.
– Ale kto się odważył pośród dat śmiertelnych umieścić datę urodzin Stalina? – spytał Jaś.

– Nie mam pojęcia, Janku. Może Kulaska, a może Boruta, który do niej co tydzień zachodził. W
każdym razie ktoś, kto wiedział dokładnie lub się domyślał, jaki sens ma obraz i jakim celom

służy.
– No dobrze, Romku. Wygląda na to, że masz rację – dorzucił Wojtek znający na pamięć żywoty

świętych. – Ale to dopiero cząstka tajemnicy tego obrazu. A jak wytłumaczyłeś ognistą kulę i
trójkąty?

– Jak zauważyliście, kula jest jedna. Natomiast trójkątów jest siedem. Ale we wszystkie trójkąty
spada owa ognista kula, porywa je czy też zmusza do wirowania razem z nią. W ten sposób

owe różnokolorowe trójkąty tworzą jakby ogniste ogony. Sama zaś kula jest rozżarzoną źrenicą
każdego z nich. Podobnie jak wy przez długi czas byłem przekonany, że jest to słońce lub jakaś

tworząca się gwiazda. Ale że jest to siedem komet, nie byłem pewien nawet po rozwikłaniu
wszystkich dat. Ciągle mi się wydawało, że ktoś malujący ten obraz nie myślał o kabalistyce, o

ludziach zajmujących się czarnoksięstwem i czarami. Idąc tropem tego rozumowania sądziłem,
że każdemu z tych wodzów ofiarował spadającą gwiazdę czy też słońce jaśniejące nad ich

pamięcią po wsze czasy. Dopiero te dwie sfałszowane daty uświadomiły mi wszystko. A jeśli
tak było, mógł znaczyć tylko jedno; kometę. Jakoż gdy na niebie zjawiała się kometa, wszystko

co żywe truchlało. Truchlała mrówka, truchlał wilk, wół, człowiek. Truchlała woda, bór, ptaki i
światło na niebie. I na te znaki, znaki śmierci, nieszczęścia, przerażenia ludzkiego zaklinali się

czarownicy i czarownice. Na te znaki, nie wiedząc o tym, zaklinała swój dom Kulaska.
– Nieszczęsna Kulaska. Jak myślicie, która z tych komet spaliła jej dom?

– Może Attyli?
– A może Dżyngis-chana?

– Żadna z nich. Jej dom spalili ludzie z naszej wsi. Cała nasza wieś jest obłąkana taką samą
kometą, tyle że nieskończenie mniejszą, która zrodziła się pod naszymi sadami, w naszych

polach.
– Mnie się wydaje – wtrącił się do rozmowy Józek – że tamtych sześć komet dawno już przeszło

przez ziemię i one się nie liczą. Razem z nimi, porwani przez jej ogniste warkocze, jak pył z
polnych dróg, jak puch z dmuchawca, jak pajęcze nitki zerwane z jesiennej tarniny, zniknęli

ludzie z tysięcy wsi i miasteczek. Tamte komety umarły. Jest tylko jedna żywa. I tę nam
domalowano na obrazie.

– Kometa Stalina! – zawołaliśmy wszyscy.
– Właśnie Stalina. I my pod nią żyjemy. I nie ma się co zastanawiać, kto ją narysował.
2

Od chwili przywiezienia nas do miasta przez Niewidkę cała nasza dwunastka mieszkała w
bursie prowadzonej przez księży. Przez pierwsze dwa lata trzymaliśmy się razem. Chodziliśmy

do tej samej klasy, zajmując sześć ostatnich ławek, sypialiśmy wszyscy w najmniejszym pokoju
tego poklasztornego gmachu, w refektarzu zasiadaliśmy do wspólnego stołu, w czytelni

mieliśmy też osobny kąt. Początkowo księża próbowali rozbić naszą wspólnotę, ale
zorientowawszy się, że nie posiadamy, jak pozostali chłopcy, osobnych kuferków okutych

blachą i zamykanych na kłódkę, a zwłaszcza większych czy też mniejszych tajemnic
naruszających regulamin bursy, zostawili nas w spokoju.

Prawdopodobnie domyślali się, że oprócz więzów prawie plemiennych, rodzinnych, szacunku
dla zakonnej sukienki, dla pacierza, kromki chleba i drukowanej litery, łączą nas jeszcze inne

związki, ale nie brali nas na spytki, żeby się o nich wywiedzieć. Przygotowani solidnie przez
seminarium duchowne, przez klasztor, do wychowywania młodzieniaszków ze wsi i

94

background image

okolicznych miasteczek, przeczuwali, że mamy swoje chłopczyńskie fanaberie, z których nie

spowiadamy się nawet w czasie Wielkiego Postu. Co najwyżej grubiej od pozostałych chłopców
posypujemy głowy popiołem i dłużej od innych leżymy krzyżem w kaplicy mieszczącej się na

parterze. Przymykali też oczy, jeśli któregoś z nas przyłapali na paleniu tytoniu czy zapatrzeniu
się na przechodzące koło bursy gimnazjalistki.

Natomiast zorientowawszy się, że nasza uboga wiedza o świecie pomieszana jest z
ugruntowaną przez wieki wiarą w zabobony, przynosili nam co tydzień książki z

przyklasztornej biblioteki. Po paru miesiącach nabrali do nas pełnego zaufania. Tylko nas
wysyłali po wino mszalne do diecezjalnego sklepiku, po świece z pszczelego wosku, po hostie

czy wigilijne opłatki. A gdy zaczęły dojrzewać jabłka w sadzie położonym na zapleczu bursy,
tylko nasza dwunastka miała prawo uczyć się w jego cieniu. Korzystaliśmy też z tego prawa

coraz śmielej, przemykając się przez ceglany mur na przylegający do sadu koszarowy plac,
gdzie Rosjanie wracający spod Berlina grali w piłkę lub siatkówkę. Jeszcze bardziej od piłki i

siatkówki interesowały nas żołnierki rozbierające się na naszych oczach niemal do naga i
opalające się na płaskim dachu koszarowego budynku. Mając pełne kieszenie i zanadrza

natarganych papierówek, podchodziliśmy pod koszary i rzucaliśmy je żołnierkom. One
rewanżowały się ucząc nas żołnierskich piosenek śpiewanych na dwa głosy.

Dziwiło nas, że to ich śpiewanie zaczynało się i kończyło pieśnią o Stalinie. On też, Stalin,
urastał w naszych oczach niemal do bóstwa. Wierzyliśmy święcie plotce szerzącej się po

mieście, że te żołnierki nie wstydzące się swojej nagości zbierają się wieczorem w koszarach i
jak my w kościele padają na kolana i modlą się do kamiennego posągu zwycięskiego wodza.

Jeszcze bardziej dziwiło nas to, że te dziewczyny z warkoczami do pasa chodzą z pepeszami
przewieszonymi przez ramię, pilnują porządku w mieście, przez które dniem i nocą z orkiestrą,

ze śpiewaniem wracają z wojaczki tysiące żołnierzy, wozów pancernych, samochodów, stada
koni i stada krów rżących i ryczących jak w czasie potopu. Główne ulice były całe w łajnie, w

mleku ściekającym do kanalizacyjnych studzienek. Zdarzało się też, że nagle na środku ulicy
zaczynała się cielić krowa, źrebić ledwie powłócząca kopytami klacz. Zaciągano je wówczas w

zaułki, podścielano kilka snopków słomy i jak u nas na wsi, przy pomocy przywiązanych do
wychodzących kopytek sznurów, wyciągano na światło boże cielaka czy też źrebię. Po czym,

opatulając je w derkę, wsadzano na przejeżdżające ciężarówki.
Nie wiemy, czy z przypadku, czy też z rozmysłu, w każdym razie za rozkazaniem naszego

katechety, po każdym porannym nabożeństwie czytywaliśmy wówczas rozdział po rozdziale
Exodus.

Przeto wychodząc z bursy do pobliskiego gimnazjum i widząc owe wojska rozliczne

śpiewające pieśni stepowe i polne, pieśni o wodach szerokich i o wodzu wybranym,
powtarzaliśmy struchlałymi ustami wersety zapamiętane z Exodusu:
„Rzekł nieprzyjaciel: Będę gonił i pojmam: rozdzielę korzyści, nasyci się dusza moja: dobędę miecza mego
i pobije je ręka moja.
Wionął wiatr twój, i okryło je morze: potonęli jak ołów w wodach gwałtownych.
Któż podobien tobie między mocarzami...
Ściągnąłeś rękę twoją, i pożarła je ziemia”.
A przypominając sobie owe wersety z księgi starej, posiwiałej z trwogi przed Panem groźnym,
księgi mądrzejszej od naszej Niewidki, od katechety naszego, nauczyciela historii i biologii,

cieszyliśmy się aż do ściśniętego serca, że tamta pradawna historia dzieje się na naszych oczach.
I podskakując z radości, z rozpierającej nas uciechy, biegliśmy do bursy na obiad. Zapominając

o zmówieniu pacierza, niemal dławiąc się ziemniaczanymi knedlami omaszczonymi suto
skwarkami, wybiegliśmy pod sad.

Włażąc na jabłonki staraliśmy się przez gałęzie obsypane jabłkami dojrzeć nasze żołnierki
opalające się na płaskim dachu koszar. Ale blacha koszar przypominała ogromne zwierciadło

oślepiające nas odbitym od niego południowym słońcem. Zeskakując z jabłonek, w
okamgnieniu dopadliśmy ceglanego muru. Ale nie zeskoczyliśmy z niego na koszarowy

majdan. Siedzieliśmy na murku okrakiem, nie wiedząc początkowo, co się na majdanie dzieje.
Dopiero po paru zdrowaśkach zorientowaliśmy się, że żołnierki przyprowadziły przed koszary

grupę gestapowców. Bosi, nie goleni od tygodni, w postrzępionych mundurach siedzieli na
prawie nagim koszarowym placu. Trudno nawet powiedzieć, że siedzieli. Starali się bowiem

niepostrzeżenie posuwać do kępek trawy. A gdy któraś z żołnierek krzyknęła głośniej lub
uderzyła dłonią o kolbę pepeszy, nieruchomieli splatając ręce na karku.

Wówczas któryś z nas zerwał jabłko z gałęzi wyłażącej za mur i śmignął nim między
gestapowców. Rzucili się na nie wszyscy, okładając się pięściami, kopiąc w podbrzusza i gryząc

gdzie popadło. Wtedy najmłodsza z żołnierek, blondynka o warkoczach zwiniętych wokół
głowy w jasną koronę, przezywana przez nas Brzózką, zdjęła z ramienia pepeszę i całą serię

95

background image

wystrzeliła tuż obok kłębiących się gestapowców. A gdy usiedli z powrotem na swoich

miejscach, gdy zapletli ręce na karku, zobaczyliśmy leżące pośrodku nich jabłko. Brzózka
weszła do środka, podniosła je z ziemi i obcierając tę prawie białą papierówkę o rękaw

wojskowej bluzki, zaczęła przywoływać jednego z nas. Z muru zeskoczył siedzący na wprost
Brzózki Janek. Widzieliśmy, jak krok za krokiem zbliżają się do siebie. On uśmiechnięty, a ona z

zaciśniętymi, niemal popielatymi ustami, z lewą ręką wyciągniętą przed siebie, zwierającą się
jak na odbezpieczonym granacie na białej papierówce. Gdy byli tuż przy sobie, wcisnęła mu

jabłko w rękę. I zamykając jego palce na nim, mówiła głośno, żebyśmy wszyscy słyszeli:
– Obraziłeś nas śmiertelnie, gołąbeczku. U nas na wsi jabłkiem dzielą się zakochani. Tylko

najbliżsi. A ty rzuciłeś jabłko pomiędzy zbrodniarzy.
Od tego zdarzenia przestaliśmy się przemykać przez ceglany mur, a nawet przesiadywać na

nim. Natomiast całymi godzinami leżeliśmy w wysokiej trawie pod najokazalszą jabłonią,
wyobrażając sobie, że jesteśmy w raju, do którego nie ma dostępu życie miasta toczące się poza

murem. Pochłonięci nauką, czytaniem Biblii, marzyliśmy, że po kilku latach przyjedziemy na
wieś do naszej Niewidki, aby jej wytłumaczyć, dlaczego utraciła sen i spokój duszy. Mieliśmy

też nadzieję, że Wojtek, który jeszcze na łąkach składał ptakom przetrącone skrzydła, a
oślepłym chomikom przemywał ślepia świeżo udojonym mlekiem, ze źrenic Niewidki zdejmie

kataraktę.
Ale do tego raju pod księżowską jabłonią przyszedł najpierw zabity Pawełek, owczarz ze

dworu, a w końcu przyczołgał się z kulą w skroni Piotrek. Większość z naszej dwunastki,
szykowana przez rodziny, przez księży na kapłanów, przyjmowała owych pomordowanych w

naszej okolicy jako ofiary Kaina. Co rano modliliśmy się za nich w kaplicy, powtarzając w
nieskończoność tysiące zdrowasiek i ojczenaszów. Którejś nocy Antoś, szykowany jeszcze przez

naszego proboszcza na księdza, zwierzył się nam, że codziennie odmawia po kilka pacierzy za
gestapowców przyprowadzonych na majdan koszarowy przez nasze żołnierki. Nie

powiedzieliśmy mu marnego słowa, ale przez kilka dni nie odzywaliśmy się do niego,
przeklinając po cichu jego niewczesne pacierze.

Nasz raj rozpadł się zupełnie, kiedy wreszcie udało się nam rozwikłać znaczenie nadpalonego
obrazu. Wprawdzie nadal rozdział po rozdziale czytaliśmy Biblię w kaplicy, ale wyjąwszy

Antosia, nie wzięliśmy już do ręki księgi z żywotami świętych.
Któregoś dnia Janek przyniósł z miasta cienką książeczkę. Wyjmując ją z zanadrza, mignął nam

nią przed oczami i przykładając palec do ust rzekł:
– Chodźcie do sadu, to wam poczytam.

Gdy usiedliśmy pod jabłonią, Janek powoli, słowo po słowie, zdanie po zdaniu czytał nam tę
inną od wszystkich znanych nam lektur książeczkę.

Poczuliśmy, jak mrówki łażą nam wzdłuż kręgosłupa. Byliśmy na pewno bardziej bladzi niż
Adam, którego na próżno po zjedzeniu jabłka wywoływał Bóg. Gdyśmy nieco ochłonęli, każdy

z nas po kolei, strona po stronie czytał tę przerażającą nas coraz bardziej książeczkę.
Początkowo rozumieliśmy ją jako nowe Pismo Święte przeznaczone dla ludzi, którzy jakimś

cudem dowiedzieli się, że raj nadal istnieje, że Adama nie wypędził z niego Stwórca, jeno jacyś
ludzie, którzy potajemnie przed Adamem i Stwórcą skradli wszystkie owoce rajskie zwalając

winę na naszego praojca. Dopiero po przeczytaniu całej książeczki pojęliśmy jej sens ukryty.
Słowa zgromadzone w niej najwyraźniej zaprzeczały istnieniu jakiegokolwiek raju czy Stwórcy.

Zdawały się mówić, że wprawdzie Kain zabił Abla, ale nie dlatego, że jego ofiara nie została
przyjęta przez Boga, a tylko dlatego, że spodziewał się większych korzyści, lepszego czy też

większego kawałka pola, delikatniejszej skóry zdartej ze zwierzęcia na okrycie nagości swojej,
uczynienia z Abla sługi swojego, niewolnika chodzącego w jarzmie. I nagle zaczęliśmy szukać

owych Kainów w naszej wsi, w całej okolicy.
Przejęci książeczką, rozmawialiśmy coraz głośniej. Nie mogliśmy w żaden sposób pojąć,

dlaczego nawołuje ona do rewolucji, do wystąpienia z bronią, skoro prawie cała nasza
dwunastka szykowała się do zdobycia takiej mądrości, iżby przy jej pomocy uzdrawiać chorych

na duszy i na ciele, przekonać bogacza, żeby oddał jedną ze swoich krów ubogiemu, bandytę,
żeby zamiast po majcher sięgnął po pług, Kaina, żeby uklęknął przy ofierze Abla i razem z nim

dziękował niebiosom.
Na tych coraz głośniejszych rozważaniach zastał nas ksiądz katecheta. Najwidoczniej stał za

naszymi plecami od dłuższego czasu, bo zanim sięgnął po leżącą na trawie książeczkę,
krzyknął łapiąc się za głowę:

– Przeklęci! Po stokroć niechaj będą przeklęci ci, którzy wątpią w Stwórcę, Pana Naszego
Jedynego!

A podniósłszy z trawy czerwoną książeczkę, zapytał:

96

background image

– Który z was ją przyniósł?

– Ja – szepnął Janek podnosząc się z trawnika.
– Kto ci ją dał?

– Pożyczyłem z biblioteki.
– Podoba ci się?

– Jeszcze nie wiem, księże katecheto. Dopiero przed chwilą skończyliśmy ją czytać.
– Ale już zaczęliście wątpić.

– Myśmy tylko rozmawiali.
– Takie rozmowy nie prowadzą do niczego dobrego. Macie na nie jeszcze czas. Najpierw

musicie się uczyć, zdobywać okruch po okruchu wiedzę. A jak ją zdobędziecie, jak się
rozeznacie, co w was jest utajone, ukryte, kiedy wasza dusza wyda się wam mniej tajemna albo

jeszcze bardziej, wówczas dopiero przyjdzie czas na pytania. Ale nie zwątpienie. I to w
Stwórcę, w wiarę świętą.

Po tej rozmowie z katechetą jeszcze długo w noc nie mogliśmy się uspokoić i zasnąć. Co chwila
któryś z nas próbował sobie na głos tłumaczyć sens przeczytanej książeczki. Zasnęliśmy, gdy

już świtało. Nazajutrz rano w czasie nabożeństwa w kaplicy modliliśmy się jeszcze żarliwiej niż
zwykle, prosząc Stwórcę, żeby nas oświecił, żeby nam dał łaskę widzenia prawdy, nawet tej

ukrytej raz na zawsze w kamieniu, w opoce przedwiecznej.
Tegoż dnia po nabożeństwie Janek został wezwany do księdza prefekta. Czekaliśmy na jego

wyjście zbici w gromadkę we wnęce okiennej przylegającej do pokoju księdza. Kilku z nas
próbowało podsłuchiwać pod drzwiami. Ale rozmowa najwidoczniej toczyła się w głębi

pokoju, gdyż nie dotarło do nas ani jedno słowo. Dopiero po godzinie Janek wyszedł od
prefekta bielszy od kredowych kartek czytanej przez nas w czasie nabożeństwa Biblii. Gdy

zeszliśmy do sypialni, Janek siedząc na łóżku z opuszczonymi rękami wyszeptał:
– Wyrzucił mnie z bursy.

– Dlaczego?
– Powiedział, że jestem jako ten wilk zakradający się cichcem do owczarni.

– I co ty teraz zrobisz? – zawołaliśmy niemal równocześnie.
– Nie wiem. Chyba wrócę na wieś.

– Patrzcie go. A to sobie znalazł czas na odwiedziny. A może zachciało ci się słodkich pierogów,
kwaśnego mleka, podpłomyka posypanego solą? Możeś za gnojówką rozlaną szeroko

zatęsknił?
– Przestań mu dokuczać, Romku. Przecież widzisz, że nie o to chodzi. Musimy mu znaleźć w

mieście jakieś lokum. Najlepiej u jakiejś staruszki. Przecież Jaś był zawsze ulubieńcem
Niewidki. Mam taką staruszkę na oku. Jutro do niej pójdę.

– Naprawdę znasz taką staruszkę, Wojtku?
– No pewnie że znam. Szkopuł tylko w tym, że po jej domu krąży widmo Świadków Jehowy.
3

Po wypędzeniu Janka z bursy nie mogliśmy przez dłuższy czas znaleźć sobie miejsca. Nie
napisaliśmy też o tym do Niewidki, żeby jej nie niepokoić. Z wiadomości otrzymywanych w

owym czasie z domu wiedzieliśmy, że z trudem daje sobie radę z przygarniętą Kulaską.
Początkowo zamierzaliśmy na frontowej ścianie poklasztornego budynku wywiesić nasz

nadpalony obraz i po nocach, kiedy światło lampy gasło nawet w pokoju prefekta, modlić się
przy pomocy zaklęć znanych nam od naszych babek, żeby odjęło mowę prefektowi, żeby mu

uschła prawa ręka, gdy ją podnosił w czasie porannego nabożeństwa błogosławiąc nasze
pochylone głowy.

Odwiódł nas od tego zamiaru Romek, twierdząc nie bez racji, że nam, próbującym zgłębić
tajniki wiedzy ścisłej, nie wypada ingerować w los człowieka światłego przy pomocy zaklęć

wymyślonych przez mściwych prostaczków. Radził nam natomiast, żeby każdy z nas, w
chwilach wolnych od nauki, pozbierał i opisał dokładnie zioła podawane przez czarownice

osobom cierpiącym na dolegliwości duszne, jak też owe zaklęcia, zwyczaje i obyczaje
zapamiętane jeszcze przez nasze babki i prababki. Wedle niego z tych zapisków mogła powstać

spora księga wiedzy tajemnej, którą należało wytłumaczyć naukowo. Tę księgę zawieziemy
kiedyś jako prezent Niewidce.

Wyjąwszy Antosia, którego nie było pod sadem w czasie czytania czerwonej książeczki, zemsta
prefekta dosięgła również pozostałą naszą dziesiątkę. Za karę przez tydzień nie wolno nam

było wchodzić do sadu i wychodzić do miasta. Byliśmy też codziennie przepytywani przez
naszego katechetę z żywotów świętych. Na naszym stole w refektarzu leżała kartka z

wykaligrafowanym napisem: „Oto ci, którzy zwątpili w żywot wieczny”.
Kara obowiązywała do połowy czerwca. Wówczas dopiero zdjęto ze stołu napis i przestano nas

97

background image

męczyć żywotami świętych. Zaraz po obiedzie tego dnia wręczono nam plecione z wikliny

kosze i wprowadzono pod sad. Niemal przelatywaliśmy z drzewa na drzewo i obrywali
dojrzałe wcześniej w tym roku trześnie i czereśnie. Z pełnymi koszami czereśni czarnych jak

podniebienie psa i trześni żółtych jak nakapany cierpliwie pszczeli wosk, z rojem os krążących
nad nimi, biegliśmy truchtem na targ, żeby je sprzedać przekupkom. Pieniądze ze sprzedaży

przeznaczone były na sukienki duchowne dla tych spośród nas, którzy po dwóch latach mieli
zamiar przejść z bursy do małego seminarium duchownego.

Niosąc pełne kosze owoców, marzyliśmy o wakacjach nad naszym Dunajcem, o pobliskim lesie
pełnym dojrzewających borówek, od których nawet lis miał czarne podniebienie. A patrząc na

gotycką wieżę katedry, na ratusz stojący pośrodku rynku, czuliśmy niemal, jak ścieka po nich
kropla po kropli pot i żółty wosk, i łza obłąkanej żebraczki śpiewającej w kruchcie psalmy

pomieszane z miłosnymi piosenkami. Czasem wydawało się nam, że zamiast czereśni niesiemy
w koszach rozebranego do naga Antosia, w którego przekupki rzucają zgniłymi ziemniakami.

A on nawet nie czuje tego, nie widzi, jeno się uśmiecha i ręce złożone do modlitwy podnosi nad
katedralną wieżę, nad ratusz.

Wracając do bursy przed zmierzchem, nie mieliśmy siły zwlec się do refektarza na kolację. A w
sypialni rzucaliśmy się w ubraniu na żelazne łóżka i zasypialiśmy natychmiast, nie

powiedziawszy ani słowa, nie zmówiwszy wieczornej modlitwy. Dopiero po tygodniu, kiedy w
sadzie stały gołe czereśniowe drzewka, wybraliśmy się całą jedenastką do miasta. Po drodze

wstąpiliśmy do rzeźnika, żeby odebrać boczek i kiełbasę za lekcje udzielane jego synalkowi, i z
zawiniątkiem pod pachą skierowaliśmy się do domu staruszki, u której od kilkunastu dni

mieszkał Jaś.
Dom staruszki znajdował się prawie poza miastem, przy dróżce prowadzącej na Górę Świętego

Marcina i do posiadłości Sanguszków. Był to pożydowski budynek mający kształt długiej kiszki
krytej papą, z którego podczas upału ściekały krople smoły. Cały dom oblepiony był

rozlicznymi przybudówkami, w których gnieździły się koty i szczury z całej okolicy. Do tych
szop wrzucano stare meble zjedzone przez korniki, zetlałe materace z wyłażącą trawą,

dziecinne wózki z oderwanym kołem, połamane deski, wielokroć lutowane garnki, które
pachniały jeszcze dawno zjedzoną strawą. Przed domem, na podwórzu przechodzącym w

ogródek z piwoniami, pasła się biała koza. Zapatrzona w nas złotymi źrenicami, przypomniała
nam dwa koziołki zarzynane przez Niewidkę nad białym kamieniem parafialnego kościółka.

Splunąwszy na kozę i przeżegnawszy się ukradkiem, weszliśmy do domu. Staruszka akurat
gdzieś wyszła. Jaś rozebrany do spodenek kąpielowych siedział na łóżku zaścielonym

pierzynami i rozwiązywał zadania z fizyki. Od niego dowiedzieliśmy się, że staruszka,
wziąwszy z sobą Biblię, poszła do sąsiadki, żeby razem z nią ustalić, kiedy będzie koniec

świata. Przysiadłszy koło Jasia, jęliśmy wypytywać, jak mu się powodzi, jak sobie daje radę w
tym wdowim domu, tak sam na sam z sobą.

– To tylko wam się wydaje, że jestem sam. Oprócz staruszki i mnie mieszka w tym domu, jako
osoba najważniejsza, niemal gość niebiański, Biblia. Tak wypada mówić o tej książce, gdyż

staruszka jej proroków, królów rozlicznych, archaniołów i aniołów traktuje jak swoich
krewnych, którzy nagle zjawili się w jej domu i zamieszkali w nim na zawsze. Pełno jest ich

wszędzie. O, na przykład w tamtym kącie koło okna mieszka król Dawid. Wstaje razem z
jutrznią i bębniąc palcami w cztery szybki okna wychodzącego na ogródek, układa swoje

psalmy. W najjaśniejszym kącie wybrał sobie lokum król Salomon. Codziennie po obiedzie
wyciąga spod łóżka ułańską szablę pozostałą po mężu staruszki, trzyma ją nagą na kolanach i

wydaje wyroki na ludzi, którzy przechodzą drogą do majątku Sanguszków. Koto kranu
zadomowił się Mojżesz. On to o zmierzchu zabiera spod kranu młyński kamień wykuty parę

wieków temu i dźwiga go na Górę Marcina, żeby Bóg wyrył na nim swój dekalog. Jeśli mi nie
wierzycie, podejdźcie do kamienia, Cały dekalog wykuty jest na nim dłutem Przedwiecznego.

A w studni na podwórzu mieszka prorok Jonasz. Codziennie o jutrzni połyka go lewiatan,
Codziennie z pierwszą gwiazdą Jonasz wypływa z paszczy lewiatana, bije uskrzydlonymi

rękami o cembrowinę i ulatuje w niebiosa.
– Co też ci przyszło do głowy, Janku. Oprócz stada kotów i chmary szczurów trzymających się

za ogony i biegających po kalenicy domu nie widać tu żadnych osób. Chyba że staruszka
zupełnie cię przekabaciła.

– E tam, od razu przekabaciła. Po prostu jest inna od Niewidki i Kulaski, od wszystkich
staruszek, które znam. Do tamtych przychodziły w jesienne i zimowe wieczory iskrzące się

koty, psy nasyłane przez piekło, jakiś diabeł nie większy od łokcia albo anioł kwitnący jak
wisienka, jak jabłonka posadzona na końskim ścierwie. A moja staruszka obcuje z królami, z

prorokami, z gorejącymi krzewami. Do niej każdej nocy przychodzi Bóg. A jeśli nie przychodzi,

98

background image

spuszcza z niebios drabinę o tysiącu szczebli, po której ona przez całą noc wspina się do raju.

Czasem, gdy nie namaca szczebla, spada na ziemię. Wówczas w nocy słyszę jej krzyk.
– Dziwne są te nasze staruszki. Jakby uciekały od siebie, od doczesnego świata. Spotykasz taką

na progu, w malwowym ogródku, mówisz do niej, a ona cię nie słyszy, nie widzi. A jeśli cię
nawet ujrzy, jesteś dla niej syneczkiem, który dawno temu poszedł na wojnę, wyjechał do

Ameryki lub zgubił się gdzieś w nieobeszłej Galicji.
– A ja im się nie dziwię, Józku. Jak dożyjemy ich wieku, nie będziemy inni, Wszystkiego nam

będzie żal. Oczu, które gasną, zaciągają się mgłą i z trudem widzą ptaka śpiewającego na
wisience, jabłko trzymane w dłoni. Uszu, które ledwie słyszą, jak pęka lód na Dunajcu, jak

galopuje po błoniu stado znarowionych koni, a w kołysce zanosi się od płaczu wnuczek. Rąk, z
których wypada miska z pierogami. Popuchniętych lub suchych jak patyczki nóg, które nosiły

nas ongiś po całej parafii z wesela na wesele, z festynu na festyn.
– Ponoć dawniej ludzie uczeni zaprzedawali swoje dusze diabłu. Za tę cenę dowiadywali się,

gdzie jest ukryty kamień filozoficzny. Jasna stawała się dla nich tajemnica istoty najwyższej,
tajemnica nieba, ziemi, rzeki płynącej w milczeniu. Potrafili przewidzieć swoje uczynki na

najbliższe lata. Przygotowani też byli na wszelkie przeciwności losu. Nie potrafiła ich zaskoczyć
ani morowa zaraza, ani wojna, przebiegłość sąsiada ani chytrość żony, nóż ukryty w rękawie

rzezimieszka czy spadający z urwiska kamień.
– Patrzcie, patrzcie. Co też się Wojtusiowi marzy. Pewnieś się nasłuchał o tym kamieniu na

targowicy?
– A chociażby.

– No to musisz w noc świętego Jana wejść do piwnic katedralnych. On tam jest ukryty. Jak go
trącisz łopatą, zaiskrzy się, zaświeci.

– Myślisz, że nie pójdę, że się będę bał? Zaklinam się na wszystko, że będę go szukał.
– Nie zaklinaj się, Wojtku, nie zaklinaj. Wierzę, że pójdziesz. Ale choćbyś znalazł ten kamień,

niewiele ci to da. Byli już tacy, co ten kamień mieli w rękach i mądrość wielką przy jego
pomocy zdobyli, a i tak pomarli. Rozpłynęli się nagle w powietrzu, jak głos wołający w lesie,

jak ślad stopy biegnącej po mchu.
– I oni, i ich wiedza. To, Wojtku, zamiast szukać kamienia, przyłóż się do nauki. Widzisz te

książki zgromadzone przez Janka? W nich jest twój kamień. Gdy go nie połamiesz, nie
pokruszysz na piasek, będziesz ciemny jak tabaka w rogu.

– Inna rzecz, że przydałby się nam taki kamień, o jakim marzy Wojtek. Wyobraźcie sobie, że
siedzimy na lekcjach w gimnazjum i o co by nas nie zapytano, odpowiadamy jak z nut. Ledwie

polonista pomyślał o Kochanowskim, a my już śpiewamy Pieśń o Sobótce, ledwie historyk
napomknął o Napoleonie, o pochodzie na Moskwę, a nam się wydaje, żeśmy tam byli. To my

krzyczymy: Eureka! I biegniemy przez Tarnów nadzy. Na nas, gdy śpimy pod sadem, spada
jabłko Newtona.

– A wyobrażacie sobie, co się dzieje, gdy przyjeżdżamy na wieś. Przyprowadzają nam
pomylonego Józka, w którym się ponoć dusza zapaliła, a my bez trudu wyjmujemy z jego

głowy pomylenie, gasimy w nim ogień i w najlepsze rozmawiamy o Paryżu, o którym on ciągle
wspomina. W niedzielę spotykamy nad wodą obłąkaną z zakochania Maryśkę, wyjmujemy z jej

głowy panicza ze dworu i przywołujemy przed nią Jaśka zza Wisły, który wystawał całymi
nocami przed jej domem, dybał na nią w wiklinie, gdy się kąpała lipcową nocą.

– Przychodzimy do Niewidki, kładziemy na jej źrenicach ręce, a ona krzyczy: – Zgaście,
chłopcy, tę lampę jaskrawą wiszącą wysoko! – A my mówimy:

– To nie lampa, sołtysko. To słońce. Dawno go nie widziałaś, nic też dziwnego, że poraziło
twoje jeszcze przed chwilą oślepłe oczy. – A w Kulaskę rzucamy garścią osmykniętego prosa i

wyrównują się jej nogi. Przed chwilą potykała się o każdy kamień, o nierówności ścieżki, a teraz
idzie tak, jakby pod jej stopy podścielono gładkie sukno. A dzieci chore, słabowite, trawione

przez suchoty, przez gorączki rozmaite, leżące całymi latami w kołysce na przegniłej słomie.
Dotykamy zagłówka, a one przestają płakać, uśmiechają się, wyciągają łapki i próbują złapać

łażące po ścianie światło.
– Patrzcie ich, patrzcie. Czego się im zachciewa. A kamień młyński wziąć na plecy nie łaska i

chodzić z nim dopóty, dopóki nie wywietrzeją wam z głowy fanaberie? Dajcie pokój tym
marzeniom. Lepiej przypatrzcie się boczkowi i kiełbasie leżącym na stole. Kilka lat śniła mi się

taka kiełbasa i taki boczek, a oni gadają i gadają.
Jakby naszą rozmowę uciął nóż. Słychać tylko było, jak Staszek kroi wędlinę, a Janek rozłamuje

w rękach bochenek chleba. W milczeniu usiedliśmy przy długim stole nakrytym ceratą. Jedząc
powoli i uważnie, jakbyśmy co tylko rzucili kosy na ścięte zboże, spoglądaliśmy na nasze

twarze odbite w ceracie. Przypomniała się nam opowieść o Ostatniej Wieczerzy, o bochenku

99

background image

chleba trzymanym przez Chrystusa. Brakowało tylko wina. Wprawdzie na stole stał szklany

gąsior wiśniowej nalewki, ale nie śmieliśmy po niego sięgnąć. Jedliśmy w milczeniu,
przypominając sobie dzieciństwo jakby uwikłane w ogromną pajęczą sieć.

Gdy dojadaliśmy ostatnie kęsy, do pokoju weszła staruszka. Zerwaliśmy się od stołu, żeby
ucałować jej dłonie. Gdyśmy się pochylali nad jej suchymi, przypominającymi brzozową korę

rękami, wyciągnęła zza pazuchy Biblię i kładąc nam ją po kolei na ciemię, błogosławiła nas. Po
czym usiedliśmy z powrotem przy stole. Staruszka natomiast zaszyła się w kąt, skąd ponoć

sądził ludzi przechodzących dróżką król Salomon. A gdy po kwadransie żegnaliśmy się z nią i
z Jankiem, podeszła do nas i otwierając Biblię, czytała na głos: „Lepsza jest bowiem mądrość

nad wszelakie najdroższe rzeczy i wszystko, co może być pożądane, nie może być jej
przyrównane”.
4

Prawie o świcie w święto Piotra i Pawła wybraliśmy się do domu. Ze świadectwami w
kieszeniach, uginając się pod plecakami zrobionymi z parcianych worków, pełnymi książek i

zeszytów, wyszliśmy z drzemiącego jeszcze miasta. Dopiero gdy byliśmy na rogatkach,
rozdzwoniła się katedralna sygnaturka na poranne nabożeństwo. Pozdejmowaliśmy czapki i

zapatrzeni w jaśniejącą w jutrzni katedralną wieżę żegnaliśmy się z gimnazjum na dwa
miesiące. Gdy daleko za miastem wchodziliśmy na wzgórze, w uliczki widoczne jak papilarne

linie na dłoni wjeżdżały wozy z kramarzami.
Żeby nie widzieć tych wozów i przestać myśleć o rozpoczynającym się na katedralnym placu

odpuście, truchcikiem zbiegliśmy ze wzgórza do płytkiego w tym miejscu Dunajca. Zrzuciwszy
plecaki, rozbieraliśmy się na wyprzódki do naga. Prawie równocześnie wbiegliśmy do

sięgającej nam do pasa wody i brykaliśmy w niej jak znarowione źróbki. Woda była tak zimna,
iż wydawało się, że ktoś niewidzialny smaga nasze ciała czerwonymi chabinkami rokiciny. Cali

w gęsiej skórce, szczękając zębami biegaliśmy po kamiennym brzegu, póki nasze ciała nie
wyschły.

Wówczas ubraliśmy się z powrotem. Leżąc na coraz bardziej nagrzewających się kamieniach, z
rękami podłożonymi pod głowy spoglądaliśmy w poranne niebo, w którym jeszcze niezupełnie

zatarły się gwiazdy. Nie chciało się nam ani mówić, ani śpiewać, ani nawet poruszyć małym
palcem u nogi. Opuścili nas ksiądz prefekt, katecheta, bursa cuchnąca gotowaną kapustą,

łacińskie słówka, równania z wieloma niewiadomymi, armie przechodzące przez miasto. Pismo
Święte i dawno zmarłe plemiona koczujące w tym Piśmie. Nie zjawiły się też przed naszymi

oczami Niewidka z Kulaską, jedzące prażone w żeleźniaku mięsiwo, popijające przepalanką,
ani nasze domy świeżo malowane na Zielone Świątki, całe w piwoniach, w sięgających po

kalenicę malwach.
A przecież właśnie dla nich wybraliśmy tę dłuższą drogę prowadzącą brzegiem Dunajca. Z

żywotów świętych wiedzieliśmy, że tym szlakiem wędrował przed wiekami Andrzej Świerad.
Z tą tylko różnicą, że on, wędrując, uciekał z naszych stron, z wysokiego lessowego brzegu,

pełnego głębokich jam, w których żyli eremici karmiący się korzonkami, wędzoną rybą i
żytnimi podpłomykami pieczonymi na wyjętym z ogniska kamieniu. Do tej wędrówki wzdłuż

Dunajca namówił nas Antoś. Marzyło mu się, że po drodze znajdzie jakiś wysoki brzeg, jeszcze
nie podmyty przez rzekę, w którym wykopie sobie jamę i po skończeniu seminarium

duchownego zamieszka w niej, żeby rozmyślać nad znikomością ludzkiego żywota. A przy
okazji tych rozmyślań odpokutuje za grzechy swojego ojca, który w czasie wojny wykonywał

wyroki śmierci na volksdeutschach i gestapowcach.
Przy okazji tej wędrówki chcieliśmy poznać dokładniej naszą rzekę. Poza tym również

każdemu z dwunastki, może w inny sposób niż Antosiowi, zebrało się na marzenia i
rozmyślania tajemne. Nie rozmawialiśmy jednak o tym, żeby nie przeszkadzać prowadzącemu

nas Antosiowi, pogrążonemu w modlitwie, śpiewającemu co kilkaset metrów psalmy i pieśni
nabożne.

Poniektórzy z nas próbowali podtrzymywać coraz bardziej utrudzone Antosiowe śpiewanie,
inni zbierali co ciekawsze otoczaki, jeszcze inni ścinali scyzorykami drobne gałązki wiklinowe i

wyplatali z nich czworokątne pejcze. Upchane książkami plecaki coraz bardziej wrzynały się
nam w ramiona, nogi obute w juchtowe trzewiki, w saperki zdarte z zabitych Niemców

ześlizgiwały się po kamieniach i już po paru kilometrach były całe w pęcherzach. Za
pierwszym, ongiś kasztelańskim, miasteczkiem usiedliśmy na urwistym brzegu, zdjęliśmy buty

i wyciągnąwszy z plecaka bochenek chleba, suszony serek i parę garści wiśni natarganych w
księżowskim sadzie, zabraliśmy się do jedzenia.

Gdyśmy przełykali ostatnie kęsy tego ubogiego jadła, którym nie wzgardziłby najbardziej
świątobliwy eremita, zobaczyliśmy, że środkiem rzeki płynie topielec. Ponieważ dostrzegliśmy

100

background image

go dopiero wówczas, gdy przepływał obok nas, popędziliśmy w dół rzeki, rozbierając się w

biegu. Rozstawieni w poprzek rzeki czekaliśmy, aż dopłynie. Gdy topielec podpłynął do
Antosia, Antoś zaczął wrzeszczeć, wymachiwać rękami i uciekać na brzeg. Jeszcze kilku z nas,

rozgarniając wodę rękami, pobiegło za Antosiem. Kiedy topielec, prawie niewidoczny w
zmąconej wodzie, przepływał koło Władka, on chwycił go za obute w oficerki nogi i

przyciągnął do brzegu.
Z trudem wytaskaliśmy go na brzeg. Ubrany był w poniemiecką wojskową bluzę z polskimi

naszywkami kaprala i w obcisłe rajtki przetarte na kolanach. Przepasany był szerokim pasem, z
którego zwisała otwarta kabura. Wystawała z niej kolba pistoletu. Władek, przyklękając koło

topielca, wyjął pistolet i położył go na kamieniu. Po czym rozpiął szeroki pas i wszystkie guziki
bluzy. Gdy ją rozchylił, zobaczyliśmy podkoszulek cały w zakrzepłej krwi. Na szyi topielca

wisiał na zgrzebnej nitce spory drewniany krzyżyk, do którego był przybity dwoma teksami
Chrystusik. Podobne krzyżyki widzieliśmy u naszych kolegów gimnazjalnych pochodzących z

gór.
Spojrzeliśmy po sobie. Władek, zapinając z powrotem bluzę na topielcu, wyszeptał:

– Chyba ktoś od Kurasia? Jak myślicie?
– Wystarczy spojrzeć na krzyżyk.

– Co robimy?
– Zostawmy go na brzegu.

– A może lepiej wrzucić go z powrotem do rzeki. Los mu ją przeznaczył na trumnę.
– Jemu może tak. Ale jego ojcowie chcieliby go przynajmniej obmyć i pochować po ludzku.

– Kto wie, gdzie są jego ojcowie. A jeśli nawet gdzieś tam są, nie wiadomo, czy będą się chcieli
przyznać do niego po śmierci. Teraz takie czasy.

– To go pochowajmy.
– Ale gdzie?

– A chociażby w tym urwistym brzegu. Antoś, śpiewaj psalmy.
Wzięliśmy go za rozrzucone ręce i nogi i powolutku, kroczek za kroczkiem dźwigaliśmy na

podmyte przez Dunajec urwisko. Za nami szedł Antoś podtrzymując jego opadającą głowę i
śpiewając pokutne psalmy. Gdyśmy, dysząc z wysiłku, wynieśli go na brzeg, kilku z nas zeszło

z nożami poniżej zwisającej nad wodą skarpy, żeby wygrzebać w ilastej ziemi jamę, a kilku
wbiegło do chrustu, żeby naciąć wiklinowych witek. Zawinęliśmy go w te wiklinowe witki i

czekaliśmy na przyjaciół wyrzynających w ile grób. Po godzinie jama była gotowa. Ostrożnie
opuściliśmy tego nie znanego nam górala na wyciągnięte ręce przyjaciół, po czym zeszliśmy na

dół wszyscy. Z trudem wepchnęliśmy ten wiklinowy snopek do wydrążonej jamy. Wbijając
wapiennymi kamieniami w ił kilka grubszych palików, przywiązaliśmy do nich wiklinową

trumnę, żeby jej nie zabrała woda. Dopiero wówczas założyliśmy jamę kamieniami i zasypali
ziemią, ubijając ją pięściami. Na brzeg wyszliśmy w jedenastu. Dwa metry pod nami stał nad

grobem Antoś modląc się i śpiewając pogrzebowe pieśni.
– Dość już tego śpiewania, Antoś. Wyłaź stamtąd. Musimy iść. Przed nami jeszcze szmat drogi.

Antoś, przestając się na chwilę modlić, szeptał jak pacierz: – Zostanę tu. Tu będzie moja
pustelnia. Boże, spraw, żebym wrócił tutaj, jeśli uznasz, że jestem tego godzien.

– Chodźże już, nasz Świeradzie, eremito święty. Jeszcze nas ktoś zobaczy, a wówczas wszyscy
powędrujemy do jam betonowych, gdzie woda po kolana i szczury podpływają do eremitów

naszych czasów, a podpływając wołają: – pij! pij! pij! pij! błogosławiony w niebiosach, pij! pij!
święty nad świętymi.

Wreszcie udało się nam wywołać rozmodlonego Antosia. Pozbierawszy plecaki z trawy,
ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy wszyscy w milczeniu, jako że nawet Antoś przestał

śpiewać. Jedynie rzeka w dole, połykając mniejsze i większe kamyki, uczyła się na pamięć nie
znanej nam mowy, czy też pieśni zasypującej białym piaskiem kamieniste dno. Gdyśmy już

uszli dobre dwa kilometry, Władek zatrzymał się jak wryty.
– A gdzie jego pistolet? O Boże, został pewnie na kamieniach!

– Nie bój się, Władziu, pistoletu też nikt nie znajdzie i nie weźmie do ręki. Gdyście w urwisku
wyrzynali jamę, schowałem go z powrotem do kabury.

Uspokojeni i ucieszeni, że po naszym topielcu nie zostało ani śladu, maszerowaliśmy gęsiego
wąziutką ścieżką prowadzącą tuż nad brzegiem Dunajca. Zdarzało się, że ścieżka wiodła przez

wysoki, porośnięty psim zielem brzeg, wówczas oglądając się za siebie, widzieliśmy Tarnów i
wzgórza za nim, a patrząc przed siebie, wysoki lessowy brzeg Wisły. Ale częściej

maszerowaliśmy przez wysoką, zieloną i czerwoną wiklinę, przez trawę zwaną baśnicą,
pachnącą ślimakami i śniętą rybą. Tylko od czasu do czasu w tę wiklinę wrzynały się pólka

poczynającego się na dobre kłosić żyta.

101

background image

Ale maszerując przez gęsty jak rybacka sieć chrust, widzieliśmy nieustannie błyszczący w

słońcu Dunajec, a w nim tysiące topielców płynących za nami, wołających truchlejącymi
wargami: – Bracia kochani, ulitujcie się, pochowajcie nas w ziemi, matce naszej rodzonej! Każdy

krzak, każdy pień płynący rzeką wydawał się nam topielcem. Przyrzekliśmy też sobie, każdy z
osobna, że jak przyjdziemy do domu, nie będziemy się kąpać ani w Dunajcu, ani w pobliskiej

Wiśle.
Wyciągnięty przez nas topielec sprawił, że zapomnieliśmy, z jaką intencją wybraliśmy się w tę

o wiele dłuższą drogę do domu. Nawet Antosia przestały interesować wysokie skarpy
zwisające nad rzeką, tak poręczne do kopania jam, w których na pewno całymi miesiącami

można było rozmyślać o Stwórcy, o wieczności i znikomości spraw doczesnych. Szedł przed
nami pochylony niemal do ziemi pod ciężarem książek, jakby niósł już nie drewniany, ale

odlany z betonu krzyż.
Przestały nam też dokuczać obdarte do krwi nogi. Biegliśmy niemal truchcikiem, żeby

wyprzedzić ciągle jeszcze bystrą rzekę, która mogłaby nam podrzucić nowego topielca.
Czasem, jak w chłopięcym śnie, kiedy w wieczornym sadzie zastał nas na targaniu do zanadrza

jabłek nasz proboszcz Jakub, czy też któryś z sąsiadów, mieliśmy ochotę zrzucić buty i plecaki,
żeby uciekać ile sil w nogach, słysząc za sobą jeno łamanie kukurydzy i osypującego się owsa.

Uspokoiliśmy się trochę dopiero wówczas, gdy wyszliśmy za nasze targowe miasteczko i z
trawiastego walu dostrzegliśmy wieże kościoła w Odporyszowie. Wówczas przypomnieliśmy

sobie nasze bose wędrówki do tego z cudów słynącego miejsca, nasze wielogodzinne klęczenia
przed cudownym obrazem Marii Panny, żeby nas ocaliła od potępienia wiecznego, od nagłej

śmierci, od śmiertelnego grzechu, którego nie można wypalić ani rozpalonym żelazem, ani
wyciąć kozikiem. Tam też, w tym kościele, z którego wież kilkadziesiąt lat temu próbował

ulecieć w niebiosa nasz dunajecki Ikar, zostawialiśmy swoje chłopięce lęki przed czarownicą,
przed krogulcem zjawiającym się w samo południe, przed łasicą przecinającą we śnie tętnicę

szyjną. Zostawialiśmy tam swój strach przed żandarmem Guzdkiem i tarnowskimi
gestapowcami.

Zaczęliśmy sobie powoli przypominać znaną nam z opowieści naszych dziadków i ojców
historię wsi ciągnących się wzdłuż Dunajca. Poznawaliśmy płytkie ongiś miejsca w rzece, przez

które przeprawiały się wojska Czarnieckiego, wojska szwedzkie, austriackie i kozacka konnica.
Dłuższy czas staliśmy nad zieloną głębiną, z niej przed drugą wojną światową nieżyjący już

pomylony Józef wyciągnął pewnej nocy ni to rybę, ni to dzieweczkę nadobną. Obnosił ją po
wszystkich odpustach, po jarmarkach wszystkich, póki za uciułany w ten sposób grosz nie

kupił sobie wreszcie czerwonego kożucha, o którym marzył od dawna. Dopiero wówczas
sprzedał ją dziedzicowi z sąsiedniej wsi za bułanego konia. Ten z kolei wywiózł ją do Paryża,

żeby się pochwalić tym dziwolągiem przed ludźmi światowymi, uczonymi wielce, ale
wątpiącymi, czy w tej Polsce, w tym słomianym kraju, oprócz kmieci przebranych za

niedźwiedzie i niedźwiedzi przebranych za kmieci, można spotkać coś ciekawego. Na
nieszczęście swoje, na nieszczęście kraju naszego słowiańskiego spoił szampanem tę na poły

dzieweczkę, tę rybę na poły. Okazało się wówczas, że jest to daleka krewna pomylonego Józka,
najzwyklejsza dziewucha o dwóch czerwonych jak u boćka nogach, której zalazła za skórę

służba po folwarkach, a nie mając grosza, w ten przemyślny sposób, zaszywając się do polowy
w skóry zdarte z łososi, wyjechała bez paszportu na saksy do Francji, siostrzycy naszej po

orężu.
Zbliżając się coraz bardziej do naszej wsi, rozpoznawaliśmy bez trudu drobne wysepki

pośrodku rzeki porośnięte osiczyną, gdzie od prawieków mieszkał Kusy, diabeł chłopski, bijący
się po nocach do siódmej krwi z Borutą, diabłem pańskim. Poniektórzy chłopi ze wsi, szykujący

się do przejęcia władzy w gminie, w powiecie, powiadali uczenie, że diabelskie bijatyki były
symbolem toczącej się od wieków walki klasowej. Gdy się miało odwagę i odrobinę szczęścia,

gdy się przepłynęło na taką wysepkę z krzyżykiem na szyi, z gałązką ziela Matki Boskiej
trzymaną w zębach, można było dostrzec, że cały piasek na wysepce naniesiony przez rzekę jest

w diabelskich racicach, a rosnąca na nim trawa w białej, cuchnącej jak psująca się ryba,
diabelskiej krwi.

Na te wysepki w lipcu, kiedy niebiosa są najciemniejsze, duszne od rozgrzanych przy żniwie
ciał rozrzuconych w stodole na sianie, na uchylonych stryszkach zapchanych czerwoną

koniczyną przepływały rozebrane do naga czarownice niosące Kusemu osełki masła, serki
suszone w słońcu, pieczone prosiaki co tylko odjęte od wymienia maciory, dzieci nie

ochrzczone przemienione w strzygi. Kusy rewanżował się czarownicom obdarowując je jajami,
z których lęgły się grady, powodzie, pomory rozliczne, głody straszliwe pożerające w

okamgnieniu nie tylko wypiekane bochenki chleba, ziemniaki gotowane w żeleźniakach, gary

102

background image

kapusty zaprawianej zasmażką, całe niecki prażuchów, michy pierogów z twarogiem, ale

również młyńskie kamienie, łachy żwiru wystającego z rzeki, żeby jeszcze bardziej zaostrzyć
swój apetyt, swoje gardła przepastne, ruchliwe „maćki” trawiące wiekuiście. Nie obyło się też

bez diabelskich wesel urządzanych na tych wysepkach. Jeszcze do dziś pamiętamy, jak taką
młodą czarownicę, żonę organisty, rozebraną do jedwabnej babskiej golizny przykrywano

święconym obrazem. Jej ciało było całe w diabelskich ukąszeniach przypominających czarne
wiśnie czy też owoce tarniny. A ona śpiewała spod tego świętego obrazu pieśni, od których

truchleje jak opłatek dusza chłopska.
Przypominaliśmy sobie również, z opowieści dziadków, jak taką właśnie czarownicę, tyle że

nieco starszą, przyłapano w 1846 roku, gdy pod kwokę podkładała sine jaja. Nie zeszło długo, a
po całej parafii rozlazła się morowa zaraza. Jeszcze do tej pory na krańcach wszystkich wsi są

choleryczne cmentarze bez jednego krzyża, przypominające trochę większe krecie kopce. A tuż
przed drugą wojną w sąsiedniej wsi przyłapano czarownicę na zaczynianiu diabelskiego chleba

z osiczynowych trocin, do których dolewała po kropli krew wypływającą z nakłuwanej igłą
hostii. Ciasto wprawdzie zakopano na dwa metry w ziemi, zalano wapnem, przysypano białym

piaskiem, pokropiono święconą wodą, ale i tak po roku porodziło się z niego tysiące
niedowiarków. Ileż parobkowie proboszcza Jakuba najeździli się po parafii na rowerach, na

koniach, żeby ich zdybać w domu, ściągnąć siłą do wielkanocnej spowiedzi.
Tuż przed naszą wsią było miejsce w Dunajcu najbardziej czczone i szanowane przez

wszystkich. Gdy się stawało nad nim, widać było na dnie szary jak len piasek. Tam co roku
kąpały się wszystkie panny na wydaniu. Zdejmowały z siebie nawet zgrzebne koszule i nagie

wskakiwały z wysokiego brzegu do rzeki. Kąpały się tuż przed zmierzchem, żeby kawalerka
szykująca się do żeniaczki mogła podejść wikliną i zobaczyć, że nie są ułomne, że im nic nie

brakuje, że wystarczy poleżeć z nimi na rozgrzanym sianie, aby urodził się z nich pierworodny
zdrowy jak dzwon, jak stalowe kowadło. Pamiętamy, że w dzieciństwie nawet Antoś

przechodząc koło tego miejsca drżał jak listek na topoli i czerwienił się po koniuszki
odstających uszu.

I mimo że w głębi duszy przestaliśmy wierzyć w te opowieści pozmyślanie przez naszych
dziadków i ojców, że zaczęliśmy już spisywać księgę uczoną dla Niewidki, tłumaczącą owe

bajdy, klechdy i zwidy rozumu ubogiego, duszy zastraszonej przez świat dookolny,
przystawaliśmy nad tymi miejscami z odrobiną żalu do siebie, do tej nauki zdobywanej z

mozołem, do ksiąg czytywanych po nocy. Wtedy też dopędzał nas ów topielec z przestrzeloną
piersią, z Chrystusikiem zawieszonym na szyi i wołał: – Wyjaśniajcie, synkowie, wyjaśniajcie. I

tak nie wyjaśnicie mojej śmierci, waszej wiklinowej trumny, jamy wydłubanej kozikami w
urwisku.

Dopiero na wprost wsi, przy brodzie sięgającym zaledwie do kostek, przestaliśmy myśleć o
czarownicach, diabłach, zadumanych miodkach i o topielcu, który nas dopędził w tej

wędrówce. W butach, w ubraniu pędziliśmy płycizną do dzieci z naszej wsi, brodzących po
wodzie przesiewającej się przez piaszczystą łachę.

103

background image

5
Od kilku dni błąkaliśmy się po całej okolicy w poszukiwaniu zgubionego czy też utraconego

przez Niewidkę snu. Często późną nocą podchodziliśmy pod jej dom, żeby się przekonać, czy
pali się światło w trzech szybkach jej okna. Zazwyczaj nawet po północy okna dygotały od

pacierza, a może od zaklęcia szeptanego nieustannie. Prawie o jutrzni, gdy niebo nad
bielejącymi zbożami poczynało jaśnieć, odchodziliśmy spod jej sadu do domów, żeby się

zagrzebać w zwiezione przed miesiącem siano. Ale i tam widzieliśmy nieustannie Niewidkę
wpatrzoną oślepłymi źrenicami w czochrające się o kalenicę wiśniowe drzewko.

Przy okazji tego łażenia po okolicy za utraconym snem soltyski wpadaliśmy to na plebanię do
proboszcza Jakuba, to do gminy, żeby porozmawiać z wójtem, wysłuchać opowieści uczonej

starego pisarza gminnego, który przed pierwszą wojną przywędrował do nas zza Wisły, z
Kongresówki, więc prawie od cara, który chadzał po swoim carstwie w milowych butach,

spozierał tysiącem oczu na ręce kmieci swoich, na ogolone głowy sołdatów pilnujących
dębowych wrót suto złoconych, prowadzących do Europy.

Nie mogliśmy się dość nadziwić chybkiemu pióru gminnego pisarza wędrującemu po arkuszu
kancelaryjnego papieru, spisującemu ludzi ze wsi, dobytek, drobne kawałki pola, domy pełne

wróbli gnieżdżących się w strzechach, bocianów klekocących na kalenicach, myszy biegających
truchcikiem z pola do komory i z komory do trzymanego pod korcem cukru. Był on dla nas

jednym z Ewangelistów, którzy przypadkiem zabłąkali się w nasze strony, żeby, przy okazji
ślęczenia nad papierami doczesnymi, spisać potajemnie wielką księgę o naszym ludku

przebiegłym, krzątającym się nieustannie, przywożącym z Zachodu porcelanę w kufrach,
zegary ścienne, skórzane pasy transmisyjne pocięte na zelówki, szafy, szafeczki, koszule cieńsze

od pajęczej sieci. Był też wśród nich taki, który przez dwa miesiące szedł na Zachód piechotą i
dwa miesiące wracał stamtąd, dźwigając na plecach drewnianą skrzynkę pełną hufnali,

calowych i dwucalowych gwoździ, licznych bretnali, teksów. On też teraz, gdy o żelazo było
trudniej niż o szklankę bimbru w prowadzonej przez zakonnice aptece, nie wystawał całymi

godzinami przed żelaznymi sklepami w okolicznych miasteczkach. Jego koń podkuty na cztery
kopyta tak iskrzył na powiatowej drodze pełnej wybojów, że nocą mógłbyś od tych iskier

zapalić skręta z machorki.
Wiedzieliśmy też, że nasz pisarz gminny, podobnie jak Niewidka, pisuje po nocach swój

pamiętnik. Ba, kawalątko tego pamiętnika było drukowane przed wojną w którymś z
kalendarzy przeznaczonych dla ludu. Ale nie ta ociupina opowiadająca historię naszej gminy

była najciekawsza. Inna, czytywana z okazji dożynek czy też ludowego święta, była
zmyślniejsza. Miała ona formę dialogu czy też wykrzykiwanej rozmowy prowadzonej między

Witosem i Piłsudskim w 1915 roku. Rozmowa ta nie toczyła się za stołem ani w pokoju, ani
nawet pod sadem. Piłsudski stał po lewej stronie Wisły, a Witos po prawej, naszej stronie. A

ponieważ Wisła w naszych okolicach rozlewa się już szeroko, ów dialog był pełen
wykrzykników. Witos powiadał w tym dialogu do Piłsudskiego:

– Ty huncwocie, ty pokrętku szlachecki, lud nasz chrześcijański bałamucisz, magnatom go
sprzedajesz za miarkę soczewicy, za srebrny zegarek, za złocony guzik do twego surduta.

A Piłsudski z drugiej strony Wisły tak mu odpowiadał:
– Ty gnojku galicyjski, ty dziadu dziadowski bez krawatki i bez kołnierzyka, rządy chłopskie

cuchnące dziegciem, zjełczałym sadłem śnią ci się po nocach!
A Witos, ruszywszy wąsem, jak nie krzyknie jeszcze głośniej:

– A śnią mi się, śnią i na jawie je widzę, ty Litwinie zaskrońcowy pełzający u progu
Sanguszków, Potockich, Radziwiłłów rozlicznych, którzy zjedli chłopstwo nasze wierne i was,

hreczkosiejów, teraz dojadają!
A Wisła, rzeka nasza ojczysta, bura od nagryzanego lessowego brzegu, niosła ten dialog, tę

rozmowę mężów dwóch przez polską krainę jeszcze wówczas krwawiącą w cierniowej koronie.
I chłopstwo pod Warszawą, pod Toruniem, nad morzem, i szlachta drobna zbiegała się nad jej

brzeg i pilnie się przysłuchiwała kiwając głowami, podkręcając wąsa, za szabelkę łapiąc.
Szanowaliśmy też naszego pisarza gminnego za jego spryt, za przemyślność do pióra, do słowa

naszego ojczystego. Solidniejszy od dębowego stołu wyciosanego z odziomka, ciaśniej
związany w sobie od wołu chodzącego w jarzmie od wschodu do zachodu słońca wydawał się

nam jego język przemyślny. Nie było w tym języku niczego górnolotnego, pierzastego jak obłok
wschodzący na pogodę, zmyślonego przez poetów zapatrzonych w łąki przetykane kwiatami

jako te kobierce, w ptaki niebieskie przemieniające się w anioły, w archanioły. Wszystko było
skrzętniej i dokładniej opisane niźli w Biblii, w Ewangelii świętej. I ręce miało, i nogi, i ducha

naszego niezłomnego. A kto był bystrzejszy, komu Opatrzność w głowie słoneczko rozjarzyła,
mógł się pośmiać do woli, do łez serdecznych taką ulgę przynoszących duszy wiecznie

104

background image

strapionej. Chwalił też naszego pisarza za to słowo akuratne, z języka chłopskiego się

wywodzące nasz nauczyciel, człowiek przecież miastowy, chwalił takoż adwokat w chłopskim
kożuchu przez całą zimę chodzący, nie poskąpił słowa dobrego inteligent z samego Krakowa

piórem ogromnym śmigle władający.
Poniektórzy z nas, słysząc tę opowieść naszego pisarza gminnego i pamiętając pamiętniki

Jakuba Bojki, krajana naszego, który w chłopku zacnym dwie dusze wytropił, marzyli
potajemnie, żeby drukować swoje przemyślenia, tajemne drgnienia serca w kalendarzach

rozlicznych, w gazetach codziennych, a może nawet w księgach osobnych. Wówczas też
postanowiliśmy nieodwołalnie, że księga, którą kilka tygodni temu jęliśmy spisywać dla

Niewidki, będzie księgą bez upiększeń, bez ozdobników, bez cudactw modnych, szwank
rozsądkowi przynoszących.

Od pisarza gminnego szliśmy całą dwunastką do naszego proboszcza Jakuba Opoki. Lubiliśmy
staruszka i za imię jego biblijne, i za nazwisko, na którym bez ochyby mógł się wesprzeć

Kościół nasz i faktycznie się wspierał. Zazwyczaj nie było go w domu. Całymi godzinami
ślęczał w zakrystii przesypując naftaliną szaty kościelne w wielu skrzyniach zgromadzone lub

też przesiadywał w konfesjonale, gdzie spowiadał coraz większe rzesze ludu naszego
wiernego. Inna rzecz, że w tych czasach ludzie mieli się z czego spowiadać. Bo to i bimbrownie

rozpleniły się nad miarę, i prasowanym tytoniem handlowano powszechnie, a ten i ów do
sąsiada, do wroga z trzeciego jeszcze pokolenia, siedzącego za skórą jak zadra, ciemną nocką

puknął sobie z obrzynka raniąc go śmiertelnie lub kalecząc na wieki.
Zaszyci przeto w jego sadzie rozległym, pełnym wczesnych jabłek i gruszek, czekaliśmy nań

cierpliwie pogadując o tym i o owym, próbując po dziuplach myszkować za ptasimi gniazdami,
a spodziewając się również w naiwności chłopczyńskiej znaleźć w nich ukradziony Niewidce

sen. Pamiętając o co tylko czytanym nam przez pisarza gminnego pamiętniku, nie widzieliśmy
ani nad kościołem, ani nad starą dzwonnicą, ani tym bardziej pod plebańskim sadem aniołów

przelatujących, wchodzących przez furtkę świętych i Ojców Kościoła z pastorałem, z raną w
boku zadaną przez dzidę pogańską. Raczej, nie schlebiając sobie, widzieliśmy w tym sadzie to,

co było do widzenia: parobków proboszcza Opoki pomykających z kuchni z emaliowanymi
miskami pełnymi pierogów ze słodzonym serem, suto omaszczonych topionym masłem,

sycących potajemnie, a niemniej łapczywie swój głód parobczański po plebańskim obiedzie.
Jakoż proboszcz uważał, i słusznie, że bandzioch napchany prowadzi ludek wierny, pracujący

poczciwie na księżowskim polu, do myślenia zdrożnego, do bezeceństw i do wszelkich
uczynków przewrotnych.

Dopiero o zmierzchu, gdy prawie nie było widać dzwonnicy i kościelnej wieży, przez
drewnianą furtkę wchodził do sadu nasz Kanonik. Rzucaliśmy wówczas poza siebie ogryzki

nie dojedzonych jabłek i gruszek i podchodziliśmy po kolei do staruszka, żeby ucałować jego
ręce pachnące kadzidłem, starym brewiarzem, różańcem zrobionym z sandałowego drzewa.

Kanonik głaskał nas po głowie, błogosławił, po czym jak stado gęsi zapędzał do malinowych
krzewów.

Z ogrodu szliśmy razem z nim na plebanię, gdzie gospodyni przynosiła nam w szklankach
grubo ciętych herbatę i tacę pełną racuchów smażonych na maśle. Pojadaliśmy racuchy i

słuchaliśmy opowieści naszego Kanonika. Była to zazwyczaj ta sama opowieść o jego
zgrzebnym dzieciństwie w podhalańskiej wsi. Dziwiliśmy się jego nie przymglonej pamięci, z

której jakby tylko co namalowane wyłaniały się góry, a u ich stóp dom jego kryty strzechą,
matka i ojciec przewiązani różańcem, chadzający w sukienkach trzeciego zakonu, modlący się u

każdej figurki przydrożnej, u świątka wyciętego mozolnie kozikiem przez nawiedzonego
sietniaka czy też pomyleńca bożego. Jemu to, jedynemu ze wszystkich dzieci biegających boso

do szkółki ludowej, którejś zimy ukazał się nagle zimorodek, halcjon pierzasty świetliście, a nie
był to halcjon, jeno w jego piórka przebrany gość niebieski, który rozkazał mu iść do miasta, do

Tarnowa wielkiego, żeby się w murach kamiennych uczyć na duchownego, na apostola
chłopskiego.

I stało się tak, jako wróżył ów halcjon zimowy. Przy pomocy łaski bożej, kurii biskupiej
światlejszej od innych, dobił się proboszczostwa i godności kanonika. Tyle tylko, że na starość

jest mu coraz ciężej. Ludziska z coraz większymi przewinami przychodzą do niego, do
konfesjonału apostolskiego, żeby zawierzyć sumieniu jego. A on się już ugina pod tymi

grzechami i ciężko jest mu chodzić z plebanii do kościoła i z kościoła do plebanii. Do tego
jeszcze dwóch jego parobków spośród pięciu rozpiło się na amen. Nie tylko że chadzali po

wszystkich tajemnych wyszynkach bimbru, samogonu buraczanego, ale jeszcze na dodatek w
jego stajni próbowali pędzić ten napitek szatański. Nie dalej jak tydzień temu przyłapał ich na

tym i rozbił siekierą tę piekielną machinę.

105

background image

A starość, chociaż jeszcze żwawa, okrzepła w bojach z szatanem i z człowiekiem grzesznym, też

już daje znać o sobie. Niedawno, może tydzień temu, może kilka dni temu zaledwie, on,
słyszący dotąd rój pszczeli w odległej o kilometr lipie, słyszący idącego pod ziemią kreta,

zjadającego korzonki i pędraki, musiał się wybrać do powiatu, do szpitala nadal na poły
wojskowego, żeby mu przepłukano uszy z woskowiny. Na dodatek starano się go upokorzyć

przy tym zabiegu. Dyrektor szpitala, który odebrał z rąk siostrzyczki zakonnej strzykawkę,
dogadywał nieustannie:

– A, księże Kanoniku, tak nie można. Widzę, że ksiądz Kanonik spowiedzi świętej nadużywa.
Zamiast wysłuchiwać grzeszników jednym uchem i grzechy ich puszczać drugim, jak nakazuje

Kościół i jego Ewangelia święta, zatrzymuje sobie Kanonik co lepsze, co pikantniejsze kęsy do
rozpamiętywania całonocnego. A właśnie z tego rodzi się woskowina gruba jak klucha, jak

dżdżownica tłusta.
Od dwóch lat jest ciągany w każde państwowe święto – oczywiście przedwojenne – na

posterunek milicji. I to na oczach całej parafii. Nie dalej jak drugiego maja, chcąc uniknąć tego
poniżenia, tego dyshonoru, wybrał się tam z dobrej woli. Opałkę z wiklinowych gałązek

wyścieloną krochmaloną serwetą napełniła mu służąca kiełbasą co tylko wyjętą z wędzarni,
szynką kruchą, wędzoną na jałowcu, słoikiem konfitur wiśniowych, chlebem pszennym

pokrojonym w kromki akuratne. Wybrał się przeto z tym koszykiem, usiadł sobie w kącie na
ławeczce i czekał, póki pan komendant nie oderwie pióra chybkiego, skrzypiącego radośnie od

pisanego kaligraficznie raportu, oczu swoich niebieskich jako ten len słowiański kwitnący na
pólkach naszych rozlicznych nie podniesie i nie spojrzy na niego, duszpasterza starego. I

wreszcie pan komendant oczy swoje podniósł, spojrzał w kąt, pióro z rąk wypuścił, powstał na
baczność i zasalutował. A salutując rzekł:

– A Kanonik to skąd?
– Jak to skąd? Z plebanii.

– A w jakiej sprawie?
– Jako aresztant przyszedłem z dobrej woli.

– Jak to jako aresztant?
– Ano jako aresztant. Widać pan komendant zapomniał, że święto się zbliża, i ludzi swoich na

plebanię nie przysłał.
– Nie było rozkazu, Kanoniku, to i nie przysłałem.

– A może się gdzieś zagubił w papierach. Niechże pan komendant poszuka póki co.
– Tu się nic nie gubi, Kanoniku.

– To jak, aresztu nie będzie?
– Nie będzie.

– I kazanie będę mógł wygłosić?
– Owszem. Byle nie o święcie. A jeśli już co, to nie tak dobitnie i nie tak wyraźnie.

Z plebanii wychodziliśmy późną nocą, kiedy całe niebo nad naszą parafią przypominało
drobno rozsiany po ziemi złocisty mak. Przeliczaliśmy jego ziarenka i nie mogliśmy przeliczyć

do samego progu. A licząc marzyliśmy, zwłaszcza ci spośród naszej dwunastki, którzy widzieli
już na sobie sutannę i brewiarz wsunięty do kieszeni, i ślazowe cukierki w drugiej dla dzieci

pilnie uczących się katechizmu – żeby zostać takim proboszczem, takim kanonikiem, jak nasz
Jakup Opoka. Widzieli też przed swoimi oczami pogańskie plemiona żyjące w krajach dalekich

i siebie pośród nich, żeby je nawracać i oświecać.
W tych częstych wędrówkach po naszej okolicy spotykaliśmy też Józka skrzypistę zza wody,

prymistę zawołanego, prowadzącego od przedwojny kapelę nad kapelami. Ojcowie nasi
powiadali, że Józek prymista zawołany przystał do komunistów. Widziano wówczas ludzi z

teczuszkami, jadących chłopskimi furkami, idących piechotą, ubranych w tużurki, w miastowe
uniformy, jak wchodzili do domu muzykanta i siedzieli tam calutką noc, i radzili. Nie dziwiło

nas też, że on i kilku jemu podobnych zaraz po wyzwoleniu wywiesiło na pożydowskim
budynku czerwony sztandar. Zbierali się w tym budynku z radzieckim komendantem

wojennym, z działaczami przyjeżdżającymi z powiatu; i radzili, co by należało zrobić, żeby było
więcej chleba, żeby wytępić grasującą w okolicy bandę Boruty. Ale zanim cokolwiek

postanowiono, banda Boruty wystrzelała, wymordowała towarzyszy Józka. On się jeno ostał.
Nawet nie dlatego, że bardziej od innych uważał, krył się sprytniej. Raczej, jak sam powiadał,

dlatego, że Piotrek, który pewnej jesiennej nocy zjawił się u niego w domu, żeby mu odczytać
wyrok, zastał go akurat grającego na skrzypcach jakąś rzewną piosenkę. To schował z

powrotem do kieszeni wyrok i rzekł do niego, nazywając go wujkiem:
– Wiecie, wujku, to ja was nie rozwalę. Za pięknie gracie. Aż się serce kraje. Zresztą jakbym was

rozwalił, kapela by się rozleciała i nie miałby nam kto przygrywać na festynach, na zabawach

106

background image

ludowych, na weselach. Powiem Borucie, że wyroku nie wykonałem, i wytłumaczę, dlaczego.

Wy tymczasem żyjcie sobie z Bogiem, bo czas piękny nad podziw, wiosenny. A jak alianci
przyjdą, będziecie sądzeni wedle prawa jawnego i jak się należy.

No to rozumiecie, chłopcy, jak ja żyję, a raczej jak żyłem bez towarzyszy swoich, których
starałem się wychować, podkształcić, iżby rozumieli, jaki jest ten świat i na czym stoi.

Zasypiając widzę ich we śnie pomordowanych, przybitych do drzwi, zakatowanych okrutnie.
W ostatnim roku wprawdzie kilku po wsiach zebrałem, ale większość jeno dlatego, że wydaje

się im, że grosz jakiś wpadnie do kieszeni i z Unry ciuchów więcej podleci. Ale może również z
nich da się zrobić ludzi prawdziwych, towarzyszy wiernych, sprawie ludu naszego oddanych

bez reszty. Rozmawiam z nimi, dysputy prowadzę, wszystko tłumaczę cierpliwie.
Ostatnio mieliśmy prelegenta. Wyjaśniał nam, co to jest życie. Nawet zgrabnie mu to szło. I

dyskusja się rozwinęła nad podziw żywa, jakby moi po szklaneczce sobie sztachnęli na jakimś
weselisku, jakby za chwilę wskoczyć mieli do polki. Emil na ten przykład, gajowy zza wody,

powiada tak niby do siebie, a przecież do wszystkich:
– Mówiliście, towarzyszu Prelegencie, że wszystko zrodziło się z białtka. A mnie się wydaje, że

również żółtko też ma tu coś do powiedzenia. Bo jakoż inaczej. Przecież jajko kurze, które jest
symbolem życia, składa się z żółtka i z białtka.

Zawstydziłem się trochę przed prelegentem za to „białtko” i powiadam do Emila:
– Emilu drogi, człecze leśny, nie mówi się białtko, jeno białko, bez „t”.

A Emil na to:
– Jak to, towarzyszu Prymisto? Jeśli jest żółtko, to na zasadzie wspólnoty w jajku winno się

mówić białtko. A jeśli się mówi inaczej, to najwidoczniej jest to wymysł burżujów parszywych,
baronów i książąt przegranych raz na zawsze. Amen.

To pogadaliśmy sobie w owym dniu jak się patrzy o życiu i z czego się ono rodzi. I lżej się nam
na duszy zrobiło, i raźniej. Jeno żal nam było, że taka nas mała garstka wiedzących taką prawdę

ogromną. Postanowiliśmy też wówczas, już bez zgody powiatu, porozmawiać na te tematy z
Kanonikiem. Ale Kanonika nie udało się nam zdybać przed plebanią ani we wsi. A przecież

nikt z nas nie pójdzie na oczach całej gminy do kościoła, do jego konfesjonału, nie schyli się do
jego ręki, nie ucałuje jej i niby to spowiadając się, zacznie dyskutować o życiu.

Poza tym od dawna mam na pieńku z Kanonikiem. Niby nazywa się Opoka, a wiadomo
przecież, że wedle nich Kościół na opoce się wspiera, a parobków trzyma bez liku i głodzi ich

bezlitośnie, że słaniają się przy orce, przy rozrzucaniu gnoju, przy kosiarce. Już dawno chciałem
się o naszych braci klasowych upomnieć u Kanonika. Śmiałości mi jeno brakowało, bo przecież

staruszek chrzcił mnie i religii nauczał. Niby teraz wiem, że to jest niepotrzebne, ale zawszeć
dowiedziałem się od niego o świętych, o Kościele, o apostołach. A jak się dowiedziałem, łatwiej

mi towarzyszom tłumaczyć i sobie również, jakie to wielkie opium i ogłupienie dla człowieka
prostego, gnębionego przez tyle wieków.

Powiedziałem wówczas do swoich ludzi tak:
– Chłopcy, wprawdzie Jakub Opoka, nasz Kanonik stary, jest opoką w gminie naszej, w parafii,

ale jak się weźmiemy do niego, to odrobina po odrobinie tę opokę skruszymy na większe
kamienie, na kamuszki drobne, na pyl miałki jak kalafonia tarta o smyczek.

– Ale jak tego dokonasz? – powiadają.
– Ano posłuchajcie: jest jesień?

– Jest! – krzyczą zgodnie.
– Jest tyczkowy groch w polu?

– Jakżeby inaczej, jest, i to dorodny.
– Są dwie stodoły plebańskie między stodółkami księżowskich parobków, zapchane zbożem po

krokwie, po bonty?
– Pewnie że są. Przecież się nie spaliły. Pełne jak zawsze.

– A myszy są w tych stodółkach parobczańskich?
– Jeszcze jakie, jak za króla Popiela.

– Właśnie w tym rzecz cała. Wyjdziemy wszyscy, jak tu jesteśmy, w pola, wyłamiemy tyki spod
„jaśka” i z tymi tykami do stodółek parobczańskich podejdziemy. Jak zaczniemy w nie walić

tykami, a pokrzykiwać, a gwizdać na palcach przeraźliwie. I tak z godzinkę bez wytchnienia.
Skrzypce daję temu, kto wątpi, a wiecie, że mam je po pradziadku, jeśli wszystkie myszy z

parobczańskich stodółek nie przeniosą się truchcikiem do stodół plebańskich. I zetną zboże
plebańskie na sieczkę, na proch. A wtedy Opoka spuści z tonu i parobków zacznie szanować.

– A może jeszcze bardziej zacznie ich głodzić?
– To jeszcze lepiej. Uciekną od niego i przyjdą do nas po radę.

– Ale zboża szkoda. Chleb teraz na wagę złota.

107

background image

– To też prawda, ale przecież i tak żaden z nas ani z Ludu Pracującego jednej kromki z tego

chleba nie dostanie. Wszystko pójdzie do kurii w wielkich worach pszennej, pytlowej,
opłatkowej mąki.

– No i jak, poszliście tam wówczas z tymi tykami, Prymisto?
– Pewnie że poszliśmy i waliliśmy nimi w stodółki chłopskie aż do świtu.

– I co, pomogło?
– Pewnie że pomogło. Zaraz po zeszłorocznych omłotach wysłaliśmy naszego Jaśka do

kościoła, żeby się wywiedział, co też Kanonik będzie gadał na kazaniu. Prawie przez godzinę
żalił się na nieurodzaj, który wedle niego jest karą za grzechy, za odchodzenie od Kościoła, od

wiary naszej pradawnej. A na drugi dzień po omłotach przyszedł do nas osobiście i ze mną
delikatnie, jak nigdy dotąd, rozmawiał, gładki jak jedwab, jak podbiał od spodu, żeby mu

umorzyć trochę kontyngentu. Rzekłem wówczas do niego:
– Kanoniku, obywatelu Jakubie Opoko, to nędzota nasza ze wsi parafialnych po pół metra, po

metrze przywozi na furkach, przynosi na plecach dostawy dla Państwa, dla Ludu Pracującego, i
to przynosi ze szczerego serca, z ochotą, a ksiądz dobrodziej chce być gorszy. Jakże to tak, godzi

się taka rzecz z nauką Kościoła, jego apostołów i ojców świętych?
– Ale wiecie, panie Sekretarzu – powiada on do mnie – że ja mam parobków kilku, których

trzeba nakarmić, ubrać jak się patrzy, i dwóch wikarych, ludzi młodych, istnych ponad miarę, i
służące dwie, którym w rękach chleb jako śnieg topnieje, i do tego jeszcze gospodynię, która co

by się o jej świątobliwości nie rzekło, zawszeć to i owo ściągnie, wyniesie na jarmark, sprzeda
za grosz byle jaki, za ciuch marny, babski.

– A jakże, wiemy, wiemy. My o wszystkim wiemy. Ale nie możemy nic na to poradzić. Takie
jest rozporządzenie, taka woła ludu, który radził, ile komu wedle pola, wedle zamożności tych

dostaw przydzielić.
I pomogło. Kanonik uścisnął mi rękę i odszedł nie rzekłszy ani słowa. A na drugi dzień dwa

wozy wyładowane po kulbony worami pszenicy i żyta przed Gminną Spółdzielnię jak nic
zajechały. A parobkowie w nocy, gdy Kanonik śpi, po dwóch, po trzech przychodzą do nas i o

pracę pytają w fabryce, w mieście.
Pożegnaliśmy się z Józkiem Prymistą, skrzypkiem zawołanym. Obiecaliśmy mu, że

przyjdziemy na festyn do jego wsi rodzinnej za Dunajcem. Gdyśmy wyszli nad rzekę, Antoś
kilkakrotnie przeżegnał się pospiesznie, a Janek, uśmiechając się ukradkiem, schylał się po

otoczaki i rzucał nimi w zieloną wodę. Któryś z nas zaproponował, żebyśmy spróbowali
ponurkować w głębinach, twierdząc, że może ktoś nieznany utopii w nich skradziony

Niewidce sen. Ale nie dalej jak rok temu szukaliśmy jej snu w Dunajcu, w Wiśle, w okolicznych
jeziorach i nie znaleźliśmy. Nie ma więc potrzeby szukać ponownie. A poza tym,

przypomniawszy sobie owego topielca, który nas dopędził w drodze do domu, podnieśliśmy
się z wysokiej trawy pachnącej słońcem i rozeszliśmy się do domów.
6

W owym czasie dowiedzieliśmy się, że we wsi śródleśnej żyje starzec, który z dawien dawna
spisuje swój pamiętnik. Ale nie spisuje go w kratkowanym zeszycie, jak nasza Niewidka, ani w

grubym brulionie czy też na brzozowej korze pociętej na arkusiki wielkości dłoni, oczyszczonej
z szarych włókien, z zaropiałych oczek. Ową księgą spisywaną przez starca ze śródleśnej wsi

miał być okazały kmiecy dom zbudowany z ociosanych toporem i wystruganych do ostatniego
sęczka modrzewiowych bierwion. Wybraliśmy się do niego w lipcową niedzielę, zabierając ze

sobą świeżo upieczony chleb posmarowany masłem i gotowane na twardo jajka.
Szliśmy do śródleśnej wsi na przeprostki łąkami pociętymi przez strumienie wezbrane po

ostatnich burzach. Na łąkach, dawno już skoszonych, było sporo wody. Musieliśmy przeto
zdjąć buty i wędrować boso. Kilku z nas przeskakując przez wezbrane strumienie skąpało się

do nitki. Nie chcąc się pokazywać w takim stanie staruszkowi, suszyliśmy się na leśnej polance,
czarnej od dojrzewających jagód. Siedząc w jagodzinach i objadając się borówkami,

wspominaliśmy nie tak dawny czas, kiedy w chustkach i skorupiakach nosiliśmy jedzenie
naszym ojcom zaszytym z bronią w lesie. Oni siadali na zwiniętych w rulon wojskowych

płaszczach przyniesionych z wrześniowej tułaczki, z garnuszkami trzymanymi między
kolanami, siorbiąc kartoflankę, zacierkę na mleku, rozrywając kurze czy królicze udko. My

tymczasem rozbieraliśmy leżące obok przycięte karabinki i zrzutowe automaty, wyłuskując z
magazynków niklowane naboje.

Tymczasem wyschły rozwieszone na brzózkach i chojarach przemoczone spodnie. Ubraliśmy
się w nie co żywo, gdyż słońce myszkowało już w lesie podbitym leszczyną. Przemykaliśmy

pod pachnącymi upalnie chojarami, a gdy minęliśmy kilka domów zbitych na skraju lasu w
spore stadko, wyszliśmy na piaszczyste wzniesienie. Kilkaset metrów za tym wzniesieniem stał

108

background image

dom naszego starca.

Stojąc pod płotem z choiny, nie mieliśmy śmiałości wejść na podwórze pełne sosnowych lupek i
pociętych okrąglaków ułożonych w sagi i półsągi. Ale pies stojący na budzie, zapatrzony w las

poza nami, zaczął się niespokojnie wiercić i ujadać. Przeto, wypychając przed siebie
najśmielszego z nas, Janka, weszliśmy gęsiego przez drewnianą furtę zawieszoną na gązwach

wyciętych z końskiej skóry. Na wysokim, widać co tylko wprawionym progu domu siedział
staruszek ubrany w cajgowe portki i białą koszulę bez kołnierzyka. Na koszulę miał narzuconą

kamizelkę.
Najwidoczniej rozmyślał nad czymś, bo nie zwrócił uwagi na ujadającego psa ani na nas

idących przez piaszczyste podwórze. Laską wypolerowaną w rękach do połysku rysował jakieś
znaki na piasku rozgrzebanym przez cieplaszące się kury. Dopiero gdy podeszliśmy na parę

kroków, laska znieruchomiała, a on podniósł znad rysunku czy też pisma trzęsącą się głowę.
Widząc nas, próbował podnieść się z progu wspierając się na lasce. Ale bose, napuchnięte

starczo nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
– Ho, ho, ho! A skądże was tylu? Na odpust idziecie czy co? A może z pielgrzymką do

Częstochowy? Zaraz, zaraz, niech no was policzę. Dwunastu. Dalibóg, dwunastu. W apostołów
się bawicie czy jak? To niebezpieczna zabawa, moje dzieci. Nie daj Boże jeszcze jakiś Judasz

między wami się zrodzi.
– Skądże znowu. Nie idziemy na żadną pielgrzymkę. Przyszliśmy do was. Specjalnie do was.

– A czemuż to akurat do mnie? Ja przecież nie poganin, żeby mnie nawracać, ani
jawnogrzesznik. Żyję sobie cichutko. Lasu nasłuchuję, jak się zbiera w sobie, włos po włosie

rośnie, jak łzami żywicy nad tym piaskiem płacze.
– Ojcowie nasi powiadali, że piszecie księgę wielką, jakiej nikt jeszcze nie widział. Mówili nam,

że cały wasz dom jest zapisany mądrościami rozlicznymi, gadkami zbieranymi z całej okolicy,
uciesznymi dykteryjkami, śpiewkami.

– Księga jak księga. Różnie rzecz całą nazwać można. Wedle mnie każdy chłopski dom
przypomina księgę. Tyle jeno, że nie zapisaną literą, słowem wyraźnym, a pismem korników,

pająków, zwierząt domowych, ptaków gnieżdżących się w strzesze, pismem naszych rąk
dotykających przedmiotów, źrenicami naszymi widzącymi nie tylko chleb rozkrojony na stole,

ale również duszę tego chleba. To pomyślałem sobie, kupując ongiś książki rozliczne u
kramarzy, u Żydów z okolicznych miasteczek, że ja też napiszę swoją księgę. Ale nie na

papierze, który wyjada słońce, który butwieje i kruszy się w palcach, jeno na drzewie twardym
jak żelazo hartowane w glinie. I tak moje dumanie po nocach nad księgą przybrało kształt

domu. Bowiem księga prawdziwa, do której się wraca, przy której się odpoczywa, nad którą się
rozmyśla nie tylko o pietruszce, jest jak dom ludzki, w którym się mieszka codziennie.

– Dziadku, a pokażecie nam to wasze pisanie?
– Jak już taki szmat drogi przeszliście, czemu miałbym skąpić?

Wspierając się na nas podniósł się staruszek z wysokiego progu i popchnąwszy laską
jednoskrzydłowe drzwi, wszedł do ciemnej sieni. Znaleźliśmy się w obszernej, prawie pustej

izbie. Przy oknie wychodzącym na podwórze stal zbity z grubych desek stół i cztery składane
krzesła. Pod ścianą stała poczerniała ławka. W najciemniejszym kącie izby bieliło się łóżko całe

w pierzynach i poduszkach. W tej obszernej izbie było jeszcze ciemniej niż w sieni. Jakoż okna
były szczelnie zasłonięte starymi derkami.

– Poczekajcie chwileczkę, muszę odsłonić okna. Słońca nie wpuszczam do izby, bo mi pismo
wyjada. Ono gorsze od kota wychlipującego mleko z miski. A pismo moje już spłowiało od

gotowania na blasze, od starości. Albowiem nawet najświętsze pismo, podobnie jak ludzkie
źrenice, z biegiem lat zachodzi bielmem i ślepnie.

Rzeczywiście w izbie pachniało jak w bibliotece pełnej starych, zjedzonych przez korniki
drewnianych półek, na których leżą upchane ciasno butwiejące książki. Dopiero gdy staruszek

zdarł derki i rozwarł okna na oścież, pojaśniało w izbie od białego dnia, zapachniało
powietrzem przesyconym żywicą ściekającą po sosnach pobliskiego lasu. Wówczas przed

naszymi oczami zamigotały niemal złote modrzewiowe ściany zapisane od podłogi do pował
równym, wyciągniętym pod sznurek pismem. Podbiegliśmy do tych ścian, próbując na

wyprzódki czytać poczynione na nich zapiski.
– Poczekajcie, gołąbeczki moje. Pismo nie sokół, nie uleci pierzaście. Zacznijmy jak się patrzy,

od tytułu, od stronicy pierwszej. Jak każda księga prawdziwa, zrodzona z rozsądku, z
wieloletniego pomyślunku, również moja ma swój początek. Przeto nie lza czytać jej na wyimki,

byle jak i byle gdzie, szukając scen uciesznych, pobudzających do śmiechu, scen swawolnych
czy też gorących od pocałunków, od westchnień rozlicznych. Jak każda księga stateczna,

również moja wsparta jest na dębowych węgłach, na takichże przyciesiach. Ma ona ścianę

109

background image

frontową i ścianę północną z bali grubych, ciosanych cierpliwie toporkiem, wygładzonych

mozolnie ośnikiem. Ma też przepierzeniowe ścianki z drzewa lichszego zrobione. Są też w niej
przybudówki mniejsze i większe, szopy i stryszki, piwniczki zatęchłe, wykusze i dymniki, w

których zapisane zostało to, czego nawet moje oko nie chciałoby po raz wtóry oglądać.
Mówiąc to wszystko podprowadził nas staruszek do drzwi i wyciągniętą dłonią wskazał na

odrzwia. Dopiero teraz zauważyliśmy, że ciągną się nad nimi zdobione roślinnie litery
układające się w spory napis: „Czego nie zapisał król i pan ze dworu, biskup i pleban, zapisze

ręka zdjęta z pługa”.
Pod tym napisem, jeszcze większymi literami, malowanymi najwidoczniej pędzelkiem,

zdobionymi tym razem ptasio, ciągnął się tytuł księgi: ŻYWOTA CHŁOPSKIEGO DOLE I
NIEDOLE – spisane przez Józefa Odludkiem zwanego, w chwilach wolnych od pracy, ku nauce i
przestrodze jako też gwoli zabawienia tych wszystkich, którzy ową księgę czytać zechcą.
Dopiero po tych napisach zaczynała się właściwa księga. Litery drobne jak groch „piechociarz”

układały się w słowa, a te z kolei w zdania równiejsze od dobrze wyoranej bruzdy. A pierwsze
zdania owej księgi brzmiały tak:
Przeminęły armie carskie i armie cesarskie, przeminęły znaki na niebie i znaki na ziemi zwiastujące boje
krwawe, ale słowo nie przeminie. Ono jest jako ten ptak wiosenny, wracający co roku, podobny do
upierzonej grudki ziemi, jako kropla wody spijana cierpliwie przez jęczmienny kiełek, jako źrenica
Opatrzności otwarta na zawsze. Dla tego słowa budowałem mój dom przycieś po przyciesi, płatwa po
płatwie, stragarz po stragarzu, krokiew po krokwi, żeby w nim zamieszkało. A zbudowawszy go,
wykadziłem jałowcem, świerkową żywicą i starszym od niej jantarem kupionym w mieście za drogie
pieniądze. Albowiem wiem, że dom szykowany na przyjęcie słowa winien być czysty, iżby do niego, jak
do ziarna zsypanego do sąsieka, nie dobrały się zbożowe wołki i gorsze od nich myszy.
Prawicę bym sobie odrąbał, tylekroć kładzioną w sądach na Ewangelii świętej, źrenicę wydłubał widzącą
w głębinie kamyk biały i czarny kamyk, byle moje słowo nie było jako to cesarskie przelatujące nad ziemią
plewą płoną, byle nie przerodziło się ono w jaśniepańskie słowo malowane z wierzchu, a w środku kryjące
jadowitość zapiekłą. Nie chciałbym też, żeby słowo w domu moim było jako ten wół chadzający w jarzmie
od jutrzni do gwiazdy, jako parobek kmiecy sypiający w stajni u bydląt, z dodatkowym obowiązkiem
szczekania za psa.
Aby je uczcić, uhonorować, przyjąć jak gościa przez żywot cały oczekiwanego, za grosz spory, ciułany z
trudem, kupiłem dlań pędzelków tuzin z włosia bobrowego, farb rozlicznych słoików czternaście
tworzących dwie tęcze. W wojsku, młodzikiem jeszcze będąc, widziałem w muzeum księgi stare, pisane
literą kształtną, zdobioną w rośliny znane mi od dziecka, w ptaki gnieżdżące się w naszych lasach i
polach. Stąd też pomyślunek mój, żeby moje słowo było wywiedzione literą nie gorszą. I stało się wedle
pomyślunku mojego, chociaż niejeden dzień musiałem strawić nad deską dobrze ośnikiem wystruganą,
nad sękiem wystającym z niej jak brodawka, jak odbit stwardniały na kamień, żeby dojść do wprawy w
zdobieniu i upiększaniu liter.
Po tym wstępie, przypominającym jakby modlitwę do słowa, zaczynała się prawdziwa księga.
Pierwszy jej fragment, ciągnący się po prawej stronie drzwi, zatytułowany był Przypowieść o
cierpliwości chłopskiej.
Z dala od wsi, pod lasem, a właściwie już w lesie, stała chatka kmieca z drzewa zbudowana, sitowiem
pokryta. Ongiś w chacie tej żyła spora kmieca rodzina pracująca na roli od porannych do wieczornych
zorzy. W chacie tej bochenek chleba razowego nie schodził ze stołu, mleka nie ubywało z glinianego
garnka, a gdy zbierało się na zimę, w komorze na bronnym gwoździu wisiał poletek słoniny i zaszyte w
lniane płótno sadło większe niż koło od wozu.
Dostatek ów oświetlało co rano wychodzące z leśnych traw, z wód ciemnych jak smoła piastowskie słonce
i jaśniejsze od tego słońca wnętrze ojca kmiecej rodziny. Aliści któregoś roku na niebie pojawiły się słupy
zorzy ognistej łączące się u widnokresu w znak Męki Pańskiej, w studni zakumkały ropuchy, a w
komorze rozgościły się pamiętające czasy króla Popiela myszy.
Od tej pory z dniem każdym ubywało w domu kmiecym dobytku. W oborze zdechły krowy i koń, w
kurniku pomór wydusił ptactwo, z sosnowego stołu stoczyło się koło razowego chleba i powędrowało w
świat. Za piecem głośniej od szarego wilka wył głód. Po roku zmarł kmieć. W parę tygodni po nim
odeszła jego wierna połowica. Po matce rodu, poczynając od pierworodnego, zmarło sześcioro z
siedmiorga dzieci. Ostał się jeno najmłodszy, cherlawy beniaminek Franuś.
Wieś, patrząc na ten ogrom nieszczęścia, chciała się ulitować nad Franusiem, przygarnąć go do siebie,
położyć na piecu zaścielonym baranimi skórami, podać glonek chleba i garnuszek mleka. Ale Franuś
zdziczał od nieszczęścia. Całymi dniami przesiadywał w lesie, błąkał się po okolicznych łąkach. Bogiem a
prawdą nie wiadomo było, jak żyje i czym się kanni. Poniektórzy ze wsi powiadali, iż widzieli Franusia
skradającego się wraz z wiejskimi psami za leśną zwierzyną. Przysięgali też, że widzieli na własne oczy,
jak Franus, odpędzając dębową palką wygłodniałe psy, targał zębami upolowanego wspólnie zająca czy
też sarnę.
Po kilku latach słuch o Franusiu zaginął. Przepadł jak kamień rzucony w wodę, jak mleczny miesiączek

110

background image

znikający rankiem w wiosennych niebiosach. Dopiero w parę lat później ktoś ze wsi, będący za
sprawunkami w królewskim grodzie, zobaczył Franusia. Z jego opowieści wynikało, że nie był to Franus,
beniaminek śmigły z jasnymi włosami i z wejrzeniem jasnym. Był to raczej człowiek zwierz, człowiek
niedźwiedź prowadzony po wszystkich odpustach przez starego Cygana. Początkowo obowiązkiem
Franusia-niedźwiedzia było tańczenie na dwóch łapach, trzymanie nad głową beczułki piwa, skakanie
przez ogniste obręcze, wypijanie duszkiem wiaderka wody. Z biegiem lat gawiedzi odpustowej oglądającej
popisy Franusia-niedźwiedzia już te proste sztuczki nie wystarczały. Gawiedź domagała się czegoś
niezwykłego, niemal nadprzyrodzonego.
Któregoś dnia, gdy Franuś-niedźwiedź zabawiał miejski tłum tuż przed zamkiem królewskim, Cygan,
widząc wybiegającego z zamku zielonego z wściekłości królewicza, zabiegi mu drogę i rzucając się pod
jego stopy ubłagał, żeby królewicz podszedł do Franusia-niedźwiedzia. A odwiązawszy Franusiowi
żelazny łańcuch z szyi, zepchnął go szpikulcem na klęczki. A podszedłszy do królewicza, przyklęknął na
jedno kolami i rzekł:
Królewiczu nasz słodki, sokole śmigły, jasności nasza wiosenna, pofolguj sobie. Złość swoją świętą
wyładuj, wnętrze swoje uspokój. Oto masz przed sobą wór żywy, do bicia sposobny.
I królewicz podchodząc do Franusia uderzył go pierwszy i dziesiąty raz w twarz. A Franuś ani drgnął.
Jeno po każdym uderzeniu szeptał pacierz swój zwierzęco-ludzki.
Nie zeszła godzina, a z zamku królewskiego wypadł czerwony z nienawiści kasztelan. Cygan tylko na to
czekał. Podbiegł w ukłonach do kasztelana i podprowadził go do Franusia. Ten nie chcąc sobie nadwerężać
ręki, kopnął kilka razy Franusia w podbrzusze i uspokojony, rozjaśniony w sobie, wolnym krokiem
odszedł w stronę królewskiego grodu. Franus spoglądając za nim śpiewał psalm dziękczynny.
Po kasztelanie podchodzili do Franusia drobni szlachetkowie oszwabieni przez kupców, mieszczanie co
bogatsi, a nawet pachołkowie miejscy. Kopali go, bili po twarzy, targali za skudloną czuprynę, wylewali
nań pomyje i nieczystości wszelakie.
Sława o Franusiu, żywym worze do bicia, rozeszła się szeroko po królestwie całym. Cygan chadzał z nim
od miasteczka do miasteczka, od zamku do zamku, od pałacu do pałacu, od dworku do dworku. A
wszędzie tam bito Franusia i kopano, żeby się uspokoić i rozjaśnić od wewnątrz. I w samej rzeczy nie było
w owym czasie w królestwie całym pana możnego, szlachcica, mieszczanina, który by nie podśpiewywał
sobie radośnie, nie świecił jako to słoneczko powstające z traw leśnych, z wód ciemnych jak smoła.
Aliści pewnego dnia, kiedy Franusia bito i kopano w pobliskim miasteczku, wybrał się tam z naszej wsi
kmieć ubogi, nie mogący od dłuższego czasu uspokoić rąk swoich, głowy swojej skudlonej, sumienia
ciemnego. Zapłaciwszy Cyganowi grosz znaczny, podszedł do Franusia i uderzył go w twarz. Franuś
zaboruczał jak zwierz dziki. Kmieć uderzył po raz wtóry. Franus powstał z klęczek. Kmieć kopnął go z
całej siły w podbrzusze. Wtedy Franuś z pięściami większymi od bochenków chleba rzucił się na kmiecia.
I bił go dopóty, dopóki kmieć nie osunął się na kolana, nie zaboruczał jak zwierz zraniony w samo
osierdzie. A klęczącego kopal w bok prawy i w bok lewy, w podbrzusze i w głowę pochyloną nisko. A
kmieć ociekający krwią, cuchnący moczem i łajnem przedśmiertnym, jął szeptać struchlałymi wargami
pacierz swój ostatni.
A Franuś, usłyszawszy ów pacierz, uspokoił się, rozjaśnił od wewnątrz. I rzucił kmieciowi łańcuch swój,
i podszedł do Cygana, i rzekł:
Wszystko, Cyganie, wszystko mogłem znieść. Ale żeby swój swego bil jeno dlatego, żeby się uspokoić,
rozjaśnić od wewnątrz?
Pod tą przypowieścią namalowany był przerywnik składający się z korony, kańczuga i wbitego

w caliznę lemiesza. Niżej, w odstępie nie większym niż cal, zaczynała się, znowu od zdobionej
roślinnie litery, druga przypowieść. Pod nią trzecia i czwarta i tak przez całą ścianę. A z każdej

z nich można było wyczytać mądrość stosowną.
Przeciwległa ściana, jakby dla kontrastu, pełna była dykteryjek uciesznych, widać spisywanych

z lubością, gdyż pismo było żwawsze i nie tak okrągłe jak przy przypowiastkach, jakby
spisujący bawił się nimi setnie, uśmiechał półgębkiem, a od czasu do czasu wybuchał

chichotem niewstrzymanym. Jedna z nich szczególnie wraziła się nam w pamięć. A zaczynała
się tak:
Onegdaj byłem na odpuście. Jak zwykle na odpustach kramów było bez liku, wozów cały majdan, z
jabłkami, z gruszkami, z kiszonymi ogórkami. A kościół dookolutka oblepiony był żebrakami, że trudno
było się docisnąć do ołtarza. Stoję ja a przed kościołem, przyglądam się śpiewającym litanię, pieśni
kościelne dziadom proszalnym, słucham ich zdrowasiek i ojcze naszów, patrzę na ich kalectwo prawdziwe
i na kalectwo sztuką przemyślną uczynione i grosz sobie w kieszeni szykuję, żeby dziadowie owi
wspomnieli w modłach rodzicieli moich, aż tu widzę, jak w kapeluszu szerokim, w uniformie białym od
słońca chroniącym, podchodzi do śpiewającego ślepca kum mój daleki, Amerykanin niedawny. Podchodzi
wolniutko, rękę białą jak u panicza ze dworu do kieszeni wsadza, całą garść grosiwa wyjmuje i w
kapelusz niewidka od niechcenia rzuca. Ślepiec, słysząc miły głos grosiwa, a i czując, jak kapelusz jego ku
ziemi się gnie, tak powiada do kuma mojego:
Dobrodzieju hojny, panie mój łaskawy, a za kogóż ja, nieszczęsny ślepiec nie widzący ni słońca, ni

111

background image

liścia, modlić się mam wiecznie?
A kum mój wziąwszy się pod boki, tak do ślepca rzecze:
A za siebie, za siebie, bo mnie przecież dobrze.

Wedle woli pańskiej – ślepiec odpowiada. – Choć mnie też nie gorzej. Jeno pod kościołem owe szkiełka z
bielmem łzy mi wyciskają.
Od ściany z dykteryjkami przeszliśmy do tej z oknem wychodzącym na podwórze. Na niej,

najjaśniejszej ze wszystkich, spisana była historia rodu staruszka. Zaczynała się ona po trosze
jak Biblia, z tą tylko różnicą, że przeplatana była tysięcznymi porzekadłami i przysłowiami.

Czytając tę historię rodu chłopskiego nabieraliśmy coraz większego szacunku dla wiedzy
naszego staruszka. Jakoż przy każdym pokoleniu rodu wymieniony był z imienia i z nazwiska

król i wojewoda, pan ze dworu i pleban, a od czasu do czasu i o wójcie ówczesnym
wzmiankowano. I chociaż ten ród, z małymi wyjątkami, wojaczką się nie parał, chyba że na

specjalne wici królewskie, w historii owej zjawiały się co znaczniejsze przewagi oręża naszego,
Orłów naszych białych, jak również Pogoni z nimi sprzymierzonej.

Można też było wyczytać z owej historii rozległej, w panoramę wielką ułożonej, że pędzelek
staruszka żwawiej biegł po złotej modrzewiowej ścianie, jeśli opisywał tę czy ową ruchawkę

chłopską koniec pańszczyzny zwiastującą, czy też śmierć pana znaczniejszego, w szczególny
sposób dającego się we znaki chłopstwu ubogiemu.

Nie brakło też na owej ścianie szczegółowych opisów cudów mnogich dziejących się w
kościołach okolicznych, w kapliczkach przydrożnych, a i w szczerym polu. Od czasu do czasu

pędzelek staruszka w farbie sinej zanurzony opisywał sztuki niecne czarownic i czarowników
przenoszących z pól chłopskich na pola pańskie zżęte sierpem mendle zboża, poletka rzepy i

karpieli, a przynoszących na nie głodowy kamień i pęcherz diabelski w kapciuch wyprawiony,
w którym związane były choroby rozliczne i morowe zarazy. Jakby dla kontrastu czy też

równowagi historia owa wspominała o kimś z rodu, kto zaprzedał duszę swoją diabłu, a ten,
wdzięczny za nią, znosił z pól pańskich na chłopskie nie tylko całe stogi pszenicy, ale i woły

ledwie widoczne w fioletowym widnokresie, i konie bułane akuratne pod siodło dla
młodzieniaszka jadącego w konkury za Wisłę, za Dunajec.

Obejrzeliśmy też dokładnie czwartą ścianę, na której zapisana była historia niemal całej parafii,
jak również powałę i stragarze takoż literą okrągłą, suto zdobioną pomalowane. Na niej, jak na

sklepieniu niebieskim, spisane były opowieści o raju i o świętych pańskich. Zadziwiło nas, że
pomiędzy środkowymi stragarzami, zamiast o Bogu Ojcu, naszym Stworzycielu, ciągnęła się

szczególnie suto zdobiona opowieść o świętym Rochu, patronie chłopskim. Zresztą tych
opowieści o świętych pańskich było bez liku, a odczytywać je nie było najwygodniej, gdyż

trzeba było wchodzić na składane krzesła i ślepić oczami z daleka, z głową nadmiernie
przechyloną do tyłu, tak że po kilku zdrowaśkach bolała szyja, a w oczach zamiast białego

światła latały kolorowe płatki.
Z izby przeszliśmy na strych zagracony starymi, drewnianymi końmi na biegunach, kołyskami

pomalowanymi w rajskie ptaki, w czubiące się koguty, kołami od wozu spaczonymi w upale,
połamanymi cepami i chomątami. Ale gdy staruszek otworzył drzwiczki w facjacie i światło

ogromnym snopkiem weszło na strych, zobaczyliśmy, że zamiast eternitu, którym pokryty był
dach, od kalenicy do powały wszystkie krokwie oszalowane są gładkimi deskami, również

zapisanymi skrzętnie zdobionym, kaligraficznie wyprowadzonym pismem.
Cały strych pełen był opisów zwyczajów i obyczajów weselnych. Nie brakło też przyśpiewek

spisanych najozdobniej. A zamiast nut melodii tych przyśpiewek, na wykreślonych równo i
cierpliwie pięcioliniach, a nawet choinowych drzewkach, pomalowane były ptaki, figurki

babskie i chłopskie, kapelusze uniesione z głowy, pasy szerokie z kółkami miedzianymi,
gorsety dziewczęce naszywane koralikami. Tak że nawet my, nie znający nut, z łatwością

mogliśmy sobie to i owo zaśpiewać.
Z tego najweselszego strychu, jaki się nam udało kiedykolwiek widzieć, wyszliśmy od razu na

podwórze, pod lipcowe niebo. Usiedliśmy na progu obok dziadka i nie mówiąc ani słowa
zabraliśmy się do pałaszowania pajd chleba i jajek na twardo. Dziadek Odludek jadł razem z

nami, narzekając od czasu do czasu na trzęsące się ręce, które już nie tak jak dawniej wodzą
pędzelkami po modrzewiowych ścianach. A tyle jeszcze jest do napisania! Zaledwie zaczął

spisywać historię Jędrusiów w przylegającej do domu szopie. Powiadał, że może jeszcze starczy
mu sił, żeby ją spisać akuratnie, bitwa po bitwie, dzień po dniu, ale na pewno nie będzie już

mógł tknąć czasów ostatnich. Przeto żegnając się z nami, a wiedząc, gdyż zdążyliśmy się
zwierzyć, że spisujemy naszą księgę dla Niewidki, którą znał, z którą tańczył na niejednym

festynie, molestował nas, żebyśmy nie zapomnieli opisać dokumentnie, dzień po dniu, dziejącej
się na naszych oczach historii.

112

background image

Pożegnaliśmy się z nim i niemal podskakując z radości przemykaliśmy przez drewnianą furtkę

na piaszczystą drogę wiodącą do lasu.
7
Od tej pory śniła się nam po nocach ta wielka księga mająca kształt domu. Nie trzeba dodawać,

że marzyliśmy wszyscy, iżby naszą spisać podobnie. Ale przecież nikt z naszej dwunastki nie
miał takiego domu i nieprędko podobnego się dorobi. Spisywaliśmy więc swoją, zdanie po

zdaniu, w grubym brulionie. Zamiast wyjaśniać opowieści o diabłach i czarownicach, zamiast
tłumaczyć zebraną przez pokolenia chłopskie wiedzę o ziołach rozlicznych, jadowitych

jagodach, kamieniach zrodzonych z zapiekłej żółci, lekach z suszonych jaszczurek, żmij i
wężów, spisywaliśmy w niej wiadomości zasłyszane z dnia na dzień, żywe dzieje naszej gminy

i parafii.
A czasu było coraz mniej. Jak wróble szare z przedwieczornej wisienki ulatywały dni naszych

wakacji, a myśmy nie byli u żadnego staruszka zza Wisły, ze wsi za lasem, gdzie pamiętano o
czarownicach, rozmawiano z czarownikami, zakopywano w poświęconej ziemi resztki

pozostałe po ucztach diabelskich.
Zamiast iść do nich, zanim zemrą, zanim zabiorą z sobą na zawsze owe tajemnice, chadzaliśmy

do gminy, do pisarza gminnego, do proboszcza Jakuba. Niemal w każdą niedzielę chodziliśmy
lub jeździliśmy na rowerach po odpustach w całym powiecie. Zazwyczaj wyciągał nas tam

Antoś, który pragnął obejrzeć wszystkie kościoły w okolicy, wszystkie cudowne obrazy.
Zasmakowawszy w tych odpustach pełnych kramów, chłopskich furek zjeżdżających się z

trzech powiatów, dziadów modlących się u bram kościelnych, pomylonych strzelających z
kolorowych batów i śpiewających pieśni kościelne, czekaliśmy cierpliwie na święto Matki

Boskiej Zielnej. Właśnie w ten dzień od wieków odpust odbywał się w naszej parafii.
Ongiś na ten odpust zjeżdżali z całej monarchii austro-węgierskiej kramarze, braciszkowie

zakonni, ślepcy, kulawcy i rozliczne stwory ludzkie przypominające raczej wyszłe z lasu
zwierzęta. Najwięcej kramarzy przyjeżdżało z Ołomuńca, ze wszystkich słowackich miasteczek,

z równiny węgierskiej, a i z samej Austrii. Braciszkowie z Lewoczy, miasteczka świętego, do
którego wywędrował Andrzej Świerad, zjawiali się w naszej parafii na tydzień przed

odpustem, wygłaszali stosowne kazania, spowiadali mrowie ludu grzesznego. Oni też
odjeżdżali z plebanii najpóźniej, zabierając ze sobą wór grosiwa, parę fasek solonego masła,

kilka polerków słoniny, kilka pięciolitrowych słojów spadziowego miodu, nie mówiąc już o
kogutach powiązanych za rapy i jajach ułożonych w koszach wyścielonych sianem i sieczką.

Nie obyło się też na takim odpuście bez sztukmistrza co najmniej jednego. On na oczach ludu
wiernego, zgromadzonego na przykościelnym majdanie, stał na beczce i wygłaszał

najsamprzód mowę uczoną o wiedzy tajemnej, po czym demonstrował z niej to i owo. Bez
wysiłku potrafił na ten przykład zamienić stojące obok kosze z ulęgałkami ociekającymi sokiem

w stado co tylko wyklutych kurcząt. Z uszu drzemiących u wozu koni, zapatrzonych w swoje
końskie zaświaty, wyjmował całe garście reńskich lub jedwabnych wstążek. A pannom na

wydaniu, uśmiechającym się wstydliwie, zaciskającym w splecionych rękach książeczki do
nabożeństwa, wyjmował zza gorsetów kolorowe portreciki umiłowanych, o których śniły po

nocach ściskając gorące od westchnień poduszki.
Od nich to, od tych sztukmistrzów, już po odpuście, ten i ów kupował maść w kościanym

puzderku dobrą na ochwacenie końskie, na zołzy, na strzykanie w boku, na długie niespanie,
na wzdychanie po nocach za pończocha z pieniędzmi, za majątkiem większym, za wyjazdem

do Ameryki, do Francji i do Prus. Inni kupowali od nich rzecz w gruncie rzeczy nie do
kupienia. Okulary, w które zamiast szkiełek wprawione były źrenice tajemne, widzące pod

ziemią skarby zakopane w miedzianych kociołkach, dusze zmarłych w grzechu śmiertelnym
błąkające się nocami po parafii, hałasujące w komorze, przestawiające garnki żeleźniaki pełne

kaszy, pęcaku, duszonego mięsiwa z upolowanego chyłkiem zająca, dzika, sarny. Natomiast
wdowy, stare panny, wydane za bogatych starców młode mężatki, w których płonął ogień

wiecznie żywy, pobudzający do łaskotek lubieżnych, do całowań nieustannych, pieszczot
dusznych nad Dunajcem, w skoszonej świeżo łące, kupowały od sztukmistrzów ziele wiecznie

zielone zaszyte w pęcherz świński.
Był też na tych odpustach Cygan z niedźwiedziem. Taki niedźwiedź ćwiczony przez czas

dłuższy, karmiony suto mięsem wyciętym z padłego konia czy też wołu, puszczony w leśne
jagody, w pasiekę plebańską ociekającą miodem, klękał przed kościołem, składał łapy jak do

modlitwy i bijąc pokłony obrazowi świętemu niesionemu w procesji, żegnał się po wielokroć,
jak chrześcijanin najprawdziwszy, jak braciszek zakonny. Dopiero po tej modlitwie,

świadczącej, że nawet w stworzeniu bezrozumnym, jeśli tego pragnie, duch boży triumfuje,
niedźwiedź poczynał tańczyć, wywijać koziołki. A przytulając się do Cygana całym ciałem, jak

113

background image

nasza dziedziczka, tańczył walca znad Dunaju krążącego ulotnie w jedwabiach najcieńszych po

cesarskim pałacu, polkę czeską wywijaną na praskich Hradczanach, jak również czardasza,
który z puszty przeniósł się na pałace Pesztu.

Słuchając tej opowieści nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że zamiast niedźwiedzia mógł
tańczyć na cygańskim łańcuchu jakiś nasz Franus, Janosz z Węgier czy też Bedrzich z Czech.

Żałowaliśmy, wspomniawszy odpusty sprzed wojny pełne beczek z kiszonymi ogórkami,
koszy z gruszkami i jabłkami, przesycone dymnym zapachem rozwieszonych na żerdkach

kiełbas, a zwłaszcza te powojenne z cukierkami zrobionymi z buraczanego syropu, z
automatami nieudolnie naśladującymi zrzutowe steny, z lalkami przypominającymi nadpaloną

kukłę Hitlera, powieszonego Franka, Ewę Braun – że nie ma i nie będzie już nigdy tamtych
odpustów.

Ale i tak całą dwunastką, ubrani odświętnie w przeszyte u naszego krawca mundury
amerykańskie, w koszule z szerokim kołnierzem, noszone kilka lat temu przez naszych

krewniaków w Chicago, w buty całe w przyszczypkach zapaćkanych pastą zrobioną z
roztopionego masła zmieszanego z sadzami, wybraliśmy się na ten odpust odbywający się w

dniu Matki Boskiej Zielnej.
Można nawet śmiało powiedzieć, że szliśmy z niemałym podnieceniem, wiedząc, że po

odpuście odbędzie się festyn, a tuż przed festynem będą przemawiać ludzie od nas z powiatu,
oficer angielski, który razem z kilkoma swoimi towarzyszami zjawił się po szczątki pilotów

brytyjskiego samolotu zestrzelonego w czasie Powstania Warszawskiego, jak również nasz
rodak z Ameryki, który jako pierwszy po wojnie przyjechał do nas w odwiedziny.

Ciekawi byliśmy, jak też wypadną nasi mówcy na tle bądź co bądź ludzi uczonych,
światowych. Wierzyliśmy w naszych mówców ćwiczących się w kunszcie oratorskim jeszcze

przed wojną. Oni to, przemawiając na przedwojennych wiecach zwoływanych z okazji święta
ludowego czy bitwy pod Racławicami, potrafili przy pomocy mowy akuratnej, wyważonej w

każdym calu, układanej w powiedzenia żartobliwe, w przysłowia szydercze, przemienić
sanacyjnych posłów w głuptoków bełkoczących o guziku, na którym wspiera się ojczyzna

nasza, a razem z nią całe chrześcijaństwo.
O tym, że dadzą sobie radę z Anglikami, wiedzieliśmy już od kilku dni. Jakoż przy

przeprawianiu się promem do naszej wsi spotkali na nim wujka Romka mieszkającego po
prawej stronie Dunajca, wiozącego akurat furkę gnoju na pole otrzymane w wianie. A wiedzieć

trzeba, że wuj Romka nie tak dawno wrócił z wieloletniej wojaczki u Maczka.
Ale nie wiedzieli o tym Anglicy. Rozmawiali sobie swobodnie w swoim imperialnym języku o

państwie naszym w borach zaszytym, pełnym słomianych domów przypominających kojce na
wylęgające się gęsi, o ludku zmordowanym, zaprzęgającym się do pługa, i o swoim królestwie,

wielkim imperium pilnowanym przez tysiące lwów, przez tysiące samolotów i krążowników
większych od miasta Tarnowa. Tak sobie właśnie rozmawiali, żaląc się, że nikt z tubylców nie

zna ich cudownego imperialnego języka i tym samym nie może im opowiedzieć, jak zginęli ich
rodacy pomoc wiozący tej stolicy azjatyckiej nieustannie powstającej.

Wówczas do rozmowy wtrącił się wujek Romka. Uchylając kapelusza z obszarpanym rondem,
obcierając o cajgowe portki ręce w gnoju utytłane, odezwał się składnie w ichniej mowie ptasio

świergotliwej. Wprawdzie była ona bez akcentu oksfordzkiego, jeno wyuczona mozolnie u
Johnów rozlicznych, ale i tak Anglików naszych wprawiła w podziwienie wielkie.

A kiedy wujek Romka opowiedział im składnie, po kolei, co i jak się stało z ich towarzyszami
poległymi na ziemi słowiańskiej, upadłymi skrzydlacie za stodołą Kaptura Franka, który tym

upadkiem ze snu spracowanego wyrwany, sądził w pierwszej chwili, że na rydwanie ognistym
zjawia się w tych czasach okrutnych Jezus Chrystus, Zbawiciel nasz jedyny, zapytali wujka,

gdzie się on nauczył ich mowy. A wujek Romka, trzymając za uzdę znarowione konie, tak do
sojuszników naszych rzecze:

– To panowie oficerowie o tym nie wiedzą? Przecież u nas przed wojną, po sojuszu zawartym z
wami, każde dziecko na wsi uczyło się w szkole, i to za darmo, waszego języka wielkiego.

– Nie może być – powiadają na to sojusznicy nasi – od dwóch tygodni jesteśmy w tym kraju, a
jak dotąd, wyjąwszy pana, nikt do nas po naszemu nie zagadał.

– Bo nie mógł zagadać – prawi dalej wujek.
– Jak to nie mógł? – powiadają oni. – Przecież język znają.

– Znać to znają, tylko mówić nie chcą.
– Jak to nie chcą? Może rząd zakazał, zabronił ukazem?

– Rząd się w to nie wtrącał. Ludzie sami nie chcą.
– Można wiedzieć, czemu?

– Wiedzieć zawsze można. Tyle, że ta wiedza panom sojusznikom nie będzie smakować.

114

background image

– Będzie czy nie będzie, niechże pan powiada.

– Nie chcą mówić, bo się obrazili.
– Jak to obrazili? Za co się obrazić można było na nas?

– Ano, za tę pomoc przyrzeczoną ongiś w owe dni wrześniowe.
Przypominając sobie tę opowieść Romkowego wujka, wchodziliśmy już w dworski sad pełen

zastawionych stołów. Ludziska, zgrupowani pod drzewami, stali lub siedzieli popijając piwo,
trącając się kieliszkami pełnymi bimbru, pogadując. Naprzeciwko ustawiona była trybuna zbita

z desek, a za trybuną jako jej naturalne przedłużenie platforma do tańca uszykowana.
Jako pierwszy na trybunę wszedł wójt, witając zebranych gości. Po czym elegancko, jak się

patrzy, czyniąc akuratne przerwy między nazwiskami mówców, zapowiedział kogoś z
powiatu, ziomka naszego z Chicago i przybyłego na uroczystość oficera angielskiego.

Gość z powiatu, nawiązując do odpustu akurat w ten dzień się odbywającego, dodał, że jako
Chrystus powstał z grobu niosąc w rękach czerwony sztandar i Matce swojej bolesnej zjawił się

zwycięski, tak i ojczyzna nasza zjawiła się zmartwychwstała z takimże sztandarem i pod sady
dworskie weszła, i na pola pańskie krzywdą i łzą chłopską zasiewane przez wieki.

Po nim przemawiał nasz ziomek z Chicago. On też mówił długo o krzywdzie dziejącej się
chłopom, o ich wyjazdach na saksy do krajów rozlicznych. Ale, jak powiadał pięknie, chłop,

dziedzic ziemi polskiej, całej w kwiatach rozmaitych, w tarninach kwitnących, w łąkach
ruczajem zroszonych, ze skowronkiem śpiewającym w niebiosach, wyjeżdżając nawet za ocean,

na antypody, na ziemię obcą, gdzie jak czeluście piekielne rozwarte są paszcze żelaznych
fabryk, rzeźnie cuchnące posoką i łajnem, gdzie śmietniki usypane z chleba są większe od Tater,

nie zapomniał o wsi swojej rodzinnej, o ścieżynce drobnej przez błonie wiodącej, o wróblu
szarym w kalenicy szarej, ale wciąż ją ma w źrenicy, a i w sercu nosi jako skarb największy i po

nocach marzy o niej, i tęskni nieustannie jak syn najprawdziwszy.
Po naszym ziomku z Ameryki przemawiał jeszcze jeden z oficerów angielskich. Niestety, jego

przemówienia nie tłumaczono, chociaż z tą usługą ofiarował się ziomek z Chicago. Ale Anglik,
przekonany przez Romkowego wujka o powszechnej znajomości ich języka, nie skorzystał z

jego usług. Przeto nie możemy powiedzieć, o czym mówił Anglik, chociaż ten i ów z naszej
dwunastki angielskiego się uczył. W każdym razie również jego przemówienie skwitowano

gromkimi oklaskami, zapraszając równocześnie do obejrzenia części artystycznej.
Gdy umilkły oklaski i gdy wszyscy usiedli na trawie, żeby sobie sceny nie zasłaniać, wyszło na

nią siedmiu chłopców ubranych w szare mundury zapięte pod szyję. Wszyscy byli ostrzyżeni
na jeża. Wszyscy też palili fajki, wystukując od czasu do czasu popiół o dłonie. Gdy ustawili się

na scenie w równym, wyciągniętym pod sznur szeregu i popykując fajeczki znieruchomieli
zapatrzeni poza dworski sad, za dworskie pola, w przestrzeń szeroką i daleką, rozległy się

oklaski. A gdy ujęli się za barki i jęli tańczyć coraz ogniściej kozaka, wszyscy zerwali się z trawy
i nie bacząc na pobliski kościół, skandowali:

– Sta-lin! Sta-lin! Sta-lin!
Po tej siódemce na scenę weszła następna. Chłopcy byli odrobinę roślejsi, ubrani w kowbojskie

kapelusze z szerokimi rondami, w nowiutkie ubrania, co tylko otrzymane z Unry. Gdy ustawili
się w szeregu, jak na komendę wyciągnęli spoza pleców ręce z konserwami końsko-wołowymi.

Znowu rozległy się oklaski. Chłopcy rzucając między ludzi puszki z mięsem błyskawicznie
sięgali do kieszeni po kupione na odpuście korkowce, zaczęli palić z nich i tańczyć kowbojski

taniec. Ludzie, wstając z miejsc, skandowali:
– Roo-sevelt! Roo-sevelt! Roo-sevelt!

Zauważyliśmy wyraźne poruszenie wśród Anglików, gdy na scenie zjawiła się siódemka
wypasionych chłopców, ubranych w uniformy wojskowe, z ogromnymi cygarami w zębach.

Gdy odtańczyli już spokojniejszy taniec szkocki, ludzie znowu podnieśli się z miejsc i
skandowali:

– Chur-chill! Chur-chill! Chur-chill!
Na zakończenie części artystycznej odtańczono najsiarczyściej krakowiaka. Odtańczyli go

wszyscy chłopcy, i ci przebrani za Stalina, i ci za Roosevelta, i za Churchilla. Po czym na scenę
weszła kapela prowadzona przez Józka Prymistę i pierwsze pary zawirowały w polce.

Podchodząc do sceny zauważyliśmy, że z angielskimi oficerami rozmawia wujek Romka. Na
drugi dzień dowiedzieliśmy się, że Anglicy byli niezmiernie zadowoleni, można powiedzieć,

niemal wzruszeni częścią artystyczną w wykonaniu chłopców, a zwłaszcza szkockim tańcem.
Wypytywali też Romkowego wuja o nastroje wśród ludności i czy rzeczywiście w Polsce jest

taki wielki kult sojuszników.
– Jakżeby inaczej – rzekł wujek Romka. – To, co zostało pokazane w części artystycznej, jest

tylko małym symbolem tego kultu. Trzeba bowiem panom sojusznikom wiedzieć, że zaraz po

115

background image

wyzwoleniu wszyscy ludzie z parafii podjęli następujące zobowiązanie: dzieci rodzące się w

trzech parafialnych wsiach, tych najdalszych od kościoła, żeby nie urazić proboszcza Jakuba
Opoki, otrzymywały na chrzcie świętym imię Generalissimusa. Dzieci trzech wsi tworzących

jakby wyspę między widłami Dunajca i Wisły dostawały na chrzcie imię Premiera. A dzieci
trzech wsi skupionych wokół kościoła, jako że dzwony i organy zabrane przez hitlerowców

ufundowali nasi rodacy z Ameryki, chrzczono imieniem Prezydenta.
Na tym festynie urządzonym w odpust, tuż przed naszym powrotem do gimnazjum,

zmuszono całą dwunastkę do tańczenia. Nie przepuszczono nawet rumieniącemu się na widok
dziewczyny Antosiowi. Patrzyliśmy ukradkiem, jak Marysia, nasza rówieśnica, przytula się do

Antosia i od czasu do czasu całuje go w chudziutką szyję. Nie dziwiliśmy się też, że po trzech
tańcach przepadł w podworskim sadzie. Gdyśmy wracali do domu, usłyszeliśmy, jak ktoś

leżący na kamiennych schodach kościoła szepcze zdrowaśkę po zdrowaśce i wyciera o
kamienie ręce. Z trudem udało nam się podnieść go ze schodów i zaprowadzić do stodoły.
8

Do Tarnowa przyjechaliśmy na dwóch furkach wyścielonych słomą, zarzuconych tobołkami z
jedzeniem, pościelą i książkami zabranymi z biblioteki, która ocalała we dworze. Jak zwykle

przy odjazdach do miasta z ferii świątecznych, z wakacji, odprowadzała nas aż do promu
Niewidka. Również tego ostatniego sierpniowego dnia jechała z nami. Obok niej, na osobnym

siedzisku zrobionym z kłociowej słomy zaścielonej derką, jechała Kulaska opiekująca się
sołtyską, która nie widziała już nawet białej plamy słońca, nie mówiąc o miesiączku czy

wygwieżdżonym sierpniowym niebie.
Spoglądaliśmy na ich twarze, na zgrubiałe od nieustannej pracy ręce, na wystające spod

szerokich, sięgających prawie do ziemi spódnic, bose stopy. Za oślepłymi źrenicami Niewidki,
za ciągle czarnymi jak tarki oczami Kulaski utajona była wiedza ogromna o świecie roślinnym,

zwierzęcym, ptasim, o ludziach dawno zmarłych żyjących w naszej parafii. Od czasu do czasu,
jakby nas nie było przy nich, wspominały o jakiejś roślince rosnącej na miedzy, w jeziorze czy w

gęstwinie leśnej, dobrej na suchoty, na poród łagodny, na odświeżenie straconej pamięci. A
mówiły o nich tak, jakby trzymały je w dłoni, oglądały pod światło każdy listek, każdą żyłkę,

korzonek każdziutki z osypującą się grudką ziemi.
Pożegnaliśmy się z nimi przed wjazdem na prom. Jeszcze gdy jechaliśmy prawym, wyższym

brzegiem Dunajca, widzieliśmy zza skoszonego i ustawionego w mendle owsa, jak stoją nad
samiutką wodą i osmykując łebki ziela Matki Boskiej wrzucają je całymi garściami do wody. I

nie mieliśmy o to do nich żalu, chociaż wiedzieliśmy, że szepczą przy tym zaklęcia mające nas
uchronić od złej wiedzy i od ludzi tę wiedzę rozsiewających. A gdy byliśmy już daleko, gdy ich

postacie, chociaż powietrze było tak czyste, jakbyś szablą rozciął złotą dynię na dwie połówki,
zacierały się w najniższej siwiźnie dnia, marzyło się nam, że do Niewidki podszedł nagle nie

większy od łasicy sen i wskoczył jej na pogrubiałą od starości szyję, a do Kulaski jął się łasić
trzewik czerwony, wysoko sznurowany, żeby obuć i wyrównać jej krótszą nogę.

Nie zauważyliśmy nawet, kiedy wjechaliśmy do Tarnowa. Dopiero tutaj, na uliczkach
wyłożonych kocimi łbami, między parterowymi domami krytymi papą, wtulonymi w parę

wiśniowych drzewek, odeszły od nas Kulaska z Niewidką. Pojawił się natomiast ksiądz prefekt,
jeszcze bardziej wychudły, poczerniały na słońcu, z rękami splecionymi na piersiach. Z

wyjątkiem Janka, który przed wakacjami przeniósł się do staruszki mieszkającej prawie poza
miastem, podeszliśmy do niego. Próbowaliśmy uściskać jego ręce, a poniektórzy nawet

ucałować. Ale tylko piątce spośród nas pozwoli! na to. Pozostała szóstka została jakby
odepchnięta, odcięta mieczem od bursackiej społeczności, od wydzielanego kromka po kromce

chleba, od gotowanych z przegniłych jabłek zup, knedli twardych jak kamienie, od czytania
żywotów świętych, Biblii, codziennej modlitwy, od sadu, w którym złociły się renety. Owo

ostrze nie istniejącego miecza było poparte słowem obosiecznym, rozmazanym spojrzeniem
spoza okularów.

Nie widząc innego wyjścia, złożyliśmy na podwórzu tobołki wybranej przez prefekta piątki i
pojechaliśmy razem z Jankiem do jego staruszki. Mieszkaliśmy u niej przez cały tydzień, śpiąc

na starych materacach rozesłanych na podłodze, póki nie przenieśliśmy się do internatu
prowadzonego przez ludowców. Ale mimo rozproszenia się naszej dwunastki w trzy różne i

odlegle od siebie punkty miasta zbieraliśmy się co niedziela u Janka. U niego nadal
spisywaliśmy księgę przeznaczoną dla Niewidki.

Przez cały wrzesień, prześwietlony jak kurze jajo trzymane nad lampą naftową, siadywaliśmy
w ogrodzie staruszki, pojadali fioletowe węgierki, odłamywali kawałki chleba z ogromnego

bochenka, żuli żółtą od starości słoninę i prawie zjełczałe sadło. W październiku, kiedy zaczęły
się słoty, przenieśliśmy się z naszą księgą do pokoiku Janka. Siadając przy stole zapisywaliśmy

116

background image

najpierw co ciekawsze zdarzenia z całego tygodnia, po czym urządzaliśmy sobie coś w rodzju

juzyny czy też wieczerzy, tyle że nie ostatniej.
Któregoś niedzielnego popołudnia, gdy staruszka poszła na parę godzin do swojej przyjaciółki

należącej jak ona do Świadków Jehowy, żeby ustalić wspólnie kolejny koniec świata, Janek
ściągnął z łóżka zieloną kapę. Naszym oczom ukazała się zaścielona równiutko pierzyna

obleczona w kraciastą poszwę. We wszystkie kraty powpisywane były kopiowym ołówkiem
cytaty z Biblii. Jedne mówiły o Jehowie, inne o prorokach, o królach judejskich, o Ziemi

Obiecanej.
Cytaty nie były dobrane bezmyślnie. Jedną stronę pierzyny zapisano wyimkami z Księgi Joba, z
Księgi Psalmów,

z Przypowieści. Ona to, wedle Janka, miała przypominać staruszce marność

żywota doczesnego. Miała ją też chronić przed złym duchem sięgającym nieustannie po

zapaloną w jej wnętrzu cudowną lampę wiary prawdziwej, przed ludzką obmową, przed
niedowiarkami powątpiewającymi w rychły koniec świata.

Natomiast druga strona pierzyny pokryta była wyimkami z Pieśni nad pieśniami. Pod nią też
sypiała nasza staruszka. Ale zanim weszła pod pierzynę, długo rozczesywała przed zjedzonym

przez liszaj lustrem swoje siwe włosy, wcierając w nie olejki wygniatane z kwiatów
wiosennych. Po czym, wdziewając na starcze ciało jedwabną koszulę sięgającą do kostek, brała

z szafy wiązkę nieśmiertelników i kładła się do łóżka podciągając pierzynę pod brodę. Po paru
zdrowaśkach z ciemności dochodził jej szept: „Otoś ty jest piękny, miły mój! i wdzięczny.

Łóżko nasze kwiecia pełne: belki domów naszych cedrowe, stropy nasze cyprysowe”.
Zjawiał się jej wówczas Oblubieniec, mąż zmarły na suchoty, urzędnik magistracki, we

wczesnej młodości żołnierz cesarski. Zdejmując melonik z głowy, odpinał szablę od boku, kładł
się obok niej. Trzymali się za ręce, wędrowali po okolicznych wzgórzach, zrywali wiosenne

kwiaty, przechadzali się po mieście kłaniając się znajomym, a od czasu do czasu wsiadali w
pociąg zawożący ich do Krakowa, królewskiego grodu, gdzie w teatrze grano wiedeńską operę

z fruwającymi nad sceną łabędziami, z jeziorami migocącymi poprzez sosnowe laski, z księżną
śpiewającą tak perliście, że wszystkie koty z miasta zbierały się wokół teatru czyhając na

słowika z jej gardła wzlatującego.
Pod tą stroną pierzyny staruszka sypiała najczęściej. Ale przynajmniej raz w miesiącu, gdy się

pokłóciła z sąsiadką, gdy nie mogła z nią dojść do zgody w sprawie końca świata, przewracała
pierzynę na drugą stronę i przebierając się w zgrzebną koszulę wchodziła do łóżka. Koło jej

łóżka zjawiała się wówczas kupa gnoju, na której leżał Hiob. Opędzając się od psów
wylizujących jego ropiejące rany, od sępów krążących nad nim, szeptała popielatymi wargami:

„Niech zginie dzień, któregom się urodziła, i noc, w którą rzeczono: począł się człowiek”.
Po Hiobie zjawiał się w jej łóżku szatan. Próbował ściągnąć z niej pierzynę, obnażyć jej starcze

ciało, zmusić do pieszczoty bezecnej. A gdy broniła się zaciekle, szatan przemieniał się w jej
męża, Oblubieńca zmarłego, i przybierał jego postać, jego głos, jego oczy gorejące w nocy, jego

ręce znające na pamięć ciało jej młodzieńcze. Ale ona, wiedząc, że szatan może zjawić się
wszędzie, w jedzeniu, w piciu, w słowie wymawianym na co dzień i od święta, w sąsiadce, w

ludziach przechodzących koło jej domu, w gazecie czytanej rankiem, w książkach pożyczanych
z biblioteki, w jej języku śpiewającym psalmy, odpędzała go od siebie rzucając w niego Biblią.

Po takiej nocy staruszka ledwie zwlekała się z łóżka. Posiniaczona, ze skudlonymi włosami, z
przygaszonymi oczami, jakbyś w nie osypał jesienny obłok, podchodziła do szafki, w której

trzymała nalewki rozmaite. Starczą ręką, całą w wątrobianych plamach, sięgała po zieloną
karafkę z tarninową nalewką i wypijała pod rząd kilka kieliszków. Zataczając się z kąta w kąt,

zrzucała pod stół leżącą na nocnym stoliku Biblię i wyciągając z szafy ślubną suknię ubierała się
w nią przed lustrem. Siedząc przed lustrem na taborecie śpiewała koszarowe piosenki,

wyzywając swojego Oblubieńca od niedorajdów i eunuchów.
A gdy zielona karafka była pusta, zasypiała przy stole wspierając głowę na złożonych rękach.

Wówczas w jej pijackiej drzemce zjawiał się jakiś Karol, oficer cesarski, który przychodził do
niej w każdą niedzielę, zabierał ją na lody, na ciastka, na przejażdżkę karuzelą, na majówkę do

Gumnisk, w Sanguszkowskie lasy. A gdy po drodze spotykali księcia pana i księżnę ubraną w
koronkową suknię, powiadał do niej:

– Anielciu moja jasna, aniele mój złocisty, jak awansuję, sprawię ci taką samą suknię. I
parasolkę ci sprawię jedwabną, od słońca chroniącą, i rękawiczki ażur. Wyrwę cię z tego

przeklętego miasta, zawiozę do Wiednia, żebyś mogła zobaczyć cesarza naszego, jego dwór
cesarski, Dunaj i Prater. Nocą podjadę pod twój dom i choćbyś nie chciała, choćbyś się broniła,

wykradnę cię, Anielciu. Zobaczysz, wykradnę.
Oglądając pierzynę staruszki zapisaną cytatami z Biblii, przysłuchując się opowieści Janka o

niej, nie patrzyliśmy sobie w oczy, jakby nas przyłapano na kradzieży, na całowaniu się o

117

background image

zmierzchu z rówieśnicą. Jakoż w owym czasie, po tym festynie urządzonym w połowie sierpnia

w naszej wsi, większość z nas poznała, jak smakują dziewczęce usta, czemu zapomina się o
matce i o ojcu, o książce rozłożonej na stole, o jedzeniu czekającym na blasze, o cielęciu

zjadającym porzucone na sianie spodnie, gdy ciało dziewczęce wtuli się w nas jak kropla wody
w zagłębienie dłoni.

Kilku z nas, zwłaszcza ci, którzy mieszkali w ludowym internacie, przechadzało się w sobotnie
popołudnia po najokazalszej i najdłuższej ulicy naszego miasta z dziewczętami żeńskich

gimnazjów. Dwóch czy też trzech z naszej dwunastki jęło dla tych dziewcząt pisywać
potajemnie wiersze układane w przemyślne sonety, których pierwsze litery zawierały imię

wybranki. Bez tych wierszy nie mogło się zresztą obejść. Taki był bowiem w owym czasie
zwyczaj. Kto nie umiał napisać sonetu, sklecić dusznego od westchnień wiersza, ten uchodził w

gimnazjum za nieuka, za księżowskiego maminsynka śpiewającego po nocach litanie,
potykającego się o koci bruk, byle tylko nie zetrzeć się z oczami jakiejś wietrznicy ubranej kuso,

z odsłoniętymi kolanami, z szyją obnażoną po wypukłości najtkliwsze.
One też, nasze rówieśnice, ubrane w sukienki przeszywane ze spódnic prababek, w półbuciki

na korku, ciągały nas na majówki poza miasto, na Górę Świętego Marcina, w lasek zwany
Piaskówką, na festyny ludowe w okolicznych wsiach, w domu kultury. Przy nich uczyliśmy się

modnych tańców. Dla nich, pilniej niż dotychczas, uczyliśmy się matematyki i łacińskich
słówek. Do nich pisywaliśmy też nigdy nie wysłane tajemne listy idące w popiół od westchnień

i zaklęć. Owe listy, jeśliby ktoś pragnął je przeczytać, żeby się przekonać o naiwności naszej,
powiązane kolorową wstążką, dołączyliśmy do naszej księgi.

Po latach, kiedy spotykamy się czasem na wsi czy w mieście u jednego z nas, wspominamy owe
dziewczyny. Ale żaden z nas nie może sobie przypomnieć, jakiego koloru miały oczy,

warkocze, jakie dłonie parzące nas ogniem przy najdrobniejszym dotyku. Ale każdy z nas,
zbudzony nawet w środku nocy, widzi je przemykające się po ulicy Krakowskiej w beretach

upiętych na ukos, trzymające się pod ręce, śpiewające półgłosem modne wówczas piosenki.
Na parę tygodni przed Bożym Narodzeniem zjawił się u nas starszy brat Janka. Oprócz

miesięcznego prowiantu uszykowanego dla nas przez całą wieś przywiózł jeszcze niezwykle
radosną, przynajmniej w połowie, wiadomość. Otóż wojsko wytropiło wreszcie bandę Boruty.

Część bandy zginęła od razu w strzelaninie, a część skutą kajdankami prowadzono od wsi do
wsi przez całą parafię. Poległ również Boruta. Gdy brat Janka wymieniał jego imię, raz jeszcze

zabolały nas stopy pokaleczone dwa lata temu na potłuczonej porcelanie. Zobaczyliśmy
płaczącą Niewidkę idącą boso pod dworskim sadem, bitą kiełbasami, śpiewającą na głos litanię

do wszystkich świętych.
Natomiast druga część opowieści wprawiła nas w osłupienie. Okazało się, że bandę Boruty

przydybano w szopie dziadka Odludka. Podobnie jak uprzednio do Kulaski, przychodzili do
niego w każdy piątek, żeby ucztować, wykąpać się i wyspać na sianie w szopie przylegającej do

tego domu zamienionego w wielką księgę, w której staruszek spisywał historię Jędrusiów. I
chociaż Odludek był niewinny, na wszelki wypadek razem z nim aresztowano również jego

szopę.
– Jak to aresztowano jego szopę? – wykrzyknęliśmy wszyscy.

– Ano, nie inaczej, jeno aresztowano szopę. Przyjechali z powiatu dwoma ciężarówkami,
rozebrali szopę deska po desce, załadowali i wywieźli.

– Ale po co im ta szopa?
– Dziadek Odludek powiadają, że potrzebna im była skuli przesłuchania.

– Jak to, będą przesłuchiwać szopę? Słyszane to rzeczy? Przecież szopa nie mówi.
– Dziadek Odludek też im tak całą rzecz klarował. Ale oni odpowiedzieli, że jeszcze się

zobaczy, czy nie mówi.
Mówiąc to żołnierze załadowali szopę deska po desce na ciężarówki, a dziadka Odludka do

szoferki. Po czym odjechali do powiatu.
– Tam – jak opowiada dziadek Odludek – znieśli wszystkie deski do gabinetu wyłożonego

dywanem w kwiaty jakby żywe, z obitymi skórą drzwiami, i jęli przesłuchiwać szopę. To
znaczy dwóch żołnierzy brało deska po desce, podsuwało porucznikowi pod oczy, a on

wszystko, co było na niej napisane, czytał na głos. A to, co on przeczytał, spisywała na
maszynie młoda panienka ondulowana wiekuiście. A gdy przeczytali wszystkie deski i spisali

je na maszynie, porucznik, sadzając Odludka w fotelu miększym od leśnego mchu, czytał mu
zdanie po zdaniu i przy każdej bitwie stoczonej przez Jędrusiów, przy każdym imieniu, przy

pseudonimie każdym zapytywał, a kto to, a z jakiego domu, a jaka jego ranga, a gdzie on jest
teraz. – Powiadam ci, Franuś – żalił się dziadek Odludek – że nie spociłem się tak ani na

spowiedzi wielkanocnej, ani przy ślubie branym z moją połowicą, ani przy czyhaniu na odyńca

118

background image

z jednorurką, jak w tym gabinecie.

Po przesłuchaniu szopy zaprowadzono Odludka do kasyna, nakarmiono i odwieziono do
domu. Ale samej szopy, o którą się upominał, nie pozwolono mu zabrać. I tak już od dwóch

tygodni szopa leży zamknięta na powiatowym posterunku. Dziadek Odludek rozżalony na
władzę, a i rozsierdzony jak nigdy dotąd, napisał kilka listów do województwa, a nawet do

stolicy. Wprawdzie tydzień temu dostał pismo stwierdzające, że szopa w odpowiednim czasie
zostanie mu zwrócona, ale w piśmie czas ten nie został określony ściśle.

Gdy wieść się o tym rozniosła, kilku Jędrusiów z naszej parafii, spakowawszy wojskowe
kuferki obite blachą, zabrawszy po kilka kilogramów pociętej w sieczkarni machorki,

kilkanaście litrów bimbru i pieczoną na chybcika kurę, wyjechało na Zachód. Tak że z tej
wojennej partyzantki mało kto teraz we wsi został. Nawet starzy chłopi lubiący wysiadywać do

późnej nocy koło przypiecka i bajdurzyć o tym i o owym, przestali zaglądać do sąsiadów. Już o
zmierzchu każdy dom zamknięty jest na skoble, a naftowe lampy skręcone do filującego

komarzego skrzydełka. Kobiety, nawet te starsze, przestały pokazywać dzieciom rogatywkę
noszoną przez ojca w czasie okupacji, bluzkę z pięcioma guzikami, z wytłoczonym orzełkiem.

Pochowały wszystko do skrzyń, do przepastnych kufrów z halkami i spódnicami.
Przejęci opowieścią przywiezioną przez Jankowego brata, chodziliśmy osowiali po mieście,

jakby nas na prostej drodze potrącił drabiniasty wóz. Nie omieszkaliśmy też w chłopczyńskiej
naiwności spróbować się zemścić na tym poruczniku, znanym nam z nazwiska, który

przesłuchiwał szopę i dziadka Odludka. Usiadłszy któregoś grudniowego popołudnia w
pokoju Janka, skleciliśmy kilkanaście fraszek niezbyt pochlebnie mówiących o poruczniku,

rymujących się niewybrednie z jego nazwiskiem. Uradziliśmy, że kilku z nas wyjedzie
przedostatnim pociągiem do powiatowego miasteczka i o zmierzchu rozlepi te fraszki na

murach domów, na płotach i na drzewach.
Ciągnęliśmy losy, którzy z nas mają pojechać. Pech chciał, że wypadło na trzech chłopców

mieszkających w bursie prowadzonej przez księży. Odprowadziliśmy ich na dworzec,
wsadziliśmy do wagonu i ściskając im ręce, przyrzekliśmy, że będziemy na nich czekać do

ostatniego pociągu wracającego z powiatowego miasteczka do Tarnowa. Byliśmy przekonani,
że dwie godziny między pociągami wystarczą na rozlepienie setki karteluszków z fraszkami.

Pociąg, spóźniony prawie o pół godziny, wjechał na ślepy tor koło dworca, ale nikt z naszej
trójki nie przyjechał. Nie wysiadł też z pierwszego porannego pociągu, z południowego i

popołudniowego. Czekaliśmy jeszcze na wieczorny pociąg, ale gdy i nim nie przyjechali nasi
trzej koledzy, poszliśmy do Janka na naradę. Tam doszliśmy do wniosku, że nie ma co jechać

do powiatu, żeby się wywiedzieć na miejscu, co się z nimi stało. Postanowiliśmy czekać
cierpliwie, nie rozpowiadając tej historii w gimnazjum, tłumacząc nauczycielom i kolegom z

klasy, że przyjaciele zachorowali i wyjechali do domu przygodną furką.
Cała historia wyjaśniła się po tygodniu. Z prasy codziennej dowiedzieliśmy się, że nasi koledzy

zostali aresztowani pod zarzutem imperialistycznej dywersji podczas próby zakładania
podziemnej organizacji godzącej w podstawy ludowładztwa. Zaraz po Bożym Narodzeniu w

tarnowskim sądzie odbyła się rozprawa trwająca kilka dni. Byliśmy na niej całą klasą. W
milczeniu wysłuchaliśmy mowy sędziego i prokuratora. Przy obronie zaciskaliśmy palce aż do

bólu. Na baczność, zaciskając zęby, wysłuchaliśmy wyroku. Każdy z oskarżonych dostał trzy
lata.

Przez długi czas, prawie do matury, nie mogliśmy przyjść do siebie. Przestaliśmy nawet
spisywać naszą księgę. A gdy po kilku miesiącach wyciągnęliśmy ją ze schowka, nie

odważyliśmy się zapisać wszystkiego. Dopiero w kilka lat później zapełnili to puste miejsce
wybrani przez nas kopiści. Nie mieliśmy też śmiałości przyznać się do wszystkiego przed

Niewidką, a tym bardziej przed ojcami uwięzionych. Przez te trzy lata przyjeżdżaliśmy na
wakacje i święta z niechęcią. Unikaliśmy jak ognia pogaduszek na tematy polityczne czy też

wysłuchiwania dykteryjek niby to niewinnych, byle jakich, powiadających, że przed wojną
każda krowa miała rogi krzywe, a teraz wszystkim się wyprostowały.
9

W naszej pamięci zacierał się obraz wsi i parafii. Trzeba było długo i cierpliwie siedzieć z
zamkniętymi oczami, żeby zobaczyć Dunajec wpływający do Wisły, rozległe łąki z krzakami

wikliny, las ciągnący się za nimi, zmieniający swoją barwę w zależności od pory dnia i roku.
Niektórzy z nas nie mogli sobie przypomnieć jabłonki posadzonej koło studni, strząsającej

jesienią psie jabłuszka do otwartej studni, wytartego progu domu, psa stojącego na budzie i
szczekającego na psią gwiazdę.

Często wydawało nam się, że nasi ojcowie przemienili się nagle w Borynów, w Jacków
Sopliców, w Odysów wracających z dalekiej tułaczki. Niewidka jawiła się naszym oczom jako

119

background image

cesarzowa Teresa, caryca Katarzyna, Maria Ludwika, rządzące krajami większymi od źrenicy

słońca. Rodzeństwo nasze przemieniało się w Janków Muzykantów grających w filharmoniach,
w Kopciuszków wchodzących do balowej sali w jedwabnych sukniach. Krowy stojące w stajni,

przeżuwające dziegę, jakby zjadały ciągliwą jak plebańskie miody wieczność, przemieniały się
w prakrowy o ogromnych wymionach, spod których wypływały rzeki pełne mleka. Konie

drzemiące nad żłobem pełnym przesypanej owsem sieczki czekały tylko na pozłacane siodła,
żeby unieść do boju królewską drużynę. Jedynie kury cieplaszące się na prawie gołych

podwórkach, ptaki zlatujące późną jesienią i zimą do ogródków z osypującym się ziarnem
chwastów pozostawały nadal takimi samymi ptakami, tyle tylko że widzianymi dopiero po

dłuższej chwili.
Żaden z nas nie mógł sobie wyobrazić wesela, chociaż na pamięć znaliśmy tysiące przyśpiewek,

a niektórzy z nas grali na skrzypcach i klarnecie, zastępując w czasie zabawy spitych
muzykantów. Spostrzegliśmy też, że ten i ów chodzi po mieście chyłkiem, przemykając się

ocienioną stroną najwęższej uliczki. To oni, wywoływani w gimnazjum do tablicy, chowali za
plecy czerwone od przemrożeń ręce, czubkami butów wydłubywali z podłogi jakieś ziarnko

piasku, najdrobniejszy pyłek, albo odwracając głowę stali z półuchylonymi ustami, zapatrzeni
w piec przypominający perszerona, jakby na tym piecu siedział nasz pradziadek odziany w

sukmanę, w palone buty, w czapkę z pawimi piórami, z włosami natartymi sadłem, rybim
tłuszczem, trzymający w rękach glinianą miskę wypełnioną górą parujących ziemniaków

zalanych żurem, pochlipujący na cały głos, obcierający sumiastego wąsa szeroką dłonią. A gdy
się próbował uśmiechnąć do wykładającego dzieje Sparty nauczyciela, gdy kłaniał się czapką z

pawimi piórami nauczycielce opowiadającej nam o księdzu Ściegiennym, z jego rękawa
wylatywał nóż wyjęty z pleców pana, oczyszczony z piasku, spod czapki ulatywał gil złowiony

w sieć zrobioną z końskiego włosia, przeznaczony dla jaśniepanienki.
Przyłapywaliśmy się na tym, że siedząc w gimnazjum w trzech ostatnich ławkach,

obwąchujemy się wzajemnie jak wiejskie kundle, warczymy na siebie nie wiedząc, kto nam
sprzed nosa sprzątnął kość chlupoczącą od szpiku. Wydawało się nam, że każdy z nas jest

utytłany w gnoju, że cuchnie potem końskim, stajnią pełną much, chroboczących po żłobach
myszy, odorem zaparzonych dla świń ziemniaków. Widywaliśmy niemal za każdym z nas, gdy

byliśmy w miejskim teatrze, gdy przechadzaliśmy się po głównej ulicy miasta, wepchanego
nam pod pazuchę koguta piejącego na poranne jutrznie, psa włóczącego się przez całą noc po

polach, mokrego od rosy, ubłoconego po koniuszki uszu. Widzieliśmy się z parką
sześciotygodniowych cycaków zarzuconych nam w worku na plecy, pochrząkujących i

pokwikujących w chwilach najmniej spodziewanych. A gdy zaczynaliśmy uczone dysputy z
naszymi rówieśnikami z miasta, wyszukując najodpowiedniejsze słowa, uważając, żeby nie

mazurzyć, żeby się nie potknąć na zawiłym zwrocie, zjawiał się w nas niespodziewanie zmarły
niedawno Pomylony Józef i naszymi ustami powiadał na cały głos:

– A łońskiego roku pod lasem ocieliła się krasula Pszczoły. A jak się ocieliła, to zaryczała tak,
jakby miał być Sąd Ostateczny. A cielę, wtykając łeb w idącą po ziemi zorzę, ssało z niej jak z

wymienia prawdziwego. A ludziska obecni przy tym spoglądali na krasulę, na ssące cielę i
żegnali się jak przed duchem nieczystym i modlili się powiadając, że to cud, że to palec boży.

Wstydziliśmy się tej cielącej się wiecznie krowy, poszukując jej równocześnie na każdej ulicy, w
każdym kościele, niemal na głównym ołtarzu. Wielu z nas doszło do tego, że chodzili co rano

na targowicę i całymi godzinami przechadzali się między chłopskimi furkami, ocierając się niby
to przypadkiem o przywiezione na targ cielę, pobekujące owce, o świnie przywiązane

postronkiem do wasążka, o konie przeżuwające w workach wdzianych na łby pachnącą letnią
burzą czerwoną koniczynę. Po godzinie przychodzili stamtąd jakby inni, odmienieni, ze

światłem w oczach.
W owym czasie cała nasza dziewiątka, a raczej siódemka, gdyż Antoś i Władek mieszkający w

księżowskiej bursie przywdziali świeżo uszyte sutanny, a trzej pozostali kandydaci do sukienek
duchownych paradowali w drelichach w tarnowskim więzieniu, chodziła po mieście ubrana z

witosowska. Od unrowskich koszul odpruliśmy szerokie kołnierzyki, na tandecie kupiliśmy
sobie za sprzedany tytoń palone buty z wysokimi cholewami załamującymi się w harmonijkę,

w które wpuszczaliśmy luźno spodnie. Między sobą rozmawialiśmy wyłącznie nadwiślańską
gwarą, przetykaną sparciałymi słowami wyjętymi żywcem z ust naszych dziadków.

Próbowaliśmy też za ich przykładem nacierać czupryny starym sadłem i topionym masłem. Ale
albo nie umieliśmy tego robić, albo sadło było za stare, gdyż dziewczyny z żeńskiego

gimnazjum, z którymi przechadzaliśmy się po mieście, wyraźnie odbiły się od nas.
Zrezygnowaliśmy przeto z masła i sadła, myjąc włosy szarym mydłem i przycinając je wzorem

naszych przodków owczymi nożycami równiutko koło ramion. Z powodu tych włosów

120

background image

mieliśmy sporo kłopotu w szkole. Nasi nauczyciele niemal siłą chcieli zaprowadzić nas do

fryzjera. Ale akurat w tym czasie gimnazjalne kółko teatralne wystawiało Balladynę i cała nasza
siódemka weszła w skład dworu Kirkora. Od tej pory przestano nas szykanować w gimnazjum.

Byliśmy potrzebni w naszym teatrzyku jako wojowie, kmiotkowie grający w sztuczkach
przeznaczonych dla ludu.

W ten sposób po dwóch miesiącach osiągnęliśmy to, czego oczekiwaliśmy. Przestała się nam
ukazywać cieląca się krowa, spod naszych pazuch wyfrunął raz na zawsze piejący w

najbardziej nieoczekiwanych chwilach kogut. Pochrząkując wyrwały się do lasu z parcianych
worków noszonych na plecach kilkutygodniowe cycaki. Miasto, przez które jeszcze kilka

tygodni temu przebiegaliśmy jak kot po gorącej blasze, jak kundel z łapą przetrąconą w
paściach, stawało się dla nas powoli kolejną księgą, spisaną wiek po wieku w ciosanym

kamieniu, w wypalonej do błękitu cegle. Próbowaliśmy też odczytać ją linijka po linijce,
stronica po stronicy, chodząc do miejskiej biblioteki i wyszukując stare pamiętniki mieszczan,

kupców, rajców miejskich, rzemieślników.
Właśnie wtedy wpadł nam w ręce pamiętnik tarnowskiego kata zatrudnionego w miejskim

więzieniu. W tym pamiętniku, a raczej dzienniku spisywanym z dnia na dzień, było sporo
ustępów poświęconych uwielbianej żonie, dzieciom, ich wieczornym modlitwom,

murowanemu domkowi stawianemu za miastem. Te czułe zdania wplecione były w opisy
egzekucji. Kat wymieniał z imienia i nazwiska skazańców, ich zachowanie się w celi śmierci na

dzień przed straceniem, drogę wiodącą do szubienicy. Dokładnie opisywał cały rytuał przed
założeniem stryczka, spowiedź, ostatnią modlitwę, przemowę sędziego. Zwierzał się, jak

sprawdza zapadnię i stryczek natarty miękkim mydłem. Ledwie skończył o tym wszystkim
opowiadać, znowu wracał do żony, do jej sukni kupionej w modnym magazynie, do zabawek

sprawionych ubiegłego dnia dzieciom.
Dosyć często zdarzało się, że kat próbował w pamiętniku filozofować nad zagadką życia i

śmierci, nad losem człowieczym przypominającym mu kroplę rosy na źdźble trawy spijaną
przez poranne słońce. Twierdził, że każdy z ludzi od swoich pierwszych dni musi wybierać

między Kainem i Ablem. Był nawet przekonany, że Abel i Kain są jak dwa kamienie, jasny i
ciemny, dane duszy noworodka. I powiadał, że póki między Ablem i Kainem zachowana jest

równowaga, póki żaden z nich nie przekroczy pewnej niewidocznej dla człowieka granicy,
wszystko jest w porządku.

Jeśli tę granicę przekroczy Abel, taki człowiek winien iść do klasztoru, gdzie posypuje się głowę
popiołem, przywdziewa włosiennicę, gdzie się leży krzyżem całymi nocami na kamiennej

posadzce, śpiewa psalmy, gdzie się milczy, jakby na usta były nałożone tysiączne kłódki i
pieczęcie wiekuiste. Kat był święcie przekonany, że jest rzeczą prawie niemożliwą wychowanie

człowieka bez skazy, podobnego do biblijnego Abla. Dlatego radził rodzicom, nauczycielom,
duchownym, a nawet policji, żeby takiego człowieka strzegli jak źrenicy oka, jak wiecznie

żywego ognia, z którego promieniuje ciepło i światło.
A jeśli tę granicę przekroczy Kain mieszkający w człowieku obok Abla, rodzi się zbrodniarz,

dzieciobójca, złodziej, rzezimieszek, gwałciciel, mason, któremu nie tylko że się nie podoba
cesarz, monarchia, ale nawet obraz święty, kościół i porządek w mieście z takim trudem

zaprowadzony przez policję. Takiego człowieka powinno się odgrodzić od ludzi drutem
kolczastym, murem więziennym, bo jeśli się go nie odgrodzi, wcześniej czy później

przyprowadzają go skutego pod jego szubienicę, pod jego konopny stryczek.
Kat uważał, że najwięcej jest ludzi, w których nie dochodzi do głosu ani Abel, ani Kain.

Wprawdzie od czasu do czasu ci dwaj biblijni bracia próbują się w człowieku kłócić,
awanturować, zdobyć władzę jeden nad drugim, ale ostatecznie zachowana jest między nimi

równowaga. Co najwyżej wynikają z tego rodzinne niesnaski, pijaństwo, rozpusta, zdrady
małżeńskie. Ale gdyby tego wszystkiego nie było, zbyteczny byłby konfesjonał i łaska

spowiedzi.
Często zastanawiał się kat nad ostatnimi chwilami skazańca. Dziwiło nas, że nie obchodzi go to,

czy skazany pochodzi z dworku szlacheckiego, z rodziny kmiecej, mieszczańskiej, żydowskiej.
Wprawdzie nie pomijał tego faktu, ale w każdym z nich widział przede wszystkim istotę

ludzką, przez Boga stworzoną, zbłąkaną i naznaczoną Kainowym piętnem. Ani razu w
pamiętniku nie napomykał o tym, że komuś łagodniej zakładał namydlony stryczek na szyję,

gwałtowniej wykopywał stołek spod nóg tylko dlatego, że ten ktoś pochodził ze szlachty lub z
żydostwa. Czynności te za każdym razem były jednakowe, obliczone dokładnie, pełne

fachowości. Jak mógł, dbał o to, żeby skazanemu nie przysparzać dodatkowych cierpień
wynikających z nieudolności, z roztrzęsionych w zdenerwowaniu rąk, z nogi obutej w zbyt

luźny trzewik, z pętli obszerniej założonej na szyję. Ważny również w tym wypadku był

121

background image

gatunek mydła, którym nacierało się sznur. Może właśnie dlatego kat zrezygnował z

kupowania mydła w żydowskich sklepikach i zaczął je produkować sam. Przy okazji, może z
myślą o przyszłych pokoleniach, podawał wszystkie jego składniki i receptę, jak należy mydło

przyrządzać. Ćwiczył też nieustannie swoją sprawność fizyczną i doskonalił rzemiosło. W tym
celu w szopie zamkniętej przed oczami dzieci zbudował małą szubienicę z zapadnią, na której

wieszał kukły wypchane trocinami, trawą i słomą.
Kat był człowiekiem oczytanym i w swoisty sposób wykształconym. Świadczyła o tym spora

rozprawka pomieszczona w pamiętniku. Dociekliwa, podawała szczegół po szczególe rozliczne
sposoby uśmiercania człowieka. Nie brakło w niej opisu wbijania na pal, rozrywania przez

czwórkę koni, ścinania mieczem, duszenia przez zaciskaną gwint po gwincie obręcz, zabijania
przy pomocy kropli wody kapiącej nieustannie na ogolone ciemię, przez szczura

przystawionego w garnku do brzucha lub odbytu, przez położenie na kiełkującym
bambusowym polu, wreszcie przez zrzucenie ze skały.

Rozprawka ta nosiła oddzielny tytuł: O mnogich sposobach uśmiercania zbrodniarzom stosowanych
w ciągu wieków przez ludy rozmaite.

Kat próbował się w niej zastanowić nad wpływem narzędzia

śmierci na psychikę skazanego, jak również na psychikę oprawcy. Co więcej, twierdził, że
wybór narzędzia śmierci świadczy w jakiś sposób o narodzie, który je sobie upodobał.

W zasadzie wszystkie te sposoby uśmiercania były przyjmowane przez kata bez większych
zastrzeżeń. Jedynie gilotyna nie przypadła pamiętnikarzowi do gustu. Był zdania, że jest to

narzędzie zbyt wymyślne i zmechanizowane, przy którym człowiek nie może się wykazać
kunsztem własnych rąk, pomyślunkiem ułatwiającym skazańcowi zejście z tego świata. Może

dlatego, bo o innych powodach nie wspominał, był przeciwnikiem Napoleona i Rewolucji
Francuskiej. Dziwiło nas to, że kat, człowiek przecież światły, rzutki, nie pokusił się o

wymyślenie innego, nowego sposobu uśmiercania. Godził się po prostu na narzędzia znane mu
z prasy i z książek.

Nie interesowało go też uśmiercanie zbiorowe. Z notatki opisującej jego udział w cesarskiej
armii walczącej z Napoleonem wynikało, że zbiorowe egzekucje budziły w nim odrazę. Wojnę i

jej skutki traktował jako zagrożenie swego zawodu. Uważał, że wówczas wszyscy próbują być
katami i po partacku, na chybcika, w nienawiści biorą się do dzieła, które winno być

wykonywane z namysłem i ze znajomością rzeczy.
Ten prawie rozsypujący się pamiętnik, zetlały, nadgryziony przez czas i mole, zwrócił naszą

uwagę na wiele spraw, o których do tej pory nie próbowaliśmy nawet myśleć. Pośród naszej
dwunastki było przecież dwóch, którzy po zdaniu matury mieli zamiar studiować prawo. Oni,

bez względu na to, czy zostaną prokuratorami, sędziami, czy też adwokatami, będą decydować
o ludzkim życiu i śmierci. Również piątka naszych przyjaciół mieszkająca w bursie, szykująca

się do stanu duchownego, wcześniej czy później, przy konfesjonale, a może nawet przy
więziennej szubienicy, zetknie się z ludzkim sumieniem, które rzekło pewnego dnia „Zabij!”

Także Janek, marzący o studiach dyplomatycznych, będzie musiał myśleć, jak ten świat
urządzić, żeby nie było wojen, zabijania, wieszania, rozstrzeliwania pod murem.

Z Biblii, z Ewangelii, z Żywotów świętych, z ksiąg uczonych i z literatury czytywanej po
nocach, a tym bardziej z gazet codziennych wynikało, że nie da się wyrugować z życia, a tym

bardziej z ludzkiego słownika, słowa „kat”. Potwierdzała to także historia naszej wsi.
Wystarczyło dotknąć jakiegokolwiek wesela, zabawy, festynu, nie mówiąc już o wojnie czy

latach powojennych, żeby natrafić na nóż, siekierę, kłonicę, gnyp, pistolet.
W czasie zimowych spotkań u Janka, trochę dla zabawy, a trochę z ciekawości, próbowaliśmy

się wybadać, czy bylibyśmy zdolni do zabicia człowieka. Z rozmów tych wynikało, że każdy z
nas, wyjąwszy Antosia, miał swojego wroga, swoje powody, żeby sięgnąć po nóż.

Zastanawialiśmy się też nad tym, czy któryś z nas mógłby zostać katem. Doszliśmy do
wniosku, że żaden z nas nie zgodziłby się na ten zawód.

Może dyskusje na ten temat nie byłyby tak zaciekłe, gdybyśmy w tym czasie nie odwiedzali
naszych trzech kolegów siedzących w więzieniu. W tym samym więzieniu, w którym przez

kilkadziesiąt lat urzędował nasz zacny pamiętnikarz. To właśnie ci trzej postawili pierwsze trzy
kroki w stronę szubienicy. Widzieli ją więc dokładniej niż my i codziennie czuli jej zapadnię,

drewniane ramię wzmocnione żelazem, stryczek dobrze natarty mydłem za chłopięcymi
plecami. Nic też dziwnego, że przy comiesięcznych widzeniach, oddzieleni od siebie drucianą

siatką, patrzyliśmy na ich ostrzyżone do skóry dyniowate czaszki, przechodzące za atlasem w
szyję ledwie osypaną puszkiem, i zdawało się nam, że zaciska się na niej odrobina po odrobinie

stryczek. Z niepokojem nasłuchiwaliśmy skrzypienia zapuszczonej oliwą podłogi, lękając się, że
za chwilę usunie się im spod nóg.

Oni tymczasem pałaszowali przyniesioną przez nas kiełbasę, pytlowy chleb, jabłka wygrzebane

122

background image

z siana i opowiadali zaśmiewając się ucieszne historyjki, jakie wydarzyły się przez ten miesiąc

w więzieniu. Wszyscy trzej, nie mając co robić, wyuczyli się od siedzących razem z nimi
złodziejaszków karcianych sztuczek, robienia z agrafki wytrycha otwierającego wszelkie zamki,

wysupływania z najbardziej przepastnej kieszeni srebrnego zegarka, portmonetki z grosiwem.
Poważnieli dopiero wówczas, gdy opowiadali o napisach pozostawionych na więziennym

murze przez Jędrusiów złapanych przez gestapowców, wywożonych nocą na rozstrzelanie w
okoliczne lasy. Wspomnieli też o kilku wyrokach śmierci wykonanych w ubiegłym tygodniu.

Nie mogąc się powstrzymać, zapytaliśmy, czy widzieli szubienicę i kata.
– Nie. Tej nowej nie widzieliśmy. A tamta stara została rozebrana i leży na podwórku butwiejąc

na deszczu. Widzieliśmy natomiast kata.
– Jak on wygląda?

– Zwyczajnie, jak każdy człowiek.
– Niemożliwe, musi być jakaś różnica.

– Jaka różnica. Ubrany jak wszyscy mężczyźni w wyjściowe, prawie kościelne ubranie, w białą
koszulę, ciemną krawatkę, bo przecież jasnej czy też w kwiaty nie wypada mu włożyć, w czarne

półbuty na gumie, żeby nie było słychać jego kroków. Prawdę mówiąc, to zaskoczył nas tylko
ten krawat. Później, gdy rozmawialiśmy w celi na ten temat, krawat na szyi kata zadziwił

również naszych współtowarzyszy. Mówili: – Jak on może nosić krawat? Przecież to
przypomina stryczek. – Natomiast ani twarz kata, ani zgrabna, wysportowana sylwetka nie

miały nic szczególnego w sobie. Ale czemu pytacie o to?
– No, bo wiecie, kilka tygodni temu wpadł nam w ręce pamiętnik. Niezwykły pamiętnik.

Napisał go kat tarnowski.
– Przedwojenny?

– Jaki tam przedwojenny. Jeszcze sprzed czasów Franciszka Józefa. To pomyśleliśmy, że ta
butwiejąca na podwórzu szubienica była jego narzędziem pracy.

– Czemu nie? Tarnowianie siedzący z nami dziwne rzeczy o niej powiadają. Przysięgali się na
wszystkie świętości, że ludzie starzy widzieli, jak w jesienne noce skacze z pola na pole, z

pagórka na pagórek na drewnianej nodze, jak przystaje na skraju wsi i sama z siebie zakłada
pętlę na szyję człowieczego cienia. Potrafi również biec drewnianym truchcikiem, za babiną

wracającą z jarmarku, za pijanym chłopem, a gdy oni padają z przemęczenia, ze strachu
oblewającego ich zimnym potem, skrzypi przeraźliwie, śmieje się do rozpuku i ucieka w las.

– A nie mówili czasem, ilu ludzi na niej powieszono?
– Zdaje się, że tych wisielców miało być kilka tysięcy.

– Zmyślali. Z katowskich zapisków wynika, że przez 40 lat pracy powiesił około 400.
– Tak mało? Zaraz, zaraz, poczekajcie, niech sobie obliczymy. Wypada, że rocznie dziesięciu.

Jeden wisielec na miesiąc. Niemożliwe, musiał kat nakłamać.
– Chyba nie. Można to zresztą sprawdzić w więziennych aktach. W pamiętniku jest wyraźnie

powiedziane, że wieszał zbiorowo. Raz, najwyżej dwa razy do roku, gdy się uzbierała grupka
skazanych.

– No, to się chłop nie przemęczał. Można powiedzieć, że miał rajskie życie.
– Rajskie, jak rajskie. Z tego się nie zwierzał. Natomiast zarobione pieniążki umiał liczyć

dokładnie. Sporo ich uciułał. Starczyło na kształcenie dzieci w tarnowskim gimnazjum, na
zbudowanie okazałego domu. Nie narzekał też na głód czy wyświechtane ubranie.

– A nie wiecie czasem, gdzie ten katowski dom stoi?
– Jeszcze nie. A co, chcecie tam zajrzeć po wyjściu z więzienia?

– Czemu nie? Starzy więźniowie mówią, że wystarczy dotknąć szat katowskich, aby mieć
szczęście. A gdy się ponoć choć raz weszło do domu kata, przycupnęło przy stole, nigdy się nie

siedzi w więzieniu, nie umiera śmiercią nagłą, gwałtowną.
– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim pojechaliście z tymi ulotkami. Teraz już za późno.

– Dla nas za późno. Ale wam radzimy tam zajrzeć. Nigdy nie wiadomo, co was spotkać może.
10
Zaraz na wiosnę, ledwie zeszły śniegi z pól, ledwie obeschły drogi prowadzące z miasta do

okolicznych wsi i dalej, w każdą niedzielę wybieraliśmy się na całodzienne wycieczki. Trochę z
tęsknoty za otwartą przestrzenią, za powietrzem przesyconym zapachem rozoranej ziemi, za

łąkami zalanymi płytką wodą nagrzaną na słońcu, w której zawiązywał się w ogromne kule
żabi skrzek. Nie mogliśmy się dość nadziwić tym kulom żabiego skrzeku, które rosły z

tygodnia na tydzień. Z początkiem kwietnia spoglądały już w zielonkawe niebo tysiącami
czarnych oczek. Jakby ktoś niewidzialny zasiał w nich pełne garście maku, który teraz pęka i

kiełkuje w postaci kijanek. Lubiliśmy też całymi godzinami ślęczeć nad leśnymi mrowiskami.
Mrówki podobne były do ludzi z naszej wsi, krzątających się nieustannie w polu, bielących

123

background image

domy siwym wapnem, grodzących wiklinowe płoty, obcinających gałęzie z wierzb.

Ale prawdziwym celem naszych wiosennych wędrówek było zupełnie co innego. Wprawdzie
dotychczas nie wspominaliśmy o tym w naszym pamiętniku, ale od dwóch lat zbieraliśmy w

naszej wsi, w okolicy, jak również w wioskach rozsianych daleko poza Tarnowem rozsypujące
się ze starości przydrożne świątki, stare kalendarze, modlitewniki służące naszym prababkom,

pomniejsze narzędzia pracy, jak sierpy, gnypy, siekierki, toporki, ośniki, noże służące do
wycinania plastrów miodu, ogrodnicze majchry akuratne do wycinania huby, rakowatych

narośli, do szczepienia na trzyletnich drzewkach oczek szlachetnych gatunków jabłoni, grusz i
śliw. Wszystkie te narzędzia, wielokrotnie starsze od nas, często były zrobione z kawałka szabli

wyoranej w polu, wykute z odłamka szrapnela, oprawione w drewniane rączki wypolerowane
do gładkości przez nieustanne używanie. W domu Romka założyliśmy coś w rodzaju muzeum.

Oprócz narzędzi gromadziliśmy tam turoniowe łby wystrugane z drzewa obleczonego końską
skórą, diabelskie rogi i maski wdziewane przez kolędników, anielskie skrzydła zbite z

deszczułek, w które powtykane były gęsie pióra, dębowe lagi wycięte z odziomków,
zakrzywione nad ogniskiem, używane przez betlejemskich pastuchów, wielometrowe baty

plecione z konopi, strzelające głośniej niż dwururki gajowego Emila. Były też w naszym
muzeum większe i mniejsze dynie wydrążone od środka, z wyciętymi otworami na oczy i usta,

pomalowane różnokolorową farbą w maski przypominające śmierć, różne zwidy, jak też
oblicza królewskie i cesarskie.

Czasem na wakacjach, gdy nie mieliśmy co robić, gdy nie graliśmy akurat w siatkówkę, nie
kopaliśmy piłki lub nie skakaliśmy z najwyższego brzegu w dunajcową głębinę, próbowaliśmy

bawić się w teatr. Przywdziewając dyniowe maski odgrywaliśmy sztuczkę noszącą tytuł
Powitanie królewskie

lub inną, nie mniej ciekawą, Śmierć Powstańca. Sami też skleciliśmy na

chybcika jednoaktówkę, której daliśmy tytuł Uczniowie czarnoksiężnika. W tej sztuczce
występowaliśmy wszyscy. Za każdym razem ktoś inny z naszej dwunastki był

czarnoksiężnikiem, a pozostała jedenastka jego uczniami. Czarnoksiężnik, przywdziewając na
głowę pomalowaną w ogniste kolory dynię, siadał na ławce i każdemu z nas stojących wokół

niego zadawał trzy pytania:
– Kim jesteś, któryś przybył do pałacu mojego?

– Kość z kości, krew z krwi, synem kmiecym jestem, mistrzu – odpowiadaliśmy wszyscy
niezmiennie.

– Jakiej wiedzy z całej duszy łakniesz?
– Wszechwiedzącej jako twoja, mistrzu.

– Co z nią zrobisz, jeśli ci ją dam?
– Nie rzucę jej wieprzom, nie sprzedam jej panom. Jeno ojcom swoim do szczypty przekażę.

Po tych trzech pytaniach mistrz zdejmował z głowy dyniową maskę, podchodził do nas po
kolei i całował każdego w czoło. Uczyniwszy to, przystawał nad maską leżącą na stole, brał do

ręki masarski nóż o szerokim ostrzu i na niby rozcinał dynię na dwie połówki. W ten
symboliczny sposób wiedza ukryta pod czarnoksięską maską przechodziła na nas, niejako

wcielała się w nas. Wtedy znowu któryś z naszej dwunastki przywdziewał maskę, stawał się
mistrzem i zadawał trzy inne pytania:

– Kim zostałeś po nauce u mnie?
– Kanonikiem, wedle woli twojej, mistrzu.

– Jak służysz wiernym twoim wiedzą moją zdobytą przez lata?
– Ścieżki ich żywota, jak umiem, prostuję, mistrzu mój i panie.

– A gdzie owe ścieżki zawiodły twych wiernych?
– Tam gdzie zawsze, mistrzu.

Oczywiście odpowiedzi na te pytania czarnoksiężnika były różne, zależnie od tego, który z nas
stawał przed jego obliczem. Ale najtrudniejsze zadanie miał ostatni z naszej dwunastki,

odpowiadający na trzy pytania, sumujące niejako całe nasze życie:
– Jakie było twoje życie, starcze?

– Nie wiem, mistrzu. Ale chyba jak błysk noża wyjętego zza cholewy, jak westchnienie.
– Mów dokładniej. Nie przyrównuj swego życia ni do noża, ni do rzeki, ni do chmury płynącej

po niebie.
– Było, mistrzu. Po wielokroć było. Dzieci moje, wnuki moje i uczynki moje świadczą o nim,

mistrzu.
– Rzekłeś: było. Lecz nie rzekłeś, jakie. Uczynkami zasłoniłeś się i dziećmi, starcze.

– A czym miałem się zasłonić, mistrzu?
Tym pytaniem niezmiennie kończyła się nasza sztuczka. Odłożywszy dynię na szafę i

zamknąwszy izbę na klucz, wychodziliśmy pod lipcowe wygwieżdżone niebo, nasłuchując, czy

124

background image

w którejś ze wsi nie gra kapela Prymisty Józka zza wody. Wtedy, zapominając o ostatnim

pytaniu, szliśmy przez całą wieś szykująca się do spania nad Dunajec. Schodziliśmy nad wodę i
przytuleni do siebie słuchaliśmy skrzypiec Józka Prymisty tak bliskich, jakby graty przy nas.

Ostatnie pytanie czarnoksiężnika powracało do nas w czasie wycieczek daleko za Tarnów. Jeśli
na skraju lasu, przy polnej drodze udało się nam spotkać wyrzezanego kozikiem Chrystusika

leżącego w trawie, zapomnianego przez ludzi i przez ptaki, z wyjedzoną przez deszcze źrenicą,
z dziurą w głowie, w piersi drewnianej, albo któregoś z apostołów, świętych pańskich i

chłopskich, zabieraliśmy ich do naszego muzeum, zasłaniając się niejako nimi przed ostatnim
pytaniem naszego mistrza. To samo było, gdy na zapadłych wsiach udało się nam kupić prawie

za darmo jakieś stare narzędzie, stary modlitewnik zjedzony przez mole, zapisać w zeszycie
pieśń śpiewaną przez prawie oślepłą staruszkę.

Wiedza nasza, nabyta w ciągu dwóch lat w gimnazjum, nie wspominała ani jednym słowem o
tych wszystkich przedmiotach zbieranych przez nas. Ona była osobno, zamknięta niejako w

szklanej kuli i one też osobno. Marzyliśmy więc w czasie tych wędrówek poza miasto, że jak
dostaniemy się na uniwersytet, przywieziemy z sobą całe nasze muzeum, rozbijemy ową

szklaną kulę i stary sierp pamiętający czasy pańszczyźniane położymy obok astrolabium
Kopernika, pieśni spisywane w osobnym zeszycie obok rękopisu Pana Tadeusza, świątki

zbierane po polach obok Ołtarza Wita Stwosza, kawałek okiennej szybki, którą dziadek Romka
zasłaniał czytaną w czasie deszczu książkę, obok mikroskopu uczonego.

W tych marzeniach przestał nam już przeszkadzać pamiętnik kata, nasi trzej koledzy siedzący
w tarnowskim więzieniu, jak również ostatnie pytania zadawane przez mistrza. Czasem tylko,

jak choćby przedwczoraj, działo się coś nie przewidzianego przez nas. Pewnego dnia ni z tego,
ni z owego zjawił się w samo południe w naszym internacie przedwojenny działacz ludowy,

Podwitoskiem przezwany, żebyśmy z nim pojechali na tarnowską pocztę, bo na naszej nie chcą
mu przyjąć paczki do brata w Ameryce. Zajechaliśmy furką zaprzężoną w chudego konika,

zdjęliśmy w czterech ciężką paczkę przykrytą derką i zanieśliśmy do urzędu, przed okienko
przesyłek zagranicznych. Podwitosek podszedł do okienka, przy którym siedziała młoda

kobieta, i zapytał, czy może tutaj nadać paczkę do Ameryki, przeznaczoną dla jego brata
robotnika.

– A co wysyłacie w tej paczce, gospodarzu? – spytała urzędniczka poprawiając spadający loczek
w lusterku.

– Ano pewnie, że nie dolary, bo ich nie mam.
– Rozumie się, że nie dolary, gospodarzu, ale powiedzcie wreszcie, co?

– A tam, trochę ziemniaków, woreczek pszennej mąki, z garniec „jaśka” i drugi garniec krup
jęczmiennych.

– I to wszystko chcecie wysłać do Ameryki?
– A co, nie można? Przecież tam sify od nas chodzą, okręta rozliczne, to i bez subiekcyi większej

zawiozą.
– Zawieźć zawiozą, ale po co? Przecież ziemniaków w Ameryce nikomu nie brakuje.

– Co też pani gada. Widać obywatelka gazet nie czytuje. Toż to każdego dnia w nich stoi, że
nasi, którzy tam przed wojną wyjechali za chlebem, głód okrutny cierpią, po ulicach żebrzą. To

pomyślałem sobie, że mój brat gdzieś pod kościołem rękę spracowaną po centa wyciąga, a mnie
tu tymczasem na niczym nie zbywa.

– Żarty sobie obywatel stroi. Niechże obywatel zabiera swą paczkę i do domu wraca, bo władzę
zawołam.

– Władza przecież nasza. Takoż dobra i dla mnie, jako i dla braciszka, głód srogi u obcych
cierpiącego, będzie litościwa.

I tak od słowa do słowa Podwitosek posprzeczał się z urzędniczką. Ta, rozsierdzona na niego,
posłała woźnego po milicjanta. Milicjant, sprawdziwszy papiery Podwitoska, polecił mu

załadować paczkę na furkę i jechać na posterunek. Poszliśmy za furką, postaliśmy do wieczora
pod komisariatem, ale Podwitosek nie wychodził. Natomiast wyszedł milicjant, wsiadł na furkę

i rozkazując nam iść do domu, wjechał na podwórko za komisariatem. Dopiero po trzech
dniach zjawił się przed internatem Podwitosek. Nie ogolony, w wymiętoszonej koszuli, w

kapeluszu przypominającym podpłomyk, wyszeptał półgłosem:
– Dalibyście coś zjeść, chłopcy. Aż w dołku mnie ssie po tej ichniej zupce.

Przynieśliśmy mu z kuchni talerz gulaszu i sporą pajdę chleba. Gdy talerz wyczyścił do imentu
ośródką i obtarł usta w rękaw cajgowej bluzki, zapytaliśmy go:

– Jakże się skończyło z tą paczką do Ameryki?
– A jak się miało skończyć. Nie pozwolili wysłać. I mieli rację powiadając, że jak mój Michał

chce się najeść do syta, to niech wraca. My tu budujemy, a on się obija.

125

background image

I zacinając batem chudego konika, Podwitosek odjechał na wieś.

Jeszcze nie zapomnieliśmy o Podwitosku, gdy w naszej bursie najniespodziewaniej w świecie
zjawiła się Kulaska. Obładowana rozlicznymi węzełkami weszła do naszej sypialni, wyściskała

nas, wycałowała, jakbyśmy byli jej wnukami, i nie dając nam dojść do słowa, opowiadała o
Niewidce, o zmarłych we wsi i w parafii, o dzieciach co tylko narodzonych. A częstując nas

przywiezioną kiełbasą i rozdzielając zioła dobre na sen, na wzrok, że nawet w nocy po ich
wypiciu można dojrzeć zgubione w piasku ziarenko maku, nie mówiąc już o młódce

rozbierającej się w wiklinie; na duszności wszelakie, na bóle chodzące po wnętrznościach, po
szpiku kostnym, a docierające do serca, do duszy delikatniejszej od najcieńszego lnu;

wspominała od czasu do czasu o archaniele nawiedzającym ją każdej nocy.
Archanioł ów był większy od topoli rosnącej koło domu Niewidki. Jego twarzy nie można było

dojrzeć nawet wówczas, gdy się nakładało okulary w drucianej oprawie. Jego skrzydła,
zrobione były z takich piór, że gdy jedno z nich leciało na ziemię, zatrzymywał się miecz w

ręku kata, na wojnie, jeśli taka w owym czasie gorzała, nikomu włos z głowy nie spadał, a
dzieci rodzące się w tej sekundzie na świecie zostawały wikarymi, proboszczami, biskupami, a

nawet świętymi powiększającymi zastępy anielskie.
Ten archanioł nawiedzający ją co nocy, a czasem nawet i w ciągu dnia, jeśli się zdrzemnęła

siedząc na ławeczce, powiadał nachylając się nad nią, że przywróci oczy Niewidce, a jej
wyrówna nogi, jeśli przywdzieją one szare sukienki trzeciego zakonu, porzucą dom i pójdą w

świat o kiju, żeby nawracać niedowiarków, bezbożników jawnych, ludzi ślepych na dzieło rąk
bożych. A nawracanie owo zalecał począć od wsi naszej pełnej oratorów coraz sprawniej

opowiadających na zebraniach rozlicznych, na wiecach zwoływanych co tygodnia, o wodzie
przeprowadzonej żelaznymi rurami z Dunajca do wszystkich domów, o świetle jaśniejszym od

gwiazd na niebie zapalonych ręką bożą.
Podobnie jak ongiś Chrystus, archanioł ów miał się wyrazić którejś nocy, że gdy obydwie z

Niewidką przywdzieją szare sukienki, wstąpi w nie język ognisty, przy pomocy którego bez
większego trudu pokonają wszystkich oratorów, ich krętactwa, ich cieniutkie sieci zastawiane

na prostaczków nie wiedzących, gdzie prawda najprawdziwsza. Archanioł powiadał też, że
wszystkie księgi, które teraz podaje się młodzieniaszkom do czytania, są księgami wyklętymi, a

na ich kartach odciśnięta jest niewidoczna gołym okiem szatańska ręka z pazurami. To ona bez
wiedzy Niewidki, wiedziona głosem nieustannie w niej szepczącym, przyjechała do nas, żeby

sprawdzić wszystkie nasze książki. Przywiozła z sobą druciane okulary Niewidki przepisane jej
zaraz po pierwszej operacji przez profesora, jak również owo szkiełko, jakiego używała jej

prababka, gdy chciała dojrzeć, co się dzieje na niebie za Wielkim i Małym Wozem. Przywiozła
również popiół ze spalonej jaszczurki, padalca i żmii. Tym popiołem jej matka posypywała

każdy niewyraźny ślad zostawiony na piasku, a nawet na stojącej wodzie, jeśli chciała się
dowiedzieć, kto tajemny chodził nocą koło jej domu, czy też chciał niepostrzeżenie ukryć się w

lesie. Wystarczyła szczypta tego popiołu, żeby ślad stopy jawił się przed oczami, jakby był
odciśnięty w rozpalonym do białości żelazie, w niebieskiej glinie twardniejącej natychmiast na

słońcu czy w gromnicznym wosku kapanym na śnieg.
Ledwie to powiedziała, sięgnęła po książkę leżącą na kolanach Romka. I oglądając ją na

wszystkie strony, włożyła druciane okulary Niewidki. Sylabizując litera po literze składała je w
słowa. Gdy w ten sposób przeczytała kilka zdań opowiadających o wyprawach Aleksandra

Macedońskiego, o pożarach, dolinach rozległych stratowanych przez konnicę, zasłanych
trupami, odrzuciła książkę od siebie. I zerwawszy się z krzesła, pokuśtykała do naszych szafek,

w których oprócz jedzenia trzymaliśmy zeszyty i książki.
Przeglądała je gorączkowo. Gdy któraś się jej nie spodobała, a odczytywane zdania nie

określały wyraźnie jej sensu, zdejmowała okulary i patrzyła na nią przez nadtopione w pożarze
szkiełko. W ten sposób odrzuciła precz od siebie wszystkie książki z zakresu historii, większość

powieści i tomików wierszy czytanych przez nas w owym czasie. Odkładała na bok, jako
pożądane, wszystkie książki matematyczne i fizyczne. Przycisnęła do serca znalezioną Biblię i

Ewangelię. Ucałowała je nawet i wznosząc oczy do nieba, zmówiła krótką modlitwę. To samo
w pierwszym momencie uczyniła z Manifestem komunistycznym wyjętym z szafki Janka.

Sylabizowane zdania z Pisma Świętego, a zaraz potem z Manifestu, brzmiały w jej ustach
podobnie. Nawet my, znający prawie na pamięć Pismo Święte, nie zorientowaliśmy się, że

sylabizowane zdania pochodzą z Manifestu. Byliśmy przekonani, że Kulaska jeszcze raz czyta
Biblię, żeby uradować oczy i serce ucieszyć. Ale nawet wówczas, gdy przeczytała tytuł tej

czerwonej książeczki, nie odłożyła jej na bok, nie odrzuciła od siebie, tylko zapytała:
– Kto to pisał? Też Bóg?

– Człowiek, Kulasko.

126

background image

– Kłamiecie. Na pewno Bóg. Śmiertelnie rozgniewany Bóg. Przecież widzę, że to pisał ON.

Słowo takie samo, jak w Piśmie Świętym.
– Prawie takie samo, ciotko Kulasko. Tyle tylko, że napisane w parę tysięcy lat później.

– Jak to prawie takie samo? A kiedyż to słowo zostało zapisane?
– Sto lat temu.

– A przez kogo, wedle was, zostało ono zapisane?
– Przez Marksa. Tam jest jego portret.

– Ano jest. Nawet podobny na tym portrecie do świętego, do samego Boga. Broda jakby boża i
włosy jak rozkwitła jabłoneczka, ta rajska ma się rozumieć. On, powiadacie, nazywa się Marks.

Ale świętym Pańskim, Ewangelistom też różnie było na imię, a pisali w imieniu bożym,
spisywali słowo po słowie to, co wyrzekły usta Przedwiecznego. To ten wasz Marks pewnikiem

pisał też w jego imieniu. Tyle jeno, że Bóg był wówczas obrażony śmiertelnie na ludzi,
ukrzyżowany po raz wtóry przez występki człecze, przebity na wylot przez grzechy śmiertelne.

– Ależ ciotko Jantośko, to był człowiek. I nie miał nic wspólnego z Bogiem. W tej książeczce
nawet przeciw Kościołowi wyrzeka i o pasterzach jego nie najlepiej się wyraża.

– Prorocy, Ojcowie Kościoła, święci też nie zawsze dobrze mówili o całym Kościele i o
pasterzach jego. Powiadali, że nie wszystek Kościół zbudowany jest na szczerej opoce, na

kamieniu litym. I pośród jego pasterzy dostrzegali wilki, dzikie bestie zagryzające pasione
owieczki. Oni też, owi pasterze w owczej skórze, będą potępieni i ogień piekielny jest im

zgotowany. To powiadam wam, słuchajcie tego Marksa, tego proroka późnego, bo on
przemówił w imieniu ubogich, głodnych, umierających od razów zadanych przez bogaczy. A

jeśli on tak powiada, mówi w imieniu bożym, gdyż Bóg upodobał sobie najuboższych i nie
gdzie indziej, jeno w stajni chłopskiej się narodził.

Mówiąc to położyła czerwoną książeczkę obok Pisma Świętego. Po czym, schowawszy okulary
w drucianej oprawie, nadtopione szkiełko i puzderko z popiołem, usiadła znowu na krześle,

mówiąc:
– Ludzie we wsi gadają, że rozwikłaliście historię namalowaną na moim obrazie, jedynym, jaki

ocalał z pożaru.
– Po wielu tygodniach ślęczenia udało się Romkowi wyjaśnić, co on przedstawia.

– Prawda to, Romku?
– Nauka i wiedza zdobyte przez nas pozwoliły na wyjaśnienie historii obrazu.

– Nauka i wiedza powiadasz? I o czymże, wedle nauki waszej, ten obraz mówi? Kogo
przedstawia?

– Żywoty bohaterów sławnych, wodzów najznaczniejszych.
– Może bohaterów, może też i wodzów żywoty przedstawia. Ale oprócz tego jest w nim moc

tajemna. Prababka, babka, matka moja powiadały, że poza wodzami, sławnymi bohaterami,
których cień padł na obraz, jest jeszcze niewidoczny gołym okiem, jaśniejszy od sierpniowego

słońca, od rozżarzonej żelaznej fabryki, od podkowy wyjętej z koksu na kowadło – obraz
Jancykrysta. On, Jancykryst wywołany przez malującego ten obraz, zostawił na nim swój

jarzący się cień. Kiedyś, gdy pragnęłam z całej duszy, z całego serca, żeby mi się wyrównały
nogi, żebym wyszła za mąż i rodziła dzieci, zdjęłam ten obraz ze strychu i posypałam tylko jego

kawalątko tym oto popiołem. Przed moimi oczami jęła się jarzyć i poszerzać na całą izbę
piekielna źrenica. Dopiero gdy pokropiłam to miejsce święconą wodą, owa źrenica zgasła. Ale i

tak od jej jasności byłam prawie ślepa przez dwa tygodnie. Nigdy też nie odważyłam się tym
popiołem posypać całego obrazu. Bałam się, że mnie pochłonie ogień wiekuisty. A wy

powiadacie, żeście odczytali i wyjaśnili historię tego obrazu.
– To może teraz, ciotko Jantośko, posypiemy obraz popiołem?

– Żebym nie posypała nim twojej duszyczki, Michasiu. A coś mi się wydaje, że zjawił się w niej
obraz nadobnej dzieweczki. I listy, tajemne listy pisywane do niej. No, no, nie rumień się,

synku, nie chciałam cię urazić. Taka dzieweczka to przecież nic zdrożnego. I listy, i
westchnienia całonocne, i oczy podkrążone od niespania to też nic zdrożnego. Chciałam ci jeno

pokazać, że bez popiołu można sporo rzeczy dojrzeć w człowieku.
– Ja tego, ciotko Jantośko, nie mówiłem serio. Tak sobie, tylko na głos pomyślałem o tym. A i

ciekawość mnie zdjęła. Nigdy przecież żaden z nas nie widział Jancykrysta. I nie wiadomo, czy
kiedykolwiek zobaczy.

– Ja też widziałam tylko jego źrenicę. Ale gdy przymykam oczy i przypominam sobie, truchleję
od wewnątrz. To i wam nie życzę, żebyście spotkali Jancykrysta. Po nocach się modlę, żebyście

podobnie jak ja ujrzeli archanioła, żeby przemówił do was.
– A może to nie archanioł nawiedza ciotkę? Może to tylko przywidzenie, mara senna?

– Mnie też się często tak wydaje. Myślę o tym i myślę, i nic wymyślić nie mogę. Wątpliwości

127

background image

mnie ogarniają. Bo gdzieżby do starej kobiety, do tego ongiś kumającej się z kusym, utykającej

na jedną nogę, ni z tego, ni z owego przyszedł archanioł. Powiedziałam o tym Niewidce. Ale
ona tylko się uśmiechnęła, podeszła do mnie i pogłaskała mnie po głowie. Którejś niedzieli po

nieszporach wybrałam się do proboszcza Jakuba. Staruszek wziął mnie na spytki, a gdym mu
wszyściutko opowiedziała, upadł na kolana i razem ze mną modlił się długo. A wstając z

klęczek rzekł: – Błogosławionaś, córko, między niewiastami, że masz takie sny, takie
przywidzenia. Albowiem tobie rówieśnym ukazuje się jeno szatan wszeteczny i na pokuszenie

je wodzi, a w ich wnętrzu rozpala ogień uciech cielesnych, pożądania dóbr doczesnych,
pieniactwa i nienawiści gorszej od wyostrzonego sierpa. Błogosławionaś, córko, i to w taki czas,

gdy jest coraz więcej ludzi, którzy widząc znak Męki Pańskiej, nie zdejmują czapek, nie
podnoszą ręki, żeby się przeżegnać. Co więcej, tą ręką sięgają po dobro Kościoła i naszej

plebanii.
To przyjechałam do was, żebyście w moim imieniu wystosowali pismo do kurii biskupiej, do

samego biskupa. I wyłuszczyli w tym piśmie, co i jak, żeby mi wyznaczył widzenie i rozwikłał
wątpliwości moje.

W imieniu Kulaski, trochę nieudolnie, podrabiając, a raczej przypominając sobie listy pisywane
przez naszych ojców do krewnych w Ameryce, wystosowaliśmy pismo do kurii. Razem z

Kulaską zanieśliśmy je do sekretariatu biskupa. Stamtąd całą gromadą odprowadziliśmy
Kulaskę do autobusu. Żegnając się z nami mówiła nieustannie:

– A wiedzy nie ufajcie całkiem. Nie wszystkie księgi, nawet te uczone na pozór, mówią prawdę.
I panienek się strzeżcie. Panienki takie jasnookie, białorękie, wychuchane jak szkiełko od

lampy, wypieszczone, nie wiadomo kiedy do krwi waszej wejdą, do szpiku kostnego chyłkiem
się dostaną. I gadułów się strzeżcie, oratorów wszelakich. Ci was z drogi prostej w bajoro

wprowadzą i kąpać się wam w tym bajorze każą. I wmówią wam, że czyści jesteście jako łza
weselna, jako mirt wiosenny.
11

Przed zabraniem się do spisywania naszego pamiętnika uradziliśmy, że nie będziemy w nim
notować naszych miłostek ani imion dziewcząt, z którymi chadzaliśmy na majówki poza

miasto, które śniły się nam po nocach, do których potajemnie, zazwyczaj w zakątku miejskiego
parku, pisywaliśmy listy pełne westchnień i zaklęć, pełne zasuszonych kwiatów zrywanych w

podmiejskich ogródkach, klonowych i kalinowych liści. Co więcej, na wyraźne życzenie naszej
piątki, która miała przywdziać sukienki duchowne, unikaliśmy tego tematu w czasie

wspólnych spotkań. Szczególnie, można rzec chorobliwie, uczulony był na te sprawy nasz
Antoś. Wystarczyło przy nim wspomnieć o wstążce wplecionej w dziewczęcy warkocz, o nóżce

obutej w sznurowany trzewik, a rumienił się, jak wiśniowe drzewko objadane przez szpaki.
Aliści pozostała siódemka, skończywszy odrabianie lekcji, opowiadała sobie całymi godzinami

o dziewczynach kąpiących się nago w Dunajcu, o urodziwym gajowym przypominającym Jana
Ewangelistę, który co noc przychodził do najpiękniejszej dziewczyny z naszej wsi, Marysi, a

ona, gdy tylko wszedł do jej izdebki, zdmuchiwała naftową lampę.
Nieraz w dzieciństwie, siedząc w koronie jabłonki rosnącej koło domu Marysi, czekaliśmy,

kiedy znowu zapali się lampa, kiedy dziewczyna podejdzie do uchylonego okna i zacznie
rozczesywać rogowym grzebieniem sięgające jej po pas włosy. Zapatrzeni w uchylone okno,

słuchaliśmy dochodzących aż pod sad westchnień, które przypominały po trosze śpiew
zbudzonego z drzemki człowieka, a po trosze modlitwę szeptaną przez konającego. Nigdy

jednak nie mogliśmy się doczekać zapalenia lampy. Cierpły nam podkurczone nogi, oczy kleiły
się od coraz gęstszego snu osypującego się w korony drzew. Nie mogąc dłużej wysiedzieć na

gałęzi, któryś z nas gwizdał przeraźliwie na palcach i wszyscy na łeb, na szyję zeskakiwaliśmy
z jabłonki, pędząc pod zroszonym sadem, zawadzając głowami o najniższe gałązki obsypane

jabłkami. W nasz coraz bardziej chichotliwy śmiech, w trzeszczenie łamanych gałązek i
wiklinowego płotu wpadało ujadanie przebudzonych psów, rżenie koni drzemiących u żłobu i,

jak ucięte nożem, zamieranie żabiego chóru w pobliskiej gliniance.
Nie rozumieliśmy, czemu starej Zośce mieszkającej tuż nad Dunajcem uchynął się rozum, gdy

nie ożenił się z nią parobek plebański. Chodziliśmy za nią całymi popołudniami, podglądając
zza wikliny, jak z nadrzecznego ilu lepi śmigłych chłopców przypominających posturą

plebańskiego parobka, zarzuca im ręce na szyję, całuje ich oślepłe oczy i popękane na słońcu
wargi. A gdy oni, coraz bardziej bielejący na słońcu, nie odwzajemniali jej uścisków, uchynięta

na rozumie Zośka padała przed nimi na kolana, śpiewała litanie do wszystkich świętych, do
Marii Dziewicy. A jeśli i to nie pomagało, podnosiła się z klęczek, brała do ręki dębowy kostur i

waliła nim tych glinianych kochanków dopóty, dopóki nie rozsypali się w drobne kawałeczki.
Wówczas odrzucała kostur i targając na sobie przyodziewek, tańczyła na połamanej glinie, póki

128

background image

nie utarła jej gołymi stopami na proch, póki na jej ustach nie wystąpiła biała piana. Widząc to

uciekaliśmy od jej zakochania przez smagającą do krwi wiklinę, modląc się w czasie biegu, żeby
nas nie spotkało takie zadurzenie.

Lubiliśmy też w niedzielne popołudnia, gdy na podleśnych łąkach wypasaliśmy konie, słuchać
opowieści ułomnego Pawia. Siadywaliśmy przed nim w półkolu, żeby nie myślał, iż patrzymy

na jego zgruchotaną w kieracie nogę, wygrzebywaliśmy z ogniska upieczone ziemniaki i
podawali je maczane w soli opowiadającemu. Ogiernóżka, gdyż takie przezwisko miał kaleka,

opowiadał o swoich zalecankach. Nie mogąc sobie znaleźć panny w naszej wsi, obszedł w ciągu
kilku lat wszystkie okoliczne wsie. A gdy nie udały mu się konkury u nas, wybrał się za Wisłę. I

wysłuchała go Maria Panna i święty Józef, opiekun rodziny. Po tygodniu, w samiutkie Zielone
Świątki, gdy nawet listek do listka się tuli, a kropla rosy widzi drugą stokrotnie, na festynie

odbywającym się we wsi wchodzącej z pagórka na pagórek spotkało go szczęście.
Uśmiechnęło się do niego spod wierzby, ręką białą, obnażoną po pachy, utoczoną akuratnie,

przywołało go do siebie. A gdy z tym szczęściem spod wierzby, z tą wdową niemłodą już, bo
niemłodą, ale śwarną jeszcze i w sobie jak kamień bielutki związaną ciasno, wszedł w polkę,

zapomniał o nodze zgruchotanej przez kierat, o chichotach panieńskich pędzących go przez
tyle lat od domu do domu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby wdowa w chwilach

najczulszych nie miała zwyczaju wspominania kozaka, sokoła stepowego, jak topola śmigłego,
gibkiego jak trzcina, twardego jak żelazo hartowane w czerwonej glinie. Owe wspominki

dojadły mu do tego stopnia, że pewnej nocy sprał wdowę na kwaśne jabłko, do sinych talarów
na calutkim ciele, i wdziewając na bose stopy buty, jakie się ostały po nieboszczyku mężu,

uciekł do domu.
Ale w domu przez parę lat nie mógł sobie znaleźć miejsca. Nie pomagało przekopywanie

sztychówką kawałka pola po matce, ścinanie całymi dniami drzew w rządowym lesie, kąpanie
się nocami w zimnej jak kra studziennej wodzie, biczowanie się przed snem knutem, w który

był wpleciony kawałek ołowiu. Pewnej nocy przez wybity przez jastrzębia witraż wszedł do
kościoła i wykradł stamtąd świętego Jerzego, tak podobnego do kozaka, i utopił go w Dunajcu.

Jeszcze do tej pory, gdy siedzi nad Dunajcem, gdy zarzuca w wodę czerpak, słyszy, jak po
piaszczystym dnie cwałuje na koniu święty Jerzy. Raz nawet, wyciągając z wody sieć, ujrzał na

moment, na mgnienie oka, uszy końskie i rękę świętego ściskającą miecz. Ale nie mógł
wyciągnąć go i zanieść z powrotem do kościoła, gdyż sieć się zerwała i święty Jerzy

pocwałował środkiem rzeki gromić smoki i pogan. To od tej pory wydaje się mu, że jego rozum
uchynął się tak samo jak rozum głupiej Zośki. Gdyby nie pies, którego sobie sprawił zaraz po

utopieniu świętego, gdyby nie rozmowy z nim, nigdy nie odeszłoby od niego owo miłowanie,
owo odurzenie serdeczne.

Zauważyliśmy również, że ów dur nie omija nawet duchownych. Na zawsze został nam w
pamięci obraz wikarego czerwieniącego się jak piwonia, gdy spojrzały na niego oczy miłowanej

potajemnie dzieweczki. Wiedzieliśmy od parobków pracujących na plebanii, że wikary sypia w
łóżku zbitym z tarcic pełnych ostrych sęków, byle tylko wypędzić z siebie owo zakochanie, byle

nie widzieć w nocy próbujących go objąć obnażonych dziewczęcych ramion, dziewczęcej
twarzy nachylonej nad nim, szukającej jego spękanych od gorączki ust. Często też w nocy

zrywał się z tego sękatego łoża i tylko w płaszczu zarzuconym na gołe ciało biegł do kościoła,
gdzie padał na kolana przed świętą Magdaleną i obejmując gipsowy posąg, całował jego zimne

jak żelazo stopy.
Zaczęliśmy też podejrzewać jak najgorsze rzeczy, gdy w tydzień po wyjeździe Kulaski Paweł,

najgadatliwszy z nas, nieustannie dowcipkujący, zamilkł na amen. Nie tylko że nie odzywał się
do żadnego z nas, ale przestał jeść i odrabiać lekcje. Całymi godzinami potrafił przesiedzieć

przy otwartym oknie i patrzeć na mały placyk, gdzie na kozłach drzemało paru dorożkarzy, a
na Wielkich Schodach prowadzących z tego placyku do rynku przekupki sprzedawały pocięty

w sieczkarni tytoń i bimber wyciągany w ćwiartkach spod lady. Od czasu do czasu zrywał się z
krzesła, gdy z Wielkich Schodów zbiegała gimnazjalistka ubrana nieodmiennie w granatowy

beret ściągnięty na bok i granatowy chałat.
Nie zauważyliśmy jednak, żeby kiedykolwiek po lekcjach szedł do parku, do lasku na

Piaskowce, na Górę Świętego Marcina. Nie wychodził nawet do miasta. Nie przechadzał się po
rynku koło ratusza z cwałującą na jego wieży Pogonią, w pożydowskich uliczkach

prowadzących do ulicy Lwowskiej albo Wałowej, cuchnących parchającymi się kotami,
wyliniałymi psami drzemiącymi w plackach słońca, butwiejącym drewnem, smolą ściekającą na

upale z dachów krytych papą. Nie widzieliśmy go też na targowicy pełnej ciuchów z Unry,
amerykańskich papierosów, żelastwa pamiętającego jeszcze czasy Franciszka Józefa. Nie

przyglądał się, jak dawniej, tarnowskiemu cwaniakowi Grzesiowi, który góralom

129

background image

przyjeżdżającym z wełną, z oscypkami, z przetakami, sitkami, skopkami i skopcami

sprzedawał po „góralu” nie większe od dłoni kawałki wojskowego munduru, jaki miał na sobie
Kuraś w ten lutowy dzień.

Niby to dla żartów pożyczyliśmy od chłopaków z księżowskiej bursy kadzielnicę i garść
jałowca. Zapalając jałowiec próbowaliśmy okadzić Pawełka siedzącego ciągle przy oknie,

zapatrzonego w Wielkie Schody, zasłuchanego w siebie. Ale nawet wtedy nie poruszył się z
miejsca, nie uśmiechnął się, nie odtrącił od siebie żadnego z nas. Zostawiliśmy go przeto w

spokoju. Udawaliśmy, że nic się nie stało, że wyjechał na parę dni do domu, żeby się wyturlać
w wiosennej trawie, powspinać na drzewa czarne od gawronich gniazd, nacinać kilkuletnie

brzozy i pić z ich ran ściekający sok, dobry na suchoty, na duszności piersiowe, na kaszel
nieustanny.

Po miesiącu, gdy prawie zapomnieliśmy o siedzącym, on podniósł się z krzesła i parę razy
przeszedł po sali. Z szafki wyjął szczotkę do butów i zabrał się do czyszczenia trzewików. Gdy

je wyglansował do połysku, usiadł z powrotem na krześle, ale z twarzą do nas, i przypatrywał
się buciorom całym w przy szczypkach.

– Wybierasz się do miasta? – zapytaliśmy równocześnie.
– A może bym się i wybrał, gdyby nie te buty. Wiecie, co ona powiedziała, kiedym do niej

podszedł w tych butach? Nie wiecie? Gdybyście mieli takie buty jak moje, tobyście wiedzieli.
Ale ja jej jeszcze pokażę. Choćbym się miał wynająć za parobka na całe wakacje, na otoka

pilnującego bydła na błoniu, kupię sobie oficerki z podwójną podeszwą szytą białą nicią i rajtki
sobie uszyję z zielonej gabardyny, i pas wojskowy ze sprzączką sobie sprawię. I wyjdę na

Krakowską, i przejdę się w te i wewte, i jeszcze raz się przejdę. A gdy ona spojrzy na mnie, gdy
się uśmiechnie do mnie i podejść będzie chciała, tuż przed jej nosem odwrócę się na pięcie i

żegnaj, luba, rzeknę i do domu pójdę, i na łóżko się rzucę, i będę spał w tych butach, póki się na
moich nogach nie uleżą, póki w ich cholewach, jak w lusterkach, nie zobaczę twarzy tej

kupieckiej córki.
Po przepędzeniu przez Pawełka z myśli i z duszy kupieckiej córy znowu jak dawniej

wybraliśmy się w siódemkę za miasto. I zapominając o nauce, o zbliżającym się końcu roku, o
wyjeździe nad morze do brygady Służba Polsce, podobnie jak w dzieciństwie na naszym

błoniu, graliśmy na łąkach w pliszkę, turlaliśmy się z pagórków, koziołkowali i próbowali dojść
na rękach do pobliskiego lasu. W lesie, zapominając, że jesteśmy prawie dorośli, zabawialiśmy

się w Jędrusiów czekających na żandarma Guzdka. A gdy go zdybaliśmy jadącego bryczką po
rozstrzelaniu Cyganów, ukrywających się Żydów, naszych towarzyszy leśnych, odczytaliśmy

mu wyrok i zarzucając na jego szyję postronek, próbowaliśmy go powiesić na uschniętym
dębie. W naszej nienawiści zapomnieliśmy się do tego stopnia, że o mały włos nie zadusiliśmy

Wojtka grającego rolę żandarma Guzdka.
Tej niedzieli wracaliśmy do miasta idąc na przeprostki polami, śpiewając na cały głos

partyzanckie i legionowe piosenki. Wywietrzała nam z głowy nauka. Stare gimnazjum,
pamiętające czasy Brodzińskiego, z kamiennym podwórzem przylegającym do ogrodu

seminarium duchownego, z obszernymi klasami cuchnącymi parkietem zapuszczonym oliwą,
nigdy nie domytym chłopczyńskim ciałem, butwiejącymi ławkami zjadanymi przez korniki,

przemieniło się nagle w odpustową karuzelę, na której próbowaliśmy odjechać z naszej wsi z
nie określonych bliżej powodów. Odeszła od nas wieś z Niewidką, z kanonikiem Jakubem, z

naszymi ojcami i matkami na pewno siedzącymi o tej porze dnia na progu domu, zapatrzonymi
w kłoszące się żyto albo w sikorkę skaczącą z gałązki na gałązkę, zbierającą z liści zielone

gąsienice.
Odeszły od nas wszystkie rówieśnice, z którymi kąpaliśmy się w Dunajcu, które aż do utraty

tchu, do czerwonych kół w oczach trzymaliśmy zanurzone w wodzie. Ich pierwsze pocałunki, a
raczej próba zetknięcia zaciśniętych warg z przygryzionymi aż do krwi wargami, przypominały

nam żute listki szczawiu, nagryzaną gałązkę wiklinową czy też grudkę ssanej cierpliwie
kamiennej soli. Czasem tylko, gdy śpiewane przez nas piosenki opowiadały o zapłakanych

dziewczynach czekających w malowanym ogródku, widzieliśmy siebie na koniach
galopujących do ataku, z szablą uniesioną wysoko nad głową, idących przez drewniane

miasteczka, przez wsie całe w wiśniach. A przymykając oczy wchodziliśmy do tych ogródków,
żeby natargać pełne garście, pełne rogatywki gorących od upału wiśni, żeby wyściskać gorętsze

od tych wiśni dziewczyny.
I aż do poniedziałku, do szóstej godziny, kiedy elektryczny dzwonek zrywał nas z żelaznych

łóżek, kiedy wzdłuż ścian wąskiego korytarza ustawialiśmy się na poranny apel, żeby
odśpiewać Gdy naród do boju, przestawaliśmy być kandydatami na proboszczów, adwokatów,

lekarzy, nauczycieli. Bo nigdy przecież nie zapominaliśmy tego, co powiadali nasi ojcowie, gdy

130

background image

szliśmy z nimi do kościoła, przy żniwach, wieczorem na progu domu:

– Adyć, Józuś, to jak to będzie z tobą? U nas we wsi powiadają, że teraz idą takie czasy, o
których się prorokom i mędrcom nie śniło. Takie czasy, powiadają, idą, że już nie będzie

panów. Ani pańskich, ani chłopskich. Jeno będą sami ludzie. I ja, i ty, chociaż się wyuczysz,
choć magistrem zostaniesz, a i Romek ze środka wsi, co na uczonego mierzy, a jego ojciec po

nocach alfabet w szkółce naszej duka, takoż Wojtek ze Skotnika, co doktorem chce zostać, a
ciotka jego krowom mleko zamawia, będziemy sobie równi, jako te szczepy śliwkowe, com je

latoś w ogródku posadził, jako te dwa machorkowe przycięte w maszynce. Wierzyć mi się nie
chce w te równości wszystkie. Toć to u nas na wsi tej równości nie ma, chociaż wszyscy znają

się od dziecka i o sobie wszystko jako pacierz wiedzą, tylko jeden nad drugiego ciągle się
wywyższa, jakby chciał na niebie po miesiączek sięgnąć, a tu chcą porównać góry z dolinami,

wiedzę szczerozłotą z sadzami w kominie, mądrość łatwopalną jako proch strzelecki z tą tabaką
w rogu.

Do szkół cię wysłałem, na pana cię kształcę, to i panem będziesz. Taka wola moja, takie
rozeznanie na mój rozum chłopski. Bo jakże inaczej. Ty tam sobie w mieście niby dworski synek

w kamienicy siedzisz, rączki pielęgnujesz, rozum z zabobonów naszych ciemnych plewisz,
żeby w nim jaśniało od wiedzy wszelakiej, jak w zamku królewskim, a tu byle grzmotek, co na

piecu siedzi, byle ten darach, co książkę nabożną do góry nogami przed ołtarzem czyta, będzie
ciebie tykał, pod żebra cię szturchał, a może po tytoń do sklepu cię pośle. Po to cię uczyłem,

powiadam raz jeszcze, żebyś panem był. I miło mi będzie, kiedy z pańska będziesz w naszym
domu gadał, a i pod kościołem, i w sklepie, i w polu, kiedy sąsiad zajdzie o urodzaj spytać,

wypowiesz się w mowie dojrzalszej od naszej. Bo ta nasza mowa jak komarze nóżki, jako ćma
bijąca o szkiełko od lampy, a wasza błyszcząca jak ziarno pszenicy skrzętnie pozbierane, jak

słońce świecące w samym środku nocy. A jeszcze milej mi będzie, synku, kiedy mnie, nie
wiedzącemu, wierzącemu święcie, że słońce z wód wstaje i w wody spać idzie, objaśnisz

powoli, cierpliwie objaśnisz wszystkie tryby i trybiki, kółka i kółeczka, sprężyny i dźwignie,
przy pomocy których nasz świat się porusza.

Przebaczę ci, zapomnę, nawet okiem nie mrugnę, jeśli zabędziesz, jak się orze pole, jak się łąkę
kosi i jak się koniowi zakłada chomąto. Nie będę miał żalu, jeśli nie będziesz wiedział, po ilu

miesiącach źrebi się kobyła czy owca się cieli, czy też krowa koci. Ale nigdy, nawet w dniu
skonania, nie przebaczę ci, jeśli zostaniesz adwokatem, jeśli będziesz w sądzie i zapomnisz

chociażby jednego paragrafu, jednej litery prawa broniącego naszej ziemi świętej i domu
naszego. Jakoż człowiek uczony, kształcony na pana nie może pamiętać, jaki gnój jest lepszy:

koński czy też świński, jaka słoma miększa i weselsza w łóżku: żytnia czy owsiana. Gdzie bywa
zochaba, a gdzie zogać bywa. To ty nie obciążaj swojego rozumu naszą wiedzą plewną, naszą

wiedzą gnojną, jedno precz ją odrzuć lub zostaw w spokoju dla takich jak my, grzebiących się w
ziemi.

Powiadają, że księgi nasze chłopskie bywają utkane z traw ścinanych kosą, bywają zasiane
iskrami ozimin, a są malowane ptakami w przelocie, zwierzętami w biegu, zorzami chodzącymi

jak słomiana strzecha po zoranej ziemi. A wasze, uczonych, Bóg swym palcem pisał, pisali
prorocy, królowie, cesarze, uczeni najpierwsi. Toteż wasze księgi pisano na skórze, ryto je w

kamieniu, tkano na jedwabiu, na papierze gładkim jak ręce dziedziczki, żeby je przekazać
pokoleniom przyszłym, żeby z nich czerpano jak z krynicy żywej, ze studni bijącej nieustannie

w niebo. A księgi nasze trawiaste, sienne, żytnie zjadają bydlęta, karmią się nimi ptaki. A jeśli
nie dojedzą ich zwierzęta i ptaki nie wydziobią, zaorywuje się je pługiem, rozdziera na strzępy

kultywatorem i broną podwójną, skrapaturą. I na tych starych księgach, na tym gnoju
powstałym z nich, rodzą się co roku nowe. A rodzą się tak dlatego, że nasza pamięć uboga

zapomniałaby o nich. I przechodzą z pokolenia na pokolenie, z wieku na wiek, na takich jak ja,
jak my wszyscy we wsi. I nie muszę nawet pamiętać o tych naszych księgach. One same

podsuną się pod moje oczy, wejdą w moje ręce. Ale ty o swoich księgach musisz nieustannie
pamiętać, musisz do nich codziennie przychodzić, brać je do ręki, głaskać po oprawionych w

skórę grzbietach, omiatać z pyłu, żeby w nich zasiane ziarno zakiełkowało w tobie, żeby
spełniło się stokrotnie w twojej głowie, w przemyśleniu całonocnym.

To jak już wziąłeś te księgi do ręki, jak się skumałeś z nimi, a one z tobą, że nie przeszkadza im
ani twoje niskie urodzenie, ani twój wygląd ciągle jeszcze wsiowy, ani nie zwietrzały z ciebie

zapach zoranego pola, uchylonej stajni, chlebowego pieca, będziesz się na pięści, a choćby na
noże o swą pańskość bil. Rozumie się, synku, że nie o taką pańskość, jak tamta ze dworu czy

ongiś z urzędu. No, ale o pańskość.
Próbowaliśmy się wtrącić do rozmowy, zaprzeczyć, ale nasi ojcowie nie baczyli wcale na to, co

mówimy, albo opędzali się od nas jak od much uprzykrzonych. I siadając z nami na pługu

131

background image

wsuniętym w żywe ciało ziemi, na pszennym snopku co tylko ściętym kosą i jeszcze

krwawiącym, pod sadem, z którego jak złote berła urywały się jabłka i pacały w trawę, i
ściągając na tył głowy wyświechtane kapelusze, mówili i mówili:

– Rączki białe ci rosną, jako ten opłatek, jako atlas gładki. A wąziutkie one jak ta deszczułka
przy klatce z kanarkiem, a cieniutkie jako ta błonka na jajku. I plecy twoje kruche, i ramiona

szczupłe, jakby cię sklecono ze srebrnych drucików. A nóżki jak nie nóżki, takie laskonogie, w
kostce jak u ptaka, w kolanie jak u psa, a w udzie jak u kozy. To ty mi tu chyłkiem, za moimi

plecami, ani chybi na pana wyrastasz. Na pana takiego, co to wsi się wstydzi, a bo ona w gnoju
po pas utytłana, a bo ona w ziemi grzebie się łapskami, a bo ona na kolana przyjmuje wydarte

siłą z żywota krowiego, z końskiego żywota zakrwawione cielę, źrebię całe w śluzie i owce, i
świnie rodzące się w męce.

A oczy twoje w księgi zapatrzone, w litery cudaczne, w słowa powikłane, że ich czwórką koni
nawet nie rozerwiesz, w cyfry i cyferki ostre jak szpikulec, drobne jak ten mak żelazny, godzące

w Chrystusa, w wiarę naszą wieczną, nie widzą już kury siedzącej na gnieździe i znoszącej jajo.
A bo kura cierpi, bo kura się spręża, żeby wygnieść z siebie, wydusić w boleści, wypchać z

małej pipki to ogromne jajo. A ty tego jaja do ręki nie weźmiesz, nie obmyjesz w wodzie z
kurzej krwi i łajna, ino czekasz w izbie bielonej dla ciebie w kwiatki rozmaite, w ptactwo

śpiewające, aż ci jajecznicę matula przyniesie. Na pana nam rośniesz, huncwota chłopskiego, co
to po urzędach będzie sobie siedział w bielutkiej koszuli, w krawatce jedwabnej, w ubranku

czyściutkim prosto z igły zdjętym.
Rośniesz nam, Michasiu, na przekór nam rośniesz. I pożytku z ciebie żadnego nie będzie. Ino

koszta wielkie, wydatki ogromne, rujnacja majątku. A bo to i trzy lata jeszcze nie minęły, jak do
szkół poszedłeś, a zobacz ten zeszyt, ile w nim kokoszek wysłanych dla ciebie, ile mendli jajek i

osełek masła, i serków suszonych. A bochenków chleba, a mąki pytlowej, a grochu,
ziemniaków, a pasków słoniny. A pieniędzy ile na buty kościelne i buty na co dzień, na ancug

świąteczny i ancug do szkoły, na koszule białe z popeliny szyte, na czapki, walizki, na książki,
zeszyty i zachcianki twoje.

A ty nam na pana smułachą wyrastasz. Z pańska do nas gadasz, że cię wymiarkować z trudem
tylko można. Zapomniałeś, synku, naszego języka, mowy naszej zgrzebnej utkanej z

paździerzy, najwyżej z konopi. A ta mowa nasza, wymoczona w wodzie, na deszczu
wiosennym, na burzy sierpniowej, suszona na słońcu, na bielutkim piasku i na piasku siwym,

dała życie waszej jedwabistej mowie. I mądrość nasza kmieca zbierana po polach, po lasach, po
łąkach, sprawdzona u zwierząt, u ptaków skrzydlatych, u padalca, u mrówki dźwigającej

słomkę, jakby belkę niosła, u kretów oślepłych chodzących pod ziemią, u zmarłych żyjących w
każdym źdźble na polu, w każdym drzewie sadu, w każdej płatwie domu, już ci się przejadły.

Ty ją precz odrzucisz. Ty panem zostaniesz. I nożykiem ostrym, ołówkiem kopiowym i piórem
skrzypiącym będziesz tępił oną, naszą mądrość kmiecą. Aż jej nie wytępisz do cna, do imentu,

nie zapomnisz o niej, jak o zmorze nocnej, o strzydze przeklętej, jak o kupie gnoju siedzącej
przy stole. A gdy dzieci spłodzisz, a gdy spłodzisz dzieci, te stworki kruchutkie, biegające

mysio po tym mieście mysim, po tym szczurzym mieście, im się nawet we śnie dziadek nie
objawi. Bo ty nam na pana wszechpańskiego mierzysz.

Słuchaliśmy ojców naszych, jakby śnieg w nas padał, jakbyśmy wchodzili z przerębli pod lód. I
patrzyliśmy na ich ręce przypominające wapienne kamienie wyciągnięte z gliny, na ich twarze

zaciągnięte siecią tysiąckrotną, dzierganą przez deszcze. A gdy odwracaliśmy się od nich,
widzieliśmy ich plecy, na których siedział koń i skubała krowa, przez które szedł pług i

podwójna brona, na których stał dom pod strzechą i stodoła cała w słomie, w ptactwie
śpiewającym, na których zbudowano kościół, a w nim postawiono Jezusa Chrystusa i Maryję

Pannę, świętego Józefa i Rocha świętego, i pałac królewski, i dwór modrzewiowy. A widząc to
wszystko podchodziliśmy do matek naszych i przytulając się do nich słuchaliśmy, jak śpiewają

w nich kantyczki pełne litanii słonych od traw podmokłych, od łez połykanych. A matki,
pochylając się nad nami, obejmując nas za ptasie ramiona mówiły tak, jak mówi trawa i woda

na grobli, i zorza chodząca za lasem, za borem:
– Prawda to, Jędrusiu, że księdzem zostaniesz? Że ci już sukienkę duchowną uszyli, że się

uczysz pisma świętszego niż żywot istoty człowieczej? A bo jak zostaniesz wikarym, Jędrzeju,
jak proboszczem będziesz, nie będą nas we wsi wytykać palcami, nie będą przezywać od

dziadów najgorszych i złodziejaszków. Ty już o tym nie wiesz, ale dziad twojego ojca, a i ojciec
czasem kurę gdzieś ukradli, pierzynkę ściągnęli, jakąś kopkę siana, kilka snopków zboża. A raz

nawet dziad twój spoza Wisły krowę na sznurku przywiedli. A gdy ją przywiedli, gdyśmy ją
doili, żeby tobie mleka dać choć ociupkę, gdyś się zaróżowił i ciałka nabierał, policjanci przyszli

do naszego domu, krowę nam zabrali, dziadka twego skuli i ciupasem na oczach całej wsi,

132

background image

calutkiej parafii, a nawet powiatu, do aresztu wiedli.

To jak ty, Jędrusiu, zostaniesz proboszczem, jak znał będziesz Pismo i Ojców Kościoła i Żywoty
świętych, jak ty będziesz czytał modlitwy z brewiarza, a z ambony będziesz Ewangelię czytał i

kazania głosił, to ludzie zapomną o przewinach naszych. Będą powiadali: „Bóg nad nimi
czuwa, Bóg im błogosławi. Sługę swego w domu grzesznym i ongiś złodziejskim upatrzył dla

siebie. Jak to nie wiadomo, komu ręka boża na toni palec poda, a kogo na drodze najprostszej
pokarze”.

Może ty prałatem, a nawet biskupem zostaniesz, syneczku. Wtedy żyłbyś w mieście, w pałacu
byś mieszkał. I ludy ogromne prowadził po ścieżce naszej wiary świętej. A choćbyś ta jeno był

na wsi proboszczem, byle ci parafii najgorszej nie dali. Bo to widzisz, synku, nam się nie
przelewa. A tu i Helenka, i Staś, i mały w kołysce. Pola zaś niewiele. Gawron je przeskoczy bez

większego trudu. Tobyś jakim groszem czy korcem pszenicy nas ubogich wspierał. A kiedy już
z biedy naszej wyliziemy, kiedy już nie trzeba będzie zamykać chleba na klucz i jajek

sprzedawać, i osełek masła, gdy się ubierzemy i dom poprawimy, i ze dwa bydlątka mieć
będziemy w stajni, kiedy starość przyjdzie i w oczy nam spojrzy, uprosisz, Jędrusiu, jaki kątek

w niebie dla nas obydwojga.
12
Po otrzymaniu świadectw puszczono nas zaledwie na kilka dni do domu. W dziewiątkę, gdyż

Jędruś, Stach i Stefek nadal siedzieli w tarnowskim więzieniu, wysiedliśmy z pociągu w Żabnie,
rozglądając się za mającą czekać na nas furmanką. Prawie tydzień temu wysłaliśmy do

Niewidki list, zaznaczając w nim, którego dnia i jakim pociągiem przyjedziemy. Najwidoczniej
list nie dotarł jeszcze do jej rąk, gdyż na placu przed stacyjką nie było furmanki zaprzężonej w

podworskie konie. Nie było też nikogo z naszej wsi. Ale na wszelki wypadek postanowiliśmy
poczekać jeszcze z pól godzinki.

Zdjąwszy z ramion parciane plecaki wypchane zeszytami, książkami, brudną bielizna i
drobiazgami pokupionymi w mieście dla młodszego rodzeństwa, usiedliśmy na kępkach rdestu

próbującego zaszyć gliniasty placyk. Kilku z nas, opierając się o plecaki i ściągając na oczy
gimnazjalne czapki, próbowało drzemać w wysokim, prawie już żniwnym słońcu. Pozostali

wycierali mokre od potu twarze i spoglądali na odjeżdżające furmanki z naszymi kolegami z
innych parafii. Gdy ucichło turkotanie wozów na wyboistej drodze prowadzącej do miasteczka,

gdy jako ostatni między przekwitającymi akacjami znikł synalek adwokata, wysztafirowany,
wypomadowany, w przewiewnym płaszczyku z białej gabardyny, a zapach zmydlonych koni i

końskiego nawozu rozwiał się jak dym w czerwcowym powietrzu, zaczęliśmy rozmawiać o
znanych nam z opowiadań odjazdach naszych dziadków i ojców do Ameryki, do Niemiec, na

pierwszą i drugą wojnę. Prawie widzieliśmy ich na ubitym z gliny zmieszanej ze żwirem
peronie, ubranych w cajgowe ancugi specjalnie uszyte na tę podróż, w kapeluszach wciśniętych

aż po uszy, z drewnianymi kuferkami okutymi blachą, zamkniętymi na kłódkę, w których
oprócz bochenka chleba, kawałka słoniny i kościelnego ubrania z czarnego sukna znajdował się

w książeczce do nabożeństwa obrazek Matki Boskiej Odporyszowskiej i garść ziemi zsypanej
do lnianego woreczka.

W czerwcowym słońcu, w śniegu, w jesiennym błocie stali nasi dziadkowie i ojcowie,
przestępowali z nogi na nogę i spoglądali w schodzący z piaszczystego pagórka dębowy lasek,

z którego miał wyjechać pociąg. Przy nich, zakutane w szalówki, ubrane odświętnie z tej okazji
w batystowe bluzki, w sznurowane wysoko trzewiki, w parę sznurków prawdziwych korali, w

tybetkach na głowach, stały nasze babki i matki, pochlipując i szepcząc nieustannie zdrowaśki.
A gdy pociąg wyjeżdżał z lasku, gdy gwiżdżąc dudnił na drewnianym mostku, nasi

dziadkowie i ojcowie jeszcze mocniej wciskali na uszy kapelusze co tylko kupione u Berka,
zaciskali aż do białości ręce na okutych kuferkach i jakby się szykowali do skoku w przerębel,

wolną ręką obejmowali nasze babki i matki, przyciskając je do kuferka, do siebie. A
wskoczywszy do odjeżdżającego pociągu, stawali przy uchylonych drzwiach, w otwartych

oknach, trzymając ciągle kuferki przy sobie. A nasze babki i matki biegnąc truchcikiem koło
pociągu, zanosząc się od płaczu, wrzeszczały:

– A wiary naszej świętej żebyś nie zapomniał. Bo jedziesz do takich, co ci ją będą chcieli
wydrzeć pazurami, wydłubać szpikulcem z duszy i serca. Będą ci przyprowadzać latawice

rozmaite, białe jak kwitnący bez, jak ciasto weselne, żeby cię omamić, żebyś patrzył w nie jak w
obraz święty, żebyś zapomniał o mnie, o naszym domu, o dzieciach naszych śmigających po

błoniu w zgrzebnej koszulinie, boso. I rum ci będą podsuwać, i arak, i wino mszalne
przemieniające się w rękach naszego dobrodzieja w krew Męki Pańskiej, żebyś pil, żebyś się

upijał do nieprzytomności, żebyś zapomniał o ziemi naszej za domem i za tarniną, o łące pod
lasem, o kościelnej sygnaturce wołającej na Anioł Pański.

133

background image

A jak tam przyjedziesz, jak robotę dostaniesz w żelaznej fabryce albo w polu u bauera, mydła

sobie kup spory kawałek. Nie żałuj na mydło. Ino co niedziela, kiedy odetchniesz po robocie,
wyjdź nad potok i wypierz te dwie zgrzebne koszule, com ci je uszykowała, bo inaczej wszy cię

oblizą. I kalesony też przepieraj od czasu do czasu. I ze trzy chustki do nosa sobie kup, żebyś
nie musiał nosa ucierać w rękaw. Bo tam ludzie światowi i naśmiewać się będą z ciebie. Na

jedzenie też sobie nie żałuj. Od razu po przyjeździe kup krup jęczmiennych z garniec, z ćwierć
ziemniaków, mąki pytlowej pszennej ze trzy litry, więcej nie kupuj, bo wołki zbożowe

najprędzej się w niej kocą, a nie zapomnij też o kawałku spyrki, starego sadła, jakiejś kości z
mięsem, żeby jadła twojego nie czuć było jałowizną, żeby cię zgaga po nocach nie męczyła, żeby

ciało z ciebie nie spadło. Bo mocny tam musisz być w tej żelaznej fabryce. A ona przecież krew
wysysa z człowieka jak wilkołak, jak strzyga przeklęta. A co ci z pieniędzy zostanie, grosz do

grosza do pończochy wrzucaj, a chowaj ją w kuferku na samiutkim dnie, w zamkniętym
kuferku, żeby jaki złodziej nie dobrał się do niej. A jak już trochę grosza uzbierasz, jak już się

obsprawisz i ubranie jeszcze jedno sobie kupisz i trzewce juchtowe na co dzień i trzewiki
boksowe na niedzielę i koszul parę, nie zapomnij o nas. Nie duś grosza na amen. Ino od czasu

do czasu przez umyślnego wracającego do kraju, a i pocztą parę groszy podrzuć. Bo też
pieniędzy potrzeba nam bardziej niźli zmiłowania bożego. O nie jakoś w kościele naszych

świętych uproszę. A zmiłowaniem bożym nie spłacę ani długu u Judki, ani ubrania wziętego na
bórg u Joska, ani sekwestratora, ani nawet proboszcza, któremu jesteśmy winni dwudziestkę za

pochówek babki.
A jak się nam poszczęści, jak ty robotę dobrą dostaniesz i grosz większy odłożysz, a ja dorzucę

parę złotych za sprzedane kury, jajka, masło i sery, pomyślimy o kupnie kawałka ziemi. Wiesz
przecież, sam po nocach o tym mówiłeś, że jak te dziady proszalne żyjemy. Dzieciska się nam

posypały. Aniśmy się spostrzegli, jak uległo się ich siedmioro. To jak podrośnie to drobiarstwo,
jak zacznie wychodzić nocą za stodołę, na pole, jak koszuliny podwinie, stopy nie postawisz,

żeby się nie ubabrać. A jak się naszym chłopakom wąsy sypną, jak się dziewczynkom naszym
warkocze grubsze od łokcia zawiążą, trzeba będzie myśleć o wianie dla nich. Nie oddamy ich

przecież na służbę do wujków, do swoków i do obcych ludzi. Nie będą w cudzych sadach
jabłonek kijami obijać, nie będą z cudzych kurników wybierać kokoszek, ziarna z sąsieków, nie

będą z cudzych, a chociażby z dworskich pól ściągać snopków, żeby mieć na tytoń, na
szklaneczkę malagi, na przodek na weselu, na wstążki, gorsety krakowskie i spódnice

plisowane.
– A pilnuj się tam, pilnuj, Piotrze mój, pilnuj się, Pawełku. I pod kule nie leź, głowy z dekunku

nie wystawiaj i nie strzelaj do Ruskich, do tych Italiańców, jak do drewnianych figurek u nas na
odpuście. Nie wybieraj ludzi, nie mierz do nich z gweru. Ino strzelaj wysoko nad nimi, żeby ich

nie zabić. A gdy będziesz musiał, kiedy już będziecie bić się na bagnety, nie wybieraj brzucha,
nie wybieraj, jeno kłuj ich w nogi i w biodra ich kłuj. To i tak upadną, ciebie nie dosięgną. Jak

będziesz zabijał, jak będziesz strzelał do nich, brzuchy im rozdzierał, szablą ich harata l, ciebie
też utłuką, że żywy do domu nigdy mi nie wrócisz. I ognia pod domy chłopskie nie podkładaj,

bydląt nie zarzynaj, nie duś kur i gęsi. Bądź tam gospodarzem i człowiekiem bądź. A Bóg cię od
kuli niechybnej osłoni i do domu wróci. A gdy cię poranią, gdy cię, nie daj Boże, kaleką

uczynią, że bez nogi będziesz albo i bez ręki, nie przykładaj gwera do skroni, nie wkładaj go do
ust, jako mi mówiłeś jeszcze wczoraj, Piotrze. Jeno precz go odrzuć i do swoich pełzaj, jedź do

lazaretu. Tam ci nogę z drewna, tam ci rękę z drewna za reńskie cesarskie gładką wyszykują, że
nie poznasz, która na mrozie drętwieje. A ja cię przygarnę i za ciebie w pole z kosą, z pługiem, z

broną wyjdę. A ty mi pomożesz, poradzisz jak trzeba, dzieci przypilnujesz i garnków na blasze,
a i choć co zepchniesz koło zabudowań i koło obory. Tylko wróć mi, Piotrze, tylko wróć,

Pawełku.
Zapatrzeni w pusty peron, po którym łaziły kury zawiadowcy stacji wydziobując z gliny

rozsypane ziarno i drobne kamyki, aniśmy się spostrzegli, jak z wieży kościelnej wybiła
piętnasta. Budząc Antosia i Janka, którzy z rozrzuconymi rękami i nogami pochrapywali przez

sen, podnieśliśmy z trawy plecaki, z pompy za stacją piliśmy aż do czkawki zimną jak lód
wodę, a ściągając marynarki i koszule przemyliśmy się do pasa. Zmywając z oczu co tylko

widziane obrazy naszych ojców i dziadków, rześcy i mokrzy, weszliśmy na połamany chodnik
prowadzący do miasteczka.

Po lewej stronie drogi w otwartym na oścież tartaku mechaniczne piły cięły dębowe i sosnowe
kloce na calówki i laty. Na owsiany, ledwie wyczuwalny wiaterek sypały się trociny. Po prawej

stronie, na wprost tartacznej budy, huczało w zbudowanym z czerwonej cegły młynie. Z
uchylonych okienek sypał się mączny pyl na przekwitające akacje. Przed tym młynem i przed

tartakiem, a późną jesienią przed towarową wagą, czekaliśmy nieraz całymi dniami i nocami,

134

background image

żeby dostać parę desek na podłogę, na chlewik, na dylinę, korzec pytlowej mąki, żeby odstawić

do Przeworska parę furek cukrówki.
Miejsca te, przeklęte przez nas, śniły się nam po nocach. Jakoż najczęściej, gdy nasi ojcowie

odchodzili do miasteczka, żeby kupić ćwiartkę chleba, kawałek salcesonu, napadali na nas
rówieśnicy z miasteczka ubrani w harcerskie mundury. Rzucali kamieniami, pozbieranymi na

drodze ziemniakami i podchodząc coraz bliżej, otaczali wóz ciasnym pierścieniem. A gdy się
im udało pod śmigającym batem dopaść do wozu i ściągnąć nas z siedziska, harcerskimi

sztyletami obcinali nam wszystkie guziki od spodni, zabierając rzemienny pasek lub skręcony z
konopi sznurek. Wtedy wrzeszcząc i smyrgając popod wozami uciekali do miasteczka. A gdy

nikt z dorosłych ich nie gonił, przystawali w bezpiecznej odległości, rzucali obcięte guziki i
wziąwszy się za ręce tańczyli, a tańcząc śpiewali: „Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie,

złoty sznur...”. Wyciągaliśmy wtedy ukryte pod siedziskiem proce i piorąc do nich otoczakami,
odpowiadaliśmy im przyśpiewką: „Kulony, kulony, wzdęte jak balony, żeby was do nogi

wybiły pierony...”.
Ale nasz żal do tego miasteczka pełnego świń ryjących w błocie, gęsi taplających się w

odwiecznych kałużach, kur cieplaszących się w kurzu na środku ulicy, nie skończył się po
wojnie. Od trzech lat chodziliśmy do gimnazjum z synalkami urzędników, adwokatów,

doktorów i kupców mieszkających w tej błotnistej dziurze. I chociaż wyrośli, chociaż sypnęły
się im wąsy, rozpoznawaliśmy w nich bez trudu tamtych chłopaczków obcinających nam

guziki. Nic też dziwnego, że nie było tygodnia, by któryś z naszej dwunastki nie miał okazji
palnąć któregoś z nich w łeb, kopnąć w kostkę.

Z daleka widzieliśmy na rynku naszych kolegów z gimnazjum spacerujących pod rękę z
rówieśnicami, pogwizdujących cichutko zasłyszane w kinie melodie. I mimo woli wsadzaliśmy

łapy do kieszeni, ściskając scyzoryki i majchry. Ale oni, gdy przechodziliśmy koło nich,
udawali, że nas nie dostrzegają. A gdy nacieraliśmy na nich dwunastką, usuwali się nam z

drogi, jakby przechodziła koło nich krowa, koń czy też nagle nauczony chodzenia wiklinowy
krzak.

Wychodząc z miasteczka jak z rzecznego wiru, nie spostrzegliśmy nawet, że ni z tego, ni z
owego zaczął kropić deszczyk. Przez ten ciepły deszcz, przypominający rozwieszone w

powietrzu lniane nitki, widzieliśmy kościół w Odporyszowie i tę wspinającą się na pagórek
dolinkę z dojrzewającą pszenicą, przez którą w czasie okupacji uciekał syn naszego nauczyciela.

Żandarmi stojący na szosie strzelali do niego z przyklęku. A jego nie imały się kule, gdyż, jak
powiadały nasze matki, biegi w stronę świętego obrazu, w stronę kościoła w Odporyszowie.

Dopiero gdy był na pagórku, gdy zobaczył cały kościół, wyrzucił ręce do góry, jakby chciał
objąć wieżę i zawisnąć na niej, upadł twarzą w zaoraną ziemię. Ale po chwili, na zdrowym

boku, podciągając się cal po calu zdrową ręką, pełzł w stronę kościoła. Tak przeszedł pagórek.
Dopiero za pagórkiem dopadli go żandarmi. Zatłukli go kolbami, wgnietli podkutymi

buciorami w glinę. Gdy nocą przywieziono go do wsi na furmance wyścielonej sianem, nie
można było poznać, czy to człowiek, czy kawałek czarnego dębu wyciągniętego z Dunajca.

Zresztą ta droga prowadząca do miasteczka też była przeklęta. W którą stronę się spojrzało,
wszędzie, pod kapliczką, pod przydrożnym krzyżem, w szczerym polu, gdzieś kogoś

rozstrzelano, zadźgano nocą nożem, zarąbano siekierką. Nasi dziadkowie opowiadali nam, że
podczas swoich powrotów z miasteczka o północy widywali na tej drodze, na polach wokół niej

porąbanych szablą kozaków, austriackich żołnierzy wołających „mein Gott”, trzymających się
za rozpłatane szablą łby, za brzuch rozryty bagnetem, z którego wypływały fioletowe kiszki,

wisielców próbujących się odciąć od postronka, koty i psy iskrzące się od siarki, przemieniające
się tuż pod końskimi kopytami w ogniste lub mleczne słupy, młodziutkie dziewczyny, służące

u kupców, biegnące nago z nowo narodzonym dzieckiem, żeby je utopić w jeziorku za
Cantoryją.

Przyspieszaliśmy więc kroku, jakby tuż za nami szła noc z tymi zwidami. A przecież gdy
doszliśmy do Otfinowa, w uchylonym kościele ledwie zaczynały się nieszpory. Powoli

schodziliśmy z rampy do widocznego z daleka promu. Siedzieliśmy na drewnianej ławce,
przysłuchując się pogwizdującej karonce ciągnącej prom, zanurzaliśmy ręce w zielonkawej

wodzie i nasłuchiwali dolatującego aż tu psalmu śpiewanego w kościele, zaczynającego się od
słów: „Chwalcie, o dziatki, najwyższego Pana!...”

Po zejściu z promu chcieliśmy początkowo iść walem. Ale przypomniawszy sobie nasze
coroczne myszkowania w rosnącej nad Dunajcem wiklinie, daliśmy nura w jej zielonkawy

chłód. Od czasu do czasu wychodziliśmy nad wodę prowadzeni przez Wojtka i Józka. Oni znali
wszystkie krzaczki, przy których zastawiało się sidła na zające. Wiedzieli, gdzie należy zarzucić

czerpak, żeby wyciągnąć rzucającego się jak kot w worku leszcza, wbitego jak zielony kołek w

135

background image

sieć szczupaka, miętusa podobnego do wielkiej żaby, węgorza żerującego na trawiastym dnie, a

lubiącego od czasu do czasu, gdy rosa wielka spadnie, wyleźć z wody do zasianego między
chrustem poletka owsa, lub najzwyklejszą świnkę.

Wojtek i Józek pokazali nam miejsca w Dunajcu, z których ich ojcowie wyciągali takie stwory, o
których nawet piekłu się nie śniło. Raz była to dzierlatka dziedzica, przezwana Pieścidełkiem,

nasłana na niego przez siły nieczyste, żeby go omotać, pieniążki srebrne i złote z komody
wysupłać, a tak go wycałować, wypieścić, wyściskać, wleźć białymi rączkami, oczkiem

fiołkowym aż do szpiku kostnego, żeby duszę z niego wydrzeć i zanieść ją Borucie czekającemu
za gumnami dworskimi.

Raz znowu była to ryba większa od największego czółna, od Dunajca mierzonego w poprzek
większa, że można by było zbudować z niej kładkę, po której suchą nogą chodziłoby się na

drugą stronę rzeki na jabłka, na śliwki i gruszki ulęgałki. Ale ta ryba mówiła ludzkim głosem, a
nawet śpiewała nabożne pieśni. Ona to kilkadziesiąt lat temu zjadła utopionego wikarego,

wiozącego konającemu sakrament święty, nie mówiąc już o dzieciach kąpiących się na głębinie,
o gęsiach pływających w zakolach. Nic też dziwnego, że gdy ojcowie Wojtka i Józka wyciągnęli

ją na brzeg, śpiewała głosem wikarego, modliła się dziecięcym głosikiem, gęgała próbując
uszczypnąć ich ręce.

Po odejściu znad wody natknęliśmy się na wyścielone suchą trawą legowisko. Wprawdzie nie
było w nim Fifaka, złodziejaszka wsiowego, ale od dzieciństwa wiedzieliśmy, że sypia w tym

gnieździe przykrywając się skradzioną z żerdki pierzyną. Często, gdy byliśmy głodni, gdy
zachciało się nam kurzej nogi czy weselnego kołacza, szliśmy do chrustu, siadaliśmy w

gnieździe i czekaliśmy dopóty, dopóki nie zjawił się Fifak dźwigając pod pachą skradziony
garnek z gotowaną kurą, kołacz ściągnięty z weselnego stołu, pęto kiełbasy zerwane z żerdki w

komorze, a przynajmniej suszony serek wiszący na ganku. Przytulaliśmy się do złodziejaszka, a
on wyjmował patykiem kawałki kury i rozdzielał je między nas. Po czym, jak Chrystus, łamał

kołacz w rękach, aż twaróg sypał się kawałkami w trawę, i karmił nas do przesytu, do czkawki.
A gdy po uczcie leżeliśmy na zgarniętych liściach i naciętej nożem wiklinie, przyglądając się

przepływającym po niebie obłokom, Fifak wyciągał z kieszeni flaszkę wódki i wybijając korek o
dłoń, wypijał ją nie odrywając szyjki od ust.

Syty, z mycką ściągniętą na zielone od wikliny oczy, z rękami podłożonymi pod kark,
opowiadał nam, jak to pewnej nocy zakradł się do dworu, żeby dziedzicowi zwędzić

oksydowany rewolwer. Taki właśnie rewolwer był mu potrzebny, gdyż podobne mieli
Kosieniacy, bandyci zza wody, żeby nie chodzić bezbronnie na festyny, odpusty i wesela. Ale

zamiast do dziedzicowej komnaty trafił nieopatrznie do sypialni pani. Ta akurat, w takiej
cienkiej koszulce, że zdawało się uplecionej z pajęczyny, z westchnienia świętego, siedziała

sobie przed złoconym lustrem i srebrnym grzebieniem rozczesywała przed snem sięgające aż
do kostek włosy.

Widząc ją w takiej postaci, początkowo myślał, że to Magdalena święta z obrazu kościelnego,
noszonego w procesji zeszła i włosy rozplotła, żeby obetrzeć nimi poranione stopy Pana

naszego Jezusa Chrystusa. To przeraził się wielce i oddech wstrzymał i nawet ręką chciał się
wesprzeć o jakąś szafeczkę, gdy nieopatrznie figurkę stojącą na tej szafce potrącił, że spadła na

podłogę świecącą się jak lustro i na mak się stłukła. Jaśnie pani pisnęła cichutko jak ptaszek
duszony przez kota i widząc go w lustrze, srebrny grzebień wypuściła z rąk i otulając się

włosami jak snopkiem owsianym podniosła się sprzed lustra.
– I wyciągając przed siebie białe ręce, jęła iść w moją stronę i szeptać cichutko:

– Tyś to, gołąbeczku mój najmilszy, we śnie wymarzony, widziany na jawie? Ptaku mój,
cudaku, który mi uciekasz, ledwie ciebie dotknę?

A podchodząc do mnie zarzuciła mi ręce na szyję, przycisnęła swoje wargi do moich i jęła mnie
całować i ściskać, że od tego wszystkiego zawróciło mi się w głowie i już nie wiedziałem, czy

jestem jej ptakiem-cudakiem, czy nadal złodziejem Fifakiem. Nie wiedziałem o tym przez
calutką noc aż do zorzy pierwszej, do jutrzni bielutkiej, do trzeciego piania kogutów na

grzędzie. Dopiero wówczas wyjąłem ręce spod jej głowy, spod jej jasnych jak owies włosów i
wdziewając spodnie wyskoczyłem przez okno pod uśpiony dworski sad, a stamtąd już bez

trudu wyszedłem przed kościół. A ponieważ kościół był uchylony i śpiewano w nim na
jutrznię, wszedłem tam i po raz pierwszy upadłem na kolana przed obrazem Magdaleny

świętej, żeby jej podziękować za tę noc, która mi się trafiła, za tę białą jak miesiączek
dziedziczkę, za jej włosy owsiane, które do tej pory widzę, jak tylko dojrzewają owsy. A klęcząc

przed obrazem nie wiedziałem, czy dziękuję Magdalenie świętej, czy też nadal na dziedziczkę
patrzę.

Posiedzieliśmy ze dwie zdrowaśki w opuszczonym przez Fifaka gnieździe, przypominając

136

background image

sobie jeszcze inne jego opowieści. Zostawiwszy mu kartkę z pozdrowieniami, przemykaliśmy

się pod krzakami powiązanymi jeżyną do odwiedzanej co roku kaliny, w której tuż nad ziemią
wił sobie gniazdo dzwoniec. Starych ptaków, zieleńszych od dunajcowej wody, z żółtym

podbrzuszem, jakby sfrunęły przed chwilą z weselnej jajecznicy, nie było. Natomiast z gniazda
uwitego z korzonków trawy, wyścielonego piórkami, wystawiały łebki dobrze obrośnięte

pisklęta. Wstrzymując oddech, poczekaliśmy na samczyka, który się pewnie uganiał za
nasionami chwastów. A widząc, jak skacze z gałązki na gałązkę coraz bliżej gniazda,

odeszliśmy do domu. Gdy byliśmy na drodze rozjechanej przez wozy zwożące faszynę,
rozśpiewał się terlikając dzwoniec.

W domu, jak się rzekło, pobyliśmy zaledwie kilka dni. Nie było nawet czasu, żeby odwiedzić
wszystkich krewnych i znajomych. Ledwie udało się nam któregoś dnia pod wieczór zajrzeć do

Niewidki. Od niej dowiedzieliśmy się, że Kulaska dwa tygodnie temu otrzymała
błogosławieństwo od biskupa. Teraz całymi dniami wysiaduje w ogródku, szyjąc sobie z

szarego płótna mnisią sukienkę.
– Mnie też nie daje spokoju – żaliła się Niewidka – pili i pili, żebym poszła za jej przykładem. A

wieczorami lata po sąsiadkach i namawia je do porzucenia chłopów i domów, do przywdziania
habitów i poświęcenia się świętemu Franciszkowi. Ja tam nie mam nic przeciw temu świętemu,

ale jak się zwiedzą o tym wszystkim chłopi, gotowi ją ze wsi kijami przepędzić. To pomyślałam
sobie, że jak przyjedziecie do domu, wszystko jej delikatnie wytłumaczycie. No, ale skoro

wyjeżdżacie nad morze, wszystko spadnie na moją skołataną głowę.
Oprócz Antosia, który przez te kilka dni usługiwał Kanonikowi przy mszy, nie zajrzeliśmy do

staruszka. Nie byliśmy również w łąkach czerwonych od większych niż palec poziomek, na
błoniach prawie białych od wypychających darń pieczarek, a tym bardziej u dziadka Odludka,

który ponoć już odzyskał zarekwirowaną przez powiat szopę. Z poświęcanego jeziora,
drzemiącego w sitowiu jak oko Opatrzności, przynieśliśmy tylko kilkadziesiąt pijawek w

wiadrze dla zakonnic prowadzących ochronkę i małą apteczkę. W ten sposób zarobiliśmy parę
złotych na czekającą nas podróż. Poza tym objadaliśmy się dojrzewającymi na gwałt wiśniami,

kąpali przez całe popołudnia w Dunajcu albo wygrzewając się na piaszczystym brzegu,
patrzyliśmy na bezchmurne niebo odbijające w sobie jak w lustrze wiklinowe zagajniki i

dojrzewającą poza nimi pszenicę.
W pierwszą lipcową niedzielę odwieziono nas na dwóch furkach do Żabna. Oprócz paru

kromek chleba posmarowanego masłem, jakiegoś suszonego serka, kilku garści wiśni i
pamiętnika, nie wieźliśmy z sobą ani jednej książki. W Tarnowie, ledwie wysiedliśmy z

pociągu, załadowano nas do towarowych wagonów czekających na bocznym torze. Razem z
nami jechali do brygady prawie wszyscy uczniowie licealnych klas tarnowskich gimnazjów. W

pociągu umajonym jedliną siedzieli już rzeszowscy licealiści. W którymś z wagonów grano na
harmonii, w innym na ustnej harmonijce. Chłopcy wyskakując z wagonów zaczepiali

przechadzające się po peronie harcerki, próbowali z nimi tańczyć, całować w usta. Wreszcie po
godzinie zagrała czekająca na peronie wojskowa orkiestra i pociąg ruszył w stronę Krakowa.

Początkowo, aż gdzieś do Opola, wychyleni z rozsuniętych szeroko drzwi, śpiewaliśmy
piosenkę za piosenką. Ale po północy, gdy zrobiło się chłodno, zaczęliśmy drzemać przytuleni

do siebie. Noc prawie widna od wybitych jak talary gwiazd dawała się nam we znaki. Toteż
gdy za Opolem przystanęliśmy wśród ogromnych łąk zastawionych kopkami siana, znosiliśmy

je naręczami do wagonów. I aniśmy się spostrzegli, gdy posnęliśmy zagrzebani w siano. Po
przebudzeniu zobaczyliśmy klęczącego Antosia mówiącego półgłosem pacierz, a tuż za nim, w

lekko rozsuniętych drzwiach, wschodzące na wysokie niebo słońce. Koło ósmej pociąg
zatrzymał się na małej, zagubionej w polach stacyjce. Pozwolono się nam umyć przy pompie.

Przyniesiono też do wszystkich wagonów przygotowaną widocznie wcześniej zbożową kawę
w kanach. Po godzinie pociąg znowu ruszył.

Siedzieliśmy na sianie spoglądając przez rozwarte na oścież drzwi na nizinny krajobraz, na
szpilkowe i liściaste lasy, na senne miasteczka wtulone w osowiałe na upale sady, na wsie inne

od naszych, murowane, kryte czerwoną dachówką, Gdzieniegdzie, na dalekich jak okiem
sięgnąć polach, koszono pszenicę i żyto. Ale zmęczeni migotaniem jakby nawijanych na

ogromne wrzeciona lasów, iskrzeniem się dojrzewającej pszenicy, wycofaliśmy się w głąb
wagonów. Wyciągnąwszy z kieszeni karty graliśmy o resztę pozostałych wiśni w tysiąca lub

zechcyka. A gdy znudziły się nam karty, kładliśmy się na sianie i zapatrzeni w podzwaniające
metalowe kółka wkręcone w wagonowe deski, do których może przedwczoraj przywiązana

była krowa, koń, cielę, opowiadaliśmy sobie o przygodach naszych ojców, jakie ich spotkały na
wojnie, w Ameryce czy też u nas na wsi.

– To jak mój ojciec dostał się do tej rzeźni w Chicago – opowiadał Piotrek – jak zobaczył te hale

137

background image

z czerwonej cegły, wykładane również czerwonymi kafelkami, żeby krwi nie było widać,

początkowo myślał, że znalazł się przez pomyłkę w jakimś wielkim szpitalu, w jakimś kościele,
gdzie nikt się nie modli, jeno czeka sobie w białym fartuchu i nóż większy od kosy na kciuku

próbuje. I tak było, póki do tej hali nie wpędzono stada bydła, póki nie rozstawiono ich przy
żelaznych przejściach otwierających i zamykających się automatycznie. Bydło prowadzone

przez wyuczonego buhaja szło za nim pojedynczo przez te żelazne przegrody. I każdemu
bydlątku przystawiało się do łba elektryczny pistolet. A gdy upadało na kolana, gdy rogi

dotykały betonu, kolejny robotnik wiązał mu koło nóg żelazne kajdany, trzeci podciągał na tych
kajdanach do góry, czwarty nacinał nożem tętnicę, piąty skórę na nogach, szósty skórę na

brzuchu. I tak po kolei setki robotników z nożami w ręku nacinało bydlątko, patroszyło, póki
odartego ze skóry, z wyłupionymi oczami nie zanurzono w basenie z ciepłą wodą, póki nie

wykąpano w zimnej wodzie, póki nie zamknięto wreszcie w chłodni.
Po tygodniu takiej pracy w rzeźni, gdy mój ojciec otrzymał pierwsze dolary i zsypał je

pojedynczo do kuferka, wydawało mu się, że z każdego z nich zamiast Waszyngtona
spoglądają krowie oczy. W tych oczach było mięso kupione na obiad, chleb, jarzyny, owoce.

Nawet teraz, po tylu latach, gdy kosimy za młynem zboże, gdy mój ojciec się zamyśli, wydaje
mu się, że zamiast pszenicy czy żyta, podcina krowom szyjne tętnice i że całe pole jest zalane

zwierzęcą posoką.
– Wiecie – opowiadał z kolei Michaś – mój ojciec wprawdzie w Ameryce nie był i na wojnę nie

poszedł, ale też niejedno w swoim życiu przeszedł. Pomijając już to, że jako podrostek, widząc
całego w sędzielaku konia stojącego w stajni, nie namyślał się wiele i zapalił pod nim zgarniętą

na kupkę podściółkę. Nie obyło się też bez zatykania w najsiarczystsze mrozy dymiących
kominów kawałkami szyby. Wówczas pierwszy raz tak mu złojono skórę rzemiennym

paskiem, że przez tydzień jadł żur na stojąco, a modląc się przy łóżku, nie mógł wesprzeć
pośladków o pięty, żeby nie syczeć z bólu. Aliści, kiedy się ożenił, gdy był już na swoim, gdy

się pobudował, kupił ze dworu za dziesiątkę rasowego szczeniaka, wilczka. Nie chcąc go
zmarnować, za radą dziedzica wysłał tego Burka, gdyż takie imię dano wilczkowi, częstując go

na psie chrzciny kiełbasą, do miasta, do wielkiego Tarnowa. W Tarnowie żył taki człowiek, co
psią szkołę założył. Do tej szkoły przed wojną, jak my teraz nie przymierzając, uczęszczał nasz

Burek. Uczył się wielu rzeczy. Chodzenia po wysokiej belce, aportowania ustrzelonej
kuropatwy, zająca, kaczki, skakania przez ogniste obręcze, tańczenia na dwóch łapach z

czapeczką na głowie, omiatania przywiązaną do ogona włosianą szczoteczką podłogi, czołgania
się do rzuconego w wysoką trawę ołówka. Ale jakby tego wszystkiego było jeszcze mało,

nauczyciel ten, już ze śpasów i na śpas wszelaki, uczył tego Burka zakładania okularów
drucianych i niby to czytania trzymanej w dwóch łapach opowiastki uciesznej, książki

wierszowanej, jak również ksiąg uczonych, wyjaśniających, co to jest chłop, a co pan, czemu
kmiotek urodził się na wsi, a pan w mieście, dlaczego chłop jest zbudowany z kości

przypominających lemiesz, bronny gwóźdź, łopatę, grabie, a pan z kosteczek podobnych do
gęsiego pióra, do srebrnych drucików, do szabli wyjętej z pochwy.

To jak mój ojciec Burka odebrał po roku z tej szkoły i jak go pokazał sąsiadom, dziedzicowi,
naszemu proboszczowi, nie mogli się dość wszyscy nadziwić jego przemyślności. Aliści po

tygodniu sztuczek nieustannych, przez psa wyprawianych na każde skinienie, Burek jakby się
ociupinę obraził. Po dwóch tygodniach na ojcowski rozkaz jął szczerzyć kły i warczeć. Po

miesiącu, ku uciesze sąsiadów zebranych przed naszym domem, zamiast przywitać się z ojcem,
ucapił go zębami za rękę. Ojciec, rozeźlony, obił psa kuplą i przywiązał do budy.

Odtąd zaczęło się wojowanie ojca z Burkiem. Ojciec powiadał na ten przykład do Burka:
„Czytaj, Buruś, czytaj. Gazetkę ci kupiłem, aż z miasta przywiozłem. W niej o naszych piszą.

Poczytaj mi, piesku”. A ten jak ci nie siądzie na budzie, jak ci ogona pod siebie nie podwinie, jak
nie zacznie wyć na całe podwórze, na wieś całą. I tak ze trzy dni wył i wył. Ani spać nie można

było, ani kole domu chodzić, tylko furt uciekać w pole, gdzie oczy poniosą.
– Kiedy indziej znowu – opowiadał Michaś – ojciec mój odwiązał Burka z łańcucha i wybrał się

z nim do kościoła. Oczywiście poszedł tam wieczorem, gdy już w kościele nikogo nie było. I
upadając przed świętym Rochem, patronem kmiecym, na kolana, jął się modlić o urodzaj

większy, o przychówek w stajni. A pies spoglądając na modlącego się ojca najwyraźniej się
uśmiechał. Iskierki wesołe w ślepiach mu się zapalały i gasły, zapalały i gasły, i kły z dziąseł na

centymetr wyszły, i ogonem jak pięścią o posadzkę dzwonił. Nie pomogło przeżegnanie psa
krzyżem świętym ani pokropienie święconą wodą. Od tego dnia najwyraźniej naśmiewał się z

ojca, drwiąc z jego kapelusza z obtarganą wstążką, z jego mowy gliniastej, ciągliwej jak słoma
przez bydlątko żuta, z jego gazet czytanych w niedzielne popołudnie na ganku, z piosenek

śpiewanych przy kosiarce, z gadek opowiadanych zebranym o zmierzchu sąsiadom.

138

background image

To ojcu nie pozostało nic innego, jak pozbyć się psa. Umyślił sobie, że najlepiej będzie wywieźć

Burka do miasta, przywiązać za jakąś kamienicą i wrócić do domu. Jak pomyślał, tak uczynił.
Odtąd, gdy przyjeżdżał do miasta za sprawunkami, widywał Burka z adwokatem, z jego

synalkiem, niosącego w pysku rządową gazetę, portret prezydenta, marszałka, skaczącego
radośnie przez laskę wyciągniętą nad chodnikiem, popiskującego z rozkoszy, ilekroć dawano

mu do polizania białą rękę. A koło mojego ojca przechodził, jakby go nie widział, jakby ojciec
był dziurawym powietrzem. Dopiero gdy oddalił się parę kroków, odwracał swój dyniowaty

łeb i pod najbliższym drzewkiem szczał, aż się kora sypała.
– I nie wrócił już do twojego ojca? – pytaliśmy Michasia.

– Iii... A czemu miał wracać? Przecież to był pies. To i siedział tam, gdzie mu było lepiej.
I tak pogadując, drzemaliśmy zagrzebani w sianie. Po trzech dniach i trzech nocach

zajechaliśmy do Tczewa. Tu znowu przywitała nas wojskowa orkiestra i dłuższe przemówienie
obywatela majora. Tu też przydzielono nam i przedstawiono naszych przełożonych ubranych

w junackie uniformy. Ustawieni w czwórki, z orkiestrą pułkową na czele, weszliśmy na
pontonowy most przerzucony przez Wisłę. Drogą wysadzaną wiązami i jesionami

pomaszerowaliśmy na Żuławy. Po godzinnym marszu dotarliśmy w okolice Nowego Dworu.
Na kilkunastohektarowym błoniu stały namioty. Przed wieczorem wydano nam wojskowe

uniformy, pościel i koce. O dziesiątej w nocy, pierwszy raz jako tako wymyci i najedzeni,
zapadliśmy w kołyszącą nas ciągle drzemkę pod brezentowym namiotem, na drewnianych

wyrkach.
Następnego dnia o piątej rano zagrano pobudkę. Nie chciało się nam wyjść spod nagrzanego

koca, wyskoczyć z wyrka zaścielonego siennikiem wypchanym słomą. Leżeliśmy na wznak z
otwartymi oczami, spoglądając na przesiewające się przez szpary w namiocie słońce. W

sąsiednich namiotach też było cicho. Może po kwadransie do namiotu wszedł szef naszej
kompanii z wartownikiem. Zdzierali z nas koce i wypłaszali z wyrek. Ściągnąwszy

podkoszulki, tylko w granatowych spodenkach, boso, biegliśmy po zroszonej trawie do
umywalni postawionej na świeżym powietrzu. Wymytych, uczesanych na bok, w drelichowych

uniformach zapiętych na ostatni guzik, poprowadzono plutonami do sanitarnego namiotu.
Nadzy, skuleni w sobie ze wstydu, maszerowaliśmy przed komisją lekarską sprawdzającą, czy

nie jesteśmy zarażeni chorobami wenerycznymi i czy nie mamy wszawicy. Przy okazji
przestrzeżono nas przed dziewczynami z okolicznych wsi.

Wprost sprzed sanitarnego namiotu, znowu plutonami, pomaszerowaliśmy na śniadanie. Do
menażek i blaszanych talerzy, zafasowanych wczorajszego dnia, wlano nam po chochli

owsianki na mleku i wrzucono po wędzonym dorszu. Jedliśmy siedząc na zbitych z nie
heblowanych desek ławkach osadzonych w ziemi, opierając się łokciami o wyszorowane do

białości stoły. Skórę i ości z dorszy zsypywało się do metalowych pojemników wystawionych
przed kuchnią. Po wyczyszczeniu piaskiem i wymyciu naczyń, uformowano nas w czwórki i

poprowadzono polną drogą na pobliski cmentarz. Wiedzieliśmy, że młotami i młotkami mamy
rozbijać hitlerowskie nagrobki.

Nasza dziewiątka, gdyż trzymaliśmy się razem i byliśmy w jednym plutonie, dostała do
rozbicia trzy nagrobki. Obejrzeliśmy je dokładnie. Wszystkie trzy były zrobione z czarnego

szwedzkiego czy też norweskiego granitu. W szeroką płytę wpuszczony był również granitowy
krzyż. Na ramionach krzyża, tam gdzie zazwyczaj jest wizerunek Chrystusa w cierniowej

koronie lub Matki Boskiej, wykuty był żelazny hitlerowski krzyż otoczony wianuszkiem
dębowych liści. W środku tego hitlerowskiego odznaczenia była fotografia młodego chłopca,

nie zawsze starszego od nas, ubranego w esesowski lub gestapowski mundur. Pod wykutym w
granicie wiankiem widniało wyryte złoconymi literami imię i nazwisko, data urodzenia i data

śmierci, jak również miejscowość, w której poległ „bohater”.
W naszej parafii, w okolicach naszych jest kilkanaście wojskowych cmentarzy. Leżą na nich

zwożeni drabiniastymi wozami, zsypywani do wspólnych grobów, przytrzaśnięci gaszonym
wapnem austriaccy żołnierze. Nad kamiennymi krzyżami, niejako wyrastającymi ze wspólnej

mogiły, rośnie dzikie wino, parę brzóz i jakiś klon zasiany przez wiatr. Gdy przechodziło się
koło tych cmentarzy, szeptało się kilka zdrowasiek, przypominając sobie z opowieści naszych

ojców cesarza Franciszka, Wiedeń, Pragę, Ołomuniec. Ale nikomu nawet przez myśl nie
przeszło, żeby wejść na te cmentarze z młotkiem, z siekierą, a nawet, żeby wypasać na nich

kozy i krowy. Wprawdzie przed Zaduszkami nie plewiło się tych grobów z chwastu, nie
zapalało się w Zaduszki świeczek, nie sypało się siemienia i prosa dla tych dusz w siwych

mundurach austriackich, ale nie zazdrościł im nikt z ludzi ze wsi kamiennej płyty i kamiennego
krzyża.

A teraz z młotkami i młotami staliśmy przed trzema grobami, na tym cywilnym cmentarzu

139

background image

pełnym starych mogił Kaszubów. I nie mieliśmy odwagi spuścić naszych miotów na granitowe

płyty, na granitowe krzyże z wyrytymi na nich żelaznymi krzyżami. Ale ci trzej chłopcy,
uśmiechający się do nas z emaliowanych fotografii, ubrani w gestapowskie i esesowskie

mundury, polegli w Warszawie, w czasie Powstania. Przymykając oczy, ściskając styliska
miotów, widzieliśmy naszych Jędrusiów ćwiczących w sierpniu 1944 roku pod sadami,

szykujących się do wymarszu przez Wisłę, przez całe Kieleckie na pomoc powstańcom. I
podobnie jak nasi Jędrasie, również my, pomagający im wówczas w czyszczeniu broni,

znoszący im w czapkach i w kieszeniach dojrzewające jabłka i gruszki, a w skopcach kwaśne
mleko i wodę czerpaną prosto ze studni, otrzepujący rękawy ich wojskowych bluz z trawy, ze

źdźbeł słomy, marzyliśmy, żeby dopaść hitlerowca i wbić w niego bagnet, i czekać, i patrzeć,
jak będzie powoli osuwał się na kolana, jak będzie się trzymał rękami za brzuch, jak jego

przypominające jasną wodę oczy będą gasły i zachodziły mgłą. Ale nawet wówczas nie
mogliśmy sobie wyobrazić hitlerowca w postaci młodziutkiego chłopca, takiego jak ci trzej

spoglądający na nas z emaliowanych fotografii.
Przywieziono ich tu w metalowych trumnach obłożonych lodem, oddano rodzinie. I granit z

dalekiego kraju przywieziono, i kamieniarza przywołano, i pochowano ich obok rodzinnych
grobowców na tym cmentarzu pełnym polskich nazwisk rybaków, chłopów siejących pszenicę

w żuławski czarnoziem. W ten sposób jeszcze raz ugodzono śmiertelnie pomordowanych w
Warszawie, naszych Jędrusiów poległych w lesie, Kaszubów i naszą dziewiątkę, która tylko z

przypadku stoi na tym cmentarzu wiejskim, przed tymi trzema grobami, w których została
niejako pochowana śmierć chodząca po naszej ziemi.

Pierwszy uniósł młot i uderzył w granitowy krzyż Janek. Posypały się okruchy czarnego
granitu, odłamało się lewe ramię krzyża. Pod ciosami Romkowego młota odpadło prawe ramię

krzyża i na trawę potoczyła się emaliowana fotografia gestapowca. Wtedy już wszyscy,
wyjąwszy Antosia, waliliśmy miotami w resztę granitowego krzyża, póki nie skruszyliśmy na

drobny mak wyrytego na nim żelaznego krzyża, dębowego wianuszka, póki w wysoką trawę
nie posypały się jedna po drugiej złocone litery. Dopiero wówczas zziajani i drżący na całym

ciele, jakbyśmy zabijali wściekłego psa, jakbyśmy odcinali toporem drewnianą głowę śmierci
widzianą w jasełkach, usiedliśmy na trawie.

Wtedy też spostrzegliśmy, że obok jałowca rosnącego tuż za grobem klęczy nasz Antoś. Z
furażerką ściągniętą z głowy i ściskaną w rękach szeptał struchlałymi wargami modlitwę za

zmarłych.
– Za kogo się modlisz? Za kogo się modlisz, ty księży wypierdku? – krzyknął Wojtek.

Antoś nie podnosząc się z klęczek, kiwał głową w stronę rozwalonego krzyża.
– Za hitlerowca? Za tego psa wściekłego? Ja ci dam modlitwę, ty eremito święty!

I podchodząc do klęczącego Antosia uderzył go dłonią w twarz. A gdy Antosiowi odskoczyła
głowa w bok, uderzył go w lewy policzek. Antoś ani drgnął. Nie rozluźnił splecionych rąk, nie

powstał z klęczek. Wówczas Wojtek, nie panując nad sobą, zaczął go kopać w kolana, w uda,
wrzeszcząc:

– Ja ci dam modlitwę! Ja ci dam paciorek. Takiś sam jak ten pies parszywy pod darnią gnijący.
Nie inakszyś przecież. Twój ojciec zabijał, tępił ich jak psy, jak szczury rozlazłe, a ten się użalił.

A wiesz ty, parszywcze, że oni do twojego Boga wiszącego na krzyżu jak do gawrona strzelali,
jak do lisa wściekłego?

Z trudem oderwaliśmy Wojtka od ciągle klęczącego Antosia. Dopiero po chwili, najwidoczniej
dokończywszy rozpoczętą zdrowaśkę, Antoś podniósł się z klęczek, otrzepał spodnie z piasku i

trawy i wdziawszy furażerkę na rozsypujące się płowe włosy, podszedł do nas. A kładąc rękę
na ramieniu Wojtka szepnął:

– Miałeś rację, Wojtusiu. Ale ja też miałem rację. Nie za nich się modliłem, tylko za ich dusze.
– Ale te ich dusze podobne do wron, do gnijącego ścierwa, do parszywych szczurów, też

zabijały. Strzelały do nas bez zmrużenia oka.
– Dusza, Wojtku, nie zabija. Dusza jest niewinna.

– Co ty, chłopie, wygadujesz. Gdzieś się tego nauczył?
– Ja wiem, że dusza jest niewinna i czysta jak łza, jak kropla krwi spływająca z boku Jezusa

Chrystusa.
– Nie wiem, skąd o tym wiesz, bo twój kościół innej wiary uczy. Ale nam nie o duszę chodzi. Bo

jej przecież nie ma w tym kamiennym grobie. Tylko o ich ręce, o ciało zbójeckie, o ich pamięć
mściwą, do której należałoby kamień młyński przywiązać i w głębinę rzucić.

– Czego chcecie ode mnie? Przecież wam nie przeszkadzałem w rozbijaniu tego nagrobka, nie
wyrywałem z rąk młotów, gdyście łamali znak Męki Pańskiej. A przecież krzyż, chociażby

postawiony na grobie wisielca, łotra wiszącego po lewicy, rzezimieszka, ojcobójcy, Kaina,

140

background image

postawiony na grobie esesowca, gestapowca, tego szwabskiego nasienia pieniącego się na ziemi

naszej, zawsze będzie znakiem Chrystusowym.
– A przypomnij sobie, Antosiu, jak się chowa u nas samobójców. Obok cmentarza, na kawałku

piaszczystej ziemi, bez krzyża, bez tabliczki powiadającej, że tu człowiek spoczywa. To jeśliś
taki sprawiedliwy, jeśliś jednym z niewielu, którzy uszli z Sodomy i Gomory, ubierzże

Chrystusa, jego apostołów, świętych pańskich w gestapowskie mundury, daj im do ręki
pistolet, obcęgi, daj im pręt wyciągnięty z rozżarzonego koksu, daj im obozy otoczone drutem

kolczastym, daj im komory gazowe. Nie żałuj sobie, chłopie. Bo przecież oni palcem nie
kiwnęli, żeby nas zasłonić przed takimi, jak ci leżący w tych grobach.

– Przestań, Wojtku, bluźnić. Kto ci pozwolił ubierać niebiosa w gestapowskie mundury. Psa byś
w nie nie ubrał, parszywego szczura. Przecież my ich nie ruszamy z grobów, chociaż ich prochy

należałoby zsypać do morza. My tylko niszczymy pamięć o nich na tej ziemi.
Uspokoiwszy Antosia i Wojtka, rozbiliśmy młotami drugi i trzeci nagrobek, zabierając z sobą

emaliowane fotografie. Koło południa cała nasza kompania zeszła z cmentarza, dźwigając w
wiklinowych koszach, w blaszanych wiaderkach, w kocach połamany czarny i różowy granit.

Po obiedzie układaliśmy z tego granitu, z gipsu, z białego marmuru biało-czerwone
szachownice, orły bez korony, wizerunki samolotów, żołnierzy stojących na warcie za

świerkowym laskiem.
Przy upiększaniu rozkopanej ziemi przed namiotami pracowaliśmy do niedzieli. W niedzielę,

zaraz po śniadaniu, wysztafirowani, w butach wyszczotkowanych do lusterek, cała brygadą
pomaszerowaliśmy do pobliskiego kościoła. Przez całą drogę śpiewaliśmy partyzanckie

piosenki. Wchodząc rozluźnionym krokiem, ale czwórkami, do prawie pustego kościoła,
ustawiliśmy się w przejściu między ławkami, poczynając od głównego ołtarza aż po chór.

Zaczęła się msza, w czasie której staremu proboszczowi usługiwało dwóch naszych chłopców.
Po mszy proboszcz wszedł na ambonę i wygłosił kazanie po kaszubsku. Jego mowa, chociaż

przypominała naszą wiejską gwarę, była o wiele bardziej zawikłana, jakby na ambonę wszedł
któryś z pierwszych Piastów. Niewiele też z niej zrozumieliśmy, chociaż staruszek zwracał się

do nas jak do dzieci, które po ojcach przyszły na tę ziemię słowiańską słoną od łez, od przelanej
krwi, od morza próbującego wskoczyć na nizinny brzeg.

Dopiero od poniedziałku zaczęliśmy pracować. Naszym zadaniem było oczyszczenie z trzciny,
ze szlamu, z osypującej się gliny, z chwastów i trawy pozarastanych rowów nawadniających.

Przestrzeżono nas, że pełno jest w nich porzuconej broni: karabinów, granatów, pocisków
artyleryjskich i rozmaitej amunicji. Dlatego oprócz łopat dostaliśmy również haki na długich

styliskach, którymi z głębszych rowów zalanych wodą wyciągaliśmy trawę i przegniłą trzcinę.
Każdy z nas miał oczyścić w ciągu dnia dwadzieścia metrów odwadniającego rowu. Dla nas

pochodzących ze wsi, przyzwyczajonych od dzieciństwa do pracy, było to niewiele. W ciągu
godziny uwinęliśmy się z robotą. Po czym leżeliśmy na podeschniętej trzcinie albo całą

dziewiątką szliśmy w stronę wiślanego wału. Wzdłuż niego ciągnęły się rozbite przez artylerię,
wypalone do podmurówki domy. Za nimi ciągnęły się sady zarastane przez dziki bez, wysoką

na chłopa lebiodę i całe laski pokrzyw. Akurat dojrzewały duże jak piąstki dziecka śliwki.
Objadaliśmy się nimi aż do czkawki, do bólu brzucha. Nie mając co robić szliśmy nad

oczyszczone już rowy i spoglądaliśmy w zielonkawą, sięgającą nam do kolan wodę. Pełno w
niej było rozmaitych ryb. Zdarzało się, że w poprzek rowu, wbite pyskami w młodziutkie kiełki

trzciny, stały jak wrzeciona prawie zielone szczupaki. Nie uciekały nawet wówczas, gdy
wkładało się pod ich brzuchy dłonie, gdy podnosiło się je kilka centymetrów w wodzie.

Zaraz pierwszego dnia zachciało się nam pieczonych ryb. Gołymi rękami wybieraliśmy co
większe i wyrzucali na brzeg. Miotały się na upale, biły ogonami w popękany czarnoziem, póki

nie zastygły, nie znieruchomiały jak omszałe kołki. Scyzorykami czyściliśmy je z łusek i
patroszyli. Obmyte w wodzie ze śluzu, nabijaliśmy na zaostrzone patyki i piekli na ognisku.

Niestety, nie mieliśmy soli. A ryba bez soli, nawet najlepiej upieczona na ognisku smakuje jak
rdzeń drzewa, jak zagotowane trociny. A później, gdy dzień w dzień, rano i wieczorem, a

również w południe, podawano nam wędzone i smażone dorsze, odechciało się nam ryb.
Zresztą w następnym tygodniu nie mieliśmy czasu, żeby się przyglądać rybom, czy też chodzić

do zdziczałych sadów na śliwki. Nasza brygada współzawodniczyła ze wszystkimi brygadami
w Polsce. Teraz codziennie zamiast dwudziestu metrów rowów odwadniających

oczyszczaliśmy sto, a nawet dwieście. Tak że o czwartej, kiedy wojskowa trąbka zwoływała nas
z nizinnych pól, ledwie powłóczyliśmy gumowymi buciorami. Umęczeni, z rękami w

pęcherzach, z plecami w bąblach, ledwie mieliśmy siłę stanąć na wieczorny apel, umyć się w
blaszanym korytku i zmówić modlitwę. Wchodziliśmy do nagrzanego namiotu i wsuwając się

pod koc, zasypialiśmy snem kamiennym. Rano, gdy wzywano nas na poranny apel, nie

141

background image

mogliśmy sobie przypomnieć, gdzie jesteśmy, jak się nazywamy. Wydawało się nam, że

ubiegłego dnia byliśmy przy żniwach, a ponieważ zbierało się na burzę, jak nigdy w życiu
namachaliśmy się kosą, nawiązali snopków, nastawiali stert zboża. Dopiero na polach,

wchodząc po pas, a często po szyję do wypełnionych wodą rowów, przychodziliśmy powoli do
siebie. Odchodziło zmęczenie. I znowu oczyszczaliśmy od stu do dwustu metrów rowu.

Po trzech tygodniach zaczęliśmy sobie podśpiewywać przy tej robocie, a nawet płatać figle. Po
powrocie do obozu nie rzucaliśmy się już na wyrka, tylko graliśmy w siatkówkę lub w piłkę

nożną. Jeśli cokolwiek nam dokuczało, to na pewno jednostajne jedzenie. Doszło do tego, że co
rano, siedząc przy stołach zbitych z desek, rzucaliśmy w siebie wędzonymi dorszami. Często

były to potyczki, prawie wojny staczane między krakusami a rzeszowiakami. Większość
chłopców, zwłaszcza tych z miasta, pisywała błagalne listy do domów, prosząc o parę złotych i

wyżerkę.
Męczyły nas i nudziły śmiertelnie codzienne ćwiczenia wojskowe. Dawały się we znaki

polityczne wykłady. Całymi godzinami mówiono nam o pożytkach kolektywnej gospodarki, o
wrogu ukrytym w nas samych. Zdarzyło się również kilka wykładów dowodzących, że

robotnicy w Ameryce, we Francji przymierają głodem. Przypomnieliśmy sobie wówczas
Podwitoska i jego paczkę, którą chciał wysłać z tarnowskiej poczty. Cała nasza dziewiątka

wybuchnęła śmiechem. A ponieważ nie umieliśmy się jakoś wytłumaczyć z tego śmiechu,
wieczorem w pełnym umundurowaniu stanęliśmy do karnego raportu.

Od tej pory dowódca naszej kompanii miał nas na oku. Pojedynczo, po dwóch, po trzech, a
czasem całą grupą wzywał nas do swojego namiotu albo do świetlicy. Każda rozmowa

przebiegała mniej więcej w ten sposób:
– A wyśta skąd? – pytał.

– Ano ze wsi.
– A wiele morgów ma wasz ojciec?

– Chyba ze cztery.
– To niby wasz ojciec biedniak, sojusznik klasowy. A wy, chociaż do szkół chodzicie,

rozeznania klasowego nie macie. Na wykładzie z prawd wielkich się naśmiewacie. A Marks już
powiadał i towarzysz Stalin poszerzył, że wieś, jak ten kołacz, składa się z trzech warstw. Na

wierzchu, jak ten twaróg smarowany jajkiem, fornal i chłop małorolny błyszczący. W środku
pod twarogiem, bieli się średniak. A na samym spodku, gdzie węgiel i popiół, i zakalec wszelki,

kułak się nam pleni. To zapamiętajcie, jak jest z tym kołaczem.
– Kołacz kołaczowi nierówny – próbowaliśmy zagadywać. – Czasem twaróg aż na dno

opadnie, a czasem z kołacza tylko zakalec zostanie.
– Wy mnie tu za słowa nie łapcie, bo wiem lepiej od was. Do szkół nie chodziłem, matury nie

zdałem, alem był na kursie, na wojaczce byłem i połowę życia, od takiego brzdąca, w fabryce
tyrałem. A to szkoła lepsza niż gimnazja wszystkie i uniwersytety.

– Az tym wrogiem w każdym z nas z osobna w głębi utajonym jakże to z nim bywa?
– Ano bywa różnie. Nibyś jest klasowo czysty jak majowe słońce, jak wiosenna trawa, jak

piasek nadmorski albo klucz francuski co tylko zrobiony, a wystarczy, że wypijesz więcej, że
dziewkę przygarniesz, wycałujesz w lasku i nieszczęsną rzucisz, a już w tobie plama. Jużeś

niemoralny, jużeś swoją klasę, ani chybi, zdradził, obraził, pokalał. Albo, na ten przykład,
zaczniesz się przyjaźnić z kułackim synalkiem, z mieszczuchem, z inteligencikiem, co to o

północy radio sobie puszcza i jak szczur w swej norze obcych stacji słucha, obce pieśni nuci,
boogie-woogie tańczy, kiedy nikt nie widzi, o krawatce w kwiatki nieustannie marzy i o coca-

coli. Toś ty niby nasz, a już przecież inny, do tamtych podobny, choćbyś o tym, bratku, nawet i
nie wiedział. A gdzie twoje oczy, gdzie instynkt klasowy, gdzie wyczucie twoje? To musicie

czuwać, mieć się na baczności i czystości klasy strzec jako źrenicy.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, w jaki sposób szef naszej kompanii wymyszkował, że Antoś i

Władek po zdaniu matury wybierają się do seminarium duchownego. Przecież nie
rozmawialiśmy przy nim o tych sprawach, nie zwierzaliśmy się z naszych marzeń w

wypełnionych drugiego dnia po przyjeździe ankietach. Wchodząc do naszego namiotu po
granej na trąbce pobudce, przystawał przed łóżkiem Antosia lub Władka i nieodmiennie

zadawał to samo pytanie:
– Księże dobrodzieju, plebanie nasz najdroższy, jakże nocka przeszła? Sny były? A dziewczynki

we śnie? Nie zaprzeczaj, kochasiu, wiem, że na pewno były. Tylko nie wiem, jakie. Bo jeśli rude,
to będziemy mieli dzisiaj pogodę taką, że skowronka w niebie nie dojrzysz. A jeśli brunetki, ani

chybi zacznie padać, gdy tylko wyjedziemy w pole.
Początkowo Antoś i Władek, czerwieniąc się po uszy, nie odpowiadali na zaczepki szefa

kompanii. Dopiero po tygodniu Władek, udając przerażonego, szepnął:

142

background image

– Melduję, obywatelu szefie, że śniła mi się koza.

– Jak to koza? Toś ty taki?
– Wcale nie taki. A koza mi się śniła.

– I co się stało z tą kozą?
– A co się miało stać. Pasła się i pasła, uwiązana na sznurku, póki się nie doskubała do

człowieka leżącego w trawie. A jak się już do niego doskubała i trawy zabrakło, wzięła się do
skubania jego głowy. Wyskubała włosy, wyskubała skórę, wówczas się okazało, że zaczyna

wyskubywać z gołej czaszki siano. A człowiek leżał sobie w najlepsze, nawet nie drgnął, tylko
uśmiechał się przez sen.

– I co dalej?
– Dalej to już nie wiem. Bo się zbudziłem i zobaczyłem was, obywatelu szefie, jak stoicie nade

mną.
Przez kilka pierwszych dni szef naszej kompanii przychodził do nas na pole i przyglądał się

robocie. A gdy się przekonał, że się nie obijamy, nie wylegujemy w słońcu, zaglądał do nas raz
w tygodniu. Nic w tym zresztą nie było dziwnego. Nasza drużyna wyrabiała pięćset, a były

takie dni, że nawet tysiąc procent normy. Nazwiska naszej dziewiątki prawie nie schodziły z
ogromnej drewnianej tablicy przodowników pracy. Często też przy wieczornym apelu

wywoływano nas przed front całej kompanii i gratulowano. Aliści któregoś popołudnia szef
kompanii poprosił na rozmowę Antosia i Władka. Usiedli na drewnianej ławeczce postawionej

za namiotem, gdyż mimo piątej godziny po południu słońce przygrzewało i w świetlicy było
duszno. Szef, rozerwawszy paczkę junaków, podsunął ją Antosiowi i Władkowi. A gdy

odmówili, sam wygrzebał papierosa z paczki, rozgniótł go w rękach, zapalił i przyglądając się
smużce dymu, jął mówić:

– Wy pewnie myślicie, że wszystko na tym świecie jest jak ten dym, jak ten popiół osypujący się
w trawę. A przecież popiół i dym to też materia. A materia nie ginie. Zostaje. W innej postaci,

ale zostaje. I nie zwalczysz jej, choćbyś prał w nią młotkiem, prażył w martenowskim piecu, w
tokarce na opiłki przerobił. Ona ciągle jest. W oczy ci zagląda, do rąk ci się garnie i pod stopy

lizie. Człowiek również jest z materii. Cały, caluteńki: jego ręka i głowa, i myśl rodząca się w tej
głowie. Duszy natomiast nie uchwycisz w szczypce, w imadle nie przykręcisz, żeby się jej

przyjrzeć, dotknąć palcem, powąchać. Duszę wymyślono. Po to wymyślono, żeby się jej bać,
żeby drżeć jak listek, jak pióreczko trawy. Dla takich jak wy wymyślono duszę.

– Dajmy pokój tej rozmowie, szefie. Obywatel wie swoje, a my wiemy swoje – szepnął Antoś.
– Bo widzicie, chłopcy, nie mogę was pojąć. Zrozumieć nie mogę, że wy, synowie biedniaków,

kiedy świat przed wami rozwarty na oścież, do tych katabasów jak do miodu lgniecie.
– Lgniemy czy nie lgniemy, to już nasza sprawa – dorzucił Władek.

– Nie taka znów wasza, jak sobie myślicie. Bo za grosz ludowy i w ludowych szkołach wiedzę
zdobywacie. Miejsce zajmujecie, chleb marnotrawicie, bo jakiż pożytek będzie z was,

proboszczów? Lud będziecie mamić, od pracy odciągać, potępieniem wiecznym nieustannie
grozić.

– Będziemy nauczać, prowadzić do nieba. A roboty, jak sierżant zauważył, też się nie boimy.
– Co prawda to prawda. Ale ta wasza robota, jakby nie ta sama, co waszych kolegów. Tak samo

wydajna, tak samo porządna, tylko że intencja tej roboty inna. Nie nasza, ludowa, płynąca z
radości, że się budujemy, że kraj się rozrasta i w potęgę rośnie. Ta wasza robota jest jak ten

paciorek proszący o łaskę, jako ta zdrowaśka błagająca niebo, jako ta ofiara składana w kościele.
– Nie chcielibyśmy zaprzeczać, że jest ona inna. Ale nie powie przecież obywatel sierżant, że

jest gorsza.
– Gorsza czy nie gorsza, ale jakaś ślepa, a może kulawa. Celu w niej nie widać, wątku

ludowego, takiego pragnienia, żeby było lepiej, ducha zbiorowego i tej świadomości, że nie jest
dla wroga, dla obcych klasowo, tylko dla nas, z biedy ród swój wywodzących. To ta wasza

praca już nas tak nie cieszy, jak praca waszych kolegów, już tak nie raduje. Nawet czasem
smuci, można rzec, że boli. Bo ona z błądzenia po ścieżkach nam obcych, po ulicach ślepych.

– Ale nie z przymusu.
– Tego rzec nie mogę. Chociaż może byłoby lepiej, gdyby wasza robota była z przymusu.

Wtedy można by ją było jakoś zrozumieć, zakwalifikować, przyjąć jako spłatę długu
zaciągniętego przez naszego wroga. A tak, to niby pracujecie, a jakbyście waszą pracą innym

przeszkadzali.
– Jak to przeszkadzali?

– Nie w dosłownym sensie, chociaż i to widać, i o tym w obozie ciągle rozmawiają. Że niby
klerycy, przyszli duszpasterze, a Polskę Ludową jak inni budują.

– Bo ją budujemy.

143

background image

– E tam, budujecie. Niby teraz, owszem. Ale tam, w tych murach zamkniętych na amen, w tych

kaplicach waszych, w kościołach, w klasztorach zapieczętowanych i zalanych woskiem i
śpiewem, i płaczem, wiecznym umartwieniem już wam to wybiją z głowy, wybiją powoli

rozmową, modlitwą i nocną pokutą. A jak się dochrapiecie plebanii, jak się wam na tace
pieniądz większy sypnie, zapomnicie, żeście z biedy wyszli, że lud pracujący was kształcił i

karmił.
Rozmowy te powtarzały się każdego tygodnia. Szef naszej kompanii, nie starszy od Jędrusiów,

którym w czasie okupacji nosiliśmy do lasu jedzenie, pochodził z Warszawy. Nic też dziwnego,
że ilekroć przychodził do naszego namiotu i zaczynał nas pouczać, próbowaliśmy rozmawiać o

Powstaniu Warszawskim. Ale rychło okazało się, że on sam nie brał udziału w walkach.
Mieszkał na Grochowie i tam go zastał ten upalny sierpień.

Natomiast całymi godzinami opowiadał o Warszawie, tej przedwojennej i tej z czasów wojny, a
zwłaszcza o Grochowie i wszystkich przedmieściach. W końcu nieodmiennie rozmowa

schodziła na jego parterowy domek z kwiatowym klombem od frontu, z paroma drzewkami
owocowymi za domem, z klatkami na króliki i z gołębnikiem. Opowiadając o gołębniku i

gołębiach, stawał się na powrót wyrostkiem wstającym skoro świt, zanim ojciec-kolejarz
odemknął oczy pełne jeszcze snu o lokomotywie pędzącej przez wiosenne wsie.

Wchodził do kuchni, gdzie z metalowej puszki po kawie „Turek” odsypywał parę garstek
jęczmiennej kaszy, ciął scyzorykiem na drobne kawałeczki zeschnięte skórki chleba. Z tym

wszystkim stawał na progu, zadzierając głowę, aż mu w oczach latały kolorowe płatki.
Otwierając i przymykając oczy, widział w jutrzennych niebiosach, czystych, jakbyś je zamiótł

gęsim skrzydłem, kołujące stado gołębi. Wzbijały się kołem coraz wyżej i wyżej, aż w piersiach
dech zapierało, aż nie wiadomo było, gdzie są gołębie, a gdzie ledwie bielejące niebiosa, żeby

nagle, za przewodnikiem stada, pojedynczo, jak upierzone kule, spadać na dom kryty czerwoną
dachówką, na drzewka za domem obsypane kwiatami, na górujący nad nimi gołębnik. Ale

ulatując nad gołębnik, nie rozpościerały skrzydeł, nie trzepotały nimi, żeby usiąść. Niejako
przerzucały się w locie ze skrzydła na skrzydło i omijając o centymetr, o zamierające

westchnienie zbity z desek gołębnik, szybowały nad owocowymi drzewkami, nad sąsiednimi
sadami mokrymi od rosy, żeby wzbić się na powrót, o to jeszcze wyżej, w majowe niebiosa.

Stamtąd, z tej onieśmielającej wysokości, przewyższającej nasze senne przywidzenia, nasze
fruwanie w czasie snu, nasze chłopczyńskie marzenia o siedmiu skrzydłach przy każdym

ramieniu, mógł je sprowadzić tylko jego gwizd na dwóch palcach. Już, już miał zagwizdać, ale
oczy widać jeszcze nie dość nacieszyły się kołującym nad domem stadem. Gwizdał dopiero

wtedy, gdy źrenice obejmujące ten wiosenny wszechświat zabolały go od sypiących się z jutrzni
iskier, zachodziły mgłą i łzawiły.

Gwizdał przeraźliwie kilka razy, póki z drzew, z żywopłotów nie wzbiło się w powietrze
żerujące ptactwo, póki z nieba całym stadem nie zaczęły spadać jego gołębie. Pojedynczo, z

rozpostartymi skrzydłami siadały na gołębniku zapatrzone w niego stojącego na progu. Wtedy
on, krok za krokiem, niosąc w rękach czapkę pełną jęczmiennych krup i pokrajanego chleba,

podchodził do gołębnika i wspinał się po drewnianej drabince. Będąc już na pomoście zbitym z
trzech desek nie od razu rozsypywał jedzenie. Wyciągał rękę, na której pojedynczo siadały

gołębie. Sprawdzał ich lotki, połysk ich upierzenia, ostrość pazurków i dziobów. Dopiero gdy
wszystkie obejrzał, pogłaskał, utulił, wysypywał całą zawartość czapki na pomost.

Wówczas prędziutko zbiegał po drabince i z wielkim krzykiem: – Tato! Tato! Wbiegał do domu,
tarmosząc ojca za wystające spod kołdry ramię. Ojciec, wyrwany ze snu, jakby zeskakiwał z

pędzącej nadal lokomotywy, ubierał się pośpiesznie i nie mówiąc ani słowa sięgał pod
poduszkę. Stamtąd wyciągał czerwony sztandar, nie większy od chustki na głowę, przybity

gwoździkami do okorowanej tyczki. I obydwaj, ojciec i syn, biegli truchcikiem przez podwórze,
wspinali się po drabince do gołębnika. Nad dziobiącymi jedzenie gołębiami, na samym

zwieńczeniu gołębnika zawieszali czerwony sztandar. A widząc, jak rozwija się na majowym
wietrze, jak zaczyna się jeszcze bardziej czerwienić od porannej jutrzni, tak iż wydawało się, że

całe powietrze wokół niego przypomina falujący pożar, obydwaj stawali na baczność na
pomoście i śpiewali Międzynarodówkę.

Słuchając tych jego opowieści niemal stawaliśmy na baczność i razem z nim i jego ojcem
próbowaliśmy śpiewać, spoglądając na wojskowe namioty, nad którymi powiewały biało-

czerwone flagi. Natomiast gdy zaczynał nas pouczać, opowiadając o wspólnej ziemi, zaoranej,
jak on to nazwał, „stalowymi rumakami”, zasianej aż po horyzont pszenicą mieniącą się od

maków na znak sojuszu robotniczo-chłopskiego, pojedynczo wymykaliśmy się z namiotu.
Całą grupą, zabierając z sobą kilku jeszcze kolegów z sąsiednich namiotów, szliśmy na

podeschnięte na upale bagnisto zarośnięte tatarakiem. Tam, wyciągnąwszy ze schowków

144

background image

znalezione w czasie oczyszczania rowów rewolwery, ćwiczyliśmy się w strzelaniu do

żołnierskiej sylwetki z dykty zawieszonej na sosnowym drągu wbitym w bagno. Po każdym
strzale sprawdzaliśmy naszą celność. Przyrzekliśmy sobie również, że każdy z nas, celując do

żołnierskiej sylwetki, będzie strzelał do kogoś czy do czegoś w pamięci.
Do niezwykłych rzeczy strzelaliśmy wówczas. Kilku z nas strzelało ciągle do koszmarów

sennych ubranych w hitlerowskie mundury, kilku natomiast do pomarańczy wiszących gdzieś
wysoko nad nami, których do tej pory nie próbowaliśmy, a które najwidoczniej zostały w naszej

pamięci z opowieści naszych ojców walczących nad Piavą. Jeden spośród nas, pochodzący spod
Gorlic, strzelał w upostaciowany w tej żołnierskiej sylwetce przednówek, dwóch chłopców,

również z Rzeszowskiego, rozprawiło się z imperializmem, a Antoś, którego niemal siłą
zmusiliśmy do strzelania, zabił Antychrysta.

Dopiero po kilku tygodniach, prawie pod koniec naszego pobytu w brygadzie, przydybano nas
na tej zabawie. Odebrano nam broń, a wszystkich zaprowadzono na posterunek milicji. Tam w

ciągu kilku godzin spisano protokół. Ani kierownictwo obozu, ani milicja nie chcieli nam
wierzyć, że była to taka sobie chłopczyńska zabawa. Wypytywano nas o ojców i starszych braci.

Chciano się dowiedzieć, w jakiej partyzantce byli w czasie okupacji, co robili po wojnie.
Ostatecznie, gdy niemal z płaczem zaklinaliśmy się na wszystkie świętości, iż tylko chcieliśmy

sobie postrzelać ze znalezionej przypadkiem broni, odesłano nas z powrotem do brygady.
Od tej pory naszą grupę przezywano w brygadzie „pomarańczowymi kolesiami”. Jakoż szef

naszej kompanii na drugi dzień po przesłuchaniu na posterunku kazał nam wystąpić z szeregu
i chyba ze dwie zdrowaśki przemawiał do nas.

– Patrzcie ich, pomarańczy zachciało się chłopaczkom. Jabłka ich w ząbki kolą, nasze bery już
im nie smakują, śliwki nasze, węgierki, renklody wieprzom by rzucili. A tu naród tyra, od świtu

do nocy haruje, ręce sobie po łokcie urabia, chleba ledwie poje, kartoflanki chlipnie. Ale naród o
cytrusach nie śni, o rodzynkach nie marzy, bo naród wie, że trzeba oszczędzać, fabryki

budować, ugory zaorać, miasta wypalone do imentu postawić. Taki jest nasz naród.
A tym pomarańcze we śnie się zjawiają, na jawie je widzą. Oj, synkowie, synkowie, a nibyście z

ludu, z nędzoty, z fornali. A wiecie wy, co mi taka pomarańcza złota, leżąca na stole jak
królewskie berło, przypomina. Skąd byście wiedzieli, gdyście instynkt klasowy stracili. Taka

pomarańcza to mi przypomina dom kupca, fabrykanta, kapitalisty parszywego, który sobie
siedzi w fotelu na kółkach i pieniążki liczy. A jak mu się znudzi liczenie pieniędzy, na fotelu do

stołu wielkiego podjeżdża i cap pomarańczę, i nożykiem po niej. A gdy ją ze skóry do miąższu
obłupie, rozrywa ją w łapach i całą pożera. I drugą pożera, i trzecią, i setną. I tak nic nie robi,

tylko w złocie grzebie i żre pomarańcze. To wy w tym strzelaniu do tych pomarańczy
chcieliście tak samo. Bez zgody narodu, bez przyzwolenia ludu wsi i miasta.

Gdy nam odmówiono pomarańczy, wróciliśmy do wędzonych, smażonych i gotowanych
dorszy. Czasem tylko, gdyż roboty było coraz więcej, wychodziliśmy z rowów utytłani po pas,

po szyję w szlamie i biegliśmy na wyprzódki do zdziczałych sadów koło wiślanego wału.
Targaliśmy do zanadrza poczynające dojrzewać jabłka, osmykiwaliśmy do menażek żółty jak

wosk agrest, przypominające krople wiśniowej żywicy porzeczki i maliny większe od kciuka.
Zapomnieliśmy zresztą o pomarańczach, mając przed oczami kapitalistę rozrastającego się do

potwora wielogłowego, z rozsadzonym jak zeppelin brzuchem, w którym lęgną się całe armie
drobniejszych fabrykantów, sklepikarzy, kułaków, armie żołnierzy i policjantów tłumiących

robotnicze strajki i wiece.
W połowie sierpnia, w niedzielę, wywieziono nas ciężarówkami do sąsiedniego PGR-u. Na

ogromnym polu schodzącym się z nizinnym horyzontem złociła się pszenica. Ale nie wysoka
wąsatka, jaką znaliśmy z naszych pól, tylko niziutka, sięgająca nam zaledwie do pasa, gołka.

Początkowo dziwiło nas, że na czarnoziemie rośnie takie niskie zboże. Ale gdy zaczęliśmy tę
pszenicę kosić, podbierać i stawiać w przewiewne kopki, wydawało się, że ręce odpadną, że

każdy snopek jest nabity miedzią.
Kosiliśmy do południa szerokim na kilometr pasem. Ale i tak nie dokosiliśmy się do

widnokresu. Co chwila spod naszych stóp wylatywały jak szare upierzone bryły kuropatwy,
bażanty i ptasi drobiazg gnieżdżący się w zbożu. Nad nimi kwiląc, jakby w niebiosach

zarzynano słońce, polatywały czajki. Od czasu do czasu znad Wisły zjawiały się
przypominające rozwiniętą białą chustkę rybitwy, a znad pobliskiego morza szare, siodłate

mewy.
Nad iskrzącą się pszenicą wisiało niebo przypominające emaliowany wojskowy kocioł. Tuż po

dwunastej na ściernisko zajechał dwukonny wóz z dwoma kobietami ubranymi po kaszubsku,
wyładowany garnkami i wiklinowymi koszami pełnymi żytniego chleba. Podchodziliśmy do

wozu kompaniami i siadali półkolem na ściernisku. Kobiety nalewały nam ogromne chochle

145

background image

gulaszu i dawały po dwie pajdy chleba. Ani jabłka z rajskiego sadu, ani pieczone gołąbki, ani

zając wsadzony w żeleźniaku do chlebowego pieca, przekładany pociętą na talarki słoniną, ani
duszone mięso z koźlątka, jakie od czasu do czasu jadaliśmy u Niewidki, nie smakowały nam

tak, jak ten parujący pod sierpniowym niebem gulasz.
Odpocząwszy godzinkę, zaraz po obiedzie podnieśliśmy z ziemi kosy i weszliśmy znowu w nie

kończący się łan. Nasza dziewiątka wysforowała się przed całą kompanię. Coraz bliżej były
drzewa, pod którymi kończyła się pszenica. Postanowiliśmy pierwsi dojść do tych drzew. Pot

spływał nam po twarzach, po plecach, wlewał się za cholewy gumiaków. A my, nie widząc ani
rozpalonego jak chlebowy piec nieba, ani krążących czajek, rybitw i mew, kosiliśmy, aż nam

ręce grubiały w łokciach, aż nas zatykała kolka w boku. Nie spostrzegliśmy też, że za nami idą
dwie kaszubskie kobiety i śpiewają w swojej gwarze piosenki o żniwach, o kołaczach białych

toczących się przez złote pole, o weselu całym we wstążkach, w gorsetach naszywanych
paciorkami. A gdy pierwszy z nas, Romek, ściął kosą ostatnią przygarść pszenicy, gdy przed

nami zabieliła się polna droga w kurzu po kostki, a tuż za nią poruszyły się jak zwinięte
skrzydła osowiałe na upale korony drzew, jedna z kobiet podeszła do Antosia i rzekła:

– A panicz jak apostoł, jak Chrystus, taki śliczny i taki robotny. U mnie w domu dziewuszka
dorasta, do gimnazjum chodzi. Żeby też trafił się jej taki jak panicz.

Antoś poczerwieniał cały, jakby go chlasnęła przez twarz rokicina lub zorza ognista. Kobieta,
widząc to, mówiła dalej:

– A jak się to panicz płoni. Od razu widać, że z dobrego domu, gdzie w Boga wierzą, do
kościoła chodzą. Dałby Bóg mojej Jagusi takiego za męża.

– Matko – rzekł Romek – on ma ręce związane i serce, i żywot swój przyszły. On już nie dla
dziewcząt. W jego głowie kościół ogromny, aniołowie ustawieni w chóry, śpiewający pieśni

nabożne. Nie dom, nie żona na progu siedząca, dzieciska trzymające płowe główki na jej
podołku są marzeniem jego, jeno jakieś odludzie, jakiś bór ogromny, gdzie człowieka nie

spotkasz, choćbyś szedł i szedł, tylko ptaka skaczącego po trawie, chrząszcza pełzającego po
spękanej ziemi.

– To on kleryk, panie?
– Kleryk, prawie święty. Taki był od dziecka. Ledwie wyszedł z kołyski, oczy do nieba

podnosił. I choć mówić nie umiał, choć nie znał pacierza, modlił się przecież niebieskimi
oczami, rączkami kruchymi, nóżkami w wałeczkach, całym swoim jestestwem chwalił Pana na

niebie.
– A taki robotny, taki galanty z niego chłopiec. Przydałby się w domu, na tym wielkim polu. Jak

to sobie Opatrzność najlepszych wybiera, żeby jej służyli.
– Przecież jest nas więcej. Niech matka popatrzy. Choćby tamten, co pod drzewem leży. Janek

mu na imię. Jeszcze robotniejszy i śmiglejszy, tyle tylko, że smagły jak Cygan. Ale do swatania
chociażby od zaraz.

– Co prawda, to prawda, śmigły i niczego sobie. Lecz nie dla Jagusi. Ród nasz lniany z włosów i
mleczny ze skóry. To niech on już taki na zawsze zostanie.

Kobiety siedząc razem z nami pod drzewami, w cieniu wsiąkającym w spękaną ziemię, znowu
zaczęły śpiewać kaszubską piosenkę. Jakby w niej krzyczały mewy, jakby morze chciało

wyskoczyć na piaszczysty brzeg, jakby tym brzegiem cwałowała jazda piastowska, jakby z głębi
wody wyciągano ogromny niewód pełen ryb bijących ogonami o burtę łodzi. Zasłuchani w tę

pieśń śpiewaną na dwa głosy, leżąc w gorącej trawie, patrząc w sierpniowe niebo ledwie
widoczne przez korony drzew, próbowaliśmy sobie wyobrazić nigdy nie widziane morze,

ujście Wisły, nadmorski piasek, łodzie rybackie wracające o świcie z połowu. A przymykając
oczy, widzieliśmy ciągle jezioro Genezaret, w którym łowili ryby apostołowie, po którym boso

szedł Chrystus.
O morzu myśleliśmy nieustannie przez te dwa miesiące pobytu w brygadzie. Jakoż obiecano

nam, że którejś niedzieli pojedziemy tam ciężarówkami. Obecność morza czuliśmy codziennie.
Nawet nie przez te przeklęte dorsze. Wydawało się nam, zwłaszcza nocą, gdy powietrze

przesycone było jodem, że za namiotem, za ceglaną kuchnią oddycha to zielone zwierzę. I
widzieliśmy w ciemności, jak na grzbiet tego zwierzęcia wsiadają nasi dziadkowie i ojcowie z

węzełkami, z tobołkami, żeby odjechać za wielką wodę po dolary.
Tego ogromnego zwierzęcia prawie dziesięć lat temu bronił major Sucharski, nasz ziomek.

Ostatni raz widzieliśmy go w lipcu czy też w sierpniu po drugiej stronie Dunajca, jak powoli
ściągał z siebie oficerski mundur układając go w kostkę na trawiastym brzegu. Do wody

wchodził też powoli. Dopiero gdy spod jego stóp osunęło się piaszczyste dno, jął płynąć w
naszą stronę. A gdy dopłynął do nas, gdy leżał na rozprażonym do białości piasku, poprosił o

jabłko. Jakoż tego dnia przyszliśmy nad Dunajec po to, żeby po drugiej stronie, w ogromnym

146

background image

sadzie nie pilnowanym przez nikogo, natargać do koszul przewiązanych łykiem, ile się da,

jabłek. Z koszul w wiklinowym cieniu wysypywały się żółte jak wosk jabłka. Obok kościstego,
rozebranego do kąpielowych spodenek majora położyliśmy jedną koszulę pełną jabłek. Zjadł

kilka co źralszych, odrzucając ogryzki na wodę. A podnosząc się z piasku rzeki do nas:
– Może popłyniecie ze mną? Mam tam trochę cukierków. Mam też szablę. Może któryś

spróbuje się z nią?
Nadzy, opaleni, jakby nas wytopiono z cyny, płynęliśmy za majorem. Gdy do brzegu było nie

więcej niż dwadzieścia metrów, major krzyknął:
– No, chłopcy, kto z nas szybszy?

I zanurzając się z głową w wodzie, targał jej liściastą zieleń pełnymi garściami. Ruszyliśmy za
nim, rozbryzgując wodę rękami i nogami, jak wrzucone z wysokiego brzegu kundle. Gdy

zziajani rzuciliśmy się na piasek, major już czekał na nas z torebką cukierków. A gdy papierki
po cukierkach spłynęły do pobliskiego ujścia Dunajca, gdy z nas biegających po brzegu ostatnią

kroplę wody wypiło słońce, major przyniósł szablę. W jej ostrzu wyciągniętym z pochwy, jak w
wąziutkim lustrze, zaiskrzyło się słońce. Major przeciął nią na krzyż powietrze prawie zetlałe

od upału. W ostrzu błysnęła dunajcowa woda, upalne niebo i zielona wiklina rosnąca na
brzegu.

Po kolei braliśmy z jego rąk oficerską szablę i podobnie jak on, wycinaliśmy w powietrzu krzyż.
I wydawało się nam, że powietrze poranione do krwi osypuje się na nas suchą solą. Gdy ostatni

z naszej grupki oddawał szablę majorowi, ten rzekł:
– Poczekajcie, a może spróbujemy jej ostrza na wiklinie?

I podchodząc do pobliskiego krzaczka rosnącego tuż nad wodą, uniósł szablę nad głową i z
wypadu chlasnął nią wiklinę. W zieloną wodę posypały się czerwone gałązki rokiciny i

wąziutkie, jak stulone do modlitwy usta, wiklinowe liście. Przejmując z jego rąk ociekającą
wiklinowym sokiem szablę, ścinaliśmy rosnące tuż nad wodą krzaczki. Gałązki sypały się na

wodę i spływały do ujścia, do Wisły, do morza. Widząc to major uśmiechnął się i rzekł:
– Może dopłyną do moich chłopców na Westerplatte? Chyba poznają, czyja szabla je ścięła.

W ostatnie słowa majora, w ostatni dźwięk szabli ociekającej wiklinowym sokiem, coraz
głośniej włączał się chrzęst kosy i spadającej na pokos pszenicy. To pozostali chłopcy z naszej

kompanii docinali się do nas. Odkładając kosy wprost na ściernisko albo wieszając je na
gałęziach drzew, usiedli obok nas ocierając gołymi ramionami spocone twarze. Teraz już

wszyscy w milczeniu spoglądaliśmy na powaloną na pokos pszenicę, wiązaną w snopki,
ustawianą w stęgi przez drugą kompanię. Może po kwadransie dojechał do nas przez

ściernisko jednokonny wóz z bańkami pełnymi zbożowej kawy, z chlebem pokrojonym na
grube kromki, z kiełbasą pociętą na łokciowe kawałki. Do utraty tchu piliśmy tę kawę wprost z

baniek. A gdy ugasiliśmy pragnienie, pałaszowaliśmy chleb z kiełbasą. Najedzeni, z rozdętymi
brzuchami, leżeliśmy pod drzewami czekając na trzecią i czwartą kompanię.

Gdy pszenica była ustawiona w równe jak pod sznur wstęgi, że pomiędzy nimi widać było na
przestrzał pegeerowską wieś zbudowaną z czerwonej cegły i bociana stojącego na gnieździe

skleconym na czubku ściętej topoli, i gdy chłopcy z trzeciej i czwartej kompanii obcierali usta
po ostatnim kęsie, ustawiliśmy się w dwuszeregu. Po zdaniu raportu z wykonanej pracy

pomaszerowaliśmy czwórkami do czekających nas ciężarówek. Mimo zmęczenia, mimo
opuchniętych od wysiłku łokci i stawów kolanowych, przez całą drogę śpiewaliśmy piosenki.

Wreszcie w ostatnią niedzielę naszego pobytu w brygadzie skoro świt ustawiono nas w
czwórki przed zaciągniętymi szczelnie namiotami. Przez całą godzinę przyspieszonym

marszowym krokiem, żeby się nie spóźnić na pociąg, szliśmy do Tczewa. Jeszcze raz
przeszliśmy przez kołyszący się pontonowy most, przez prawie wymarłe miasteczko.

Dzwoniąc menażkami, nawołując się jak na błoniach, wsiedliśmy do specjalnie dla nas
podstawionego pociągu.

Po godzinie ruszyliśmy z bocznego toru. Tłocząc się przy otwartych oknach, oczekiwaliśmy, że
lada moment błyśnie, jak zwierciadło ustawione dla całego nieba, oczekiwane morze. Ale w

tym lekko pofalowanym krajobrazie tylko od czasu do czasu błysnęła źrenica małego jeziorka
czy stawu. Dopiero za Sopotem poranne niebo połączyło się z drugim zieleńszym nieco niebem.

– Morze! Patrzcie, morze! – krzyknęliśmy wszyscy.
Od tej pory zza lasków, zza pagórków ledwie porośniętych trawą zjawiało się morze. Za nim

była Ameryka. Ta z żelaznymi fabrykami, z rzeźniami większymi od naszego kościoła,
chadzająca w kapeluszu z szerokim rondem, w białej koszuli z podwiniętymi za łokieć

rękawami, z okutymi blachą kuframi, w których przywoziło się oprócz dolarów zbieranych do
pończochy, również ścienny zegar, wełniane ubrania i babskie sukienki. I niemal słyszeliśmy,

jak w słonym powietrzu, gorzkim od jodu, od gnijących wodorostów, białym od tysięcy mew,

147

background image

zbiera się coraz więcej zdrowasiek, litanii, zamawianych specjalnie mszy świętych. Były to nie

zawsze wysłuchane modlitwy naszych babek i matek błagających niebiosa o zdrowie dla
mężów, o list, o pięć dolarów wysłanych w kopercie.

Całą brygadą zeszliśmy na plażę ciągnącą się w stronę Sopotu. Prawie w marszu ściągaliśmy z
siebie marynarki i podkoszulki. W długich, granatowych spodenkach wbiegliśmy w morze,

krzycząc: – Hurra! I jak w Dunajcu, tyle że pod większą falę, próbowaliśmy dopłynąć do
oddalonych o kilkaset metrów boi. Od nich, na komendę podawaną z brzegu, wyrównanym jak

pod sznurek szeregiem, ile sił w ramionach, płynęliśmy do plaży. Potem leżeliśmy nieruchomo
na piasku pełnym wyrzuconych przez morze wodorostów, białych i czarnych muszelek,

kawałków drewna przesyconego smołą i kurczących się na słońcu meduz.
Przed nami do samego widnokręgu iskrzyło się prawie nieruchome morze. Tylko od czasu do

czasu zjawiała się na nim patrolowa motorówka, spóźniona łódź rybacka i pierwszy statek
przewożący wczasowiczów z gdyńskiego mola do Sopotu i do Gdańska. Nad nami leżącymi na

piasku zbierało się coraz więcej mew. Jakoż większość z nas powyjmowała z kieszeni suchy
prowiant i pogryzając komiśny chleb z metką, rzucała okruszyny i skórki na pobliską wodę.

Syci spoglądaliśmy w morze zacierające się w iskrzącym się powietrzu. Tam był ten kawałek
ziemi bronionej przez majora Sucharskiego. Dowiedzieliśmy się o tym od szefa naszej

kompanii. Ale oprócz rozrytego pociskami i bombami piasku, strzaskanych jak zapałki sosen,
paru betonowych bunkrów, nie było tam śladu po majorze i jego żołnierzach.

Jak przez mgłę przypominaliśmy sobie Wiatr od morza Żeromskiego, zarośnięte tatarakiem
bagniska rojące się od dzikich kaczek, wodnych kurek, mew wysiadujących oliwkowe jaja w

gnieździe uwitym w suchej trawie. Od czasu do czasu przez tatarak próbowała się prześliznąć
rybacka łódź pełna płaskich jak wyciągnięta ręka fląder, także dorszy, okoni, a przede

wszystkim grubszych od babskiego ramienia węgorzy. Tatarak wykoszono kosami,
odprowadzono z niego wodę, zasypano zwożonymi przez chłopskie furki kamieniami.

Wypędzono też wreszcie przypominającego piekielne zwierzę Smętka. Resztki rozkładającego
się na upale Smętka wyciągaliśmy przez dwa miesiące z żuławskich rowów nawadniających.

Jak chodząca na robakach padlina wsiąkał powoli w żuławski czarnoziem, póki chłopi zza
Buga, Kaszubi, nie zasieją na nim pszenicy.

Leżąc na piasku przesyconym solą i jodem, przymykając oczy, widzieliśmy szwedzkie okręty
pod białymi żaglami wyładowane wojskiem, osiodłanymi końmi, odlanymi z mosiądzu

armatami, beczkami prochu, pękami konopnych sznurów, żeby związać nimi zrabowane bydło
i pojmanych ludzi. Widzieliśmy też, jak to wojsko wysypuje się z okrętów, brnie po pas w

wodzie, wchodzi na morenowe pagórki i klęka przed dojrzewającą pszenicą. Po czym śpiewa
psalm dziękczynny, że Bóg w łaskawości swojej pozwolił im na widzenie Ziemi Obiecanej.

Wiedzieliśmy też, że gdzieś w pobliżu, nad tymi wodami zmieszanymi z wiślanym nurtem,
Kopernik zatrzymał słońce. Teraz stoi ono nad naszymi głowami podobne do skoszonej przez

nas tydzień temu pszenicy.
Kolo południa, otrzepując się z piasku, chowając do kieszeni pozbierane muszelki,

pomaszerowaliśmy na dworzec. Stamtąd zawieziono nas aż za Karwię. Maszerowaliśmy
brzegiem morza, póki nie zostawiliśmy za sobą wylegujących się na piaszczystych wydmach

wczasowiczów. Morze zieleńsze niż pod Gdynią próbowało wskoczyć na brzeg. Kotłowało się
w piaszczystej jamie, próbując wygrzebać z dna jakieś dawno zapomniane słowo czy pieśń.

Piasek, nie tknięty ludzką stopą, zarzucony był skrzynkami po owocach, po unrowskich
puszkach z mięsem, zbutwiałymi okrąglakami, rozkładającymi się na upale rybami i

nawianymi przez sztorm wodorostami. Tutaj, siedząc na wysokim brzegu porośniętym
wydmową trawą, karłowatymi sosnami, jałowcem, jeżyną, zjedliśmy obiad składający się z

chleba i wieprzowiny w puszce dzielonej na dwóch. Popijając gorzką zbożową kawę,
spoglądaliśmy na daleką wieżę obserwacyjną, na której stał mniejszy od drewnianej figurki

żołnierz.
Wprawdzie zakazano nam iść w tamtą stronę, ale kąpiąc się w morzu manewrowaliśmy tak, że

fale dobijające do brzegu ukośnie znosiły nas do strażnicy. Gdy byliśmy z dwieście metrów od
wieży, nie zważając na zakaz, niby to goniąc za sobą, podstawiając sobie nogi, dobiegliśmy do

drewnianej wieży stojącej na wydmie. Stojący na niej żołnierz zaczął coś krzyczeć i
wymachiwać rękami. W końcu zdjął przewieszoną przez ramię pepeszę i wycelował w nas.

Zatrzymaliśmy się jakieś pięćdziesiąt metrów od wieży. Z lasku, gdzie stał sklecony z desek
obitych papą barak, wyszło do nas dwóch podoficerów.

– A wy tu skąd?
– Z brygady Służba Polsce.

– Tu nie wolno się kąpać.

148

background image

– Dlaczego nie wolno?

– Bo tu jest teren wojskowy.
Mówiąc to podoficer wskazał na zasieki z drutu kolczastego ciągnące się od lasku w poprzek

całej plaży aż do wody. Za zasiekami bielił się świeżo zabronowany piasek.
– A cóż wy tu siejecie? – spytał któryś z chłopców.

– A pszeniczkę, zatrutą pszeniczkę, chłopcze.
– Jak to pszenicę? – nie ustępował chłopiec. – Przecież na tym piasku nawet oset nie wzejdzie.

– Wzejdzie, kochasiu, wzejdzie nie tylko oset. Nie masz pojęcia, jaka pszeniczka się nam na tym
piasku kłosi i jak nam plonuje.

– Teraz? O tej porze, kiedy już po żniwach?
– Właśnie teraz, o tej porze, najlepiej ją zasiać. Ledwie piach poczuje, wschodzi, jakbyś ją za

włosy ciągnął. I w nocy się kłosi, a rankiem dojrzewa. Taka to już jest ta nasza pszenica
żołnierska, przez nas hodowana.

– Plutonowy żartuje, przecież nie ma takiej pszenicy. Jest wąsatka, jest gołka, jara i zimowa, ale
o żołnierskiej jeszcze nie słyszałem.

– Kiepski z ciebie rolnik, synku, jeśliś o naszej pszenicy nie słyszał. Gdybyś pobyt z nami,
chłopaczku, sam byś się przekonał. Całe wybrzeże jest zasiane żołnierską pszenicą.

Zabronowane do ostatniej trawki, do wyrzuconej przez morze deszczułki. Ale żeby ta nasza
żołnierska pszenica wzeszła, żeby zakiełkowała, żeby się zaczęła kłosić na rano, trzeba ten

piasek bronować codziennie.
– Dlaczego codziennie?

– Bo widzisz, mały, mewy nam piasek rozgrzebują, biegają po nim zostawiając tysiące
drobniutkich pazurków wiążących się w łańcuszki, w choinki, w owocowe drzewka. A na

takim, pełnym ptasich śladów piasku ludzkiej stopy nie widać. A ludzka stopa odgnieciona w
piasku jest jak królewska pieczęć odlana w wosku. Z niej wszystkiego się dowiesz. Kto na brzeg

z łodzi wyszedł i gdzie powędrował. Wystarczy iść za tymi pieczęciami odciśniętymi w piasku,
żeby o kilometr, o pięć, o dziesięć stąd złapać ptaszka przebierającego się w lasku, siedzącego w

stogu słomy, drzemiącego w kaszubskiej stodole.
– Ale przecież ten ktoś wychodzący z morza, może iść na szczudłach albo choćby tyłem. Wtedy

ślady będą prowadzić do morza, w coraz głębszą wodę.
– A tyś myślał, że takich spryciarzy nie było? Byli, byli. Byli jeszcze bieglejsi. Byli tacy, co na

płetwach rybich pełzli i tacy, co to do butów przykręcali sobie końskie kopyta. Ale wszystkich
złapaliśmy. A ilu chciało uciekać za morze. Nie dalej jak miesiąc temu takich czterech, którym

chleb nasz nie smakuje, którzy najchętniej jak krety chodziliby pod ziemią, ściągnęliśmy z
morza.

– I tak co dzień bronujecie brzeg?
– Bronujemy, chłopcze, bronujemy. Gdybyśmy nie bronowali, wszy by nas oblazły.

– Ale przecież to strasznie uciążliwe.
– Jak dla kogo. Dla panicza z miasta pewnie uciążliwe. Ale dla nas ze wsi? Przez pół życia

bronowałem rędzinę ojcowską zarośniętą perzem na dwa metry w głąb, a tu przecież piasek.
Skoro jutrznia na niebiosa wzejdzie, zaprzęgam konika do poczwórnej brony i śpiewając sobie,

powoli bronuję. I jak dawniej na wsi, tyle że nie wrony, tylko te swarliwe mewy polatują za
broną wybierając żuki i robactwo wszelakie. Zdarza się, że brona idąca głęboko w piasku nagle

w coś się wczepi i do tyłu konika mi ciągnie. Czasem jest to drzewo głęboko zaryte, jakiś korzeń
sosny porwanej przez sztorm, a często żelazo, wojenne żelastwo: gąsienica czołgu, karabin

maszynowy, moździerz, automat całkiem zardzewiały. Parę razy brona zahaczyła o
kościotrupa wyrzuconego przez morze, piaskiem zasypanego. Patrzy taki na ciebie kościaną

źrenicą, zęby szczerzy, ręką rzeczywiście nagą przyjaźnie cię wita. A kilka lat temu strzelał do
ciebie, dźgał cię nożem pod żebra.

– Zawsze jednak szkoda takiej pięknej plaży. Ileż tu ludzi mogłoby się opalać, kąpać.
– Przyjdzie taki czas, że będą się kąpać. Już się o to nie martw.

Pożegnaliśmy się z podoficerami i pędem pobiegliśmy do kąpiących się chłopców. Oglądając
się od czasu do czasu za siebie, widzieliśmy coraz mniejszego żołnierza stojącego na zbitej z

okrąglaków wieży, pilnującego zabronowanej plaży. Spoceni, utytłani w piasku, wbiegliśmy do
wody. Siłowaliśmy się z coraz większą falą, podstawiali wzajemnie nogi, wciągali pod wodę,

zapominając o zabronowanej plaży, o tej żołnierskiej pszenicy sianej w piasek.
Zanim zdążyliśmy wyschnąć, jęło się zbierać na burzę. Zielone do tej pory morze przypominało

teraz ogromną balię z gotującą się bielizną. Na pół mokrzy wskakiwaliśmy w ubrania,
sznurując pospiesznie buty. Równo z pierwszymi kroplami wyszliśmy na dróżkę prowadzącą

przez nadmorski lasek. Zapachniała mchem i jedliną. Deszcz przesiewający się przez ciągle

149

background image

świecące słońce przemienił się w nawałnicę. Przemoczeni do suchej nitki maszerowaliśmy

wydłużonym krokiem i śpiewali aż do Karwi, do czekającego na nas pociągu.
13
Po powrocie z brygady SP zaledwie kilka dni przebywaliśmy na wsi. Z pól dawno zwieziono

żyto i pszenicę. Tylko tu i ówdzie rozsiewały ciepło kopki owsa. Nad zaoranymi ścierniskami
ciągnącymi się aż do lasu stały skowronki podobne do uskrzydlonych sygnaturek. Wokół

pachniało dojrzewającą po raz drugi trawą, czerwoną koniczyną zostawioną na ziarno i po
trosze jesienią odbitą jak dalekie oblicze w rowach pełnych wody zaciągniętej rzęsą.

Nasza słomiana wieś wtulona w dojrzewające sady, w ogrody złote od kukurydzy i
tyczkowego grochu, szykowała się do omłotów. Od rana do późnej nocy to w tej, to w innej

stodole dwie młocarnie napędzane motorkami na ropę połykały całe kopy zboża. Zza stogów
słomy, grabionych na sterty plew i tarachów, jak też zza coraz wyższych obłoków kurzu nie

widać było jesiennego słońca. Wcześniej niż w ubiegłych latach ostygła woda w Dunajcu.
Przeto prawie nie kąpaliśmy się, wylegując się pod zakurzonymi sadami, pogryzając jabłka,

popijając kwaśne mleko przyniesione wprost z piwnicy.
Nie chciało się nam też pisać pamiętnika. Wprawdzie każdy z naszej dziewiątki jeszcze w

brygadzie to i owo zanotował sobie w zeszycie, nie było jednak czasu, żeby się zebrać,
uporządkować notatki i przekazać je naszym kopistom. Zresztą oni też nie upominali się o nie.

Doszło nawet do tego, że Janek tylko raz spotkał się z nami nad Dunajcem. Wprawdzie kąpał
się razem z nami, skakał z wysokiego brzegu do głębiny, ale prawie się nie odzywał,

odpowiadając półgębkiem na zaczepki. Początkowo myśleliśmy, że mu coś dolega, że jest
chory. Podsuwaliśmy mu co lepsze jabłka przyniesione w kieszeniach, białe węgierki i

poczynające dojrzewać pomidory. Ale gdy ze złością wyrzucał je w chrust lub w wodę, daliśmy
mu spokój.

Nie byliśmy też ani razu na podleśnych łąkach pachnących tak, jakbyś w moździerzu roztarł na
drobny pyl tysiące ziół, ani w lesie ociekającym białą jak diabelska krew żywicą. Nie

chodziliśmy również po wsi. Pierwszy raz nie odwiedziliśmy Niewidki. Od domowników
dowiedzieliśmy się, że Kulaska uszyła sobie szary habit i codziennie można ją w nim spotkać

na porannej mszy. Przestała jednak chodzić po domach i namawiać kobiety, żeby wstąpiły do
trzeciego zakonu. Całymi dniami, do późnej nocy przesiadywała w tej drugiej, obszerniejszej

izbie Niewidki, modląc się, śpiewając litanie i psalmy.
Od naszych ojców wyciągających nas o zmierzchu, kiedy nikt z domowników nie widział, pod

sad, do uchylonej stodoły, na polną dróżkę zarośniętą trawą i zalaną rosą, dowiedzieliśmy się,
że coraz głośniej mówi się o kolektywizacji.

– W świecie dalekim byliście – powiadali nasi ojcowie – to i owo widzieliście. Jakże tam jest?
Ponoć jak za szlachty, jak za pańszczyźnianych czasów, mają chłopom pole odebrać, zaorać

traktorami, a opornych wywieźć do fabryk, na Ziemie Zachodnie. Ludzie powiadają, że nie
tylko pole ma być wspólne. Przebąkują, że, jak w koszarach, ma być wspólny kocioł, wspólne

miski i wspólne wystrugane z drzewa łyżki. A jeśli nie będziesz chciał jeść ze wspólnej miski,
taki wspólny dla wszystkich polowy będzie cię walił po łbie kopyścią, aż ci gwiazdy w ślepiach

zabłysną.
A myśmy się przecież przez te kilka lat nauczyli jeść po ludzku metalowymi łyżkami,

widelcami i nożami, z podworskich talerzy, z kupionego w mieście fajansu. Poniektórych
jeszcze do tej pory bolą łokcie od tego przymierzania się do widelca i noża. Ludzie powiadają,

że widelce i noże przerobi się na gwoździe, kosy – na obręcze do kół. Żelaza teraz brakuje.
Konie chodzą w podkowach przedwojennych, w podkowach zrobionych z pocisków

artyleryjskich, z rozbitych niemieckich czołgów. Jak tak dalej pójdzie, z powrotem będzie się
budowało stodoły na drewnianych kołkach, a ziemię orało sochą wystruganą z dębowego

odziomka. Tu i ówdzie słyszy się również, że z przydrożnych pól, spod lasków, z morenowych
pagórków powyciąga się traktorami naszych świętych. Kościoły pozabija się deskami albo

przemieni w spichlerze. A kto uklęknie w polu, kto się przeżegna, tego będzie się pławić w
stawie, jak ongiś czarownice.

– Ludzie zawsze gadają niestworzone rzeczy. Czego to ludziska nie wymyślą. Nie dalej jak rok
temu powiadali, że do wsi przyjedzie wojsko i będzie wszystkich chłopów, poczynając od

piętnastoletnich wyrostków aż do siedemdziesięcioletnich starców, szczepić specjalnymi
zastrzykami. Tych, którym ręce zazielenia się jak majowa trawa, wywiezie się do obozów na

specjalne przeszkolenie. Mówiło się też, że do każdej wsi sprowadzi się coś w rodzaju
ulepszonych pręgierzy, taką automatyczną maszynę przypominającą kije samobije, żeby

grzmociła opornych, nie wywiązujących się z obowiązkowych dostaw, słuchających po nocy
zakazanego radia.

150

background image

– Co prawda, to prawda, różne różności ludziska pletli. Ale ty nam powiedz, jak z tym polem

będzie. Zaorzą?
– A chociażby zaorali? Jeszcze przed wojną, w czasie wojny sami mówiliście, że trzeba coś

zrobić z tymi gawronimi poletkami, tymi miedzami nabrzmiałymi jak żylaki na nogach, z tymi
polnymi dróżkami rozjechanymi w tysięczne koleiny, zalanymi na wiosnę wodą po kolana.

– A jakżeby inaczej. Pewnie że mówiliśmy. Ale o kołchozach nikt nawet nie wspomniał.
Parcelacja dworów, komasacja gruntów, o tym myśleliśmy. Owszem, byli również tacy, co w

świecie bywali, w szkołach się uczyli, oni o spółdzielniach z nami rozmawiali. Ale z dobrej woli
na wsi zakładanych, a nie na chybcika, na łapu-capu i bez kalkulacji, że tam jakoś będzie, jakoś

się ułoży.
Wracaliśmy z tych rozmów z naszymi ojcami zroszeni po kolana i przemarznięci, jakbyśmy z

lodowatej wody wyciągali niewód. Nad nami, od widnokresu do widnokresu, rozlewała się
Mleczna Droga, jakby wszystko mleko wydojone z wieczora wylano na niebo. Za tą drogą,

skrzypiąc, jechał Wielki Wóz. Wydawało się nam, że psy naszczekujące we wsi, piejące po raz
pierwszy koguty, czochrające się o drewniane przepierzenia krowy, podzwaniające werblikami

konie drzemiące nad żłobami zasypanymi sieczką i słodkim sianem, dawno odeszły od nas i
mieszkają w zwierzęcych, im tylko znanych niebiosach. Idąc ramię w ramię z naszymi ojcami,

czuliśmy ich ciepło przypominające uchyloną stajnię czy też chlebowy piec, z którego przed
chwilą wyciągnięto pocioskiem chleby.

To oni w kłoszącym się polu, w wiosennym lesie pokazali nam gniazdo raniuszka uwite z
mchu, pajęczyn i drobniutkiego włosia, wyścielone zajęczym puchem. Oni też, ukryci za

jałowcem, kazali nam patrzeć na dłuższego od ramienia zaskrońca wyłażącego z własnej skóry,
na rozgrzebane gniazdo chomika pełne rozmaitego zboża znoszonego do oddzielnych

ziemnych przegródek, na rybę wyciągniętą z wody, miotającą się na piasku, póki nie zastygła
jak kawałek lodu, na cielącą się krowę zapierającą się racicami w dylinę.

Oni też pierwsi oddali w nasze ręce zakrzywiony nóż ostrzony na brusku, żebyśmy wystrugali
pierwszy ząb do grabi, stylisko do motyki, orczyk. Nauczyli nas, jak zszywać dratwą

rozlatujące się chomąto, zalać żywicą lub smołą pęknięte aż do mięsa końskie kopyto,
smarować fiśtronem ośki wozu, zaprzęgać konia do dyszla, układać snopki na drabiniastym

wozie, pawęzić siano, trzymać cepigi tak, żeby ręce nie grabiały z wysiłku, nie bielały, żeby nas
nie miotało po całym polu.

A gdy już to wszystko umieliśmy, gdy zgrzeblony koń nie chwytał nas zębami za pośladki, a
krowa nie smajdała ugnojonym chwostem po twarzy, wyprowadzili nas na zaorane pole

prawie skrzydlate od gawronów, przewiązali przez ramię zgrzebną płachtę z paroma miarkami
zboża i ustawili za wiatrem. Krok za krokiem szliśmy po zaoranym polu wsiewając rytmicznie,

garść po garści, zboże. A po kilku dniach przychodziliśmy na to pole z ojcami, żeby rozgrzebać
zaparzoną ziemię i zobaczyć, jak pęka ziarno, jak wybija się z niego biały kiełek. Po tygodniu,

po dwóch, całe pole, czarne do tej pory, iskrzyło się od czerwonych kiełków, od kropelek rosy
osiadłej na kiełkach, w których, gdy się im dobrze przyjrzeć, odbijał się śpiewający skowronek,

wiszący nieruchomo jak jastrząb, czy też większy od jastrzębia pierzasty obłok.
I aż do progu domu, do uchylonych drzwiczek w stodole szliśmy obok nich w milczeniu.

Czasem tylko zapominaliśmy, że nie idziemy z matkami, że mamy ochotę przytulić się do nich,
pogłaskać po rękach. Ale to przecież oni kołysali nas na kolanach, podrzucali do powały, do

jabłonkowych koron. Teraz na pewno czuliby się urażeni naszym mazgajstwem.
Przystawaliśmy jeno na chwilę pod sadem czy na ganku, żeby posłuchać, jak nowo narodzone

cielę ssie wystający ze żłobu sęk, jak za dzikim bzem rosnącym na zdechłym psie bije w coraz
głośniejszy dzwon przepiórka, jak nów białym ostrzem wbija się w szopę rozsadzoną przez

czerwoną koniczynę. Po czym mówiliśmy sobie dobranoc i rozchodziliśmy się: ojcowie do
domu, a my do parnej stodoły.

Kokosząc się w naszeptującym sianie, przesypanym czarną solą, słuchaliśmy, jak ze strzechy z
wrośniętymi w nią gałęziami starych jabłonek kapie kropla po kropli bujna rosa, jak w

sąsiednim zapolu popiskują polne myszy tnąc na sieczkę co tylko zwiezione zboże. A gdy już
ułożyliśmy się w dołku wygniecionym w sianie, gdy nie drgnęło ani jedno połamane źdźbło,

patrzyliśmy w dziury powydzierane w strzesze przez wiatr. Przebijało się przez nie światło, jak
gołębica ulatująca w niebiosa z głównego ołtarza. Wreszcie zasypialiśmy, widząc noc w noc

zielone morze.
Dopiero w parę tygodni po przyjeździe do Tarnowa zebraliśmy się u Janka i omówiliśmy nasze

notatki. Wtedy też, odwiedzając naszą trójkę siedzącą w więzieniu, dowiedzieliśmy się, że za
parę tygodni wypuszczą ich na wolność. W wyznaczony dzień czekaliśmy na nich przed

więzienną bramą. Koło południa wyszli stamtąd w za krótkich ubraniach, w butach ledwie

151

background image

wbitych na rozrośnięte stopy, w wyświechtanych kurtkach z wojskowych koców. Wprost

sprzed więzienia udaliśmy się całą dwunastką, pierwszy raz w życiu, do kawiarni przy
Krakowskiej. I wysupłując z kieszeni po dwadzieścia, po pięćdziesiąt złotych zamówiliśmy

butelkę wina. Trącając się kieliszkami, piliśmy drobnymi łykami wino przypominające dębową
korę.

Z kawiarni całą dwunastką poszliśmy do Janka. Jego staruszki akurat nie było w domu. Janek
wyciągnął z szafki ledwie napoczęty bochenek chleba, podsuszony serek i osełkę masła. Z

kuferka wyjął półlitrówkę z bimbrem. Położył to wszystko na gołym stole, na którym pośrodku
leżała Biblia rozwarta na Księdze psalmów. Antoś biorąc Biblię do ręki przeczytał na głos dwa

pierwsze wersety ze 103 psalmu: „Który czynisz, że siano rośnie bydłu: a zioła na posługę
człowieczą, abyś wywiódł chleb z ziemie: A wino rozweseliło serce człowiecze; aby uweselił

oblicze oliwą, a chleb serce człowiecze potwierdził”.
Roześmieliśmy się wszyscy słysząc te słowa, jakby dla nas przeznaczone, i jęliśmy kroić chleb i

ser. Pierwsze trzy kieliszki wypili nasi więźniowie: Władek, Stach i Stefan. Dopiero po nich piła
pozostała dziewiątka. Ostatni, jako gospodarz, pił Janek. Podnosząc cięty w grubym szkle

kieliszek i patrząc na nas przez iskrzący się w słońcu bimber, rzekł:
– W wasze ręce, Władku, Stachu i Stefanie. Mam nadzieję, że tam, w więzieniu, wiele spraw

przemyśleliście. Wspominaliśmy was przez trzy lata, niemal codziennie rozmawialiśmy o was
będąc na Żuławach. Nie wiem, czy wiecie, czy Antoś wam o tym wspominał, ale ja z nim nie

we wszystkim się zgadzam. Uważam, że człowiek rozsądny nie powinien się zamykać za
murami, żeby szukać Boga i rozmawiać z nim po nocach. Wiemy wszyscy, że marzą o tym

nasze matki, że sprzedałyby ostatnią ćwiartkę pola, krowę, sznur prawdziwych korali, że co
niedziela leżałyby krzyżem w kościele, szły na kolanach do miejsc świętych, bylebyśmy

wszyscy przywdziali sutanny. Ale przecież seminarium, kościół i plebania to rzecz gorsza niż
więzienie. Nie wolno się wam tam zamykać z dobrej woli, marnować wiedzy, trwonić sił. To

jakbyście żywcem zakopali się po szyję w ziemi, byle tylko ludziom nie spojrzeć w oczy, jakby
wam przekręcono głowę do tyłu, żebyście nie widzieli, jak płodzą się ludzie i jak umierają.

– Widzisz, Janku – rzekł Stefek – tu nie o wiedzę chodzi, o jej marnowanie. Wiem, co myślisz o
naszych wikarych, nawet o proboszczu. Może my będziemy inni. Nie powiem, że święci, ale nie

zaprzemy się, jak święty Piotr Chrystusa, naszych wsi. Tam, w więzieniu, myśleliśmy o tym.
Nie o wiarę chodzi i duszy zbawienie, chociaż to rzecz pierwsza. Raczej o porządek, o taki

stosunek do wiernych w parafii, żeby być im bratem i siostrą, i ojcem, żeby z nich nie zdzierać
ostatniej koszuli.

– Na początku wszyscy tak mówicie. To są wasze mrzonki, senne przywidzenia. Kościół, wasi
przełożeni na to nie pozwolą. A jeśli nawet na szczyptę ustąpią, rozpieszczą was do imentu

wasze matki, tercjarki i tercjarze, znosząc wam pierzynki uszykowane z puchu, pieczone
koguty, buchty i kołacze, słoiki konfitur, kosze pełne jabłek. A i proboszcz, jak na parafię

przyjdziecie, będzie was pilnował. Nie ochrzcicie dziecka i nie dacie ślubu, mszy nie
odprawicie, a nawet pogrzebu, żeby nie wziąć forsy, żeby na plebanii z niej się nie rozliczyć.

– Ciągle mówisz o nas, a może tak o sobie coś byś nam powiedział. Ty też, jak dorośniesz,
będziesz decydował, w jakiś sposób rządził. Może w szkole, w szpitalu, w sądzie, a może w

urzędzie. I podobnie jak my, będziesz się rozliczał przed własnym sumieniem.
– Pewnie, że się będę rozliczał. A jeśli kiedykolwiek moje sumienie spoci się ze strachu, zadrży i

struchleje, żem się sprzeniewierzył mojej wsi i ojcom, bądź pewny, Władku, że nie będę płakał,
modlił się na klęczkach, biczował po nocach, tylko skończę z sobą na pierwszej gałęzi.

– Dajcie pokój tym rozmowom, chłopcy. Sumienie, Janku, to rzecz delikatna. Głosik ma jak
myszka, świeci jak robaczek świętojański, jak bagienny ognik, jak kropelka rosy wisząca na

źdźble. Nawet się nie spostrzeżesz, kiedy to sumienie przekłują ci szpilką, rozdepczą buciorem,
paznokciem rozgniotą. I okiem nie mrugniesz, rzęsa ci nie zadrży, gdy ci inne, trochę grubsze

na to miejsce wsadza i jeszcze ci wmówią, że to właśnie twoje, czyste jako kryształ. Zapytasz się
tego obcego sumienia siedzącego w tobie, czy jesteś w porządku, a ono ci z uśmiechem

przytaknie. Po radę światłą do tego się udasz, gdy ci przyjdzie rozwikłać rzecz ważną, ponad
twoje siły, a ono ci szepnie, żeś jest najmądrzejszy. Zadrżysz pewnej nocy, żeś wiarę utracił, a

ono ci na głowę kładzie cierniową koronę, aureolą złotą twe skronie otacza.
Słuchaliśmy Romka krusząc w palcach chleb. Mieliśmy żal do Janka, że zaczął tę całą rozmowę,

i to akurat wtedy, gdy Władek, Stach i Stefek wrócili z więzienia. Żeby więcej nie myśleć o tym,
nuciliśmy weselne przyśpiewki. Po przyśpiewkach przyszły dziadowskie pieśni odpustowe, a

w końcu już na całe gardło śpiewano Jędrusiowskie piosenki.
Na drugi dzień po tym spotkaniu u Janka trzej więźniowie ostrzyżeni do gołej pały,

wychudzeni wyjechali na wieś. Zabierając z sobą książki z czwartej klasy mieli się

152

background image

przygotowywać do przyszłorocznego egzaminu. Również my całymi dniami przesiadywaliśmy

nad zapisanymi zeszytami, nad postrzępionymi książkami, szykując się powoli do matury.
Początkowo dzień w dzień po obiedzie zbieraliśmy się u Janka i przerabialiśmy gruntownie, od

pierwszej klasy poczynając, matematykę, biologię, fizykę i literaturę. Od pierwszych śniegów,
gdy staruszka przestała wychodzić do sąsiadek i całymi dniami przesiadywała w domu

śpiewając psalmy, czytając na głos całe stronice Biblii, przenieśliśmy się do naszej bursy.
Ucząc się całymi dniami i nocami, zapomnieliśmy prawie, jak wygląda miasto. Nie bardzo

zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest zima. Kilku z nas po przełknięciu śniadania wybiegło
na ulicę w butach wdzianych na przyboś, w przyciasnych ubrankach. W marcu, kiedy z ulic

zeszły śniegi, poszliśmy całą dziewiątką do krawca. Pierwszy raz szyliśmy sobie garnitury z
prążkowanej czarnej wełny. Na tandecie kupiliśmy białe koszule i krawaty.

Zapominając o naszej wsi, nie mogąc sobie nawet we śnie przypomnieć, jak wyglądają nasze
domy z jabłonką nad studnią, ze strzechą porośniętą kożuchami mchu, z krasulą po raz

pierwszy wyprowadzoną ze stajni na koniczynę, szykowaliśmy się do matury. Ubrani w czarne
garnitury zapięte na ostatni guzik, w białe koszule z szerokim kołnierzem i mankietami

spiętymi spinkami, z zaciśniętą aż do bólu na szyi krawatką, w ciasnych półbutach, ledwie
wbitych na stopy, szliśmy przez miasto na pierwszy pisemny egzamin.

Chodziliśmy na egzaminy przez tydzień. Nie bardzo pamiętaliśmy, jak wyglądały arkusze
kancelaryjnego papieru, jakie zadawano nam pytania. Dopiero po kilku dniach, gdy ogłoszono

wyniki egzaminów i okazało się, że wszyscy otrzymaliśmy świadectwa dojrzałości, skakaliśmy
z radości, ściskali się, walili po plecach, aż dudniało. Pierwszy też raz od roku całą dziewiątką

pobiegliśmy do pobliskiego parku. Zdziwił nas przekwitający już turecki bez i pączki
kasztanów pękające wprost na naszych oczach.

Dziwiły nas, gdyśmy się przeglądali w lustrze, wychudzone twarze ledwie obsypane golonym
raz w tygodniu puszkiem, spiczaste ramiona, wąskie dłonie, z których jeszcze nie zeszły

odgniaty z Żuław, przycięte krótko czupryny czesane na bok lub do góry, oczy ciągle
zaczerwienione od ślęczenia nad książkami. Teraz, gdy siedzieliśmy na trawie, gdy przed nami

uwijał się kos, a na pobliskim świerku widać było wyraźnie żółte świeczki tegorocznych
gałązek, nie byliśmy pewni, czy znamy na pamięć tabliczkę mnożenia, czym się różnią Treny od
Pieśni,

czy ziemia kręci się wokół słońca, czy też słońce stoi w niebiosach jak pszeniczny stóg,

dlaczego człowiek wyszedł z morza, a został tam wieloryb. Wiedza ta, zbierana cierpliwie

prawie przez pięć lat, była nikła jak piórko trawy.
Pierwszy też raz w życiu dziwiliśmy się, że może ona być potrzebna, a nawet użyteczna.

Przecież z niej nie wzejdzie ani jedno źdźbło, ani jeden motyl grochu, przy jej pomocy nie ocieli
się krowa, nie wylęgnie się chociażby zakurdewiale kurczę. Wiedza ta, choćbyś grzebał w niej

przez miesiąc, nic ci nie pomoże przy poszyciu strzechy i grodzeniu płotu. Ślepa jest ta wiedza i
bardziej bezradna od kreta wygrzebanego kijem z ziemi, od psich szczeniąt wybranych z

gniazda do kapelusza, od nowo narodzonego źrebięcia, które ledwie oderwało się od
pępowiny, wyplątało się z łożyska, jeszcze mokre jak bazie na wiosnę, a już wstające na cztery

kopytka, szukające pyskiem twardego jak kamień wymienia, już rżące radośnie, unoszące ogon,
puszczające wiatry.

Wtedy też pierwszy raz pomyśleliśmy sobie, że może dlatego z tej bezradnej wiedzy rodzą się
panowie. Bo jakże inaczej mogliby się rodzić, gdyby umieli orać ziemię, kosić zboże, poszyć

kitkami stodołę, zrobić z klepek ćwierć na zboże i beczkę na kapustę, odrywać od pępowiny jak
różańcowe paciorki prosiaki, gdyby umieli przypłacić do basów, zaśpiewać i do polki

wskoczyć, gdyby wiedzieli, jakie onuce dobre są na upal, a jakie na zimę, czemu groch
tyczkowy rodzi się na schwał, gdy pioruny w ziemię biją, a jest pusto w strąkach, gdy lato bez

burzy.
Wiedzieliśmy już, że nigdy nie odpowiemy Niewidce na postawione przez nią pytania, nie

wyjaśnimy jej spraw dziejących się na niebie i ziemi, że nie przyjdziemy do niej którejś
niedzieli, aby uleczyć jej oślepłe oczy, że nie wyrównamy nóg Kulasce, nie wyjmiemy

pomylonym drewnianych młynów z głowy. Nagle ujrzeliśmy siebie siedzących za biurkami
pełnymi papieru, kałamarzy z atramentem, wpisujących w rachunkowe księgi ciągnące się jak

odradzający się wiecznie tasiemiec cyferki, stojących na trybunie zbitej z desek, międlących
jęzorem nigdy nie przełknięty wiecheć słów, otwierających na ambonie jedne i te same bramy

piekieł i niebios.
Pomyśleliśmy też wtedy, że ta wiedza zdobywana przez nas w ciągu pięciu lat jest wiedzą

drobniejszą od ziarnka maku. Pocieszaliśmy się tylko tym, że na uniwersytecie będzie ona inna.
Przymykając oczy widzieliśmy siebie w Krakowie, jak siedzimy w ławkach i słuchamy

wykładów sławnych profesorów i mężów uczonych. Ale pod powieką zamiast ksiąg

153

background image

rozlicznych zieleniła się trawa, po której skakał kos zbierający żuki i wyłażące z ziemi na deszcz

dżdżownice.
Jeszcze tego dnia, po zapakowaniu książek, zeszytów i wszystkich maneli, wsiedliśmy do

pociągu i wyjechaliśmy do domu. Wieś cała w przekwitających sadach, w zbożach kłoszących
się od dawna czekała na nas z osełką masła na talerzu, z co tylko wyjętym z pieca bochenkiem

chleba. Jedliśmy ten chleb smarowany na sztych masłem, jedliśmy powoli, siedząc przy
uchylonym oknie, pod obrazami świętymi, przed naszymi ojcami uśmiechającymi się jak nigdy

dotąd, zaglądającymi co chwila w nasze wypłoszone oczy. I nawet nie bardzo było wiadomo,
dlaczego się tak uśmiechają. Może dlatego, że widzieli w nas jakąś cząstkę siebie, ale przecież

inną, której udało się uciec od wideł, od gnoju, od roboty nieustannej w polu i w stodole, kogoś
prawie miastowego, spory kawał pana, a może dlatego, że już skończyło się to wożenie

chlebów i osełek masła, podsuszonych serków i woreczków z mąką, szycie cieńszych koszul i
śwarniejszych butów, supłania pieniędzy ze schowka w komorze, a może dlatego, że

spodziewali się godnego urzędu i większego grosza słanego im z miasta. A może uśmiechali się
do nas tylko z litości widząc, jacyśmy koślawi i niby to do nich z postury podobni, a od

wewnątrz cali na obrazę boską i obrazę ludzką.
14
Po raz pierwszy po przyjeździe do domu na wakacje nie pozwolono nam wypasać krów na

żółtych od mleczu łąkach, w przydrożnych rowach podbitych wiosenną trawą, w wiklinie
pachnącej pobliskim Dunajcem, gęstym od łososi idących na tarło i od ławic rybiego

drobiarstwa miotającego się w wodzie jak garście wiklinowych liści. Zabroniono nam jeździć
oklep na koniach na podleśne łąki. Wyjąwszy koniom werbliki z pysków, puszczało się je o

zmroku w kwaśną trawę zalaną rosą, zapalało ognisko i słuchało, jak tną jakby łupanymi z
piaskowca zębami wysoką trawę, jak podnoszą drabiniaste łby i rżą donośnie, ilekroć obłok

wchodził na miesiączek, jak w pobliskim lesie kapie z liścia na liść, ze szpilki na szpilkę
czerwcowa cisza. Po tygodniu takiego wypasania na wiosennej łące dychawiczne konie, okryte

litościwie wyliniałą skórą, z kopytami popękanymi do żywego mięsa, prychały nozdrzami,
wierzgały w wygwieżdżone niebo i podnosząc wysoko wyzgrzeblone ogony próbowały

galopować do śniącego się im po nocach królewskiego boju.
Tej wiosny wyrwano nam też z rąk płużek, gdy chcieliśmy oborywać ziemniaki i kukurydzę.

Dostaliśmy po łapach, gdy z szopy wyjęliśmy wyostrzone motyki, żeby ociupywać pastewne i
cukrowe buraki. Jak z laski pozwolono nam na sadzenie tytoniu, podlewanie go wygrzaną na

słońcu wodą i przykrywanie przed nocnymi chłodami gazetami pociętymi na równe kwadraty.
Z powodu tych gazet mieliśmy sporo kłopotów z Józkiem Prymistą. Przejeżdżając o zmierzchu

na rowerze przez naszą wieś, zsiadł z siodełka, wszedł w ledwie ocieniający ziemię tytoń
przykryty kawałkami gazet i jął z czułością zdejmować te kwadraty, na których widniała postać

wiecznie uśmiechniętego wodza palącego wiecznie rozjarzoną fajeczkę, zapatrzonego wiecznie
przymrużonymi oczami w wiosenną dal. Chowając z czułością pocięte portrety pierwszego

chorążego i generalissimusa, zwrócił się do Romka w te słowa:
– Świętą postać wodza naszego bezcześcisz, huncwocie.

– Przecież to gazeta, wujku.
– Ale na niej jest jego oblicze jaśniejsze od słońca.

– Nie wszystkim to słońce jednakowo świeci.
– Pewnie że nie wszystkim. Jednym w głowie rozjaśnia, a drugich poraża. Jednych prowadzi do

boju, a drugich w mysiej norze zabija. I ciebie zabije, w proch cię zetrze, pędraku, jeśli będziesz
nożem godził w wodza naszego wiecznego.

– Nie pomyślałem o tym, wujku. A poza tym zobaczcie sami. On, wódz, ojciec najpierwszy i
jedyny ludów uciśnionych, jest na tym zdjęciu z fajeczką. To kładąc jego portret na tytoniu, na

przedniej machorce, chciałem go ugościć w imieniu moim, waszym i całej wsi naszej.
Całymi dniami wylegiwaliśmy się w przekwitających sadach, przyglądając się rojeniu pszczół

w ulach stojących za stodołą, brykaniu na pobliskiej białej koniczynie nowo narodzonych
źrebiąt i koźląt. Jak nigdy dotąd ciekawiły nas gonitwy ptasie po sadzie. Nie mogliśmy się dość

napatrzeć wróblom, sikorkom, piegżom, trznadlom i kowalikom skaczącym z gałązki na
gałązkę, z liścia na liść za gąsienicami, za drobnymi muszkami przyklejonymi do wilgotnych

gałązek. Pociągając nozdrzami, jak pierwszy raz wyprowadzone z budy szczenięta, czuliśmy
rozgrzaną na upale ziemię, dziki bez pachnący spoconym zwierzęciem, chrzan rosnący pod

nim, szerokie liście łopuchów i prawie okrągłe liście podbiału pokazujące przy najmniejszym
podmuchu podszewkę z białego jedwabiu.

Za podbiałem, koło jabłonek, między krzewami agrestu, porzeczek i malin buzował coraz
wyższy ogień jadowitej pokrzywy. Ale trafiała się również pokrzywa biała. Z jej kwiatów

154

background image

suszonych w przetaku na słońcu piliśmy przez cały czas wojny zielony wywar dobry na

suchoty, na głęboki jak studnia kaszel. Między jadowitą pokrzywę wchodziły po jednej, po
dwie jarzębiate kokoszki. Ukryte w niej, siadały w gnieździe wygrzebanym w ziemi,

pogdakując z wysiłku, przymykając białe powieki z boleści i wygniatały z siebie pierwsze,
bielsze od kamienia jajka. Czekaliśmy na nie do południa. Jeszcze ciepłe, ze śladami krwi na

skorupce, wygrzebywaliśmy tykami z pokrzyw i nadtłukując o jabłonkę, spijaliśmy z
okruszyną soli przyniesionej z kuchni.

Czasem tylko wchodziliśmy pod sad z książką. Zadziwiające, że wszystkie one, i te mówiące o
Stwórcy, i te wedle naszych matek bezbożne, symbol życia widziały w jajku. Z tą tylko różnicą,

że dla jednych jajko było symbolem wieczności, a dla innych życia doczesnego. Dla nas,
widzących, jak kokoszki wchodzą pod dziki bez, oglądających wyłażące spod kwoki kurczęta

pomykające w kukurydzę, w ziemniaki, w kłoszące się zboże, gdy na niebie zjawił się cień
jastrzębia, sroki, gawrona, jajko było symbolem wsi rodzącej się w opłotkach, umierającej na

drewnianym łóżku zbitym z paru desek, zaścielonym snopkiem słomy, wsi wywożonej furką
zaprzężoną w chudego konika za kościół w rozkopany do iłu piasek.

Po dwóch tygodniach tego wylegiwania się pod sadami, spijania jajek, zjadania pełnych misek
pierogów z twarogiem, z jagodami, pączków pieczonych na maśle, naleśników z drożdżowego

ciasta, grubych pajd chleba smarowanego masłem, posypywanego cukrem, polewanego gęstą
jak smoła śmietaną, wygładziły się nam zapadnięte policzki, zaokrągliły spiczaste podbródki, a

mięśnie pod koszulą, utajone do tej pory, chodziły jak wrzeciona przy najmniejszym ruchu.
Wreszcie spod gryczanego puchu na policzkach sypnął się nam złoty i czarny zarost. Teraz co

drugi dzień, ostrząc ojcowską brzytwę na pasku od spodni, goliliśmy się przeglądając się w
lusterkach kupionych na odpuście, a gdy takich nie było, przyklękaliśmy nad wiadrami

studziennej wody. Coraz częściej po nocach śniły się nam nasze rówieśnice kąpiące się nago w
Dunajcu, popiskujące z uciechy, zakrywające rękami piersi i to najtajniejsze ziarno pszenicy.

Budziliśmy się w zeszłorocznym sianie zwiezionym na stryszki szop i do stodół gorętsi od
chlebowego pieca, od źróbka pędzącego w zaślepieniu po nie koszonej łące i jeszcze dobrą

zdrowaśkę po przebudzeniu ściskaliśmy mokrą od westchnień poduszkę. Wyskakiwaliśmy
spod pierzyn, spod derek przesyconych końskim potem i prawie nadzy biegliśmy do

drewnianego koryta służącego do pojenia bydła. W zimnej studziennej wodzie myliśmy się
prychając jak wrzucone do rzeki psy. Wówczas nasze rówieśnice zamknięte pod powiekami,

zasłaniające swoją nagość czerwonymi od zadrapań rękami, uciekały pod sad, a z sadu w pola
wstępujące na rozgrzanym powietrzu w wiosenne niebiosa.

Nie mając co robić, razem z naszymi rówieśnikami ze wsi, którym nie udało się wyrwać z
ojcowskiej garści, wyrównaliśmy spory kawałek zrytego przez krety błonia nad Dunajcem. Od

południa grywaliśmy na nim w piłkę nożną i w siatkówkę. A w każdą niedzielę rozgrywaliśmy
mecz z chłopakami sąsiednich wsi. Na te mecze schodziła się cała nasza wieś. Siadając na

trawiastym wale krzyczała wniebogłosy, popiskiwała z uciechy, waliła się pięściami po plecach,
gdy kropnęliśmy gola. Zdarzało się, że w te niedzielne popołudnia przychodziła na wał nasza

kapela z harmonią, z trąbką i ze skrzypcami. Przygrywała nam przez cały mecz, a ledwie
ostatnia piłka lecąca przez zachodzące słońce śmigała w wiklinę, zaczynała się wprost na trawie

zabawa. Tańczyli wszyscy, poczynając od wyrostków, a kończąc na staruszkach z trzęsącą się
głową. Którejś niedzieli wciągnięto do zabawy nawet Niewidkę. Wyprostowana jak jaworowe

drzewko, z odrzuconą do tyłu głową, prawie nie dotykając stopami kępek traw, kręciła się w
polce, wskakiwała w sztajerka. A my wtuleni w rówieśnice jak w jęczmienny stóg tańczyliśmy

naszeptując w ich uszy nigdy nie słyszane słowa.
Dopiero pod koniec czerwca przestaliśmy się wylegiwać pod sadami. Od dawna szykowaliśmy

się na dwudniową wycieczkę poza Wisłę. Tam bowiem, w jamie wygrzebanej w lessowej ziemi,
żył i nauczał pustelnik, eremita święty Andrzej Świerad. Tamtędy, po wysokim brzegu,

widocznym od nas przez wiklinę, przez dębowy las, galopowali na włochatych konikach
Awarowie. Do tej pory, gdy wyjdzie się o brzasku nad Dunajec, słyszy się krzyk ścinanych

mieczem mężczyzn, jęk przywiązywanych do końskich ogonów kobiet, gulgoczący płacz dzieci
wrzucanych z wysokiego brzegu do burej wody Wisły.

Tam też do wiślańskiego „księcia silnego wielce” przywędrowali którejś jutrzni mężowie dwaj
w szaty białe ubrani. Jednemu na imię było Cyryl, a drugiemu Metody. Przynieśli z sobą księgę

zapisaną literą cudaczną, jakby z traw połamanych ułożoną. A z każdej litery szło światło i w
świetle tym objawiał się anioł, a za aniołem Bóg, a za Bogiem czyjeś westchnienie nie do pojęcia.

A książę wielki i silny wielce, słysząc to westchnienie, zdjął krótki miecz z karków klęczących
apostołów i z ludem swoim wstąpił w rzekę Wisłę szeroką, i stojąc w niej widział, jak w jego

skudloną głowę wstępuje gołębica, jak grucha w nim, w jego piersi włochatej. I ten obraz też

155

background image

widać, zwłaszcza wtedy, gdy wyjdzie się o zmierzchu, gdy patrzy się w śreżogę sypiącą się w

trawę, w białe topole, w czerwoną od wiatru wiklinę.
Tamtędy, po wysokim nadwiślańskim brzegu, jeździł Kazimierz Wielki, król chłopski,

zakładając miasteczka, spoglądając na naszą dolinę porośniętą borem, czarną od jagód,
porykujących turów, niedźwiedzi próbujących wspinać się do dziupli ociekających

spadziowym miodem. Przygląda się król zadziwiony tym niedźwiedziom siedzącym na
drzewie, oblizującym włochate łapy z włochatego miodu pełnego woskowiny i brzęczących

pszczół, i nadziwić się nie może. A gdy niedźwiedzie te, widząc zadziwienie królewskie, z
drzew pośpiesznie schodzą i na dwóch łapach idą niosąc w dwóch wyciągniętych przed siebie

plastry miodu i przed królem w pokłonie składają, czapka z czaplim piórem na głowie
królewskiej się podnosi i brew czarna drga jako jaskółka. A dworzanie się śmieją i królowi

tłumaczą, że to nie niedźwiedzie, jeno kmiecie jego udający gościnne zwierzęta.
Za tą Wisłą nie tak dawno mieszkał car chadzający w stumilowych butach, żyjący wiecznie, bo

jadający car-ziele, a którego drzemka przemieniała się w szarych sołdatów przypominających
stado przepiórek, a sen w sotnie kozaków pstrych jak gile obsiadające w grudniu uschnięte

osty. Na tego cara, w butach jeszcze większych, szedł żabojad mały, tak w pierogu ukryty, że
nie było widać ani jego ostróg jak krogulcze dzioby, ani jego szabli, ani jego armii

przypominającej siadające na śniegu wrony i gawrony. Szedł na tego cara i kłuł go pod żebra, i
pięścią w łeb walił, a car jeno piszczał krwawiąc jak odyniec i jadł pełną garścią to swoje car-

ziele, żeby z niego jucha i dech wszelki nie uszedł, żeby dojść w ostępy ruskie i sybirskie, żeby
tam odpocząć i na żabojada rzucić śnieg i mróz, i bielszą od śniegu i kruchszą od mrozu śmierć

swoją – kostuchę.
A gdy car z ostępów ruskich i sybirskich wrócił na tę ziemię i wszedł w nią jak perz na sto sążni

w głąb, i zaczernił się po stokroć jak tarnina pod jesień, wyszli przeciw niemu nasi ludzie z
dworków. Z szabelką, z dwururką, jak na polowanie ludzie nasi wyszli. Ale on ich pięścią i

podkutym butem, ale on ich sznurem, żelaznym niewodem, ale on na Sybir w pośpiesznych
kibitkach wywiózł naszych ludzi. I oni tam śniegi sochami orali i w te śniegi piasek niby ziarno

siali. A car w stumilowych butach jedząc car-ziele patrzył na ten siew i tak dogadywał:
– Riebionki, sobaczki, głupyje Poliaczki, piesok w śniegi sieli, budu piesok jeli. Otczizna kak

ptica, biełaja diewica, Sybir mat’ rodnaja, wasza smiert’ głupaja.
Tam wreszcie, ledwie las zaszył jelenia niosącego między rogami pośmiertny portret dziadka

Piłsudskiego, ledwie Rydz – Śmigły z ostatnim guzikiem w zaciśniętej pięści uciekł do
Rumunii, wyroili się Jędrusie.

W tamte strony ciągnęło nas od dawna. Ale nie chciało nam się wędrować piechotą. Teraz w
każdym domu był rower kupiony za kilka kilogramów tytoniu. Wsiadłszy którejś niedzieli na

wyprowadzone spod sadu rowery, pojechaliśmy całą dwunastką do dunajcowego ujścia.
Jechaliśmy po wale usypanym z ziemi, coraz wyższym w miarę zbliżania się do Wisły. Tysiące

pasikoników cykało w trawie, w bielejących zbożach, jakby wszyscy nasi dziadkowie pogubili
przywiezione z Ameryki kieszonkowe zegarki. Przyglądaliśmy się z niedowierzaniem staremu

cmentarzowi za wałem, prawie nad samym Dunajcem. Nie pozostał po nim ani jeden
drewniany krzyż, ani jeden kopiec po mogile, wyjąwszy kamienny grobowiec pana ze dworu.

Kości, kosteczki, resztkę nie zetlałych w ziemi tybetek, szalówek, czarnych spódnic, butów
sznurowanych wysoko i tych najuboższych, zrobionych z brzozowej kory trupięgów zabrały

liczne powodzie. Wygładziły, zaniosły siwym i białym piaskiem cmentarz, wylizały go do
czysta. Rosła tu tylko wysoka po pas baśnica, czerwieniła się rokicina, w której od dawna

gnieździły się czarownice, drobne diabły, istoty gołym okiem niewidzialne, ale dokuczliwe we
śnie, w rozmarzeniu niedzielnym na progu domu. Zdarzało się, że nasi dziadkowie, ucapiwszy

taką dokuczliwą istotę kościstą ręką za kruchą szyję wijącą się jak piskorz, za rękę rozsypującą
się jak próchno, wołali wyrwani z drzemki: – A mam cię, psiaparo, psiajucho, prasmrodzie

obrzydły. A masz, a masz, ty ścierwo, ty gnoju. Jak to się przyczepił do żyły, do krwi, do tchu i
do duszy w tej krwi utajonej. A zgińże, przepadnij w pchle, we wszy i w gnidzie, i w mniejszej

od gnidy istotności wszelakiej!
Od naszych dziadków mocujących się o zmierzchu z siłą nieczystą wiedzieliśmy, że koło wału

za starym cmentarzem jest grodzisko Wiślan. Przez to grodzisko tuż przed wojną
poprowadzono wał ochronny. Ale z rozrytej ziemi oprócz paru szpilek z brązu nie wyjęto ani

jednej kosteczki. Wprawdzie dziadkowie nasi przysięgali, że po zdjęciu darni uleciał w niebo
ptak przypominający białego kruka i kwiląc rozpłynął się w powietrzu, ale trudno dać temu

wiarę, zważywszy, że każdy z naszych dziadków miał oczy przypominające zachodzące
dymem ślepia starego psa. Teraz grodzisko wyglądało jak stado drzemiących krów

porośniętych bujną trawą.

156

background image

Jeszcze bardziej od starego cmentarza i grodziska Wiślan ciekawiły nas okoliczne wsie i

przysiółki ciągnące się koło wału. Jakoż w tych wsiach aż do wojny starsi ludzie chodzili w
siermięgach, nosili długie, przycięte równo nad ramionami włosy. Do tych wsi przyjeżdżało się

zazwyczaj nocą, żeby odczarować z uroku chowaną w strzesze przycięta strzelbę, żeby kupić
specjalną maść zrobioną z jadowitych ziół utartych na proszek, zmieszanych z sadłem

wytopionym ze żmii, a służącą do smarowania progów stajni. Przez taki próg nie przeszła
żadna czarownica, nie przecisnęła się żadna niewidzialna istota skręcająca się jak padalec,

wijąca się jak piskorz. A jeśli nawet przeszła, gdy maść była źle roztarta na progu i w źle
wybranym czasie, gniła od podbrzusza i po kilku miesiącach rozsypywała się w próchno.

Można też tam było za grosz znaczniejszy zmówić sobie parobka do obicia znienawidzonego
sąsiada, podpalenia pełnej zboża stodoły, do przetrącenia nogi kradnącemu kury złodziejowi, a

nawet do zabicia czyhającego na spadek dalekiego krewniaka. Ileż to stalowych siekierek,
gnypów, bagnetów, majchrów wykutych z kawałka kosy wyjęto z rozłupanych czaszek, z

rozdartych boków, z uciętych szyi i wrzucono do Dunajca albo zawieszono jako wota w
okolicznych kościołach. Nasi ojcowie powiadali, że w tych wsiach mało kto znał pacierz

prawdziwy i mało kto chodził do spowiedzi, nawet wielkanocnej. A wystarczyło nocą przejść
się tamtędy, przystanąć koło pierwszego lepszego domu, żeby usłyszeć diabelskie pacierze

mówione z różańca zrobionego z wysuszonego na słońcu zaskrońca schwytanego tuż za łbem
w rozczapierzony w widełki patyk. Zdarzało się też, że z tych domów, przez zaparte drzwi, po

północy wychodzili ludzie bez twarzy, zwierzęta o siedmiu nogach, nigdy nie widziane ptaki
obciągnięte ludzką skórą, które ponoć karmiły się modlitwą wydziobywaną słowo po słowie z

truchlejących przedśmiertnie ust.
Do tych wsi zaglądało się rzadko. Czasem tylko, gdy zachorowało młodsze rodzeństwo,

wysyłano nas tam po pijawki, po ząbkowane ziele wyjęte z dna jeziora, po cierniste jak
Chrystusowa korona wodne orzechy, po butelkę dobrego na suchoty brzozowego soku

ściekającego z naciętego wiosną drzewa. Baliśmy się tych wsi. O nich najczęściej mówił z
ambony nasz Kanonik przed każdą spowiedzią wielkanocną. Twierdził, że można by stamtąd

jak diable łajno wywozić drabiniaste wozy śmiertelnych grzechów. Do tych wsi nie zapuszczali
się nigdy granatowi policjanci, chociaż na kołkach płotów suszyły się jawnie zajęcze skórki,

wyprawione skóry zdarte zimą z saren upolowanych na przygięte drzewko przywiązane
kółkiem z drutu do chojara. Na takie same drzewka w krwawe zapusty 1846 roku łapali

okoliczni chłopi przemykających się do Bochni okolicznych dziedziców.
Przeto chociaż męczyło nas pragnienie, choć języki przysychały nam do podniebienia, nie

zatrzymaliśmy się w żadnej z tych wsi. Naciskając mocniej na pedały jechaliśmy dalej, póki wał
dunajecki nie połączył się z wiślanym. Tylko z daleka, połykając oskomę widzieliśmy, jak w

przewiewnej wędzarni, zbudowanej z grodzonej z wikliny lasy, złocą się w jałowcowym dymie
wyciągnięte z zielonej toni dunajeckie łososie. Te same, które podawano na weselu w Panu
Tadeuszu.

Taki łosoś, wyciągnięty z wody, miał z jednego boku wyraźnie widoczny krzyż, a to

na znak, że w Wiśle Cyryl i Metody chrzcili księcia Wiślan, a po drugiej stronie wielobarwną

tęczę, a to na znak, że niebiosa chętnie piły z tej zielonej rzeki. Właśnie którejś wiosny, gdy
łososie jak nigdy dotąd parły całym dunajcowym korytem w górę rzeki, tam gdzie

wywędrował Andrzej Swierad, prawie bosą stopą po ich czarnych grzbietach przeszedł jak po
moście na drugą stronę pomylony Józek. Stąd też w jego opowiadaniu wzięła się ta ogromna

jak most święta ryba, która po śmierci wszystkich nas nakarmi.
Za wędzarnią, czując ciągle jałowcowy dym, zsiedliśmy z rowerów i przez wyższą od stodoły

wiklinę przedzieraliśmy się do pachnącej lessową ziemią Wisły. Gdy się nam wreszcie udało
dojść do trawiastego brzegu, naszym oczom ukazała się bura jak jastrząb rzeka.

Szliśmy jej brzegiem, spoglądając od czasu do czasu na stojący na wysokim brzegu barokowy
kościółek. Prawie senne wiślane zakole, po którym pływały wszystkie gęsi z miasteczka,

wciągane pod wodę przez dłuższe od wozu sumy, przypominało nam sny z dzieciństwa, w
których upierzone wody zrywały się nagle do lotu. Próbowaliśmy ulecieć za nimi, gdyż

spodziewaliśmy się, że zaniosą nas one w ledwie przeczuwane kraje, w nigdy nie widziane
góry lub nad morze. Do brzegu było przycumowanych kilka galarów, na które drucianymi

czerpakami wybierano żwir z wiślanego dna. Jak rzeźnicki nóż, którym cięło się buraczane
liście na kiszonkę, błysnął nam nagle dunajcowy nurt. Przebijał się przez burą wiślaną wodę,

nie mogąc się z nią połączyć, dokąd tylko sięgały nasze oczy.
W tym nigdy nie łączącym się z Wisłą dunajcowym nurcie, tryskającym w czasie przyboru wód

jak rozcięta tętnica, utopiono wziętych do niewoli własowców. Jako mali berbecie ukryci w
wiklinie widzieliśmy, jak nasi Jędrusie spychają ich żerdziami w głębinę, jak strzelają do nich ze

zrzutowych stenów. Woda czerwieniła się, wzdymała jak zielone wojskowe sukno i po chwili,

157

background image

wygładzona, cichła z ostatnim krzykiem, z ostatnią ręką wyciągniętą z nurtu. Tędy przez cały

czas okupacji szły do nas przenoszone w zanadrzu, przewożone w dętkach od roweru, w ulach
pszczelich pliki gazetek „Odwetu”.

Tędy też, przed pierwszą wojną, gdy Dunajec i Wisła były skute lodem, przeprowadzano do
Kongresówki galicyjskie konie i krowy. Żeby zatrzeć ślady na świeżo spadłym śniegu,

wkładano koniom i krowom stare buty. Zza Wisły za te konie i krowy przywożono ogromne
głowy cukru, bele czarnego sukna, zwoje boksowej skóry i zaszyte głęboko w kurtkach złote

pięciorublówki z wybitym na nich wizerunkiem cara Wszechrosji.
Wsparci na rowerach, czekaliśmy na łódkę odbijającą od promu. Wchodziliśmy na nią po

czterech. Zanim nas wszystkich przewieziono, zeszło sporo czasu. Powolutku, zapierając się
obcasami w osypujący się grunt, wchodziliśmy lessowym wąwozem do drewnianego

miasteczka. W wysokich brzegach tego wąwozu były wydrążone piwniczki obłożone
wapiennymi kamieniami. Przyglądając się im byliśmy święcie przekonani, że kilkaset lat temu

były to jamy eremitów, pustelników bożych. Ludzie opowiadali, że później, po wyjeździe
Andrzeja Świerada na Słowację, Tatarzy plądrujący te ziemie wrzucali do piwniczek ucięte

głowy mieszczan.
Opuściwszy wąwóz z dusznymi piwniczkami, weszliśmy na gliniasty rynek, po którym

przechadzały się kozy ogryzające akacjowe drzewka, w kałużach taplały się pochrząkujące
świnie i najspokojniej w świecie szczypały kępki trawy, całe w obłokach much, porykujące od

czasu do czasu krowy. Z narożnej knajpy prawie pod nasze nogi wykopnięto jakiegoś pijaka,
który zataczając się i wygrażając pięścią wołał, że jest Kazimierzem Wielkim i jeśli nie miarka

miodu, to na pewno należy mu się kufel piwa. Szliśmy między drewnianymi domami z
drzemiącymi na progu kotami, z psami przywiązanymi do żelaznych kółek wbitych w

przyciesie. Przed nami bielił się kamienny kościół kuszący nasze oczy od dzieciństwa.
Od staruszków wiedzieliśmy, że modrzewiowy kościółek został spalony przez Tatarów. Ale ten

kamienny zbudowano na starym, poświęconym jeszcze przez eremitów, miejscu. W kościele
było pusto. Pachniało stearyną ściekającą ze świec zatkniętych w lichtarze na wielkim ołtarzu,

wieńcami uwitymi z leśnego mchu zawieszonymi w prezbiterium, nie wywietrzonym ludzkim
potem, butwiejącymi ławkami zjadanymi przez korniki. Właśnie po jednej z tych ławek biegła

wypłoszona mysz, najwidoczniej wyjadająca ze szpary jakąś okruszynę chleba czy
przywleczonego ziarna. Może w niej pokutowała szara duszyczka Andrzeja Świerada,

Kazimierza Wielkiego, Powstańców, zabitych Jędrusiów?
Wychodząc z tego opustoszałego kościółka, w którym od lat modlili się złodzieje z naszych

stron, przeprowadzający krowy i konie, jałowe kobiety nie mogące się doczekać
pierworodnego, ojcobójcy i dzieciobójczynie, których nie dopadła policja, niedoszli wisielcy,

przyglądaliśmy się dzwonnicy pustej teraz, gdyż nie zdążono jeszcze kupić nowych dzwonów
w miejsce tych, które odcięli Niemcy. A podchodząc do kamiennego ogrodzenia patrzyliśmy na

naszą parafię. Za rozlaną szeroko Wisłą, za Dunajcem znikającym zakolami w wiklinie
migotały w słońcu nasze wsie. Antoś z czwórką kolegów szykujących się do seminarium

duchownego poklękali obok murku i zmówili modlitwę. Podnosząc się z klęczek któryś z nich
szepnął:

– Jak dobrze i lekko jest się tu modlić. Wystarczy wyciągnąć obydwie ręce, a człowiekowi się
wydaje, że całą naszą dolinę podnosi się do nieba jak hostię.

– Jak hostię, jak ciało zabitego eremity, powieszonego powstańca, rozstrzelanego Jędrusia –
dorzuciliśmy chóralnie.

Po czym wsiedliśmy na rowery i wkrótce znaleźliśmy się na szerokim gościńcu prowadzącym
do tej ziemi, która śniła się nam po nocach, do której tęskniliśmy od dziecka, na której, o czym

byliśmy święcie przekonani, zrodził się nasz Bóg i nasz król. On też, wycinając siekierą lasy,
jeździł po szerokim gościńcu i doglądał budowanych z cegły miasteczek, wodnych młynów

mielących pszenicę na weselne kołacze, królewskich garbarni wyprawiających skóry zdarte z
dzikiego i domowego zwierza na buty z cholewami, na ciżmy, na białe karty wszywane jedna

po drugiej do zdobionej roślinnie księgi. Cala zresztą okolica przypominała w czerwcowym
słońcu zieloną księgę pozszywaną z tysięcy wchodzących na pagórki pól, ze spadających w

wąwozy sadów. Tu i ówdzie zarośnięte trawą, zbutwiałe na deszczu stały przy drodze
Jędrusiowskie mogiłki z drewnianym krzyżem, prawie zapadające się w ziemię.

Przystawaliśmy przy tych mogiłach, próbując z deszczułki przybitej do sosnowego krzyża
odczytać zapisane kopiowym ołówkiem nazwisko, imię, datę śmierci zmytą przez deszcze. A

odchodząc wiedzieliśmy już, że to wszystko jedno, czy odczytamy z nich imię poległego
Jędrusia, powstańca czy królewskiego woja przeszytego tatarską strzałą, księcia Wiślan

pchniętego rohatyną pod żebra.

158

background image

Ujechawszy parę kilometrów, zsiedliśmy z rowerów w sosnowym lasku, żeby odpocząć i zjeść

drugie śniadanie. Pałaszując podwójne pajdy chleba posmarowanego masłem, obierając ze
skorupki jajka gotowane na twardo, wdychaliśmy przesycone żywicą i suchym mchem

powietrze. Gdzieś za laskiem dzwoniła z zbożu przepiórka, nawoływały się coraz głośniej
kuropatwy, a pasikoniki przelewały ze źdźbła do źdźbła ostatnią kroplę rosy. Falujący w

powietrzu upał wchodził coraz głębiej w trawę, w powalone przez ostatnią burzę zboża.
Widząc to wszystko i słysząc, nie wiedzieliśmy nawet, kiedy wszyscy, jak dwunastu apostołów

utrudzonych wyciąganiem sieci pełnych ryb, zapadliśmy w godzinną drzemkę. Śniło się nam,
że na włochatych konikach jadą zbożem Tatarzy, prowadzą przywiązane do końskich ogonów

co tylko wyrwane ze snu dziewczęta, a rozkołysane pod końskimi kopytami pagórki dzwonią
na trwogę.

Po przebudzeniu, oślepieni bielszym od gaszonego wapna słońcem stojącym wprost nad
naszymi głowami, nie mogliśmy się zorientować, gdzie jesteśmy i co robimy. Rozprostowując

ramiona, aż nam trzeszczało w kościach, trakując podkurczone w drzemce nogi, z ociąganiem
wsiedliśmy na rowery. I na wyprzódki, żeby zapomnieć o śnie, o widzianych w nim tatarskich

konikach, wjeżdżaliśmy z pagórka na pagórek mijając sosnowe i akacjowe laski, rozlewiska
wodne czarne od dzikich kaczek. Przejeżdżając przez osowiałe na upale wsie, płosząc z drogi

cieplaszące się kury, zwinięte w kłębek psy, wdychaliśmy zapach rozprażonego nawozu,
wylewającej się aż na drogę gnojówki, kwitnących malw zasłaniających frontowe ściany

domów.
Wreszcie dojechaliśmy do drewnianego mostu przerzuconego przez Nidę. Stamtąd już

powolutku wjechaliśmy do miasteczka znanego nam z historii. Ongiś ludne i słynne, jak stara,
zapisana maczkiem księga, nie było teraz większe od wsi. Przed wojną głośne u nas z

czerwonej i białej dachówki, z płatów szewrowych i boksowych skór, z pszennej mąki bielszej
od opłatka. Jeździliśmy tu w czasie wojny furkami wyładowanymi aż po kulbony workami

pszenicy i żyta. Z lekcji historii wiedzieliśmy, że zbierały się tutaj szlacheckie sejmiki. Stojąc
pośrodku rynku z nie wyschniętymi jeszcze po ostatniej burzy kałużami, w których jak w

miedzianym lustrze odbijały się odrapane kamieniczki, widzieliśmy uniesione szable,
rozchylone kontusze, kolasę królewską ciągnioną przez czwórkę koni, jak również tego

niemieckiego żandarma z pancerną kamizelkią na piersiach, do którego na próżno strzelali
Jędrusie.

Pochodziwszy po prawie uśpionym miasteczku, oszczekiwani przez wybiegające zza
wiklinowych opłotków kundle, zeszliśmy nad ujście Nidy. Przy wiślanym brzegu stało kilka

barek wyładowanych żwirem i piaskiem. Rozebrana do naga dzieciarnia chlapała się w płytkiej
do kostek wodzie. Nie było ani śladu po niegdysiejszych galarach wywożących pszenicę do

Gdańska, po tratwach zbitych z jodłowego drzewa, po orylach śpiewających swoje rozlewające
się szeroko piosenki. Nie było też śladu po słynnych na całą okolicę Jędrusiach. Z opowieści

ojców wiedzieliśmy tylko, że tędy chodzili, strzelali do żandarmów, rozbijali mleczarnie i
wojskowe magazyny. Przymykając oczy i patrząc na pobliską drogę, widzieliśmy pędzonych

do Buska Żydów. Starcy, dzieci, ułomni leżeli pomordowani, zatłuczeni kolbami na rynku. Na
nich leżały poszarpane bagnetami czerwone pierzyny, bele sukna, wyprawione królicze skórki,

maszyny do szycia, szewskie kopyta, rozmiatane przez wiatr święte księgi.
Jeszcze kilka lat temu śnił się nam po nocach ten opanowany przez Jędrusiów kraj. Kilku z nas

było tu w owym czasie z ojcami, ze starszymi braćmi ubranymi półwojskowo, z przyciętymi
karabinami przewieszonymi przez ramię, w rogatywkach ściągniętych na bakier, w

wyglansowanych do połysku oficerkach. Uczepieni ojcowskiego rękawa, żeby się nie zgubić w
tłumie, zwieraliśmy na baczność bose stopy, słuchając Roty i Jeszcze Polska nie zginęła...

Pamiętaliśmy, jak po południu przyjechała z miasteczka zaprzężona w jednego konika furka
wyładowana co tylko upieczonymi bochenkami chleba i druga z żeleźniakami pełnymi

duszonego mięsiwa.
Teraz wszystkie masarnie były zamknięte na kłódkę, zabita też była deskami jedyna piekarnia.

W którymś z tych drewnianych domów mieszkał nasz gimnazjalny kolega. Ale
przypomniawszy sobie, że jego ojca kilka miesięcy temu zamknięto za handel mąką,

powolutku, gęsiego wyszliśmy z miasteczka. Jechaliśmy polną drogą wybitą przez tysiączne
koła wozów, rozdeptaną przez krowy biegnące truchcikiem na okoliczne błonia. Dziwiliśmy

się, że taki ubogi, taki wyludniony jest ten Jędrusiowski kraj. Nie wiedzieliśmy o nim więcej,
niż się można było domyślić z pierwszy raz widzianej twarzy, ze zgubionej podkówki, z

wojskowego guzika oderwanego od rękawa w czasie bitwy. Tyle jeno, ile podsłuchaliśmy z
rozmów naszych ojców szepczących za stodołą, na progu domu, pod sadem. Przeklęte były te

drewniane miasteczka kryte papą, poszyte kitkami. Przeklęta Jędrusiowska sława zapadająca

159

background image

się powoli ziemnymi mogiłkami w bury less.

Przestawaliśmy powoli wierzyć, że tu się urodził nasz Bóg i nasz król. Nie mogliśmy odnaleźć
ani jednego słowa mówiącego o nim, ani grudki ziemi, która rozgnieciona w ręce zapachniałaby

rdzą ze zjedzonego miecza i berła, sokiem z królewskiego jabłka. Wszędzie, wszędzie zjawiał
się przed nami pędzący na włochatym koniku Awar, skośnooki Tatar, Kozak niosący na pice

odciętą głowę, niemiecki żandarm strzelający do ludzi zanikających w szarym tynku
kościelnego muru.

Ociekający potem z upału i przejęcia, z pogrubiałymi kolanami, z ranami na pośladkach,
jechaliśmy od miasteczka do miasteczka, od wsi do wsi. W jednym z tych miasteczek żył przed

wiekami książę Wiślan silny wielce. Jak wosk, kropla po kropli skąpała jego sława. Rozniosły ją
myszy po dziurach, ptaki po gniazdach, deszcze po pagórkach schodzących do Wisły. Tutaj

przywędrowali ze znakiem krzyża, z Pismem Świętym dwaj słowiańscy apostołowie, Cyryl i
Metody. Krzyż spalono na wzgórzu, katechumenów utopiono w rzece, Pismo Święte wdeptano

w ziemię. Do tego miasteczka zjeżdżała się szlachta na sejmiki z Korony. Szlachta leży pod
darnią, koniki pod piaskiem, a Korona się srebrzy i złoci żytem i pszenicą.

Witaj, drewniana osado ze stodółkami rozwartymi na oścież, z szopami, w których stoją
rozklekotane wozy, z uliczkami zaścielonymi słomą i sianem, z kurzem po kostki. Bądź nam

księgą rozwartą, chorągwią królewską, buzdyganem, berłem. Czemu ongiś pełne sklepików,
kramów, targów odbywających się co tygodnia, drzemiesz w południowym upale? Cicho i

pokornie jest tutaj. Jakby raz na zawsze z polskimi królami wynieśli się stąd kupcy,
rzemieślnicy, handlarze starzyzną, króliczymi skórkami, dartym pierzem, żelastwem

zbieranym na bitewnych polach. Gdzie są twoi adwokaci przechadzający się w tużurkach,
aptekarze odczytujący przez lupę nagryzmolone recepty, lekarze zapisujący nieodmiennie od

dziesiątków lat bańki i pijawki, cadycy i rabini rozmawiający z sobą uczenie przy pomocy
cytatów z Tory?

Miasteczka, mysie miasteczka z błotnistymi uliczkami prowadzącymi po stu krokach w
kłoszące się żyto, w pólka tyczkowego grochu, wyciągające ze stryszków dawno zapomniane

pordzewiałe pługi, chodzące z koromysłami po wodę do jedynej studni z pompą. Chłopiejące
miasteczka, tkające z powrotem na rozklekotanych krosnach wełnę, przyszywające

przyszczypki, przybijające drewnianymi kołkami skrawki skóry do ściętych obcasów,
handlujące pokątnie ciętym w sieczkarni tytoniem i bimbrem pędzonym z buraków cukrowych.

Miasteczka, z których wywietrzał zapach rumu i araku, chleba z kminkiem i chałek z miodem,
kiełbasy co tylko wyjętej z wędzarni i ciętej w grube plastry szynki, mielonej kawy i zaparzanej

w samowarach herbaty, winnych jabłek i miodnych gruszek, miasteczka, senne miasteczka
pełne kóz przechadzających się po rynku, sypiących bobkami.

Spoceni, głodni, nie szukający nawet gospody, żeby się napić piwa, wyjechaliśmy z ostatniego
miasteczka, jakie zamierzaliśmy w naszej podróży zwiedzić i wpisać do księgi przeznaczonej

dla Niewidki, dla nas pasących krowy pod lasem, uczących się historii w tarnowskim
gimnazjum. Prawie się zmierzchało, gdy z dala od wsi znaleźliśmy opuszczoną stodółkę.

Ściągnąwszy z pobliskiej łąki kopę siana posnęliśmy, zanim gwiazdy jęły przeświecać przez
wytartą strzechę, zanim na dobre rozśpiewały się nieskończone chóry pasikoników.

Skoro świt, wywołani ze snu przez przepiórki, wygrzebaliśmy się z trudem z siana zalanego
rosą. Wysypawszy się ze stodółki, nie mogliśmy się przez dłuższy czas zorientować, gdzie się

znajdujemy. Nawet pobliskie drzewa były zalane po korony mgłą. Wydawało się nam, że
jesteśmy wreszcie katechumenami wstępującymi do Wisły, żeby przyjąć chrzest z rąk Cyryla i

Metodego, że ubrani w kolczugi wędrujemy z oddziałem królewskim, bijemy się na bagnety w
brzozowych laskach z kozakami, że jesteśmy wreszcie Jędrusiowskim oddziałem pilnującym

drukarni w tej starej stodółce powielającej gazetki „Odwetu”.
Głodni jak goniące się przez całą noc psy, gdyż zasnęliśmy bez kolacji, powyjmowaliśmy z

zawiniątek resztki chleba i jajek. Patrząc na opadającą mgłę i coraz wyraźniej wybijające się z
niej korony drzew, niemal dławiliśmy się połykając kęsy chleba. Wreszcie syci, przemyliśmy

twarze zbieraną garściami z trawy rosą i powolutku, jeden za drugim, wyprowadzaliśmy
rowery na polną drogę.

Jechaliśmy gęsiego ścieżką prowadząca brzegiem drogi, między kłoszącym się zbożem,
zaczynającą kwitnąć kukurydzą i małymi pólkami tytoniu. Pierwsza wieś, wtulona w sady, w

posiwiałe od rosy wierzby, spała w najlepsze. Czasem tylko zbudzony w wyścielonej słomą
budzie pies próbował zaszczekać, ale natychmiast opuszczał między łapy dyniowaty łeb,

polując nadal w psiej drzemce na czmychającego polem szaraka, na kota śmigającego jak
błyskawica po drzewie. Coraz wyraźniej przez mgłę, przez wspinające się z pagórka na

pagórek zboża, przez stojące nieruchomo topole, drobne laski, wiklinowe zagajniki przebijała

160

background image

się jutrznia. Słońce widziane tuż o jutrzni w kłoszącym się zbożu dopadło nas w Pińczowie.

– Dnieje! – wykrzyknęliśmy niemal chórem.
15
Nie mogliśmy się doczekać tego dnia. Przewieszone przez krzesła leżały nasze maturalne

ubrania uszyte z czarnej prążkowanej wełny. Na wieszakach zrobionych z przyciętej wiśniowej
gałązki wisiały wykrochmalone, świeżo uprasowane koszule. Pod łóżkiem stały na baczność

pożyczone u sąsiadów czarne półbuty Były również ojcowskie krawaty przywiezione jeszcze z
Ameryki i chusteczki do nosa uszyte z kawałków białego płótna obszytego przez nasze matki

kolorową nitką. Nie obyło się też bez książeczek do nabożeństwa wepchniętych nam przez
matki do kieszeni marynarek, owiniętych w „koronki” z kolorowych kamyków.

Równo z trzecim pianiem kogutów, z biciem ściennych zegarów przywiezionych w kufrach zza
Wielkiej Wody, wyskoczyliśmy ze stodół, ze stryszków, z łóżek zaścielonych słonia i myjąc się

pod studnią oganialiśmy się od mokrych psów ganiających przez całą noc po polach zalanych
rosą, pachnących siarką jeszcze nie zwietrzałej burzy, mysią bieganiną, aniołem rozłamanym

jak chleb w czasie wieczornej modlitwy. Płosząc bryłkami zeschniętej ziemi gołębie siedzące na
dachu, na daszkach ganków, patrząc, jak zanikają w ociekającym rosą słońcu, wbiegaliśmy do

uśpionych domów. Żeby nie obudzić rodziców i młodszego rodzeństwa, chodziliśmy na
palcach. Wysztafirowani, zapięci na ostami guzik, czyściliśmy się włosianą szczoteczką

zrobioną z końskiego ogona odciętego gnypem. Postaliśmy chwilę na progu, na ganku,
nasłuchując, jak w stajni przeżuwają dzięgę krowy, łupią podkutymi kopytami w dylinę

znarowione konie, a świnie próbują wygryźć z betonowej ściany co większe kamyki.
Jedząc odkrojone nożem z bochenka pajdy chleba, popijając zimne mleko, spoglądaliśmy co

chwila na ścienne zegary, na wiejską drogę, po której przejechał zaledwie jeden wóz po drzewo
do lasu. Wreszcie o umówionej godzinie wyszliśmy z domów kierując się w stronę starej

szkoły, koło której pod gołym niebem był przystanek autobusowy. Całą siódemką staliśmy
oparci o sztachetowy plot, przez który wyłaziły dzwonki różnokolorowego powoju, wielkie łby

piwonii i łubinu. Na podwórzu szkolnym, na którym w czasie przerw grywaliśmy w
szmaciankę, w palanta, zaścielonym słomą i ubiegłorocznymi liśćmi, biegał odwiązany z

łańcucha kundel, piał stojący na studziennej cembrowinie kogut i pierwsze kury wyłażące z
kurnika rozgrzebywały kopczyk piasku. Drzwi od mieszkania starego kierownika szkoły były

zamknięte, okna zaciągnięte firankami. W czasie okupacji jeden z naszej dwunastki stał przy
tych drzwiach na straży, podczas gdy pozostała jedenastka uczyła się na tajnych kompletach

historii, geografii i rachunków.
Powiatowa droga z wybitymi po kolana dołami, w kurzu po kostki, którą tylko jeden jedyny

raz przed wojną przejechał samochód starosty, biegła jak strzelił między dojrzewającym żytem i
posadzonymi za rowami trześniami i czereśniami. Czasem przez tę drogę przebiegał zroszony

zając, a tuż za nim polujący pies, przeczołgał się zbudzony jeż i podskakując w kurzu śmignęła
cienkonoga pliszka. Ze starej lipy, jedynej, jaka ocalała z dworskiej alei, bił zapach ciągliwego

miodu. W jej koronie osłaniającej całą drogę i kawałek pola huczało od pszczół. W próchniejącej
dziupli tuż koło gałęzi posadzono w drewnianej kapliczce Chrystusa w cierniowej koronie. Nad

jego głową widniał ciągle odnawiany napis: „Ecce homo”.
Pod tą lipą nie tak przecież dawno stał drewniany pręgierz, do którego przywiązywano

pańszczyźnianych chłopów i bito ich wołowymi batogami dopóty, dopóki nie przyznali się, że
noc w noc z dworskiego pola kradli parę mendli pszenicy, wykopali, a raczej wydarli pazurami

worek ziemniaków, że osmykali do kobiałki ciągle naszeptujący owies. Patrzył na to wszystko
ten ubiczowany człowieczek z czerwoną rosą na czole, na wychudłej twarzy, na rękach, z

których w miejscach przeznaczonych na gwoździe wystawały sęki. Patrzył, jak do tego
pręgierza przywiązywano dziedziców, jak próbowano na nich drewnianej piły, jak

dogadywano piłującym: – Rżnijcie, Macieju, rżnijcie powoli, oj, powoli, bo jaśnie panocek był
dobry, oj, jakże dobry. Patrzył i nie drgnęła mu powieka, nie uniosła się ręka.

Sierpniowymi wieczorami, gdy na drodze nie turkotała ani jedna furka wioząca zboże,
wchodziliśmy na tę lipę i gołymi rękami wybieraliśmy z dziupli zniesiony przez dzikie

pszczoły miód, a gdy miodu zabrakło w dziupli, zlizywaliśmy go z drewnianego ciała
Chrystusa. Niektórzy z nas spowiadali się z tego zlizywanego miodu, twierdząc, że pszczoły

zostały przysłane przez Boga Ojca, iżby namaścić poranione ciało Syna.
Ponieważ słońce już dawno wyszło zza drzew rosnących nad Dunajcem i wtoczyło się wysoko

nad sady, nad budzącą się wieś, weszliśmy pod lipę, w jej ciągle zroszony cień. Wsparci
plecami o niedźwiedzi pień, nasłuchiwaliśmy, czy przez pszczelą basetlę i ćwierkotliwość

ptasią nie przebija się warkot zapuszczanego motoru. Pojedynczo, po dwóch wbiegaliśmy pod
opuszczony sad rosnący za szkolą koło nie dokończonego budynku pełnego kawek, nietoperzy,

161

background image

sów pohukujących przez całą noc, i spoglądaliśmy w nizinne pola, za którymi biegła szosa.

Wreszcie usłyszeliśmy warkot samochodu wyjeżdżającego z ostatniej wsi naszej parafii. Po
kwadransie zjawił się w obłoku kurzu przed szkołą. Wsiedliśmy do tego starego gruchota z

wstawionymi naprędce drewnianymi ławkami i spoglądając na naszą wieś, na coraz dalszą
lipę, odjechaliśmy do Krakowa na egzaminy wstępne.

Po wyjściu z dworca pełnego śmieci, ludzi drzemiących byle jak na drewnianych ławkach, na
pocztowych wózkach, wysypaliśmy się razem z robotnikami, z urzędnikami ubranymi w

sprane płócienne płaszczyki, na szeroki plac wybrukowany kocimi łbami. Razem z tłumem
szliśmy do miasta. Ale nie znając go, gdyż byliśmy tu tylko raz z całą szkołą na przedstawieniu
Balladyny,

zatrzymaliśmy się koło Barbakanu. Przyglądając się spieszącym najwidoczniej do

urzędów ludziom, zaczepiliśmy szczupłą paniusię w czarnym paltociku, w półbucikach na

korku, w okrągłym kapelusiku na upiętych włosach, przypominającym żołnierski hełm.
– Gdzie oni chcą iść? – spytała paniusia nie zwalniając kroku.

– Chcemy iść do uniwersytetu, proszę pani.
– Do jakiego uniwersytetu chcą kawalerowie dojść, bo w Krakowie wyższych uczelni sporo.

– Do Jagiellońskiego.
– Przez Bramę Floriańską oni przejdą i wyjdą na Rynek, i tam się zapytają.

Na Rynku zapytaliśmy o dalszą drogę jakiegoś starszego pana spacerującego z jamnikiem.
Wskazał nam drogę zwracając się do nas podobnie jak owa paniusia przez „oni”. Początkowo

nie dziwiliśmy się tej formie sądząc, że w tym grodzie królewskim jest taki zwyczaj zwracania
się do młodzieńców. Dopiero przystając przed sklepowymi wystawami i widząc siebie w

przykrótkich spodniach, w marynarkach zapiętych mimo upału na ostatni guzik, w
zakurzonych butach, z myckami ściągniętymi na bakier, z czerwonymi rękami, z których nigdy

nie schodziły odciski, ze spłoszonymi oczami, w których bez większego trudu można było
dojrzeć zaprzęgniętego do wozu konia, oganiającego się od gzów i rozgrzebany za stodołą gnój,

przypomnieliśmy sobie, że tak właśnie zwracali się do naszych ojców panowie ze dworu,
adwokaci w mieście, nauczyciele, a nawet nasz proboszcz, kiedy się zapomniał.

Przypomnieliśmy sobie, jak nasi praojcowie, chcąc wejść do tego grodu, przebierali się za
niedźwiedzie, za turonie, za wilki i wszelką zwierzynę żyjącą w borach okolicznych. Szli hurmą

na dwór królewski, niosąc w łapach obciągniętych skórą plastry miodu, jagody, laskowe
orzechy, grzyby, gwiazdę zrobioną z patyków, anioła skleconego z deszczulek, Chrystusa

ulepionego z wosku, Dzieciątko pijące wprost z wymienia prowadzonej przed nim kozy.
Przepędzały ich z grodu uzbrojone straże, kłując pod żebra halabardą, szyjąc w nich z łuku, z

kuszy. Uciekali przez miasto wąskimi jak rękaw oderwany od kożucha uliczkami, włazili na
drzewa i udawali z nich gawrony, kawki, a co bardziej pstrokaci, gile. Rzucano w nich kołkami,

kamieniami większymi od pięści. Ale oni nie zwracali na to uwagi, próbując krakać, skrzeczeć,
śpiewać na dwie, na trzy nuty. Dopiero gdy tłum zmęczony, z opuchniętymi łokciami,

rozchodził się po domach, schodzili z drzew i przemykając się lisio pod murami, wypadali nad
Wisłę koło Wawelu, gdzie zaszyci w wiklinie, w olszynie, wołali:

– Królu, nasz królu, panie miłosierny!
Machając na to wszystko ręką, tylko lekko zaczerwieniem ze złości czy ze wstydu, weszliśmy

do budynku z czerwonej cegły. Tu zostawiliśmy Romka, który wybierał się na historię, Józia
śniącego po nocach o adwokackiej todze, Michasia nie mogącego się oderwać od

Kochanowskiego i Mickiewicza i Piotrka, który gdy tylko znaleźliśmy się nad Dunajcem,
budował z patyków i z mokrego piasku przestronne szkoły, przerzucał przez rzeki strzeliste

mosty, a potrafił też z pamięci narysować konia w biegu czy sikorkę skaczącą po wiśniowej
gałązce. W stronę pobliskiej Akademii Górniczej i Wyższej Szkoły Rolniczej poszedł Janek

wybierający się na rolnictwo razem z Pawłem marzącym o przewróceniu ziemi do góry
nogami, żeby się dokopać do żelaza, do ropy naftowej, do srebra. Natomiast Wojtek, który

leczył ochwacone konie, wzdęte krowy, owce chore na kręćka, który składał psom
pogruchotane kołkiem łapy, pobiegł truchcikiem na Akademię Medyczną. Rozchodząc się na

egzaminy, umówiliśmy się, że koło drugiej spotkamy się pod Sukiennicami.
Po egzaminie, głodni, z ciągle trzęsącymi się rękami, nie oglądając się nawet na Sukiennice,

kościół Mariacki i Rynek, nie pytając o królewską drogę wiodącą na Wawel, weszliśmy w
bocznej uliczce do jakiejś zatłoczonej knajpy. Później, skierowani przez organizację studencką,

udaliśmy się całą siódemką do starej bursy wciśniętej w jakiś ogród odgrodzony ceglanym
murkiem. Zapach jabłek, dojrzewających gruszek przypomniał nam tarnowską bursę. Mieliśmy

ochotę przekraść się przez mur i natargać pełne kieszenie pierwszych gruszek, usiąść między
grządkami kopru, marchwi i pietruszki i nie zwracając na nikogo uwagi pałaszować ociekające

sokiem owoce. Ale wciągnęła nas bursa pełna liszajów, zacieków po wczorajszym deszczu,

162

background image

cuchnąca zgonionym psem, gotowaną kapustą, zjełczałym tłuszczem, nigdy nie zmytym

męskim potem. Zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, przestępując z nogi na nogę,
wyciągając legitymacje gimnazjalne, papierki przywiezione z gminy, zakwaterowano nas w

dwóch sąsiadujących pokojach.
Na żelaznych łóżkach, oprócz wypchanych słomą sienników, nie było ani poduszek, ani żadnej

pościeli. Zdejmując buty, ściągając przepocone skarpetki, a poniektórzy barchanowe onuce,
poukładaliśmy się na tych gołych siennikach próbując zasnąć. Ale ledwie jako tako ułożyliśmy

się, ledwie przymknęliśmy powieki, zerwaliśmy się jak smagnięci brzozową witką z wiecznie
skrzypiących łóżek. Przewróciwszy sienniki zobaczyliśmy całe armie wędrujących po

żelaznych prętach, wchodzących w słomę, znikających pod odstającym tynkiem mniejszych i
większych pluskiew. Dopiero wtedy, przyjrzawszy się nagim ścianom, zakopconym sufitom,

zajrzawszy w spaczone szafy, w rozklekotane półki na książki, zobaczyliśmy, że wszędzie roi
się od tego robactwa.

Początkowo, ściągnąwszy z drewnianych krzeseł ubrania i bieliznę, podnosząc z podłogi
węzełki z książkami, z chlebem, z jajkami gotowanymi na twardo, z suszonymi na słońcu

serkami, chcieliśmy się wyprowadzić z bursy do Kusego mieszkającego gdzieś w mieście, który
w czasie okupacji przyjeżdżał do nas po mięso i słoninę. Ale byliśmy zmęczeni niedawnym

egzaminem, jazdą w zatłoczonym pociągu, wędrówką po mieście niemal dławiącym się od
upału. Poza tym baliśmy się ludzi tego miasta mówiących do nas „oni”, przyglądających się

nam z nie ukrywaną ciekawością, jakby za nami trop w trop szło stado owiec, pobekująca koza,
jakby każdy nasz krok zarastała wiklina, chojary, na których skrzeczą sójki, śmigają wiewiórki,

z których wychyla się spiczasty pysk lisa.
Przeto zeszliśmy tylko do administracji, gdzie nam dano metalowe puszki po amerykańskich

konserwach, litr nafty i nowe sienniki wyciągnięte z magazynu. Wlawszy naftę do puszek,
wsadziliśmy w nie nogi łóżek. Stare sienniki zawlekliśmy w kąt podwórza, gdzie pozwolono

nam je spalić. Już prawie zmierzchało, gdy całą siódemką wyszliśmy na miasto. Pochyleni do
przodu, jakbyśmy w rękach dźwigali po dwa wiadra wody, żeby napoić konie, w czapkach

wełnianych na głowie, w rozpiętych koszulach z szerokim kołnierzykiem wyłożonym na
marynarkę, maszerowaliśmy żwirowaną dróżką, pod pachnącymi cierpko kasztanami. Było

nam wszystko jedno, gdzie idziemy i dlaczego. Ni z tego, ni z owego zaczęliśmy się śmiać,
płatać sobie nawzajem figle, a nawet zaczepiać siedzących na ławkach staruszków.

Podchodziliśmy całą siódemką do wspartego na lasce, prawie drzemiącego staruszka i chórem
pytaliśmy piskliwie:

– No to jak, kumie, będziemy kosić? A co będziemy kosić? Bo jeśli owies, to on miękki jak
dziewczęcy warkocz, a jeśli jęczmień, to trza zgolić wąsy, bo jęczmień latoś wąsaty nad podziw

i jeszcze się obrazi.
– A, witajcie, kumosiu. Masełko, widzimy, robicie. Wiosenne masełko. Koniczyną pachnie, białą

koniczyną. O, jakże ono pachnie. Nawet u Kulaski, u tej czarownicy, masło tak nie pachnie. No
to z Bogiem, ciotko. Klepcie sobie, klepcie to wasze masełko. A jak prawda siądzie na maślanej

bryle, to nas zawołajcie. Dyć nam, chrzestna, maślanki nie poskąpicie.
I zanim staruszkowie przebudzili się z drzemki, zanim podnieśli laskę, żeby nas zdzielić przez

plecy, uciekaliśmy truchcikiem, słysząc za sobą mysi pisk:
– A to ci chamki, kozie wypierdki, jakże się to dzisiaj rozpleniło!

Przez drobne uliczki z przemykającymi pod murami kotami, z psami prowadzonymi na
smyczy, z ledwie oświetlonymi kościołami, z których sączył się zapach stearyny, butwiejącego

drewnianego Boga, gipsowych aniołów pochowanych w zakrystii, zjadanych przez mole
feretronów, szliśmy przez dłuższy czas za oddziałkiem młodzieży ubranej w białe koszule,

śpiewającej piskliwie piosenkę o wodzu. Maszerowaliśmy w rytmie tej piosenki, widząc
żołnierki opalające się nago na płaskim dachu tarnowskich koszar, czerwoną książeczkę, szefa

naszej kompanii na Żuławach, Józka Prymistę dogadującego Kanonikowi.
Nagle, jakby wbito w ścianę sprężynowy nóż, zapalono wszystkie latarnie. Idąc ciągle pod

drzewami, doszliśmy po szerokim kole do Wawelu. Wawel to był na pewno, gdyż takim go
widziała Niewidka, gdy jej po raz pierwszy w tym mieście zdjęto kataraktę. Chcieliśmy tam

wejść, spojrzeć ze wzgórza na miasto, pochodzić po królewskich komnatach, dotknąć
zgromadzonych przez wieki sztandarów, królewskiego miecza większego od topoli. Ale stroma

ścieżka wiodąca na wzgórze była zatrzaśnięta drewnianą kratą okutą żelazem.
– Masz ci los, chłopku roztropku – wykrzyknęliśmy prawie równocześnie – komnat ci się

zachciało, królewskiego jabłka i berła. Skąpiesz prędzej jak gromnica, jak marcowy śnieg, niż go
w garść dostaniesz.

Spadzistą drogą wybrukowaną wapiennymi kamieniami doszliśmy do Wisły, matki naszej

163

background image

odwiecznej. Na chwilę przystanęliśmy przy zbitych z paru desek stolikach, na których, mimo

mroku, przy świeczkach wetkniętych w szpary po sękach kończono partyjkę szachów.
– O Wandę, dziewicę pradawną, kumotrowie gracie? – zapytaliśmy chichocząc i zanim

ktokolwiek ruszył się od stolika, popędziliśmy na łeb na szyję nad rzekę.
Zdyszani, z kropelkami potu na twarzy, ciągle chichocząc w zwinięte kułaki, posiadaliśmy nad

brzegiem. W wodzie jeszcze bardziej burej niż przy ujściu Dunajca odbijał się ogromnym
smokiem Wawel. Wszystkie okna były wygaszone, tylko w jednym migotało mniejsze od

nocnej ćmy światełko. Czyżby również w tym oknie czuwał nieustannie wódz nasz sławny,
chorąży nas wszystkich, ojciec ludów uciśnionych. Kto go tam wie, może i czuwał, może w

samowiedzy swojej, w mądrości i w dobroci człowieczej, rozdzielał się na wodzów wielu, na
ojców stokrotnych, na chorążych pomniejszych, dźwigających ze śpiewem na ustach sztandar

swój rozwiany na wiosennym wietrze.
Ale przypomniawszy sobie, że to Wawel przecież, odwieczne gniazdo orłów naszych białych,

dziewic bohaterskich, władców nieśmiertelnych ze wzrokiem sokolim utkwionym w dal siną i
w dal jeszcze dalszą, daliśmy pokój naszym domysłom doczesnym. Wydawało się nam, że za

nami po wawelskim dziedzińcu przechadzają się z mieczem przy boku królewskie straże, że
sam król, zdjąwszy wysokie buty służące do konnej jazdy, stoi w króliczych czy też sobolich

papuciach przy uchylonym na dziedziniec oknie i obmyśla spisany na pergaminie memoriał. A
tam, za wawelskim wzgórzem, w mieszczańskich zajazdach pachnących majerankiem,

indyjskim zielem, pieprzem, migdałami, imbirem, popijając madziarskie wino, szarpiąc zębami
wołoski udziec, szykują się do królewskiego posłuchania posłowie tureccy, ruscy, tatarscy,

kozaccy i krzyżaccy. I kolana spiczaste, łydki pełne żył niebieskich oliwą nacierają, żeby im
łatwiej było iść na kolanach do tronu królewskiego, żeby wystać w pochyleniu do pasa na

posłuchaniu godzinnym, na wyczekiwaniu całodziennym przed drzwiami królewskiej
komnaty.

A przenosząc wzrok z wawelskiego wzgórza na rzekę, widzieliśmy, jak jej środkiem płyną
galery przystrojone kwiatowymi i jedlinowymi wieńcami, jak tańczą na nich, przygrywając

sobie na kobzie, na gęślikach górale, hań płynący z Tater, cepry rozmaite w kozie skóry ubrane,
hań-hań płynący z dolin nadwiślańskich. A przepływając królowi naszemu śpiewają, a tańczą

siarczyście. Jeden jeno ani nie tańczy, ani nie śpiewa. Jeno stoi z gębą szeroko otwartą,
zadziwiony setnie. Widać, że z bagien on co tylko wyszedł, z nadbużańskich torfowisk, bo o

imię swoje niedźwiedzia stojącego obok niego pyta, a na Pismo Święte czytane przez kleryka
przebranego w guńki powiada: – Ooooo, kielo w tym zaskrońców, padalców, gadziny się

wijącej.
Ale wszyscy oni razem płyną, z tego cienia wawelskiego wypływają pod światło przed mostem

i światło za mostem. A tam już czasy inne. Tam w ziemi się ryją, miasto jakoweś budują,
sztandary na drzewcach wysokich zatykają, po nocach przy ogniu koczują, piosenki o wodzu

jedynym śpiewają. I temu chłopinie znad Buga tłumaczą, że to nie ooooo, nie gadzina pełzająca,
jeno pismo w księgę zasiane, wszystkowiedzące, prowadzące nas, za rączkę wiodące jak

dziecko w borze zbłąkane.
Przestaliśmy myśleć o mieście, o czekających nas jeszcze egzaminach i studiach. Pomieszało się

nam wszystko, poczynając od naszej wsi czekającej na żniwa, od Jędruśiowskiego kraju, który
tydzień temu zwiedzaliśmy, gdzie poszukiwaliśmy Boga i króla naszego, a kończąc na tej

paniusi zwracającej się do nas przez „oni”. Nie chciało się nam uczyć ani na lekarzy,
adwokatów, architektów, inżynierów, ani tym bardziej myśleć, czy będziemy przyjęci na

studia. Jak przez mgłę widzieliśmy siebie na rozmaitych urzędach, przyjeżdżających na parę
dni do domu, żeby wyleżeć się nad Dunajcem, posiedzieć pod coraz starszym, pogrubiałym od

rodzenia sadem, pomilczeć przy ojcach zapatrzonych w świat najbliższy i dalej, posłuchać
matek śpiewających nieustannie godzinki, kościelne pieśni, myślących o świecie najdalszym.

Późno w nocy wróciliśmy znad Wisły, przemykając się przez prawie uśpione miasto. Ktoś
krzyknął za nami obraźliwie, ktoś rzucił kamieniem, jakiś pijak recytujący wiersze rzucił się

nam w ramiona, wołając na cały głos:
– Kmiotkowie, kochani kmiotkowie, a jak tam krasula, pije? Bo ja bez picia jeno leżę i leżę, i w

tapetę patrzę. I wiersze wtedy piszę takie płaskie wiersze, jak owa tapeta w kwiatki rozmaite, w
rewolucje gniewne przez muchy upstrzona, w religie wszelakie zbawiające wszystkich, w

przewroty okrutne na szpilce od włosów wieszające zdrajców: nocne ćmy i pluskwy, nocne
ćmy i pluskwy. No to jak, kmiotkowie, siądziemy na ławce, wierszy posłuchamy? A może z

Ryneczku, tam gdzie wieszcz nasz stał, coś niecoś wygłoszę.
Z trudem wyrwaliśmy się idącemu ciągle za nami pijanemu poecie i wbiegliśmy do uchylonej

bursy. Rozbierając się przy nagiej żarówce świecącej jak rozłupana siekierą czaszka, weszliśmy

164

background image

do łóżek nakrywając się wytartymi wojskowymi kocami. Lecz mimo zmiany sienników, mimo

wstawienia łóżek w puszki pełne nafty, pluskwy nie dawały nam spokoju przez całą noc.
Nawet przy zapalonym świetle wchodziły po jednej, po dwie na odrapany sufit i opuszczały się

wprost na nas jak spadochroniarze. Wiercąc się przez całą noc na popiskujących żelaznych
łóżkach, z białymi bąblami na całym ciele, z zaropiałymi od niewyspania oczami, zerwaliśmy

się na równe nogi tuż po szóstej. Ogoleni, wymyci, zapięci na ostatni guzik, z zaczesanymi na
bok mokrymi włosami rozeszliśmy się znowu po uczelniach.

I tak było przez cały tydzień. Właściwie nie mieliśmy nawet czasu, żeby się przyjrzeć miastu,
nie mówiąc już o wyjściu na Błonia czy na pobliski kopiec Kościuszki, z którego ponoć do tej

pory Naczelnik z szablą uniesioną nad koński łeb wiódł kosynierów na Racławice. Samo miasto
wyludniające się przed wakacjami, pełne młodzieży wystającej przed uczelniami,

przypominało po trosze kamiennego smoka przebitego dzidą, powalonego w spływające
roztopioną smolą ulice. Chodziliśmy też po nim jedną i tą samą drogą prowadzącą wokół Plant,

jakbyśmy byli uwiązani na smyczy, jakbyśmy dopiero po oswojeniu mieli być spuszczeni z
uwięzi, żeby tańczyć na rynkach i placach, wyczyniać niedźwiedzie sztuczki, dźwigać beczki z

piwem w dwóch kosmatych łapach, przebiegać chyłkiem przez płonącą obręcz, siedzieć
okrakiem na wieży Mariackiej i stamtąd czytać z otwartej Biblii cytaty mówiące o raju.

Całymi dniami przesiadywaliśmy nad Wisłą lub w bursie, gdzie było najchłodniej, próbując
jeszcze raz gorączkowo przejrzeć przywiezione książki i zeszyty. Z książek tych, z porobionych

na chybcika notatek wynikało, że po wiekach jesteśmy wreszcie gospodarzami tego
królewskiego grodu, niemalże książętami. Nie śmieliśmy tylko wyjść na jego ulice z

drewnianym berłem owiniętym w cynfolię, z czerwonym jabłkiem zerwanym z czubka sadu.
Po tygodniu egzaminacyjnej gorączki, ogłupiali, jakby nas bito drewnianymi młotkami w

ciemię, nie pamiętając, o czym pisaliśmy i jak odpowiadaliśmy na zadawane nam pytania,
wyjechaliśmy do domu.

W parę dni po powrocie z Krakowa, w niedzielę, wybraliśmy się w łąki na poziomki.
Wyszliśmy z domów wczesnym rankiem i pogadując po drodze o egzaminach, o przyszłych

studiach, wyszliśmy na polną drogę między białymi, tu i ówdzie już skoszonymi żytami,
między pszenicami trzeszczącymi na upale i niziutkimi, ledwie kołyszącymi się owsami.

Błoniem należącym do sąsiedniej wsi doszliśmy do płytkiej studni z żurawiem, żeby się napić
wody. Tutaj, koło tej studni, na wiązce siana, przykryty starą kurtką, sypiał pomylony Józek. Z

dala od ludzi, żeby porozmawiać z ptakami, z polnymi zwierzętami, żeby uciec od
obracającego się nieustannie w jego skołatanej głowie skrzydlatego młyna, budował z patyków,

z ptasich piór, z kłaczków sierści, z wybranych z Dunajca kamyków swojego Boga, który
pozwalał mu na spijanie śmietany opuszczonej w blaszance do studni, na zerwanie z ganku

suchego serka, na zwędzenie z weselnego stołu kołacza z twarogiem. Tutaj przychodziła też
kilka lat temu sołtyska Niewidka, żeby się dowiedzieć od pomylonego Józka, dlaczego strzelają

do siebie odcięci przez nią od pępowiny chłopcy.
Nagle kilku z nas, ni stąd, ni zowąd, podbiegło do wierzb rosnących za błoniem i targając

garściami wyschniętą trawę spod tarniny, upychało nią pełną próchna dziuplę. Zanim pozostali
zdążyli krzyknąć, dobiec do tarniny, wierzba już płonęła jasnym ogniem. Razem z nią płonęła

czarownica toczona przez paździerze i przez smolę, Kusy, próbujący przy pomocy dwóch
kamieni wygrzebanych z pola skrzesać iskrę na wyschnięte na kość zboża, nasz pszenny bóg

nie większy od komarzej nóżki, którego na próżno poszukiwaliśmy w kruszonym kęs po kęsie
kołaczu, nasz anioł stojący od wojny w którejś z tych wierzb i czekający, aż rozstrzelają

żandarmi naszego sąsiada, zatłuką bijakami młodziutkiego wikarego, podkutymi buciorami
wgniotą w ziemię małego Mojżesza, któremu pomieszało się w głowie.

Patrząc na coraz wyższy płomień strzelający z wierzby, którego prawie nie było widać w
lipcowym upale, szliśmy przez błonia całe w krecich kopcach i zbieraliśmy wyskakujące spod

darni pieczarki. Ominąwszy stado krów, pasące się na spalonej przez słońce trawie, doszliśmy
do płytkiej rzeczki pachnącej łąką, leśnym igliwiem i prawie złotym piaskiem. Rozebrawszy się

do naga, gdyż w całej okolicy nie było żywego ducha, pokładliśmy się w płytkiej do kostek
wodzie. Prawie zasypialiśmy w niej, spoglądając na kołującego nad łąkami jastrzębia, na żalące

się cierpliwie czajki, na niebo jakby co tylko omiecione miotłą z brzozowych witek.
Po wyjściu z wody pełnej pijawek gnieżdżących się w gliniastym brzegu, wżerających się do

zimnego jak kawałek lodu żabiego serca, raków kryjących się w dziurach głębokich na łokieć,
różnokolorowych ważek czepiających się szabelek tataraku, wciągnęliśmy na mokre ciało

spodnie i koszule z krótkimi rękawami. W ten sposób przynajmniej przez godzinę było nam
znacznie chłodniej. Po przejściu betonowego mostka okazało się jednak, że łąki za rzeczką

skoszono tydzień temu, a razem z nimi poziomki. Przeto postanowiliśmy iść do pobliskiego

165

background image

lasu na borówki. Łąkami, na ukos, doszliśmy do tego miejsca, skąd wywieziono do Anglii V2.

Mimo że stało się to kilka lat temu, w zaskorupiałej w słońcu darni odciskały się wyraźnie ślady
szerokich kół. Któryś z nas, obmacując rękami zaschniętą glinę, szepnął:

– Jedyny pomnik dla naszych Jędrusiów. Ciekawe, czy też doczekają się innego.
I widzieliśmy wszyscy tamtą lipcową noc z zapalonymi na łące ogniskami, słyszeliśmy, jak ten

samolot przylepiony prawie do smolistego nieba krąży nad naszą wsią, jak się zniża, jak
reflektorami oświetla sosnowy las. Do tej pory od jego motorów dygotała w naszych żyłach

krew, kurczyła się skóra na całym ciele, a do potylicy ktoś niewidzialny nadal przykładał nam
lufę pistoletu. Wtuleni w tarninę, boso, w koszulach po kolana, zerwani z drzemki, patrzyliśmy

na biegające po łące cienie ładujące do samolotu wyjmowane z gazowych butli części rakiety. A
patrząc dalej, poza las, widzieliśmy aliantów, sojuszników naszych, spoglądających na to

wszystko, co się działo, na łące spoza Wielkiej Niedźwiedzicy, spod miesiączka szczęśliwie
zaszytego w jedlinie.

Stąd szliśmy na przeprostki do pobliskiego lasu. Po drodze, w kopnym sianie, udawaliśmy
baraszkujące niedźwiedzie, młode wilki, które tylko co pożarły uwięzioną w tarninie owieczkę,

i spod sypiącej się z nas trawy wołaliśmy:
– A chodźże tu, aliancie, chodźże, sojuszniku, pobaraszkuj z nami, potocz się w koziołku. Naści

miodu plaster, poliż sobie, najedz się do syta w tym słomianym kraju.
Na czworakach, ze zwierzęcym rykiem, jakby nam wbijano rohatynę w osierdzie, doszliśmy do

lasu. Pod sosnami przypomnieliśmy sobie, że właśnie tutaj przed wojną chodziliśmy z
dzbankami i z wiaderkami na jagody. Widzieliśmy siebie jako siedmioletnie berbecie

myszkujące pod niziutkimi krzaczkami, umazane od ucha do ucha, marzące bez przerwy, że
jutro w południc będą pierogi z borówkami posypane cukrem, polane śmietaną.

Objedzeni borówkami leżeliśmy na piaszczystym pagórku porośniętym mchem i wrzosem,
przyglądając się, jak z naciętych sosen ścieka do aluminiowych miseczek biała maź-żywica, jak

zielony dzięcioł z czerwoną mycką na głowie kuje w pień, że tylko sypie się piatami złocista
kora. Nie chciało się nam nawet podnieść z rozgrzanego mchu i igliwia, żeby zabić pełzającą

parę metrów od nas prawie srebrną w słońcu żmiję. Patrzyliśmy przez igliwie na żniwne
niebiosa i marzyli o garnuszku wody, o zsiadłym mleku wyniesionym z piwnicy. Któryś z nas,

podnosząc się na łokciu, rzekł oblizując językiem spierzchnięte wargi:
– A może odwiedzimy dziadka Odludka?

Szliśmy boso po piaszczystej drodze biegnącej wzdłuż lasu. Rozjechana w tysięczne koleiny,
ocieniona wprawdzie przez rosnące za rowem drzewa, parzyła jak rozpalona blacha. Szliśmy

po niej jak kot po zapalonym płocie, starając się skakać z cienia w cień. Do dziadka zaszliśmy
koło południa. Tak jak trzy lata temu powitał nas ujadający na budzie pies. Podobnie jak wtedy,

tyle że z łopuchowym liściem na głowie, w rozpiętej koszuli i boso, siedział na progu dziadek
Odludek.

– A to wy? Nijak bym was nie poznał, gdyby was nie było dwunastu. Pamiętam, pamiętam, jak
przed paru laty przywędrowaliście do mnie. Myślałem wówczas, że to apostołowie idą z

odpustu na odpust. Zdziwiłem się nawet, że chcieliście obejrzeć mój pamiętnik. Bo przecież
mało kto w okolicy wiedział o moim zapisanym domu. A teraz co was sprowadza do mnie?

– Znowu wasz dom, dziadku. Chcielibyśmy to i owo jeszcze raz sobie przeczytać, przypomnieć.
Przy okazji chcielibyśmy się dowiedzieć, czy dziadek skończył już spisywanie Jędrusiowskiej

historii.
– Dom możecie sobie obejrzeć. Domu jeszcze nie spalono, nie rozebrano płatwa po płatwie,

stragarz po stragarzu. Stoi, jak stał. Dbam o niego. Omiatam z pyłu, z kurzu, litery poprawiam,
lakierem pociągam, żeby nie spłowiały na słońcu. Ale Jędrusiowskiej historii nie ma i nie

będzie.
– Jakże to, dziadku? Dlaczego?

– Nie będzie i już.
– Stało się coś? Przecież zwrócili dziadkowi deski zarekwirowanej szopy.

– Zwrócili, a jakże, zwrócili, ale po tygodniu przysłali swoich ludzi i kazali te zapisane deski
zheblować. Powiedzieli, że jak się w dwa dni z deskami nie uporam, zamkną mnie z powrotem

w areszcie na kilka miesięcy, a może i na dłużej. Gdy odeszli, pomyślałem sobie, ćwierkocz,
wróblu szary, kiedyś nie do pary, i nie tknąłem zapisanych desek. Ale oni, jak zapowiedzieli, po

dwóch dniach znowu przyszli. I tak przychodzili przez parę miesięcy. Przyprowadzili nawet
stolarzy z sąsiednich wsi, żaden jednak nie chciał heblować moich zapisanych desek. Wówczas

przywieźli z sobą stolarza z miasta, który dokumentnie, linijka po linijce, słowo po słowie
zestrugał całą Jędrusiowską historię. Jeżeli mi nie wierzycie, zobaczcie sami, w szopie do tej

pory leżą kolorowe wióry zsypane na kopczyk.

166

background image

– I tylko wióry zostały z tej historii?

– Oni tak myśleli. Ale w izbie, w okutym kuferku zamkniętym na kłódkę jest zeszyt. Kiedy oni
przychodzili do mnie, gdy mnie co parę dni molestowali, grozili więzieniem, całą Jędrusiowską

historię przepisałem do tego zeszytu. Mam ją wprawdzie jeszcze w głowie, ale moja głowa już
się trzęsie, jakby była osadzona na trzcinie, i pamięć moja płowieje, robi się rzadka jak sito.

Czuję, że mi już niedaleko do snu wiecznego, nigdy nie przespanego. Jeśli chcecie, jeśli kiedyś
przyjdą inne czasy, jeśli domu mojego nie rozbiorą synowie, dam wam ten zeszyt. Przyjedziecie

kiedyś na wakacje do ojców, to zajrzycie do mojego domu i spiszecie Jędrusiowską historię tam,
gdzie jej miejsce. Deski oheblowane, pociągnięte pokostem, żeby ich korniki nie ruszyły, lężą

nad klepiskiem w stodole, położone na sosnowych drągach równo, równiusieńko, żeby się nie
spaczyły, żeby były proste. No to jak, będziecie zaglądać do mojego domu?

– Jakżeby inaczej. Pewnie, że będziemy, dziadku.
– Jeśli przyrzekacie, to idźcie teraz do mojego domu. Wiecie, co gdzie zapisane, to czytajcie. A ja

sobie posiedzę na progu. Nogi mi opuchły, że ledwie ustoję.
Nie czekając, aż nas dziadek Odludek po raz drugi zaprosi, weszliśmy do domu i od razu po

drabinie wdrapaliśmy się na strych. Wyjąwszy z facjaty drzwiczki, żeby wpuścić trochę światła,
podeszliśmy do zapisanych pędzelkiem przyśpiewek. Janek, wyciągając z zanadrza zeszyt,

notował pośpiesznie dyktowane mu przez Romka strofki:

Królowie, królowie,
wasze królowanie
jabłuszkiem się toczy
po skoszonym sianie.

Jabłuszkiem po sianie,
po drzewie koroną,
a po białej roli
szabelką czerwoną.

Nie pójdę do domu,
będę spal na dworze,
póki kochaneczka
nie zaśnie w komorze.

Nie zaśnie i we śnie
siana nie poruszy,
póki śnieg w komorze
szybki nie zaprószy.

Wesele, wesele
z maku i twarogu,
a na tym weselu
raróg przy rarogu.

Panna młoda raróg
i pan miody raróg,
gościom nic nie dali,
zjedli mak i twaróg.

Od białego rana
szli chłopi do siana,
spotkali na łące
konia i ulana.

Konik szczypał trawę,
ułan coś innego,
a co, nie wiedzieli,
ale coś lepszego.

Kochali się w nocy,
we dnie się kochali,

167

background image

aże wszystko żytko
w polu połamali.

Jeszczem był za wodą,
jeszcze za wikliną,
kiedym się z daleka
całował z dziewczyną.

Jużem się całował,
już mi się zdawało,
że to całowadło
u wikliny stało.

Talary, talary
śniły mi się w nocy,
czerwone jak koła
katowskiej karocy.

Jędrusie, Jędrusie,
Jędrusiowskie spanie:
karabin pod głową,
nagan na kolanie.

Przyśpiewkami tymi, zlewającymi się prawie jedna z drugą, oddzielonymi od siebie
kolorowym ptaszkiem, jodłowa gałązką, mirtowym wiankiem, pszczołą, był zapisany cały

strych. Poniektóre były tak frywolne, że Antoś zatykał sobie uszy, gdyśmy je odczytywali na
głos. Spisawszy co celniejsze, nigdy przez nas nie słyszane ani na weselu, ani na festynie,

zeszliśmy do dziadka Odludka.
– Słyszałem, jak śpiewaliście pozbierane przeze mnie przyśpiewki. Nawet te bezecne. Teraz

spać nie będziecie mogli w nocy. W taki upal nie wolno śpiewać przyśpiewek gorętszych od
babskiej nagości. Chociaż ja wiem. Gdy miałem tyle lat co wy, już niejedną kopę siana

starasiłem, z niejedną dziewuszką zbierałem jagody. A wam wąs się sypie i ręce się trzęsą do
babskich słodkości. Pewnie do żeniaczki ojcowie was szykują.

– O, dziadku, do naszej żeniaczki dalej niż za morze. Zaledwie maturę zdaliśmy, a teraz
szykujemy się, żeby iść na studia.

– Widzę, że mierzycie wysoko. Byleście jeno o wsi nie zabyli. Znalem przed wojną takiego, co w
szkołach się uczył. Mądrość wszelaką, jak to mówią, z wielu źródeł czerpał, a jak się jej napił do

syta, zapomniał o wsi i o ojcach swoich z kretesem zapomniał. Bo, widzicie, mądrość nie
każdemu służy. Jednego ukrztałci, uszlachci, żebyś z nim rozmawiał choćby pół żywota, a

drugiemu we łbie klepki poprzestawia, że nie przystąp do niego bez kija. A taki wyuczony
głupiec gorszy od zarazy, od moru, od wiecznego potępienia gorszy.

Zbici ciasno koło siedzącego na progu Odludka słuchaliśmy jego opowieści. Ledwie skończył
mówić o uczonych, o szkołach, zaczynał opowiadać o chłopskich politykach, o panach ze

dworu przywdziewających chłopskie sukmany. Nie brakło też opowieści o borsukach
zakopujących się w leśnym pagórku, ledwie pierwsze śniegi spadną, o dzikich świniach

podkopujących się do komory w trzaskające mrozy, o jeleniu, który zjadłszy nieopatrznie
razem z sianem pamiętniki Piłsudskiego, nosił od tej pory pomiędzy rogami jego portret żywy.

A gdy na chwilę przestał opowiadać, gdyśmy się zaczęli z nim żegnać, wstał z progu i z
zanadrza wyciągnął szary, wymiętoszony zeszyt. A wręczając go nam rzekł:

– Tylko go nie zgubcie. Przed wilgocią chrońcie, chrońcie przed molami i przed złą źrenicą.
16
Przez długi czas nie mogły nam wyjść z głowy te heblowane deski z szopy dziadka Odludka.

Widzieliśmy je pomagając naszym ojcom przy koszeniu zboża, zwożeniu snopków do stodoły,
przy omłotach. Rozmawialiśmy też o nich z Józkiem Prymistą na jakimś festynie. Odkładając

skrzypce do góry plecami, żeby się odrobinę przed następnym oberkiem przespały, żeby z nich
dusza nie uleciała, powiedział:

– Przyczepili się do tej szopy, jak rzep do psiego ogona. Wstyd nam tylko przynoszą. My tu na
wsi myślimy, jak zasiać w ludziach ziarno prawdy, jak wbić lemiesz w odwieczną caliznę, a ci

w ciuciubabkę z Odludkiem się bawią. A z nim przecież nikt jeszcze nie wygrał. Pamiętam, jak
przed wojną Kanonik przysłał mu przed Wielkanocą kartkę do spowiedzi. Dziadek Odludek

przeczytał kartkę, obejrzał ze wszystkich stron i na oczach kościelnego podarł ją na strzępy. Po

168

background image

czym usiadł na progu i na deszczułeczce list do Kanonika wystosował. A że deska była długa

na parę metrów, kościelny szedł z nią i czytając słowo po słowie, potykał się o krecie kopce, o
trawę w łączce jeszcze nie skoszoną: „Księże Kanoniku, jeśli się spowiadać, to u ptaków w lesie

i u zwierząt leśnych wyłażących z nory i z dziupli wszelakiej na słoneczko Boże. A tu ksiądz
dobrodziej moją wolną wolę przez Stwórcę mi daną byle świstkiem łamie. Ja tam czysty jestem.

A jeśli Kanonik po nocach się w łóżku jako ten sum rzuca, bo mu się w duszyczkę zdrewniałą
przez lata jakiś kornik wwierca, zapraszam do siebie, do mojego lasu, który jest jak kościół i jak

konfesjonał nieustannie żywy”.
Nie omieszkaliśmy też zajrzeć do naszego pisarza gminnego. Ślęcząc po nocach, nadal spisywał

swój pamiętnik. Żalił się w nim, że chłopi przestali chodzić w siermięgach, w słomianych
kapeluszach, w brzozowych łapciach. Powiadał, że miastowe ubiory, ciasne buty powodujące,

że palec włazi na palec, filcowe kapelusze sprawiające mózgu zaparzenie, przyćmienie
rozsądku, wykoślawiają prostą naturę chłopską, w jego duszy niewinnej, ośpiewanej przez

skowronki zasiewają miastowe ziarno pychy, z którego ani chybi zrodzi się jawnogrzesznik,
cudak i leniwiec szukający jeno, gdzie jaka dzierlatka do figlików skora, za grosz gminny bibka

szykowana i piernat puchowy pod sad wywleczony.
Nie zapomniał też użalić się w tych pamiętnikach, że chłop obywający się ongiś prostą strawą,

żurem skwarkami okraszonym, kapustą z kawałkiem starego sadła, jaglaną kaszą zalewaną
mlekiem, kukurydzianymi prażuchami, pajdą chleba odkrojoną z razowego bochenka, teraz w

niedzielę, bez zmrużenia oka, ucina na pniaku łeb ledwie zaczynającemu piać kogutowi, gęsi
tłustej gardziołko podrzyna, a nawet na wieprzka, oblizując wargi, bezwstydnie spoziera.

Tuczy się nasz chłopek, stroi bez umiaru, co miesiąc się kąpie w beczce po kapuście lub w
drewnianej balii. I mydło kupuje, i nawet perfumy. Stoisz pod kościołem, niby parafialnym,

widzisz, że chałupy jeszcze strzechą kryte, a jakbyś w bawialni wielkopańskiej siedział.
Bywaliśmy też częstymi gośćmi u Niewidki. Oczy jej zaszły bielmem, nogi coraz bardziej

puchły. Z trudem, bo przecież dawno przeszliśmy mutację, rozpoznawała nas po głosie.
Podobnie jak my, coraz bardziej niepokoiła się naszymi egzaminami na studia. Z dnia na dzień

oczekiwała zawiadomienia z uniwersytetu. Powiadała, że jak tylko przyjdzie, sprawi nam
niespodziankę. Nie chciała jednak zdradzić tajemnicy. Namawiała nas też, a zwłaszcza Janka i

chłopców wybierających się do seminarium duchownego, żebyśmy u starych chłopów uczyli
się kunsztu oratorskiego. Powiadała, że teraz idą takie czasy, kiedy każde słowo musi być

rzeczone z namysłem, z powagą. Zaczniesz pleść byle co i byle jak, a krzywdę chłopskiej
sprawie zrobisz.

Wreszcie pod koniec sierpnia cała siódemka otrzymała zawiadomienie z uniwersytetu. Stało w
nich drukowaną literą, że wszyscy jesteśmy przyjęci na studia. Biegaliśmy z tymi papierkami z

domu do domu, a idąc spać kładliśmy je pod poduszkami. Nic też dziwnego, że w kilka dni
później wyjechaliśmy do Tarnowa kupić sobie studenckie czapki. Paradowaliśmy teraz w tych

czapkach nawet w największe upały. Gdy przechodziliśmy przez wieś, biegły za nami dzieci
wykrzykując:

– Studenci, studenci, jak pawie nadęci!
Zauważyliśmy jednak, że ojcowie nasi biorąc te czapki do rąk strzepywali z nich każdy pyłek,

strzęp liścia, trawki, gęsiego puchu. Oglądali je ze wszystkich stron, jakby na ich daszkach, na
podszewce było zapisane: adwokat, doktor, inżynier, profesor. Kiedy niespodziewanie

przychodziliśmy spod sadu, zastawaliśmy ich krygujących się przed lustrem w studenckich
czapkach na głowie. Czerwienili się po uszy, jakbyśmy ich zdybali na czytaniu mszału, na

spijaniu mszalnego wina, na wyciąganiu rąk z hostią i kielicha z winem przemieniającego się w
krew Pańską. Również nasze matki przestały biadolić, że nie idziemy na księży. Podtykały nam

co lepsze jedzenie, cerowały każdą dziurkę w bawełnianej skarpecie, dbały, żeby nasze koszule
były zawsze czyste, i nie obrażały się, jeśli pod dom ludowy, pod sklep, a nawet nad Dunajec

szliśmy w kościelnych ubraniach i w kościelnych trzewikach.
Nasi ojcowie przestali nas wyciągać o zmierzchu pod sad, w polne dróżki, żeby w tajemnicy

przed domownikami porozmawiać o polityce. A nie tak dawno temu, w niedzielę, zaraz po
sumie, ledwie zjedliśmy rosół z kluskami, obgryźli kurze udko, przez wieś na rowerze

przejechał goniec z trąbką zwołując dorosłych na zebranie przed dom ludowy. Powolutku
szliśmy przez wieś obok naszych ojców, oglądając się jeden na drugiego. A przybywszy pod

dom ludowy, siadaliśmy wprost na wyszczypanej przez gęsi trawie. Oni już stali na ganku.
Gdy wszyscy chłopi się zeszli, zaczął się wiec. To znaczy ci z powiatu mówili do nas, a myśmy

słuchali ćmiąc papierosiska. A gdy się wszyscy wygadali do syta, ten najgłówniejszy jeszcze raz
podniósł się ze składanego krzesła kupionego rok temu w Tarnowie i zawołał do chłopów:

– Kto tu z was najbogatszy?

169

background image

Popatrzyliśmy na Reńskiego, na Dukata i na Złotą Rączkę, jakoż oni w trójkę byli najbogatsi,

rzec można, majętni, kmiecie z dziada pradziada. Oni też widząc, że cała wieś patrzy na nich,
uchylili lewą dłonią kapelusza, a prawą podnieśli do góry.

– Wyście najbogatsi? – upewnił się urzędnik z powiatu.
– Ano, nie inaczej. W Ameryce się było, grosz się oszczędzało. To i tak wypadło, żeśmy

najbogatsi. Wieś nas tak szacuje.
– Wyjdźcie spośród chłopów i siądźcie przed nimi.

Gdy Reński, Dukat i Złota Rączka siedzieli przed chłopami, przed całą wsią, jakby to w kościele
była pierwsza ławka najprzemyślniej w drzewie bukowym rzeźbiona, urzędnik z powiatu

znowu zawołał wielkim głosem:
– A średniaków dużo pośród was?

Podniosło się ze trzydzieści rąk. Bogiem a prawdą aż tylu średniaków nie było u nas i w tej
trzydziestce byli również tacy, co to na przednówku gęsim skrzydłem z sąsieka resztę żyta na

chleb wymiatali. Ale czego to ludziska nie robią, żeby się pokazać i choć ociupinę nad innych
wywyższyć.

– Siądźcie za tą trójką jakieś kilka metrów.
Gdy średniacy poklepując się po plecach, ściągając na porażone słońcem oczy filcowe

kapelusze, usiedli za Reńskim, Dukatem i Złotą Rączką, urzędnik z powiatu wyciągając przed
siebie ręce, jakby całą wieś chciał pobłogosławić, przemówił jeszcze większym głosem:

– To nie ja was na trzy grupy podzieliłem ani ręka boska, ani ślepy los. Ale ona, krzywda
klasowa, naukowo nazwana wyzyskiem. Bo popatrzcie sami i rozważcie w sobie. Macie tu

przed sobą tych oto trzech kmieci, najbogatszych we wsi, jakby Trójcę Świętą. Im na niczym nie
zbywa. Nie znają przednówka, nie wiedzą, co to bieda, co to kromka chleba wygrzebana z kąta,

całkiem zapleśniała, jaśniejąca w rękach głodzonego dziecka niby hostia święta, sztaba
szczerozłota. Oni parobków trzymają za grosz byle jaki, baldachim co niedziela nad

księżulkiem noszą, ziemię wykupują, maszyny gromadzą, bryczuszkami jeżdżą do miasta na
jarmark. Im się śnią po nocach dworki modrzewiowe i ubiory pańskie, i talerze z cieńszej niż

westchnienie porcelany, łyżki i widelce z najgrubszego srebra. A skąd oni te bogactwa mają?
Gdy ich zapytacie, rzekną, że z Ameryki, z harówki codziennej, z mozołu przy żniwach, z

babrania się w gnoju, w ugnojonej ziemi, której każda grudka potem przesiąknięta. Ale im nie
wierzcie. Im się tak wydaje. A bo oni te bogactwa mają z wyzysku parobka, z wyzysku

średniaka. Patrzcie na ich ręce gładkie jak u księdza, patrzcie na oblicza jak maślane pączki, w
oczy ich spojrzyjcie, chytre jak u lisa, jak u leśnej kuny.

Kiedy mówca sięgnął po szklankę wody, z trawnika podniósł się Dukat i zwracając się do
zebranych na ganku urzędników, rzekł:

– Mówco nasz szlachetny, oratorze miły, w powiecie siedzący na urzędzie wielkim. Rzekłeś
nam, Stasiulku, boś dyć ze wsi naszej i „panował” ci nie będę, coś nam rzec zamierzał. Jenoś

jednej rzeczy na amen zapomniał. A to tego, że kiedyśmy tyrali w żelaznej fabryce, gdyśmy w
rzeźni chicagowskiej łajno w taczkach wywozili, twój ojczulek zacny, świećże Panie nad

duszyczką jego, po Chicago hulał i pieniążki trwonił na whisky i na dziewczynki od whisky
mocniejsze. Do domu przyjechał w pożyczonej bluzce i w buciskach moich. Nie chciałbym,

Stasiulku, żebyś mnie opacznie, jako władza nasza i przez nas wybrana, w przytomności
wszystkich tu dzisiaj zebranych, słuchał i zrozumiał. Ja twojemu ojcu butów nie wymawiam.

Zapomniałem o nich. Niech mu lekko będzie w nich po raju śmigać. Jenoś ty, Stasiulku, te
wspominki zaczął, tom i musiał skończyć.

Dukat, uchylając kapelusza, siadł z powrotem na błoniu. Usiadł również na składanym krześle
nasz Stasiulek, najmłodszy z oratorów ze wsi naszej się wywodzący. Chłopi, szturchając się w

boki chichotali, ściągając jeszcze bardziej na oczy wymiętoszone kapelusze. Wtedy z krzesełka
podniósł się drugi z urzędników, całkiem nam nie znany. I jakby nie było Dukatowej mowy,

supłał myśl poczętą z morka Stasiowego:
– Średniacy, sojusznicy nasi tylko do połowy. Albowiem w was, co już Jakub Bojko dawno

zauważył, dwie duszyczki siedzą. Jedna z tych duszyczek rwie się uskrzydlona do tych trzech
bogaczy, żeby im dorównać, ogrzać się w ich cieple, a druga jej przeczy, drogę zastępuje i

biedaka widzi młócącego na przednówku jeszcze mleczne żyto, konia mu użyczy, pólko mu
zaorze, broną zabronuje, na chleb korzec żyta w kieracie mu zmiele. Pamiętajcie o tym, strzeżcie

się bogaczy, jak zarazy strzeżcie. A bo wy jesteście jak ten zegar ścienny z miedzianym
wahadłem: w tę i wewtę, w tę i wewtę bez końca chodzicie.

Ledwie skończył prawić nie znany nam orator, zerwał się z trawnika, jakby był na sprężynach,
przedwojenny jeszcze działacz wiciowy, Kiepełą przezwany, i głowę wspierając na wzniesionej

ręce, jął mówić powoli:

170

background image

– Obywatel mówca, orator szczerozłoty, jako diament czysty, zmyślnie, jakże zmyślnie rzecz o

nas nam wywiódł. Aliści, jeśli moja pamięć całkiem nie zepsiała, nie wyblakła z wiekiem, Jakub
Bojko, krajan nasz i ojciec ruchu ludowego, powiadając o tych duszach dwóch w chłopie

kołaczących, miał na myśli wszystkich chłopów. A jedna z tych dusz była pańszczyźniana,
pokorna jak trawa, jak ona milcząca. A druga duszyczka to duszyczka nasza, widząca, gdzie

rozbój, gdzie zniewaga nasza i gdzie światło dla niej. Takoż z tym zegarem orator nasz miły
troszeczkę przesolił. Przecież u nas we wsi nie ma aż tylu zegarów. Dla wszystkich nie starczy.

To chyba symbolicznie jeno, wymiennie, grupkami będziemy z tymi zegarami na plecach po
wsi paradować.

Gdy Kiepeła zgiął się jak sprężynka i usiadł na trawie, zza stołu podniósł się trzeci z
urzędników. Wspierając się rękami o stół, skierował oczy w stronę najliczniejszej grupy

chłopskiej, obok której siedzieliśmy całą dwunastką:
– Kość z kości, krew z krwi, przyjaciele nasi, sojusznicy klasowi. Bracia nasi wiedzący, co to jest

przednówek, co strawa z lebiody, co to chleb z korzonków perzu i brzozowej kory, co to gar
ziemniaków bez jednego skwarka i garniec kapusty bez kawałka sadła. Zwracam się do was,

boście mi najbliżsi. Jeśli wy służyliście za parobków u bogaczy, u krwiopijców, pijawek,
szczypawic, ja służyłem z wami. Jeśli spaliście w stajni, a często w psiej budzie, zastępując

człowieczym szczekaniem sucze ujadanie, ja z wami szczekałem, zieleniałem z zimna,
zamierałem z głodu. Pamiętajcie, bracia, że jesteśmy z wami, gdy dzieje się wam krzywda, gdy

was wyzyskują. Drzwi nasze otwarte dla was we dnie i w nocy, w dzień powszedni i w święta.
Wtedy podniósł się, wspierając na lasce, stary fornal, Owczarzem przezwany. I zdejmując

wyświechtany kapelusz z głowy, próbując wygrzebać czubkiem buta piórko gęsie z trawy,
mówił:

– Towarzyszu mówco, a u nas hufnali i gwoździ brakuje. Podków takoż nie ma, obręczy na
koła. Kosy nie uświadczysz, choćbyś dał na mszę przez tydzień śpiewaną. A my się budować

już zamiarujemy, bo ciężko nam w czworakach i w podworskich stajniach. I desek też nie ma, i
łat, i przyciesi. A o cegłę trudniej niż o ćwiartkę bimbru w zakonnej ochronce, towarzyszu

mówco, oratorze nasz.
Jak przez mgłę pamiętaliśmy o tym wiecu, gdy którejś niedzieli, na godzinę przed sumą, przed

dom każdego z nas zajechały dwa podworskie powozy. Do pierwszego, zaprzęgniętego w
wyczyszczone do talarów siwki, w białej uprzęży, nabijanej miedzianymi blaszkami i

gwoździkami, zbierano naszą piątkę szykującą się na księży. Rozpychali się na obitych skórą
siedziskach Antoś i Władek ubrani w dawno kupione sutanny, a pozostała trójka w czarne

garnitury zapięte pod szyją. Naszą siódemkę sadzano w drugim powozie, do którego
zaprzężone były kasztanki w czarnej uprzęży. W pierwszym powozie między chłopcami

siedział stary Kanonik w słomkowym kapeluszu na głowie, z brewiarzem w jednej ręce i z
miedzianym krzyżem w drugiej. Między nami, zbitymi ciasno w powozie, siedziała Niewidka

ubrana w kilka spódnic sięgających do samej ziemi, w jedwabną bluzkę zapinaną na drobne
guziczki i w czarną tybetkę z frędzlami.

Wjechaliśmy stępa na kościelny majdan. Z kościoła akurat zaczęli wysypywać się ludzie.
Kanonik stojąc w bryczce wygłosił do stłoczonych wokół powozu wiernych krótkie kazanie o

powołaniu kapłańskim. I błogosławiąc ludzi wysoko nad głową uniesionym krzyżem, ucałował
po kolei w czoło wszystkich pięciu chłopców. Dopiero wtedy, podtrzymywana przez nas za

łokcie, przemówiła Niewidka. Wspomniała coś o Witosie, o lampie naftowej niesionej przez
jesienną noc, o pożytku księgi uczonej sprawdzonej przez pokolenia i przytulając nas do piersi

głaskała po sczesanych na bok włosach.
Wierni, na znak dany przez Kanonika, poklękali wprost na gliniastym majdanie i zmówili na

naszą intencję po trzy ojczenaszki i zdrowaśki. Dopiero wówczas Kanonik wysiadł z powozu i
wspierając się na ramieniu podbiegającego kościelnego, starczym krokiem odszedł na plebanię.

Podcięto konie. Z kopyta ruszyły w wieś. Zafalował rozsypujący się tłum. Za powozami biegło
kilku podrostków wrzeszcząc wniebogłosy:

– Studenci, studenci, jak pawie nadęci!
Robiąc ogromne koło jechaliśmy przez całą wieś. Ze wszystkich domów wychodzili ludzie.

Stojąc na drewnianych gankach oszalowanych pomalowanymi na czerwono lub niebiesko
deskami, na podwórkach pełnych kur i gęgających gęsi, psów ujadających na budach, pod

sadami, z których bez przerwy kapały przejrzałe gruszki, wymachiwali kapeluszami, gołymi
rękami, chusteczkami ściągniętymi z głowy. Nasi ojcowie i nasze matki, gdy podjeżdżaliśmy

przed wrota, wychodzili statecznie ubrani w czarne, powyciągane specjalnie z tej okazji ancugi
przesycone naftaliną, bagienną trawą i podchodząc do bryczek wyciągali dłonie z bochenkiem

chleba, z odrobiną soli rozsypaną na ten chleb. Schodząc z powozów całowaliśmy chleb,

171

background image

połykaliśmy parę okruszków kamiennej soli i przyklękając na obydwa kolana schylaliśmy się

do ich rąk pachnących zaoraną ziemią, co tylko dojonym do skopca mlekiem.
Objechaliśmy całą wieś, po czym w pełnym galopie skręciliśmy w dróżkę wiodącą nad

Dunajec. Spod ogumionych kół powozów sypał się na spaloną słońcem trawę, na pobliską
wiklinę popielaty piasek, z dymiących zadów końskich spadały białe płaty zmydlonego potu.

Wyskakując z powozów rozbieraliśmy się nieomal w biegu. Prawie goli, jedynie w
granatowych spodenkach i w studenckich czapkach ściągniętych na bakier, wbiegliśmy przez

płytką wodę na piaszczystą łachę ciągnącą się środkiem Dunajca.
Z białego piasku, pełnego odciśniętych śladów dziecięcych stóp, zerwały się trzy białe rybitwy i

parka pijących wodę grzywaczy. Chodząc ostrożnie po piaszczystej łasze, próbowaliśmy
wkładać nasze bose stopy w ślady dziecięcych stóp. Ale za duże były nasze stopy na to bose

dzieciństwo biegające po płytkiej wodzie, po piasku pełnym ptasich piór. I choćbyśmy je
krępowali aż do bólu w kostkach zgrzebnymi bandażami, choćbyśmy je wkładali w drewniane

łupki, w ciasne drewniaki leżące na strychu, pamiętające czasy wojny, nigdy się już nie skurczą
do stóp kilkuletniego berbecia, ledwie opierzonego gołębiarza chadzającego po wsi z procą,

strzelającego do siedzących na wierzbie wróbli, do kotów łażących po kołkach płotów, do
oszklonych okienek w komorach.

Odeszło od nas dzieciństwo. Nie zostało po nim ani jedno piórko w kieszeni, ani jedna łuska po
naboju, ani jeden kamyk ściskający w swoim wnętrzu iskrę, którą skrzesał ogień Abel, ani jeden

sznurek prowadzący coraz wyżej i wyżej latawce. Jabłko po jabłku, ulęgałka po ulęgałce
skąpało ono w łopian, w pokrzywy, w trawę naszeptującą, gdy do niej ucho przyłożyć, co się

śni ziemi w lipcowe południe. A jeszcze widać to dzieciństwo kucające w wiklinie, spoglądające
zielonymi jak podłużne listki źrenicami na przechodzącą dunajcowym brodem armię, na

kąpiące się o zmierzchu, rozebrane do naga, osłaniające większe od dłoni piersi dziewczyny, na
kościelnego, który pławił uwiązaną na sznurku drewnianą figurę świętej Magdaleny.

Wystarczy zamknąć oczy, żeby je widzieć jeszcze galopujące oklep na koniu w pobliskie łąki, w
zaciągnięty pajęczyną babiego lata las, wygrzebujące patykiem z ogniska spalone na węgiel

ziemniaki, targające do zanadrza dojrzałe jabłka, wchodzące po najwyższej topoli do gawronich
gniazd strzegących trzech-czterech szarozielonych jajek w niebieskie piegi, a w gruncie rzeczy

próbujące sprawdzić, jak daleko jest do tej gwiazdy, którą w samo południe widzi się w
głębokiej studni.

Nie ma tego dzieciństwa zaszytego po dziurki w nosie w kwitnących konopiach pachnących
wszystkimi zgonionymi, konającymi ze strachu zwierzętami. Nie ma go biegającego z

ujadającym psem po kłoszącym się zbożu, zamierającego na widok wschodzącej za lasem zorzy
ścinającej jak topór świerkowe korony. Nie ma tego dzieciństwa noszącego w kieszeniach

sparzone po dwie, po trzy żaby wyłażące na przedwiośniu z ogródka, z piwniczki pod
gankiem, wyciągającego z nagrzanej przez słońce wody ogromne kule żabiego skrzeku

obsypanego mniejszymi od ziarenek prosa oczkami, karmiącego kurzymi kiszkami bociana z
przetrąconym skrzydłem, rzucającego w pień osiki wygrzebanym z pobojowiska bagnetem,

póki po pniu nie zaczęła spływać biała diabelska krew.
Z piasku schodzonego przez dzieciarnię, nie zdejmując studenckich czapek, weszliśmy w

nagrzaną na słońcu wodę. Gdy woda sięgała nam do pach, jak w dzieciństwie, płynęliśmy psio
do zarośniętego wikliną brzegu. Stamtąd, z piaszczystego pagórka, z którego jak na dłoni widać

było całą wieś, przemawialiśmy po kolei. Albowiem za radą Niewidki, kryjąc się przed
domownikami po szopach, zaszywając się w dziki bez, w kukurydzę, chodząc do północy po

polnych dróżkach, ćwiczyliśmy się w oratorskim kunszcie. Krzyczeliśmy z tego piaszczystego
pagórka do siebie, do całej wsi:

– Żegnaj, Janku, kmieciu boży, chadzający boso za krowami, ze źrenicami widzącymi wiecznie
wiosenną trawę i wiosenną wiklinę. Żegnaj, Romku, mędrku chłopski, próbujący oszwabić

wałacha psuja, podtykający mu zamiast owsa worek osmykniętych, srebrzących się jak owies
wiklinowych liści, tłumaczący cierpliwie panoczkowi z miasta, że musisz przez pół dnia

spoglądać w studnię, gdyż przez nią widzisz swoją duszę bielszą od kądzieli lnianej. Żegnaj,
Antosiu, baranku boży, któryś wyklęczał w białym kamieniu wgłębienie większe od jabłek,

żeby Bóg nie zapomniał dać twojej siostrze posażnego męża, żeby twoja matka była pochowana
w jedwabnej tybetce, a twój ojciec w pilśniowym kapeluszu.

Żegnajcie, pastuszkowie, kmiecie dorodni chadzający w cajgowych portkach z dziurą na
dziurze, utytłani w gnoju, wołający na samolot ooo! I na książkę ooooo! Żegnajcie, żebracy

chadzający z parcianym workiem po wszystkich drogach naszej parafii, jadający spleśniałe
skórki chleba, żegnajcie, złodzieje ściągający z żerdzi czerwone jak zorza pierzyny,

wyprowadzający konie z dziedzicowej stajni, wynoszący zadźganego wieprzka z chlewu, kury

172

background image

z ukręconym łbem. Żegnajcie, pomyleni, od których uciekła żona i uciekły dzieci, gdy zabrakło

chleba na przednówku, którzy się błąkacie wśród wyższej od słońca wikliny, po łąkach
pachnących zgonionym zwierzęciem i zamierającym ze strachu ptakiem. Żegnajcie, na zawsze

żegnajcie. Módlcie się, aby rozum nasz nigdy się nie uchynął, nie stopił jak wosk, nie skąpał jak
gromnica trzymana przez rękę śmiertelną.

Żeby ci, Janku, Romku, Antosiu, uschła ręka i na niej po śmierci potykały się wszystkie
pokolenia, żeby ci się twój język rozrósł jaszczurczym zielem i szeptał jak trawa na wietrze, jak

wiosenny deszcz bębniący w blaszany dach, żebyś nie mógł przełknąć łyżki strawy, a ona
rozrastała się do zaczynionej dzieży, do wieży kościelnej, do wiecznie płynącej rzeki, żeby w

twoją studnię od rana do nocy pluł suchotnik, a w imieniu twoich dzieci zalągł się czerw
rozpalony jak żelazo, żebyś po śmierci chodził cały od robaków i na ciebie chodzącego bez

twojej woli dybało sto gawronów i sto kruków, żeby twoje serce przemieniło się w psie łajno
zeschnięte na upale, a duszyczka parszywa w bagienko ruszające się od pijawek, jeśli Janie,

Romanie, Antoni, odwrócisz oczy i głowę, i serce od tej wsi, widocznej jak kurze jajo trzymane
na dłoni.

Wreszcie po tej przysiędze było nam lekko, jakbyśmy zarżnęli wyjadającego nas od wewnątrz
wilka, wykurzyli z jamy żołądka, przegnali z serca wypijająca krew łasicę. Jakbyśmy nigdy nie

widzieli człowieka ze spoconą z przerażenia duszą, jakby z naszego języka wyjęto cierń jątrzący
każde nasze słowo. Po kolei, wykrzykując ostatnie słowa przysięgi, zbiegliśmy do głębokiej

wody i skacząc w nią w czapkach wciśniętych na uszy, płynęliśmy pokrzykując z uciechy do
czekających na nas powozów. Śpiewając przez cała drogę, wjechaliśmy galopem pod dworski

sad, gdzie powoli, jak odpustowa karuzela popychana przez podrostków, rozkręcał się
przygotowany specjalnie dla nas festyn.

Wprost z powozów wskakiwaliśmy w ramiona naszych rówieśnic pachnących szarym mydłem,
przez które przebijał zapach dojonego w południe mleka, wczorajszej młocki, skoszonego na

łąkach siana nachylanego w słońcu, grabionego z nitkami babiego lata w kopki. Wpychaliśmy
wymiętoszone setki do basów kapeli prowadzonej przez Józka Prymistę. Przypomniawszy

sobie przyśpiewki o koniokradach, o Jędrusiach, o dziewczynach leżących na sianie,
przystawaliśmy koło basów i załamującym się w krzyku głosem wyśpiewywaliśmy je pod

dworskim sadem. Po czym, wskakując z naszymi rówieśnicami w polkę, w sztajerka granego
całym smyczkiem, tańczyliśmy, aż nam w oczach migotały kolorowe płatki, aż dworski sad

mieszał się w naszych źrenicach z dziewczęcymi warkoczami, ze wstążkami wpiętymi w ich
włosy. Spoceni, ledwie łapiący powietrze spierzchniętymi ustami, schodziliśmy z drewnianej

platformy pod sad. Tam, przy stołach rozstawionych pod drzewami, nakrytych pakunkowym
papierem, piliśmy z jednego kieliszka wódkę zagryzając świeżo kiszonymi ogórkami.

Rozochoceni jeszcze bardziej wódką, wchodziliśmy znowu na platformę zaciągniętą już
mrokiem i tańczyliśmy przyciskając do siebie popiskujące z uciechy rówieśnice. A gdy się

ściemniło, gdy zawieszona na klonie naftowa lampa wywołała z dworskiego sadu coraz
dłuższe cienie, schodziliśmy z platformy po jednej, po dwie pary w mokry od rosy, ledwie

oddychający z oczekiwania sad. I opierając się plecami o drzewa, przyciskaliśmy do siebie
nasze rówieśnice. Odrobina po odrobinie, szczypta po szczypcie przywieraliśmy do nich,

naszeptując w ich odsłonięte uszy naszą chłopczyńską uciechę, nasze zamieranie przed
pocałunkiem, przed dotknięciem piersi. Przytulały się do nas ostrożniej niż do ognia, do

tarniny, do kolczastego drutu. Wzdychały wpierając się w nas spiczastymi łokciami, ściśniętymi
ciasno jak mika z kwarcem kolanami, póki nie przemogliśmy ich siły.

Boże litościwy, spraw, żeby te pocałunki trwały jak wiecznie odmawiany pacierz, jak godzinki
śpiewane każdej jutrzni przez nasze matki. Matko Przeczysta, powiąż nas sznurami, a zasupłaj

je na takie węzły, żeby ani ręka ludzka, ani nóż nie rozwiązały ich, nie rozcięły nigdy. Chryste
boleściwy, daj to wieczne wtulenie w dziewczęcego ciała zamieranie. Spraw, żebyśmy,

powiązani sznurami, mogli wędrować kroczek za kroczkiem, ułomnie wędrować, lecz przez
żywot cały. Wybaczcie, anieli, nie spychajcie na klęczki Antosia próbującego się bronić przed

nagimi do pach ramionami Marysi.
Mokrzy od rosy, z pogryzionymi do krwi wargami, z obolałymi w łokciach i przegubach

rękami, całując się co parę kroków, odprowadzaliśmy nasze rówieśnice do domów. Spod
dworskiego sadu słychać było bęben, zanoszący się od krzyku klarnet i od czasu do czasu, jak

daleki rój pszczeli, skrzypce. Stojąc pod sadami, koło grodzonych z wikliny płotów
słuchaliśmy, jak nasze rówieśnice wchodzą na palcach do uśpionych domów, do

naszeptujących sennie stodół, jak zrzucają z siebie perkalikowe sukienki i wzdychając próbują
zasnąć w zapadającym się sianie. Spod sadów kapiących nieustannie jabłkami w trawę

wyszczypaną przez kozy, spod uchylonych stodół, spod omszałych płotów wracaliśmy krok za

173

background image

krokiem do domów. Wrześniowe niebo z gwiazdami większymi od wapiennych kamieni

powrzucanych do Dunajca bielało jak skóra zdarta z krowy susząca się na płocie.

14 VII 1973 r.

174


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowak Tadeusz [Kazimiesz Siemionowicz]
Nowak Tadeusz
Nowak Tadeusz Polbasnie
Nowak Tadeusz Psalmy
Nowak Tadeusz
Nowak Tadeusz A jak krolem, a jak katem bedziesz
Tadeusz Nowak
tadeusz nowak
Tadeusz Nowak
Tadeusz Nowak
CHOROBA WRZODOWA ŻOŁĄDKA I DWUNASTNICY 2
Choroby żołądka i dwunastnicy
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
12 dział dwunasty rozpatrywanie sporów o roszczenia ze stosunku pracy (2)
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
praca-magisterska-7092, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki

więcej podobnych podstron