Kazimierz Z. Poznański:
Wielki Przekręt
Klęska Polskich Reform
Towarzystwo Wydawnicze i Literackie, Warszawa 2000
==============================================
Cytuję wybrane fragmenty ( strona w budowie ):
==============================================
SPIS TREŚCI
Wstęp
Część pierwsza
BŁĘDNE KOŁO ......... 9
1. Wątpliwa transformacja ......... 10
2. Niekompletny kapitalizm ......... 25
3. Rachunek wywłaszczenia ......... 37
Część druga
HANDLARZE ZŁOMEM ......... 52
4. Sztuczna nierównowaga ......... 53
5. Mechanizmy korupcyjne ......... 69
6. Polityczne powinowactwa ......... 83
Część trzecia
STREFA KRYZYSÓW ......... 96
7. Bezmyślność zniewolona ......... 97
8. Niemiecki prototyp ......... 112
9. Historyczne przestrogi ......... 128
Zakończenie ......... 140
Załączniki ......... 148
Bibliografia ......... 152
----------------------------------------------------------------------------------
Z okładki książki
-------------------------------------------------------------------------------------------
Powinno się zaczynać lekturę tej zdumiewającej książki od Posłowia - które ujawnia pozytywny ideał autora, jakże bliski Ukrainie i Białorusi, pozwalający zrozumieć jego histeryczny atak na zdradziecką politykę polskich, węgierskich i czeskich liberałów.
Janusz Lewandowski,
poseł Unii Wolności,
b. minister przekształceń własnościowych
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Tę książkę powinna przeczytać przede wszystkim POLSKA INTELIGENCJA! Najbardziej profesjonalnie przedstawiony systemowy i nieodwracalny rabunek finansów państwa polskiego. Proces ten jest prezentowany w fałszywym świetle przez władze i większość mediów, celem wprowadzenia w błąd polskiego społeczeństwa.
Bogdan Pęk,
poseł PSL
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Kazimierz Poznański prowokuje i szokuje. Krytykując z pasją kolejne polskie rządy za wyprzedaż majątku narodowego zagranicznym inwestorom, stawia polską transformację w całkowicie nowym, nieoczekiwanym świetle. Można się z nim zgadzać lub nie, ale na pewno nie można zignorować. Książka jest fascynującą lekturą dla wszystkich, którzy interesują się polskimi przemianami.
Dariusz Rosati,
członek Rady Polityki Pieniężnej
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Nota Biograficzna
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Kazimierz Z. Poznański jest profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Waszyngtońskiego w Seattle, Stany Zjednoczone. Doktoryzował się na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Jego praca doktorska ukazała się drukiem w Państwowym Wydawnictwie Naukowym pt. "Innowacje w kapitalizmie". Kilka lat po uzyskaniu doktoratu, w 1980 r., wyjechał na roczne stypendium na Uniwersytet Princeton. Rok później zaczął wykładać ekonomię na Uniwersytecie Cornell, Ithaca, New York. Wyniki badań na tej uczelni zostały włączone do dwóch zbiorowych publikacji Kongresu Stanów Zjednoczonych. To był pierwszy przypadek zaproszenia polskiego ekonomisty do udziału w tej prestiżowej serii. Wykładał na kilku uczelniach, w tym na Uniwersytecie Northwestern, Evanston, Illinois, oraz zdobył kolejne stypendia (m.in. roczne stypendium na Uniwersytecie Stanford, California). Pierwszą amerykańską książkę, zatytułowaną "Technologia i konkurencja: blok sowiecki w gospodarce światowej", opublikował w 1987 r. na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. W 1992 r. wydał pracę zbiorową pt. "Konstruowanie kapitalizmu", jedną z pierwszych publikacji nt. transformacji postkomunistycznej (m.in. z Kołakowskim oraz Kornaiem). W 1997 r. ukazała się jego kolejna książka pt. "Przewlekła transformacja: zmiany instytucjonalne a wzrost gospodarczy w Polsce, 1970 - 1994", nakładem Cambridge University Press. Gotowa do druku jest jego najnowsza książka: "Śladami Poppera: społeczna obojętność i upadek społeczny", podejmująca wątki, które poruszył ostatnio Soros w książce "Kryzys współczesnego kapitalizmu globalnego". Już jako profesor Uniwersytetu Waszyngtońskiego zorganizował kilka corocznych tzw. okrągłych stołów nt. transformacji z udziałem polskich i amerykańskich ekonomistów. Wyniki tych konferencji zebrał w dwóch książkowych edycjach pod swoją redakcją (m.in. "Prywatyzacja oraz stabilizacja w Polsce", wydana przez Kluwer Academic Press, m.in. z rozdziałami Sachsa oraz McKinnona). Od 1996 r. jest współredaktorem głównego amerykańskiego periodyku poświęconego sprawom Europy Wschodniej: "East European Politics and Societies". Wydrukował ponad trzydzieści artykułów w różnych periodykach amerykańskich i brytyjskich.
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Wstęp - str. 5
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Przedmiotem książki jest proces półdarmowej wyprzedaży większości polskiego majątku obcym inwestorom. Nazywam tę operację "wielkim przekrętem", gdyż zwrot ten najlepiej oddaje sposób wyzbycia się majątku. Jedni twierdzą, że groził koniec świata, więc szybko trzeba było sprzedać obcym, bo mieli środki. Argument ten, podobnie jak opinia, że kapitał poszedł tanio, bo był niewiele wart, jest niepoważny. W istocie spieszono się, gdyż urzędnicy odpowiedzialni za sprzedaż mieli mało czasu na ukartowane przetargi. Chodzi o transakcje, w których obcych nabywców przyciąga się głównie na przynętę zaniżonych cen w zamian za osobiste korzyści, w tym zwłaszcza, prowizje.
Ponieważ - jak wyliczam - majątek banku i przemysłu jest sprzedawany za najwyżej dziesięć procent jego wartości, Polska po drodze do kapitalizmu gubi pozostałe dziewięćdziesiąt procent. Te dziewięćdziesiąt procent wycieka do nabywców za granicę, zamiast zasilić słabowitą gospodarkę, którą zostawił komunizm. Za niezrealizowane wpływy można było powiększyć majątek dokładnie o te dziewięćdziesiąt procent, co pociągnęłoby za sobą proporcjonalny wzrost globalnej produkcji. Na taką ogromną stratę narażono społeczeństwo, żeby osiągnąć prowizje, stanowiące tylko ułamek wartości kapitału.
Jest to tym bardziej niepokojące, że nawet te dziesięć procent, które po "wielkim przekręcie" trafia do budżetu państwa, nie jest wykorzystywane na rozbudowę majątku. Budżet został właściwie wyłączony z procesów inwestycyjnych, nawet nie wspomaga produkcji, która jest w pilnej potrzebie naprawy. Jest on przede wszystkim konsumpcyjny, tyle że nie chodzi głównie o tzw. spożycie zbiorowe. W sferze budżetowej ma miejsce "mały przekręt", w wyniku którego znaczna część wpływów przechwytywana jest przez urzędników na osobisty użytek (np. w lokalnych samorządach, kasach chorych czy państwowych spółkach).
Przyszłość gospodarki wydaje się jednak bardziej ponura niż smutna teraźniejszość tej wyprzedaży, jak po pożarze. Nawet gdyby gospodarka rosła, trudno będzie już skompensować poniesione na sprzedaży straty. Co ważniejsze, przez tę wyprzedaż Polska skazuje się na coroczny wyciek zysków z kapitału, który szacuję na dziesięć procent dochodu narodowego. Innymi słowy, sprzedający narazili Polskę na wieczne straty, wielokrotnie przerastające jednorazowe prowizje zarobione na pośrednictwie. Chodzi więc o "wielki przekręt" nie w sensie korzyści dla mniejszości, ale raczej w sensie strat dla większości.
Pozbawiona zysków, należnych zagranicznym właścicielom, gospodarka zostaje tylko z dochodem z pracy - czyli płacami. Innymi słowy, już kapitalistyczna, ale z obcym kapitałem i lokalną pracą, Polska staje się krajem, który niejako żyć musi z "gołej" pensji. Możliwości zakumulowania własnego kapitału wyłącznie w oparciu o zarobki pracownicze są nikłe, tak że szansa na wyrwanie się z tej sytuacji, gdzie praca jest własna, a kapitał nie, są równie małe. To jest szczególny przypadek, który, sięgając do starej retoryki, można by określić mianem "robotniczego" kapitalizmu, bez szansy na inną, "nierobotniczą" przyszłość.
W robotniczym kapitalizmie - a nie komunizmie - siła robocza staje się odpowiednikiem migrantów, którzy udają się za chlebem za granicę. W tym przypadku jednak jest to migracja za chlebem we własnym kraju, gdyż jego fabryki i banki są zagraniczne. Nie są więc gośćmi w obcym kraju, ale - paradoksalnie - u samych siebie. Jest oczywiście jedna wielka różnica między tymi dwoma rodzajami migracji zawodowej. Przy tej zewnętrznej, gdy jedzie się do zamożnego kraju - jak Niemcy - oferowane są wysokie płace. Przy tej wewnętrznej migracji trzeba zadowolić się niższymi, polskimi płacami, i to być może nawet na zawsze.
Jak widać, mój krytycyzm wobec transformacji nie bierze się stąd, że - tak jak marksiści - nie lubię kapitalizmu, a więc otwartego rynku i prywatnej własności, na których on się opiera. Nigdy nie miałem nic wspólnego z marksizmem ani wtedy, gdy był w modzie, ani teraz, gdy stał się niemodny. Lubię kapitalizm, tyle że budzi moje obawy wyłaniający się w Polsce rodzaj kapitalizmu bez własnych kapitałów. Jest to sprzeciw liberalnego ekonomisty, wychowanego w duchu tzw. ekonomii ewolucyjnej, za którą stoją austriaccy ekonomiści: Hayek (1988) oraz Schumpeter (1942).
Przekonani o "naturalności" wolnych rynków oraz prywatnej własności, ewolucyjni ekonomiści widzą kapitalizm jako niezastępowalną ostoję ludzkiej cywilizacji. Ta naturalność nie bierze się z wrodzonej potrzeby wymiany towarowej oraz osiągania zysków. Wolne rynki oraz prywatna własność, tak jak wszystkie inne instytucje, są ludzkim wynalazkiem. Nie powstają odruchowo, ale na bazie reguł moralnych, gdyż zdolność przetrwania zależy od przestrzegania ustalonych przez społeczność zasad moralnych. Stąd prywatny rynek, tak jak kapitalizm, od którego zależy nasza egzystencja, jest odbiciem tych reguł.
Nikt poza szkołą ewolucyjną z taką pasją nie podjął się obrony kapitalizmu przed zakusami przeciwników. W tym obrony przed komunizmem, z jego ideą gospodarki bez rynków i własności. Szczególne zasługi miał w tym Hayek, wskazując na praktyczną niemożność zrealizowania komunistycznego ideału tutaj, na ziemi. Schumpeter, choć uważał, że być może komunizm da się wprowadzić w czyn, dowodził, że byłby to regres. Ale niezwykle ważne były też polemiki innego austriackiego ewolucjonisty, filozofa Poppera (1943). Z tegoż powodu ci austriaccy konserwatyści uważani są, zwłaszcza w obecnej ekonomii amerykańskiej, za opokę liberalizmu.
To samookreślenie może zdziwić wielu tych, którzy w Europie Wschodniej określają się dzisiaj mianem liberałów. Włączając w to znaczną część polskiego środowiska intelektualnego, gdzie nie wypada być po innej stronie. Nie mówią oni o żadnej klęsce transformacji. Przeciwnie, egzaltują się, jak twierdzą, jej wielkim triumfem w budowie kapitalizmu. Taki kapitalizm już ponoć powstał w większości krajów Wschodniej Europy. Być może kraje te potrzebują tylko jakiejś korekty. Dla nich krytyczne uwagi na temat transformacji, szczególnie w takich krajach, jak Polska czy Węgry, są zaprzeczeniem liberalnej myśli. Więcej - są antyliberalne.
Być może ta różnica w ocenie wynika stąd, że ich liberalizm wywodzi się z nurtu tzw. neoklasycznej ekonomii. Moim zdaniem przyczyny są jednak inne. Nawet ludzie myślący w neoklasycznej tradycji nie mogliby nie dostrzec ułomności rodzącego się w regionie kapitalizmu. To nie jest sprawa tej czy innej tradycji liberalnej. Jest to raczej niechęć do nazywania rzeczy po imieniu, ze względu na różnego rodzaju pozamerytoryczne względy. Liberalizm, w dowolnej postaci, nie wyklucza krytycznego spojrzenia na kapitalizm, gdyż ma bardzo wyraźną wizję "dobrych" instytucji.
Liberalizm stoi tak samo murem za rynkami, jak i przeciw złym rynkom. Jest też świadom tego, że nie każda własność prywatna jest "dobra". Kryterium oceny jest przy tym absolutnie jednoznaczne - jest nim stopień wolności. Tak jak liberalizm, ewolucyjna szkoła uważa, że moralną bazą kapitalizmu jest wolność, stanowiąca o sile kapitalizmu. A bazą dla wolności jest własność czynników wytwórczych, siły roboczej oraz fizycznego kapitału. Im szerszy zakres własności, tym lepsze warunki dla efektywnego wykorzystania czynników produkcji oraz pomnażania dobrobytu.
Ponieważ moc kapitalizmu bierze się z szerokiego zasięgu własności, zrozumiała staje się liberalna negacja feudalizmu, w którym kapitał - w zasadzie ziemia - jest w rękach niewielu. Jednocześnie, ze względu na taką strukturę posiadania, siła robocza jest kontrolowana przez niewielu. Z tych samych powodów ewolucyjni ekonomiści odrzucili komunizm, czego wyrazem jest słynna książka Hayeka pt. "Droga do poddaństwa" (1944). Widząc, jak Wschodnia Europa czyni wysiłki by zbudować komunizm, stwierdził on, że komunizm odtwarza struktury feudalne.
Komunizm to oczywiście nie feudalizm, bo żadne kompletne powroty do przeszłości nie są możliwe - tego zresztą uczy ewolucyjna ekonomia. Chodzi raczej o ogólne zbieżności, zwłaszcza w jednym wymiarze, mianowicie wolności jednostki. W komunizmie liczy się nie tyle własność ziemi, co raczej kontrola nad maszynami jako kapitałem. W warunkach agrarnego feudalizmu zakres własności kapitału ogranicza się do arystokracji, a w przemysłowym komunizmie do kadry partyjnej. Przy czym, z racji tej szczególnej pozycji, jedna i druga warstwa "przypisuje" siłę roboczą do miejsca pracy.
Jeśli się przyjrzeć Europie Wschodniej po komunizmie, to rodzą się wątpliwości, czy kraje te istotnie schodzą z drogi, o której pisał Hayek. Nie nastąpiło prawdziwe upowszechnienie własności kapitału, gdyż elity partyjne zostały po prostu wymienione na obcych inwestorów. Trudno sobie wyobrazić, żeby przy tak ułomnej strukturze własności siła robocza nie pozostała "przypisana" do warsztatu pracy. Być może obecna transformacja ustrojowa to inne wydanie "drogi do poddaństwa", archaicznego porządku, w którym jednostkom, w najlepszym razie, ofiarowuje się namiastkę wolności.
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Komentarz1 | KERM | Literatura | Strona główna |
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Część Pierwsza
Błędne Koło - str. 9
Transformacja ustrojowa ruszyła szybko, tyle że równie szybko doszło do katastrofy, najpierw w formie gwałtownej recesji, a potem wyprzedaży majątku na rzecz obcych inwestorów. Przejmowanie fabryk czy banków przez zagranicznych właścicieli jest dzisiaj w świecie normą, ale nie jest normą przejmowanie całej gospodarki jakiegoś kraju. Jeszcze bardziej odległe od norm jest przyzwolenie, żeby gospodarka danego kraju została przechwycona za półdarmo. Tak się niestety stało w Polsce, gdzie zamiast uratować to, co zostało z komunizmu, dla przyszłych pokoleń - zmarnowano ten spadek. W zamian za skromne prowizje, właściwie napiwki, decydenci upłynnili kapitał za ułamek jego wartości. Większość tego kapitału oddano w ręce obcych inwestorów - nie w sensie etniczności, ale rezydencji. Widać, jak złudne okazały się deklaracje takich jak Balcerowicz sztandarowych tzw. liberałów, że w imię rynków - efektywności wykorzystania kapitału - należy zlikwidować subsydia. Ich zdaniem subsydia niszczyły patrymonialną za komunizmu gospodarkę. Po jego upadku odcięli więc krajowy przemysł czy banki od pomocy budżetowej. Ale sprzedając kapitał za bezcen, ci sami ludzie uruchomili inny, nieporównywalnie większy kanał subsydiowania. Utrzymał się patrymonializm, tyle że pomoc budżetową skierowano do kieszeni zagranicznych nabywców. Jest to dokładna odwrotność utopijnej idei powszechnej prywatyzacji przez rozdanie majątku państwa obywatelom. Chodzi o głoszoną od początku transformacji ideę tzw. demokratycznego kapitalizmu, w którym wszyscy mają trochę kapitału. Zamiast tego właściwie rozdaje się publiczny majątek cudzoziemcom. Powstaje równie nierealny system, w którym nieliczni obywatele mają tylko nieco kapitału, a więc jest to kapitalizm "nienarodowy".
Rozdział Pierwszy
Wątpliwa transformacja - str. 10
Polska próba odbudowy kapitalizmu, podobnie jak cała transformacja ustrojowa w Europie Wschodniej, jest porażką. To stwierdzenie może zdziwić tych, którzy przyzwyczaili się, że zachodni eksperci chwalą śmiałe reformy oraz ogrom zmian. Dla nich sam fakt, że odchodzi się od komunizmu, a wchodzi w kapitalizm, oznacza sukces. Ja też właściwie jestem stamtąd, ale nie podzielam zdania tych apologetów transformacji. Dla mnie liczy się, jakiego to rodzaju kapitalizm wyłania się po komunizmie. Zmieniono bowiem zwyrodniały komunizm na kapitalizm w jego wynaturzonej wersji.
Jest tak, gdyż kapitalizm powstaje w Polsce, podobnie jak w innych częściach Europy Wschodniej, przez oddanie większości kapitału zagranicznym właścicielom. Nie rodzi się więc własna klasa kapitalistyczna, a tym samym rozpoznawalny gołym okiem kapitalizm. Ten brak klasy to nie jest bowiem jakaś kosmetyczna różnica, ale wrodzony defekt, który pociąga za sobą ogromne, ujemne skutki dla gospodarki. Mało kto jednak zdaje sobie z tego sprawę, gdyż brak jest rzetelnej dyskusji na ten temat. Właściwie to żaden aspekt transformacji nie jest poddany porządnej analizie, bo to jest "niema" transformacja.
Utrwalenie patologii - str. 10
Nie bez udziału zachodnich apologetów pozytywne, czy wręcz euforyczne, spojrzenie na przebieg transformacji przyjęło się jako główna wykładnia również w Europie Wschodniej. W Polsce reprezentuje to podejście Balcerowicz (1995) i krąg jego zwolenników, określających się jako "liberałowie". W Czechach ich odpowiednikiem jest też ekonomista Klaus oraz związana z nim partia, choć polscy tzw. liberałowie nie uważają ich za “prawdziwych”. W Rosji prym wiodą w tej dziedzinie osoby w rodzaju, jak ich chętnie określa prasa zachodnia, “młodego reformatora” - Gajdara.
Według tej szkoły myślenia, po latach komunistycznego błądzenia z "bezcelowymi" reformami, Europa Wschodnia znalazła się na właściwej drodze. Buduje się wszędzie zdrowy kapitalizm oparty na prywatnej własności i otwartych rynkach. Wszystko to odbywa się bez prawdziwych kosztów gospodarczych, choć po drodze usuwa się zbędny balast niepotrzebnych produktów. Wyrugowaniu tych produktów służy nieuchronna recesja, po której przychodzi szybkie ożywienie. Przy okazji dochody indywidualne ulegają rozwarstwieniu, ale taki jest ponoć kapitalizm, więc trzeba się z tym pogodzić.
Zdaniem tych ekonomistów po dziesięciu latach proces budowy kapitalizmu jest prawie zakończony, szczególnie w radykalnej Polsce. Gdy Węgry w 1995 r. zdecydowały się radykalny program, transformacja została też szybko sfinalizowana. Więcej wątpliwości budzą kraje, które zawahały się przed przyjęciem “polskiej” medycyny, takie jak Rosja. Gdzie “młodzi reformatorzy” musieli się szybko wycofać z radykalnych pomysłów. Doszło tutaj do drastycznego spadku produkcji, ale jako poza państwowym radarem, nieuchwytna statystycznie dla budżetu kwitnie ogromna “szara strefa” kapitalizmu (Aslund 1995).
Ta pochlebna perspektywa, w którą chętnie uwierzyłbym, gdyż chciałbym, żeby transformacja w stronę kapitalizmu się udała, nie jest jednak prawdziwa. Jeszcze parę lat temu, w latach swoistego przełomu, gdy było wiele naturalnego zamieszania, można było naiwnie żywić takie złudzenia. Dzisiaj takie poglądy świadczą nie tyle o braku kontaktu z rzeczywistością, co niechęci do przyznania się do plajty reform. Trudno bowiem uwierzyć, żeby zwolennicy tej euforycznej wizji nie dostrzegali ogromnych zagrożeń płynących dla gospodarki z przyjętej formy transformacji ustrojowej.
Z wizją euforyczną od początku ściera się wizja, którą nazwałbym sceptyczną czy umiarkowaną. Ma ona znacznie mniejsze poparcie wśród zachodnich ekspertów. W polskim środowisku reprezentują ją m. in. Kołodko (1999) oraz Rosati (1998). Ich zdaniem, gospodarka postkomunistyczna istotnie zmierza w stronę normalnego kapitalizmu. Nie mają oni jednak tyle pewności co apologetyczna grupa, że jest to liniowy proces, który jednym szlakiem prowadzi do takiego celu (definitywnie uznają Rosję za dowód braku takiego automatyzmu oraz widzą wiele "dróg" wiodących do kapitalizmu, w tym tę, którą obrały Chiny.
Jeszcze bardziej różnią się oni od "szkoły" euforycznej w ocenie społecznych kosztów reform. Ich zdaniem są one znaczące, gdyż recesje, także w Polsce, wykroczyły ponad to, co można było przypisać eliminacji zbytniego balastu. W przypadku Polski recesja lat 1990 - 1992 była zbyt głęboka, gdyż Balcerowicz popełnił poważne błędy gospodarcze. Przyjął bowiem nadmiernie radykalne tempo reform, na dodatek bez dostatecznych osłon socjalnych. Stąd recesja uderzyła bardzo mocno w niektóre grupy społeczne, prowadząc do niedopuszczalnego rozwarstwienia dochodów.
Sceptyczna perspektywa na transformację, mimo że jest bardziej realistyczna, wciąż jest nieadekwatna. Nie miałem tej świadomości parę lat temu, gdy byłem jeszcze sceptykiem wśród amerykańskich ekonomistów (jak np. Murrel, 1992). Dzisiaj jestem zdania, że lepiej oddaje rzeczywistość wizja negatywna, według której transformacja rodzi chory kapitalizm. Wiążą się z nim raczej stałe, niż przejściowe, wysokie koszty, które uderzają, choć nierówno, w całe społeczeństwo. Z chorym kapitalizmem wiążą się bowiem chore rynki, zatem w ogóle nie można mówić o wygranych.
Kiedy zaczęła się transformacja, pojawiło się wiele spekulacji na temat, jaki kształt przybierze kapitalizm. Mało komu wtedy przyszło do głowy, że cokolwiek innego może czekać te kraje niż zwykły kapitalizm. Ogólny nastrój, zgodnie z pozytywną wizją był taki, że reformatorzy mają nieomal wolny wybór, którą formę kapitalizmu, wypróbowaną już przez rozwinięte kraje, wprowadzić w życie. W większości przypadków, podobnie jak w Polsce, zastanawiano się, czy wybrać model tzw. anglosaski czy tzw. kontynentalny, taki jak np. system tradycyjnie działający w Niemczech.
Pamiętam, że w pierwszym roku transformacji sam zabrałem się do rozważań nad tym, jaki jest najbardziej prawdopodobny kierunek zmian ustrojowych. Nie zakładałem jednak, że reformy doprowadzić mogą tylko do zdrowego kapitalizmu. Zdecydowałem się zarysować kilka możliwych rozwiązań, w tym różne rodzaje wypaczonego kapitalizmu. Intuicja mówiła mi, iż skoro nie tak dawno „przytrafił” się Europie Wschodniej taki „niewypał” jak komunizm, nie można wykluczyć, że kraje tego regionu znowu mogą odejść od normy, nawet w sposób zupełnie skrajny.
W swojej prognozie uznałem, że jednym z możliwych niepożądanych wariantów byłby tzw. kapitalizm polityczny, w którym władza wykorzystywana jest do zdobycia kontroli nad kapitałem (Staniszkis 1992). W ten sposób doszłoby do uwłaszczenia byłej nomenklatury, co zresztą zaczęło się dziać w końcowych latach komunizmu.
Sądziłem wtedy także, że możliwy jest inny patologiczny wariant kapitalizmu, taki, w którym majątek państwa będzie głównie przejęty przez zagranicznych inwestorów.
Dzisiaj już dokładnie widać, że transformacja nie poszła głównie drogą politycznego kapitalizmu. Wszędzie, choć w różnym tempie, kapitał przejmowany jest przede wszystkim nie przez byłe czy nowe elity, ale przez zagranicznych inwestorów. Transformacja skierowała się niejako na drogę tzw. zależnego kapitalizmu, gdzie obcy kapitał dominuje, jak to często ma miejsce właśnie w krajach zacofanych. Tyle że w Europie Wschodniej chodzi o dominację na znacznie większą skalę. Nigdzie w zacofanej części świata nie można spotkać podobnie wysokich udziałów zagranicznej własności (z wyjątkiem niektórych krajów latynoskich, jak np. Chile).
Z pewnością nie można znaleźć w świecie takich stosunków własnościowych, jakie właśnie stworzyły Węgry, gdzie w 1999 r. 75 procent przemysłu oraz 70 procent banków należało, prawie w całości, do zagranicznych właścicieli. Tylko niewiele w tyle jest Polska, w której zagraniczna kontrola banków zbliżyła się do 70 procent, podczas gdy w przemyśle udział ten kształtuje się na poziomie 35 - 40 procent. Trend wzrostowy jest tak silny, że można założyć, że w ciągu kilku najbliższych lat stan zagranicznego posiadania w polskim przemyśle z pewnością osiągnie taki poziom jak na Węgrzech.
Koncentrując się na fakcie upowszechnienia prywatnej własności oraz kilku innych tego rodzaju oczywistych obszarach instytucjonalnej nieciągłości (np. uwolnienie cen, liberalizacji handlu), kręgi tzw. liberalne twierdzą, że w Polsce rodzi się system, który być może odbiega od normy, ale nie jest wynaturzeniem. Odwrotnie, można nawet uznać ten system za wyznacznik najnowszych trendów, gdyż buduje się "najwyższy etap kapitalizmu". To jest kapitalizm globalny, gdzie granice narodowe oraz narodowość właścicieli są bez znaczenia. Ponieważ kapitał jest rozproszony i anonimowy, narzekanie na brak własnych kapitałów jest bezpodstawne.
Żeby zrozumieć naiwność czy wręcz obłudę takiego punktu widzenia, będącego swoistym wcieleniem ideału "gospodarczego internacjonalizmu", należałoby zapomnieć o ideale tzw. liberałów. Zamiast tego trzeba by wziąć za punkt odniesienia dobrze znane realia z przeszłości. Najlepiej byłoby zastanowić się, czy wyłaniający się kapitalizm ma coś wspólnego z takim odchyleniem od kapitalizmu, jak na przykład niedawno upadły komunizm. Gdyby okazało się, że kapitalizm bez własnego kapitału reprodukuje główne cechy komunizmu, jako patologii, należałoby go również uznać za patologię.
Dla przeprowadzenia takiego porównania trzeba zdać sobie sprawę, że likwidacja prywatnej własności na rzecz publicznej nie była główną cechą komunistycznego "przełomu". Nie chodziło przede wszystkim o zmianę prawnego, formalnego tytułu własności kapitału. Komunizm był głównie eksperymentem typu inżynierii społecznej.
Chodziło o zupełnie nową socjologię z odrębną strukturą społeczną opartą na jednolitym wzorcu człowieka. Z likwidacją prywatnej własności nastąpiło coś ważniejszego, mianowicie likwidacja klasy kapitalistycznej , zwłaszcza tej dużej i średniej (mierzonej wartością posiadanego kapitału).
Ten zabieg był zgodny z przesłanką komunistycznej rewolucji, mówiącą, że możliwe jest stworzenie, niejako aktem woli, zuniformizowanego społeczeństwa takich samych ludzi. W tym się zawierał totalitarny rdzeń tej koncepcji, gdyż ze swej natury świat społeczny, tak jak poszczególne jednostki, jest zróżnicowany. Stąd każdy początek oparty na założeniu jednolitości musi być narzucony siłą, w przypadku komunizmu przez likwidację prywatnej własności. Gdyż wedle jego ideologii podstawowe, najbardziej niszczące są różnice klasowe, które biorą się z tego, że jedni - kapitaliści - są właścicielami kapitału, a inni, czyli robotnicy - nie.
Jeśli przyjąć ten opis komunizmu za punkt wyjścia moich porównań, to rodzący się obecnie porządek musi być uznany za patologię, gdyż przekazując kapitał w obce ręce wykluczono "rewolucję" kapitalistyczną w dosłownym znaczeniu. W wyniku oddania zagranicy większości kapitału nie odradza się bowiem zniszczona kiedyś przez komunizm silna burżuazja. Zachowana jest więc jego spłaszczona - niekompletna - struktura społeczna (patrz tabela 1). A ponieważ ta, wprowadzona przez komunizm, socjologia to patologia, przeto utrzymując tę strukturę społeczną, nowy kapitalizm musi być też uznany za patologię.
Dzięki ostatnim reformom pojawia się oczywiście drobny kapitał, ale jego obecność nie stanowi istoty kapitalizmu - jego istotą jest średni i duży kapitał. Drobny kapitał występował przecież przed kapitalizmem, czyli w okresie feudalnym. Drobna własność prywatna nie jest też sprzeczna z logiką komunizmu. Co najwyżej była ona solą w oku najbardziej zagorzałych doktrynerów, którzy nalegali na pełną czystość systemu. Z pewnością nie stanowiła ona jakiegoś większego zagrożenia dla komunizmu (jak np. w Polsce, gdzie przez cały czas istniało silne rolnictwo prywatne).
Negatywny postęp - str. 15
Porażka transformacji polega jednak nie tylko na tym, że podstawowa cecha komunistycznej patologii została w gruncie rzeczy utrwalona, ale również na tym, że tego rodzaju kapitalizm, bez własnych kapitalistów, nazwijmy go "niekompletnym" (lub - "niepełnym"), pogłębia wady komunizmu. Jest to przynajmniej teoretycznie możliwe, mimo że kapitalizm, jako "naturalny" ład, jest oczywiście bardziej sprawny niż komunizm. To znaczy jedynie tyle, że kapitalizm w jego najlepszej wersji jest bezsprzecznie efektywniejszy niż komunizm w swej najlepszej formie. Ale nie jest już prawdą, że w swej całkowicie wypaczonej wersji kapitalizm góruje nad każdą formą komunizmu.
Tak jest w przypadku "niekompletnego kapitalizmu", nawet w tym wymiarze, w którym mogłoby się to wydawać najmniej prawdopodobne - właśnie braku własnej klasy kapitalistycznej. Przekazanie większości kapitału w ręce zagraniczne wprowadza bowiem pewną zmianę w odziedziczonych relacjach własności. Żeby uchwycić ten aspekt transformacji, trzeba znowu przyjrzeć się dokładniej ale bez uprzedzeń komunistycznej przeszłości. Należałoby ustalić, kto miał władzę nad kapitałem, bo jak był kapitał, to musiał przecież do kogoś należeć (przynajmniej w sensie prawa dysponowania o sposobie jego wykorzystania).
Choć formalnie własność kapitału w komunizmie była publiczna, to faktycznie znajdowała się ona w rękach partii. Zapewniał to monopol władzy politycznej, której partia nie dzieliła ze społeczeństwem. Partia komunistyczna, a właściwie podporządkowane jej państwo, była jedynym najemcą, a społeczeństwo podporządkowaną siłą roboczą.
Wraz z dokonującym się przejściem od „realnego” komunizmu do „niepełnego” kapitalizmu partia, jako ciesząca się monopolem władzy siła polityczna w drodze prywatyzacji ustępuje miejsca innym. Ściślej, w procesie tej transformacji partia jest zastępowana w funkcjach kontrolnych wobec kapitału przez siłę ekonomiczną, którą są zagraniczni inwestorzy. Jak widać, istotą przekształceń własnościowych w postkomunistycznych gospodarkach jest wymiana - czy lepiej substytucja - między aparatczykami władzy, jako nieformalnym właścicielem, oraz obcymi - formalnymi - właścicielami w roli zarządzających kapitałem.
Wraz z substytucją w zakresie kontroli kapitału dokonuje się jednak istotna zmiana, która sprawia, że "niekompletny kapitalizm" pogarsza patologię komunizmu. Komunizm wywłaszczył rządzonych na rzecz rządzących - partii, ale postkomunistyczne reformy idą dalej. Ponieważ władze, które zastąpiły partię, oddają kontrolę nad kapitałem, wywłaszczeniu ulega cały naród, łącznie z rządzącymi. Powinno się zaprzestać mówienia o prywatyzacji, co brzmi pozytywnie, a zacząć mówić o masowym wywłaszczaniu całego społeczeństwa na rzecz obcych inwestorów - albo o "prywatyzacji poprzez wywłaszczenie".
Takie stwierdzenie mogłoby zostać odebrane jako przejaw nacjonalizmu, postrzeganego dzisiaj jako naganne zjawisko. Szczególnie łatwo czynią taki zarzut ci, którzy chcą uniemożliwić każdą debatę na temat kontroli kapitału. Obecny dyskurs przypomina czasy, gdy łatwo zamykano usta ludziom, wysuwając zarzut antykomunizmu. Taką samą siłę zastraszania, zmuszającą do autocenzury, miało wtedy słowo "reakcjonista", używane wobec tych, którzy upominali się o narodowe prawa. Oprócz słów działał oczywiście przymus policyjny, nie był by jednak skuteczny, gdyby nie "terror" nietolerancji pokrętnych pomówień.
Kwestia, którą poruszam, jest narodowa tylko w tym sensie, że dotyczy losu całych narodów. Jest to narodowy problem, ponieważ w trakcie budowy kapitalizmu kraje Europy Wschodniej zostają pozbawione własnego kapitału. Nie da się inaczej dyskutować o tym zjawisku niż w kategoriach narodowych. Zwłaszcza, że kapitalizm oraz państwo są nierozerwalne, w każdym razie powstały jednocześnie. Nie ma narodu bez pewnej formy nacjonalizmu, jako pojęcia interesu narodowego, cementującego ludzi w koherenty twór zwany państwem narodowym.
Ten oczywisty aspekt kapitalizmu znajduje dobitne odzwierciedlenie w teorii ekonomii, przynajmniej europejskiej, szczególnie we Francji i Niemczech. Odbiega ona od anglosaskiej, często zbyt liberalnej i pozbawionej niuansów ekonomii, ja w Wielkiej Brytanii. Ze względu na głębsze wejrzenie w sensie historii oraz pełniejsze zrozumienie istoty państwa, w tych dwóch innych krajach ekonomię uważa się za naukę o „gospodarce narodowej”. Stąd też we Francji oraz Niemczech istnieje znacznie większe zrozumienie dla czynników integrujących gospodarkę narodową, takich właśnie jak nacjonalizm, rozumiany jako poczucie współodpowiedzialności.
Brak nacjonalizmu, czy tego w wersji francuskiej (obywatelskiej wspólnoty wobec ogólnego prawa), czy tego w wydaniu niemieckim (świadomość własnej historii), jest źródłem powstających wypaczeń.
Nie można sobie wyobrazić żeby jakieś społeczeństwo wyzbyło się większości majątku trwałego na rzecz zagranicy przy rozbudowanej świadomości interesu publicznego. Istnieje wrażenie, że np. transformacja ustrojowa w Polsce zaczęła się od zrywu narodowego, ale stało się inaczej. W rzeczywistości główną siłą napędową tego procesu musiało być raczej zaprzeczenie takiej świadomości, wręcz zwrot w stronę prywaty.
Gdy następuje tego typu osłabienie interesu publicznego, rodzi się poważne zagrożenie nie dla wybranych jednostek, ale dla ogółu, a więc zagrożenie dla porzuconego czy niezrozumianego - interesu publicznego.
W tym przypadku, ze względu na wprowadzone stosunki własności, to zagrożenie wiąże się z tym, co można by nazwać „autonomicznością” - czy też alienacją kapitału.
Autonomiczność kapitału pociągnęła za sobą dokładnie takie konsekwencje w komunizmie, gdzie kapitał był własny, a nie obcy. Niepodzielna kontrola kapitału pozwalała partii na drenowanie społeczeństwa, czynnika pracy, na rzecz tzw. nadwyżki. Można powiedzieć, że w tym zachowaniu wyrażała się rola partii jako wspomnianego substytutu klasy kapitalistycznej. Gdyż w ten właśnie sposób rosło "wynagrodzenie" kapitału, a także baza, na której można było oprzeć jego pomnażanie. Ta nadwyżka bowiem, choć niezbyt efektywnie, była inwestowana przez kadry głównie w dobra kapitałowe.
W wyniku roszady między kadrami partyjnymi a obcymi właścicielami, ci ostatni utrwalają teraz sytuację autonomiczności kapitału. Zachowując tę kolejną ciągłość z komunizmem (patrz tabela 1), zyskują tym samym kontrolę nad podziałem dochodu narodowego, którą cieszyła się partia/państwo.
(...) W warunkach komunizmu przerzucanie "niezasłużonej" wartości (czyli - rent) dokonywało się między rywalizującymi czynnikami produkcji, kapitałem i pracą, w danym kraju. Natomiast w rodzącym się kapitalizmie bez kapitalistów tego rodzaju "niezasłużona" wartość, premiująca kapitał kosztem pracy, jest przerzucana między grupami społecznymi, lub czynnikami produkcji, w różnych krajach.
Niestabilność systemu - str. 19
Ze względu na odziedziczone patologie "niepełny kapitalizm" nie może być trwałym systemem. Podobny w strukturze własności do gospodarki komunistycznej, może podzielić los swego poprzednika. Tak jak w przypadku komunizmu siłą rozkładową "niepełnego" kapitalizmu może okazać się nacjonalizm, prawdziwy lub hasłowy. Oparty na negacji narodu, z wizją "międzynarodówki" pracy, komunizm, paradoksalnie, wyzwolił destrukcyjny nacjonalizm (czego przykładem są polskie tzw. niezależne związki). Bazując na swej alternatywnej wizji "międzynarodówki" kapitału, wyłaniający się system może wyzwolić podobne, niszczące nastroje społeczne.
Oparty bardziej na logice ekonomicznej, faktycznej własności niż na logice politycznej, gołej władzy, "niepełny kapitalizm" może okazać się bardziej wydajny. Nawet gdyby tak się stało, taka poprawa może się jednak okazać niewystarczająca dla utrzymania systemu. Warto przypomnieć, że w latach komunistycznych bunty robotnicze nasilały się po okresie poprawy ekonomicznej (np. późne lata Gierka). Co więcej, komunizm został odrzucony, mimo że do końca jego politycznego istnienia dochód narodowy Europy Wschodniej rósł, często nawet znacznie (z wyjątkiem Węgier, które cieszyły się jednak najlepiej zaopatrzonym rynkiem konsumpcyjnym w "obozie").
Tak się bowiem składa, że o ocenie każdego systemu gospodarczego decydują nie tyle opinie na temat stanu gospodarki, co na temat podziału dochodu narodowego. W okresie komunizmu niezadowolenie przybierało przynajmniej otoczkę nacjonalizmu, gdyż atakowano partię za to, że dławiła płace na rzecz radzieckich mocodawców (np. sprzedając, jak mówiono, za bezcen statki). Ten zarzut, choć być może bezpodstawny (w każdym razie nigdy nie udokumentowany), wystarczył, by rozniecić protesty w sprawie zagranicznej eksploatacji. Przed podobną groźbą stoi "niepełny kapitalizm". Pomówienie o eksploatację może pojawić się w każdej chwili, niezależnie od faktów.
Wyłaniający się "niepełny kapitalizm" może spowodować też, że mechanizm redystrybucji stanie się odporniejszy na społeczną rewizję. Obcy kapitał jest bowiem bardziej mobilny, gdyż, ze względu na jego międzynarodowy charakter, nie tylko jest bardziej doświadczony w transferze kapitału, ale ma też do dyspozycji wiele łatwych opcji, w tym swe, rozsiane po świecie, filie.
Większa odporność na presję ze strony lokalnej prasy bierze się również stąd, że korporacje międzynarodowe są w pewnym sensie niepolityczne. Ta apolityczność nie wyraża się w tym, że - jak sugerują zwolennicy „międzynarodówki” kapitału - korporacje takie nie mieszają się do wewnętrznej polityki. Kapitał to pieniądze, a pieniądze, zwłaszcza w gorzej funkcjonującej demokracji, to przecież władza. Chodzi o apolityczność wynikającą stąd, że korporacje, ściślej - ich właściciele, znajdują się z oczywistych względów poza formalnymi strukturami politycznymi danego kraju, jakiekolwiek by one były, demokratyczne lub nie.
Dochodzi do tego jeszcze jeden element umacniający pozycję kapitału, mianowicie to, że ze względu na uzewnętrznienie jego kontroli wszelki konflikt o warunki płacowe łatwo może ulec umiędzynarodowieniu. Wbrew mrzonkom o kapitalizmie bez narodów, gospodarki są wciąż jeszcze narodowe. Nawet tzw. ponadnarodowe struktury, jak biurokracja Unii Europejskiej, działają na zasadzie proporcjonalności głosów, zgodnie ze skalą kraju.
Jako solidniej osadzony w prawie, „niepełny kapitalizm” może okazać się dodatkowo bardziej odporny na ewentualny protest społeczny. W komunizmie partia komunistyczna sprawowała kontrolę nad kapitałem, ale nie właścicielską. Była to funkcja powiernicza, gdyż kapitał został niejako powierzony partii przez rządzonych. Ta sytuacja opierała się nie tylko na przewadze partii w zakresie środków przemocy, ale też, a raczej głównie, na umowie społecznej. Gdy społeczeństwo zerwało tę umowę, partia nie mogła się chronić prawem jako następną linią obrony. Została przemoc, ale ta okazała się w końcu nieskuteczna.
Paradoksalnie, ustalenie tytułu właścicielskiego dokonało się dopiero z chwilą upadku komunistycznej partii jako ośrodka władzy. Bez uporządkowania sytuacji prawnej , która zostawiła majątek bez formalnego właściciela, nie było możliwe rozpoczęcie przez państwo prywatyzacji tego majątku. Dzisiaj, z perspektywy dziesięciu lat prywatyzacji, można powiedzieć, ze tę sytuację naprawiono konkretyzując tytuły własności (resortów centralnych, władz wojewódzkich czy urzędów gminnych), by umożliwić przelanie większościowych tytułów na inwestorów zagranicznych.
Ponieważ "niepełny kapitalizm" może z jednej strony wywołać silniejszą frustrację społeczną na tle podziału, a z drugiej jest on trudniejszy do podważenia, wydaje się, że ewentualne konflikty mogą przybrać raczej skrajną formę. Z pewnością, gdyby doszło do konfrontacji z obcym kapitałem, konflikt polityczny mógłby łatwo przerosnąć napięcia, które towarzyszyły upadkowi komunizmu. Komunizm właściwie upadł bezgłośnie, wręcz banalnie, ale być może, że potężny wstrząs oraz ostateczne rozstanie się z komunizmem, czyli jego przedłużeniem w postaci "niepełnego kapitalizmu", dopiero nadejdzie.
(...)
Zarówno faszyzm jak i komunizm stanowią jednocześnie przykład tego, w jaki sposób nastroje nacjonalistyczne mogą stać się okazją do wprowadzenia ekstremalnych koncepcji społecznych. W przypadku faszyzmu zyskały aprobatę koncepcje rasistowskiego państwa oraz uznanie dla wojny - nawet totalnej - jako instrumentu polityki zewnętrznej. Jeśli chodzi o komunizm, to nacjonalistyczne sentymenty ułatwiły społeczne przyzwolenie dla innej formy agresji, tzw. walki klasowej, oraz szeroką akceptację dla polityki nadzwyczajnych środków w stosunkach wewnętrznych (tj. rewolucyjnego państwa w rękach jednej partii).
Różnice, ideowe czy taktyczne, idą głębiej, gdyż faszyzm, jak widać, wykorzystał wyrosły z poczucia upokorzenia (np. jak w Niemczech, że gospodarka jest łupem silniejszych konkurentów) nacjonalizm do wykreowania bardziej skrajnych, chorobliwych nastrojów nacjonalistycznych. Wyrosły też z poczucia upokorzenia komunizm (np. w zdominowanej przez obcy kapitał Rosji) był, przynajmniej doktrynalnie, przeciwny nacjonalizmowi, snując wizję uniwersalnego porządku, nie tylko bez klas, ale i bez narodów (kierując się obrazem jednolitej szczęśliwej masy “równych” ludzi, a nie, jak w faszyzmie, uniwersalizmu jednej rasay).
Podsumowanie - str. 23
To, że komunizm zaoferował odpowiedź na te narodowe nastroje bezsilności, staje się jasne, gdy uwzględni się fakt, że wraz z likwidacją własności prywatnej za jednym zamachem usunięto obcy kapitał. Nacjonalizacja dokonana przez pierwsze powojenne władze była, ni mniej, ni więcej, tylko wywłaszczeniem obcych właścicieli, ale również etnicznych mniejszości. Przynajmniej w Polsce czy w Czechach zmiany te były w dużym stopniu konsekwencją przymusowej deportacji ludności niemieckiej w ramach podyktowanego przez Związek Radziecki podziału terenów (ale, w przypadku Polski, za zgodą pozostałych aliantów).
W tym świetle transformacja postkomunistyczna jawi się jako coś całkowicie odwrotnego niż to, czego dokonał komunizm. Podczas gdy komunizm dokonał wywłaszczenia obcego kapitału jako ważnej, ale nie dominującej sfery własności, postkomunizm oznacza prawie pełne uwłaszczenie zagranicznych podmiotów.
Przewrotność obecnej - drugiej w ciągu zaledwie dwóch pokoleń - transformacji ustrojowej polega na tym, że, dokonując takiego transferu kapitału, zachowano jednak podstawowy układ struktury własności, który wprowadził komunistyczny porządek. Ciągle brak jest bowiem silnie rozwiniętej własnej klasy kapitalistycznej, która by stała za rodzimym kapitałem. Nie oznacza to, wschodnioeuropejskie kraje są ciągle w objęciach komunizmu, choć czasem trochę z przekory, mam ochotę nazwać nowe realia jeśli nie "późnym", to może "najpóźniejszym" komunizmem.
Rozdział drugi
Niekompletny kapitalizm - str. 25
Pierwszy rozdział zarysował tylko główne wątki mojej analizy "wielkiego przekrętu". Kolejne rozdziały rozwijają je krok po kroku. Zaczynam od podstawowej kwestii, tj. udokumentowania, na ile wyłaniający się polski kapitalizm jest rzeczywiście niekompletny, a także jak dalece odbiega on od światowych norm. Ponieważ znajomość faktów jest słaba, mało kto sobie uświadamia, że skutkiem reform nie jest jednak zwykły kapitalizm. Jeśli bowiem przyjąć za normę Europę Zachodnią, to stosunki własnościowe, które wyłaniają się w Europie Wschodniej, są rzeczywiście absolutną anomalią.
Są one anomalią nie tylko dlatego, że takich struktur własnościowych, gdzie dominuje obcy kapitał, nie spotyka się w świecie, przynajmniej tym rozwiniętym. Odchyleniem jest również sposób, w jaki powstają takie silne koncentracje zagranicznej własności. Najkorzystniejszym sposobem dopuszczenia obcego kapitału jest "warunkowa" zgoda na nowe inwestycje w kapitał, a nie inwestycje w zakup starego kapitału. Stąd jeszcze do niedawna te ostatnie stanowiły margines i dalej odbywają się na mniejszą skalę niż nowe inwestycje w świecie. W Europie Wschodniej stały się one prawie wyłączną drogą napływu obcych inwestycji.
Fatalizm prywatyzacji - str. 25
Kiedy zaczęły się reformy, pogląd na sprawę stosunków własności był bardzo prosty. Uznano, że konieczne jest zwiększenie roli sektora prywatnego. Nikt nie miał też wątpliwości, że w tym celu należy umożliwić obywatelom zakładanie własnych biznesów. Przyjęto również, że należy zezwolić obcym inwestorom budowanie nowych obiektów pod tzw. klucz. Również jeśli chodzi o sprawę tego, co zrobić z sektorem państwowym, panowała jasność. Mianowicie, że należy go przekształcić w sektor prywatny, jeśli nie wyłącznie, to głównie przez przekazanie majątku własnym obywatelom.
Skoro zdecydowano się nie na reformę sektora państwowego, ale na jego prywatyzację, pojawił się zasadniczy problem, jak to zrobić, skoro zgromadzony przez parę dekad zasób kapitału wielokrotnie przerasta zakumulowane oszczędności prywatne. Pierwszą odpowiedzią na ten dylemat stała się koncepcja równego rozdania obywatelom kuponów na majątek. Jedni zwolennicy sądzili, że obdarowani utrzymają swoje udziały, tak że pojawi się sprawiedliwy system nazwany „demokratycznym kapitalizmem”. Inni uznali, że to mrzonka, gdyż poprzez wtórny obrót majątek, tak jak powinien, trafi do nielicznych.
Pomysły te nie znalazły większego uznania w Polsce, w to miejsce wprowadzono, podobnie jak na Węgrzech, program prywatyzacji w sposób, jak się wydawało, rynkowy - w drodze sprzedaży, bezpośrednio lub przez tzw. ofertę publiczną. Z myślą o odtworzeniu warstwy kapitalistycznej uznano w Polsce, ale nie na Węgrzech, że główmy strumień akcji będzie kierowany do inwestorów wewnętrznych. Obok tego głównego kanału uruchomiono, na mniejszą skalę, prywatyzację tzw. likwidacyjną w drodze ratalnego wykupu przedsiębiorstwa przez ich pracowników pod przyszłe zyski.
Chociaż sprzedaż majątku państwa miała być skierowana głównie do wewnętrznych inwestorów, natychmiast stała się ona okazją do przejęcia go przez obcych inwestorów. Świadczy o tym już pierwsza transza, w latach 1990 - 1992, kiedy większość wystawionych na sprzedaż wyselekcjonowanych obiektów trafiła do zagranicznych właścicieli. Wybór najlepszych fabryk uzasadniono wtedy tym, że chodzi o to, by dobrze wystartować, tak aby zachęcić następnych nabywców. Twierdzono też, że przekazanie tych fabryk w obce ręce może zapewnić pozytywny efekt „propagandowy” w sensie przyciągnięcia zagranicznych inwestycji pod klucz.
Mimo to w wyjściowych latach polskiej prywatyzacji, głównie ze względu na kroki podjęte przez ostatniego lidera komunistycznego Rakowskiego, sprzedaż majątku stworzyła też okazję do powstania zalążków kapitału krajowego na dużą skalę, tzw. holdingów. Powstało ich kilka, głównie na bazie byłych państwowych przedsiębiorstw handlu zagranicznego, którym udało się zgromadzić pokaźne nadwyżki finansowe dzięki dewaluacji złotówki w 1990 r. Ponieważ w ten sposób ich zapasy dolarowe zwiększyły swoją wartość, centrale uzyskały środki nie tylko na wykup samych siebie, ale i na dokupienie innych biznesów.
To co wyglądało na polską specjalność, nie spotykaną w innych krajach postkomunistycznych, okazało się bez większego znaczenia, gdyż holdingi stały się niezdolne do sprostania konkurencji ze strony rozrastającego się sektora zagranicznego (nawet tak duże grupy kapitałowe jak np. Elektrim). W ostatnich latach zaczęły się pozbywać swych aktywów korporacje sprywatyzowane na rzecz lokalnych inwestorów, w dużym stopniu ze względu na konieczność finansowania ich potrzeb przez tzw. wymienne obligacje zagraniczne (dające kredytodawcom prawo do zmiany długu na akcje).
Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że pod kontrolę zagraniczną w końcu przeszły też zasoby przekazane w 1995 r. na rzecz tzw. funduszy inwestycyjnych, wprowadzonych jako namiastka - kuponowej - prywatyzacji. W przeciwieństwie do holdingów, stan posiadania tych funduszy nie był wielki, gdyż weszły do nich głównie małe i średnie, słabsze kondycyjnie, obiekty. Ciągle były to niebagatelne zasoby, szacowane na przynajmniej 2,5 miliarda dolarów. Dwa-trzy lata zajęło funduszom skonsolidowanie udziałów na tyle, by znaleźć nabywców wśród zagranicznych inwestorów.
Obok krajowych grup kapitałowych w ostatnich latach pojawiły się też setki tysięcy drobnych prywatnych biznesów, ale i one też stają się często przedmiotem przejęcia. Można było spekulować, że rodzima klasa powoli się rekonstruuje. Ale w wielu wypadkach ci biznesmeni stają się parawanem dla zagranicznych inwestorów.
Przy całym swym rozmachu, nawet po pierwszych kilku latach prywatyzacji, procentowy udział obcego kapitału był jednak ciągle ograniczony. W 1997 r. udział ten wynosił 15 procent w przemyśle, ale w następnym roku nastąpiła już akceleracja, po której przyszła prawdziwa lawina sprzedaży w roku 1999. Stało się tak głównie dlatego, że po raz pierwszy pokazały się w sprzedaży spore ilości obiektów o bardzo dużej skali, polskie giganty. Na skutki tego przyspieszenia prywatyzacji nie trzeba było długo czekać. W 1999 r. udział obcego kapitału przekroczył 35 procent, być może zbliżył się nawet do 40 procent.
Bez względu na to, co się dzieje z lokalnym prywatnym kapitałem, w wyniku zaplanowanych dalszych sprzedaży publicznego majątku udział obcego kapitału może łatwo przekroczyć 50% w roku 2000, aby dojść do 60 - 70 procent przed rokiem 2003 (...)
(...) Jeszcze bardziej dramatyczne zmiany zaszły w bankowości, która na początku reform była praktycznie wyłączona z zagranicznych przejęć. W 1997 r., po dalszych sprzedażach, udział sektora zagranicznego wciąż jeszcze wynosił poniżej 20 procent, ale już pod koniec 1999 r. kontrola zagraniczna banków sięgnęła 70 procent...
Wolniej odbywa się przejmowanie przez zagranicę sektora ubezpieczeniowego, gdyż dopiero w 1999 r. sprzedano pierwsze państwowe udziały.
Ponieważ na początku 2000 r. władze ogłosiły, że pozostałe dwa duże banki państwowe, Bank Żywnościowy i PKO BP, oraz resztki PZU nie będą prywatyzowane na rzecz zagranicy... Ale to nie jest pewne, gdyż - przynajmniej w przypadku banków - mamy do czynienia ze słabymi organizacjami, obciążonymi poważnymi tzw. złymi długami. Mogą one okazać się niezdolne do odparcia zagranicznej konkurencji bez stałego budżetowego wsparcia...
(...) Tak jak w bankowości, to, co zostało do sprzedania, jest w gorszym stanie finansowym niż obiekty już sprzedane w obce ręce.
(...) Do takiego wzrostu udziałów nie jest potrzebne, żeby obcy kapitał tworzył na większą skalę nowe - świeże obiekty. Zresztą nie było to dotąd potrzebne, gdyż budowa zagranicznych fabryk pod klucz jest od początku minimalna.
Jednolity trend - str. 29
W ten sposób Polska powtarza drogę, którą przeszły już Węgry, gdzie w 1999 r. zagraniczne banki miały pod swoją kontrolą 70% sektora bankowego (patrz załącznik 1). Ten wskaźnik jest jednak zaniżony, gdyż już w tym roku zagraniczne banki opanowały właściwie wszystkie zdrowe finansowo banki na Węgrzech.
Żeby uniknąć wątpliwości, prawie wszystkie byłe kraje komunistyczne w Europie Wschodniej podążają tą samą ścieżką co Polska czy Węgry, w szczególności byłe republiki bałtyckie, które również nastawiły się na sprzedaż majątku. W najbardziej rozwiniętej Estonii udział obcego kapitału jest bliski 80 procent tak w przemyśle, jak i w bankach.
Tam gdzie prywatyzację oparto na kuponowym rozdawnictwie, przejmowanie zasobów przez zagranicę okazało się wolniejsze niż na Węgrzech czy w Polsce. Tak stało się w Czechach... Kuponowa metoda okazała się zbyt słabą zaporą dla zagranicznych inwestorów. Choć powolniejszy, czeski trend jest taki sam, tak że w 1999 r. obcy kapitał miał pod kontrolą 35 procent przemysłu oraz 45 procent banków.
Podobny, choć słabszy trend można wykryć w Rosji, gdzie w ramach wzorowanego na czeskim programie fabryki oraz banki zostały przejęte głównie przez kierownictwo oraz załogi, zostawiając większość obywateli z niczym. Więcej, podstawowa cześć kapitałów została wyprowadzona z tych obiektów, by zasilić nowe biznesy otwarte przez wąską lokalną grupę, tzw. oligarchów, powiązaną ze światem kryminalnym. Pomimo swojej władzy, dającej im faktyczną kontrolę nad rządem, oligarchia musiała wesprzeć się na zagranicy ze względu na nielegalny czy półlegalny charakter wielu ich operacji (np. prania pieniędzy w obcych bankach).
W gąszczu prawnym, jaki powstał w Rosji, trudno jest zorientować się w obecnym zasięgu obcej własności, ale z pewnością weszła ona do sektora motoryzacyjnego, stalownictwa, przemysłu papierniczego oraz do telekomunikacji (m.in. przynajmniej 25 procent akcji w byłym państwowym monopoliście telefonicznym). Podobnie jest w sektorze wydobywczym, zwłaszcza w eksploatacji ropy i gazu, ale też - niklu, gdzie wytwarza się główną część dochodu narodowego w objętej depresją Rosji. Banki, zwłaszcza po załamaniu w 1998 r., również zostały spenetrowane (m.in. poprzez ich wysokie zadłużenie zagraniczne).
Podczas gdy w Rosji wyłonił się „nomenklaturowy kapitalizm”, w Bułgarii czy Rumunii była nomenklatura utrzymała kontrolę produkcji, ale nie uzyskała prawa własności. Podobnie jak na Ukrainie, przemysł i banki pozostały państwowe, tyle że skończyła się kontrola państwowa nad kierownictwem. W ten sposób stały się one „własnymi” domenami kierownictwa. Ale nie na długo, gdyż słabsza od swych rosyjskich odpowiedników była nomenklatura też musiała sięgnąć po obcą pomoc…
Najtrudniejszy do spenetrowania przez obcy kapitał powinien być wariant prywatyzacyjny przyjęty w byłej Jugosławii, gdzie postanowiono zmodyfikować tzw. samorządowy model przez zdyskontowaną sprzedaż akcji pracownikom. Tą drogą poszła Chorwacja, ale ze względu na wojnę oraz ogólne zubożenie ludności transfer zasobów tym kanałem nie posunął się zbyt daleko. Władze wykorzystały tę sytuację dla stopniowego uwłaszczenia kręgów partii rządzącej do 1999 r. Równolegle zaangażowały się też w intensywną sprzedaż majątku zagranicznym inwestorom, w tym banków oraz ubezpieczeń.
Bośnia stanowi inny przykład byłej republiki jugosłowiańskiej, gdzie powyżej wspomniana droga przekształcenia modelu samorządowego również zmieniła swój kierunek, tyle że bardziej drastycznie. W wyniku działań wojennych kraj ten przeszedł pod okupację i stał się międzynarodowym protektoratem. W ramach te półkolonialnej struktury dano preferencje zagranicznym nabywcom majątku (głównie - kopalni). Podobnie stało się w innym protektoracie, Kosowie, mimo że formalnie kapitał należy ciągle do Serbii. To może zabrzmieć drastycznie, ale tworzenie protektoratów jawi się jako alternatywna metoda prywatyzacji.
W zasadzie ten sam proceder prywatyzacyjny dotyczy innego bałkańskiego narożnika - Albanii. Gdy upadły władze komunistyczne, zaczęła się grabież publicznego mienia, jak w pewnej wsi, w której działał kołchoz. W dniu, w którym ogłoszono koniec partii oraz jej wodza, przestało działać państwo i jego przemoc, ale nie zaczął wcale działać rynek oraz wolność, tylko odruch i chaos. W okamgnieniu chłopi rozgrabili wszystko, rozebrano nawet budynek szkoły i lecznicę. Ponieważ każdemu udało się zebrać po parę cegieł - zostali z tym gruzem, bez szkoły i lecznicy.
Tym samym ludziom, po niedługim czasie, dały lekcję resztki albańskiego państwa, które w miejsce państwowych banków wprowadziły system nazywany piramidą. Gdy i ten system się załamał - nastąpiło ostateczne bankructwo gospodarki, której głównymi sektorami stały się nagle przerzut narkotyków i prostytucja. To było tylko preludium do dalszej zatraty typowych atrybutów państwa. W trakcie miniwojny domowej, czy raczej klanowej, wprowadzona została włoska policja. Później, w okresie konfliktu o Kosowo, doszło do zainstalowania obcych wojsk. Albania stała się kolejnym protektoratem oraz rajem dla zagranicznych inwestorów.
Poza Serbią tylko w jednym przypadku na Bałkanach, ściślej - w dawnej Jugosławii, prywatyzacja nie zmieniła się w masowe przekazanie kapitału obcym właścicielom. Chodzi o Słowenię, gdzie prywatyzacja jest już właściwie na ukończeniu, ale udział zagranicy w przemyśle jest w granicach 15 procent, a reszta jest przeważnie w rękach załóg i dyrekcji. W bankowości udział ten jest jeszcze niższy i wynosi około 10%, z tym że spora część tego sektora jest ciągle państwowa, więc sytuacja może ulec zmianie (choć na to nie wskazują intencje rządu, który zamierza rozproszyć akcje dalszych banków, głównie wśród obywateli).
Inny przypadek reform bez wyprzedaży zagranicy stanowią Chiny, tyle że tutaj nie doszło do prywatyzacji. Chiny uczyniły swoją gospodarkę nie mniej prywatną niż Europa Wschodnia, prawie wyłącznie przez zezwolenie obywatelom na otwieranie biznesów. Te biznesy okazały się tak prężne, że ich ekspansja całkowicie przyćmiła sektor publiczny. Zamiast przyspieszać zmiany własnościowe przez dławienie sektora publicznego, utrzymano jego rozwój, w dużym stopniu z pomocą zagraniczną. Zezwolono bowiem na zagraniczne inwestycje przez wkłady rzeczowe w istniejące większe fabryki, których znaczna część jest państwowa.
Tzw. liberałowie przemilczają przypadek Słowenii, ale tego co się dzieje w Chinach, nie da się przemilczeć. Ich zdaniem jednak Chiny to wielki kraj, podczas gdy kraje Wschodniej Europy, nawet Polska, są małe. Miałoby stąd wynikać, że bez względu na to, jak skuteczne jest chińskie podejście do reform nie nadaje się ono do zastosowania w warunkach wschodnioeuropejskich.
Pada też argument, że Chiny są inne, gdyż nie przechodzą politycznej transformacji. Nie ma jednak dowodów, że „uwolnieni” wyborcy w Europie Wschodniej parli na prywatyzację, w tym na sprzedaż zagranicy. Nigdzie nie doszło do referendum w sprawie prywatyzacji. W Chinach, gdzie ciągle działa monopartia, też nikt nie pytał rządzonych. Ale w odróżnieniu od Polski czy Czech władze chińskie nie starały się narzucać gotowych programów. Zamiast „terapii wstrząsowej”, opatrzonej imieniem jakiegoś lidera, przyjęto, że zmiany są oddolne. Mniej demokratyczne Chiny wybrały więc bardziej demokratyczną drogę reform.
Wyjątkowa struktura - str. 33
Żeby lepiej zrozumieć zmiany we własności kapitału w Polsce oraz reszcie Europy Wschodniej, warto jest przyjrzeć się, czy podobne zmiany mają miejsce również w innych częściach świata.
Można zacząć takie międzynarodowe porównania od przemysłu Irlandii, gdzie około 50 procent kapitału jest w rękach zagranicznych, głównie amerykańskich. Z kolei w Austrii udział ten wynosi w granicach 30 procent i podobnie jak w Irlandii nie zmienia się od bardzo dawna...
Poza Europą Zachodnią wysoki udział obcego kapitału w przemyśle notuje Kanada - na poziomie 50 procent. Chodzi przede wszystkim o sektor motoryzacyjny oraz kopalnictwo, przy czym obca własność jest przeważnie w rękach amerykańskich. W samych Stanach Zjednoczonych zagraniczna penetracja jest na znacznie niższym poziomie, poniżej 18 procent przemysłu...
Przechodząc do bankowości - Irlandia znowu ma wysoki wskaźnik, stanowiący około 55 procent, ale podobnie wysoki jest poziom penetracji przez obcy kapitał w Belgii. W tym ostatnim przypadku większość napływowego kapitału pochodzi z dwóch sąsiednich krajów, Francji oraz Holandii. Przy czym kapitał francuski operuje w części walońskiej, francuskojęzycznej, a holenderski kapitał we flamandzkiej (stanowiąc wyraz nieuchronnie zbliżającego się łagodnego - w czechosłowackim stylu - rozpadu tego państwa według linii etnicznych).
Wymienione kraje to absolutne wyjątki, ale polscy tzw. liberałowie traktują powyższe wskaźniki jako normalność. Gdyby jednak przyjrzeć się średniej dla Unii Europejskiej, to udział obcego kapitału w przemyśle nie wykracza poza 15 procent (w Niemczech jest on poniżej 10 procent). W bankach stanowi on średnio tylko 13 procent (we Francji 12 - procent, w Austrii - 4 procent, a w Niemczech nie jest znacznie wyższy). W Hiszpanii oraz Portugalii, bardziej zbliżonych gospodarczo do poziomu Europy Wschodniej, udział zagraniczny w bankach wynosi poniżej 15 procent (przy czym żaden większy bank nie należy do zagranicznych właścicieli).
Jeszcze większy kontrast między Europą Wschodnią a Zachodnią można dostrzec w niebankowych finansach, jak np. w ubezpieczeniach. W krajach zachodnioeuropejskich w tej dziedzinie panuje własny kapitał, często publiczny. Jednak w Europie Wschodniej bez przeszkód wpuszcza się obcy kapitał do tego sektora, nie tylko w Polsce, ale jeszcze na większą skalę na Węgrzech.
Prawdziwym ewenementem jest rynek emerytalny, który w Europie Zachodniej opiera się głównie na państwowych systemach składkowych. Mimo różnych dyskusji ten system, na którym opiera się tzw. państwo dobrobytu, nie został zmieniony (ostatnio upadła próba reformy tego systemu w Niemczech).
Sytuacja w finansach Europy Wschodniej jest zbliżona do Ameryki Łacińskiej, chociaż nadal nie w największych krajach regionu. Np. w Brazylii udziały obce w bankach są względnie niskie. W latach 1996 - 1998 szybko jednak wzrosły z 10 do 15 procent, a dalsze przejęcia są w drodze.
Jednakże w niektórych innych latynoamerykańskich krajach udziały zagranicznego kapitału w bankowości są już znacznie wyższe. Na przykład wynoszą one około 35 procent w Chile oraz w granicach 40 procent w Argentynie, gdzie trwa dalsza ekspansja obcych banków (przy daleko posuniętej dolaryzacji gospodarki).
Jeśli chodzi o sferę ubezpieczeniową, zwłaszcza w dziedzinie emerytur, sytuację podobną do Europy Wschodniej można znaleźć też tylko w paru krajach Ameryki Łacińskiej. Dotyczy to zwłaszcza Chile...(...).
Zbieżności z Ameryką Łacińską idą zresztą dalej, gdyż podobnie jak w Europie Wschodniej, obecny przyrost udziałów zagranicznych jest tam również głównie produktem prywatyzacji (włącznie z opisaną reformą emerytur, która stanowi rozłożoną w czasie formę prywatyzacji).
W przeciwieństwie do Europy Wschodniej czy nawet Ameryki Łacińskiej, w Europie Zachodniej zasoby obcego kapitału są głównie efektem nowych inwestycji, a nie „przejęć” istniejącego kapitału przez prywatyzację lub wykup od prywatnych właścicieli.
Podsumowanie - str. 36
Musi uderzać fakt, że masowa wyprzedaż kapitału za granicę odbywa się w dwóch regionach, które przez większość powojennych lat stanowiły najbardziej odizolowane - prawie autarkiczne - części gospodarki światowej. Kierując się podobną, marksistowską ideologią samowystarczalności, Europa Wschodnia i Ameryka Łacińska odcięły się od importu towarowego oraz od obcych inwestycji. Tak jak ten izolacjonizm był skrajnością kiedyś, tak dzisiaj oba te regiony, choć w różnym tempie, wchodzą w inną skrajność - pełnego uzależnienia się od obcych inwestycji oraz związanego z tym silnego oparcia się na imporcie towarowym.
W obu przypadkach ów gwałtowny odwrót dokonał się bez większej rekonfiguracji sil politycznych. W Ameryce Łacińskiej, np. w Meksyku czy Argentynie, lewicowe czy tylko populistyczne siły zmieniły nagle front i przyjęły liberalne albo wręcz ultraliberalne podejście. Trudno nie dostrzec analogii między tą względną ciągłością polityczną w Ameryce Łacińskiej a przykładami, które można odnaleźć Europie Wschodniej, gdzie po upadku komunizmu dawne lewicowe partie często nie tylko nie zeszły ze sceny, ale czynnie włączyły się w otwarcie dostępu dla obcego kapitału.
Analizując sytuację w Ameryce Łacińskiej można dojść do wniosku, że u podstaw powojennego izolacjonizmu w tym regionie leżała słabość tamtejszych państw. Niezdolne do działania bez poparcia wąskich grup interesów, państwa te starały się “kupić” ich poparcie przez ochronę przed zagranicznym biznesem, zapewniającą łatwe rynki i ekstrazyski. Można przypuszczać, że państwa te nadal pozostały słabe, tyle że nagle zaczęły otwierać swoje rynki na obce wpływy, gdyż teraz “kupują” sobie poparcie u innych grup interesów, tym razem związanych z obcym kapitałem.
Rozdział trzeci
Rachunek wywłaszczenia - str. 37
Jeśli "niekompletny kapitalizm" jest - jak właśnie stwierdziłem - faktem, należy teraz ustalić, na czym polega jego patologia. W ekonomii mówi się o patologii instytucji wtedy, gdy dopuszczają do tego, że korzyści są niższe od jej kosztów. Ale żadne zaręczenie, że wprowadzenie tego dziwnego systemu własności jest złym interesem, nie zastąpi wyliczenia bilansu korzyści oraz kosztów przekazania majątku w obce ręce. Ponieważ w grę wchodzi zbiorowe wywłaszczenie, można nazwać taką kalkulację "rachunkiem wywłaszczenia". Niniejszy rozdział prezentuje, jak myślę, pierwszą tego typu kalkulację.
Jest to pierwsza kalkulacja, gdyż milczą w tej sprawie prawie wszyscy, nawet środowiska tzw. liberalne, którym ponoć jest bliska idea ekonomicznej racjonalności. Zbadania kosztów i korzyści prywatyzacji nie podjęły się nawet najzasobniejsze instytuty, zwane niezależnymi, jak CASE z Warszawy czy Instytut Badań Nad Gospodarką Rynkową z Gdańska. Milczą też zagraniczne ośrodki analityczne, z których te instytuty czerpią dużą część swych funduszy. Wszyscy rozpisują się na tematy prywatyzacyjne, ale ich "niezależny" atrament jest wylewany prawie bez wyjątku na zachwalanie wysokiego tempa sprzedaży majątku.
Nieśmieszne wyceny - str. 37
Choć prywatyzacja nie zostawia po sobie wyraźnych śladów, nie znaczy to, że nie da się ustalić, na ile operacja sprzedaży opłacała się. W szczególności nie ma problemu z ustaleniem wpływów ze sprzedaży. Początkowo niewielkie, w granicach 100 milionów dolarów rocznie, wpływy te osiągnęły ponad 2 miliardy dolarów w 1998 oraz w 1999 r. Za cały okres 1990 - 1999 , gdy sprzedano połowę sektora przemysłowo - bankowego, wpłynęło około 9 - 11,5 miliarda dolarów. Można by więc ekstrapolować, że w momencie zakończenia prywatyzacji, powiedzmy w roku 2004, kwota ulegnie podwojeniu do 18 - 23 miliardów dolarów.
Same w sobie te sumy nic nie mówią, dopóki nie zostaną porównane z realną - faktyczną wartością sprzedawanych zasobów, zwłaszcza że informacje, które zdołały przecisnąć się przez czujne drukarskie prasy, budzą niepokój. Wynika z nich, że kapitał mógł być upłynniany z głębokim dyskontem (np. nowiutkie zakłady papiernicze Kwidzyn, które poszły za jedną trzecią kosztów budowy, czy bardzo zyskowne PEKAO SA sprzedane za ekwiwalent jego nieruchomości).
Ustalenie wartości majątku to bardziej złożony problem, gdyż spod tych samych pras nie wyszły dotąd bliższe dane dotyczące wartości sprzedawanego przez państwo majątku (Borish i Noel, 1997). Na początku pojawiły się jakieś wyrywkowe, głównie nieoficjalne szacunki tej wartości. Pierwsze pełniejsze oficjalne szacunki pojawiły się dopiero w 1994 r., w związku z roszczeniem tzw. sfery budżetowej oraz presją, by rozdać - drogą kuponową - resztę kapitału wszystkim obywatelom. Trudno jednak dać wiarę tym różnym danym, gdyż nie tylko są wewnętrznie sprzeczne, ale nie ujawniono oryginalnego źródła owych informacji.
To, że przez dziesięć lat, grubo po półmetku sprzedaży, nie zadano sobie trudu, by dokładnie wyliczyć tego, co społeczeństwo wytworzyło w latach powojennych, samo w sobie wprawia w osłupienie. Jest to tym bardziej szokujące, że taki szacunek, gdyby ktoś chciał go przeprowadzić, nie wymaga jakiejś wielkiej finezji. Do tego nawet nie są potrzebne żadne szczegółowe dane o wartości poszczególnych obiektów, ale - jak za chwilę pokażę - znajomość kilku elementarnych zależności ekonomicznych. Takich zależności, które wiele z tych osób, które piszą o prywatyzacji, nie sposób, żeby nie pamiętało ze swoich studiów.
Sposób na wycenę majątku jest następujący. Należy zacząć od ustalenia, jaką wartość ma dochód narodowy. Ten pierwszy krok w wycenie wartości kapitału jest w istocie banalny. Wartość dochodu narodowego jest ogólnie dostępna w krajowych statystykach. Można przyjąć, że dla Polski jego średnia dla okresu, którym się zajmuję, między 1989 a 2004, wynosi mniej więcej 160 miliardów dolarów. Przyjmuję średnią dla uproszczenia, gdyż proces sprzedaży majątku trwa całe lata.
Kiedy już mamy dane o dochodzie narodowym, następny krok w drodze do wyszacowania wartości majątku państwa to ustalenie wielkości rocznych oszczędności. A to dlatego, że dochód narodowy jest produktem kapitału, a ten z kolei jest efektem oszczędności. Według oficjalnych danych w Polsce idzie na oszczędności około 20 procent dochodu narodowego, a reszta - dla przypomnienia - to konsumpcja. Oznacza to, że w ujęciu wartościowym średnie roczne oszczędności w latach 1989 - 2004 wynoszą 32 miliardy dolarów; innymi słowy tyle wydaje się corocznie na tworzenie kapitału.
Gdyby teraz porównać tę wartość rocznych oszczędności, z których, powtórzę, powstaje kapitał, z wpływami ze sprzedaży całego - zastanego - kapitału przemysłu oraz banków, to wypada, że wpływy stanowią nie więcej niż dwie trzecie rocznych oszczędności.
Kiedy pierwszy raz zrobiłem takie zestawienie, doznałem szoku, gdyż uświadomiłem sobie, że Polska jest bliska sprzedania całego swego kapitału w przemyśle oraz w bankach za mniej niż ekwiwalent swych rocznych oszczędności. Polacy mogliby kupić swój dotąd "własny" kapitał stosunkowo małym wysiłkiem. Odkładanie przez rok na poziomie jednej piątej faktycznych dochodów to nie jest niesłychane wyrzeczenie, z pewnością nie na tle Azjatów, którzy - jak w przypadku Chin - oszczędzają na poziomie czterdziestu procent swych rocznych dochodów.
Oczywiście jest to tylko teoretyczna możliwość, gdyż po to, by Węgrzy czy Polacy mogli nabyć swoje fabryki i banki w ciągu roku po cenach żądanych od zagranicznych nabywców, niezbędny byłby sprawny system bankowy... (...) Ale nawet przy stosunkowo nieudolnym systemie pośrednictwa finansowego ludność musiałaby spędzić najwyżej kilka lat, by przejąć na własność ten kapitał (zresztą na Węgrzech zagraniczni inwestorzy nie kupili przecież całego kapitału w jeden rok).
Inny szok wywołuje fakt, że gdyby Austria zaoferowała swój kapitał bankowy i przemysłowy na tych warunkach co Polska, wtedy Polska mogłaby wykupić ten kapitał za swoje dwuletnie oszczędności. (...) Gdyby Polsce udała się taka operacja wykupienia, wtedy, zamiast pokonywać na własną rękę obecny dystans gospodarczy, który ocenić można na dwie dekady, Polska stałaby się tak rozwinięta jak Austria zaledwie po dwóch latach.
Powyższe dywagacje sugerują, że polski majątek musi być sprzedawany za ułamek jego realnej wartości. Innymi słowy, że jest upłynniany za ułamek oszczędności, które byłyby niezbędne dla stworzenia tegoż majątku. Albo, żeby to ująć jeszcze inaczej, że majątek jest sprzedawany za ekwiwalent rocznych oszczędności, zamiast za równowartość wieloletnich oszczędności. Żeby ustalić tę ostatnią wielkość, konieczne jest sprecyzowanie, ile to kapitału pozostawiła komunistyczna władza. Dopiero wtedy bowiem można spekulować, ile to lat musiała ona oszczędzać, żeby taki kapitał zostawić postkomunistom.
By ustalić rozmiary tego odziedziczonego majątku, potrzebny jest następny krok badawczy, mianowicie sięgnięcie do koncepcji tzw. współczynnika kapitałochłonności. Ten powszechnie stosowany w makroekonomii współczynnik określa liczbę jednostek kapitału niezbędną do wytworzenia jednej jednostki dochodu narodowego w danym, zwykle rocznym okresie. W przemyśle ten współczynnik z reguły wynosi trzy lub cztery, czyli że tutaj potrzeba trzech bądź czterech dolarów kapitału, by wyprodukować jednego dolara dochodu narodowego, w bankowości ten współczynnik jest z zasady wyższy.
Przyjmując dla uproszczenia... (...)
Mając tę informację można wreszcie ustalić... (...) Wynikałoby stąd, że polski kapitał sprzedaje się za granicę za około 9 - 12 procent jego faktycznej wartości.
Gdyby bardziej realistycznie przyjąć, że nie całe oszczędności, ale tylko ich połowa, czyli 16 miliardów dolarów, idzie do tych dwóch dziedzin - banków i przemysłu, wtedy okres na stworzenie wyjściowego kapitału wydłuża się do 15 - 22 lat, sugerując, że kapitał idzie za 4,5 - 6 procent wartości. Ponieważ jednak jakaś część inwestycji jest zawsze nietrafiona, gdyby ich udział był 20 procent, wtedy zostaje tylko 13 miliardów oszczędności. Wtedy niezbędny okres oszczędzania równa się 18 - 26 lat. Skąd wynikałoby, że kapitał jest być może sprzedawany za 4 - 5,5 procent jego realnej wartości.
Na tym jednak nie koniec, gdyż z prywatyzacją wiążą się nie tylko wpływy dla budżetu, ale też "promocyjne" wydatki na prywatyzację. Nie istnieje w Polsce żadna dokładna ewidencja całkowitych kosztów tych zachęt z budżetu państwa, ale ich skala musi być poważna. Świadczą o tym "przecieki" w sprawie opłat za firmy konsultacyjne (np. pochłonęły one jedną trzecią wpływów z prywatyzacji pierwszego tuzina zakładów z tzw. oferty publicznej (Sachs, 1993). Innym przykładem są ulgi celne, które gwarantują sobie... (...)
Ponieważ polskie władze milczą, trzeba sięgnąć do Węgier, gdzie jest trochę więcej jasności. Gerskovits (1998), węgierski naukowiec, ustalił niedawno przybliżoną wartość wydatków poniesionych na prywatyzację przez Węgry. Jego szacunek wskazuje, że w okresie 1991 - 1998 stanowiły one połowę lub trzy czwarte wpływów ze sprzedaży w tym samym okresie. W przypadku banków same wydatki na rekapitalizację wyniosły blisko 2,5 - 3 miliardy dolarów, a więc były prawie równe wpływom ze sprzedaży banków, innymi słowy, wynikałoby stąd, że istotnie zostały sprzedane za darmo.
Permanentne obciążenia - str. 41
Rachunek wywłaszczenia nie zamyka się jednak na ustaleniu, że z powodu skandalicznego niedoszacowania kapitału prywatyzacja nie przynosi dostatecznych wpływów ze sprzedaży kapitału. Ze sprzedażą, obojętnie po jakiej cenie, wiąże się też strata dochodu z kapitału, bo to jest dokładnie to, co "kupują" inwestorzy. Kiedy inwestorem jest obcy rezydent, wtedy ten dochód jest prędzej czy później wyprowadzany za granicę w oczywistym celu - konsumpcji przez inwestorów. Jest oczywiste, że ten drenaż dochodu z kapitału, jako części dochodu narodowego, nie może być pominięty w "rachunku wywłaszczenia".
Ten prosty fakt nie zawsze jest uświadomiony, gdyż wielu uważa, że inwestycje zagraniczne całkowicie różnią się od pożyczania pieniędzy, zaciągania kredytów za granicą. Kredyty trzeba ponoć spłacać, a inwestycje, czy to w wykup zakładów czy w ich budowę, nie podlegają zwrotowi, zostają w kraju. Jest to nieporozumienie, bo tak jak zagraniczny inwestor - bank - ściąga stopę procentową za swój kredyt, tak zagraniczny właściciel kapitału odciąga dywidendy. Tak jak wierzyciel bankowy wycofuje również wyłożony kredyt, czyli tzw. podstawę, tak zainwestowany kapitał może być odprowadzany za granicę.
Żeby zorientować się, o jakim “wycieku” mówimy w przypadku Polski, można przyjąć, że zyski stanowią 20 procent jej dochodu narodowego. Wtedy przy 160 miliardach dolarów tego dochodu, wartość zysków wyniosłaby 32 miliardy dolarów. Przyjmując, że banki i przemysł dają nie tylko połowę dochodu, ale i połowę zysków. Innymi słowy, rocznie zagraniczni inwestorzy mieliby tytuł do odprowadzenia 10 procent dochodu narodowego Polski. Wartość odprowadzonych zysków stanowiłaby 16 miliardów dolarów rocznie (podobne przeliczenie dla Węgier dałoby absolutne obciążenie rzędu 5 miliardów dolarów).
Po uwzględnieniu tych odpływów zysku rachunek wywłaszczenia byłby w zasadzie pełny, ale tylko wtedy, gdyby założyć, że polskie instytucje działają doskonale, a tym samym nie powstają tzw. renty. Prawda jest jednak taka, że rynki zastąpiły plany, ale zachowana została ogromnie zmonopolizowana struktura gospodarki. Zamiast dekoncentracji doszło do rekoncentracji, zgodnej z logiką już nie planu, ale tym razem rynku. Tak więc zagraniczni inwestorzy nabyli nie tylko państwowy kapitał, ale przejęli jednocześnie pozycje monopolistyczne, które należały kiedyś do partii/państwa.
Nie może być też żadnych wątpliwości, że inna główna instytucja, czyli państwo, też jest niedoskonała, a tym samym, że stwarza nie mniejsze - a może nawet większe - możliwości osiągania rent. O tym aspekcie często się zapomina przy analizie rent, gdyż rynek przesłania ekonomistom państwo. Dowodem na obecność tych państwowych rent może być dopiero co przeprowadzona analiza zdyskontowanej sprzedaży majątku zagranicznym inwestorom. Albowiem gdyby się bliżej zastanowić, korzyści, jakie zagraniczni nabywcy odnieśli na skutek państwowego “upustu” cenowego, to rodzaj monopolistycznej renty.
W ostatecznym rachunku źródłem rent - czy to rynkowych, czy państwowych - są płace. W przypadku tych pierwszych płace są drenowane przez wygórowane ceny narzucone przez monopolistów. W tym ostatnim, płace tracą, gdyż następuje przejęcie środków budżetu na rzecz tych samych monopolistów, np. w formie nie zapłaconych podatków czy nadpłaconych zamówień rządowych (podobnie jak w przypadku darmowego nabywania publicznego kapitału). Takie “wycieki” z budżetu uderzają w lokalną siłę roboczą, gdyż redukują jej dostęp do tzw. programów społecznych (np. godziwego bezpłatnego lecznictwa).
Mimo że obecność rent nie może podlegać wątpliwości, ich wyszacowanie nie jest niestety proste. (...)
Na tej podstawie można by bez większego ryzyka przyjąć, że z chwilą przekazania większości majątku w obce ręce renty należne tym inwestorom mogą z powodzeniem osiągnąć 10 procent dochodu narodowego kraju takiego jak Polska, czyli że, łącznie z należnymi zasłużonymi dochodami - zyskami - cała dywidenda urosłaby do 20 procent tego dochodu. Gdyby przeliczyć to na pieniądze, oznaczałoby to, że minimalna suma rocznego odpływu dochodu z kapitału, zysków oraz rent może łatwo przekroczyć 16 miliardów dolarów, a maksymalna 32 miliardy dolarów w Polsce (a na Węgrzech - 5 do 10 miliardów dolarów).
Ktoś mógłby argumentować w obronie „dziwnego” modelu kapitalizmu bez lokalnych kapitalistów, że przecież w każdej chwili państwo może zablokować odpływ dochodów. To prawda, że istnieje taka teoretyczna możliwość, gdyż zagraniczne firmy ze względu na swą lokalizację podlegają miejscowej legislacji. Ale w tym zakresie, w jakim dany kraj-gospodarz zobowiązany jest do przestrzegania pewnych międzynarodowych reguł - jak przepisy obowiązujące w Unii Europejskiej - z pewnością bardziej drastyczne kroki w celu zakazu odpływu zysków/rent stają się problematyczne.
Pod nieobecność tych ograniczeń szczególne możliwości drenażu stwarzają zagraniczne banki. Ze względu na ciągle bardzo “drogi” kredyt... (...)
Zagraniczne banki mają jeszcze jedną możliwość przerzutów, które dotyczą nie ich dochodów, ale samego kapitału, m.in. dlatego, że pod ich zarząd dostają się miejscowe oszczędności. (...)
Innym kanałem wywozu środków jest korzystanie z zagranicznych usług finansowych pomimo krajowej alternatywy. (...)
Inna kwestia to wykonalność restrykcyjnej polityki finansowej, w sytuacji gdy obcy kapitał ma dominującą pozycję w gospodarce. (...)
Nie mniejsze możliwości niewidzialnego, a więc nie opodatkowanego wyprowadzania dochodów stwarza rynek kapitałowy, z zwłaszcza spekulacyjne instrumenty finansowe... (...)
(...)
Niewykonalna operacja - str. 46
Powyższe wyliczenia stanowią jedynie szacunek strat, jakie poniesiono na prywatyzacji, ale jako szacunek są niepodważalne. Ale to, że nie można tych wyliczeń podważyć, nie znaczy jednak, że nie można ich spróbować zlekceważyć. Tzw. liberałowie, nawet przyparci do muru przez surowe liczby, sięgają zwykle bowiem do następującego argumentu. Nie ma co rozprawiać na temat poprawności wyceny, gdyż w prywatyzacji nie chodzi o to, ile zarobi budżet, zwłaszcza że ten i tak powinien ulec likwidacji. Celem prywatyzacji jest zwiększenie wydajności kapitału, co powinno więcej niż skompensować wszelkie "niby" straty na sprzedaży.
To nie jest najmocniejszy argument, gdyż decydenci nie są w stanie zawrzeć umowy o sprzedaż, która by zagwarantowała, że nabywcy zwrócą „upusty” w formie równoważnych korzyści z wydajności. (...)
Spróbujmy wykonać więc taki rachunek oraz zastanowić się, o ile obcy właściciele musieliby powiększyć wydajność przejętego kapitału, żeby wyrównać nie tylko "upust" na sprzedaży kapitału, ale również wyciek dochodów ze sprzedanego kapitału. (...)
Wróćmy więc do ustalonej wcześniej wartości niespłaconego przez obcokrajowców polskiego kapitału. Przyjmijmy najniższą wartość, czyli 218 miliardów dolarów. (...)
Można dalej się spierać, czy 218 miliardów dolarów stanowi akceptowalny szacunek nieopłaconego przez zagranicznych nabywców kapitału, gdyż sprzedający zwykle muszą zaoferować kupującym 10-20 procent dyskonta. (...) Zamiast więc komplikować sprawy, sugeruję, żeby poprzestać na tym, z pewnością ostrożnym, szacunku.
Gdyby budżet uzyskał pełną cenę za kapitał oraz zainwestował całe 218 miliardów dolarów, wtedy, przy współczynniku kapitałochłonności 3/1, dochód narodowy podniósłby się o jedną trzecią tej wartości - 72 miliardy dolarów. (...)
Jeśli efekt wydajnościowy byłby dokładnie tego rzędu, wtedy operacja prywatyzacyjna wyszłaby na zero. To nie jest jednak zadawalający wynik, gdyż nikt nie pozbywa się swego interesu-biznesu - żeby zachować dotychczasowe korzyści. Z zasady przy tego typu transakcji sprzedający spodziewałby się przynajmniej 25 procent dodatkowego dochodu, czyli zysku/renty. (...)
Teraz można zacząć analizować, gdzie musiałaby się znaleźć Polska ze swym dochodem w 2004 r., gdy zakończy się prywatyzacja, żeby osiągnąć powyższy wynik. W tym celu należy najpierw ustalić, gdzie byłaby gospodarka, gdyby nic nie sprzedano. Gdyby nie sprzedano nic, wtedy oczywiście* gospodarka rosłaby według tzw. trendu z lat przed prywatyzacją. (* wcale to nie jest oczywiste, a nawet, w świetle zmian na świecie, mocno wątpliwe. Anonimus). Załóżmy, że to byłaby roczna stopa rzędu 3 procent, czyli tyle, ile udało się “wycisnąć” Jaruzelskiemu. Przy tej stopie, zaczynając od 160 miliardów dochodu w 1999 r., wypadłoby, że po sześciu latach, w 2004 r., dochód narodowy wyniósłby 190 miliardów dolarów.
Powinno być oczywiste, że po to, żeby półdarmowa wyprzedaż majątku za granicę opłaciła się zwyczajową “premią”, wtedy dochód narodowy Polski musiałby się podnieść z tytułu wyższej - zagranicznej - wydajności o 90 miliardów dolarów w stosunku nie do 160, ale do 190 miliardów dolarów, które Polska osiągnęłaby bez sprzedaży kapitału. Tak więc zadanie przed obcymi inwestorami polegałoby na tym, żeby w 2004 r. dochód narodowy Polski wyniósł nie 190 miliardów dolarów, ale 280 miliardów dolarów. Pojawia się więc pytanie, czy taki poziom jest możliwy do osiągnięcia w tym terminie.
Można to łatwo sprawdzić... (...) Jak widać, w najlepszych okolicznościach Polska nigdy nie będzie w stanie odzyskać strat... (...)
Nic zresztą nie wskazuje na to, żeby wejście obcego kapitału przygotowywało polską gospodarkę do niezbędnego skoku w wydajności. Z pewnością nie widać oznak tego w sferze inwestowania w kapitał. Dowodów dostarcza m.in. prasowa wypowiedź Barnevika, szefa ABB, głównego w świecie producenta silników (Hofheinz, 1994). Wedle niego, jak ktoś ma głowę na karku, to może zrobić w Europie Wschodniej fantastyczne pieniądze bez wydawania pieniędzy. W jednym z bardziej pamiętnych zdań górnolotnie określił swoje wschodnioeuropejskie doświadczenia jako legendarną wyprawę po złote runo.
ABB kupiła w ciągu pierwszych lat transformacji 58 fabryk, w tym wszystko, co Polska i Czechy miały mocnego w dziedzinie silników, a także zdobyła kilka wielkich zakładów w Rosji. Za to wszystko nie zapłacono prawie żadnej gotówki. Nie były potrzebne jakieś większe nakłady na wyposażenie, żeby odnowić produkcję. Zwykle wystarczyła reorganizacja, dzięki której po dwóch latach zaczęto osiągać zyski. Te wydatki na reorganizację, głównie w formie wynagrodzeń dla własnych kierowników, osiągnęły łączną sumę 300 milionów dolarów, czyli przeciętnie blisko 20 milionów dolarów na jedną prywatyzowaną fabrykę.
Zdaniem szefa firmy, dzięki nabytkom w Europie Wschodniej ABB było w stanie obniżyć swoje jednostkowe koszty produkcji o połowę. Wymagało to wyłuskania tzw. klejnotów oraz pozbycia się zbędnych wydziałów produkcji. Usunięto też sporą liczbę robotników, mimo że recesja już zdążyła zredukować ich przed przejęciem. Dzisiaj w Europie Wschodniej korporacja zatrudnia tylko 20 000 nisko płatnych pracowników. Natomiast zlikwidowano 40 000 wysoko płatnych miejsc pracy w różnych krajach zachodnich, gdzie większość polskiej czy rosyjskiej produkcji znajduje zbyt.
Podobnie jak w tym przykładzie, nie ma dowodu na to, że inni zagraniczni inwestorzy gremialni przystąpili do modernizacji produkcji. Odwrotnie, często dopuszczają do technicznego cofania się. Zatrudnienie w produkcji „intensywnej technicznie”, wspartej na badaniach, spadło w Polsce dwa razy więcej niż średnia stopa spadku. Ma to miejsce nawet w tych dziedzinach, w których Polska odnosiła wielkie sukcesy, np. w chemii przemysłowej.
Wynika to nie tylko z działań obcych inwestorów, ale także z bierności państwa. W warunkach, gdy ze źródeł prywatnych pochodzi 10-15 procent nakładów badawczych, dopuszczono do skandalicznego spadku budżetowych wydatków na te cele. Zresztą ten sam w sobie niski udział sektora prywatnego w finansowaniu jest przejawem anomalii. Nawet w średnio rozwiniętych gospodarkach ponad połowa środków płynie z prywatnej kieszeni.
Gdyby nawet powiodła się omawiana operacja dotycząca przyrostu wydajności obcego kapitału oraz dochodu narodowego, pozostaje pytanie, co miałaby z tego siła robocza w postaci płac. Można sobie wyobrazić jako skrajny przypadek gospodarkę, w której rośnie produkcja, ale wyniki trafiają wyłącznie do obcego kapitału, a lokalna praca zostaje z tym, co miała. O tym, że taki wariant jest realny, można się przekonać na przykładzie Meksyku, gdzie gospodarka, choć przerywana kryzysami, rośnie od kilkunastu lat w niezłym tempie, a przeciętny człowiek niewiele z tego ma.
W tym samym czasie, mimo ekspansji produkcji, którą w pewnym okresie zaczęto nazywać “cudem meksykańskim”, degradacji uległ też budżet państwa. (...) Ważnym powodem tych trudności jest fakt, że wzrostowy sektor zagraniczny, dostarczający 25 procent produkcji przemysłowej, od dziesięciu lat nie płaci podatków. Znajdujący się w opłakanym stanie, często w wielkich długach, własny sektor gospodarki z trudem może wypełniać tę lukę finansową.
Wszystko to dzieje się w kraju, który jako jeden z pierwszych w Ameryce Łacińskiej już w 1982 r. wszedł na drogę liberalizacji, włącznie z otwarciem na import kapitału. Sytuacja Meksyku stała się jeszcze bardziej wyjątkowa w regionie, gdy w 1994 r. przyłączył się on do beztaryfowego bloku handlowego NAFTA z Kanadą oraz Stanami Zjednoczonymi. Oznaczałoby to, że liberalizacja, nawet jeśli korzystna dla produkcji oraz pewnych odłamów społeczeństwa (np. 20-25 procent ludzi związanych z sektorem zagranicznym, głównie na amerykańskim pograniczu), nie gwarantuje, że ekspansja zapewni dobrobyt ogółowi.
Podsumowanie - str. 51
Dopiero gdy zestawi się dwa fakty, prawie darmowe przekazanie majątku w ręce zagraniczne oraz bezustanny drenaż produktu narodowego, wychodzi na jaw prawdziwa "nędza" transformacji. Gdyby majątek publiczny został nawet sprzedany głównie cudzoziemcom, ale po pełnych, sensowych cenach, to byłoby jeszcze pół biedy. Wtedy państwo byłoby w stanie za pieniądze uzyskane za każdy stary obiekt postawić dokładnie taki sam, nowy. Sama w sobie taka operacja mogłaby okazać się niezłym biznesem, gdyż bez żadnego dodatkowego oszczędzania majątek stałby się, jak właśnie powiedziałem, dwa razy większy.
Taka ekwiwalentna sprzedaż miałaby jeszcze inną zaletę, mianowicie nie musiałaby ona doprowadzić do utraty kontroli nad kapitałem. To jest oczywiste, gdyż po przekształceniu wpływów ze sprzedaży banków oraz przemysłu w obce ręce kapitał dokładnie tej samej wartości znalazłby się w rękach lokalnych. Nawet gdyby państwo zdecydowało się na kolejną podobną rundę prywatyzacji na rzecz zagranicznych inwestorów, nic by to nie zmieniło. Kapitał nigdy nie znalazłby się pod większą obcą kontrolą - właścicielską - niż pięćdziesiąt procent całości, na którą składa się kapitał banków i przemysłu.
Jak widać, główny defekt obecnej transformacji - prywatyzacji - nie bierze się wcale stąd, że nastawiono się na sprzedaż majątku w obce ręce, ale stąd, że został za tanio sprzedany. To jest bardzo ważny punkt całych moich wywodów na temat porażki "polskiej drogi" do kapitalizmu, gdyż, jak widać, moja krytyka nie tyle dotyczy obecności obcych właścicieli, co sposobu, w jaki weszli oni w posiadanie polskiego kapitału. Choć z wcześniej wymienionych powodów, zbyt wysoki udział obcej własności zawsze stanowi poważny problem, bez względu na to, jak odbywa się sprzedaż.
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Część Druga
Handlarze Złomem - str. 52
Powstanie "niekompletnego kapitalizmu" nie byłoby możliwe bez mitów, które głównie stworzyła inteligencja, zwłaszcza określająca się jako "liberalna". Pierwszy z tych mitów dotyczy przeszłości, czyli tego, że na wskroś nieracjonalny komunizm nie zostawił po sobie żadnych zasobów kapitału. Pozostała ponoć jedynie bezwartościowa sterta maszyn oraz nieprzydatna dyrekcja, trzeba więc było szybko szukać jakiś radykalnych środków, by ratować gospodarkę. Ten, w swej skrajnej wersji, absurdalny pogląd dostarczył argumentu na równie absurdalną pospieszną sprzedaż majątku państwa za bezcen. Drugie zakłamanie dotyczy teraźniejszości i wyraża się w opinii, że po irracjonalnym komunizmie, gdzie rządzili ludzie politycznego przywileju, nadszedł czas racjonalnej transformacji - teraz przy władzy są technokraci. Że jeśli coś nie wychodzi, to ze względu na niezawinione błędy, spowodowane niecodziennością sytuacji lub brakiem informacji. W rzeczywistości nastąpiła ogólna degeneracja aparatu władzy - tak, że siłą napędową reform stały się nie jakieś „modele” racjonalnej gospodarki, ale zwykła korupcja.
To właśnie z tego powodu, a nie jakiejś optymalizacji, kapitał zaczął za marne grosze przechodzić głównie w obce ręce.
W końcu mamy równie nieprawdziwy pogląd dotyczący przyszłości, czyli tego, gdzie zmierzają reformy ustrojowe. Ten trzeci mit głosi, że gospodarka teraz wkracza w "nowy świat", w tzw. kapitalizm globalny. Taki, gdzie ze względu na rozproszenie własności narodowa własność się nie liczy, tak że kapitalizm bez własnych kapitałów stanowi najprostszą drogę do lepszej przyszłości. Choć tak naprawdę globalizm działa tylko w jedną stronę, gdyż wykupu polskiego majątku dokonują korporacje z krajów, w których, jak w Austrii czy Niemczech, kapitalizm jest prawie wyłącznie własny, czyli narodowy.
Rozdział czwarty
Sztuczna nierównowaga - str. 53
Teraz pora na wyjaśnienie, jak mogło dojść do tego, że prawie cały polski kapitał przechodzi w obce ręce, i to za niewielkie pieniądze. Częstego stwierdzenia, że tak musiało się stać, nie traktuję jako wyjaśnienie, ale usprawiedliwienie. Nie musiało się tak stać, raczej doszło do fatalnej wyprzedaży, gdyż reformatorzy niebezpiecznie rozregulowali polską gospodarkę. Innymi słowy, chodzi o tzw. błąd w sztuce i nic innego.
"Terapia wstrząsowa" ma wielu swoich krytyków, ale nawet oni nie dostrzegli jej związków z przyjętym kierunkiem prywatyzacji. Z reguły zrzucają oni na program Balcerowicza winę za recesję 1990-1992. Mają oni w tym pełną, ale fakt, że recesja już odeszła, nie oznacza że przestała działać “terapia wstrząsowa”. Jej ostrość uległa osłabieniu, ale wiele z jej elementów jest ciągle w mocy. Widać to zwłaszcza w sferze prywatyzacji, gdyż mniej więcej te same czynniki ekonomiczne, które doprowadziły do recesji, są odpowiedzialne za tę wyprzedaż obcym.
"Zdrowa" recesja - str. 53
Nim upadł, komunizm ciągle parł do przodu, o czym świadczą międzynarodowe statystyki. W ostatnim dziesięcioleciu, 1980-1989, liczony w stałych cenach wzrost dochodu narodowego dla Europy Wschodniej wyniósł 21 procent, a bez Polski - 26 procent. W Związku Radzieckim podobnie liczony wskaźnik wyniósł nawet nieco więcej - 28 procent. To nie było mało, skoro w Hiszpanii stopa wzrostu wyniosła 29 procent, ale w Grecji i Portugalii tylko 5 procent. W tym czasie zaś Bułgaria skoczyła o 36 procent, Niemcy Wschodnie o 37 procent, a Rumunia o 44 procent (choć statystyki tego kraju zawsze budzą moje duże wątpliwości.
Długofalowa ekspansja produkcji w końcowych latach komunizmu uległa załamaniu dopiero w 1990 r., gdy kolejne postkomunistyczne rządy zabrały się do reform. W przypadku Polski recesja okazała się stosunkowo ograniczona, gdyż produkcja globalna skurczyła się o nieco mniej niż jedną piątą w ciągu dwóch lat. W Bułgarii czy Rumunii spadki trwały dwa razy dłużej i wyniosły ponad 35 procent. Rosja czy Ukraina - dwa ”pociągi widma” - straciły blisko 60 procent ich narodowej produkcji w ciągu ostatnich dziewięciu lat.
(...) Jak dotąd, udało się też Polsce, jako jednej z nielicznych, uniknąć wejścia w drugą, powtórną recesję... (...)
(...) Za tymi ogólnymi krzepiącymi wskaźnikami dla Polski kryją się jednak przykre szczegóły, o których zapominają nawet sceptycy. Weźmy rolnictwo, którego produkcja po 1990 r. spadła o jedną czwartą, żeby się jeszcze nie podnieść z tego niesłychanego upadku. (...)
Inną dziedziną w Polsce, w której kryzys jest permanentny, stanowi budownictwo mieszkaniowe, które w trakcie terapii wstrząsowej spadło o ponad połowę, gdzieś do poziomu z początku lat pięćdziesiątych. Tutaj, w jakimś sensie, katastrofa gospodarcza jest jeszcze bardziej dotkliwa niż w rolnictwie, gdyż spadek produkcji rolnej jest wyrównywany importem żywności... (...)
Mogłoby się wydawać, że ekonomiści poświęcą więcej uwagi temu wydarzeniu gospodarczemu, jakim jest recesja, ale stało się inaczej. Postkomunistyczna katastrofa jest nie tylko najgłębszym załamaniem w nowoczesnej historii, ale również najsłabiej przebadanym. Po płytszej “wielkiej depresji” lat 30-tych doszło do erupcji intelektualnej, zakończonej tzw. rewolucją keynesowską (zalecającą prowzrostowy interwencjonizm państwa). Podczas gdy keynesowski przełom oznaczał wielki postęp w ekonomicznym myśleniu, w dotkniętych większą recesją krajach postkomunistycznych doszło właściwie do regresu int5elektualnego.
Analiza recesji postkomunistycznej została przechwycona przez wąską grupę tzw. liberałów, którym udał się wprost niezwykły zabieg, mianowicie wyciszenie lokalnych keynesistów. Prawdziwym polskim ewenementem w latach komunizmu było to, że zachowała się keynesowska szkoła myślenia, w której centrum znajdował się Kalecki, polski rówieśnik Keynesa. Gdy w 1990 r. podjęto reformy, szkoła ta zaczęła głośno ostrzegać przed recesją (np. uczeń Kaleckiego - Łaski). Za swoje ścisłe kalkulacje zapłacili oni zepchnięciem do getta, m.in. wyłączeniem z “nowego” Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, które stworzyli tzw. liberałowie.
Nieczuli na lekcje keynesizmu, dogmatycznie, jak jeden mąż, zwycięzcy przyjęli stanowisko, że re4cesja jest wyjątkowym zjawiskiem, tak samo jak transformacja. Doskonałą okazją do prześledzenia tego zabiegu myślowego jest obszerna książka Balcerowicza (1997). Wyszła ona pod mocnym tytułem “Socjalizm, Kapitalizm, Transformacja” (zapożyczonym z dzieła Schumpetera pt. “Kapitalizm, Socjalizm, Demokracja, 1942). W angielskim wydaniu okładka została opatrzona opiniami znanych ludzi, jak np. amerykańskiego polityka Shulza, reklamującego pracę jako “prawdziwe wydarzenie”.
W syntetycznej z założenia, liczącej sobie prawie czterysta stron analizie autor poświęcił jednak tylko trzy strony sprawie recesji, zresztą głównie w kontekście Polski. Na tych stronach m. in. powołuje się na szacunki wykonanego przez jakiegoś nieznanego ekonomistę i bez słowa, jak to badanie zostało przeprowadzone. Opierając się na tym badaniu, autor przyjął, że spadek w latach 1990-1992 wynosi tylko połowę oficjalnego wskaźnika recesji. Po tej korekcie Balcerowicz przystąpił do obrony tezy, że jego “terapia wstrząsowa” okazała się najskuteczniejsza w Europie Wschodniej, gdyż polski spadek okazał się właściwie niezauważalny.
Dla ścisłości, na innych stronach rozsiane są uwagi, które składają się na teorię recesji. Wedle nich recesja, choć niekoniecznie tak głęboka jak w Rosji, była koniecznością. Recesja była nieunikniona, gdyż irracjonalny komunizm zostawił po sobie różne nierównowagi. Chodzi o ukrytą inflację, przytłumione bezrobocie oraz tzw. zbędną produkcję. Te nierównowagi były utrzymywane przez państwo, tj. kontrolę cen, dyrektywy zatrudnienia oraz subsydiowanie wyrobów. Gdy zaczyna się transformacja i państwo się wycofuje z tych instrumentów, wszystkie te nierównowagi ujawniają się - w związku z czym występują wszystkie symptomy recesji.
Gdy państwo uwalnia ceny, pojawia się inflacja, a po likwidacji dyrektyw w sprawie zatrudnienia wyłania się bezrobocie. W wyniku redukcji subsydiów pada produkcja zbędnych wyrobów, które Balcerowicz, ocierając się o marksowską frazeologię, nazwał “czystą produkcją socjalistyczną”. Reformy prorynkowe (oraz antypaństwowe) powodują tylko zmianę form nierównowagi z ukrytych na jawne. Wynika stąd ni mniej, ni więcej, że recesja jest tylko pozornie recesją. Nie wiąże się bowiem z nią żaden spadek ekonomicznej wartości, tak jak w przypadku zbędnej produkcji - przedtem nikt jej nie potrzebował, a teraz, po reformach, po prostu jej nie ma.
Choć dla zrozumienia recesji centralne jest pojęcie zbędnej produkcji, w swojej książce Balcerowicz podaje tylko jeden konkretny przykład takiej produkcji - budownictwo mieszkaniowe z tzw. wielkiej płyty (wdrożone na bazie radzieckiej technologii, dostosowanej do słabo zaludnionej czy mało zurbanizowanej Rosji komunistycznej). Dla ścisłości, w zgodzie z innymi tzw. liberałami wskazuje też na cały przemysł jako inne, jeszcze bardziej ważne źródło zbędnej produkcji, głównie dlatego, że ze względu na obsesję planistów komunizm doprowadził do tzw. nadmiernego uprzemysłowienia.
Jak na tak śmiałą tezę teoretyczną, uderza brak rozwiniętej próby wytestowania jej empirycznie, czyli ilościowo. W większości przypadków test polega na wyliczeniu przerostu przemysłu przez porównanie udziału przemysłu w całkowitym dochodzie krajów Europy Wschodniej ze znacznie niższymi - przyjętymi jako normalne - udziałami w Europie Zachodniej. Ponieważ recesja postkomunistyczna uderzyła głównie w przemysł, pozwoliło to na zbliżenie wskaźników wschodnioeuropejskich do zachodnioeuropejskich. Innymi słowy, recesja dokonała potrzebnej i racjonalnej korekty, czyli jest to po prostu - “zdrowa recesja”.
Jest dla mnie szokujące, że tego typu argumentacja ujrzała światło dzienne, a jeszcze bardziej, że stała się prawdą obiegową. Żaden zdyscyplinowany liberalny ekonomista nie mógłby postawić tezy, że jakakolwiek gospodarka, zwłaszcza zacofana, tak jak prawie w całej Europie Wschodniej (z wyjątkiem może Słowenii) może cierpieć na nadmiar przemysłu, czyli dóbr kapitałowych. Ta argumentacja wychodzi zresztą z ust ekonomistów, którzy przy innej okazji głoszą, że na skutek innej aberracji, mianowicie notorycznego marnotrawstwa zasobów, komunizm zostawił te kraje bez kapitału.
O niezakłóconym “uroku” tej teorii, że recesja wzięła się z nadmiaru przemysłu, mogłem się przekonać niedawno, gdy kilka miesięcy temu zawitał do mojej uczelni Gajdar. Tak jak jego mentor. Balcerowicz, zdążył on opisać swoje przeżycia jako reformator w formie książki, którą dopiero co wydał. Jak wyjaśnił, wybrał w swej książce-pamiętniku takie samo wyjaśnienie jak Balcerowicz. Zwalił całą winę nie na swoją rosyjską wersję polskiej “terapii”, ale na dziedzictwo komunizmu - nadmierny przemysł (ściślej, zwały niepotrzebnych traktorów i czołgów).
Tak jak Balcerowicz okazał się niereformowalnym reformatorem. Powtórzył bowiem tezę w sprawie recesji, którą postawił przed wielu laty, kiedy ciągle cieszył się krótkim okresem “cara reform”. Od tego czasu nie doszło do jego świadomości, że gdyby rzeczywiście produkowano tyle zbędnych traktorów czy czołgów, to jak to się stało, że z tym marnotrawstwem Rosja wytworzyła 556 miliardów dolarów dochodu narodowego w 1980 r., a potem, bez tego balastu, gdy następuje jak sugeruje to rozumowanie poprawa systemu gospodarki, dochód narodowy tej samej Rosji spadł do 239 miliardów dolarów w roku 1999.
Trudno pojąć, dlaczego Gajdar nie rozważył możliwości, że produkcja traktorów drastycznie spadła nie tyle dlatego, że zabrakło subsydiów na sprzedaż tych niby-bubli, ale stąd, że rolnictwo zostało prawie doszczętnie zniszczone. A także stąd, że ludność zaopatruje się głównie z własnych ogródków, jak w czasie jakiejś blokady. Nie ma też komu kupować czołgów, gdyż - ze względu na recesję, kasa państwowa jest pusta, tak że nie ma pieniędzy na wyposażenie armii, kiedyś może przerośniętej, ale dzisiaj niezdolnej do obrony swego kraju.
Przez te wszystkie lata nie wzruszyły też Gajdara porównania Rosji z Chinami, historycznie jednym z głównych zagrożeń dla terytorialności Rosji. W końcu, podczas gdy Rosyjski dochód spadł z 556 do 239 miliardów dolarów w latach 1980-1999, to w tym samym czasie dochód Chin powiększył się z 307 do 978 miliardów dolarów (Sicular 1998). Komuś mogłoby się wydać, że może Chiny przyjęły lepszą drogę transformacji do kapitalizmu niż Rosja, ale Gajdar ma inną, łatwą do przewidzenia odpowiedź, że Chinom wyszło, bo zaczęły reformy jako kraj rolniczy, a w Rosji i Polsce nie wyszło, gdyż były przemysłowe, ściślej - nadmiernie przemysłowe.
Gdyby nawet założyć, że to prawda, że łatwiej jest reformować kraj rolniczy, wynikałoby stąd tylko tyle, że Rosja powinna rosnąć w wolniejszym tempie niż Chiny. Podczas gdy prawda jest taka, że Rosja i Polska zaczęły tonąć, a Chiny zaczęły kwitnąć. Gdyby ta teza miała jakikolwiek sens, wtedy należałoby oczekiwać, że w obydwu przypadkach przemysł wpadłby w recesję, ale nie rolnictwo, które powinno pokazać wzrost. Ale tak się nie stało, gdyż w Rosji, oraz w całej Europie Wschodniej, załamała się produkcja tak przemysłowa, jak i rolnicza, gdy w Chinach ponoć trudniej reformowalny przemysł rósł, podobnie zresztą jak rolnictwo.
Rozumowanie tych ekonomistów załamuje się również, gdy przyglądamy się poszczególnym działom produkcji przemysłowej. Weźmy na przykład produkcję samochodów w Polce, na które za komunizmu trzeba było czekać latami z przedpłatami. Popyt był realny, produkty nie były zbędne, ale tym niemniej, po “terapii wstrząsowej”, produkcja samochodów spadła o jedną trzecią. Co ciekawe, gdy nastąpiło ożywienie, ważnym jego źródłem był wzrost produkcji technicznie zacofanego Poloneza (poszukiwanego głównie przez rolników).
Powód dla którego ta obiegowa “prawda” o recesji jest fałszywa, jest taki, że prawdziwy strukturalny problem tych krajów polegał na tym, że obsesyjni planiści komunistyczni dławili produkcję nieprzemysłową, czyli usługi. Dla nich, zgodnie z ideologią, usługi nie przyczyniały się do ekspansji kapitału, choć z czasem zrozumieli, że ze względu na aspiracje ludzi ich rozwój trzeba tolerować. Skoro jednak problem polegał na niedorozwoju usług, zamiast “poprawiać” proporcje gospodarcze przez niszczenie (lub jak w Niemczech Wschodnich - prawie przez zagładę) przemysłu, można było tę strukturę “poprawić”, szybciej rozwijając usługi.
Podczas gdy te przyjęte wyjaśnienia załamują się w konfrontacji z faktami, istnieje proste, bardziej zgodne z realiami wytłumaczenie recesji. Idąc śladem hipotezy, kt6rą z godnym podziwu uporem lansuje Nuti, wystarczy przyjrzeć się elementarnym błędom popełnianym przez tzw. liberalnych reformatorów. W tym sensie nie można mówić o “zdrowej” recesji, ale o “niezdrowym” skutku niekompetencji reformatorów. Wzięty dosłownie argument ten stanowi oczywiście oskarżenie ekip reformatorskich, w przypadku Polski zespołu, któremu przewodził Balcerowicz.
Musiały to być potężne błędy, gdyż załamanie nastąpiło nawet w tych dziedzinach polskiej gospodarki, które od dawna były już z gruntu niepaństwowe. Gdy w końcu lat 50. partia wycofała się w połowie drogi z narzuconej przez Związek Radziecki kolektywizacji, rolnictwo było prawie prywatne. W budownictwie mieszkaniowym z kolei, być może pod wpływem przedwojennych wzorców, na szeroką skalę przyjął się system spółdzielczy. Pod koniec silnie rozwinięte było też budownictwo prywatne (zwłaszcza na wsi, gdyż wieś, wtedy relatywnie zamożna, budowała się na potęgę).
Sam fakt, że próba wprowadzenia kapitalizmu tak uderzyła w istniejącą już sferę kapitalistyczną, powinien być uznany za dowód, że popełniono jakieś błędy. Dla tzw. liberałów to nie żaden dowód, gdyż do rolnictwa mają taki stosunek jak pierwsi budowniczy komunizmu. Przez ostatnie dwadzieścia lat komunizmu rolnictwo uzyskało jednak priorytet (np. Gierek użył sporo zagranicznych kredytów na wsparcie produkcji nawozów czy traktorów). Wracając do dawnej polityki, Balcerowicz wraz z inteligencką Unią Wolności znów uderzył w ogromny odłam narodu, z rolnictwa żyje bowiem co czwarty mieszkaniec Polski.
Na marginesie
Do recesji (nie wiem: zdrowej czy niezdrowej) przyczyniły się też, w jakimś stopniu, np. masło i sery, które „głupie komunistyczne” państwo, poprzez swoje regulacje cenowe i dotacyjne, uparło się subsydiować producentom i konsumentom. Błąd był tak wielki, że jedni „obżerali się bez umiaru”, na co w normalnych warunkach nie byłoby ich stać, i ciągle było im mało, drudzy zaś nie nadążali z produkcją, aż w końcu trzeba było wprowadzić kartki.
Terapia szokowa problem w mig rozwiązała: ceny wzrosły, dotacje zniknęły, apetyty zmalały, produkcja spadła, kartki stały się niepotrzebne. Nawet import/eksport nie miał tu większego znaczenia.
Jaka tu była recesja???
Anonimus
Podwójny błąd - str. 59
Analiza tych dwóch sektorów naprowadza na tropy alternatywnej teorii recesji, widzianej jako skutek nieodpowiedzialnych decyzji w dwóch sferach, z których jedną są finanse. Podobnie jak w rolnictwie czy budownictwie, w pozostałej części gospodarki narodowej zadziałał ten sam recesyjny mechanizm: niedostępność pieniądza. A to dlatego, że wtedy, gdy strumień pieniądza zaczyna wysychać, wytwórcy w dowolnej dziedzinie zmuszeni są do zredukowania aktywności. Innymi słowy, kiedy pojawia się, mówiąc w żargonie ekonomicznym, tzw. kryzys płynności, w konsekwencji dochodzi też do kryzysu produkcji.
W krajach takich jak Polska czy Czechy, gdzie reformy miały charakter w miarę skoordynowany, spadek podaży pieniądza został wywołany, w pewnym przynajmniej stopniu, przez zamierzoną operację deflacyjną. Reformatorzy uznali, że dla stabilizacji cen w warunkach dużej nadwyżki popytu, czyli nawisu inflacyjnego, konieczne jest zredukowanie podaży pieniądza. W tym nawet pieniądza bankowego, czyli kredytu (zaordynowano w związku z tym ogromnie wysokie stopy procentowe, połączone z innym - zapożyczonym z odchodzącego systemu - instrumentem, tj. limitami podaży kredytu).
Spadek dostępności kredytu miał również inne, powiedziałbym głębsze, podłoże, typu instytucjonalnego. Jednym tchem bowiem Balcerowicz w Polsce oraz jego odpowiednicy w innych krajach, jak Klaus w Czechach, zdecydowali się na zmianę systemu bankowego. Błyskawicznie przeprowadzono tzw. komercjalizację banków, a więc postawiono je wobec konieczności finansowej samowystarczalności. Rzucono je w wir rynkowy, jednocześnie odbierając im tradycyjne zabezpieczenie w formie centralnego finansowania nieściągalnych, złych długów.
Łączny efekt państwowych restrykcji oraz zwielokrotnionego ryzyka spowodował istotnie niezwykłe załamanie podaży kredytu. (...)
Recesja ma jednak inną jeszcze, równie ważną, drugą przyczynę, o której obiegowa teoria “zdrowej recesji” w ogóle nie wspomina. Produkcja załamała się również z powodu błędnego - uniwersalnego - otwarcia tych gospodarek na import. Otwarcie było konieczne, ale nie na skalę, którą zaordynowali na przykład pierwsi reformatorzy w Polsce czy na Węgrzech. Niejako z marszu, zwłaszcza w Polsce, doprowadzili oni do drastycznej redukcji ceł do poziomu właściwie nie spotykanego w krajach o podobnym poziomie rozwoju (np. w Polsce, w latach 1990-1991, cła wyniosły średnio zaledwie 6-8 procent; Kołodko, 1999).
O skutkach nagłego odsłonięcia się na bezlitosną konkurencję z importu można się przekonać, patrząc choćby na rolnictwo. Rolnictwo w Polsce czy na Węgrzech nie upadło dlatego, że produkowało zbędne wyroby. Przeciwnie, choć względnie zacofane, produkowało ono wyroby potrzebne, świetnie sobie radzące na rynkach eksportowych, także dolarowych. Powód był inny - zalew wysoce subsydiowanych produktów rolnych z Europy Zachodniej, połączony, jak w Polsce, z bezpłatnymi dostawami pomocowymi z "interwencyjnych" nadwyżek rolnych zgromadzonych przez unijne agencje.
Wspomniany wcześniej początkowy spadek produkcji samochodów też nie jest zagadkowy, gdyż ona też została boleśnie dotknięta przez dewastujący import. W przypadku Polski największe znaczenie miały nie tyle niskie cła na nowe samochody, co łagodne przepisy wwozowe, zezwalające na masowy import wozów używanych bądź tzw. powypadkowych. (...)
W innych krajach nadmierne odsłonięcie się na import również pogłębiło recesję, choć jak w Bułgarii czy Rumunii, ale też w Rosji, u podstaw tkwił raczej fakt, że tam państwo właściwie straciło kontrolę nad importem. Trzeba przyznać, dla ścisłości, że podobna sytuacja na mniejszą skalę wystąpiła również w znacznie normalniejszej Polsce. Mam na myśli np. przerzut kradzionych samochodów zagranicznych... (...) Inna sfera, w której na dużą skalę nastąpił przemyt, to artykuły alkoholowe...(...)
Jeśli przyjąć powyższe wyjaśnienie recesji jako spowodowanej przez błędy popełnione przez reformatorów, pojawia się pytanie, czy nie z tych samych powodów wzięła się też zdyskontowana wyprzedaż majątku na rzecz zagranicznych inwestorów. (...)
Prawda jest jednak inna, gdyż recesja nie tylko potaniła zasoby kapitału, ale sprawiła, że - boleśnie uderzeni recesją - lokalni inwestorzy stracili zdolność do pozyskiwania majątku. Taki efekt miała z pewnością np. operacja stabilizacyjna, nastawiona na likwidację nawisu inflacyjnego przez jednorazowy - korekcyjny - skok cen w 1990 r. Skutek był taki, że zrównoważono gospodarkę, ale kosztem “spalenia” większości prywatnych oszczędności, czyli depozytów ludności. Nie tylko że w wyniku tego nastąpiło pogłębienie recesji 1990-1992, ale doszło też do obniżenia siły nabywczej lokalnych inwestorów zainteresowanych nabyciem kapitału.
Rzeczywistość jest jednak taka, że nawet gdyby przekazano majątek nieodpłatnie, nie miałoby to większego praktycznego znaczenia dla zdolności zakupu przez krajowców. Wskazuje na to fakt, że, jak pisałem, nawet majątek rozdany drogą kuponową... trafia, choć z opóźnieniem w ręce zagraniczne. A to dlatego, że prawdziwą barierą dla krajowych inwestorów jest nie tyle niedostatek środków na zakup majątku, ile raczej brak pieniędzy na podjęcie inwestycji niezbędnych do osiągnięcia zysków, dzięki którym mogliby oni utrzymać przejęte obiekty produkcyjne przy życiu.
Kryzys płynności, który przyczynił się do recesji, nie został bowiem dotąd rozwiązany nawet w Polsce, gdzie nastąpiło przynajmniej złagodzenie tego kryzysu. (...)
Oczywiście nie można pominąć faktu, że w ostatnich latach znacznie wzrosła w Polsce rola zagranicznego kapitału bankowego. (...)
Na obniżenie popytu wewnętrznego na majątek wpłynął też wymieniony drugi przekalibrowany element reform, gwałtowne odsłonięcie się na import. Ta radykalna liberalizacja wywołała nie tylko recesję przez odebranie producentom krajowym części rynku wewnętrznego oraz zysków. Jednocześnie spowodowała ona, że nie mogąc liczyć na ochronę przed importem, bez szansy na przyzwoite zyski, potencjalni nabywcy krajowi stracili apetyt na przejęcie produkcji na własne konto. Mimo lekcji w postaci recesji, ani w Polsce, ani gdzie indziej nie nastąpił jednak wystarczający odwrót od skrajnie liberalnej praktyki importowej.
Polska jest bardzo dobrym przykładem Takiego syndromu. Po natychmiastowej obniżce ceł w 1990 r. nastąpiła w 1992 r. częściowa odbudowa, która nie była jednak podyktowana troską o ogólny stan gospodarki. To było głównie taktyczne posunięcie w negocjacjach celnych z Unią Europejską, bo inaczej Polska nie miałaby co obniżać w zamian za unijne koncesje. Układ końcowy zobowiązał Polskę, by w ciągu niespełna pięciu lat zrównała swe cła z unijnymi. Oraz, co przeszło raczej nie zauważone, że wkrótce po tym Polska zezwoli na nieskrępowany napływ zagranicznych inwestycji, włącznie z „przejęciami” kapitałowymi.
Na rzecz nieskrępowanego napływu towarów natychmiast zaczęły działać też już wspomniane bardzo łaskawe przepisy wwozowe, jak np. w dziedzinie maszyn budowlanych, gdzie Polska miała szczególne szanse zachowania lokalnej kontroli nad produkcją, większe niż, powiedzmy, w produkcji samochodów. Otóż według obowiązujących dotąd przepisów każda zagraniczna korporacja budowlana miała prawo - bez cła - wwieść na dowolny okres swój własny sprzęt (mniejsze prywatne firmy korzystają z liberalnego prawa i kupują używany sprzęt z importu). Pada więc lokalna produkcja maszyn, jak też poddany silnej obcej konkurencji krajowy sektor budowlany.
Podczas gdy Polska jest przymuszana przez unijną biurokrację do otwarcia swych rolniczych rynków, unijne rolnictwo jest obecnie tak samo chronione przed importem jak dziesięć lat temu, czyli bardzo szczelnie. Np. producenci wołowiny korzystają z cła w wysokości 125 procent oraz z zakazu przywozu znacznie tańszej, hormonalnie hodowanej wołowiny z Kanady oraz ze Stanów Zjednoczonych. Natomiast mleczne produkty obłożone są cłem na poziomie 58 procent, a na papierosy cło wynosi 59 procent. Ogółem ocenia się, że cła w rolnictwie stanowią 10-15 procent tzw. wartości dodanej w sektorze rolniczym.
W unijnym przemyśle ochrona przed importem jest bardzo rygorystyczna, choć nie pokazuje tego oficjalna, średnio ważona skala cen. Wynosi ona 5,1 procent, podczas gdy prawdziwa stopa obłożenia importu jest bliższa 9 procent. Odzwierciedla to nie tylko japońską zgodę na ograniczenie przywozu ich towarów do kraju Unii, ale też specjalne antydumpingowe cła (obejmujące 44 procent produktów metalowych, 30 procent żelaza i stali, 30 procent chemii przemysłowej, 30 procent obuwia oraz 28 procent motocykli). Skorygowana stopa pokazuje też efekty państwowych regulacji (np. w dziedzinie telekomunikacji).
Co więcej, kraje unijne zachowały różne instrumenty wspomagania eksportu (np. tanie kredyty czy gwarancje kredytowe) poza granicami bloku, podczas gdy kraje Europy Wschodniej zrezygnowały z podobnych środków, które stosowały rządy komunistyczne. Skutki tego są widoczne, zwłaszcza jeśli chodzi o wschodni kierunek handlu, gdyż następuje szybkie wyparcie eksportu wschodnioeuropejskiego tak z Rosji, jak i Ukrainy. Nie radzą sobie nawet takie dawne potęgi eksportowe na tych rynkach jak Polska - w miejsce tych krajów wchodzą, nie kto inny, tylko kraje członkowskie Unii Europejskiej.
Polityka antyprzemysłowa - str. 64
Ze względu na niską zdolność pozyskiwania kapitału przez lokalnych inwestorów wynik prywatyzacji zależał głównie od tego, na ile państwo włączy się w proces prywatyzacji po stronie lokalnych żywiołów kapitalistycznych. Wystawieni na ostrą konkurencję z importu oraz borykający się z brakiem kredytu, miejscowi inwestorzy mogli stanąć do walki z zagranicznym kapitałem właściwie tylko z pomocą państwa. Innymi słowy, by odnieśli sukces, potrzebna była od początku aktywna polityka tzw. przemysłowa, w której na zasadach "ręcznego sterowania" państwo dyskryminuje zagranicznych inwestorów na rzecz krajowych.
W praktyce stało się dokładnie odwrotnie, gdyż państwo przyjęło postawę, którą najlepiej można określić mianem "negatywnej" polityki przemysłowej - inaczej mówiąc - "polityki antyprzemysłowej". Chwilami stosunek państwa do lokalnej produkcji był wręcz zabójczy, jak w przypadku drakońskich przepisów o bankructwie, wprowadzonych w 1993 r. Zrobiono to w obliczu niewypłacalności wielu przedsiębiorstw oraz zapętlających się łańcuchów niepłatności. Zazwyczaj procedury bankructwa służą nie likwidacji zagrożonych firm, ale daniu im oddechu na uporządkowanie spraw finansowych. Stąd takim firmom często oferuje się dostateczne wsparcie finansowe, ale tak się nie stało w przypadku Polski.
Nie lepiej został potraktowany polski sektor bankowy, gdzie w imię tej samej zasady podnoszenia efektywności wprowadzono np. wyśrubowane wymagania w sprawie rezerw bankowych. Ustalono je kilkakrotnie wyżej niż w zachodnioeuropejskim systemie bankowym, blisko 30 procent zamiast poniżej 10 procent. Nie tylko że podrożyło to koszty działalności banków, a tym samym cenę kredytu, ale zmniejszyło to również rynkową wartość banków. W ten sposób banki stały się tańsze dla ich zagranicznych nabywców. Kiedy większość banków stała się zagraniczna, w 1999 r. wskaźnik obligatoryjnych rezerw został obniżony do norm zachodnioeuropejskich.
Nieprzychylne nastawienie władz wobec krajowych producentów zostało połączone w Polsce z nową formą polityki przemysłowej, tyle że nie postrzeganej jako ingerencja. Ta “ukryta” polityka przejawia się w tym, że lokalni producenci - prywatni, a jeszcze bardziej państwowi - są istotnie traktowani gorzej niż zagraniczni. Nie tylko że inwestorom zagranicznym, którzy budują nowe obiekty, oferuje się najprzeróżniejsze ulgi niedostępne miejscowym. Otrzymują oni też priorytet w dziedzinie prywatyzacji majątku państwa, nie tylko w sensie łatwiejszego dostępu do majątku, ale i w postaci zwykle niedostępnych krajowcom zachęt finansowych.
Jednym ważnym elementem tej polityki jest to, że w sytuacji niedostatku środków finansowych na wykup oraz na/lub utrzymanie majątku przez lokalnych kapitalistów, państwo zdecydowało się na sprzedaż kapitału w ilościach, które najczęściej przekraczają ich finansowe zdolności. Podstawowe znaczenie ma to, że od pierwszej chwili, w duchu “terapii wstrząsowej”, przyjęto założenie, że majątek musi być sprzedany jak najszybciej.
Stąd wszyscy ekonomiści nawołujący do pospiesznej prywatyzacji, w szczególności radykałowie z kręgów tzw. liberalnych, wsparli wariant wywłaszczenia na rzecz obcych inwestorów. (...)
Nie tylko że pojawiło się zbyt dużo kapitału, by go wchłonęli lokalni kapitaliści, ale państwo jednocześnie zdecydowało, że nie będzie oferować majątku w przystępnych kawałkach. (...)
Jedynym wyłomem w tej polityce forsowania strategicznych inwestorów był okres tzw. lewicowej koalicji, z SLD, kiedy to np. sprzedano akcje Banku Handlowego nie jednemu zagranicznemu inwestorowi, ale kilku. Większość akcji trafiła przy tym do krajowych inwestorów, w tym do paru ciągle państwowych firm, jak PZU. Do dzisiaj jest to przedmiotem ataków tzw. liberałów, również ustami Balcerowicza (2000), którego zdaniem taka, jak ją nazywa, “rozproszona” prywatyzacja słono kosztowała budżet państwa (np. po trzech latach Citibank odkupił akcje Banku Handlowego za podwójną cenę.
Innym ważnym elementem polityki państwa, działającym na niekorzyść krajowych inwestorów, jest to, że nie zablokowano, przynajmniej częściowo, dostępu obcym nabywcom. W tym przypadku, przy nadmiernej podaży kapitału na sprzedaż, wchodziło w rachubę jedno tylko rozwiązanie, mianowicie wprowadzenie administracyjnych barier dla cudzoziemców (np. górnych pułapów obcej własności, a nawet pełnych wyłączeń, co sugerował Kornai (Kornai, 1991). Od początku przyjęto jednak zasadę, że nie ma żadnych górnych limitów własności dla nikogo, włącznie z cudzoziemcami, a kilka sektorowych wyłączeń (np. w bankach) z czasem zniesiono.
To były czysto wewnętrzne decyzje władz polskich, w każdym razie nie mają one wiele wspólnego z wymogami Unii Europejskiej. Nie ma bowiem żadnego precedensu wśród krajów, które nie są jeszcze włączone do Unii Europejskiej, żeby, tak jak Polska, obniżyły swoje bariery kapitałowe na zapas, czyli przed formalnym przyjęciem. W przypadku Austrii... do ostatniej chwili stosowano różne ograniczenia, zgodnie z długookresową polityką przemysłową (jak np. w przemyśle motoryzacyjnym, gdzie wpuszczono niemieckie koncerny do produkcji samochodów, ale wyłączono je z produkcji części).
Co więcej, nawet jak się już jest członkiem Unii, jej przepisy zezwalają na wyłączenie z określonych mechanizmów... (...)
Dania czy Portugalia nie stosują formalnych ograniczeń... Ale w ich przypadku, jak w reszcie Unii, ciągle działają różne przepisy, które utrudniają obce przejęcia... (...) To nie znaczy jednak, że rozwinięte kraje kapitalistyczne nie stosują “nierynkowych” instrumentów jak pułapy czy/oraz wyłączenia. Dla przykładu w Kanadzie, wchodzącej w skład NAFTA, działa od dawna przepis, że zagraniczne banki kolektywnie nie mogą mieć ponad 10 procent akcji lokalnych banków.
Oczywiście w przypadku Polski czy innych krajów wschodnioeuropejskich przyjęcie pułapów czy/oraz wyłączeń oznaczałoby potrzebę dłuższego zachowania dużych udziałów państwa. Mogłoby się wydawać, że znowu powstałby problem z “dopasowaniem” się do unijnych wymogów, ale taki problem nie istnieje. (...)
Podsumowanie - str. 67
Głównym źródłem masowej wyprzedaży kapitału za granicę po bardzo niskich cenach jest to, że państwo dopuściło do powstania ogromnej nierównowagi między podażą własnego majątku na sprzedaż a lokalnym popytem na ten majątek. Dzięki reformom skończyły się niedobory towarowe, które były źródłem wiecznych kolejek, oraz udręki tzw. zaopatrzeniowców, ale w to miejsce weszła inna nierównowaga - prywatyzacyjna. Nadmiar podaży kapitału mógł tylko trafić do dysponujących środkami inwestorów zagranicznych, i to właśnie po zaniżonych cenach, gdyż nadmiar podaży zawsze podcina ceny.
Likwidacja dawnych nierównowag "zaopatrzeniowych" wymagała wycofania się państwa z interwencji w gospodarkę, natomiast aby zapobiec pojawieniu się "nierównowagi prywatyzacyjnej", konieczna była jego silna ingerencja wewnętrzna. Każda forma ingerencji stanowiła jednak od początku obrazę dla tzw. liberałów. Nigdy nie chcieli oni słyszeć o żadnym wsparciu dla miejscowych nabywców, choćby nawet przez spowolnienie tempa sprzedaży majątku. Dla nich prywatyzacja oznaczała sposób na odcięcie gospodarki od państwa jako źródła nieracjonalnej alokacji zasobów.
To właśnie pod wpływem tych chorobliwych idei na temat absolutnej "wyższości" rynku nad państwem nie zrobiono nic dla zachowania znacznej krajowej kontroli kapitału. Można sobie wyobrazić, że gdyby w ciągu ostatniej dekady działano rozsądnie, udział zagraniczny w przemyśle wyniósłby powiedzmy 10 procent, w krajowych rękach prywatnych zostałoby 20 procent, a reszta nadal byłaby państwowa, tyle że w kolejce na dalszą sprzedaż. Przy takich proporcjach nie zawaliłaby się ani polska, ani inna wschodnioeuropejska gospodarka, ale co najwyżej zawaliłby się "liberalny" mit.
Rozdział piąty
Mechanizmy Korupcyjne - str. 69
Typowy ekonomista, krytycznie nastawiony do przebiegu transformacji, w tym momencie mógłby przerwać analizę źródeł wyprzedaży majątku w zagraniczne ręce. Opierając się na poprzednim rozdziale można by przyjąć, że to po prostu błędy reformatorów doprowadziły do wspomnianej nierównowagi. Ale taki wniosek rodzi następującą wątpliwość, jak to jest możliwe, żeby przez tyle lat stan ten nie został skorygowany. Nie został on naprawiony dlatego, że nie chodzi o błędy w zwykłym znaczeniu, czyli złą ocenę sytuacji przez rządzonych. Przeciwnie, te "błędy" są odbiciem interesów sfer rządzących, ich korupcji.
Mój wybór pada na korupcję, gdyż tak jak nie jest możliwe, żeby komunizm pojawił się kiedyś w normalnych warunkach, nie jest też możliwe, by "niekompletny kapitalizm" zrodził się w innych okolicznościach niż nienormalne. Ta obecna nienormalność bierze się z nagminnej korupcji , w której, ze względu na uznaniowość oraz bezkarność, decydenci mogą systematycznie naruszać cele organizacji. Gdyby nie chroniczność tego zjawiska, można by ten zagmatwany czy mętny temat pozostawić politologom czy moralistom. Ale gdy korupcja jest chroniczna, wtedy zaczyna ona rządzić gospodarką, tak że ekonomista nie może wiele osiągnąć bez włączenia korupcji do swojej analizy.
Wstydliwa choroba - str. 69
Żeby zrozumieć rolę tak zdefiniowanej korupcji w prywatyzacji, a właściwie w całej transformacji, trzeba cofnąć się w czasie do późnego komunizmu i jego upadku. Obwiązuje proste myślenie, że komunizm upadł, bo musiał upaść, albo - najczęściej - że upadł, gdyż ludzie - masy - go odrzucili. Żeby jednak mieć pełny obraz przyczyn, które spowodowały rozpad komunizmu, potrzebna jest bardziej dokładna identyfikacja sił sprawczych. To przecież nie mógł być jakiś akt silnej woli, że tak jak komuniści - aktem woli - stworzyli komunizm, teraz jego oponenci, masy, w podobny sposób pozbyli się komunizmu.
Pomocna jest tutaj teza, z którą - jeśli się nie mylę - pierwszy wystąpił Kołakowski (1992). Nie zapomnę, gdy w czasie odczytu w 1990 roku na moim uniwersytecie w Seattle stał on, wsparty na przezroczystej lasce, dając chyba najlepszy wykład, jaki w ogóle słyszałem na temat komunizmu i postkomunizmu. Jego zdaniem komunizm skończył się banalnie przez upadek wiary w system tak po stronie partii, jak i mas. Nie stało się to ze względu na jakieś raptowne rozczarowanie do jego gospodarczych wyników, ale wskutek pełnego rozczarowania do jego ustrojowych pryncypiów.
Wtedy uznałem, że Kołakowski ma rację, ale dzisiaj myślę, że koncepcja ta nie została do końca rozwinięta. Pozostawia ona bowiem niejasność co do tego, czym ta utracona wiara została zastąpiona. Czy weszła na jej miejsce inna wiara, porządek wartości, czy może raczej nastał nieporządek wartości, czyli demoralizacja. Z czasem uznałem, że komunizm rozłożyło nie tyle zobojętnienie wobec jego haseł, ile raczej demoralizacja. Załamanie to było dostatecznie ostre, żeby - przez działania tak władz, jak i mas "rozpuścić" komunizm. Podobne załamanie zdruzgotałoby zresztą każdy system, również kapitalistyczny, w jakiejkolwiek formie. (Poznański 2000).
Uwagi
Wersja pierwsza - impulsywna
W paru miejscach, na swoich stronach, pozwoliłem sobie zażartować z ciągle niedocenianych, nieumyślnych zasług ekonomistów i księgowych w obaleniu "komunizmu". Ale tak poważnie, a zarazem żeby nie nudzić szczegółami, postawmy sobie kilka pytań:
czy naprawdę, masowe, praktycznie bezkarne zafałszowania statystyki, choćby tylko te, które, bardzo powściągliwie, opisałem na stronie "konkretyzacja", nie prowadziły też do "demoralizacji gospodarczej"? Przecież, (mój domysł, jednak trochę na czymś oparty), teoretycy i wyżsi decydenci lub urzędnicy, prawdopodobnie o większości zjawisk gospodarczych "na dole" nie mieli "zielonego pojęcia", przeważnie oficjalne dane traktując zupełnie "na serio". Czy trzeba wyjaśniać, jakie to miało skutki w gospodarce centralnie planowanej, gdy decyzje podejmowane były w oparciu o te niezbyt prawdziwe dane i niezbyt wnikliwie przeanalizowane trendy? Czy trzeba wyjaśniać, że im kto dalej od "źródeł", tym mniej ma na nie czasu i bardziej wierzy informacji, bo samemu nie widzi, a jak nawet widzi, to może nie rozumieć, nie zauważać? Czy to wina tylko polityków? Czy sztuka ekonomii i rachunkowości, nie mówiąc nawet o tym, jaka była za "komunizmu", teraz to już jest wystarczająco wnikliwa dla dobrego wspomagania zarządzania? Jakie jest jej praktyczne stosowanie? Jakie jest jej oddziaływanie na informatykę tak aby wzmocnić rozum, a nie udoskonalić "bujanie w obłokach" lub przetwarzanie "sieczki"? Czy wiele współczesnych kryzysów, to tylko "siła wyższa" albo indywidualne błędy lub "korupcja"? Czy, dość często deklarowana przez menedżerów niechęć do teorii i poleganie na własnej intuicji, to tylko rezultat ich nieuctwa, złej organizacji pracy, niedouczonych specjalistów, braku odpowiedniego wsparcia informatycznego itp.?
Nie czuję się kompetentny do zbytniego generalizowania, trochę też tendencyjnie uwypukliłem pytania. Jestem jednak przekonany, że im bardziej posiadamy wszechstronną wiedzę, tym więcej mamy wątpliwości, tym mniej pewności siebie.
Oczywiście, są to tylko uwagi "na marginesie", z troską o przyszłość, a nie próba podważenia wywodów Autora w ogóle.
Wersja druga - umiarkowana
Proponuję zapoznać się też z poz. 62 prezentowanej literatury: "VICTORY" Petera Schweizera.
Poglądów na temat przyczyn upadku "komunizmu" jest sporo.
- Jedni uważają, że "komunizm" upadł, bo musiał upaść, bo był gospodarczo niewydolny a społecznie utopijny,
- Drudzy uważają, że to Gorbaczow swoją "pierestrojką" rozłożył go od wewnątrz,
- Trzeci sądzą, że "komunizm" nie był wcale taki niewydolny ani z góry skazany na przegraną, tylko po prostu USA go pokonały, do czego walnie przyczyniła się polityka Reagana,
- Inni uważają, że to Solidarność i jej symbol - Lech Wałęsa, rozpoczęła skuteczne "drążenie skały" aż "mur runął",
- Jeszcze inni ...
Nie wiem, czy na tym tle wielkich - bez cudzysłowu - rozważań w ogóle wypada zwracać uwagę na drobiazgi: czyli najzwyczajniejsze w świecie niezbyt fachowe dopracowanie "drobiazgów" w "socjalistycznej ekonomii i ekonomice oraz rachunkowości". Trochę o nich napisałem na swoich stronach, głównie w "konkretyzacji". Zapewne wielu praktyków mogłoby bardzo dużo dodać! Czy te niedopracowanie drobiazgów miało istotny wpływ na upadek "socjalizmu"? Czy kapitalizm ma te wszystkie "drobiazgi" dobrze dopracowane? Czy problem mądrej konkretyzacji nie występuje także w polityce? Czy kiedyś znowu „nie wyjdzie nam to bokiem?”.
Wersja trzecia - niedokończona
(...) Proponuję zapoznać się także z poz. 71 prezentowanej literatury: "Wracają problemy kryzysu gospodarczego" Paula Krugmana, na tle późniejszych wydarzeń, w tym ostatnich - grudzień 2001 - w Argentynie.
Coraz bardziej "śmie mi się wydawać", że Wielcy tego Świata powinni jednak, także w gospodarce, więcej uwagi poświęcać fachowemu, kompleksowemu dopracowaniu interdyscyplinarnych szczegółów. Liczenie na to, że "niewidzialna ręka rynku" sama wszystko prawidłowo załatwi, "bez zawracania nam głowy szczegółami", jest - wg mnie - czymś w rodzaju utopii. Czy to samo nie dotyczy także i polityki?
“Komunizm/socjalizm” niewątpliwie szermował wieloma pięknymi hasłami lub obietnicami... bez pokrycia - prawdopodobnie dość długo sam w nie wierząc; bez wątpienia w pewnym okresie, w dość powszechnej świadomości, zaczęło się to dewaluować, jak przysłowiowa „mowa-trawa”. Dla pewnej równowagi dodam, choć dla większości nie jest to chyba jeszcze oczywiste, że i kapitalizm nie mówi do końca pełnej prawdy.
Demoralizacja rządzących i rządzonych? Nie wiem co na to odpowiedzieć! Powodów do demoralizacji było sporo, zresztą i jest do dzisiaj; wielu nim uległo. Wydaje mi się jednak, że Ruch Solidarności, przynajmniej w pierwszym stadium, masowo porwał tych, z obu stron „barykady”, którzy pragnęli mądrych i sprawiedliwych zmian. To raczej nie świadczy o powszechnej demoralizacji. Później, niestety... to już polityka, propaganda, przyzwyczajenia, kompetencje/niekompetencje, gry interesów itd. Mimo wszystko, pewnych niepowodzeń polskiej transformacji nie upatrywał bym w masowej demoralizacji i masowych przekrętach, ale raczej, a przynajmniej głównie, w niedostatkach wiedzy decydentów i wykonawców oraz w niedopracowaniu problemów przez samą naukę. Nawiasem mówiąc, problemów bardzo trudnych i złożonych oraz kontrowersyjnych, nawet wtedy, gdy autentycznie chcemy być obiektywni.
(...)
Anonimus
Kiedy przyjmie się taką interpretację, wyłania się pytanie, dlaczego partia zdecydowała się “porzucić” system. Powód był taki, że w pewnym momencie - dla ścisłości, w latach Gierka w Polsce oraz Breżniewa w Związku Radzieckim - kadry uznały, że system daje przywileje władzy, ale niewyraźne korzyści ekonomiczne. Gdy nastąpiło odejście od publicznego interesu na rzecz własnego, poparcie kadr dla systemu zaczęło systematycznie maleć, ustępując w końcu chęci jego wymiany na inny system. System, który otworzyłby im możliwości materialnego sukcesu i legalnych gwarancji dla ich majętności - czyli na kapitalizm.
Zmiana w motywacji partii była połączona zresztą z podobnym zwrotem w stronę interesownej prywatności wśród rządzonych. W pewnym momencie rządzeni uznali, że system, który zawsze dawał im duże poczucie bezpieczeństwa, w tym stałą pracę i sztywne ceny, oferuje im tylko marne korzyści ekonomiczne. Masy, choć oczywiście na mniejszą skalę, zaczęły więc też pasożytować na państwowej gospodarce. W końcu pojawił się nieokiełznany konsumeryzm, z czym przyszło wycofywanie się z politycznej aktywności, a więc i ciche przyzwolenie na ekscesy władzy, w tym jej korupcję (Jowitt, 1992).
Dla uniknięcia nieporozumień, to nie jest tak, że władze mogły na stałe zachować dawne preferencje - ideologię komunizmu, oraz masy mogły ciągle wierzyć w partię, tak że system trwałby w nieskończoność. W tym względzie nie różnię się od tych wszystkich krytyków komunizmu, którzy uważają był skazany na zagładę. Dla mnie komunizm rzeczywiście miał w sobie od początku ziarno upadku, ale głównie dlatego, że jego logika polityczna - mniej zaś ekonomiczna - musiała prędzej czy później doprowadzić do demoralizacji, czyli korupcji władz i obojętności ludzi.
U podstaw demoralizacji, odrzucenia interesu leżała ogólnie znana podstawowa systemowa cecha komunizmu, tj. skrajna centralizacja władzy politycznej. Jeśli chodzi o samych rządzących, hipercentralizacja zagwarantowała im nie tylko pełną swobodę działania, ale i bezkarność, nawet w sytuacji łamania ustawionego prawa. Stąd też w momencie, gdy kadry partyjne zdecydowały się zastąpić interes ogólny interesem własnym, nie musiały obawiać się sankcji. To spowodowało, że raz zaczęty proces rozkładu ducha publicznego trudno było zatrzymać. (Poznański 1993).
Jeśli chodzi o rządzonych, monopol władzy miał na nich równie demoralizujący wpływ, gdyż uczynił ich bezradnymi. (...) Gdy już rządzeni znaleźli sobie program zastępczy własne sprawy, zwłaszcza pomnażanie dóbr konsumpcyjnych - również ów proces rozpadu ładu politycznego okazał się nieodwracalny.
Te fakty nie zostały jednak nigdy w pełni uświadomione choć w ostatnich latach komunizmu nie brakowało opozycyjnych ataków na korupcję. W tych atakach nie sugerowano jednak, że wchodzi w rachubę jakaś plaga korupcji na wielką skalę. Zresztą bardzo często rozumiano przez korupcję nie tyle nielegalne korzyści materialne, co sam fakt sprawowania władzy przez uzurpację. Krytyka dotyczyła wyłącznie rządzących, tak jakby rządzeni nie byli dotknięci tą samą dolegliwością. Najważniejsze było jednak to, że przyznając istnienie korupcji krytycy nie traktowali jej jako ważne czy jedyne źródło upadku komunizmu.
Stało się tak, gdyż antykomunistyczna opozycja narzuciła własną koncepcję upadku komunizmu jako rewolucji mas. Rewolucji, w której siły motywowane troską o sprawy ogólne pokonały siły kierowane przez wąskie interesy partii czy potrzeby jej członków.
Z tego upadku komunizmu wynikła mniej lub bardziej oczywista konkluzja, że wraz z rewolucją 1989 roku pokłady korupcji, związane z partią, uległy eliminacji, bo przecież triumfują „zdrowe masy”. Na to nałożyła się jeszcze inna, logicznie związana iluzja, że po rewolucji... skurczy się państwo. Być może , że w ogóle dojdzie ,do zaniku państwa jako - zdaniem byłej opozycji - zagrożenia dla wolności, czego dowodów miał dostarczyć komunizm w nadmiarze, oraz że wraz z upadkiem komunizmu skończy się korupcja, a tym samym nastąpi odnowa moralna.
To nie jest marginesowe odczucie, gdyż przekonanie o zanikaniu państwa wyraźnie widoczne jest we wszystkich wypowiedziach Balcerowicza i większości ludzi jego opcji. Z wypowiedzi tych niezbicie wynika, że nie zabrał się on dobudowania byle jakiego kapitalizmu, ale dokładnie jego wczesnej, tzw. przedpaństwowej wersji, gdy niepodzielnie panował rynek. Tym samym chciałby ominąć dominującą dzisiaj jego formę, tzw. państwo dobrobytu, nastawione na stymulowanie wzrostu oraz wyrównywanie dochodów. Balcerowicz rzucił więc wyzwanie zarówno “realnemu” komunizmowi, jak i “realnemu” kapitalizmowi.
Balcerowicz lansuje swoją wizję ulepszania kapitalizmu na forum publicznym, np. w Wiedniu w 1998 r., w trakcie debaty w instytucie IMW na temat społecznych kosztów rozwoju. Najpierw zaatakował swych dwóch zachodnich panelistów, że nie rozumieją, że koszty społeczne są wynikiem działania państwa, a nie rynków. Premier Saksonii, Bidenskopf, jako jeden z panelistów odrzekł, że gdy rynki są niedoskonałe, pojawia się element siły (władzy), który może spowodować zachwianie dystrybucji dobrobytu. I podkreślił, że tylko państwo może przywrócić właściwe proporcje podziału, tak jak w niemieckim modelu “społecznej gospodarki rynkowej”.
To stwierdzenie wpływowego polityka i profesora uniwersyteckiego zirytowało Balcerowicza, który nasilił swoje wyrazy uznania dla rynku. Potem sięgnął do statystyk, żeby wykazać, jak skompromitowany jest niemiecki model, zwłaszcza w sferze zatrudnienia. W ten sposób Balcerowicz zaatakował system, który zapewnił Niemcom Zachodnim nie tylko powojenny tzw. cud gospodarczy, ale umożliwił im dopiero co zakończone wchłonięcie Niemiec Wschodnich. Nie wspominając o tym, że zostało im dostatecznie dużo siły, żeby wejść kapitałowo pełną parą na inne obszary regionu, włącznie z Polską Balcerowicza.
Na marginesie
Mamy problem z niedoskonałym rynkiem!
Mamy jeszcze większy problem z niedoskonałym państwem!
Mamy największy problem z połączenia niedoskonałego rynku i państwa z niedoskonałym społeczeństwem!!!
Kiedy wreszcie będzie normalnie???
Anonimus
Siły napędowe - str. 73
Za wypowiedziami na temat zanikania państwa kryje się koncepcja transformacji jako procesu likwidacji państwa w celu zrobienia miejsca dla rynków. Komunizm to przecież państwo, a kapitalizm to przecież rynek, więc zadaniem reform jest doprowadzenie do pełnej substytucji tych dwóch instytucji, a miarą postępu jest spadek roli państwa. Ten sposób myślenia przeniósł się nawet na samo rozumienie procesu reform. Zaczęto sobie wyobrażać, że wykonawcą tej wymiany instytucji nie jest państwo. Przyjęto niejako, że to nie państwo robi reformy, ale reformatorzy, reprezentujący, jeśli można tak powiedzieć, rynek.
Realia transformacji są jednak inne, gdyż ani w sensie sposobu - realizacji - reform, ani też w sensie docelowego wyniku reform nie mamy do czynienia z wyparciem państwa na rzecz rynku. Nastąpiło co prawda raptowne odejście państwa od tradycyjnej za komunizmu roli mobilizowania zasobów kapitału na rzecz produkcji. W to miejsce jednak państwo wzięło na siebie równie ważną rolę podziału - prywatyzacji - zakumulowanego kapitału. W ten sposób prywatyzacja stała się głównym elementem transformacji, dosadniej - transformacja zamieniła się w prywatyzację.
To, że te kraje skupiły się na prywatyzacji, powinno podsunąć myśl, że reformy nie wiążą się z wycofaniem państwa, gdyż - wykluczając rabunek - nikt poza państwem nie może rozdysponować jego majątku. Stało się jednak odwrotnie, uznano, że to dowód na substytucję państwa przez rynek, gdyż prywatyzacja redukuje państwowy stan posiadania. Przesłoniło to inny, ważny dla oceny transformacji fakt, że prywatyzacja stworzyła państwu szansę na przedłużenie jego żywota jako wszechmocnego ośrodka władzy nad gospodarką, którym państwo (ściślej - partia/państwo) było w okresie komunizmu.
Ponieważ to przedłużenie żywota dokonało się za sprawą państwa, to ono przecież zadecydowało o kierunku reform, rodzi się pytanie, dlaczego aparat władzy dokonał takiego wyboru. Gdyby zapytać tzw. liberała, padłaby z pewnością odpowiedź, że za takim wyborem przemówiły racje ekonomiczne, potrzeba lepszego użytkowania kapitału. Państwo musi wycofać się ze spraw produkcji, gdyż zakłóca ceny, a tym samym utrudnia właściwą alokację kapitału. Ale to nie wystarczy, gdyż właściwa alokacja wymaga też odpowiedniej motywacji, stąd własność publiczna musi być zamieniona na prywatną, czyli sprywatyzowana.
U podłoża decyzji aparatu państwa, żeby w zasadzie zostawić kwestię produkcji własnemu losowi oraz zająć się głównie sprawami podziału, legła jednak inna kalkulacja. Mianowicie, że z tych dwóch sfer podziału - rozdysponowanie kapitału otwiera większe możliwości dla nielegalnych korzyści niż produkcja, czyli wykorzystanie kapitału. Przy czym nie wchodziły w rachubę jakieś marginalne różnice w atrakcyjności tych dwóch kanałów uzyskiwania osobistych korzyści. Mówimy o kolosalnych różnicach, stąd rezygnacja z produkcji na rzecz podziału miała charakter wyjątkowo drastyczny.
Wraz z upadkiem komunizmu pojawiła się prawdziwie "historyczna" szansa, że w rękach władz znajdzie się nie masa towarowa, którą corocznie wytwarza gospodarka, ale jej cała baza, czyli zakumulowany przez dziesięciolecia kapitał. To była niespotykana okazja, gdyż istotnie, w najnowszych czasach nigdy władze jakiegoś kraju nie znalazły się w sytuacji, w której do rozdysponowania jest cały jego kapitał (nawet nie w "postkomunistycznym" Chile). Właśnie dlatego, żeby tej wyjątkowej okazji broń Boże nie zmarnować, polscy reformatorzy zdecydowali się dać absolutny priorytet prywatyzacji.
Z tych samych względów, które podyktowały taki wybór priorytetów, przyjęto wariant prywatyzacji najbardziej sprzyjający maksymalizacji nielegalnych czy półlegalnych dochodów z korupcji. Najbardziej korzystny był oczywiście wariant, w którym państwo zapewniało sobie maksymalną kontrolę nad majątkiem przeznaczonym do prywatyzacji. A więc taki sposób, który ogranicza ingerencję ze strony ciał tzw. przedstawicielskich, czyli parlamentu. A także system z wyłączaniem faktycznych użytkowników publicznego kapitału, ewentualnie poza mianowaną przez władze dyrekcją.
Choć nie udało się zmonopolizowanie decyzji, prywatyzacja w zasadzie znalazła się w dyspozycji aparatu państwa, tak że - w sposób nie zauważony - odtworzona została w tej centralnej sferze reform - nazwijmy to - logika komunizmu.
Te podyktowane potrzebami zwiększenia możliwości korupcji wybory, jak łatwo się domyślić, odniosły jeden skutek - nastąpiła eksplozja korupcji, spychając państwo w jeszcze głębszy kryzys niż w chwili upadku komunizmu. Tak więc zadziałało sprzężenie zwrotne, gdyż z jednej strony odziedziczona po komunizmie korupcja* pchnęła reformy postkomunizmu głównie w kierunku podziału, prywatyzacji majątku. Z drugiej strony, zwrot w stronę podziału pchnął państwo w stronę jeszcze większej korupcji. W ten sposób korupcja stała się siłą napędową transformacji ustrojowej.
(*Ta , „odziedziczona po komunie korupcja”, miała zupełnie inny ciężar gatunkowy, inne podłoże i była innego rodzaju, niż obecnie. W zjawiskach masowych, dość powszechnie choć zazwyczaj nieoficjalnie znanych, trudno ją nawet zaliczyć do korupcji; najwyżej do niezbyt eleganckiego sprytu życiowego, usprawiedliwianego sytuacją. Mówiąc najkrócej: jeśli czegoś potrzebnego nie można było normalnie kupić, a było uważane za niezbędne, trzeba było to jakoś załatwić. W przedsiębiorstwach państwowych „załatwianie” polegało najczęściej na znajomościach, wzajemnych przysługach, czasami na drobnych prezentach, w rodzaju, np. dwóch kilogramów wędzonych węgorzy czy paru tabliczek czekolady. Przeważnie, ludzki dyrektor, przyznawał zaopatrzeniowcowi jakąś specjalną nagrodę lub wyższą premię, żeby miał za co „załatwiać”, czasami sam musiał włączać się do akcji, gdy sprawa „załatwienia” przerastała progi na szczeblu referentów. Na szczeblu czysto prywatnym, prawdziwa korupcja zdarzała się niewątpliwie częściej, ale aż do czasów „pofolgowania” prywatnej inicjatywie i „otwarcia się na Zachód”, raczej, za „komuny” nie miała warunków, żeby specjalnie rozkwitnąć.
Można do tego dodać, że w okresach niedoborów, ci co mieli dostęp do dóbr deficytowych (zwykle i deputaty branżowe w postaci tych dóbr), czasami mogli ulegać pokusie... i, mniej lub więcej legalnie, robić prezenty przedstawicielom władz, w postaci paczek zwierających trochę słodyczy, wędlin lub sera. Tylko, wiele osób już wtedy znało Zachód. Pusty śmiech... na naszą ówczesną „komunistyczną” korupcyjność.
W uwadze pomijam całkowicie możliwości, jakie w tych czasach dawały niektórym kontakty z Zachodem. Po prostu te ostatnie sprawy znam jedynie z ogólnie dostępnych publikacji.
Anonimus).
Być może język tych opisów transformacji wyda się komuś zbyt surowy, nawet nieadekwatny. W końcu, powie ktoś, nie idealizujmy świata, wszędzie jest korupcja, proszę się rozejrzeć nawet po rozwiniętych krajach Zachodniej Europy. Daleki jestem od idealizacji świata czy gospodarki. Jednak korupcja w Polsce czy w innych krajach Wschodniej Europy, a zwłaszcza w przeżywającej agonię Rosji, jest bez porównania szersza i głębsza.
W państwach Europy Zachodniej, nawet we Włoszech, korupcja występuje w innej skali, jest sporadyczna i głównie wykorzystuje luki prawne, podczas gdy we Wschodniej Europie jest to korupcja chroniczna i polega głównie na łamaniu prawa. Co więcej, w Europie Zachodniej nie zachodzi proces ustrojowej transformacji, tak więc w najgorszym razie można tu mówić o korupcji zastanego, solidnego porządku kapitalistycznego, podczas gdy w Europie Wschodniej - włączając w to Rosję i Ukrainę - dopiero w warunkach korupcji rodzi się nowy porządek kapitalistyczny.
W warunkach tej nagminnej korupcji w rękach państwa, tak jak kiedyś w rękach partii znalazło się “porzucone mienie”. Tak jak za komunizmu kapitał był niczyj, ale nie na sprzedaż, tak teraz kapitał, ciągle niczyj, został wystawiony na sprzedaż. To prawda, że w wyniku decyzji prywatyzacyjnych skonkretyzowano na tyle przepisy, że wspólny - czyli niczyj - kapitał został formalnie podporządkowany państwu. Ale stało się to tylko w wąskim sensie, tak że nie można mówić o tym, że nagle kapitał stał się prywatny, przypisany do konkretnych osób. Państwo uzyskało jedynie prawo do rozdysponowania tego majątku.*
(* Z tym „niczyj” i „prywatny”, bardzo łatwo o zasadnicze nieporozumienia. Za „komunizmu” ten „niczyj” był bardzo konkretnie przypisany do konkretnych firm, a w firmach do konkretnych osób. Prawo karne chroniło go też, z reguły surowiej, niż mienie/kapitał prywatny. Wymuszało to prosty posłuch, ale też nie za bardzo, z wielu powodów, w tym z tego, że Partia trochę co innego mówiła (też niezbyt mądrze), a co innego robiła (jeszcze mniej mądrze).
„Prywatny” kojarzy się zwykle z prywatną własnością, którą sam właściciel, z pomocą służby/pracowników, jest w stanie osobiście doglądać i zarządzać, a więc dbać tak się jak dba o własne. A tu, w kapitalizmie, mamy firmy większe od niejednego państwa. W dodatku pomiędzy faktycznym a nie tylko nominalnym właścicielem, a jego „własnością”, są jeszcze „całe armie” menedżerów, udziałowców, akcjonariuszy, spekulantów, itp. itd. Własność prywatna, w sensie dosłownym, mocno się więc rozmyła, i niewiele już ma wspólnego, z tą dawną rodzinną własnością prywatną. A jednak dyscyplina, współpraca i troska o mienie nie swoje są lepsze, niż kiedyś, za „socjalizmu”, u nas były. Generalny powody są chyba dość proste: lepsza organizacja, lepsza reklama, konkurencja, „bat” bezrobocia a jednocześnie nadzieja na „solidny cukierek” za dobre sprawowanie , czyli niemal dokładnie odwrotnie niż u nas za socjalizmu.
Nieporozumienie z tym „niczyj” chyba bierze się też z kilku dalszych powodów, poczynając od kulturowych, sprawności organizacyjnej kierownictwa, realnego wyczucia, że bez odpowiedniej współpracy i odpowiedniej dbałości o dobro wspólne, nie zdołamy przetrwać itp. W sytuacjach ekstremalnych jest to łatwe do zrozumienia. W sytuacjach normalnych, w niektórych kulturach, a my niestety do niej należymy, zazwyczaj zwycięża egoizm, z różnymi skutkami dla całego kraju. Socjalizm, niezbyt udolnie, usiłował zmienić mentalność z egoistycznej na prospołeczną, ale mu się nie powiodło, nawet w swoich szeregach. Za to, chyba niechcący, dobrze mu się „powiodło”, rozwinąć konformizm i hipokryzję. Cóż, - „odwieczny” problem natury ludzkiej!
Anonimus).
Każdy liberalny ekonomista wie, że w warunkach, gdy jakieś dobro jest niczyje, nie ma motywacji do jego właściwego wykorzystania, a tym samym powstaje zagrożenie dla gospodarki. Tak było za komunizmu, więc skoro prywatyzacja objęła dobra niczyje, można było się spodziewać, że znowu pojawi się marnotrawstwo. Można też było oczekiwać, że to marnotrawstwo przyjmie inną formę niż w komunizmie, gdyż w warunkach komunizmu nikt właściwie nie handlował publicznie kapitałem. Tak też się stało, gdyż postkomunistyczna prywatyzacja “porzuconego mienia” przyniosła za sobą nowy rodzaj marnotrawstwa.
Jednym z przejawów tego marnotrawstwa jest pierwsze nieszczęście, które spadło na postkomunistyczną Europę Wschodnią - potworna recesja. Jest to nowa forma marnotrawstwa, gdyż komunizm w zasadzie nie znał recesji gospodarczych. To marnotrawstwo można przy tym potraktować jako skutek prywatyzacji dóbr niczyich. Nic innego bowiem niż nagle przesunięcie “troski” państwa ze spraw produkcji na podział kapitału nie wepchnęło produkcji w głębokie i przewlekle spadki.
Rozwinięty alternatywny argument w sprawie źródeł recesji brzmi w skrócie... Producenci potrafili jako tako funkcjonować w warunkach państwowej interwencji... (...) Raptowny odwrót państwa od produkcji wyrwał ich jednak zbyt szybko z tych realiów, by mogli sobie wypracować nowe rutyny, tak że spadki produkcji - oraz inflacja - stały się nieuchronne. (a spadki popytu związane ze spadkiem realnych dochodów dla dużych grup społeczeństwa? A import? A zerwana kooperacja w ramach RWPG? Anonimus).
Ponieważ, jak twierdzę, pośpieszne wycofanie się państwa z kwestii produkcji na rzecz podziału majątku podyktowane było pędem do korupcji, wypada, że w ostatecznym rachunku źródłem recesji jest właśnie korupcja urzędników. (...)
Można sobie wyobrazić taką strategię, w której państwo agresywnie wchodzi w prywatyzację, ale nie pozostawia produkcji swemu losowi, lecz tak jak dawniej wspomaga ją. Z punktu widzenia maksymalizacji prowizji ze sprzedaży majątku nie byłaby to optymalna strategia. Im lepiej sobie radzą państwowe przedsiębiorstwa, tym trudniej uzasadnić konieczność ich sprzedaży, przynajmniej tanio i natychmiast. (...)
Wcześniej powiedziałem, że zabójczy dla produkcji brak pieniądza, kredytu, wynikał ze źle przeprowadzonej komercjalizacji banków. Można jednak uznać, że nie chodziło tylko o nadgorliwość tzw. liberałów, ale raczej o to, że zadziałała głównie korupcja. Zdecydowano się na te formę by stworzyć okazję do bardzo wysokich nie kontrolowanych dochodów dla mianowanych bankowych zarządów.
Idąc tym torem, można by stwierdzić, że drugie wspomniane wcześniej ważne źródło recesji, czyli nadmierne odsłonięcie się na import, to też nie żadna pochopna zachcianka tzw. liberałów. Znowu zadziałała w dużym stopniu korupcja, gdyż liberalizacja importu otworzyła kolejny, nie mniej ważny obszar gospodarczy, na którym można było zacząć zarabiać krocie. To była szczególna okazja dla tych, którzy jeszcze w późnych latach komunistycznych, ze względu na swoje polityczne koneksje, uzyskali koncesje od partii/państwa na sprowadzanie, bez ryzyka i z wielkim zyskiem, mało dostępnych towarów zagranicznych.
Korupcja przyczyniła się do recesji w jeszcze inny sposób. Wraz z rozbuchaną korupcją pojawiło się bowiem plądrowanie istniejącego majątku na różne sposoby... (...) Ta praktyka została z czasem ograniczona..., ale nie znaczy to, że została całkowicie zarzucona (świadectwem czego są np. spółki węglowe, wykazujące deficyty przy astronomicznych wynagrodzeniach dla przerośniętej dyrekcji).
Na marginesie
Slogan że własność państwowa lub w ogóle społeczna jest niczyja, jest bardzo poręczny. Prawdopodobnie wykorzystuje on powszechnie akceptowane przekonanie, że na swoim pracuje się lepiej niż na cudzym i że o swoje dba się bardziej niż o cudze, państwowe, wspólne itp. Przekonanie to jest prawdziwe, nie bierze jedynie pod uwagę „drobnego” faktu, że większa własność staje się coraz bardziej bezosobowa, że rządzą nią bezpośrednio wcale nie właściciele, tylko wynajęci menedżerowie, którzy też mają własne cele, nie zawsze w pełni zgodne z celami właścicieli. Gdybyśmy wnikliwiej przeanalizowali, dlaczego przedsiębiorstwa państwowe z reguły mają wyniki ekonomiczne gorsze od przedsiębiorstw prywatnych, i dlaczego, bez wspomagania państwa, trudno im utrzymać się na konkurencyjnym rynku, sprawy się mocno komplikują. Problem tkwi zarówno w sprawności zarządzania i tego przyczynach, w różniących się celach - a także ich przyczynach, jak również w samych mechanizmach ekonomiczno-organizacyjnych, które też raczej nie zostały ustalone „raz na zawsze i w sposób nie zmienialny”.
Do tematów korupcyjnych (nawiasem mówiąc traktowanych dość rozciągliwie w porównaniu do definicji prawnych), merytorycznie się nie odnoszę ponieważ nie mam o nich konkretnego rozeznania. Intuicyjnie odnoszę jedynie wrażenie, że Autor chyba sporo przesadził, przynajmniej z korupcją, choć oczywiście okazja do korupcji oraz „grabieży” mienia narodowego była wyjątkowa, i niektórzy mogli jej ulec. Temat drażliwy. Warto go zbadać, ale z rzucaniem oskarżeń, nawet tylko w publicystyce, gdy nie ma się oczywistych dowodów, chyba wypada raczej bardziej powściągliwie.
Astronomiczne zarobki dyrekcji bez wyników, intratne posady dla swoich - cóż można powiedzieć. Nie wszyscy mogą być protegowani: nie starczy. Nawet w państwach niemal powszechnego dobrobytu, a przynajmniej dostatku. Tej prostej prawdy nie chciały pojąć np. kobiety japońskie w amerykańskim filmie pt. Gejsza. (okupacja Japonii, lata czterdzieste, tuż po zakończeniu Wojny). Kilkadziesiąt kobiet japońskich protestowało u amerykańskiego pułkownika w sprawie gejszy. On myślał, że one protestują przeciwko faworyzowaniu gejszy. Dopiero tłumacz mu wyjaśnił, że to nieporozumienie! One nic nie mają przeciwko faworyzowania gejszy. One chcą jedynie być tak samo faworyzowane!
A poważniej: w społeczeństwach demokratycznych istnieje dużo możliwości, żeby wybierać mądrzejszych i uczciwszych polityków, a dziki kapitalizm ucywilizować, tylko... (...)
Anonimus
Śliskie tryby - str. 77
Przejdźmy teraz do drugiej sfery marnotrawstwa, tej w formie wyprzedaży, zaczynając od niewłaściwej wyceny majątku. Jej wyjaśnienie jest proste, gdyż cechą mienia niczyjego jest to, że nie ma ono realnej ceny. Nie wyznacza tej ceny rynek, zresztą ceny takiej bez prywatnej własności nie mógłby rynek nigdy wyznaczyć. Tylko wtedy, gdy dany zasób musi być wypracowany przez kogoś, kto decyduje o jego wykorzystaniu, istnieje motywacja do zapewnienia, że ten zasób jest właściwie wyceniony (na co zwracał uwagę, dotąd nie wymieniony, ewolucyjny ekonomista a Austrii, Mises, 1951).
W tych okolicznościach zawsze powstaje perwersyjna motywacja, zwana przez liberalnych ekonomistów "moralnym ryzykiem", mianowicie, że agent zarządzający powierzonym zasobem nie reprezentuje interesów pryncypała, czyli właściciela. W normalnych okolicznościach agencje prywatyzacyjne starałyby się maksymalizować wpływy do budżetu, ale ze względu na korupcję , decydenci identyfikują się z kupującymi. Ponieważ kupujący ustalają poziom gratyfikacji - prowizji - odwrotnie proporcjonalnie do "gwarantowanych" cen zakupu kapitału, sprzedający zbijają ceny w dół.
Skoro korupcja rządzi cenami, to powinniśmy mieć do czynienia z niekończącymi się procesami nieuczciwych decydentów związanych z procesem prywatyzacji. Jeden z moich rozmówców, wyraźnie zirytowany moimi uwagami na temat korupcji jako głównej siły motorycznej polskich reform, powiedział mi, że skoro jestem taki pewny swych racji, to mam na pewno tyle dowodów, żeby pójść z nimi do prokuratury. Fakty są jednak takie, że w Polsce nie brak publicznych oskarżeń o korupcję, ale nie roi się od procesów osób odpowiedzialnych za prywatyzację majątku państwa.
Ten rozbrajający sprzeciw świadczy o kompletnej nieznajomości stanu prawa w krajach postkomunistycznych, nawet w tych lepiej rządzonych, jak na przykład Polska. Wymiar sprawiedliwości jest bowiem absolutnie niesprawny. Najzdolniejsi pracownicy odeszli do sektora prywatnego, gdzie bronią nieuczciwych decydentów przed procesami, a ci, którzy zostali, są źle opłacani i w części zdemoralizowani.
Jeśli przyjąć, że korupcja jest w rozkwicie, pojawia się kolejne pytanie, mianowicie dlaczego miałaby ona, jak sugeruję, prowadzić do dławienia cen. Gdyby nieuczciwi urzędnicy oferowali zaniżone ceny, musiałoby to wywołać ogromne zainteresowanie ze strony nabywców. W sytuacji agresywnie konkurujących ze sobą inwestorów ujawniłaby się „niewidzialna ręka” rynku. Zadziałałoby prawo popytu i podaży, tak że pod wpływem silnego popytu musiałyby podnieść się ceny sprzedaży majątku. Korupcja urzędników, nawet jeśli jest prawdziwa, nie miałaby więc ujemnego znaczenia, przynajmniej ekonomicznego.
To wszystko prawda, tyle że tam, gdzie rządzi korupcja, nie rządzi żaden rynek, ale swoista forma planowania, w której sprzedający decyduje o tym, kto dostanie majątek. Korupcja nie jest do pogodzenia z rynkiem, gdyż wtedy istotnie wyłania się realna cena, tak że nieuczciwy urzędnik nie ma sposobu na zarobienie swej prowizji. Po to, żeby zaoferować zaniżoną cenę oraz wyciągnąć łapówkę, taki urzędnik ma tylko jedno wyjście, mianowicie uniemożliwić szeroki dostęp kupującym. Innymi słowy, jedyną zgodną z logiką korupcji strategią sprzedaży, jak już sugerowałem, jest fałszywy przetarg z „gwarantowaną” wypłatą.
Ściślej mamy do czynienia z dwustopniowym procederem, w którym potencjalni nabywcy zagraniczni najpierw starają się dotrzeć do odpowiednich urzędników. Ten etap ma niejako charakter wolnego rynku w tym sensie, że najszybszy lub najbardziej hojny spośród pretendentów wygrywa ten konkurs o względy urzędników. Potem następuje bardziej planowy etap, gdzie zwycięzca ma zapewniony kontrakt na dany obiekt, a inni inwestorzy biorący udział w “przetargu” służą jako parawan oraz/lub jako gwaranci (na wypadek, gdyby upatrzony nabywca chciał się wymigać z przyrzeczonej prowizji).
Ale ciągle nie jest jasne, dlaczego tymi kupującymi z reguły nie stają się lokalni inwestorzy, ale zagraniczni, zwłaszcza dlaczego, mając taką władzę, sprzedający nie kupują sami, zwłaszcza że w grę wchodzą małe pieniądze. W części zjawisko to bierze się stąd, że sprzedający z reguły nie są zainteresowani przejęciem kapitału, gdyż nie są w stanie podołać związanym z tym zadaniom. Jeszcze częściej wynika to stąd, że nie ma w nich „kapitalistycznego ducha”, tego „zwierzęcego instynktu”, żeby zabrać się do zarządzania kapitałem. W ten sposób komunizm, likwidując klasę kapitalistyczną, niejako zemścił się na postkomunizmie.
Urzędnicy, którzy mają w swoich rękach sprzedaż majątku, to z zasady nie są jednostki czekające na okazję, żeby stać się kapitalistami, ale głównie wygłodzeni konsumenci, którzy chcą szybkiej poprawy poziomu życia. Pokolenie, które weszło w tryby władzy, ma przemożną świadomość straconego czasu ich "najlepszych lat".
(...) mamy do czynienia z ogromną huśtawką personalną. Zatem, żeby nie stracić okazji, urzędnicy muszą działać bardzo szybko...
(...) Polska to prawdziwa "kraina teczek", gdzie wszyscy starają się prowadzić kompromitujące kartoteki. Podczas gdy wielkie emocje wzbudzają teczki obciążające byłych współpracowników bezpieczeństwa, prawdziwą wagę mają dzisiaj te “prywatyzacyjne” teczki. Pozwalają one bowiem wymuszać na urzędnikach, tak długo jak oni są w obiegu, korzystne dla siebie rozstrzygnięcia - nie tylko niskie ceny, ale też niskie prowizje.
Te teczki “prywatyzacyjne" nie tylko regulują przebieg transakcji sprzedaży, ale integrują różne strony w wysiłku, by zapewnić społeczne przyzwolenie na ich procedury. Stąd też wychodzi kampania, której celem jest wykazanie konieczności sprzedaży fabryk i banków za tyle, jak to się mówi - ile dają nabywcy. Potokami leją się w szczególności narzekania na to, w jak złym stanie komunizm zostawił gospodarkę, że jej kapitał pozbawiony jest wartości, że to złom. A kiedy ma się pojawić jakiś nowy kawałek majątku na sprzedaż - poprzedzają to zwykle opinie “niezależnych ekspertów” na temat jego tragicznego stanu.
Podsumowanie - str. 81
Komunizm jest oczywiście nie do obrony, ale to nie znaczy, że każdy atak na komunizm ma sens. Tzw. liberałowie serwują poglądy o wadach komunizmu w stylu, w jakim komunistyczni agitatorzy opowiadali zmyślenia o kapitalizmie. Przekonywali, że nie kapitał tworzy wartości, tylko praca - likwidując rynek na kapitał, uniemożliwiono jego ścisłą wycenę. Dzisiaj niby-liberałowie wmawiają ludziom niedorzeczność, że kapitał za komunizmu nie miał wartości, więc można go jak leci alokować w prywatne ręce. Po raz drugi z rzędu kapitał pada ofiarą ucieczki od rygoru prawdy obiektywnej.
Lista niepoważnych argumentów na podparcie przeprowadzonej operacji wyprzedaży jest nieskończona, gdyż niewyczerpana jest inwencja tych, którzy korzystają z obrotu powierzonym majątkiem. Można by ich nazwać “handlarzami złomem”, gdyż złomem nazywają majątek powierzony im przez resztę społeczeństwa.
Należy przyjąć do wiadomości, że jeśli można mówić o negatywnym dziedzictwie komunizmu, to z pewnością jest nim kryzys wartości. Państwo, które wyszło z komunizmu jako ułomne, uległo dalszej demoralizacji, głównie dzięki pokusom nie kontrolowanej prywatyzacji. I dlatego we wszystkich przypadkach, nie tylko w Polsce, występuje ten sam schemat działania, bardzo szybka i tania wyprzedaż - cudzoziemcom. Śmieszne ceny uzyskane za publiczny majątek są najlepszym, jednocześnie w pełni wymiernym, dowodem, jak głęboka jest ta “paniczna korupcja”.
Uwagi
Śmieszne ceny.... jeśli nawet to w pełni prawda, nie są jeszcze dowodem korupcji. Równie dobrze przyczyną śmiesznych cen mogą być błędy, zaniedbania, jakieś wyższe racje, zajadłość ideologiczna odbierająca rozum, że wszystko po „komunizmie” to niemal ruina gospodarcza itp.
Temat jest wart porządnej analizy; ja bym z tego nie robił publicznej sensacji, dopóki wyniki nie będą przynajmniej dobrze uprawdopodobnione.
Autor, być może świadomie „przerysował”, żeby zmusić do poważnej reakcji. Chyba wielu ludzi w Polsce ma „intuicyjną” świadomość, że coś z prywatyzacją było „nie tak” , i że komunizm, pomimo wielu jego niedostatków, wynikających zresztą z różnych powodów - nie tylko z winy partii i rządu, wcale nie pozostawił po sobie takiej ruiny, jaką mu się propagandowo (chyba też z różnych przyczyn, niekoniecznie ze złej woli), przypisuje.
Anonimus
Rozdział szósty
Polityczne powinowactwa - str. 83
Byłoby niewłaściwe ograniczyć wyjaśnienie przyczyn wywłaszczenia narodu do kategorii zachowań państwa (= rządzących) oraz społeczeństwa (rządzonych). Te kategorie, którymi posłużyłem się w poprzednim rozdziale, są zbyt ogólne. Państwo jest w rękach różnych partii, a społeczeństwo jest lepiej lub gorzej reprezentowane przez partie polityczne, które kolejno zyskują kontrolę nad państwem. Należałoby więc bliżej przyjrzeć się tym politycznym organizacjom oraz ustalić, w jakim stopniu ich programy czy wybory odpowiednich przywódców wpłynęły na przebieg transformacji.
Można wykazać, że w Polsce konfiguracja sił politycznych potwierdza moją centralną tezę, iż transformacja zawiera wiele elementów komunistycznej ciągłości. To prawda, że większość partii zaangażowanych w życie polityczne opowiada się po stronie kapitalizmu, ale ich wizje ostatecznych celów często są różne. Z mojej analizy wynika, że decydujący wpływ na los reform mają poglądy oraz interesy tych partii, które są najbliższe światopoglądowo siłom, które rządziły w latach komunizmu. Jak wykażę, nie chodzi jednak o byłych komunistów, ale o byłą opozycję.
Alternatywna klasyfikacja - str. 83
Trudno jest połapać się w dzisiejszych podziałach politycznych, w dużej mierze dlatego, że partie dość enigmatycznie mówią o swoich priorytetach. Innym zaciemniającym czynnikiem jest to, że wyborcy są nie najlepiej zorientowani, czego właściwie chcą od polityków oraz partii. Jasności podziałów nie służy też fakt, że kolejne rządy składają się z koalicji partii, które czasem mają niewiele ze sobą wspólnego. Tak było od samego początku, gdy "okrągły stół" wyłonił rząd złożony z odchodzących komunistycznych polityków oraz antykomunistycznej opozycji, głównie związkowej i inteligenckiej."
Na dodatek ciągle brak jest właściwego "języka" dla opisu sceny politycznej. Obowiązuje dzisiaj identyfikacja oparta na tym, jak partie odnoszą się do komunistycznej przeszłości. Ale ani ta odległa, komunistyczna, ani ta bliska, postkomunistyczna przeszłość nie są wcale jednoznaczne. Niewiele bardziej przydatny jest częsty podział ruchów na lewicowe oraz prawicowe...
W związku z tym zamieszaniem proponuję nową klasyfikację, której jeden człon dotyczy sprawy postrzegania miejsca Polski w świecie. Stanowiska partii w tej kwestii należy na internacjonalistyczne oraz nacjonalistyczne. (...)
Drugi człon mojej typologii dotyczy porządku moralnego, czyli reguł społecznej interakcji. Należy tu rozróżnić dwa ruchy polityczne - tradycjonalistyczne oraz woluntarystyczne(= relatywistyczne. Te pierwsze kładą nacisk na jednolity porządek moralny wywodzący się z chrześcijańskiej religii, w której np. centralne miejsce zajmuje rodzina. Relatywizm z kolei uważa, że kwestie wartości są sprawą osobistą i sprzeciwia się ingerencji w moralne wybory jednostki zarówno Kościoła, jak i państwa.
Jak pokazuje zamieszczona obok tabela 2, na jednym końcu polskiej sceny jest ugrupowanie narodowo-tradycjonalistyczne, w tym Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe (ZChN), Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL) oraz Polska Partia Socjalistyczna (PPS). Na diametralnie przeciwnym - Unia Wolności oraz związkowy trzon Akcji Wyborczej Solidarność (AWS), których program jest internacjonalistyczno- relatywistyczny. Z kolei Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD) i Unia Pracy (UP) stanowią kategorię pośrednią, w której wątki nacjonalistyczne połączone są z relatywizmem.
(...)
Ważnym elementem w tych politycznych podziałach jest stosunek UW do centralnych wyznaczników polskiej tradycji. Partia ta zajmuje pozycję, którą można określić jako nie- lub antyreligijną. Stąd też partia ta znajduje się w mniej lub bardziej otwartej opozycji do Kościoła. Wynika to w części stąd, że mniejszy jest procent ludzi wierzących wśród inteligencji, która stanowi bazę tej partii, jak również z przyjętej przez partię doktryny, że konieczny jest pełny rozdział państwa od religii. Ten ostatni aspekt jest szczególnie ważny, gdyż taki rozdział autorytetów zwolennicy partii kojarzą z Unią Europejską jako ich swoistym wzorem.
Powiązania związkowego trzonu AWS z Kościołem są silniejsze, choćby ze względu na jego głównie robotniczy rodowód, ale nie jest to bynajmniej ugrupowanie prokościelne. Obecne związki z Kościołem wynikają raczej z wcześniejszych, jeszcze opozycyjnych kontaktów, gdy robotnicza opozycja wobec partii komunistycznej korzystała z kościelnego oparcia. Przynajmniej w przypadku liderów tego ugrupowania, często reprezentujących inteligencję, powiązania z Kościołem wydają się traktowane głównie jako użyteczny element politycznej legitymizacji.
Ośrodkami tradycjonalizmu, blisko związanymi z Kościołem, są natomiast ZChN oraz PSL. Wyklucza to programową - choć nie taktyczną - jedność z UW oraz w mniejszym stopniu - ze związkowym trzonem AWS. Ale SLD oraz UP, ze względu na swe centrowe położenie, mają płaszczyznę, na której mogłyby zbudować w miarę logiczny związek programowy z UW. Łączy bowiem te partie ich kulturowy relatywizm w kwestiach zachowań indywidualnych. Choć oczywiście nie byłby to związek kompletny, gdyż diametralnie dzieli te partie ich stosunek do wizji państwa polskiego.
Należy pamiętać, że poglądy tych potencjalnych koalicjantów w sprawie kultury - historii - nie są identyczne. Ze względu na swe społeczne nastawienie SLD oraz UP odwołują się do wartości, które są głęboko zakorzenione w narodowej, jeszcze bardziej - religijnej tradycji (np. troska o biednych czy nacisk na równość). Sekularyzm dwóch centrowych partii politycznych nie powinien być mechanicznie identyfikowany z sekularyzmem UW. Podczas gdy centrowe partie są filozoficznie stosunkowo bliskie chrześcijańskiej doktrynie społecznej, UW jest filozoficznie jej obca.
Trzeba przypomnieć, że poprzedniczka dzisiejszej socjaldemokracji, partia komunistyczna (= robotnicza), przeszła przez różne fazy w relacjach z hierarchią kościelną. Były lata tzw. stalinizmu, gdy kościół był prześladowany, nie mógł szkolić duchownych, był wyparty ze szkół, brakowało mu też prasy, nie mówiąc o uwięzionych księżach. Ale z przyjściem “października” Kościół odzyskał wpływy, a w latach Gierka stosunki stały się bardziej niż poprawne, nie tyle ze względu na ustępstwa, ale raczej ze wspólnej troski o losy kraju (co tłumaczy, dlaczego Kościół poparł Jaruzelskiego w czasie tzw. stanu wojennego).
Ze względu na przyjętą koncepcje państwa, SLD oraz UP są również otwarte na programową koalicję z PSL, PPS oraz ZChN, o czym świadczy z pewnością koalicyjny rząd z 1993 r. (oraz częste wspólne głosy polityków tych partii w Sejmie). Znowu są to zbieżności częściowe, a to ze względu na różnice w poglądach na temat kultury, zwłaszcza religii, łagodzone oczywiście przez wspomniane społeczne nastawienie SLD oraz UP (należy w tym miejscu dodać, że podobny filozoficznie nurt jest obecny w Unii Wolności, wśród tzw. społecznikowskich środowisk, sięgających wstecz do przedwojennych tradycji).
Nie ma tutaj miejsca na niuanse, ale trzeba przynamniej krótko wspomnieć, że tak jak kulturowe powiązania między UW oraz SLD nie są dosłowne, podobnie jest z powinowactwami w sprawie państwa między SLD oraz ZChN, czy PSL. Różnica między tymi, jak je zdefiniowałem, nacjonalistycznymi ugrupowaniami polega na tym, że dla SLD państwo jest odrębne od kultury, ich nacjonalizm jest integracyjny. Nie wyobrażają sobie silnego narodu bez silnego państwa, podczas gdy te inne siły widzą kulturę oraz państwo jako w zasadzie tożsame. Wynika stąd ich przekonanie, że po to, by być silnym, państwo musi wesprzeć się na religii. `
Podstawowy wybór - str. 87
Wspomniany podział można lepiej prześledzić na podstawie konkretnych preferencji, na przykład w sprawie prywatyzacji majątku państwa, biorąc na pierwszy ogień UW. Ta partia (jeszcze jako Unia Demokratyczna) wzięła na siebie najbardziej chyba brzemienną w skutki decyzję zawarcia umowy z Unią Europejską. Nie chodzi tylko o decyzję w sprawie szybkiej redukcji ceł, ale również zobowiązanie, że kapitał unijny uzyska zezwolenie na nieskrępowane inwestycje. Te dwa posunięcia miały wspólnie chyba większy wpływ na wyprzedaż majątku zagranicy niż jakikolwiek inny element reform forsowanych przez Balcerowicza.
Trudno nie odnieść wrażenia, że tę umowę zawarto bez głębszego zastanowienia się nad jej skutkami dla gospodarki, co widać do dzisiaj w sposobie, w jaki siły związane z Balcerowiczem od początku prowadzą negocjacje integracyjne. W podejściu do negocjacji z Unią Europejską obowiązują mniej więcej te same priorytety co w ogólnym podejściu Unii Wolności do polityki gospodarczej. Nadrzędnym kryterium jest maksymalna szybkość, szczegóły się nie liczą, żeby tylko nie odwlec przyjęcia do Unii nawet na chwilę. Jak i inne elementy “terapii wstrząsowej”, negocjacje robione są więc po omacku i po amatorsku.
(...)
(...) To jest prawdziwie niezwykły obrót rzeczy, jeśli wziąć pod uwagę, że przedwczesne otwarcie na unijne związki już pociągnęło za sobą poważne ujemne skutki, choćby w bilansach handlowych, np. w rolnictwie. O dziwo, rolnictwo, którego od początku negocjacji Unia najbardziej się obawiała, przeszło z nadwyżek eksportowych w nadwyżki importowe. W polskim, wyraźnie tańszym rolnictwie od dwóch lat notuje się potężne deficyty, głównie w wymianie z krajami unijnymi - zwłaszcza Niemcami...
Innym sektorem polskiej gospodarki od zarania uznanym przez unijną biurokrację za zagrożenie dla zachodnioeuropejskich producentów jest hutnictwo... (...)
W opozycji do “internacjonalizmu” gospodarczego UW stoi swoisty nacjonalizm SLD w sprawie prywatyzacji. Jak wiele innych wschodnioeuropejskich partii o takim samym rodowodzie, koalicja była od początku za zachowaniem narodowego charakteru kapitału. Późniejszym wyrazem tego jest na przykład dokument partii z 1996 r. na temat prywatyzacji, w którym wręcz stwierdzono, że udział obcego kapitału nie może przekroczyć 30 procent całości (znamienne, że w tym samym chyba czasie pojawił się w politycznym obiegu agresywny epitet pod adresem partii - “czerwona pajęczyna”.
Okres tzw. lewicowych koalicji cechowało w szczególności stworzenie silnych preferencji dla polskich grup kapitałowych, holdingów... (...)
Inną ważną decyzją koalicji była tzw. komercjalizacja przedsiębiorstw państwowych. Odsunięta od władzy UW przyjęła ten krok jako ukrytą próbę utrwalenia dominacji sektora państwowego. W istocie rzeczy komercjalizacja miała na uwadze ograniczenie możliwości ingerencji państwa w sektorze państwowym. Program ten stworzył między innymi możliwość samoprywatyzacji państwowych przedsiębiorstw w drodze sprzedaży ich własnych akcji.
By dodatkowo powiększyć szansę rodzimego kapitału na tworzenie dużych koncentracji, podjęta też została przez koalicję - z teką ekonomiczną w rękach Kołodki - inicjatywa tzw. konsolidacji. Głównym motywem tego posunięcia było utrudnienie wejścia przez obcy kapitał.
Kolejnym ważnym posunięciem mającym na celu wzmocnienie własnej kontroli nad sektorem finansowym była zainicjowana wtedy reforma systemu emerytalnego. W reformie tej chodziło o stworzenie dodatkowego - w relacji do państwowego - kanału dla premii emerytalnych w postaci prywatnych tzw. funduszy emerytalnych. (...)
Najważniejsza była jednak prosta decyzja zwolnienia prawie o połowę tempa sprzedaży majątku... (...)
"Konflikt klasowy" - str. 90
Mogąca liczyć na co najwyżej jedną szóstą wyborców, UW zdołała jednak przejąć kontrolę nad reformami. Miało to wielkie znaczenie dla kierunku reform, ale nie dlatego, że to ugrupowanie jest szczególnie agresywne w promowaniu reform. W ten sposób ster reform dostał się bowiem w ręce grupy nie mającej bezpośredniego interesu w przywróceniu kapitalizmu. Chodziło im raczej o poszerzenie sfery wolności, często traktowanej jako wyższe dobro, samo w sobie.
Gdy te same siły przejęły władzę w 1989 r., zaczęły one budować kapitalizm głównie dla - jak by się mogło wydawać - teoretycznych interesów. W grę nie wchodził jakiś konkretny rodzaj przyszłych stosunków własnościowych, ale ich ogólna, książkowa wizja. To było teoretyczne podejście również, czy głównie, w tym sensie, że nie wchodził w rachubę własny interes tych środowisk w samym kapitalizmie. Ściślej, nie chodziło im o taki kurs, który zamieniłby ich samych w kapitalistów. Jak przystało na „teoretyczny” kapitalizm, każda jego forma była akceptowalna tak długo, jak zasoby stawały się prywatne, gwarantując więcej swobód dla jednostki*
(* Na marginesie. „Więcej swobód dla jednostki” można było zagwarantować i bez powszechnej prywatyzacji. Prywatyzacja z reguły zwiększa swobodę właścicieli, zmniejszając jednocześnie swobodę pracowników. O tym też warto pamiętać.
Abstrahuję tu od:
- zagadnień politycznych. Niedemokratyczne reżimy mogą występować (i występują) w każdej strukturze własności, także kapitalistycznej;
- racjonalności ekonomicznej. Zawsze powstaje pytanie: dla kogo. Wyważenie różnych racji wcale nie jest proste.
Anonimus) .
Nie było to jednak działanie czysto ideowe. Zagrały też „nieteoretyczne” interesy tej partii. To one w pewnym stopniu pchnęły Polskę w stronę modelu prywatyzacji, w którym polityczna władza posłużyła nie do zajęcia kapitału na własny użytek, ale do przejęcia kontroli nad kapitałem, tak by móc sprzedać innym.
W roli „pośrednika” kręgi UW miały od początku przewagę nad innymi siłami politycznymi w postaci zbudowanych w końcowej fazie komunizmu bliskich kontaktów politycznych jej wielu członków z krajami zachodnimi. Te kontakty stanowiły bardzo wartościowy „kapitał” dla poszukującej dla siebie właściwego miejsca w Europie postkomunistycznej Polski.
To, że UW udało się zdobyć decydujący wpływ na kurs reform, wynika również stąd, że zawsze mogła liczyć na poparcie byłych niezależnych związków, teraz reprezentowanych przez AWS. (...)
Tak więc w tym związku byłych opozycyjnych sił, inteligenckich oraz robotniczych, nastąpił podział ról, jeśli chodzi o sprzedaż majątku państwa zagranicy. Z jednej strony jako “pośrednik” , inteligencja UW zapewniła sobie decydujący dostęp do procesu sprzedaży prywatyzowanego majątku państwa. Z drugiej, jako „wspólnik”, byli niezależni związkowcy z AWS zapewnili sobie preferencyjne przydziały akcji w sprzedawanych obiektach. Solidarnie te obydwie siły, w imię swoich różnych korzyści, w zasadzie wyeliminowały z gry o zasoby inne grupy społeczne.
Czego się nie zauważa - wśród tych pominiętych znaleźli się ci, którzy chcieli kapitalizmu dla siebie, a nie dla innych, a więc zainteresowani w byciu kapitalistą. Jest to oczywiste w przypadku jedynej dużej grupy, która za czasów komunizmu zachowała własność, czyli chłopów z PSL (patrz tabela 2). (...)
Również w przypadku ZChN sprzeciw wobec przejęcia większości kapitału produkcyjnego - przemysłowego oraz bankowego - przez zagranicznych inwestorów wiąże się z obecnością w tej partii innej pozostałości po kapitalizmie, a mianowicie wywłaszczonych przedsiębiorców czy kamieniczników. (...)
Do tej samej kategorii wymanewrowanych, choć z nieco innych powodów, należałoby zaliczyć też SLD, gdyż z nią związali się przeróżni protokapitaliści. Chodzi o tych, którym udało się rozpocząć działalność jeszcze w dniach komunizmu, głównie w tzw. szarej strefie. Nawet najzagorzalsi krytycy komunizmu muszą potwierdzić, że w pewnym momencie komunistyczne przywództwo zaczęło, co prawda na ograniczoną skalę, tolerować prywatną inicjatywę. Nie była to bezinteresowna polityka, gdyż ta dziedzina została otwarta w pierwszym rzędzie dla ludzi związanych z aparatem władzy, byłych działaczy oraz ich rodzin.
Do protokapitalistycznej warstwy trzeba zaliczyć również nomenklaturową dyrekcję, która, choć z tzw. klucza partyjnego, by się utrzymać na posadach, musiała poradzić sobie z przedsiębiorstwami, często bardzo wielkimi. Działali oni nie tylko pod presją napiętych planów produkcyjnych narzucanych przez centralną biurokrację. Działali również pod naciskiem ze strony załóg, oczekujących regularnej zapłaty. (Mało prawdopodobne, żeby wtedy mogło dochodzić do poważniejszych „nieregularnych wypłat”, chyba że chodzi o należności sporne, np. za okres strajków uznanych za nielegalne. Władze prędzej by zaryzykowały dodrukowanie pustego pieniądza, niż ośmielenie się na zwłoki z wypłatami bezspornych wynagrodzeń pracowniczych. Naciski załóg raczej szły w kierunku nieobniżania płac pomimo spadku produkcji, przestojów, strajków itp. Powyższą uwagę wniosłem z osobistej, naturalnie bardzo ograniczonej znajomości sytuacji. Nie mogę więc wykluczyć, że gdzieniegdzie mogło być inaczej, choć o takich przypadkach nie słyszałem. Anonimus).
Z powyższego wynika, że w procesie transformacji mamy do czynienia ze swoistym “konfliktem klasowym”. Mam na myśli konflikt między siłami przeciwnymi klasie kapitalistycznej oraz klasą kapitalistyczną. Konflikt ten przegrała klasa kapitalistyczna, gdy nastał komunizm, ale nie wygrała go nawet po upadku komunizmu. (...) Ta obecna wygrana z klasą kapitalistyczną jest oczywiście połowiczna, gdyż pokonani zostali miejscowi kapitaliści, by zrobić miejsce dla obcych kapitalistów - nie ma więc silnej rodzimej klasy, jest silna obca.*
(...)
* Wg mnie, może się mylę, w pewnych warunkach obca może być dla danego społeczeństwa lepsza od własnej. Trzeba to tylko dobrze rozpracować i mądrze posterować. I naturalnie, trzeba dysponować odpowiednimi fachowcami. Tematy zresztą bardzo kontrowersyjne. Łatwiej też radzić niż zrealizować.
Staram się nie dopuścić do siebie myśli, że niedostatki samych zasad prywatyzacji mogły być celowe - w interesie pewnych grup. Po prostu, za powszechnie wystąpiły prawie w całym byłym obozie realnego socjalizmu; wskazuje to raczej na systemowe niedopracowania, typowe dla nauk ekonomicznych i ich rozbieżnych poglądów, a nie na działania świadomie szkodliwe. Oczywiście, bardzo wielu mogło to świadomie wykorzystać. Przypomina mi to nieco „manewry ze wskaźnikami ekonomicznymi” w okresie PRL (i chyba w całym byłym obozie realnego socjalizmu), opisane co nie co na wielu moich stronach. Przecież te „manewry” musiały wyrządzać duże szkody. Przecież systemy wskaźników i zasady ich wykorzystania opracowali ludzie wcale nie głupi, a przeciwnie - raczej dobrzy lub bardzo dobrzy teoretycy, korzystający prawdopodobnie z pomocy dobrych lub bardzo dobrych niby praktyków. Przecież, prawie na pewno, przez swoje opracowania wskaźników ekonomicznych, oni nie chcieli szkodzić gospodarce socjalistycznej. Przecież władze, które zarządziły stosowanie tych wskaźników, tym bardziej nie chciały szkodzić samym sobie. A jednak!!!
Anonimus
Podsumowanie - str. 94
Partie z tzw. komunistycznym rodowodem wyszły z komunizmu jako konserwatywne. Natomiast była opozycja wkroczyła na scenę postkomunistyczną jako wcielenie radykalizmu, gotowa do rewolucji. Jako prawdziwy "przeżytek" komunizmu była opozycja przejęła więc tendencję do widzenia życia politycznego w kategoriach konfliktu. Myśląca konspiracyjnie, ma ona też większą skłonność do czystek, najbardziej widoczną w roku 1997. Wtedy to, bez oglądania się na kompetencje, wyeliminowano przeciwników politycznych nawet z niższych szczebli władzy.
Więcej, bo podczas gdy wywodzące się z komunistycznej ery partie zrezygnowały z natrętnej ideologii jako instrumentu władzy, byli decydenci oraz - choć w mniejszym stopniu - ich związkowi sojusznicy postąpili odwrotnie. Jak przystało na "komunistyczny przeżytek", UW, w tym jej główni liderzy, zabrała się do gigantycznego uświadamiania społeczeństwa o "wyższości" kapitalizmu. Ci sami ludzie, w stylu dawnej komunistycznej propagandy sukcesu, zarzucili rządzonych nie kończącą się litanią na temat zalet metody prywatyzacji przez wywłaszczenie na rzecz zagranicznych rezydentów.
Idąc dalej - partie, które wyrosły ze starego porządku, wkroczyły na nową scenę polityczną względnie wrażliwe na tzw. społeczne koszty, natomiast dawna opozycja przeszła od krytyki byłej partii komunistycznej za nieliczenie się z ludźmi do nieliczenia się z ludźmi. Zakrawa to na ironię, gdyż to właśnie pod wpływem tej dawnej krytyki byli komuniści zaczęli zmieniać swoje nastawienie, a wywodzące się z nich tzw. siły lewicowe przyjęły otwarcie roszczeniowe pozycje. Dzisiaj te tzw. lewicowe ugrupowania reprezentują grupy zawodowe, które szukały kiedyś oparcia w byłej opozycji - chodzi o nauczycieli, kolejarzy czy pielęgniarki.
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Część Trzecia
Strefa Kryzysów - str. 96
Podczas gdy komunizm oparł się na obsesji zewnętrznego zagrożenia gospodarczego, postkomunizm żyje inną obsesją - zewnętrznego zbawienia. W miejsce rozumianej po marksistowsku idei imperializmu oraz eksploatacji przez obcy kapitał weszła niby - liberalna koncepcja globalizmu jako mobilizacji gospodarki przez obcy kapitał. W jednym i drugim przypadku przetworzone zostały obce idee, tyle że zupełnie nie do poznania. W tym "tłumaczeniu" na polski zagubiono różne niuanse, jak to, że w pewnych warunkach możliwa jest choroba imperializmu, niekoniecznie w rozumieniu marksistowskim. Bo marksiści nie mają monopolu na używanie tego terminu ani też wyłącznej licencji na jego definicję. W określonych okolicznościach globalizm nie musi też być wcale lekarstwem, o którym często piszą liberalni ekonomiści. Realny świat jest bardziej zróżnicowany, niż zwykle oddają to nawet najlepiej sformułowane idee społeczne. Jeśli odbywa się w warunkach sprawnie działających instytucji, zagraniczne przejęcie jakiejś fabryki czy banku mieści się w dobrze pojętym globaliźmie. Ale w poprawnie rozumianym globalizmie nie mieści się sprzedanie większości jakiejś gospodarki zagranicznym właścicielom, zwłaszcza gdy dokonuje się to w ramach wadliwych instytucji. Przez tego typu kapitałowe uzależnienie pogłębił się niestety od dawna istniejący ostry rozdział na Europę Wschodnią oraz Europę Zachodnią. Wynik może łatwo okazać się fatalny dla Europy Wschodniej, ale na dłuższą metę nie musi on być wcale pomyślny nawet dla Europy Zachodniej. Jak przestrzega współczesna historia, Europa zawsze źle wychodzi na skrajnych podziałach. Teraz, ze względu na globalizację, dwie jej części są silniej niż zwykle związane ze sobą, zarówno na dobre, jak i na złe. Tym większe jest niebezpieczeństwo wspólnego wejścia w poważny kryzys.
Rozdział siódmy
Bezmyślność zniewolona - str. 97
W tym rozdziale zabieram się do zarysowania globalnego kontekstu, w którym doszło do uformowania polskiego "niekompletnego kapitalizmu", najpierw przez porównanie komunistycznej próby otwarcia na świat z tą dzisiejszą. Mam na myśli oczywiście strategię importową Gierka, gdy na wielką skalę zaczęto zwozić dobra kapitałowe na zagraniczny kredyt. W opinii tzw. liberalnych ośrodków okres ten stanowi przykład całkowitego niewypału, gdyż Polska uległa niebezpiecznemu uzależnieniu bez oznak postępu. Dopiero w ostatnich latach, dzięki strategii Balcerowicza, gospodarka weszła w pożyteczne zależności, które przyniosły sukces.
Wertując te krytyczne argumenty, z jednym można się zgodzić, mianowicie, że epoka Gierka jest świetnym punktem odniesienia do oceny obecnej epoki - Balcerowicza. Przeprowadzona na chłodno, z rocznikiem statystycznym, analiza tych dwóch epok wskazuje jednak na coś zupełnie odwrotnego od obrazu, który serwują tzw. liberałowie. Gdyby zostawić na boku sprawy polityczne - to, że wtedy był zniewolony komunizm, a teraz jest wolny nie-komunizm - czasy Balcerowicza wypadają gorzej. Czyli, że jest dokładnie tak, jak przeczuwają - niewzruszeni klątwami rzucanymi przez główne odłamy inteligencji - zwykli ludzie .
Dynamiczny komunizm - str. 97
Typowe oficjalne spojrzenie na okres Gierka można skrótowo przedstawić w następujący sposób. Uważa się, że zamiast rozbudzić gospodarkę przez reformę niewydolnego systemu gospodarki, Gierek postanowił ożywić ją przy pomocy zagranicznych kredytów. Ponieważ system został ten sam, wykorzystane na import kredyty zmarnowano, tak że nie powiększył się potencjał eksportowy. Kiedy nadszedł czas spłacenia długów, nie było co eksportować, by zarobić niezbędne dewizy. Nadmierne zadłużenie zmusiło partię do zwolnienia tempa wzrostu w 1976 r., a potem, gdy okazało się, że kraj jest niewypłacalny, doszło do kryzysu lat 1979 - 1982.
Ujemne skutki polityki Gierka, jak głosi ta ogólna teza, nie skończyły się po odejściu Gierka. Jego następca, Jaruzelski, dalej borykał się z zagranicznym długiem. Polska wpadła niejako w "pułapkę zadłużenia", bo potrzeby obsługi długu dławiły produkcję, a niska produkcja nie pozwalała na wypracowanie nadwyżki eksportu na spłaty. Sytuacja uległa zmianie dopiero po upadku komunizmu, gdy przyszedł rząd Mazowieckiego, ale cień Gierka wlecze się ciągle za polską gospodarką. Pomogła Polsce wynegocjowana przez Balcerowicza zwłoka w spłatach, ale już niedługo spadnie na nią wielki ciężar spłat starych długów Gierka.
To brzmi wszystko bardzo przekonywująco, ale z wyjątkiem tego, że powstały długi oraz że stały się ciężarem, wszystkie inne nie trzyma się kupy. W powyższej ocenie przyczyn kryzysu lat 1979 - 1982 jest tyle prawdy co w równie popularnym wyjaśnieniu recesji lat 1990 - 1992, z którym polemizowałem wcześniej. W ten sposób nie jedno, ale dwa zawrotne wydarzenia w powojennej polskiej gospodarce stały się przedmiotem głębokich nieporozumień. Fałszywe opinie o tych kolejnych recesjach są tak głęboko zakorzenione, że prawie niemożliwe jest przebicie się z odmiennym poglądem. Wiedząc o tym, znowu jednak przedstawię moje odmienne zdanie.
Otóż u podstaw negatywnej oceny okresu Gierka leży błędne przekonanie, żer system komunistyczny, tak jak funkcjonował w praktyce, był potworną patologią, że chroniąc przywileje partii, wykluczał jakiekolwiek zmiany. Nie ulega wątpliwości, że system komunistyczny miał bardzo wiele inercji, ale przyjęcie, że był on całkowicie statyczny, zakłada cechy, które wykluczają istnienie jakiegokolwiek systemu, komunizmu lub nie. Można łatwo przyjąć, że po to, żeby przetrwać tyle dekad, ile trwał jego, nie tak krótki, żywot, komunizm miał z pewnością dużą zdolność adaptacji, również systemowej.
Władzę wykorzystała partia nie tylko po to, by raz uformować system, a potem go bronić przed zmianami, ale odwrotnie. System był ciągle przedmiotem jakichś eksperymentów, tak że reformy przybrały charakter chroniczny. Do wielu obsesji liderów tego okresu można zaliczyć także fakt, uważali oni reformy za łatwy instrument rozwiązywania problemów gospodarczych. A tych, ze względu na logikę samego systemu, nigdy nie brakowało. (a mimo to, prowadząc wielkie rozważania systemowe, nie dostrzeżono lub zlekceważono rzecz niby drobną: konieczność porządnego dopracowywania także istotnych interdyscyplinarnych szczegółów w ich wzajemnym powiązaniu. Czy sygnały o tym były liczne? - nie wiem. Swoje usiłowania przekonania kogo trzeba streszczam krótko na stronie „Credo” a rozwijam nieco na wielu innych stronach. Anonimus).
Trudno o lepszy przykład tych prawidłowości niż późna Polska komunistyczna, gdzie, poczynając od Gierka, dokonywały się ważne zmiany systemowe. Żeby móc uchwycić ten dynamiczny aspekt komunizmu, trzeba się oderwać od schematycznego myślenia na temat systemów gospodarczych. (...)
Trzymając się tej typologii można powiedzieć, że w Polsce pierwsza istotna zmiana systemowa miała miejsce właśnie za Gierka, choć dotyczyła ona tylko koordynacji. W tej fazie nastąpiło przesunięcie punktu ciężkości z jednolitego centrum - tak jak za czasów Gomułki - do ministerstw branżowych oraz ich zjednoczeń. Wyzwoliło to chwilowy dynamizm w gospodarce, ale jednocześnie spowodowało trwałe skutki ujemne, osłabienie barier dla nieokiełznanego wzrostu nakładów kapitału. Wywołało to wzrost napięć, gdyż każde ministerstwo myślało głównie o swojej ekspansji, a nie o ogólnym zbilansowaniu (patrz tabela 3).
Kolejny ważny krok miał miejsce w stanie wojennym, kiedy - ku zaskoczeniu opozycji - Jaruzelski postanowił wdrożyć projekty reform uzgodnione z dopiero co pokonanymi niezależnymi związkami zawodowymi. Wyłonił się w ten sposób nowy system własności, choć tylko w sensie nieformalnym. Formalnie własność nadal była państwowa, ale faktycznie przeszła w ręce pracowników. (...)
Najbardziej radykalne zmiany miały jednak miejsce w trzeciej fazie zmian systemowych, za krótkich rządów Rakowskiego, kiedy za jednym zamachem zaszły zmiany w koordynacji i własności. W przeciwieństwie do poprzedników postanowił on zrezygnować z makroekonomicznej kontroli, w tym ustalania cen podstawowej żywności. (...)
Popularna teza o skostnieniu komunizmu dotyczy nie tylko instytucji ekonomicznych, ale też sfery politycznych instytucji. Przy czym dominujące poglądy w tej sprawie są jeszcze bardziej skrajne niż w odniesieniu do gospodarki. Wedle tych opinii, nawet jeśli partia była skłonna eksperymentować z systemem ekonomicznym, to porządek polityczny był nietykalny. Zmiany ekonomiczne były tolerowane dopóty, dopóki nie naruszały podstaw monopolu partii, zwłaszcza w polityce. Jeśli w ogóle dopuszczane, reformy ekonomii traktowano jako swoisty substytut dla reform politycznych, a więc sposób na rozładowanie fermentu politycznego.
To jest również nieprawda, ale żeby dobrze uchwycić prawdziwą istotę komunistycznej polityki, warto dla porządku przyjąć, że każda władza - bez względu na jej charakter, a tym samym każde państwo - opiera się na trzech elementach. Jednym z tych elementów jest przymus, czyli zdolność do użycia siły, gdy prawa czy decyzje władzy są łamane. Kolejnym elementem składowym jest tzw. legitymizacja, czyli poszanowanie państwa przez rządzonych, co pozwala oczywiście obniżyć koszty użycia przymusu. W końcu nie wolno zapomnieć, że niezbędna jest też wola (sprawowania) władzy ze strony rządzących.
Jeśli pominąć okres Gomułki, który osłabił* stalinizm, by do niego w zasadzie wrócić*, pierwszy ważny wyłom w polityce dokonał się w czasach Gierka.* (* Autor, moim zdaniem, zdecydowanie przesadził z tym „powrotem” i równie zdecydowanie nie docenił osłabienia. To osłabienie, to był przełom (październik 1956), a Gomułka, działacz komunistyczny, były wicepremier, uwięziony w 1951 r. za odchylenie nacjonalistyczno-prawicowe, zrehabilitowany w 1956 r., w chwili obejmowania władzy i przeciwstawienia się zależności od ZSRR, był niemal uwielbiany - chyba przez większość narodu. Niestety, rozmach zmian politycznych, pomimo wielu sukcesów w polityce zagranicznej, zaczął szybko wygasać, później się cofać, aż doszło do tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu w Grudniu 1970 r. [nawiasem mówiąc głównie z powodu podwyżki cen żywności przed Świętami Bożego Narodzenia. Podwyżka, ze względu na sytuację gospodarczą, była raczej uzasadniona, ale sposób jej przeprowadzenia i wybór okresu, propagandowo były po prostu fatalne], które największym cieniem położyły się na rządy Gomułki. Nigdy jednak, nawet w najgorszych czasach Gomułki, nie była to już Polska stalinowska. Nawet tragiczne wydarzenia na Wybrzeżu, prawdopodobnie byłyby kilka albo i kilkanaście razy bardziej tragiczne, gdyby wydarzyły się w czasach stalinowskich. Anonimus). Odbywało się to równolegle ze zmianami w Związku Radzieckim, za czasów Breżniewa, ale polskie zmiany polityczne były śmielsze. (Na marginesie: istotne zmiany w ZSRR zapoczątkował, w połowie lat pięćdziesiątych, Chruszczow, ujawniając zbrodnie z okresu stalinowskiego, co było niemal szokiem dla wielu wierzących dotąd w „wodza” i komunizm. Za Breżniewa -chyba tak większość ocenia - raczej nastąpiła stagnacja a nawet pewne skostnienie poglądów i wzrost wpływów zawodowego aparatu partyjnego, a zmniejszenie roli Pierwszego Sekretarza. Ożywczy nurt, swoją Pierestrojką , zapoczątkował ponownie Gorbaczow, ale to już lata osiemdziesiąte. Nawiasem mówiąc, Gorbaczow, bardzo wysoko oceniany za granicą, szczególnie za swój wkład w zakończeniu Zimnej Wojny, nie ma jednak aktualnie wysokich notowań w samej Rosji. Tematy złożone. Wtrącone uwagi na marginesie są mocno uproszczone. Anonimus). Dotyczy to np. zredukowania presji ideologicznej na rzecz pozyskania ludzi przez pokusy społeczeństwa konsumpcyjnego. Jednak najważniejsze było to, że Gierek zrezygnował z użycia przemocy jako środka władzy (gdy wybuchły strajki w 1976 r., nie dopuścił do masakry* robotników, która miała miejsce za rządów Gomułki, nie użył też siły, gdy odbierano mu władzę). [* „masakra”, to chyba zbyt mocne słowo w porównaniu do faktycznych masakr, które dość często zdarzają się na świecie. Anonimus].
Następny etap to okres Jaruzelskiego, który odwołał się do użycia siły w tzw. stanie wojennym, ale bynajmniej nie po to, żeby zapewnić odbudowę partii. Pod osłoną sankcji zaczęto zastępowanie partii państwem, a zatem unowocześnianie systemu politycznego. Stan wojenny okazał się jednak kosztowny nie tylko dla partii, ale też dla państwa, gdyż poderwany został jego autorytet.* Przekonanie społeczeństwa, że władza reprezentuje robotników, stało się niemożliwe. (* Wg mnie, poderwany został nie tyle autorytet państwa jako takiego, co ideologii i polityki, które w chwilach trudnych nie potrafiły obronić się inaczej, niż przy użyciu siły. Państwo jako takie samo wprowadzenie stanu wojennego przeprowadziło raczej bardzo sprawnie i, jak na skalę zjawisk, przy minimalnych kosztach ludzkich, natomiast autorytet w sprawach gospodarczych utraciło już wcześniej, właśnie kierując się zanadto niezbyt przemyślanymi kryteriami ideologicznymi. Każde użycie siły w stosunkach społecznych, świadczy jednak o pewnej klęsce czegoś..., przy czym zawsze o wiele więcej wiedzy i rozsądku wymaga się od rządzących niż od rządzonych. Nie czuję się kompetentny do oceny merytorycznej zasadności wprowadzenia stanu wojennego i czy przed tym władze zrobiły wszystko, co realnie było możliwe, żeby go uniknąć. Jednego jestem jednak niemal w 100, może w 90 procentach pewny: w tamtym czasach, czasach doktryny Breżniewa i zaostrzającej się konfrontacji między supermocarstwami, Związek Radziecki nie mógł pozwolić sobie na wyrwanie Polski ze swego bloku. W końcu chodziło nie o jakiś kraj dla niego peryferyjny, ale leżący na bardzo ważnej dla niego linii logistyki wojskowej. Jeśli by więc władze polskie nie poradziły sobie same - chyba nie miał by innego wyjścia niż wziąć sprawy w swoje ręce. Uważam też, że wiele wojowniczych pokrzykiwań jastrzębi z Solidarności było niepoważnych, dających atuty drugiej stronie: „wystarczy iskra żeby wywołał pożar. Zresztą - nie wiem. Sam miałem dużo zastrzeżeń do polityki władz, ale co innego mieć zastrzeżenia i samemu ryzykować, a co innego swoimi poczynaniami na ryzyko wystawiać całe społeczeństwo. Nawiasem mówiąc, przepraszam za wątek osobisty, ja sam ograniczając się tylko do krytykowania systemu gospodarczego, głównie w sprawach wysoce specjalistycznych i wymagających nierutynowego myślenia - niewiele ryzykowałem: władze wyraźnie lekceważyły, otoczenie zawodowe, bez specjalnego entuzjazmu i poparcia, ale jakoś tolerowało; traciłem wprawdzie możliwości robienia kariery - ale znowu - zbytnio mi na niej nie zależało. Anonimus)
W końcu, w okresie Rakowskiego, zanikł ostatni ważny element systemu rządzenia - wola władzy. Stało się tak, gdy rozdzierany konfliktami między opozycją oraz partią/państwem kraj stał się niesterowalny. Żadne posunięcia, nawet sukcesy władzy, nie dawały nadziei na przywrócenie równowagi. Gdy w warunkach tej niestabilnej równowagi pojawiły się oznaki, że Związek Radziecki jest gotów "oddać" Europę Wschodnią (zwłaszcza Niemcy Wschodnie), polskie władze zdecydowały się na "oddanie" swego monopolu władzy i wyszły z inicjatywą podziału władzy z opozycją, licząc się nawet z jej całkowitą utratą.
Najniższy punkt - str. 102
Skoro system był, jak pokazałem, dynamiczny, pojawia się pytanie, jak to jest możliwe, że przy tych zmianach gospodarka polska zamiast pokazać poprawę weszła w okres problemów, w tym kryzys lat 1979 - 1982. Jedna ewentualność, zgodna z głosem krytyków strategii Gierka, jest taka, że nawet gdyby to była prawda iż system ekonomiczny ulegał zmianom, nie miało to większego znaczenia. Gierek popełnił bowiem kardynalne błędy, za które trzeba było zapłacić słono bez względu na to, w jakim stanie był system. Nawet gdyby kredyty były dobrze wykorzystane na rzecz produkcji eksportowej, sam fakt, że pożyczył za dużo, wystarczył, żeby wywołać kryzys gospodarki.
Nawet w tej łagodniejszej formie argument krytyków nie zgadza się jednak z faktami. Wbrew krytykom, spadek produkcji nie mógł być spowodowany niedostatecznym potencjałem eksportowym. Moje analizy ( Poznański, 1987) wykazują, że w okresie ekspansji Gierka stworzono potężny potencjał eksportowy, co znalazło odbicie w zwiększeniu udziałów rynkowych Polski na świecie. Kompletnie też zmieniła się struktura eksportu do krajów zachodnich - zaczęły dominować produkty przetworzone, w tym przemysłowe.
Uległa też zasadniczej poprawie jakość produkcji, a z nią ceny uzyskiwane w eksporcie, tak że pod koniec okresu Gierka polska gospodarka wyprzedziła inne kraje regionu - poza Węgrami - pod względem tego wskaźnika (oraz zbliżała się do takich “potęg” jak Niemcy Wschodnie oraz Czechosłowacja. Widać to choćby na przykładzie przemysłu maszynowego i elektrycznego... (...)
Skoro nie brak podaży eksportowalnych produktów przyczynił się do trudności płatniczych, pozostaje tylko jedna możliwość - że potencjał ten nie został zmobilizowany. Moim zdanie chodzi nie tyle o błędy ze strony władzy, ale raczej utratę zdolności do realizacji polityki władz - za kryzysem kryje się nie nadmiar władzy, ale jej niedostatek. To, co zgubiło ekipę Gierka, to fakt, że reformy, które ona zainicjowała, zarówno w ekonomii jak i w polityce, niebezpiecznie zmniejszyły zdolność aparatu partii/państwa do sterowania gospodarką. Ekipa miała dosyć siły, żeby zapanować nad sytuacją, gdy wszystko szło w miarę dobrze, a napięcia były ograniczone, ale nie w obliczu piętrzących się trudności.
To co się wydarzyło w latach Gierka, to był jednak tylko początek całej sekwencji zmian systemowych, w których próby reform stopniowo pozbawiały partię/państwo kontroli nad gospodarką. To samo stało się, gdy Jaruzelski podjął swoje reformy, jak też w krótkim okresie, gdy reformowaniem zajął się Rakowski. Co ważne, ani za Gierka, ani za tych innych partyjnych liderów mało kto dokładnie rozumiał sens zmian. Zamiast ratować gospodarczy system oraz podnosić jego wydajność, reformy pociągały za sobą jego nieuchronny demontaż oraz degradację. Ściślej, ponieważ system oparty był na państwie, lepiej - system to było państwo - reformy oznaczały powolny demontaż i degradację państwa.
Przy odpowiednio głębokim osłabieniu państwa można więc było spodziewać się, że może dojść do nietypowej dla komunizmu - kryzysu produkcji. Skutki takiego rozkładu władzy dały się odczuć już w 1976 r., gdy próba obcięcia importu spotkała się z sabotażem interesów branżowych. Kiedy w 1979 r., w obliczu wysokich spłat długu, została podjęta próba zwolnienia ruchu płac, odezwali się z kolei robotnicy. Wybuchły strajki robotnicze, które spowodowały kolejne osłabienie władzy centralnej, tak że doszło do podwyżki płac i przekreślone zostały szanse na wypracowanie nadwyżki na obsługę długów. (Popularny dowcip nie tylko z tamtych lat: „Kto nie strajkuje, ten nie dostaje”. Jak mają strajkować emeryci? Makabryczny dowcip z tamtych i nie tylko tamtych lat, cytuję z pewnymi oporami: „Popierajcie partię/budżet czynem, umierajcie przed terminem”. Śmiech wprawdzie, nawet gorzki, to zdrowie, ale gdy w nim tkwi nie ziarenko prawdy, ale zbyt dużo prawdy, sytuacja powinna być niepokojąca. Anonimus).
Najgroźniejsze dla opanowania trudności płatniczych okazały się jednak nie wsparte strajkami naciski płacowe, ale to, że strajki doprowadziły jednocześnie do recesji. To nie ze względu na długi zagraniczne, ale na te zaburzenia, doszło do załamania produkcji w latach 1979-1982. Wystarczy spojrzeć na konsekwencje strajków oraz skróconego tygodnia pracy w przemyśle węglowym. (...)
To, że u źródeł recesji lat 1979-1982 tkwi głównie wybuch polityczny, powinno stać się bardziej oczywiste, jeśli porówna się Polskę z innymi krajami, które przyjęły podobną strategię zadłużenia. (...)
Zwiększony przez Gierka w drodze kredytów potencjał eksportowy został zmobilizowany, dopiero gdy Jaruzelski, pod osłoną stanu wojennego, drastycznie ograniczył realne płace, przynajmniej o jedną czwartą. Spowodowała to podwyżka cen, prawie dwukrotna, wykraczająca poza to, co zaprojektował wcześniej Gierek, ale tym razem bez oporu ze strony robotników. Ta zmiana w płacach realnych była jednak za mała dla pełnej mobilizacji gospodarki na rzecz ekspansji eksportu oraz zahamowania przyrostu długu zagranicznego. Znowu, jak za Gierka, decydujące okazały się czynniki natury politycznej.
System gospodarczy, który się wyłonił za Jaruzelskiego, nie zmienił dostatecznie sytuacji władz centralnych. Spadło znaczenie ministerstw branżowych, ale wzrosła rola przedsiębiorstw, tak że w ogólnym rachunku znowu pojawiły się silne presje płacowe. Dalej więc było trudno zmobilizować potencjał eksportowy na rzecz obsługi zadłużenia. Ciężar spłaty został przerzucony z dóbr konsumpcyjnych na inwestycje, co zmniejszyło szanse wzrostu produkcji. Doszło do tego embargo kredytowe, tak że pozbawiony perspektyw na normalne stosunki handlowe z krajami zachodnimi rząd przyjął raczej strategię stabilizacji długu niż jego redukcji.
Dopiero po upadku komunizmu, za rządów Mazowieckiego, powstały warunki dla mobilizacji nadwyżki handlowej, gdyż po raz pierwszy od lat władze zdobyły mandat dla drastycznych posunięć płacowych. (...)
Ze względu na raptowny spadek płac nastąpiła radykalna ekspansja eksportowa. Stało się tak, gdyż z powodu spadku płac producenci stracili dużą część rynku wewnętrznego. Ponieważ szybko nastąpił bardzo potężny wzrost nadwyżki handlowej, zostało to odebrane jako sygnał, że różne środki podjęte w ramach „terapii szokowej” przez ekipę Mazowieckiego okazały się słuszne.
To, że za takim spadkiem płac - oraz konsumpcji - poszedł skok eksportowy, przemawia jednak nie tylko na korzyść Mazowieckiego, ale, czego się ciągle nie dostrzega, również i na rzecz epoki Gierka. A to dlatego, że ani w 1990 r., ani też dwa czy trzy lata później, gdy ciągle jeszcze utrzymywała się nadwyżka handlowa, gospodarka nie była przecież w stanie stworzyć dodatkowych zdolności eksportowych. Ten skok oparł się na bazie stworzonej wcześniej, przede wszystkim w okresie ekspansji kapitałowej za ekipy Gierka, gdyż w okresie Jaruzelskiego inwestycji wystarczało głównie na utrzymanie starych mocy.
Ale zostawmy ten spór, gdyż do rozstrzygnięcia jest jeszcze inna ważna sprawa, jak to jest, że mimo tych wspaniałych wyników eksportowych oraz z czasowego zwolnienia ze spłat długu, Polska Mazowieckiego wpadła w kryzys lat 1990-1992. Moim zdaniem źródła załamania produkcji znowu były systemowe, gdyż negatywny ciąg zmian, który spowodował kryzys lat Gierka, nie zakończył się wraz z upadkiem komunizmu. Z upadkiem komunizmu, gdy władzę przejął Mazowiecki, polska gospodarka wkroczyła w kolejny etap tej negatywnej sekwencji, osiągając swój najniższy punkt, czyli dno. (Dowcip ze schyłkowych lat „komunizmu”: „Towarzysze! Zbliżamy się do dna. Siedzimy na dnie. Przebiliśmy dno i spadamy dalej”. Anonimus).
Po ostrym osłabieniu koordynacji oraz własności w epizodzie Rakowskiego, w 1990 r., nastąpiło dalsze rozmycie systemu gospodarczego (patrz tabela 3). Koordynacja uległa dalszemu rozluźnieniu, gdyż tym razem władze odmówiły prawie jakiejkolwiek interwencji na rzecz przemysłu - brak polityki stał się polityką... Pojawiła się swoista "próżnia własnościowa", w której przestały się liczyć efekty wykorzystania kapitału, gdyż kapitał zaczął być traktowany przez państwo oraz dyrekcje/załogi jako towar na sprzedaż.
Obraz sytuacji politycznej nie jest absolutnie jednoznaczny, choć w ogólnym rachunku również w tej sferze systemowej nastąpiła dalsza erozja. Jako antypolityczne, traktując politykę jako rzecz z natury „brudną”, nowe władze postanowiły zredukować swe prerogatywy tym samym dopuszczając do dalszej erozji ważnego atrybutu państwa - stosowania przemocy. Podobnie jak w epizodzie Rakowskiego, nowa ekipa nie była też „przekonana” do władzy, choć dla innych powodów - uważała władzę niejako za „podrzuconą” jej przez cyniczną partię. Wyniesiony na barkach byłej opozycji, zwłaszcza związkowej, demokratycznie wybrany rząd Mazowieckiego odzyskał jednak społeczną wiarygodność, której brak było rządom Rakowskiego.
Straszenie Gierkiem - str. 105
W tym miejscu narzuca się naturalne pytanie: jak strategia importowa Gierka porównuje się z "terapią wstrząsową" Balcerowicza. Takie porównania są ulubionym zajęciem polskich ekonomistów, zwłaszcza tzw. liberałów. Ich zdaniem niepowodzenia Gierka stanowią najlepsze tło dla oceny sukcesów Balcerowicza. Taką opinię wyraziła niedawno w prasowym wywiadzie prezes NBP, Gronkiewicz-Waltz (1999). Według niej nie ma ucieczki przed zależnością zagraniczną. Tyle że w wyniku pożyczania przez Gierka Polska stała się zależna od zagranicy - żeby wpaść w zapaść. Natomiast uzależnienie przez sprzedaż majątku zagranicy pod Balcerowiczem prowadzi do rozkwitu.
Na pierwszy rzut oka to porównanie dwóch epok wygląda na całkiem niezły argument na rzecz prywatyzacji przez wyprzedaż obcym inwestorom. Ale te dwie sytuacje są w dużym stopniu nieporównywalne. W każdym razie nie da się porównać zaciągania kredytów zagranicznych z finansowaniem gospodarki przez oddanie banków w obce ręce. Różnica jest z pewnością kolosalna, gdyż w okresie Gierka środki zagraniczne stanowiły przecież tylko procent ogólnego kredytu na inwestycje. Przekazanie większości banków zagranicy oznacza naturalnie większą zależność, da się ono porównać z sytuacją, w której prawie cały wykorzystywany w kraju kredyt pochodzi z zagranicy.
...
W latach gierkowskich państwo miało przy tym nieporównywalnie więcej swobody w alokacji środków finansowych. (...)
Inna ważna różnica polega na tym, że nawet jeśli zaciąganie kredytów prowadzi do dużego długu zagranicznego, jak ten zostawiony przez komunistyczne rządy, to taki dług, przynajmniej w dalekiej perspektywie. W skrajnej sytuacji kraj-dłużnik może się znaleźć w jakiejś tragicznej „pułapce zadłużenia”, ale nie znalazła się w niej z pewnością Polska Gierka, więc nie warto o tym mówić. Trudno jednak sobie wyobrazić, że w sytuacji Gdy Balcerowicz przekazał prawie cały kapitał, nie tylko bankowy, w zagraniczne władanie, możliwe byłoby wypracowanie dochodów na likwidację kiedykolwiek tego stanu - czyli wykup przez krajowych inwestorów.
Co więcej, kraj-dłużnik ma z zasady większe możliwości wynegocjowani, korzystniejszych warunków spłaty niż kraj-użytkownik, zabiegający o lepsze warunki odkupu wyprzedanego majątku. (...)
Z porównania epoki Gierka z epoką Balcerowicza wypływa jeszcze inne oskarżenie pod adresem tej ostatniej. Otóż wraz z „wyciekiem” części dochodu narodowego gospodarka musi być przygotowana na zwiększoną niestabilność. (...)
Błędy w myśleniu Gronkewicz-Waltz są poważniejsze, gdyż nie jest wcale prawdą, że w odróżnieniu od okresu Gierka obecnej strategii nie cechuje uzależnienie Polski przez zagraniczne zadłużenie. (...)
Zagraniczne korporacje działają łagodząco na deficyt płatniczy, gdyż inwestują dewizy w wykup przedsiębiorstw czy w budowę nowych, ale jednocześnie pogarszają sytuację. Stanowią one bowiem gigantyczną pompę ssącą import przez polskie filie, głównie z zagranicznych oddziałów tych samych zagranicznych korporacji. (...)
Ale nawet gdyby przyjąć za punkt odniesienia „przeciętnego” Polaka, porównanie ogólnych efektów konsumpcyjnych tych dwóch epok wypada na korzyść okresu Gierka. Poniżej zebrałem kilka statystyk spożycia indywidualnego, poczynając od żywności, w tym mięsa, którego Polak spożywał 49 kilogramów rocznie w 1970 r., ale już 69 kilogramów w 1980 r. Jeszcze w 1989 r. za Rakowskiego spożycie wynosiło 68 kilogramów, by spaść do 64 kilogramów w 1990 r., a potem do 57 kilogramów w 1997 r. (patrz załącznik 3).
Znacznie gorzej wypada też epoka Balcerowicza w zakresie kultury, przynajmniej jeśli mierzyć ją ilością sprzedanych książek czy zbiorów w publicznych bibliotekach. W 1970 r., gdy zaczęła się epoka Gierka, na tysiąc mieszkańców przypadało 3451 książek, ale w 1980 już 4136, w 1989 aż 4165, ale w 1997 w “wolnej Polsce” tylko 2425 książek. Pewnie ktoś ze zwolenników epoki Balcerowicza zechciałby bronić tych statystyk mówiąc, że ta różnica - prawie 1800 woluminów na tysiąc mieszkańców - to “zbędna produkcja” w postaci dzieł Lenina na zamówienie gierkowskiej partii. Ale to nie te czasy.
Spójrzmy jeszcze na budownictwo mieszkaniowe, licząc w izbach na tysiąc mieszkańców. Było ich 19,4 w 1970 r., ale już 23,3 w 1980 roku, po czym przyszedł spadek w latach Jaruzelskiego-Rakowskiego - do 14,9 izb. To były, jak wszyscy przyznają, bardzo trudne lata, więc można zrozumieć ten spadek, ale na tym się nie skończyło, przyszedł po nim kolejny spadek w 1990 r. Tak że w 1997 r. liczba izb na tysiąc mieszkańców osiągnęła 8,5 przy czym ogólna powierzchnia mieszkań została zredukowana z 390 do 178 metrów kwadratowych na tysiąc ludności...
Sukces gospodarki należy mierzyć jednak nie tyle zdolnością pomnażania zasobów kapitału, co zdolnością tworzenia miejsc pracy, których w okresie Gierka powstało miliona. Dla porównania, w okresie 1990-1997, czyli w epoce Balcerowicza, zlikwidowano 2,1 miliona miejsc pracy...
Podsumowanie - str. 110
Potrzebne jest nowe spojrzenie na proces transformacji do kapitalizmu, czyli od partyjnej kontroli do prywatnej inicjatywy. Przede wszystkim należy wreszcie przyjąć do wiadomości, że proces transformacji oraz globalizacji rozpoczął się już w latach późnego komunizmu. Reformy dokonywane były prawie bez przerwy, formalnie oraz nieformalnie. Nie tylko że planowanie produkcji było w dużym stopniu chaotyczne, również, z podobnych powodów, reformy były wynikiem improwizacji. Stąd zamiast zamierzonego usprawnienia planowania wyłaniał się niewyartykułowany oraz zamaskowany rynek, czyli kapitalizm.
Tzw. liberalni krytycy zapominają nie tylko o tym, że, poczynając od Gierka, system ulegał zmianie, ale że nie były to lata całkiem stracone dla gospodarki. Zachwalając epokę Balcerowicza pomijają niestety fakt, że jej obecna ekspansja odbywa się w okolicznościach bliskich tym z krytykowanej epoki Gierka. Obecny skok w produkcji opiera się też na wielkim deficycie handlowym. Poprawa konsumpcji, czyli kolejna "wielka stabilizacja", też odbywa się głównie na kredyt.
W epoce gierkowskiej zdecydowano się na zaciąganie obcych kredytów na zakup maszyn, zamiast wpuścić obcych inwestorów, by zachować krajową kontrolę nad zasobami. Dzisiaj na pokrycie deficytów handlu, obok kredytów, wykorzystuje się też wpływy z prywatyzacji zasobów na rzecz obcego kapitału. Wtedy rosły długi zagraniczne, ale - jak ówczesne przywództwo obiecało - kapitał w rękach narodu uległ prawie podwojeniu - stworzono "drugą Polskę". Obecnie wszystko, cały ten podwojony kapitał, oddawane jest za bezcen zagranicy, tak że prócz długów zagranicznych reformatorzy zostawiają, jeśli można się tak wyrazić - "Polskę zerową".
Uwagi na marginesie (osobiste refleksje na tematy „uboczne”)
• W „schyłkowej epoce Gomułki” (lata 1965-1970) niemal „diabli mnie brali” na bezsens standardowych narzędzi ekonomicznych, spowodowany masowym zniekształcaniem danych źródłowych, czego ekonomiści „za chińskiego boga” nie chcieli zrozumieć, nie mówiąc już o przeciwdziałaniu.
• W „epoce Gierka”, po chwilowej nadziei, że wpadka „statystycznego retuszowania” w roku 1970 (przypadkowa zbieżność dat ze słynnymi wydarzeniami „grudnia 1970”), czegoś wreszcie nauczy, znowu kontynuowano to samo, choć w nieco bardziej wyrafinowany sposób, albo bez żadnego celu, zwyczajnie, rutynowo, z przyzwyczajenia, bezmyślnie. Skutki - choćby tylko „trafność” planowania, „trafność” inwestowania, „trafność” wykorzystania zaciągniętych pożyczek.
• W „okresie reform lat osiemdziesiątych”, gdy wydawało się, iż po raz trzeci chyba nie powinny być popełniane te same błędy „techniczno-ekonomiczno” i „statystyczno-informacyjne”, dalej pozostało niemal „po staremu”.
• Zmiana ustroju. Wolność. Samofinansowanie itd. Rozkwit informatyki. Zmiany ekip rządzących. Unia Europejska w perspektywie. Afery. „Twórcza”/„kreatywna” księgowość. Bezrobocie. Niezbyt jasna przyszłość.
Kiedy jak kiedy, ale chyba teraz jest już najwyższy czas (i możliwości), aby wreszcie usprawnić to, co „z dawien dawna” jest niezbyt sprawne. I co? Nie powiem. Od wielu lat coś tam powoli się usprawnia. Jeszcze wolniej to dociera do szerszego ogółu. A życie nie czeka.
Ograniczyłem się tylko do „drobnych szczegółów technicznych”, najogólniej mówiąc, w zakresie ekonomii i ekonomiki, rachunkowości, zarządzania itp., abstrahując od wielkich pryncypiów, teorii i sporów. Może się mylę, może przesadzam, może zanadto uogólniam, może „czepiam” się rzeczy nieistonych dla „wielkiej polityki”? A może i nie!
Bliżej na te tematy - na wielu moich stronach, szczególnie: „konkretyzacja”, „ekonomika i zarządzanie”, poz. 20b i 68 „Prezentowanej literatury”, „mleczarstwo” i szeregu innych, głównie prezentujących literaturę na temat zarządzania, rachunkowości itp.
Anonimus
.............................................................................................................................
Rozdział ósmy
Niemiecki prototyp - str. 112
„Polska droga” do „niekompletnego kapitalizmu” nie zaczęła się wcale w Polsce, ale w Niemczech Wschodnich. Stamtąd właściwie wzięła się cała transformacja w byłym tzw. obozie. Najszybciej zrealizowano bowiem reformy w Niemczech Wschodnich, a inne kraje w zasadzie poszły ich śladem. Dla ścisłości, ten prototyp reform powstał nie w Niemczech Wschodnich, ale w Niemczech Zachodnich. Niemcy Zachodnie niejako na własną rękę stransformowały Niemcy Wschodnie. „Polska droga”, czyli opisana wcześniej epoka Balcerowicza, ma więc swój prawdziwy początek w Niemczech Zachodnich.
Wynika stąd, że już w drugim czy trzecim roku tej ponoć bezprecedensowej transformacji było wiadomo, jaki los czeka Europę Wschodnią. To był mniej więcej taki sam los, jaki Niemcy Zachodnie zgotowały Niemcom Wschodnim, czyli skonfiskowanie ich narodowego kapitału. Niemcy Zachodnie nie tylko przygotowały wzorzec takiego przejęcia dla innych krajów, ale zajęły się również jego wdrażaniem w roli głównego nabywcy ich majątku. O ile jednak Niemcy Wschodnie są przykładem „wrogiego przejęcia” bez pytania o zdanie, w reszcie Europy Wschodniej mamy do czynienia z „przyjaznymi przejęciami”, za zgodą.
Polityczne przejęcie - str. 112
Analizując transformację Niemiec Wschodnich widać, że Niemcy Zachodnie przyjęły model, w którym chodzi o pewną sekwencję kroków, nie tę jednak, o której zwykle mówią tzw. liberałowie. Jest to model, w którym dokonują się trzy kolejne przejęcia, zaczynając od politycznego uzależnienia danego kraju, które pozwala na dwa następne kroki - przejęcie jego rynków oraz przejęcie jego kapitałów. Tylko taka sekwencja jest praktyczna, gdyż jest niewyobrażalne, żeby sam z siebie, politycznie niezależny kraj zabrał się do uzależnienia się od innego kraju przez oddanie własnych rynków i kapitałów.
Istotnie, transformacja w Niemczech Wschodnich zaczęła się od politycznego przełomu, który stanowił pełne zaskoczenie dla byłych antykomunistycznych przywódców. Gdy jesienią 1989 r. wyszli na ulice, liczyli oni, że ewentualna unifikacja zostanie poprzedzona ogólnoniemiecką konsultacją w kwestiach konstytucyjnych. Ale po wzięciu całej inicjatywy w swoje ręce Niemcy Zachodnie zdecydowały, że Niemcy Wschodnie zostaną po prostu włączone do istniejącej już zachodniej konstytucji. Nastąpiła likwidacja wschodnioniemieckiego państwa oraz zastąpienie go przez aparat z Niemiec Zachodnich.
Wraz z tą quasi aneksją dokonano pełnej wymiany organizacji politycznych. Po rozpadzie partii komunistycznej na scenie pozostała tylko jej namiastka, a antykomunistyczna opozycja nie przeżyła upadku komunizmu. Tę polityczną próżnię wypełniły trzy zachodnioniemieckie partie, które w okamgnieniu przystąpiły do lokalnych wyborów. Kandydowali politycy z Niemiec Zachodnich, a wybierali mieszkańcy Niemiec Wschodnich. Wygrali Chrześcijańscy Demokraci pod wodzą kanclerza Kohla, którego prawie jednogłośnie nazwano „kanclerzem zjednoczenia”.
(...) W ramach tego zabiegu transformacja została zdefiniowana jako swego rodzaju powtórka z 1945 r., gdy siły alianckie decydowały o systemowym kształcie pohitlerowskich Niemiec. Przygotowano wtedy dwie nowe konstytucje, jedną - demokratyczną dla kapitalistycznych Niemiec Zachodnich, oraz drugą - „ludową”, dla komunistycznych Niemiec Wschodnich. W ramach tych zmian, swoistej transformacji, w zachodniej części zlikwidowano państwową kontrolę gospodarki, m.in. w drodze restytucji. A we wschodniej, radzieckiej części , stało się odwrotnie - zlikwidowano resztę własności prywatnej.
Z upadkiem komunizmu Niemcy Zachodnie wzięły na siebie niejako dokończenie dzieła zwycięskich aliantów, przenosząc ich moralnie doskonalszy wzorzec dalej na wschód. Z kolei Niemcy Wschodnie wzięły na siebie rolę pokonanych, na których spoczywa odpowiedzialność za pozbawiony moralnej legitymacji podrzędny komunizm. Żeby nie było wątpliwości, kto jest na moralnym piedestale, nowe władze zachodnioniemieckie zaczęły ściganie za komunistyczne wykroczenia. Pojawiły się zaraz tzw. teczki oraz zaczęto różnego rodzaju represje, głównie w postaci zwolnień z pracy.
Czystki dotknęły całe środowiska społeczne, w szczególności zaś ośrodki opiniotwórcze. Błyskawicznie padły wszystkie lokalne oficjalne oraz nieoficjalne - podziemne - wydawnictwa, w tym prawie cała prasa lokalna. Zwolnieni zostali też na niespotykaną skalę ludzie nauki, prawie 100 tysięcy osób, czyli mniej więcej 80 procent ogólnej liczby zatrudnionych w tej dziedzinie. W miejsce upadłych środków masowego przekazu zjawiły się uznane zachodnioniemieckie tytuły oraz stacje, a wyrzuconych naukowców zastąpili naukowcy „importowani” z uczelni w Niemczech Zachodnich.
Tak jak w momencie zajęcia Niemiec przez aliantów, w tym w jego późnym wydaniu obok wyższych racji przywrócenia ładu moralnego zagrały nadzieje na szybką poprawę materialną. Tak jak alianci mieli podźwignąć powalone Niemcy Zachodnie również przez pomoc materialną, tak teraz Niemcy Zachodnie miały zapewnić poprawę w „zrujnowanych” Niemczech Wschodnich.
Podobny proces politycznego uzależnienia można dostrzec w pozostałej części Europy Wschodniej, choć oczywiście nie przy pomocy dokładnie tych samych metod. Stało się to możliwe głównie dzięki przejęciu środków masowego przekazu przez obcy kapitał, głównie zachodnioniemiecki...W Polsce 85 procent prasy jest w obcych rękach...
(...) Wykupienie mediów stworzyło szanse na zdefiniowanie transformacji, ale nie mniej ważny jest fakt, że, podobnie jak w Niemczech Wschodnich, doszło do raptownego osłabienia środowisk naukowych. W Polsce nie doszło do masowych zwolnień jak w Niemczech Wschodnich, ale raczej do dobrowolnego odpływu fachowców, głównie z uwagi na cięcia budżetowe.
Rynkowe przejęcie - str. 117
Szczególnie skrajna forma przejęcia politycznego pozwoliła Niemcom Zachodnim na wdrożenie wersji reform gospodarczych, którą można spokojnie uznać również za najbardziej skrajną. Żaden z krajów, które wcześniej zaczęły reformy, włącznie z Polską, nie był w stanie dokonać takiego przełomu jak Niemcy Wschodnie, czyli wdrożyć w ciągu roku czy dwóch wszystkich instytucji rynkowych...
Jak to zakłada radykalny program rynkowy, Niemcy Wschodnie otworzyły swoją gospodarkę, między innymi przez natychmiastową pełną Unię Celną, czyli zerowe cła w handlu z Niemcami Zachodnimi (oraz przez wdrożenie niskiej unijnej taryfikacji). Przyjmując jednolitą walutę...(...) Zmiany dokonały się szybciej niż w jakimkolwiek innym kraju... (...)
Jest to przypadek skrajnych reform również w tym sensie, że w żadnym innym kraju nie udało się tak szybko zrealizować makroekonomicznej stabilizacji cenowej. (...)
Zgodnie z poglądami zwolenników terapii wstrząsowej tak idealny przebieg transformacji powinien zapewnić Niemcom Wschodnim największy sukces w produkcji. Dla poparcia swej tezy o wyższości terapii wstrząsowej jej zwolennicy zwykle powołują się na względnie lepsze rezultaty Polski niż w krajach zaliczanych przez nich do gradualnych reformatorów. Ale po to, by udowodnić tezę o „wyższości radykalnych reform”, nie wystarczy polski przykład, należałoby przynajmniej udowodnić, że ze swoją bardziej radykalną terapią Niemcy Wschodnie poradziły sobie lepiej niż Polska.
Tak jednak nie jest, gdyż Niemcy Wschodnie doznały większego spadku ogólnej produkcji niż Polska w krótszym przedziale czasowym. (...)
Co więcej, jak dotąd nie podniósł się z destrukcji przemysł, ciągle jego poziom jest znacznie poniżej 1989 r. a z tym przyszło wysokie bezrobocie, chyba najwyższe w Europie Wschodniej. Upadek przemysłu sprawia, że bezrobocie ma przy tym charakter permanentny, zwłaszcza wśród mężczyzn w średnim wieku...
(...) Po zjednoczeniu Niemcy Wschodni zyskali pełny dostęp do zachodnioniemieckiego rynku pracy, właściwie do rynku całej Unii... To jest ogromny odpływ siły roboczej, rzędu jednej trzeciej ogółu zatrudnionych w Niemczech Wschodnich, co, proporcjonalnie, odpowiadałoby migracji 5 milionów ludzi, gdyby Polska dostała takie same prawa.
Polska ani inne kraje Europy Wschodniej nie uzyskały dotychczas takiego prawa pracy... (...)
Nawet gdyby zostały dotrzymane ostatnie terminy przyjęcia do Unii Polski, Czech czy Węgier, Unia nie zgodzi się na wspólny rynek pracy wcześniej niż dziesięć lat od tej daty. Stąd, gdyby doszło do liberalizacji rynku pracy z owym 10-letnim poślizgiem, oznaczałoby to, że te trzy kraje otworzyłyby swoje gospodarki na produkty unijnej pracy dwadzieścia pięć lat przed otwarciem unijnych fabryk i banków dla ich własnej przedsiębiorczości.
Jak na razie w drodze do Europy Zachodniej Polska stworzyła paradoksalną sytuację, w której to biedniejszy tworzy miejsca pracy dla bogatszego.
(...)
Kapitałowe przejęcie - str. 121
Można więc powiedzieć, że „idealny” szok w Niemczech Wschodnich okazał się też „idealnym” samobójstwem. Ta katastrofalna recesja umożliwiła z kolei raptowne przejęcie rynkowe, ale to nie był koniec. Przejęcie rynkowe otworzyło drogę do najważniejszego przejęcia kapitałowego, zaczęła się więc największa przeprawa - eksmisja z fabryk i banków. Pozbawione własnych rynków zbytu fabryki oraz związane z nimi banki straciły jakiekolwiek szanse przetrwania na własną rękę, tak że kapitałowe przejęcie stało się jedyną opcją. Ściślej, obcy kapitał stał się nagle jedynym ratunkiem dla powalonego właśnie - przez obcych producentów - lokalnego kapitału.
Jak można się domyślać, skoro skrajne przejęcie polityczne dało możliwość skrajnego przejęcia rynkowego, to ostatnie powinno pozwolić na najbardziej „idealne” przejęcie kapitałowe. To, że tak się stało, widać prawie w każdym szczególe wschodnioniemieckiej prywatyzacji, m.in. w idei natychmiastowego przejęcia majątku publicznego przez państwowe agencje. A następnie, w idei wyposażenia tych agencji w nadzwyczajne uprawnienia, w tym całkowite ich wyłączenie z kontroli parlamentarnej... z zadaniem sprzedaży majątku w tempie, którego żaden inny kraj nie wypróbował.
Nigdzie też element radykalnej prywatyzacji, mianowicie preferencja dla strategicznych nabywców, nie został tak bardzo uwypuklony jak w przypadku Niemiec Wschodnich. Prawie bez wyjątku wschodnioniemieckie fabryki oraz banki zostały oddane w ręce jednego nabywcy, prawie wyłącznie zachodnioniemieckiego.
W tym punkcie widać oczywiście ważną różnicę miedzy oryginalnym „modelem niemieckim” a jego aplikacjami w innych krajach, gdyż Niemcy Zachodnie właściwie nie dopuściły do kupna innego niż niemiecki kapitału.
Z Niemiec Wschodnich wzięła się też najbardziej radykalna wersja doktryny, mówiącej, że najważniejsze jest szybkie znalezienie odpowiedniego właściciela, a wycena majątku - jego cena - jest drugorzędna. Zachodnioniemieccy urzędnicy i eksperci przyjęli wykładnię, żeby patrzeć mniej na ceny, a bardziej na obietnice przyszłych inwestycji.
Obywano się zwykle bez dokładniejszych analiz, na co zresztą nie pozwalał brak czasu. W każdym razie - odwrotnie niż w innych krajach Europy Wschodniej - rzadko odwoływano się do wyspecjalizowanych, przy tym raczej kosztownych, firm audytorskich z zagranicy.
(...) Mimo tej negatywnej opinii cały majątek Niemiec Wschodnich został wyceniony przez agencję prywatyzacyjną raczej wysoko. Otóż uznano, że w 1989 r. majątek trwały - maszyny, budynki - wyniósł 320 miliardów dolarów plus 270-320 miliardów dolarów w formie nieruchomości (mieszkania, lasy etc.). Tych szacunków wartości księgowej nigdy nie podważono, tak że należy traktować je jako wiarygodne źródło informacji. Wskazywały one na raczej zasobną gospodarkę, znacznie w tyle za Niemcami Zachodnimi, ale ciągle imponującą, zwłaszcza w zakresie nieruchomości (blisko 1/5 wartości nieruchomości Niemiec Zachodnich).
Mając takie solidne dane, warto wrócić do moich kalkulacji wg wyprzedaży w Polsce, gdyż mogą one być pomocne w weryfikacji moich obliczeń. W szczególności powinno się sprawdzić na ile realistyczne jest moje wyliczenie, że majątek trwały polski wyniósł 240 mld dolarów w 1989 r. Jest to mniejsza suma niż dla Niemiec Wschodnich, ale też dochód narodowy polski był mniejszy. Dla Polski wyniósł on 140 mld dolarów, a dla Niemiec Wschodnich 180 mld dolarów czyli około 25 procent mniej. To jest prawie tyle o ile mniejszy jest mój szacunek polskiego majątku od wschodnioniemieckiego. Wypada więc, że mój szacunek z rozdziału 3 jest w miarę poprawny.
Inny warty wytestowania aspekt moich wcześniejszych obliczeń to kwestia użycia współczynnika kapitałochłonności. Dla Polski przyjąłem, że wynosi on 3/1 (oraz alternatywnie 4/1), co nie odbiega od współczynnika, który podają oficjalne roczniki dla Niemiec Zachodnich. Przyjmijmy więc, że ten współczynnik dla Niemiec Wschodnich też wynosi 3/1. Ponieważ ich dochód narodowy osiągnął 180 miliardów dolarów, przemysł oraz banki wytworzyły 90 miliardów dolarów. Stąd ich kapitał powinien wynieść 270 miliardów dolarów, a więc bardzo blisko podanej wcześniej oficjalnej sumy. Ten wynik znowu potwierdza wiarygodność moich wcześniejszych obliczeń.
Opierając się na oficjalnych szacunkach, zachodnioniemiecka agencja prywatyzacyjna zakładała, że tego rzędu kwoty zasilą budżet federalny Niemiec, ale już w pierwszym roku pojawiły się wysokie deficyty. Sytuacja ta nigdy nie uległa zmianie, tak że w końcowym rozliczeniu, jeśli chodzi tylko o majątek trwały (bez nieruchomości), sprzedaż zamknęła się deficytem rzędu 180 miliardów dolarów (należałoby ten deficyt powiększyć o obciążenia poniesione przez landy). Dodając do siebie wartość zakładanych dochodów 320 miliardów dolarów oraz wartość zaksięgowanych deficytów 180 miliardów dolarów otrzymujemy sumę 500 miliardów dolarów.
Wynika stąd, że większą od Polski gospodarkę Niemiec Wschodnich sprzedano nie za większe pieniądze, ale z dopłatą dla nabywców. Rodzi się więc pytanie, kto na tym stracił?
Cześć różnicy pokryli Niemcy Wschodni, którzy „włożyli” w ten interes swój kapitał, wart 320 miliardów dolarów, za który dostali zerową zapłatę. Reszta, czyli deficyt równy 180 miliardów dolarów, obciążyła zachodnioniemieckiego podatnika, głównie z tzw. funduszu solidarności. Obywatele obydwu części kraju „solidarnie” stali się źródłem tego darmowego przepływu na rzecz nabywców kapitału równego wspomnianym 500 miliardom dolarów.
Trzymając się moich wcześniejszych założeń dotyczących wywłaszczenia trzeba uznać, że straty na sprzedaży stanowią dowód - oraz miarę - korupcji państwa oraz że jest to przypadek skrajny. To jest trudna teza, gdyż państwo zachodnioniemieckie ma zasłużoną opinię działającego w ramach prawa, może nawet zbyt metodycznie. Odpowiedź jest jedna, a mianowicie, że na krótki okres reform nastąpiło niejako „rozdwojenie” zachodnioniemieckiego państwa, jego zdrowa cześć pozostała na miejscu, a ta niezdrowa - skorumpowana - zajęła się właśnie obrotem enerdowskiego „porzuconego mienia”.
Na potwierdzenie tej tezy można wesprzeć moje suche wyliczenia konkretnymi przykładami nieczystych transakcji prywatyzacyjnych, włącznie z tymi, w które zamieszany był sam „kanclerz zjednoczenia”. Dopiero co wrócił na łamy prasy niemieckiej skandal sprzed lat, w którym zamieszana była francuska korporacja publiczna - Elf, a wraz z nią kanclerz Kohl. Ten skandal zdruzgotał kompletnie obraz Kohla w oczach opinii publicznej. Nagle z monumentalnej postaci, która miała na trwale wpisać się do historii, zamienił się w byle jakiego malwersanta.
Dla ścisłości, pokątne wywłaszczenie Niemców Wschodnich odbyło się przynajmniej z częściową rekompensatą, gdyż zaczęły napływać ogromne transfery finansowane przez podatników z Niemiec Zachodnich. Ten zastrzyk utrzymuje się na poziomie 110 miliardów dolarów rocznie, a więc wynosi prawie tyle co roczny dochód narodowy Polski, której ludność jest znacznie większa niż Niemiec Wschodnich. Ocenia się, że konsumpcja prywatna w Niemczech Wschodnich jest subsydiowana na poziomie 40 procent (dotyczy to nie tylko bezrobotnych, ale też większości zatrudnionych, których wydajność nie dorównuje płacom).
Za te wyższe płace trzeba było jednak zapłacić zwolnieniami. Oddając prawie cały swój kapitał oraz nieruchomości, Niemcy Wschodnie otrzymały od Niemiec Zachodnich najbardziej skrajny jak na Europę Wschodnią wariant „robotniczego” kapitalizmu w regionie.
O tych sprawach szeroko mówi się w obydwu Niemczech, o czym świadczy niedawny bestseller zatytułowany „Pośrednik nieruchomości”, pióra Juergesa (1999). Jego zdaniem, w wyniku sfingowanej aukcji całego kraju doszło do swoistej „kolonizacji” Niemiec Wschodnich, której wyrazem jest pozbawienie ich mieszkańców większości lepiej płatnych posad. Na szczeblu kierowniczym personel zachodnioniemiecki ma 100 procent posad, wśród kierowników wydziałów - 81 procent, oraz 60 procent w grupie tzw. referentów. Na dole, na stanowiskach pracowniczych - 70 procent należy do Niemców Wschodnich.
Ten sam autor podaje też w wątpliwość szczodrość zachodnioniemieckiego podatnika, twierdząc, że w rachunku subsydiów na rzecz Niemiec Wschodnich nie uwzględnia się wielu pozycji. Pomija się np. fakt, że w wyniku wymiany marek wschodnich na zachodnie Niemcy Wschodni stracili 2/3 swych bankowych oszczędności. Nie uwzględnia się też ogromnych sum różnych podatków, które corocznie płyną do kasy federalnej, ani też transferu zysków do Niemiec Zachodnich - od daty zjednoczenia składających się na setki miliardów dolarów.
Powstaje pytanie, co to ma wspólnego z Polską czy innymi krajami Europy Wschodniej. Więcej, niż mogłoby się wydawać, gdyż nie chodzi tylko o to, że przynajmniej w swych ogólnych zarysach „niemiecki” model prywatyzacji został przyjęty w Europie Wschodniej. Ważne jest również to, że za tą prywatyzacją stanęły same Niemcy Zachodnie, gdyż nie kto inny stał się głównym nabywcą kapitału również w innych częściach Europy Wschodniej.
Nie inaczej jest w Polsce, gdzie również Niemcy stały się najważniejszym nabywcą kapitału wykupionego przez zagranicę. Szczególnie silna jest ich pozycja w sektorze bankowym... (...)
Wpływ Niemiec Zachodnich nie ograniczył się tylko do zakupu kapitału, dał on o sobie znać też w sposobie wyceny majątku. Często ci sami inwestorzy, którzy uzyskali wschodnioniemieckie fabryki i banki z dopłatą od państwa, weszli do innych krajów Europy Wschodniej. Wykorzystali przy tym doświadczenia wyniesione z darmowego wywłaszczenia Niemiec Wschodnich. Bez wątpienia mieli już opanowane sposoby na „negocjowanie” warunków sprzedaży z państwowymi agencjami prywatyzacyjnymi oraz z fiskusem - w sprawie zachęt finansowych.
Przynieśli też ze sobą metody działania poza sferą państwa, na których mało się znają krajowi kapitaliści czy państwowe dyrekcje. Te doświadczenia są szczególnie przydatne, kiedy obiekty państwowe są już w znacznej części przekazane w ręce prywatne. Kluczem do powodzenia jest wtedy znajomość tajników rynku, a nie państwa. Trudno o lepszy dowód niż niedawna konfrontacja w sprawie niemieckiego „wrogiego” przejęcia polskiej grupy Bank Gdański/Bank Inicjatyw Gospodarczych. Wprawiła ona w osłupienie miejscowe kierownictwo, zwłaszcza że po stronie nabywcy stanęli polscy państwowi urzędnicy.
Wraz z przejęciem kapitałów można by się spodziewać, że tak jak w Niemczech Wschodnich , nastąpią zmiany w strukturze zatrudnienia na stanowiskach kierowniczych... W miarę zbliżania się do końca prywatyzacji wymiana personelu na wyższych szczeblach może się nasilić.
Tak długo bowiem, jak trwa sprzedaż zasobów, jako obeznana w mechanizmach władzy, miejscowa kadra kierownicza jest prawie nieodzowną pomocą dla zagranicznych nabywców. Kiedy jakiś zakład czy bank jest już sprywatyzowany, często wiele decyzji kierowniczych ulega jednak przeniesieniu do firm-matek, które mieszczą się za granicą. Z reguły wiąże się to z wprowadzeniem do zarządów oraz rad nadzorczych osób z zagranicy, czego przykładów jest moc, jak choćby w sektorze bankowym. Na przeszkodzie takim zmianom nie stoją przepisy, gdyż państwo nie narzuca wymogu utrzymania polskiego wyższego personelu.
Podsumowanie - str. 127
W oczach wielu polskich ekonomistów Balcerowicz jest „ojcem reform” wschodnioeuropejskich. To nie jest prawda, podobnie jak to, że jest on drugim Erhardem. Niewiele ma on wspólnego z tym niemieckim politykiem, który odbudował swój kraj z prawdziwych wojennych ruin, żeby założyć „społeczną gospodarkę rynkową”. Taki model kapitalizmu, w którym obowiązuje korporatystyczna struktura, wraz z silnym elementem współrządzenia przez pracowników, Balcerowicz uważa za anatemę. Nie ma on też wiele wspólnego z Erhardem z innego powodu, gdyż ten ostatni stworzył prawdziwy cud gospodarczy, i to prawie wyłącznie rękami Niemców.
Jeśli już w grę wchodzi jakiś niemiecki polityk, z którym warto by porównać Balcerowicza, to chyba tylko Kohl jako niekwestionowany „ojciec reform” przeprowadzonych w Niemczech Wschodnich. Kohl nie jest jednak autorem żadnego cudu gospodarczego, gdyż raczej bezwstydnie zmarnował Niemcy Wschodnie. Nieświadom tych bardzo bliskich współczesnych związków Balcerowicz podjął się, z podobnym skutkiem, realizacji bardzo zbliżonego modelu w Polsce - nie w roli „ojca reform”, ale raczej w roli „nieślubnego dziecka” Kohla.
Balcerowicz zdał się na zagraniczne wzory oraz zagranicznych inwestorów, żeby szybko zrobić z Polski zamożną potęgę, takie drugie Niemcy. Przyjmując w głównych zarysach „niemiecki prototyp”, rozszerzył jednak zasięg jego oddziaływania z Niemiec Wschodnich na Polskę. Ze względu na swój prestiż reformatora pomógł też przenieść ten model na pozostałą część Europy Wschodniej, nawet Rosję. W ten sposób, chcąc nie chcąc, wsparł wysiłki inwestorów z Niemiec Zachodnich, żeby choć niezupełnie na własną rękę powtórzyć ich wschodnioniemiecką operację półdarmowego wykupu kapitału na skalę wschodnioeuropejską.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Aktualna ocena sytuacji w dawnej NRD, wg „The Economist”.
Cytuję obszerne fragmenty za „Forum” nr 10 / 10.03 - 18.03.2003, str. 14 -15.
Anonimus
Wybrane fragmenty:
„Na wschód od Edenu
Miliardy euro wpompowane w gospodarkę byłej NRD przynoszą efekty:
rośnie wydajność pracy, powstają nowoczesne zakłady, ale do raju obiecywanego przez kanclerza Kohla wciąż jeszcze daleko.
The
Economist
.........................
Dane statystyczne mają ponurą wymowę. Bez pracy nadal pozostaje jedna piąta wschodnioniemieckiej siły roboczej. Średnia płaca wynosi 77 proc. przeciętnego wynagrodzenia w zachodnich Niemczech. Życie w „nowych landach”, bo tak określa się obecnie obszar dawnych Niemiec komunistycznych, wciąż nie jest radosne. Najzdolniejsza młodzież ciągle chce uciekać na Zachód.
Spowolnienie gospodarcze w świecie boleśnie uderzyło w wiele nowych spółek wschodnich.
„Kwitnący krajobraz” - 10 lat temu obiecywał wschodnim Niemcom kanclerz Helmut Kohl. Na razie daleko im do bogactwa dawnej Bundesrepubliki.
Od Ossi do Niemców Środka
Mimo ogromnego napływu gotówki i subsydiów do wschodnich landów, postęp ekonomiczny jest jednak powolny. Od 1995 r., kiedy zakończył się boom napędzany przez nowe budownictwo po zjednoczeniu kraju, tempo wzrostu gospodarczego w dawnej NRD było o połowę niższe od - i tak zresztą ślimaczej - gospodarki landów zachodnich. W roku 2001 gospodarka wschodnioniemiecka skurczyła się, a w 2002 odnotowała zastój. Ogromne pieniądze nadal płyną na wschód. Na koniec 2002 r. łączna suma transferów netto od zjednoczenia Niemiec sięgnęła 800 mld euro, czyli dwa razy tyle, co tegoroczny budżet całych Niemiec. W samym roku 2001 wschodnie landy otrzymały 75 mld euro. Poza tym kanclerz Schröder zgodził się na tzw. ostateczny pakiet solidarnościowy, przeznaczony na gwałtowne pobudzenie inwestycji w infrastrukturę. Wszystko to razem pochodzi od niemieckich podatników, z tym że ogromną większość pieniędzy wysupłają z kieszeni ci zachodni, o wiele bogatsi i liczniejsi od wschodnich.
Materialne wskaźniki poprawy
Przesadą byłoby twierdzić, że wschodnie Niemcy to już „kwitnący krajobraz” , co obiecywał kanclerz Helmut Kohl w przypływie euforii w dniach zjednoczenia. Jednakże w niektórych dziedzinach postęp jest ogromny. Życie, oceniane niemal każdą „materialną” miarą, poprawiło się. Rzeki i powietrze są nieporównywalnie czystsze. Od 1993 r. zbudowano ponad 800 tysięcy nowych domów. Niemal każde wschodnioniemieckie miasto ma pieczołowicie wyremontowany rynek. System telefoniczny wschodnich landów należy do najnowocześniejszych w Europie. Nawet w najbiedniejszych i najbardziej izolowanych miasteczkach są sklepy z pełnym wyborem artykułów żywnościowych, o jakich w czasach komunistycznych można było tylko marzyć. Po nowych drogach i autostradach jeździ trzy razy więcej samochodów osobowych niż w 1988 r., a trabant, kupowany w czasach NRD na talon, na który czekało się niekiedy 9 lat, obecnie należy do eksponatów muzealnych.
Od czasu zjednoczenia płace realne wzrosły niemal dwukrotnie, produkt krajowy brutto (PKB) liczony na jednego mieszkańca zwiększył się o 62 proc., a wysokość emerytur poszybowała w górę. Od 1997 r. w każdej z tych trzech dziedzin odnotowano jednak tylko niewielki postęp. Natomiast wydajność pracy zwiększyła się wyraźnie i wynosi obecnie już nie 57 proc., jak kiedyś, lecz 78 proc. produktywności zachodnioniemieckiej, przy czym w niektórych sektorach wytwórczości dorównała już landom zachodnim, a nawet je prześcignęła. Od 1990 r. ponad trzy czwarte zakładów przemysłowych zastąpiono nowymi. Nawet emerytom i bezrobotnym, choć wciąż uskarżają się na swą sytuację materialną, powodzi się dziś lepiej niż w czasach komunistycznych.
Najtrwalsze urazy psychiczne
Oczywiście, wielu Ossi, zwłaszcza ludzi w podeszłym wieku, jeszcze się nie otrząsnęło po urazie związanym ze zjednoczeniem kraju. Niektórym z nich nigdy to nie będzie dane. Po połączeniu się, w wyniku zamykania całych gałęzi przemysłu, spośród 10 milionów zatrudnionych pracę straciło aż 7,5 miliona. Liczba robotników przemysłowych zmalała z 7 mln do 700 tysięcy. Liczebność całej siły roboczej skurczyła się o jedną trzecią. Ludność wschodnich Niemiec, wynosząca w 1989 r. 16,4 mln osób, zmniejszyła się o 1,8 miliona, głównie wskutek przemieszczania się na zachód.
Wszystko to wciąż gnębi wielu Niemców wschodnich. Nie cieszą ich dane statystyczne, z których wynika, że dzisiaj w hutnictwie wschodnioniemieckim 8 tysięcy ludzi produkuje tyle samo stali co 86 tysięcy ludzi przed 10 laty i że 40 tysięcy wciąż pracujących na roli Saksończyków wytwarza więcej artykułów aniżeli 200 tysięcy zatrudnionych w rolnictwie w 1990 roku. Na wschodzie prawie wszyscy pracownicy sektora publicznego wykonują dokładnie taką samą pracę jak ich zachodnioniemieccy rodacy, ale wciąż otrzymują średnio jedynie 90 proc. ich wynagrodzenia, przy czym pracują średnio w tygodniu o 90 minut dłużej niż oni.
Nawet w takich firmach jak Volkswagen, w których tysiące Ossi z zachwytem podjęłoby pracę, wysokość płacy i warunków pracy na wschodzie są wyraźnie gorsze od oferowanych na zachodzie kraju. W największych zakładach Volkswagena, w mieście Wolfsburg, niedaleko zachodnioniemieckiego miasta Hanower, średni czas pracy wynosi obecnie 31,5 godziny tygodniowo. Wielu robotników ma 4-dniowy tydzień pracy. Natomiast w Dreźnie, w Saksonii, pracuje się średnio 38 godzin tygodniowo, a sześciodniowy tydzień pracy jest tam normą. Jednocześnie wynagrodzenia na wschodzie są znacznie niższe.
Łączenie wschodu z zachodem
Minister gospodarki Saksonii Martin Gillo mówi, że wschód kraju nie jest w pełni konkurencyjny, ponieważ jego średnia produktywność kształtuje się - mimo niższych kosztów robocizny - na dużo niższym poziomie niż na zachodzie kraju.
Po zjednoczeniu niemal cala elita władzy dawnej NRD została zmieciona ze sceny politycznej. Usunięto niemal wszystkich menedżerów zakładów produkcyjnych i większość wykładowców wyższych uczelni, a także dokładnie wszystkich pracowników sektora publicznego, mających powiązania z tajną policją Stasi. Odnosiło się wrażenie, że Ossi zostali wyrzuceni na jedno wielkie wysypisko śmieci.
Dzisiaj jest już inaczej. Jeszcze pięć lat po przejęciu władzy w Saksonii przez Kurta Biedenkopfa, niegdyś sekretarza generalnego CDU, w jego rządzie był tylko jeden Ossi. Obecnie jedynymi Wessi w rządzie Saksonii są Georg Miller (następca Biedenkopfa na stanowisku premiera) oraz wspomniany minister gospodarki Martin Gillo, który do Niemiec Zachodnich wyjechał jako dziecko.
Wessi - zwłaszcza młodzi - widzą, że coraz łatwiej przychodzi im układanie dobrych stosunków z Ossi. Znika kulturalna i społeczna luka, występująca tak wyraźnie przed dziesięcioma laty.
Jest jeszcze inne, ciekawe zjawisko. Od niedawna niemal wszyscy biznesmeni i politycy dawnej NRD uskarżają się na nadmierne regulacje w gospodarce, na nieelastyczność na rynku pracy, wysokie płace i koszty społeczne - a więc zajmują taką samą postawę jak ich koledzy w Niemczech Zachodnich.
Przywódcy w Niemczech Wschodnich domagają się złagodzenia tych obciążeń. Jednakże wielu z Ossi, instynktownie wciąż nastawionych egalitarnie, boi się, że zliberalizowanie przepisów może spotęgować wyzysk pracowników przez pracodawców.
© The Economist Newspaper Ltd., 2002”
..........................................................................................................................
Rozdział dziewiąty
Historyczne przestrogi - str. 128
Obecne otwarcie Polski na świat uważa się za powrót do historii, czyli do lat, gdy była ona integralną częścią Europy. W rzeczywistości podjęta przez tzw. liberałów globalizacja oznacza nie powrót, ale odwrót od Europy. Zresztą nie jest wcale prawdą, że przed przejściem na komunizm Europa Wschodnia była w dosłownym znaczeniu częścią Europy. Europa była już wtedy od dawna wyraźnie podzielona na rozwinięte zachodnie centrum oraz zacofane wschodnie peryferia. Komunizm pogłębił ten dystans, ale nie odebrał szansy na zasypanie cywilizacyjnego dystansu. Postkomunizm przyniósł nie tylko kolejny odwrót, ale chyba odebrał też szanse na relatywną poprawę.
Ciągle panuje przekonanie, że na końcu "polskiej drogi" do kapitalizmu jest wspólny "europejski dom", o którym śnili m.in. ostatni radziecki pierwszy sekretarz, Gorbaczow, czy wcześniej polski - Gierek. Przyszłość niesie jednak ze sobą poważne rozczarowania dla Polski, z pewnością przebudzenie z gorzką świadomością, że zegar się dla niej cofnął. Z tymi rozwianymi iluzjami może przyjść pogodzenie się ze złym losem, który wydaje się prześladować tę część Europy. Ale, być może, będzie też okres wielkich gestów, podobnych do tych, które wielokrotnie miały miejsce w historii. Gesty, dzięki którym rzeczy z pozoru niemożliwe nagle okazywały się możliwe.
Stracone pokolenie - str. 128
Jednym z najsilniejszych argumentów przeciwko komunizmowi jest zarzut, że odcinając Europę Wschodnią od reszty świata, wepchnął region na wolniejszą ścieżkę wzrostu gospodarczego. Ta prawda jest szczególnie widoczna w przypadku Niemiec Wschodnich, które przed wojną, jako Prusy, były - średnio biorąc - bardziej rozwinięte niż reszta Niemiec. Z komunizmu wyszły jednak jak z wojny, w najlepszym razie na poziomie połowy dochodu narodowego na mieszkańca, którym cieszyły się Niemcy Zachodnie. Przed wojną bliskie zamożności Austrii, Czechy też wyszły z komunizmu o połowę biedniejsze niż dzisiejsza Austria.
Inne komunistyczne kraje Europy Wschodniej również rozwijały się wolniej niż Europa Zachodnia, tyle że ich względne cofanie się nie przybrało tak drastycznych proporcji. Są to kraje, które zaczęły komunizm jako bardziej zacofane gospodarczo niż Czechy czy Prusy. Tak jest w przypadku komunistycznej Polski, która rosła szybciej niż np. Czechy, ale dała się wyprzedzić Hiszpanii, która startowała z nieco niższego poziomu. Kraje jeszcze bardziej zacofane po wojnie niż Polska, Bułgaria oraz Rumunia, wypadają trochę lepiej, gdyż z reguły im bardziej jest zacofana gospodarka, tym wyższe wykazuje stopy wzrostu.
Ponieważ takie zasadne narzekanie na "zamknięty" komunizm, że spowodował relatywny regres, stanowi rutynę, mogłoby się wydawać, że w podobny sposób przez międzynarodowe porównania, będzie się dzisiaj oceniać "otwarty" postkomunizm. Tak się jednak nie dzieje... (...)
(...) Zestawmy jednak na boku te spekulacje i przyjrzyjmy się, co się dotąd stało z dystansem gospodarczym w trakcie transformacji... (...)
Jak wiadomo, nie zamierzonym skutkiem przyjęcia przez Gierka polityki zbliżenia z Europą Zachodnią była recesja lat 1979-1982. Po załamaniu produkcji przyszło ożywienie, ale mało kto dzisiaj pamięta, że gdy w 1989 r. partia komunistyczna czy robotnicza oddawała władzę, dochód narodowy Polski wrócił jedynie do przedkryzysowego poziomu z 1978 r. W gruncie rzeczy skutki ożywienia były jeszcze bardziej deprymujące, gdyż w międzyczasie powiększyła się ludność, tak że w przeliczeniu na mieszkańca poziom w 1989 r. był bliski temu z 1976 r. Jak by na to patrzeć, Polska straciła w ten sposób przynajmniej jedno dziesięciolecie wzrostu gospodarczego.
Właściwie to była tylko zaliczka na globalizację, gdyż w 1990 r., gdy już komunizm upadł, rozpoczęła się w Polsce nowa recesja. Jej skutki były prawie tak groźne jak spadek zarejestrowany w latach 1979 - 1982 - produkcja spadła o jedną piątą. W okresie Gierka Polska przeżyła recesję sama, ale tym razem w postkomunizmie, Polska nie była już sama. Więcej, według ogólnej opinii, dzisiaj Polska stanowi przykład sukcesu transformacji, zwłaszcza w zestawieniu z powalonymi na kolana Rosją czy Ukrainą. Warto jednak ostudzić entuzjazm tych, co zachwalają polską gospodarkę, gdyż poprawnie przeprowadzone porównania nie usprawiedliwiają tych zachwytów.
A to dlatego, że nawet ze swą stosunkowo ograniczoną recesją w pierwszych latach reform, dopiero w 1996 r. udało się Polsce powrócić do jej przedkryzysowego poziomu z 1989 r. To może wyglądać na wielki sukces, z pewnością w zestawieniu z recesją lat 1979-1982, gdyby nie to, że w 1989 r. Polska, jak dopiero co powiedziałem, osiągnęła poziom dochodu narodowego z 1976 r. Wynika stąd, że w 1996 r. polska gospodarka znalazła się dokładnie w punkcie, w którym była dwadzieścia lat temu. Tak więc nie można mówić o postkomunistycznym sukcesie po komunistycznej porażce, ale raczej o serii gospodarczych porażek.
To nie wszystko, jeśli chodzi o ekonomiczny koszt polskiej drogi do globalnego kapitalizmu, gdyż nieszczęścia transformacji nie skończyły się na recesji lat 1990 - 1992. Dalszy ich ciąg przyszedł w wyniku przyjętego sposobu prywatyzacji majątku państwa. Jak wcześniej wykazałem, ogromny kapitał banków i przemysłu jako scheda po komunizmie jest sprzedawany po 1989 r. za ułamek jego wartości cudzoziemcom. Przepada tym samym możliwość, ni mniej, ni więcej, prawie podwojenia majątku tych sektorów. Tym samym, jak już pokazałem, Polska pozbawia się szansy zwiększenia swego dochodu narodowego z tych dziedzin gospodarki - czyli o połowę jego ogólnego poziomu.
Wynika stąd, że wcześniejszy rachunek straconego przez Polskę czasu jest niepełny, gdyż obejmuje on tylko straty w realnej produkcji wywołane przez dwie recesje. Dla uzyskania wyczerpującego obrazu należałoby jeszcze dodać opóźnienie czy cofnięcie, związane z półdarmową wyprzedażą majątku państwa. Przy średniej stopie wzrostu potrzeba dziesięciu, a raczej dwudziestu lat na to, by dochód narodowy podniósł się o połowę. Oznacza to, że pozbawiając się wpływów ze sprzedaży majątku, Polska straciła nie dwa dziesięciolecia, ale przynajmniej trzy, jeśli nie cztery, dziesięciolecia rozwoju gospodarczego.
Tak więc Polska buduje kapitalizm kosztem straconego wysiłku całej generacji, przy czym jest to bezpowrotna strata. (...)
Można starać się usprawiedliwić to cofanie się w rozwoju jako ekonomiczną cenę politycznych zysków, czyli odrzucenie komunizmu na rzecz demokracji. Często słyszę ten argument w odpowiedzi na moje narzekania na temat ekonomicznych skutków nieudanego odejścia od komunizmu. Mam wtedy zwykle wrażenie, że moi rozmówcy starają się mi powiedzieć, że nie doceniam demokracji jako swego rodzaju "towaru". Jak najbardziej doceniam ten "towar", tyle że z trudem mogę zaakceptować tezę, że trzeba było płacić jakąkolwiek ekonomiczną cenę, a zwłaszcza tak wysoką jak ta, która przypadła Polsce, żeby wejść w demokrację, zwłaszcza tej jakości.
Tym, którym się wydaje, że jakkolwiek kosztowna, ucieczka z komunizmu opłacała się w sensie zysków politycznych, mogę powiedzieć, że mogą być niestety w błędzie. Choć polityczna konfrontacja w latach 1979-1982 przyłożyła się do upadku komunizmu, ten system, choć może później, upadłby nawet bez tej politycznej eksplozji. (była też i „szansa”, choć raczej nie Polacy o tym decydowali, że w wyniku nieco silniejszej eksplozji, upadłyby wszystkie systemy, a ci, którzy by przeżyli, nie mieliby innego wyjścia jak powrót do wspólnoty pierwotnej, i rozpoczęcie wszystkiego od początku. Konfrontacyjne „zabawy”, „trochę” od nas silniejszych, czasami niebezpiecznie zbliżały się do krawędzi. Anonimus). Nie bardzo też wiadomo, jakie to korzyści polityczne odniosła Polska z “terapii wstrząsowej”, gdyż nie jest tak, że gdyby nie ten zabieg, to wróciłby komunizm (zresztą recesja 1990-1992 mogła tylko ożywić tęsknoty za komunistyczną przeszłością*).
[* Hasło: „Komuno! -- wróć!!!”, na ustach robotników, którzy w swojej masie walnie poparli przeciwników „komuny”, brzmiało trochę śmiesznie, choć dla wielu członków i sympatyków Solidarności był to gorzki śmiech. Nie o to walczyli! Anonimus].
Podobnie rzecz ma się z ostatnimi dwoma dziesięcioleciami zmarnowanych szans na rozwój... (...)
Związana z wyprzedażą majątku strata w czasie jest chyba najbardziej bezowocna. O te wcześniejsze cofnięcia w gospodarczym rozwoju można by się jakoś spierać, choćby dlatego, że w tych dwóch przypadkach trudno mówić o łatwych wyborach. Weźmy wstrząs lat 1979 - 1982, gdy działacze opozycyjni weszli w otwarty konflikt z partyjnym aparatem. Ten konflikt sam z siebie zawężył pole manewrów ekonomicznych dostępnych rządzącej ekipie.
Polityczne wrzenie w okresie 1989 - 1990, gdy wreszcie upadła władza komunistyczna, też sprawiło, że ekonomiczne wybory były w miarę ograniczone. Znowu doszło do otwartego konfliktu politycznego, tak że zawęził się obszar działania dla rządzących gospodarką. (...)
Polityczne ograniczenia wyboru nie tłumaczą jednak potężnych ekonomicznych błędów, które legły u podstaw cofnięcia w rozwoju z tytułu wyprzedaży. Żadne wewnętrzne konflikty polityczne, których zresztą nie brakowało, nie tłumaczą, dlaczego wybrana została forma prywatyzacji faworyzująca - w sensie cen i dostępu - zagranicznych nabywców. Nawet skrajnie niewydolne władze byłyby w stanie przynajmniej zachować formalną własność państwa. Z pewnością jako suwerenny podmiot, państwo mogło, przynajmniej częściowo, utrzymać zakaz sprzedaży polskiego majątku zagranicy.
Tektoniczny rozłam - str. 132
Po to, by mimo tych różnych niefortunnych opóźnień Polska miała szansę dogonienia Zachodniej Europy, musiałaby w końcu wprowadzić porównywalne instytucje. Dla wielu takie ujednolicenie dokonało się m. in. dla grona amerykańskich ekspertów, którzy parę lat temu rozważali na jednej z konferencji, czy ma sens nadal używanie pojęcia “Europy Wschodniej”. Uznali, że należy mówić o jednej Europie, gdyż to, co ją dzieliło, czyli komunizm, odeszło w niepamięć. Pozostały różnice w poziomie rozwoju gospodarczego, ale w niedawnej Europie Zachodniej też można było znaleźć słabiej rozwinięte kraje, takie jak Grecja.
W tych opiniach wyraziło się przekonanie, że bez komunizmu, opartego na izolacji, Europa Wschodnia będzie wreszcie otwarta na kontakty gospodarcze z Europą Zachodnią, czyli włączy się w proces globalizacji. Przez te kontakty nastąpi dyfuzja instytucji z Europy Zachodniej czy innych części rozwiniętego świata kapitalistycznego. Taka jest bowiem istota globalizacji, że raz „gorsze” instytucje zacofanych gospodarek zostają wyparte przez “lepsze instytucje” gospodarek rozwiniętych. Nie tylko że rynki wymieniają państwo, ale “lepsze” rynki zastępują “gorsze” rynki.
Realia są takie, że pogłębiające się otwarcie na kontakty światowe nie zawsze oznacza upowszechnianie "lepszych" rodzajów rynków oraz systemów własności, które działają w krajach zaawansowanych. Przeciwnie, globalizacja może prowadzić do polaryzacji instytucji, dlatego też należy rozróżnić dwa bieguny globalizacji, negatywny (= ujemny) oraz pozytywny (= dodatni). Na tym pierwszym otwarcie nie zagraża dobrze działającym instytucjom, tak że możliwa jest eksploatacja korzyści z szerszych kontaktów. Na tym drugim jednak wadliwe instytucje ulegają zepsuciu, tak że zamiast korzyści z wymiany przychodzą głównie straty. (...)
W wyniku liberalizacji Polska, podobnie jak pozostała część Europy Wschodniej, niestety znalazła się na takim negatywnym biegunie tej rozdwojonej globalizacji ze "złymi" instytucjami gospodarczymi. Wyłaniający się z niej "niekompletny kapitalizm" stanowi bowiem jedynie ułomną wersję kapitalizmu. W ramach tej liberalizacji na drugim biegunie, tym pozytywnym, znalazła się natomiast Europa Zachodnia, w której ciągle działa "kompletny kapitalizm". W ten sposób Europa została właśnie podzielona na dwie części, tak że mamy dwie Europy, Wschodnią bez własnego kapitału oraz Zachodnią z własnym kapitałem ( w tym z kapitałem, który pochodzi z dawnych kapitałów własnych Europy Wschodniej).
Może to zabrzmi przesadnie, ale myślę, że to, co się obecnie wydarzyło w Europie, da się porównać tylko z innym zwrotnym momentem w historii, mianowicie z późnym średniowieczem, gdy z Europy wyłoniła się Europa Wschodnia. Wtedy to dokonało się, jeśli można się tak wyrazić, "tektoniczne pęknięcie", w wyniku którego nastąpiło w Europie raptowne rozdwojenie instytucji społecznych. Kiedy zachodnia część kontynentu szybko, choć nie bezboleśnie", posuwała się do przodu, tworząc zręby silnej cywilizacji przemysłowej, jego Wschodnia część została niestety z tyłu z różnymi pozostałościami, nie dokończonego zresztą feudalizmu. (Berend 1986).
Od tego historycznego wydarzenia, dotąd rozwinięta tak jak cały kontynent, Europa Wschodnia zaczęła tracić dystans gospodarczy do Europy Zachodniej. Wszystkie późniejsze próby, włącznie z komunizmem, żeby "wrócić" do Europy Zachodniej, przynajmniej w sensie zamożności, okazały się nieudane. Zwykle próby te były albo spóźnione, albo wręcz "negatywne", tj. oparte na błędnych wizjach, wyrwanych z kontekstu zapożyczeniach z Europy Zachodniej. Tak się dokładnie stało w przypadku przeszczepu, jakim były idee komunizmu, który był ideologią rozwiniętego kapitalizmu lub, ściślej - antykapitalistyczną ideologią rozwiniętego kapitalizmu.
U podstaw tego rozłamu były nie tylko niewłaściwe instytucje, ale również, bądź głównie, ułomna struktura społeczna oraz związane z nią bariery myślenia. Dokładniej mówiąc, kraje te nie wykształciły silnej własnej klasy średniej, czyli burżuazji, z własnymi jej interesami. To były społeczeństwa z brakującą klasą... Bez silnej klasy tego typu nie miały też szansy ugruntować się sprawne demokracje...
Posuwając się dalej, z tak skrzywioną strukturą społeczną, z brakującą całą klasą, kraje te zostały skazane na niestabilność, w tym wybuchy politycznej skrajności. W części wiązało się to z faktem, że w miejsce brakującej rodzimej klasy weszły mniejszości etniczne... Stąd kolejne próby odrzucenia istniejących instytucji - włącznie z powojennym odejściem od kapitalizmu - były często zabarwione skrajnym nacjonalizmem.
Powyższa opinia nie jest rzadkością wśród historyków gospodarczych Europy, próbujących wyjaśnić europejskie podziały...
Mając na uwadze powyższą tezę, obawiam się, że na naszych oczach dokonał się podobny - tektoniczny - rozłam, tyle że tym razem w kontekście kapitalizmu. Można by spojrzeć na obecną transformację jako kolejny, tyle że wyjątkowo "negatywny" krok, w którym znowu sięgnięto do nieprzydatnych czy źle zrozumianych koncepcji z zewnątrz. Taką pokusę mogą czuć w szczególności ci, którzy są zdania, że, pozbawione głębszych tradycji liberalnych, kraje te pochopnie sięgnęły do anglosaskich wzorów. W ich własnej interpretacji ten wzorzec został bowiem przeinaczony w jakąś skrajność, gdzie - odpowiedzialny - indywidualizm pomylono z egoistycznym personalizmem.
Trudno sobie wyobrazić, żeby tego typu sytuacja podziału kontynentu nie pociągnęła za sobą zgubnych skutków nie tylko dla Europy Wschodniej, ale i dla Zachodniej... Stąd każda zapalna sytuacja...., może szybko, tak jak dzisiaj to czyni kapitał, przenieść się na drugi, pozytywny biegun, do Europy Zachodniej.
Nic nie daje lepszej możliwości wniknięcia w tajniki tych możliwości kryzysów niż trafna historyczna metafora. Jedna taka metafora jest szczególnie przydatna dla uchwycenia istoty obecnych zmian w regionie. Nie jest ona mojego autorstwa, ale francuskiego autorytetu - politologa Moisi (1999). Dla niego dzisiejszy globalny kapitalizm ze swymi wielomiliardowymi fuzjami oraz megafirmami jest odpowiednikiem tzw. ancien regime, porządku światowego działającego przed Rewolucją Francuską. Jest to nie identyczny, ale podobny porządek, gdy silni prowadzą takie same gry dyplomatyczne, czyli bezceremonialnie łączą oraz dzielą słabsze kraje.
Jego zdaniem megafirmy, międzynarodowe korporacje o narodowym charakterze, są odpowiednikami absolutnych monarchów, a dzisiejszym odpowiednikiem - związanej z monarchą - arystokracji są akcjonariusze, równie egoistyczni oraz pasywni. Stanowią oni mówiącą wspólnym językiem - już nie francuskim, ale angielskim, elitę, którą interesują tylko pieniądze i wpływy. Wciśnięte między wielki biznes oraz akcjonariuszy państwo przestaje się liczyć; staje się ono służebne wobec ekonomicznych interesów, które pchają w stronę zagranicznych interwencji, tj. właśnie łączenia i dzielenia słabszych państw.
Idąc dalej, Moisi twierdzi, że te podobieństwa z przeszłością pozwalają na wyciągnięcie pewnych lekcji dla teraźniejszości, gdyż przez swe cyniczne posunięcia na arenie międzynarodowej monarchowie przyspieszyli Rewolucję Francuską. Grunt dla ówczesnej eksplozji, słowami tego politologa, przygotowały dwa podziały - rozbiory Polski, odpowiednio w 1772 oraz 1795 r. Ten sam cynizm żarłocznych monarchów, starających się podporządkować słabsze jednostki, doprowadził też do podziałów między mocarstwami. A to dlatego, iż poderwał - zwłaszcza ze względu na machinacje pruskiego Fryderyka Wielkiego - ich wzajemne zaufanie.
Nie jest wykluczone, że podobny los obecnych podziałów świata, tyle że zadecydowany wolą nie monarchów, ale korporacji, często przerastających zasobami nawet średniej wielkości państwo. Idąc tym śladem Moisi sugeruje, że jeśli chodzi o europejską scenę, historia może się powtórzyć, w tym sensie, że znowu powodem do zawieruchy może się stać "podział" Polski.
Sezonowe państwo - str. 136
Źródłem "kapitalistycznego" tektonicznego pęknięcia jest głównie ułomność państwa oraz - obciążające szczególnie inteligencję - niezrozumienie decydującej roli państwa w kapitalizmie. Przystąpiono do tworzenia rynków z mylnym przekonaniem, że ich powstanie wymaga odejścia państwa jako antytezy rynku, podczas gdy związek między nimi jest symbiotyczny. Nie ma rynków bez państwa , ani na odwrót, co więcej, bez "dobrego" państwa nie ma też "dobrych" rynków, a więc i "dobrego" kapitalizmu. To, że właśnie nie powstały ”dobre” rynki, wynika stąd, że jednocześnie nie wyłoniło się ”dobre” państwo.
Może się komuś wydawać, iż nadużywam historii, ale znowu narzuca się uogólnienie, gdyż niezrozumienie miejsca państwa stanowi podłoże nie tylko obecnych, ale wszystkich niepowodzeń, z którymi boryka się cała Europa Wschodnia od chwili wspomnianego "feudalnego" tektonicznego pęknięcia. Istotą rozdwojenia, które się wówczas dokonało, była niezdolność Europy Wschodniej do przedefiniowania roli państwa w duchu społeczeństwa przemysłowego. Było to szczególnie widoczne w Polsce, gdzie zamiast "oświeconego państwa" utrzymały się, rozdzierane przez ciągłe spory o władzę z monarchią, oligarchiczne rządy.
Od tego czasu nigdy, przynajmniej w Polsce, nie udało się w pełni wszczepić ducha nowoczesnej państwowości, tak że nie powiodły się też próby budowy nowoczesnego państwa. Z tegoż to powodu wielokrotnie kraje wschodnioeuropejskie traciły niezależność państwową, w przypadku Polski - nawet na ponadstulecie. Oligarchiczne, półfeudalne struktury okazały się łatwym łupem...
Po odzyskaniu suwerenności, w wyniku pierwszej wojny światowej, Polska zabrała się do rekonstrukcji państwa. To był okres tzw. państwowego myślenia, ożywianego przez fakt, że budowano własne państwo od podstaw. Ale w tym okresie, mimo sukcesów w zlepianiu administracji z różnych zaborów, nie doszło do wykształcenia nowoczesnego państwa. Jeden kryzys rządowy podążał za drugim z ciągle wymieniającymi się ekipami rządzącymi, a finanse państwa były w opłakanym stanie. Dla zachodnioeuropejskich obserwatorów ówczesna Polska reprezentowała - jak to mówiono - "sezonowe państwo", podobnie traktowano inne kraje Europy Wschodniej.
Historia niedorozwiniętego państwa rozciąga się też na niedawny epizod komunizmu, który tylko z pozoru podniósł rangę państwa. Tak naprawdę to komunizm zadał mu kolejny miażdżący cios. Nie należy zapominać, że wizja marksowska zakładała ewentualny zanik państwa, ale to nie dlatego komunizm poderwał byt polskiego państwa. Uczynił to przez zastąpienie wielu funkcji państwa przez samą partię oraz podporządkowanie państwa partii. Stworzyło to w oczach obywateli niekorzystny obraz państwa jako zwykłego "urzędu", obwinianego za błędy partii, dając tym samym łatwą pożywkę dla łamania istniejących przepisów prawa.
Upadek komunizmu wiązał się więc nie z upadkiem jakiegoś wszechobecnego państwa, ale relatywnie już wątłego państwa, które niestety doznało dalszego poważnego uszczerbku. Ten dalszy upadek wiązał się bowiem znowu z niezrozumieniem miejsca państwa, zwłaszcza tzw. paradoksu wolności, o którym m.in. pisze Hayek. Jego zdaniem wolność oraz państwo nie znajdują się w opozycji. Wolność jednostki zakłada poszanowanie wolności innych. To zaś możliwe jest tylko przez ograniczenie wolności przez państwo. Nieświadomi tego paradoksu, w imię wolności dawni opozycjoniści prawie z satysfakcją przyglądają się dalszej degradacji państwa.
Obecnie, w warunkach "niekompletnego kapitalizmu", ewentualna odbudowa silnego państwa musiałaby się odbyć w specyficznych warunkach dominacji obcego kapitału. Trudno jednak założyć, że obcy kapitał zaprowadzi porządek w państwie, tak by zapewnić sobie "dobre rynki". Jego działanie w pewnych warunkach może być pomocne, ale równie dobrze korporacje mogą dostosować się do "złych" rynków. Ze względu na ich nieproporcjonalną siłę korporacje mogą bowiem zapewnić sobie, że takie "złe" rynki dadzą im dostateczne korzyści w formie rent ze spekulacyjnych ataków na walutę, zaniżania płac, czy nie zapłaconych podatków.
Nadzieją na uzdrowienie państwa mogłoby być wejście do uporządkowanych unijnych struktur, ale nie jest pewne, że te struktury byłyby w stanie dokonać takiego dzieła. Zresztą moment wstąpienia do Unii stale się odwleka, a ostatnio pojawiły się nawet oznaki, że członkostwo Polski nie jest wcale pewne. W dokumentach brukselskich zaczyna się po prostu pisać, że Polska nie jest do niczego wcale przygotowana. Tyle, że nie chodzi już o niedorozwinięte rynki, bo te, jak się oficjalnie przyznaje, już właściwie założono. Pojawiła się nowa przeszkoda - niedorozwinięte państwo, czyli nie opłacona policja, korupcja urzędników, niewydolne sądy etc.
To, co jeszcze niedawno wyglądało na zwykłe upomnienie, zamieniło się ostatnio w potok krytycznych uwag. Zwłaszcza od czasu, gdy pojawił się raport Banku Światowego w sprawie polskiej korupcji, temat rozkładu aparatu państwa nie schodzi ostatnio ze stron zachodnioeuropejskiej prasy. Pisze się nie tylko o korupcji urzędników dolnego szczebla, ale o korupcji na najwyższych szczeblach władzy, cytując nawet opinie polskich polityków. Jak na przykład opinię, że za parę milionów dolarów można w Sejmie zablokować każdą niewygodną ustawę, a za nieco więcej można sobie „załatwić” wygodną dla siebie ustawę państwa.
Obok sensacyjnych reportaży na temat korupcji państwa pojawiły się też krytyczne opinie czołowych zachodnioeuropejskich polityków. Brak im sensacyjnego tonu, ale same w sobie stanowią one swoistą rewelację, jak np. ostatni apel byłego premiera Schmidta (blisko współpracującego z Gierkiem w latach tzw. odprężenia) o zahamowanie wschodniej ekspansji Unii przynajmniej na dziesięć lat. Uzasadnił on swoją niedawną deklarację potrzebą uporządkowania unijnych struktur, zanim ulegną rozszerzeniu. Jak również tym, że nie przygotowane do integracji kraje Wschodniej Europy, tak jak Niemcy Wschodnie, mogą boleśnie zapłacić za pośpiech.
To jest prawdziwy paradoks polskich nieudolnych starań, gdyż, jak o tym pisałem, degradacja państwa, z której nie są dzisiaj zadowoleni unijni przywódcy, jest, choć uboczną, konsekwencją pospiesznej budowy rynków, na którą nalegała Unia. Już się wydawało, że Polska zakończyła bolesny wysiłek przywracania rynków, bez większości własnych fabryk oraz banków, tak że się już kwalifikuje na członka Unii. Tyle, że w procesie budowy rynków, wspartych na prywatnej własności wzmogła się korupcja, także podcięty został byt państwa. Podważając instytucję państwa, Polska wepchnęła się w sytuację, w której będzie miała swoje "złe" rynki ale niekoniecznie unijne członkostwo czyli "dobre" rynki unijne.
Podsumowanie - str. 139
Niefortunna rola dzisiejszej inteligencji polega na tym, że stworzyła wyobrażenie korzystnych historycznych zmian, które się wcale nie dokonały. Najbardziej szkodliwe jest wrażenie sprokurowane przez inteligencję na temat samej inteligencji. Pojawiła się koncepcja, że w okresie walki z komunizmem polska inteligencja wskrzesiła swój etos romantyzmu, który stawia patriotyczne - narodowe - interesy ponad wszystkie inne względy. Wedle tej doktryny to był jednak chwilowy zryw romantyczny, po którym, ze zwycięstwem "rewolucji", nadszedł niezbędny koniec romantyzmu i romantyków.
Nic takiego jak ten zryw nie miało chyba miejsca, a nawet gdyby się tak stało, to wizja zerwania z romantyzmem, jako przeżytkiem, mogła odegrać tylko negatywną rolę w kształtowaniu podupadłej świadomości. Po upadku komunizmu, gdy trzeba było odbudować nie tylko rynki, ale - przede wszystkim - państwo, taki romantyczny duch był nieodzowny. Być może to był jedyny dostępny w tym momencie, daleko posuniętego zachwiania państwowości, zespół wartości, na którym można było oprzeć taki projekt. Stąd ewentualne odejście polskiego romantyzmu, jego symboliki oraz praktyki, nie była okazją do triumfu, ale trwogi.
W roli kustosza nie zaczętej, wymyślonej rewolucji inteligencja okazała się służebna wobec nowych władz, które wykorzystały zamieszanie dla realizacji swych własnych interesów. Jedyną nadzieją na wyjście ze ślepej uliczki jest to, że - może w ramach cięć budżetowych, które są rzeczywiście potrzebne - zamknie się przynajmniej parę muzeów "rewolucji" oraz zwolni się chociażby głównych kustoszy. Powinna przy tym obowiązywać słuszna zasada "grubej kreski", bez mściwych represji, wystarczy bowiem, że usunie się ich z korytarzy władzy. Także władza ulegnie w końcu obnażeniu - będzie widoczna tak jak w każdej żywej demokracji.
---------------------------------------------------------------------------------------------------
Zakończenie - str. 140
Zadaniem transformacji postkomunistycznej jest przede wszystkim odtworzenie silnej własnej klasy kapitalistycznej a nie samo odtworzenie własności prywatnej. Rekonstrukcja klasy kapitalistycznej wymaga zaś przeniesienia kontroli nad państwowym kapitałem z rąk państwa w ręce członków tej klasy. Ze względu na tą centralną rolę państwa w zmianie tytułu własności transformacja jest w zasadzie procesem politycznym. Tak rozumiane zadanie leży więc mniej w gestii ekonomistów a bardziej w sferze polityków, pod warunkiem że ci ostatni mają dostateczną wyobraźnię oraz poczucie odpowiedzialności za losy kraju.
Tego typu oświadczenie zwykle pobudza tzw. liberałów do łatwego ataku, gdyż samo użycie terminu “klasa” wywołuje w nich wrażenie, że odzywa się jakiś marksista, niedobitek komunizmu. To prawda, że pojęcie klasy kapitalistycznej przyrosło do marksistów, podobnie zresztą jak sam termin “kapitalizm”. Kiedy się jednak już nareszcie wyszło z komunizmu nie powinno się lękliwie unikać pewnych słów tylko dlatego, że ktoś niewłaściwy ich używał, czy nawet nadużywał w przeszłości. Byłoby śmieszne, gdyby marksiści zabrali ze sobą do grobu te dwa ważne terminy - chyba więcej sensu ma zostawienie ich w powszechnym użyciu przez nadanie im poprawnego znaczenia.
Ze względu na jej nacisk na rolę państwa, powyższa definicja transformacji może być odruchowo odebrana przez tzw. liberałów jako dodatkowy przejaw tęsknoty za komunizmem. Nikt nie mówi tutaj jednak o tym, żeby na stałe zachować takie państwo jakie miał komunizm - z jego potężnym sektorem państwowym i administracyjnymi dyrektywami. Ten system określany jest przeze mnie w książce co i rusz jako zwyrodniały a więc i potencjalni krytycy powinni sobie znaleźć inną okazję do ataku. Mnie chodzi tylko o to, że po to by odchodzenie od komunizmu zaowocowało normalnym kapitalizmem, a nie kolejnym zwyrodnieniem, konieczne jest silne i prawe państwo.
Takie dokładnie państwo jest potrzebne, gdyż tylko wtedy możliwe jest spełnienie podstawowego wymogu rekonstrukcji własnej klasy kapitalistycznej - stopniowej sprzedaży sektora państwowego po pełnych cenach głównie krajowym inwestorom.
W takiej kroczącej wersji transformacji, opartej na wolnej sprzedaży małych pakietów akcji, byłoby też miejsce dla zagranicznego kapitału, tyle że nie w formie większościowych przejęć udziałów istniejących fabryk/banków. Nie może być inaczej, gdyż pozostawiony przez komunizm kapitał stanowił przecież jedyny, przynajmniej większej skali, kapitał, na którym mogłaby się oprzeć odradzająca się własna klasa kapitalistyczna. Stąd, gdyby pozwolić na to, że, powiedzmy w imię rynkowej "przyzwoitości", znacznie silniejsi zagraniczni inwestorzy mieli takie same warunki nabycia kapitału jak miejscowi, oznaczałoby to wyrok śmierci na rodzimą klasę kapitalistów.
Dobrze jest mieć szeroki dostęp do obcego kapitału, zwłaszcza gdy gospodarka, tak jak postkomunistyczna Polska, odczuwa głód środków na modernizację niektórych gałęzi produkcji czy silny popyt na pracę. Ale, przynajmniej w okresie budowy kapitalizmu z własną klasą, napływ inwestycji zagranicznych powinien być ograniczony głównie do tworzenia nowych fabryk/banków. W odróżnieniu od kapitałowych przejęć, inwestycje takie nie powodują po prostu zmiany właściciela, ale pomnażają kapitał.
Przy formułowaniu polityki wobec obcych inwestorów powinna obowiązywać też reguła, że pod żadnym pozorem ich docelowy udział w całym kapitale gospodarki nie może wychodzić poza normy przyjęte w rozwiniętych krajach kapitalistycznych. Sądząc po takich krajach jak Austria oraz Niemcy, udział zagraniczny w przemyśle nie powinien przekraczać jednej czwartej czy jednej trzeciej, a w bankach - pułap to jedna dziesiąta. Można by szukać modelowych przykładów gdzieś dalej, ale nie warto, zwłaszcza, że te dwie, historycznie związane z Polską gospodarki są w Polsce przedmiotem szczególnego, zresztą całkowicie zasłużonego podziwu.
Ponieważ żadne takie docelowe wzory nie zostały przyjęte przez polskich tzw. liberałów, całkowicie został zmieniony sens transformacji. Reformy nie dały prawie żadnej szansy na stopniowe uformowanie się silnej lokalnej klasy kapitalistycznej. Posłużyły one głównie do tego, żeby zagraniczni inwestorzy błyskawicznie przejęli większość pozostawionego przez komunizm kapitału. Tak więc, w sposób prawie niezauważony, proces historycznego przejścia systemowego, z komunizmu do kapitalizmu, zmienił się w proces historycznego przejęcia kapitałowego przez zagranicę. Ściślej, nastąpiło niespotykane kapitałowe przejęcie zacofanego komunizmu przez rozwinięty kapitalizm.
Nie dano szansy krajowym kapitalistom nie dla jakiś wyższych racji, ekonomicznej racjonalności, ale głównie dlatego, że ci, którzy prywatyzowali, ze względu na ich korupcję, uznali, że najwygodniejsi są nabywcy zagraniczni. W warunkach huśtawki personalnej musieli działać szybko, co tłumaczy nacisk na szybką sprzedaż, a przy takim tempie, żeby obrócić dużym kawałkiem kapitału, potrzebny był zasobny nabywca, z reguły cudzoziemiec. Ze względu na to, że obracali nie swoim mieniem, decydenci potraktowali zaniżanie cen kapitału jako podstawowy element “przetargowy” w ich zabiegach o uzyskanie najkorzystniejszej prowizji od kupujących.
Nie chodzi przy tym o jakieś marne kapitały, ale o ogromny zasób środków trwałych, który w końcowych latach komunizmu był w stanie tworzyć dochód narodowy wynoszący grubo ponad sto miliardów dolarów rocznie. Nie należy żyć popularnym złudzeniem, że ten dochód narodowy to była komunistyczna fikcja statystyczna, gdyż urzędy kłamały a wyroby były nienowoczesne. Na całym świecie do dochodu narodowego wlicza się nie tylko wyroby nowoczesne, ale wszystko za co ludzie płacą.
Nieuczciwa sprzedaż naraziła społeczeństwo na wprost niewyobrażalne straty gospodarcze, gdyż na ten wyprzedany kapitał przemysłowo - bankowy społeczeństwo musiało pracować przez prawie dwa dziesięciolecia. Ale te straty na roztrwonionym przez państwo majątku stanowią tylko początek dramatu, gdyż przekazując prawie cały kapitał w obce ręce na zawsze pozbawiono obywateli dochodów z tegoż kapitału. (...)
Ale tutaj nie chodzi tylko o kwestię podziału dochodu narodowego, gdyż przekazując w zagraniczne władanie własny kapitał, za jednym zamachem społeczeństwo utraciło kontrolę nad losem swej gospodarki narodowej... (...)
Pozostawienie gospodarki bez zysków, jako jednego z dwóch - obok płac - elementów dochodu narodowego, wyklucza jednocześnie stworzenie, w miejsce purytańskiego komunizmu, społeczeństwa w którym obecna jest silna własna zamożna warstwa. (...)
Ze względu na jej rezydencję "importowana" klasa kapitalistyczna nie jest w stanie zastąpić rodzimej klasy w tych społecznych funkcjach,. ale, co ważniejsze, przekazanie majątku tej "importowanej" klasie nie musi automatycznie zapewnić, że społeczeństwo, jako całość będzie majętniejsze. Nie jest pewne, że "importowana klasa" spowoduje taki przyrost wydajności kapitału, który wystarczyłby żeby wyrównać straty wywołane półdarmową sprzedażą kapitału. Nie można nawet założyć, że wydajność kapitału ulegnie dostatecznej poprawie, żeby chociaż wyrównać stały coroczny "wyciek" zysków i kapitału za granicę.
Nie ma dotąd dowodów w przejętych przez zagranicę firmach na przełom technologiczny, który mógłby doprowadzić do takiego zrywu wydajności kapitału. Jest natomiast dosyć dowodów na to, że nie doszło ostatnio do wyraźnej poprawy wydajności. Gdyby doszło do takiego skoku wydajności, to z pewnością dałoby to o sobie znać w formie bardzo wyraźnego podniesienia dochodu narodowego, gdyż jego wzrost głównie zależy od zmian wydajności. Choć minęło dziesięć lat, mimo, że ponad połowa kapitału bankowego i przemysłowego została już wyprzedana, dochód narodowy Polski powiększył się jednak bardzo niewiele. To co się często określa mianem cudu gospodarczego Balcerowicza to po prostu kpina.
Ten "cud" to kpina, o czym łatwo można się przekonać przez porównanie dekady Balcerowicza np. z dekadą Jaruzelskiego. Otóż stopy wzrostu produkcji w obydwu okresach okazują się bardzo zbliżone. Stąd ten poziom na którym dzisiaj znajduje się polski dochód narodowy - a tym samym również płace indywidualne - można było osiągnąć właściwie bez masowej wyprzedaży za granicę. Co ważniejsze, Balcerowicz nie przewyższa Gierka, gdyż za rządów tego ostatniego tempo ekspansji gospodarki było przynajmniej dwa razy szybsze niż tempo po 1990. To nie jest przy tym uczciwy wyścig, gdyż Gierek (ale też Jaruzelski) biegli z kulą u nogi - komunizmem.
Balcerowicz biegnie już bez tej kuli, ma więc fory, ale na niewiele się to zdaje, nie pomaga nawet fakt, że ekspansja gospodarki pod jego rządami wsparta została na nie mniejszych deficytach handlowych oraz długach niż te, na których wspierała się strategia Gierka. Dla tego prostego powodu, tak jak kiedyś gospodarka Gierka tak teraz gospodarka Balcerowicza może się lada moment zawalić, a z nią i dochody ludności. Poziom życia może się łatwo cofnąć do punktu wyjścia transformacji, a wtedy z tymi samymi płacami co przed prywatyzacją obywatele będą biedniejsi, gdyż zostaną już bez swego kapitału.
To nie wszystko, gdyż nawet bez tego załamania gospodarki, w szybkim tempie może się powiększyć wysokie już bezrobocie, m.in. ze względu na wygasanie tzw. pakietów socjalnych, które zobowiązują obcych właścicieli do utrzymywania zatrudnienia w nabywanych zakładach. Inne redukcje dokonują się w wielu pracochłonnych gałęziach przemysłu, gdzie szykowany jest grunt do sprzedaży majątku za granicę. Być może gospodarka narodowa będzie kiedyś w stanie wchłonąć większość bezrobotnych, ale nie jest wykluczone, że "niekompletny kapitalizm" wyłoni się w końcu nie jako system gdzie kapitał jest obcy, a praca lokalna - ale jako taki, gdzie obcy kapitał występuje głównie obok lokalnego bezrobocia.
Oczywiście można próbować dokonać oceny "cudu" Balcerowicza tak jak czynią to kręgi jego zwolenników, czyli przez porównanie polskiego okresu po 1990 r. z jego rówieśnikami Jelcynem czy Kuczmą. Wtedy Polska wypada na rekordzistę, ale to nie o ten gospodarczy wyścig przecież chodzi, gdyż Rosja oraz Ukraina, to są najgorsze przypadki transformacji, czyli jak je już wcześniej nazwałem - dwa "pociągi widma". Co ważniejsze, to że porażka tych dwóch postsowieckich państw jest absolutnie wyjątkowa nie oznacza wcale, że polski przypadek to sukces. Mylą się jego apologeci, gdyż prawda jest taka, że choć Polska gospodarka radzi sobie lepiej - nie jest to jednak żaden sukces.
Oburzeni krytyką strategii Balcerowicza tzw. liberałowie z upodobaniem "wysyłają" nieprawomyślnych na Wschód, zwłaszcza na Ukrainę. Chodzi o to żeby poznali skutki niesprzedania majątku zagranicy, bo przecież Ukraina mało co sprywatyzowała, a jeszcze mniej odsprzedała zagranicy. Bardziej zajadły odłam w tym środowisku idzie dalej twierdząc, że jak się komuś niepodoba "polska droga" do kapitalizmu to dlatego, że traktuje strategię Ukrainy jako wzór do naśladowania. Ponieważ Ukraina ciągle jest przynajmniej jedną nogą w komunizmie, wychodzi na to, że nieprawomyślna osoba to - komunista, albo przynajmniej sympatyk.
To jest ulubiony argument byłego ministra prywatyzacji, dzisiaj w ideowej czołówce tzw. liberałów z Unii Wolności, Lewandowskiego (Lewandowski 2000). Trudno o mniej wiarygodne źródło oceny, gdyż swój wkład do debaty zaczął od strony idei darmowego rozdawnictwa kapitału obywatelom, (Lewandowski i Szomburg,1991). Szybko porzucił tą ideę na rzecz wywłaszczenia przez państwo kapitału na rzecz zagranicy. W obydwu przypadkach jego - całkowicie sprzeczne - pomysły - wzięte są z podręcznika tzw. podstaw marksizmu. Przez uwłaszczenie obywateli realizuje się marksowski ideał społeczeństwa bez klasy kapitalistycznej, gdyż każdy otrzymuje okruchy kapitału. A przy uwłaszczeniu obcokrajowców realizuje się inny marksowski ideał - społeczeństwo bez własnego kapitału.
Gdyby ktoś zechciał na serio porównywać z czymkolwiek "polską drogę" wywłaszczenia społeczeństwa ze społecznym przyzwoleniem, to więcej sensu ma przyjrzenie się mojemu wzorowi, czyli Słowenii. Prywatyzacja jej gospodarki jest prawie na ukończeniu, tyle że większość kapitału pozostała w rękach krajowych. Idąc śladem tych, którzy chętnie "wysyłają" na Ukrainę, możnaby się spodziewać, że Słowenia też przeżywa gospodarczy koszmar. Tymczasem jest odwrotnie, od początku, Słowenia radzi sobie gospodarczo znacznie lepiej niż Polska; "słoweńska droga" to jest chyba jedyny prawdziwy sukces transformacji, o którym warto mówić.
Konsekwencją "polskiej drogi", jak też jej odpowiedników w Europie Wschodniej, jest konieczność zaczęcia wszystkiego od nowa. Nadzieja jest tylko w kolejnej transformacji ustrojowej, tym razem post-postkomunistycznej. Nowe reformy musiałyby zapewnić przejście od "niekompletnego" do "kompletnego" kapitalizmu z własnym kapitałem. Tylko państwo jest w stanie naprawić błędy popełnione przez państwo, stąd jak państwo - przechwycone przez prywatne interesy - dokonało wywłaszczenia, tym razem, kierując się interesem ogólnym, musiałoby wziąć na siebie przywrócenie tego majątku.
Nawet gdyby od zaraz zmienić kurs prywatyzacji, zadanie odbudowy stanu posiadania kapitału okaże się bardzo trudne. Z pewnością droga ekonomiczna jest wyboista, gdy nie wchodzi w rachubę tak szybkie wykupienie większości majątku od obcych właścicieli jak szybko doszło do jego sprzedaży. Zagraniczni właściciele będą bowiem żądali pełnej ceny, a nie jednej dziesiątej realnej wartości, lub, być może, jeszcze mniej, którą sami zapłacili. Nie wykluczone, że z powodu korupcyjnego charakteru prywatyzacji jedynym dostępnym wyjściem okażą się rozwiązania polityczne (np. unieważnienie niektórych transakcji, przymus odsprzedaży akcji krajowcom).
Ani ekonomiczna ani polityczna metoda odejścia od "niekompletnego kapitalizmu" nie są jednak możliwe do wdrożenia tak długo jak długo utrzymają się wpływy kręgów, którym udało się objąć władzę nad reformami... To oni, w imię reform, przejęli władzę ignorując fakt, że po komunizmie odziedziczyli kryzys państwa, jego korupcję. Pierwszym krokiem reformatorów powinno być przynajmniej powstrzymanie dalszego rozkładu władzy, jeśli wręcz nie pełna odnowa państwa. Decydując się na szybką prywatyzację stworzyli oni jednak dodatkową pożywkę dla korupcji. W ten sposób wywołali dalszy rozkład państwa, a tym samym wykoleili całą transformację.
Oczywiście, partia ta musiała dzielić się władzą, więc w tym sensie odpowiedzialność za wykolejenie transformacji nie spada tylko na nich. Ale jeśli chodzi o najbardziej szkodliwy akt - przekazanie kontroli nad bankami, wina tej partii jest niepodzielna. Jeszcze półtora roku temu udział zagraniczny w bankach nie zagrażał, żeby użyć zwrotu Belki - "ekonomicznemu bezpieczeństwu". Dzisiaj, ..., prawie wszystkie zdrowe banki są zagraniczne. Nie zrażona narastającą krytyką,... pośpiesznie szuka zagranicznych nabywców na pozostałe akcje głównego polskiego ubezpieczyciela, PZU.
Wyłączność należy do... również w sferze kształtowania świadomości społecznej w sprawie reform, a więc w sferze, w której należy szukać głównych źródeł obecnej ustrojowej aberracji. Albowiem ani posunięcia gospodarcze... ani też inicjatywy tych ugrupowań, z którymi dzieliła się władzą gospodarczą, nie byłyby możliwe gdyby nie została przeprowadzona kampania informacyjna. Jest to kampania, wykonana głównie przez działaczy tej partii, zwłaszcza ludzi prasy. Widocznie nie da się zmarnować społecznej rzeczywistości na wielką skalę bez uprzedniego zafałszowania tej rzeczywistości na niemniejszą skalę.
W plejadzie nieprawd, które narzucili społeczeństwu tzw. liberałowie, poczesne miejsce zajmuje obraz komunistycznego piekła z cechami, przy których żaden społeczny system nie mógłby istnieć nawet krótką chwilę. To, że ten obraz "realnego" komunizmu jest nielogiczny nie jest tak ważne jak fakt, że wyrządził on spustoszenie w zbiorowej świadomości. Odebrał on bowiem ludziom, którzy wyrośli w tych latach, wiarę w samych siebie, a bez tego nie dało się włączyć społeczeństwa w proces poszukiwania właściwego kierunku zmian ustrojowych. Zamiast tego, radykalni reformatorzy zyskali wolną rękę we wdrażaniu ich własnych reform.
Podczas gdy przesadny wizerunek komunizmu zamknął drogę do poszukiwania dróg wyjścia z komunizmu, dezinformacja o postkomunistycznym czyśćcu, pozwoliła reformatorom na rozładowanie społecznego niezadowolenia z nadmiernych kosztów rynkowych reform. Według tego poglądu, postkomunizm to jakiś pośredni stan materii społecznej, gdzie ani prawa komunizmu ani prawa kapitalizmu nie działają. Nic nie da się zdefiniować, gdyż wszystko ma podwójne, wewnętrznie sprzeczne znaczenie. Tak, że np. recesja tak naprawdę oznacza poprawę, korupcja jest pożądana gdyż tworzy elity, a bieda ludzka to właściwie kara.
Do tych zmyśleń dochodzi ostatnie, a mianowicie nieprawda na temat kapitalistycznego raju, jako idealnego "docelowego punktu". Mam na myśli rozpowszechniany przez tzw. liberałów pogląd, że w tej formie w jakiej ich kapitalizm się wyłania, pozbawiony własnego kapitału, jest takim właśnie ideałem. W rzeczywistości, nie tylko nie jest on ideałem, ale jest jego zaprzeczeniem, antyideałem, tak jak zresztą inny nieosiągnięty raj - komunizm bez prywatnego kapitału. Ten pogląd, jak dotąd, pozwolił reformatorom zdobyć względnie szeroką aprobatę mas dla żałosnego rezultatu ich działań - "niekompletnego kapitalizmu".
Załączniki - str. 148
Bibliografia - str. 152
-----------------------------------------------------------------------------------
Komentarz.
Warto - dla równowagi - opublikować ripostę i jakieś zdanie pośrednie.
Sądzę także, że dobrze byłoby rozładować nieco "zagęszczoną atmosferę", z humorem podchodząc do zjawisk, na bieg których nie mamy większego wpływu ani stuprocentowej pewności, jak one rzeczywiście się przedstawiają.
Mnie np. bardzo się spodobało, zasłyszane z "drugich ust", powiedzenie pewnego zachodniego eksperta, który, na pożegnalnym bankiecie, po zakończeniu "wielkiego" niezbyt udanego dzieła inwestycyjnego, będąc już dobrze na rauszu, raczej szczerze podsumował: "Wyście zaczęli pić chyba jeszcze przed przystąpieniem do pracy". Spodobało mi się, bo znałem trochę zagadnienia, zżymałem się wielokrotnie na sposoby ich rozwiązywania, i oceniałem, że nieznany mi osobiście ekspert, w przenośni niezwykle trafnie ocenił istotę polskiej organizacji. Po prostu, wydaje mi się, że polska gospodarka wcale nie jest aż tak bardzo, "ponad normę" skorumpowana, nie jest też tak zanadto, ponad normę, przez cudzoziemców wykorzystywana, tylko najzwyczajniej w świecie, niezbyt sprawnie zarządzana, a Państwo, jakby się trochę zanadto starało "umywać od problemów ręce", na zasadzie: radźcie sobie sami - chcieliście kapitalizmu, no to go macie. Że tak faktycznie jest, pewności, naturalnie, nie mam. Po prostu za mało znam faktów, nie specjalizuję się zresztą w makroekonomii i polityce, wyczuwam to jedynie intuicyjnie: Polska wcale nie jest "pępkiem świata", wcale się na nią wszyscy nie uwzięli (najwyżej korzystają z okazji), sami sobie, jako społeczeństwo, zawdzięczamy sporo swoich problemów.
Trochę szczegółowszych refleksji
Mam nadzieję, że inni, o wiele bardziej ode mnie kompetentni, ustosunkują się rzeczowo i bez zbytnich emocji, do ciężkich zarzutów Autora, przede wszystkim pod kątem, jaki my naprawdę mamy w Polsce ten kapitalizm, i co zrobić aby był on nieco sprawniejszy i bardziej sprawiedliwy. Piszę "przede wszystkim pod kątem", bo to, że nie jest on normalnie sprawny, i zbyt często przekracza granice wręcz przyzwoitości, to chyba odczucie dość powszechne, prawie bez względu na różnice polityczne, tak też i mnie się wydaje. Moja skromna działka, w której, wydaje mi się, że jestem nieco kompetentny, to tylko niewielki wycinek mikroekonomiki i organizacji zarządzania, który stopniowo rozwijam na swoich stronach, czuję się więc "nieswojo", zabierając publicznie głos na tematy bardziej ogólne. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro już zdecydowałem się "Wielki Przekręt" ująć w swojej "Prezentacji literatury", to nie mogę "chować głowy w piasek" na zasadzie "nie moja działka", "nie znam się na tym", "niech sobie inni dyskutują albo się i kłócą. Ich sprawa. Ja wolę konkretnie, unikając sporów ogólnoteoretycznych, ideologicznych i politycznych. Po co mi jeszcze i one? Dość mam problemów praktycznych!". Trochę więc napiszę, ale naprawdę z poczuciem podchodzenia do tematów głównie intuicyjnie i niekoniecznie trafnie.
Zacznę od tego, że bardzo mi się nie podoba takie zdanie ze strony 145 "Wielkiego Przekrętu":
"Nie wykluczone, że z powodu korupcyjnego charakteru prywatyzacji jedynym dostępnym wyjściem okażą się rozwiązania polityczne (np. unieważnienie niektórych transakcji, przymus odsprzedaży akcji krajowcom)."
Nie podoba mi się nie dlatego, żebym popierał korupcję, wyprzedaż majątku narodowego za bezcen itp., tylko dlatego, że w cywilizowanym świecie, należące do niego kraje powinny być krajami prawa. Jeśli prawo jest złe, nie przestrzegane, jego uczestnicy zdemoralizowani i przekupni, to trzeba to w kraju zmienić, ale nie wolno prawa zastąpić rozwiązaniami politycznymi. Takie zastąpienie, nawet uzasadniane wyjątkowością sytuacji, ale nie ubezwłasnowolnieniem, np. na skutek obcej przemocy, to koniec praworządności, koniec państwa prawa, koniec autorytetu międzynarodowego.
Przypuszczam, że nawet dla nie prawników wyraziłem się wystarczająco jasno. Dodam jedynie - nie wnikając w to, na ile zarzuty Autora pod adresem Polskiego Wymiaru Sprawiedliwości są trafne -, że jeśli nawet ze sprawnością tego Aparatu są problemy "nie do rozwiązania", to nic dziwnego że mamy problemy z wielokrotnie bardziej złożonymi zagadnieniami, jakie niemal na co dzień przynosi nam transformacja.
D.c.n.
Z.U.
=============================================
Bardzo ciekawy komentarz Witolda Tomaszka na stronie: http://www.rk.pl/forum_03asp
----------------------------------------------------------------------------------------------------
Proponuję zapoznać się, dla pewnego kontekstu, również ze stroną:
http://www.kprm.gov.pl/archiwum/komunikaty2000/kerm0512.htm
Przedstawiam obszerne fragmenty tej ostatniej (w oryginale sformatowane dużo lepiej. To już mnie obciąża, że przy kopiowaniu i wklejaniu, skupiam się na zagadnieniach merytorycznych, nie przywiązując specjalnie wagi do wyglądu):
----------------------------------------------------------------------------------------------------
"Kancelaria Prezesa Rady Ministrów
Centrum Informacyjne Rządu
Archiwalne komunikaty z posiedzeń w roku 2000
Warszawa, 15.05.2000 r.
KOMITET EKONOMICZNY RADY MINISTRÓW
Na dzisiejszym posiedzeniu Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów omówił raporty: Najwyższej Izby Kontroli pt. Zagrożenie korupcją w świetle badań kontrolnych Najwyższej Izby Kontroli; Biura Banku Światowego w Warszawie pt. Korupcja w Polsce. Przegląd obszarów priorytetowych i propozycji przeciwdziałania zjawisku; Urzędu Zamówień Publicznych pod nazwą Zjawiska patologiczne w zamówieniach publicznych". Komitet wykorzystując dotychczasowe prace Zespołu ds. Odbiurokratyzowania Gospodarki oraz materiały Banku Światowego, Najwyższej Izby Kontroli i Urzędu Zamówień Publicznych przedyskutował propozycje zwalczania korupcji i powołał grupę roboczą ds. opracowania projektu zintegrowanych działań antykorupcyjnych, która przedstawi KERM wyniki swych prac do 20 czerwca 2000 r.
Podczas dyskusji na KERM zgłoszono m.in. następujące propozycje prowadzące do ograniczenia korupcji: *wprowadzenie jasnych kryteriów obsady najważniejszych stanowisk; *uchwalenie ustawy o lobbingu i obowiązku rejestracji lobbystów oraz ustawy o finansowaniu partii politycznych; *poddanie kontroli społecznej decyzji władz szczebla lokalnego, poprzez obowiązek podejmowania ich na sesjach, do udziału w których zapewniony mają dostęp społeczności lokalne i media; *znowelizowanie ustawy o zamówieniach publicznych wraz z opracowaniem standardowych dokumentów przetargowych i wprowadzeniem dwustopniowej procedury decyzyjnej; *opracowanie jasnych reguł zawierania kontraktów przez kasy chorych i skutecznych mechanizmów monitorowania ich realizacji. W dyskusji udział wzięli m.in. prezes NIK Janusz Wojciechowski, przedstawiciele Banku Światowego i organizacji pozarządowych.
KERM postanowił, że ze względu na kilkunastomiesięczny dorobek i doświadczenie Zespołu ds. Odbiurokratyzowania Gospodarki w przygotowywaniu zmian prawnych wpływających na likwidację zagrożeń korupcyjnych, grupa robocza działać będzie w ramach tego zespołu. Grupa opiniować ma projekty ustaw gospodarczych pod kątem zagrożeń korupcyjnych. Przygotuje rekomendacje dla rządu dotyczące strategii antykorupcyjnej, w oparciu o: materiały Zespołu ds. Odbiurokratyzowania Gospodarki, propozycje przekazane przez resorty, wnioski zawarte w raportach NIK, UZO i BŚ oraz wyniki dyskusji na posiedzeniu KERM. Wykorzystane zostaną propozycje organizacji pozarządowych.
Grupa opracuje harmonogram realizacji zadań do końca 2002 r., przy czym wyodrębnione zostaną działania, które powinny zostać podjęte już w tym roku. Zgodnie z decyzjami komitetu wśród najpilniejszych zadań w harmonogramie należy uwzględnić:
zmiany prawne, w tym zwłaszcza projekt ustawy o dostępie do informacji;
dokumenty programowe o charakterze politycznym, w tym deklarację zasad obsady stanowisk; działania organizacyjne: analizy i kontrole tematyczne, przeglądy wytypowanych instytucji działających na styku rząd-obywatele, udrożnienie systemu rejestracji transakcji, przedsięwzięcia resortów podejmowane wspólnie ze środowiskami zawodowymi (m.in. wymiar sprawiedliwości, ochrona zdrowia). W ciągu najbliższych dwóch tygodni grupa antykorupcyjna przygotuje następny raport, a do 20 czerwca br. przedstawiona zostanie jego ostateczna wersja, zawierająca m.in. projekty rozwiązań ustawowych.
....................................................................................................................................
KERM przedyskutował raport Najwyższej Izby Kontroli pt. "Zagrożenie korupcją w świetle badań kontrolnych Najwyższej Izby Kontroli".
W opracowaniu omówiono pojęcie korupcji, charakterystykę regulacji prawnych oraz działalność międzynarodową NIK. Mimo że sprawie tej poświęcone są przepisy w licznych aktach prawnych, od konstytucji poczynając, w ani jednym przypadku nie użyto wyrazu "korupcja", nie ma też nigdzie, nawet w skromnym zakresie, definicji prawnej tego niebezpiecznego dla państwa, demokracji i rozwoju gospodarczego zjawiska. Klasyfikacja przepisów prawnych obejmuje:
Korupcja polityczna:
•przepisy dotyczące sposobu finansowania działalności politycznej; •zakazujące konkretnym osobom pełniącym funkcje publiczne aktywności politycznej lub para-politycznej;
•zakazujące działalności partii i organizacji politycznych w określonych publicznych strukturach organizacyjnych.
Korupcja w urzędzie:
•zakazy kumulacji stanowisk publicznych;
•zakazy podejmowania działalności lub dodatkowego zatrudnienia mogącego poddawać w wątpliwość bezstronność urzędnika;
•zasady precyzujące podejmowanie tzw. decyzji uznaniowych;
•optymalizacja struktur organizacyjnych służb publicznych pod kątem uproszczenia procedur podejmowania decyzji.
Korupcja gospodarcza:
•formy określające aktywność gospodarczą osób pełniących funkcje publiczne •określające zasady uczciwej konkurencji;
•penalizujące zachowania "korupcyjne".
Obszary zagrożenia korupcją w świetle wyników kontroli NIK.
1. Procedury prywatyzacyjne:
a) prywatyzacja Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku Białej (1992 r.): rażące zaniżenie wartości majątku na skutek ewidentnych błędów w sposobie jego wyceny, warunki kontraktu prywatyzacyjnego były określone ze szkodą dla interesów Skarbu Państwa i z naruszeniem wielu przepisów prawa polskiego, sprawa została przedstawiona Radzie Ministrów bez stosownych ekspertyz, bez opinii rządowych służb prawnych, a nawet bez przetłumaczenia istotnych fragmentów projektu umowy na język polski;
b) prywatyzacja Domów Towarowych Centrum (1998 r.): rażąco zaniżona wycena wartości majątku, nierzetelność wyceny majątku poprzez pominięcie jego istotnych składników, rażąco naruszający ustawę tryb wyboru inwestora, minister skarbu państwa zignorował sygnały wskazujące na konieczność weryfikacji warunków źle przygotowanego kontraktu;
c) Cementownia Ożarów: zaniżenie wartości majątku, wybór inwestora proponującego warunki gorsze od tego, który został pominięty; nieprawidłowe wyłonienie doradcy prywatyzacyjnego i rażące zawyżenie jego wynagrodzenia;
d) przedsiębiorstwa państwowe podległe MKiS;
e) Huta Warszawa, Fabryka Porcelany "Wałbrzych", Fabryka Lin i Drutu "Drumet" we Włocławku, Browary Szczecińskie, Zakłady Piwowarskie w Leżajsku, Suwalskie Zakłady Drobiarskie;
Nadużywany jest argument, że prywatyzowany majątek wart jest tyle, ile chce za niego zapłacić potencjalny nabywca. Jest to tylko częściowa prawda, bowiem rzetelne zinwentaryzowanie majątku jest podstawą dobrych negocjacji.
U podstaw złych wycen leży często nierzetelna praca firm konsultingowych, wykonujących usługi doradztwa prywatyzacyjnego, nie wyznaczanie jasnych celów prywatyzacji w odniesieniu do poszczególnych przedsięwzięć.
2. Gospodarowanie majątkiem publicznym:
a) gospodarowanie majątkiem państwowym,
b) gospodarowanie majątkiem samorządu terytorialnego.
3.Działalność funduszy celowych i agencji.
1.Udzielanie zamówień publicznych.
2.Ustanawianie kontyngentów i udzielanie koncesji.
3.Działalność administracji skarbowej.
4.Działalność służb celnych.
5.Działalność służb inspekcji i nadzoru.
6.Działalność policji.
10.Finansowanie badań naukowych.
1.Inne obszary zagrożenia:
•administracja sądów: zaległości w sprawach wieczystoksięgowych, niejasne kryteria kolejności;
•organizacja egzaminów do szkół średnich i wyższych oraz egzaminów dojrzałości;
•służba zdrowia: przyjmowanie przez personel publicznej służby zdrowia pieniędzy od pacjentów, powszechne naruszanie podstawowego prawa ubezpieczonych pacjentów do bezpłatnych świadczeń zdrowotnych;
•telewizja publiczna: lobbying opłacany z publicznych środków.
Główne wnioski:
1. NIK wielokrotnie zgłaszała postulat wprowadzenia systemu niezależnego weryfikowania wycen sporządzanych przez firmy doradcze.
2. System weryfikacji wycen nie został dotychczas stworzony i postulat NIK pozostaje aktualny.
3. Uporządkowanie nadzoru właścicielskiego powinno być jednym z najpilniejszych działań antykorupcyjnych w państwowym sektorze gospodarki.
4. Dla ograniczenia korupcji w obszarze zarządzania majątkiem publicznym niezbędne będzie dokonanie zmian ustawowych, prowadzących do ścisłego określenia podstawowych zasad gospodarowania tym majątkiem, w szczególności zasad wnoszenia majątku do spółek, w których Skarb Państwa ma mniejszość akcji lub udziałów i wskutek tego pozbawiony jest rzeczywistej kontroli nad wniesionym majątkiem.
5. Zdecydowanego usprawnienia wymaga system monitorowania spółek.
6. Konieczne jest wprowadzenie regulacji ustawowych eliminujących nadużycia związane z racjonalizacją (wątpliwe jest nagradzanie za racjonalizację osób z grona ścisłych kierownictw państwowych podmiotów gospodarczych, bowiem poszukiwanie lepszych, bardziej wydajnych i efektywnych rozwiązań organizacyjnych oraz technicznych należy do ich obowiązków), co może być dokonane w trakcie prac nad ustawą o ochronie własności przemysłowej.
7. Głównym instrumentem ograniczenia zagrożenia korupcją w obszarze zamówień publicznych powinno być usprawnienie kontroli wewnętrznej w jednostkach dokonujących zamówień, a także stanowcze egzekwowanie odpowiedzialności od urzędników naruszających reguły ustawy.
8. Istotne jest wzmocnienie roli Urzędu Zamówień Publicznych, dla osiągnięcia ściślejszej współpracy z innymi urzędami naczelnymi i centralnymi administracji państwowej.
9. Każda decyzja prezesa UZP o odstąpieniu od przetargu powinna być poprzedzona zasięgnięciem opinii właściwego ministra.
10. W 1998 r. minister finansów zaniechał wydawania zaleceń dla urzędów skarbowych w konkretnych sprawach, problematyka ulg uznaniowych powinna być nadal pilnie obserwowana (planowane kontrole NIK).
11. Należy koncentrować się na uproszczeniu prawa podatkowego, ograniczeniu liczby ulg uznaniowych i ścisłym kontrolowaniu ich udzielania, zwiększeniu częstotliwości kontroli u podatników przy równoczesnym wprowadzeniu mechanizmu "kontroli kontrolerów", czyli kontroli prowadzonych przez zespoły kontrolerów spoza terytorialnego zakresu działania określonych urzędów.
12. Ważną sprawą jest przyśpieszenie i sfinalizowanie prac nad kompleksową informatyzacją urzędów skarbowych.
13. Konieczne są daleko idące zmiany organizacyjne w systemie pracy urzędów celnych oraz w systemie nadzoru i kontroli nad nimi. Niezbędne jest wyposażenie służb celnych w potrzebny sprzęt. Nadto konieczne jest wprowadzenie organizacyjnych rozwiązań antykorupcyjnych. Chodzi m.in. o rozdzielenie czynności celnych między różnych funkcjonariuszy, dokonywanie doraźnych wymian załóg celnych, zwiększenie liczby kontroli poza przejściem granicznym oraz weryfikacja zgłoszeń celnych. Istotne jest również wprowadzenie motywacyjnego systemu nagradzania celników za wyniki ich pracy. Konieczne jest zwiększenie nadzoru nad funkcjonowaniem składów celnych.
14. Konieczne są zmiany w sposobie pełnienia przez policjantów służby na drogach.
Mechanizmy korupcji rozpoznane i sygnalizowane w kontrolach NIK:
1.Nadmiar kompetencji w ręku jednego urzędnika.
1.Dowolność decyzji.
1.Lekceważenie dokumentacji i sprawozdawczości.
1.Słabość kontroli wewnętrznej.
1.Nierówność w dostępie do informacji.
1.Brak odpowiedzialności osobistej.
1.Brak specjalnych działań antykorupcyjnych.
KERM przedyskutował raport Biura Banku Światowego w Warszawie pt. "Korupcja w Polsce. Przegląd obszarów priorytetowych i propozycji przeciwdziałania zjawisku".
Niniejszy raport opracowano na zlecenie polskiego rządu w celu syntetycznego przeglądu obszarów szczególnie podatnych na korupcję i ich wstępnej hierarchizacji. Może być on przydatny przy formułowaniu przez rząd skutecznej strategii i programu zwalczania korupcji.
W opinii Banku Światowego korupcja to wykorzystanie urzędu publicznego do uzyskania osobistych korzyści. Rozprzestrzenia się ona szczególnie szybko tam, gdzie korzyści są duże, uznaniowość kompetencji szeroka, a sprawność systemu nadzoru i rozliczanie z efektów słabe.
Efektywną metodą zwalczania korupcji jest wprowadzenie rozwiązań mogących ograniczać do minimum wpływ, jaki wyżej wymienione czynniki mają na ludzkie zachowania.
Koszty korupcji:
- makrofiskalne polegają na utracie przychodów z podatków, ceł, prywatyzacji oraz ponoszeniu nadmiernie wysokich kosztów, np. przez korupcyjnej natury obciążenia związane z zamówieniami publicznymi;
- redukcja produktywnych inwestycji i wzrostu gospodarczego np. przez nadużywanie kompetencji regulacyjnych, niewłaściwe zamówienia publiczne itp. (im wyższy w danym kraju wskaźnik korupcji, tym niższa w nim stopa inwestycji i wzrostu gospodarczego);
- obciążenie społeczeństwa, a szczególnie uboższych obywateli;
- utrata zaufania do instytucji życia publicznego.
I Główne obszary występowania w Polsce korupcji.
1.Korupcja na najwyższych stanowiskach.
Polega głównie na:
- promowaniu lub blokowaniu projektów ustaw i nowelizacji ustaw;
- niezgodnej z przyjętymi zasadami realizacji zamówień publicznych;
- manipulowaniu prywatyzacją;
- ingerencji w proces przyznawania koncesji, licencji i zwolnień podatkowych;
- konflikcie interesów przy powoływaniu osób na stanowiska we władzach spółek będących własnością Skarbu Państwa lub przedsiębiorstw państwowych;
- wywieraniu presji na służby odpowiedzialne za egzekwowanie obowiązku celnego.
2.Sądownictwo, prokuratura i policja.
Patologia w tych obszarach polega na tym, że:
- wyrok sądu można kupić, procedury są uciążliwe, czas pracy sędziów krótki (często np. od godz. 10.00 do 13.00, trzy razy w tygodniu), nie podejmuje się lub opóźnia egzekucje wyroków, są opóźnienia w rejestrach hipotecznych i rejestrach spółek;
- na czele urzędu prokuratora generalnego stoi polityk, zalecenia NIK są wykonywane w małym zakresie;
- UOP podlega wpływom politycznym, istnieją powiązania policji z przestępczością zorganizowaną, łapówkarstwo wśród policji drogowej.
3.Władze szczebla lokalnego.
Korupcja w tej sferze wiąże się z:
- finansowaniem partii politycznych;
- transakcjami dotyczącymi nieruchomości;
- zamówieniami publicznymi;
- przydziałem mieszkań;
- nadużyciami związanymi z dokumentami osobistymi.
4.Zamówienia publiczne:
- ceny umowne przekraczają często dwu- trzykrotnie ceny rynkowe;
- istnieje możliwość wcześniejszego dostępu do informacji na temat wymagań technicznych oraz specyfiki kryteriów;
- nieprzejrzyste są oceny;
- istnieje zmowa pomiędzy oferentami.
5.Organy nadzoru i kontroli:
- autonomia i bezstronność nie są jeszcze dobrze utrwalone;
- przy nominacjach występuje nepotyzm;
- zbyt słabe są bodźce do wykorzystywania znacznych uprawnień organów kontroli.
6.Prywatyzacja:
- brakuje przejrzystości kryteriów mianowania i kwalifikacji niezbędnych do członkostwa w komisjach prywatyzacyjnych i przetargowych oraz przejrzystości interesów i powiązań zachodzących między członkami.
7.Rola Ministerstwa Skarbu:
- przedsiębiorstwa państwowe są w wielu przypadkach chronione przed dyscypliną rynkową oraz sankcją upadłości. To, wraz z ich powiązaniami z partiami politycznymi i blisko powiązanymi przedsiębiorstwami prywatnymi, stwarza okazje oraz zachęty do korupcji.
- wynagrodzenia oraz doświadczenia i kwalifikacje wielu urzędników zajmujących się prywatyzacją są niskie,
8. Fundusze pozabudżetowe:
- brak monitoringu udzielania kredytów przyznawanych przez fundusze;
- niewłaściwa kontrola nad wydatkami, łącznie z zamówieniami publicznymi oraz inną działalnością funduszy;
Agencje sektora publicznego są rodzajem "państw w państwie". Kontrolują znaczne środki finansowe, a w niektórych przypadkach także je pożyczają. Są powiązane z sektorem prywatnym oraz partiami politycznymi, których działalność nie zawsze jest przejrzysta. Wokół agencji tworzone są spółki, we władzach których zasiadają urzędnicy macierzystego ministerstwa lub osoby z nimi związane, osiągające bezpośrednie korzyści, wliczając w to zawierane kontrakty.
9.Administracja celna i podatkowa:
a. Pomimo relatywnego braku pozataryfowych barier w handlu oraz ostatnich obniżek w stawkach podatkowych i celnych, nadal istnieją dość spore rozbieżności pomiędzy stawkami dla krajów największego uprzywilejowania oraz pozostałymi stawkami, a także między towarami rolnymi i pozostałymi towarami. Wszystko to zwiększa potencjalne możliwości występowania korupcji. b. Korupcję potęgują niskie płace służb w porównaniu z wysokimi łapówkami. c."Prane brudne pieniądze" i zyski z przestępczości zorganizowanej przechodzą przez branże trudne do monitorowania. Władze podatkowe koncentrują się raczej na wielkich płatnikach, niż na wzmacnianiu sieci podatkowej w całej gospodarce.
d. Najważniejszymi źródłami korupcji w systemie podatkowym jest szeroki system uznaniowych zwolnień (chociaż zjawisko to się zmniejsza) oraz podobnie uznaniowo stosowane prawo do anulowania zaległości podatkowych dla wybranych podatników.
10.Koncesje i licencje:
W Polsce ponad 50 rodzajów działalności gospodarczej jest regulowanych administracyjnie. Najbardziej problematyczne obszary to:
- licencje na nadawanie programów telewizyjnych i radiowych;
- koncesje telekomunikacyjne;
- koncesje transportowe udzielane przez Ministerstwo Transportu, szczególnie na transport międzynarodowy dla ciężarówek wjeżdżających do Niemiec i dalszych krajów;
- zezwolenia związane z budownictwem, nieruchomościami i działalnością handlową.
11.Służba zdrowia:
Na patologię w tej sferze mają wpływ następujące czynniki:
- brak dyscypliny finansowej i nawyk niespłacania długów, odziedziczony po poprzednim systemie;
- brak doświadczenia i słabość nowych instytucji stworzonych w związku z reformą służby zdrowia;
- ogromne sumy - ponad 22 mld zł w 1999 r. - przekazane Regionalnym Kasom Chorych, są przez nie rozdzielane, w związku z tym konieczne jest wypracowanie skutecznych mechanizmów monitorowania rozdziału tych środków oraz jasne reguły zawierania kontraktów;
- niskie wynagrodzenie lekarzy i pozostałego personelu medycznego;
- styk na linii szpitale, lekarze i przemysł farmaceutyczny sprzyjający nadużyciom przez apteki i firmy farmaceutyczne;
- fałszywe zaświadczenia za nieobecność w pracy oraz dotyczące zasiłków chorobowych i niezdolności do pracy.
Rozwiązania i wnioski proponowane przez Bank Światowy.
A. Zagadnienia średniookresowe - reforma sektora publicznego.
Uczciwość, skuteczność i przejrzystość organów państwa we wszystkich jego działaniach są głównym gwarantem chroniącym przed korupcją. Działania te muszą być uzupełnione ustawą o wolności informacji, zapewniającej dostęp do informacji z sektora publicznego z zachowaniem tajemnic handlowych i prywatności osób fizycznych.
Pomimo wysiłków związanych z reformą państwa, zarówno administracja publiczna, jak i służby publiczne mają jeszcze wiele do zrobienia.
Rozpoznane problemy to:
- zwiększające się upolitycznienie administracji publicznej;
- zwiększenie liczby zatrudnionych (o blisko 50 proc. w administracji państwowej w ciągu 5 lat, licząc od 1998 roku, z czego zatrudnienie przynajmniej pewnej części pracowników, jak się wydaje, jest konsekwencją nepotyzmu i protekcji);
- nieracjonalna różnica w wynagrodzeniach, w połączeniu z nadmiernie niskimi wynagrodzeniami na niektórych kluczowych stanowiskach;
- brak przejrzystości w zarządzaniu finansami;
- brak zawodowej kultury służby.
Jaki powinien być polski model reformy sektora publicznego? Niektórzy uważają, że modele menedżerskie. W kontekście zjawisk opisanych w raporcie byłoby rzeczą nierozsądną przyjąć takie modele, zanim określone powyżej problemy nie zostaną wyeliminowane. Polska potrzebuje dobrze wykształconej, zawodowej służby cywilnej, przejrzystego systemu wynagradzania, skutecznych mechanizmów zarządzania publicznego i zarządzania finansami, wliczając w to kontrolę oraz minimalizacji ingerencji władzy i polityków w procedury zamówień publicznych, a także proces mianowania na stanowiska.
Ważnym priorytetem powinna być reforma wynagrodzeń. W nowej strukturze wynagrodzeń należy zminimalizować premie i dodatki przyznawane ad hoc, włączając je w przejrzystą skalę płacową o szerokiej rozpiętości, z jasnymi kryteriami określającymi stawki płacowe na różnych stanowiskach i umiejętności oraz możliwości awansu.
Niezbędne jest określenie opisów stanowisk i wymaganych kompetencji potrzebnych do określonych stanowisk. Należy "odchudzić" nadmierne zatrudnienie, ale nie przez arbitralne cięcia, lecz po przeanalizowaniu funkcji ministerstw i agencji, w celu określenia, które można wyeliminować, usprawnić lub pozostawić sektorowi prywatnemu. Po tym powinien nastąpić etap konsultacji i negocjacji oraz opracowanie planu działania w celu wdrożenia koniecznych zmian w sposób ludzki i nie szkodzący normalnemu funkcjonowaniu administracji. Kolejnym priorytetem powinno być sprawdzenie struktur zarządzania publicznego (niekopiowanie struktur z sektora prywatnego).
Priorytetem jest też zarządzanie finansami. Rząd musi mieć dostęp do aktualnych statystyk finansowych dotyczących sektora publicznego, umożliwiających monitorowanie wydatków oraz innych finansowych transakcji i stworzenie bazy do sprawdzania, czy sektor publiczny wydaje pieniądze efektywnie. Konieczne jest też podniesienie jakości analizy budżetu, aby można było dokładniej oszacować koszty propozycji dotyczących realizacji różnych polityk. Istnieje potrzeba utworzenia jednego rachunku Skarbu Państwa, co poprawi możliwość kontroli i monitorowania. Jeśli ta reforma ma być w pełni efektywna, muszą jej towarzyszyć ujednolicone procedury księgowe i przejrzyste praktyki dotyczące zarządzania finansami dla wszystkich ministerstw i agencji. Fundusze pozabudżetowe powinny być zintegrowane z budżetem.
Należy też zwiększyć możliwości kontroli i badania finansowego. Ministerstwa muszą wzmocnić swoją kontrolę wewnętrzną i badania finansowe.
B. Wnioski szczegółowe
(Pominąłem. Przypis Z.U.)
KERM przedyskutował raport Urzędu Zamówień Publicznych pod nazwą "Zjawiska patologiczne w zamówieniach publicznych".
Z raportów: Banku Światowego (z października 1999 r.) i Najwyższej Izby Kontroli (z marca 2000 r.) dotyczących korupcji w Polsce wynika, że do obszarów szczególnie nią zagrożonych zalicza się m.in. sektor zamówień publicznych.
W opinii ww. instytucji, nieprawidłowa realizacja zamówień publicznych przy wielkich kontraktach rządowych kosztuje państwo polskie miliony złotych. Nieprawidłowości dotyczące procedur udzielania zamówień publicznych wynikają z niekompetencji organów udzielających zamówień. BŚ i NIK wskazują również na przypadki celowego naruszania przepisów ustawy o zamówieniach publicznych.
Wśród praktyk korupcyjnych wymieniono m.in.: wcześniejszy dostęp niektórych oferentów do szczegółowych informacji o przedmiocie zamówienia oraz systemie oceny ofert w planowanym zamówieniu publicznym, opracowywanie kryteriów - zawartych w specyfikacji istotnych warunków zamówienia - w sposób ułatwiający wygranie przetargu przez konkretną firmę, nadmierne korzystanie przez zamawiających z zamówienia z wolnej ręki i negocjacji, praktykę negocjowania ceny po udzieleniu zamówienia.
Korupcja przy udzielaniu zamówień publicznych dotyczy nie tylko zamówień rządowych, ale wiąże się również z zamówieniami udzielanymi przez jednostki samorządu terytorialnego. Mają one - z racji mniejszej intensywności kontroli - większe możliwości bezkarnego naruszania prawa. Korupcja przy udzielaniu zamówień publicznych na szczeblu komunalnym polega m.in. na przyjmowaniu łapówek stanowiących określony procent od wartości kontraktu zawartego z wybranym oferentem. Wskazano również na powiązanie zwycięskich firm z rodzinami radnych bądź członków komisji przetargowych, tworzenie fikcyjnych firm na potrzeby konkretnego przetargu.
Najwyższa Izba Kontroli podkreśliła jednocześnie, że od momentu wejścia w życie ustawy o zamówieniach publicznych systematycznie zmniejsza się liczba naruszeń procedur dotyczących udzielania zamówień.
W raporcie z kwietnia 2000 r. Bank Światowy stwierdził, że dzięki ustawie o zamówieniach publicznych kraj nasz zrobił imponujące postępy w reformowaniu sytemu zamówień publicznych, co zapewnia mu miejsce w czołówce państw regionu Europy Wschodniej. BŚ podkreślił, że jeśli chodzi zagrożenia korupcyjne w sferze zamówień publicznych, to Polska jest krajem tzw. średniego ryzyka.
NEGATYWNE ZJAWISKA SYSTEMOWE WEDŁUG UZP:
(Pominąłem. Przypis Z.U.)
NARUSZANIE PRZEPISÓW USTAWY O ZAMÓWIENIACH PUBLICZNYCH W OPINII UZP:
(Pominąłem. Przypis Z.U.)
ŚRODKI ZARADCZE PROPONOWANE PRZEZ UZP:
(Pominąłem. Przypis Z.U.) "
=============================================
D.c.n.
Z.U.
---------------------------------------------------------------------------------
Komentarz - ciąg dalszy
Śledziłem pobieżnie dyskusję, i doszedłem do wniosku, że nie jestem dostatecznie kompetentny do jakiegoś szerszego, wnikliwego wtrącania się do niej. Po prostu brakuje mi wiedzy, możliwości zdobycia danych źródłowych, czasu i chęci na głębszą analizę. Ograniczę się więc jedynie do kilku luźnych uwag, opartych gównie na intuicji, popartej nieco umiejętnością analitycznego myślenia i jakąś ogólną orientacją.
Uwagi
1. Powtórzę jeszcze raz: nie podoba mi się zdanie ze strony 145 "Wielkiego Przekrętu"
"Nie wykluczone, że z powodu korupcyjnego charakteru prywatyzacji jedynym dostępnym wyjściem okażą się rozwiązania polityczne (np. unieważnienie niektórych transakcji, przymus odsprzedaży akcji krajowcom)."
Przyczyny są oczywiste. Wyjaśniałem swoje stanowisko w pierwszym komentarzu do książki. Dodał bym w chwili obecnej, że nawet z ewentualnej drogi sądowej trzeba korzystać bardzo ostrożnie, i tylko wtedy, gdy są wręcz prawie niezbite dowody, nie pochopnie. Przyczyny też są chyba oczywiste.
2. Kto pisał, o pozytywnym ideale Autora, "jakże bliskim Ukrainie i Białorusi", powołując się przy tym na "Posłowie", to po prostu nieuważnie przeczytał "Zakończenie"("Posłowia" w książce nie ma). Zamieściłem jego odpowiedni fragment na swojej stronie. Co tu komentować!
3. Każdy, kto sprzedaje w sytuacji przymusowej, prawie zawsze na tym traci. Wie o tym też prawie każdy. Czy Polska była w sytuacji przymusowej z prywatyzacją i całokształtem jej wyboru? W znacznej mierze - zapewne tak. Czy można było lepiej się przygotować i lepiej ją rozegrać? Teoretycznie - na pewno! Praktycznie? - Nie wiem! Po prostu wiem, jak słabo byliśmy przygotowani do gospodarki konkurencyjnej na jakimś wyższym poziomie.
4. Nie podzielam poglądów, że "komunizm" pozostawił po sobie tylko "ruiny i zgliszcza", jak również poglądów, że prywatyzacja w naszym wykonaniu, to tylko "jedno wielkie pasmo klęsk". Po prostu to są "kwieciste wypowiedzi" wypowiadane z jakichś tam racji, a jak jest naprawdę, trzeba rzetelnie zbadać, albo nie uogólniać jednostkowych przypadków nawet w 100% prawdziwych.
5. Wycena przedsiębiorstw należy do zagadnień co nie co trudnych i kontrowersyjnych. Eksperci mogą mieć łatwo różne zdania. Zmienia się też sytuacja. Oczywiście, że hasło "firma jest warta tyle, ile nabywca chce za nią zapłacić", może być często nadużywane. Oczywiście, że można czekać (o ile można) na lepszą okazję. Oczywiście, że to czekanie może się różnie zakończyć. Nie chcę nudzić. Kto nie zna w ogóle problematyki samych metod wyceny stosowanych na świecie, proponuję przynajmniej zajrzeć do mojej "Prezentacji literatury" - poz. 55: Mieczysław Kufel : Metody Wyceny Przedsiębiorstw. Książka była wydana w roku 1992, ma więc między innymi tą zaletę, że nie jest "skażona" późniejszą wiedzą "po fakcie". Może to trochę ostudzić zarzuty o złą wolę.
6. Sprawa korupcji. Czy i w jakiej skali występowały procesy korupcyjne? Zapewne występowały. Grunt był podatny. Sądzę, że Autor ma tu rację, ale chyba "trochę" przesadza. Przypuszczam że przesadza, ponieważ w Polsce zbyt silna była i jest opozycja polityczna, i gdyby faktycznie było aż tak bardzo źle, to ona by się postarała skutecznie przeciwnikowi politycznemu to udowodnić. Napisałem "chyba", bo tak stuprocentowej pewności to i nie mam, a skądinąd wiadomo, jak trudne są to do udowodnienia sprawy. W każdym razie nie wolno wyciągać wniosków z samych nagłośnień... Trzeba zbadać, przynajmniej statystycznie. Albo nie uogólniać.
7. Spotkałem się z publikacjami, także w Internecie, które bardzo konkretnie podają rażące przykłady sprzedania zakładów niemal za bezcen. Nie wiem jak tam naprawdę było. Elementarna zasada rzetelności wymaga przynajmniej wysłuchania drugiej strony. Jestem jednak przekonany, że takich publikacji nie wolno pozostawiać bez przekonywujących odpowiedzi. Brak reakcji wzmaga jedynie podejrzenia. Przypuszczam też, że tam gdzie zarzuty wyglądają na dobrze uzasadnione, odpowiednie władze powinny je zbadać po to, żeby wyciągnąć wnioski na przyszłość, naprawić co się jeszcze da naprawić albo wyjaśnić nietrafność zarzutów.
8. Autor wylicza, "Nieśmieszne wyceny" - str.37-41 (fragmenty cytuję), że "polski kapitał sprzedaje się za granicę za około 9-12% jego wartości", a dalej (po uwzględnieniu dalszych przybliżeń)..."Skąd wynikałoby, że kapitał jest być może sprzedawany za 4-5,5 procent jego realnej wartości". Następnie "Na tym jednak nie koniec, gdyż z prywatyzacją wiążą się nie tylko wpływy do budżetu, ale też promocyjne wydatki na prywatyzację". Dalej: "Ponieważ polskie władze milczą, trzeba sięgnąć do Węgier... W przypadku banków same wydatki na rekapitalizację wyniosły..., a więc były prawie równe wpływom ze sprzedaży banków; innymi słowy, wynikałoby stąd, że istotnie zostały sprzedane za darmo."
Miałem nadzieję, że ktoś wielokrotnie bardziej ode mnie kompetentny ustosunkuje się konkretnie, punkt po punkcie, do ciężkich zarzutów, kolejno na zasadzie: prawda, nie prawda, jakie są prawdziwe dane, co pominięto, co źle interpretowano, co nie wzięto pod uwagę, co jest sporne, co w ogóle nie znane albo są na ten temat różne poglądy. Być może taką całościową analizę ktoś i przeprowadził. Ja się nie spotkałem. Zdaję sobie jednak sprawę, że czytam kilkakrotnie mniej niż bym chciał. Mogłem więc nie zauważyć. Niestety, warunki. Przepraszam więc jeśli się wtrącam do analizy tego co, być może, zostało już wyjaśnione i opublikowane.
Moje wątpliwości.
Wyliczenia podstawowe (sprzedaż za 9-12% wartości), pisząc skrótowo, oparte zostały na porównaniu szacowanego dochodu narodowego w latach 1989 - 2004, szacowanych rocznych oszczędności i szacowanych wpływów ze sprzedaży.
Nie miał bym do tych wyliczeń specjalnych zastrzeżeń, choć z zasady, w swoich specjalnościach, wolę zawsze analizę makro konfrontować z analizami mikro, gdyby nie to, że majątek narodowy, który miał autentycznie dużą wartość w warunkach gospodarki socjalistycznej, również autentycznie dużo stracił na wartości po otwarciu się na konkurencyjną gospodarkę kapitalistyczną, upadku RWPG, załamaniu się rynku wschodniego. Mówiąc lapidarnie: my mieliśmy niedobory produktów, nawet byle jakich, oni nadwyżki produktów lepszych. Dla nas problemem była produkcja, dla nich sprzedaż. Do tego doszła typowa walka konkurencyjna silniejszego ze słabszym, z równie typowym wykupywaniem majątku słabszego aby w przyszłości nie wyrósł konkurent. Co tu więcej dodać?
Oczywiście, że w ramach prywatyzacji sprzedawaliśmy zachodnim nabywcom nasze zakłady po cenie znacznie niższej niż moglibyśmy ją uzyskać, czekając na "lepsze okazje", roztaczając lepszy parasol ochronny państwa nad rodzimą produkcją, pochopnie nie tracąc rynków wschodnich itp. Czy mogliśmy czekać..., roztaczać... itd. - nie wiem.
Czy jednak sprzedawaliśmy je za 50% wartości, czy też za 25% wartości, a nawet może, jak twierdzi Autor, za ca 5- 10% wartości lub za darmo, też nie wiem, choć te ostatnie procenty (nie mówiąc już o darmo), wydają mi się mocno przesadne.
Oczywiście, że Zachodni nabywcy, którzy przecież nie są filantropami (choć zapewne i tacy też się mogli zdarzyć), wykorzystali trochę naszą przymusową (może i z naszej własnej winy) sytuację, i nabyli dobra za ceny niższe niż te, które by musieli zapłacić, gdyby mieli do czynienia z silniejszym i lepiej do tego typu transakcji przygotowanym kontrahentem.
Na ich usprawiedliwienie można powiedzieć, że działali w kraju "podwyższonego ryzyka" i normalnie, więcej ryzykując, chcieli też i więcej zarobić.
W tej chwili nie wiem co więcej do tego mogę dodać.
9. Autorowi zarzucono nieznajomość historii a w innej publikacji, cytuję dosłownie: "Tak np. przejawem nowoczesnej państwowości, której niestety nie udało się wprowadzić w XVII i XVIII w. w Polsce, była według Poznańskiego monarchia oświecona. A może jednak należy się cieszyć, że żaden król Polski nie mógł powiedzieć o sobie L'etat c'est moi."
Od siebie dodam, "Nie ma też i z czego się cieszyć, że szlachcie udało się utrzymać swoje przywileje kosztem słabości władzy państwowej, kosztem doprowadzenia kraju niemal na skraj anarchii". Monarchia oświecona też nie musiała być wcale absolutna. Czyli lepiej ostrożnie z tą oceną historii.
Mógłbym tak jeszcze dodać kilkanaście punktów: zarówno "za", jak i "przeciw" albo "nie wiem". Przerywam jednak. Po prostu nie czuję się zbyt kompetentny w tych sprawach. Zgadzam się też całkowicie z Dariuszem Rosatim: "Można się z nim zgadzać lub nie, ale na pewno nie można zignorować." Od siebie dodam: nie wolno też wpadać w zacietrzewienie, do którego, niestety, sam Autor mocno sprowokował.
Stronę jeszcze trochę dopracuję. Dlatego "w budowie"
Z.U.
Na marginesie
Aktualnie (początek czerwca 2003 roku) zmieniłem trochę poglądy na temat korupcji w Polsce. Chyba jej rozmiary są nieco większe niż mi się wydawało. Może też że i Autor mniej przesadził niż sądziłem, choć np. w odniesieniu do byłego NRD czytałem artykuły, że była RFN „wpompowała” tam bardzo dużo pieniędzy kosztem swoich podatników (inna rzecz, z jakim skutkiem), rozbieżność poglądów jest więc duża. Jak było naprawdę? (powinienem podać źródła, zestawić rozbieżności itd.; może to jeszcze i zrobię, na razie jednak traktuję rzecz nie marginalnie, ale z braku czasu na szukanie, odkładam na później).
Anonimus
---------------------------------------------------------------------