WOJCIECH JĘDRZEJEWSKI OP
Podwójne olśnienie
„Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe, tak jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: «Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza». Nie wiedział bowiem, co należy mówić, tak byli przestraszeni. I zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: «To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!». I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa” (Mk 9, 2-8).
„Zobaczyłem w niej wtedy piękno, które na co dzień umykało mojej uwadze” - mój przyjaciel był naprawdę poruszony, gdy mówił te słowa. Opowiadał o swojej żonie, którą odkrył w nowy sposób pewnego popołudnia: „Jest coś nieziemskiego w jej oddaniu, w tym jak kocha mnie i nasze dzieci”. Takie momenty olśnienia są największym darem Niebios. Dane jest nam wówczas uzdrowienie z duchowego niedowidzenia, które sprawia, że świat jawi się jako zamglony. Bez doświadczenia choćby owych przebłysków piękna, życie zamienia się w wegetację.
Ewangelia mówi, że Boga nikt nigdy nie widział, ale jak dodaje św. Jan - pouczył nas o Nim Jego Syn - Jezus Chrystus. Oprócz tego objawienia, w którym Bóg wypowiedział siebie do końca, istnieje także objawienie naturalne. Wieczne i Boskie piękno przenikające wszystko ukazuje się ludzkiemu sercu poprzez to, co stworzone. Ten rodzaj objawienia nie jest mniej szlachetny niż dar nadprzyrodzonego światła, poprzez które Bóg odsłania przed nami własne serce. Co więcej - doświadczenie naturalnego objawienia jest nieodzownym warunkiem, aby całym sobą móc wejść w zapraszające serce Boga
Jak bowiem może poruszyć nas Jego miłość, jeśli nie odczuwamy cudownego smaku miłości ludzkiej? W jaki sposób ma nas pociągać blask Prawdy odwiecznej, skoro nie umiemy się zdumieć poszukiwaniami, które podejmuje człowiek, aby odnaleźć sens własnego życia? Czy możliwe jest urzeczenie nieogarnioną głębią Tajemnicy Boga, jeśli nie zadziwia wielobarwne piękno stworzonego świata? Niewrażliwość w obcowaniu z ludźmi i wszystkim, co istnieje, zamyka serce również na Najwyższe Dobro, Piękno i Prawdę, w które On sam chce nas wprowadzić.
„Jest inny świat, tak wiem gdzieś tu. Nie za lasami tam, po prostu on jest tu” - śpiewała Antonina Krzysztoń. Aby jednak dane nam było ów świat odczuwać, powinniśmy być gotowi odsuwać od siebie to, co Biblia nazywa „nieczystością”. Jest nią każdy rodzaj zachłanności i zaborczości - zarówno w traktowaniu drugiego człowieka, jak i dóbr tego świata. Nieczystość wkrada się w nasze życie wówczas, gdy zaczynamy posiadać lub używać innych, albo też - jak to mówił jeden z mistrzów duchowych - gdy człowiek ma „oczy w sakiewce”.
To, co w buddyzmie jest nazywane oświeceniem, z perspektywy chrześcijańskiej oznacza naturalne objawienie. Pozwala ono doświadczyć olśnienia prawdą wcześniej dla nas zakrytą. To jakby otwarcie całej wrażliwości, aby ogarniała „o niebo więcej”. Z tego właśnie nieba można dopiero usłyszeć głos Ojca, który objawia tajemnicę swojego Syna i wzywa do odpowiedzi, którą jest wiara i nasze wobec Niego posłuszeństwo.
Nie przypadkiem Jezus pozwala uczniom zobaczyć jego Bóstwo właśnie na górze. Każdy z nas potrzebuje wznieść się wyżej, by zobaczyć wszystko w nowym świetle. Czasami żyjemy jak w dolinie cieni, gdzie brak perspektywy i słonecznych promieni powoduje apatię i obumieranie.
Objawienie, które dokonało się na górze Tabor, pozwoliło uczniom pozwoliło zupełnie inaczej spojrzeć na ich Mistrza.
Ci, którzy chodzili za nim ścieżkami Galilei, razem z Nim jedli posiłki i rozmawiali, nagle stają przed tym, co w Jezusie nieogarnione. To tak, jakby idąc przemierzaną już nie raz ścieżką, stanąć niespodziewanie na skraju przepaści. Strach, miesza się wówczas z fascynacją i ten moment stać się może łonem narodzin wewnętrznej przemiany.
o. Wojciech Jędrzejewski OP
Chcę zrozumieć. Mój Bóg powiedział „nie zabijaj”. Jednocześnie w walce o to co mam teraz zginęło wielu ludzi - oddali życie, ale jednocześnie odbierali komuś życie - zabijali. Jak to się ma jedno do drugiego? Jestem wdzięczny tym ludziom, którzy wywalczyli wolność dla Polski i Polaków w pierwszej wojnie i drugiej, w powstaniach, w państwie podziemnym i w czasach nam bliższych i dalszych. Mam do nich ogromny szacunek, za to że byli gotowi poświęcić siebie, swoje życie rodzinne i WSZYSTKO co mieli aby walczyć o wolność. Mówi się o nich, że gotowi byli poświęcić oddać swoje życie. Bardzo rzadko mówi się o tym, że odbierali życie innym ludziom. To jest moim problemem. Czy ja byłbym gotów odebrać komuś życie? Zabić?
Znam tłumaczenia, że tamci to wrogowie, okrutni ludzie, którzy przyszli krzywdzić, palić, zabijać.... i dlatego musieliśmy się bronić. Ale jednocześnie wiem, że mój Bóg - Jezus z Nazaretu - cierpiał, zginął. I wiem (wciąż słyszę), że powinienem Go naśladować. Nie wiem co bym zrobił w sytuacji wojny: czy bym się najpierw bronił, a później poszedł naprzód, czy też zniósłbym to jak mój Bóg - wciąż pomagając innym? Na takie pytania nie potrafię odważnie i poważnie odpowiedzieć...
Na samym początku trzeba poczynić dwa podstawowe rozróżnienia. Otóż Chrystus nie poniósł męki i śmierci, dlatego że Jego etyka nie pozwalała mu się bronić wobec oskarżycieli. Jego misja od samego początku była jasna - odkupić człowieka. Zapowiedź tych wydarzeń znajdujemy na wielu miejscach Starego Testamentu (por. Iz 50,6; Ps 22,19), a i sam Chrystus niejednokrotnie zapowiada, że będzie wydany, umęczony, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie (por. Mt 17, 22. 20,18; Mk 9,31; Łk 18,32-33). Stąd też uzasadnianie przykazanie „Nie zabijaj” tego typu argumentacja jest chybione.
Druga sprawa równie istotna. Należy z cała mocą podkreślić, że życie ludzkie jest wartością, lecz nie jest wartością absolutną. Istnieją bowiem sytuacje, w których to życie może zostać poświęcone w imię wyższych wartości i ideałów. ideałów drugiej zas strony życie drugiego człowieka, nie może w żaden sposób być chronione w imię utraty własnego zycia. Każdy bowiem ma prawo, by cieszyć się darem życia. Stąd tez czyniąc zagrożenie dla życia drugiej osoby, możemy się spodziewać, iż skorzysta ona z prawa jego ochrony, nawet kosztem zabicia napastnika. Spróbujmy pokrótce to wszystko usystematyzować na sposób akademickiego wykładu.
1. Problematyka wojny w Biblii i tradycji chrześcijańskiej
Stary Testament nie potępia wojny ani służby żołnierskiej. Izrael prowadząc działania wojenne ma świadomość, że staje do walki w sprawach Jahwe. Wielcy wodzowie, którzy prowadzili Naród Wybrany na wojnę (Jozue, Saul, Dawid) są wychwalani przez Boga. Wielu przywódców wojennych cieszy się opinią świętości.
W Ewangeliach choć Chrystus bezpośrednio nie wyraża się ani negatywnie ani pozytywnie o wojnie, pośrednio można wnioskować, że Jego pragnieniem jest pokój na ziemi. „Błogosławieni czyniący pokój...” (Mt 5,9) oraz „Jeśli kto cię uderzy w jeden policzek...” (Mt 5,38-41). Z powyższych tekstów można wnioskować, że Chrystus otwiera pewien proces do wprowadzenia pokoju.
Paweł, choć w swoich listach bardzo często odwołuje się do porównań z użyciem terminów żołnierskich i wojskowych, jednak nie przychyla się do aprobaty wojny.
W tradycji chrześcijańskiej nikt nie potępia służby wojskowej. Tradycja stawia nawet Sebastiana, który był żołnierzem w rzymskich legionach za wzór świętości. Ojcowie Kościoła nie negują służby wojskowej i obrony państwa. Klemens Aleksandryjski zachęca do posłuchu i wierności dowódcom wojskowym. Orygenes, choć jest niechętny wojnie stwierdza, że obrona własnego kraju jest czymś słusznym i koniecznym.
2. Teoria wojny sprawiedliwej
Naukę na temat wojny rozwinął św. Augustyn, który twierdził, że wojna sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Chrystus bowiem nie potępiał wojny jako takiej, jednak nie pozwalał, by jej nadużywano. Na synodzie w Eina w 1027 r. wprowadzono zasadę pokoju Bożego, która przewidywała dla chrześcijan określone dni rozejmu. W sumie zasada ta obejmowała 230 dni w ciągu roku.
Ostatecznie naukę o wojnie sprecyzował św. Tomasz z Akwinu, który uważał pokój za wielkie dobro społeczne. Jednakże dopuszczał wojnę jako dochodzenie sprawiedliwości. Wojna obronna jest dopuszczalna pod następującymi warunkami:
- szkoda wyrządzona przez przeciwnika jest długotrwała, poważna i niezaprzeczalna,
- nie ma innych skutecznych i realnych środków do jej usunięcia,
- istnieją uzasadnione możliwości powodzenia,
- użycie broni nie pociągnie za sobą jeszcze poważniejszego zła.
Do wypowiedzenia wojny uprawniona jest kompetentna władza. Wojna nie może być wypowiedziana z zawiści czy chęci podboju.
3. Rewizja doktryny o wojnie sprawiedliwej
Gdy technika wojenna poszła do przodu, okazało się, iż jakiekolwiek działania wojenne mogą przyczynić się do ogromnych zniszczeń (broń masowego rażenia). Dlatego właśnie już Sobór Watykański II z naciskiem podkreślał, by świat dążył do pokoju (por. KDK 77-90). Jednakże Sobór nie zabrania wojny sprawiedliwej, gdyby tego wymagała konieczność. Kościół wypowiada się, że wszelka agresja zbrojna jest moralnie niedopuszczalna i godna potępienia.
4. Konieczność budowania pokoju i wychowania do pokoju
Zbrojenia pociągają za sobą ogromne finanse, które najbardziej uderzają w ubogich. Największa plaga ludzkości - „wyścig zbrojeń” - skupia na sobie uwagę całego świata, a przez to są zaniedbywane inne dziedziny życia. Kościół nieustannie podkreśla, by skierować wysiłki ku wychowaniu młodego pokolenia do służby dla pokoju.
* * *
Każdy człowiek ma prawo do obrony, nawet z użyciem siły, która spowoduje śmierć napastnika. W takiej sytuacji należy przyjąć fakt, że napastnik w pewnym sensie, sam się sam sprawcą własnej śmierci, podejmując ryzyko napaści. Stąd nie można potępić tych, którzy bronią swego prawa do życia, narażając życie napastników.
Jerzy Szyran OFMConv
Jaki wpływ na realny los, mają nasze myśli i słowa; czy „ktoś” podsłuchuje i je spełnia? Czy „ktoś” słyszał jak mówiłam do Karoliny: „wstawaj z łóżka. Nie szkoda Ci życia, jest za krótkie żeby je przespać!?”, albo „Karolina, ja będę przez całe życie przez Ciebie płakać”, albo „jak trudno jest o 3-osobowy pokój hotelowy”, albo „Boże, zrób coś, żebym przestała żyć jak bydlę: od stołu, do biurka, od biurka do łóżka i tak w kółko; gdzie jakaś duchowość”.
No i zostałam wysłuchana. W zeszłym roku, w maju podczas burzy, moja córka jadąc ulicami miasta zginęła w samochodzie, przygnieciona ogromnym drzewem. Samochód prowadził jej kolega a drzewo złamało się akurat wtedy, gdy oni przejeżdżali.
Czy „ktoś” słyszał, jak Karolina mówiła: „nie chcę obchodzić 18-tki”, „co zrobić, żeby nie mieć 18-tki?”, „Mamo, czy ja mogę wyjechać gdzieś daleko i zacząć samodzielne życie?”, „Ja chcę być zkremowana” - trzy dni przed śmiercią tak powiedziała. Ja wiem, że to przypadek. Ale: Śmierć jest zbyt poważną rzeczą, żeby mogła być dziełem przypadku... Że przez nasze usta przechodzą dobre, ale i złe słowa i życzenia, i że oba są spełniane (lub nie).
Wiem, że jest takie przysłowie: uważaj o co prosisz, bo może się spełnić. Ale te zdania teraz mnie nie opuszczają i mam wielkie poczucie winy, że to ja „sprawiłam”, że nie odczytałam znaków, że coś zaniedbałam. Że nie pojechałam wtedy po Karolinę, że się ten jeden jedyny raz nie dosyć zatroszczyłam, jak wróci do domu. To są absurdalne myśli, ale realne.
Wszystko się sprowadza do pytania: czy Opatrzność ingeruje w drobiazgi, w los pojedynczego człowieka, czy tylko globalnie, w wielkiej skali, przynajmniej w życie jako całość (choć „włosy na głowie są policzone”)? To bardzo trudne przyjąć, że opatrzność działa nie tylko wtedy, gdy życie „idzie jak po sznurku”, ale gdy z naszego punktu wiedzenia, gdy idzie kulawo i źle (choć „jeden jest Pan smutku i nagrody”). Czy w ogóle wolno mieszać Pana Boga w takie drobiazgi. No, ale się modlimy, dziękujemy, prosimy, błagamy o różne sprawy, małe i duże... Więc ma wpływ, ktoś słucha i wysłuchuje?
To na razie tyle. Lżej mi, gdy to napisałam. Bardzo liczę na komentarz, albo proszę to wrzucić do kosza i zalecić mi zimny prysznic.
Zimny prysznic już był, zatem nie zalecam. Natomiast na pewno proponuję rzetelnie (czyt.: uczciwie) zastanowić się nad swoim stosunkiem do rzeczywistości. Mamy wybór: albo akceptujemy Pana Boga w całej prawdzie o Nim, albo kwestionujemy prawdę (nawet pojedynczą zadając w ten sposób kłam Prawdzie Bożej) i pretensje możemy mieć wyłącznie do siebie.
Przyjmując pierwszą opcję, należy założyć, że Bóg jest i skoro nas powołał do życia to nie po to by się bawić z nami w chowanego robiąc nam złośliwe psikusy. On chce naszego dobra bo nas po prostu kocha. Jest Miłością! Chce się z nami dzielić swoim szczęściem wiecznym! A że nasze wyobrażenia o szczęściu bywają dalekie od perspektywy Bożej? To już nasz problem. Z tego prosty wniosek: to co daje (lub nawet tylko dopuszcza) jest po to by nas doprowadzić do siebie. Człowiek wierzący żyjąc jako osoba świadomie, nie powinien bezmyślnie chodzić na pasku swoich zachcianek lub projektów. Zawsze powinien wszystko odnosić do Boga. W Nim upatrywać swoje źródło i cel jedyny.
Należałoby zatem zastanowić się: co dla mnie oznacza takie czy inne wydarzenie? Bo to co jest rzeczywistym złem (śmierć), nie musi wcale takim się okazać w ostatecznym rozrachunku. I to dla wszystkich uczestników dramatu. Zależy tylko co my zrobimy z tym wydarzeniem i jakie wyciągniemy wnioski. A On potrafi nawet ze zła wyprowadzić dobro, bo jest Wszechmogący.
Pozostaje tylko jeden problem. Niewielki, ale dla naszej małostkowości urastający do olbrzymich rozmiarów. Chodzi mianowicie o uwierzenie. Powtarzam wyraźnie: uwierzenie, a nie tylko przyjęcie prawdy, że On tam gdzieś jest i na tym koniec.
Rozumiem trudności. Bóg nie obraża się na nas gdy pytamy (On zresztą nigdy się nie obraża!). Boli go tylko, że mając rozum potrafimy być tacy głupi w pojmowaniu siebie. Może zatem należałoby złożyć nadzieję w Nim, że dla córki skończy się wszystko pomyślnie, a dla Pani zaś nadejdzie czas odnalezienia się na nowo w Bogu. Czego szczerze życzę.
Ks. Tomasz Schabowicz