Jarosław Marek Rymkiewicz
Rozmowy polskie latem roku 1983
Swiat Książki
/
\
?
5 r
Rozmowy polskie latem roku 1983
Jarosław Marek Rymkiewicz
Rozmowy polskie latem roku 1983
Pi
Świat Książki
Projekt okładki
Małgorzata Karkowska
Zdjęcie na okładce Flash Press Media
Zdjęcie autora Andrzej Bernat
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Redakcja techniczna Lidia Lamparska
Korekta
Marianna Filipkowska
Elżbieta Jaroszuk
?????
Copyright © by Jarosław Marek Rymkiewicz, 1984 Copyright © for the Polish
edition by Bertelsmann Media, 2003
Świat Książki Warszawa 2003
Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Avanti, Warszawa
Druk i oprawa Drukarnia Perfekt, Warszawa
ISBN 83-7391-453-6 Nr 4697
Pan Gienio, rąbiący drzewo na pieńku ustawionym między piaskownicą a komórką, w
której przechowuje się opał i narzędzia, odrywa się od swojej roboty, wbija
siekierę w pieniek i podchodzi do ławeczki pod krzakiem dzikiej róży.
- Taki, który nie dostał pałą - mówi pan Gienio to w ogóle jeszcze nie wie, kim
jest i gdzie należy. Dopiero jak człowiekowi przyłożą pałą, to dokonuje wyboru i
odnajduje swoje miejsce w strukturze społecznej.
Słowo struktura pan Gienio wypowiada ze szczególnym naciskiem, abyśmy pojęli, że
on wie, co to takiego i jak coś takiego, taka struktura, funkcjonuje.
- A pan, panie Gieniu - pyta pan Mareczek, siedzący na ławeczce pod krzakiem
dzikiej róży z panią Mareczkową i panem Stefanem - dostał kiedyś pałą? Bo ja
jeszcze nie dostałem.
- Niech się pan nie martwi - mówi pan Stefan, który gra na wiolonczeli w
orkiestrze Filharmonii Narodowej - okazji nie zabraknie i z pewnością jeszcze
kiedyś pan dostanie.
- Pewnie, że dostałem - mówi pan Gienio i przysiada na ławeczce pod
przekwitającym już krzakiem dzikiej róży, choć siekiera wbita w pieniek obok
piaskownicy czeka, żeby ją podjął. - Rok temu,
5
na Poznańskiej. Szedłem Alejami do Ronda i płakałem, bo od Centralnego strzelali
petardami z gazem. Ale pod tym dziecięcym szpitalem, który jest w Alejach, stały
panie w białych kitlach, pewnie pielęgniarki czy salowe, i rozdawały tampony w
czymś tam namoczone, żeby je można było sobie przyłożyć na oczy i na nos. A
potem pogonili nas z dwóch stron, ci co stali przy Centralnym i ci od Ronda, i
na Poznańskiej dostałem po plecach. Schowałem się do Operetki, gdyby nie takie
miłe portierki, co nas wpuściły do środka, toby mnie wtedy zapuszkowali.
Śpiewacy szli na przedstawienie i wszyscy płakali.
- Ciekawe, co oni tego wieczoru śpiewali - zastanawia się pan Mareczek. -
Dyrektor tej Operetki to jakiś podejrzany facet. „Solidarność" chciała go, zdaje
się, zdjąć, ale nie zdążyła.
- Ty gadasz takie rzeczy, których nie powinieneś gadać - mówi żona pana
Mareczka. - Co ty wiesz o tym dyrektorze? Wiesz, jak się nazywa?
- Nie wiem - przyznaje pan Mareczek i delikatnie podnosi za oba skrzydełka
czarno-żółtego motyla, który przysiadł na listku dzikiej róży. - Patrz, jaki
biedny - mówi. - Nie ma siły latać. Zdaje się, że już umiera. Natura jest głupia
i okrutna.
- No to jak nie wiesz, to nie gadaj - mówi żona pana Mareczka. - Człowieka jest
bardzo łatwo skrzywdzić. Jakiś człowiek wydaje ci się podejrzany i mówisz, że
„Solidarność" chciała czy powinna go była zdjąć, a potem się okazuje, że to jest
bardzo szlachetny człowiek, który na dodatek działa w podziemiu.
- Oni wtedy - przerywa jej pan Gienio - to w ogóle nie śpiewali. W tej Operetce
to była potwor-
6
na masakra. Dostali skądś fałszywy meldunek, że tam jest punkt dowodzenia
„Solidarności". Przyjechały suki i wszystkich, którzy tam się schowali,
strasznie wypałowali. Wynosili ich za ręce i nogi, i takich wypałowanych rzucali
do tych swoich suk. A w sukach dalej pałowali. Gdybym pół godziny wcześniej
stamtąd się nie wyślizgnął, to też by mnie wypałowali. Jeszcze do dziś bym
siedział.
- Teraz to już by pan wyszedł - pociesza go pan Stefan, ten który gra na
wiolonczeli. - Od dziś jest amnestia.
Pan Gienio wstaje z ławeczki i rusza w kierunku pieńka z siekierą. Ale w połowie
drogi dzielącej go od siekiery zatrzymuje się i mówi, zwracając się może do nas,
siedzących na ławeczkach pod krzakiem dzikiej róży, ale może do kogoś, kto
słucha, a przynajmniej powinien słuchać jego głosu w Warszawie, w Waszyngtonie
czy w Paryżu:
- Ta ich amnestia to nie jest żadna amnestia. Tych, co chcą, to wypuszczą, a
tych, co chcą, to nie. Komisji Krajowej nie wypuszczą i Kuronia z Adasiem
Michnikiem też nie. Ta ich amnestia to o dupę potłuc.
Pan Mareczek wypuszcza czarno-żółtego motyla, który, nie mogąc lub nie chcąc
odlecieć, opada na listek dzikiej róży, i zastanawia się, dlaczego pan Gienio
mówi o Michniku nie Adam, lecz Adaś. Nie wydaje się bowiem panu Mareczkowi
możliwe, aby pan Gienio, który niegdyś był marynarzem i pływał na statkach
handlowych, a teraz jest urzędnikiem w gminie czy w województwie i latem, w
czasie urlopu, dorabia sobie, rąbiąc tutaj drzewo i wykonując różne cięższe
prace, a więc aby ten pan Gienio znał
7
Adama Michnika i aby był przez niego upoważniony do traktowania go tak poufale.
Pan Mareczek dochodzi jednak do wniosku, że pan Gienio wcale Michnika znać nie
musi. On sam, pan Mareczek, też przecież, mówiąc o Michniku, takim czułym
obdarza go imieniem:
- Adaś, Adaś.
- Adaś napisał, Adaś udzielił wywiadu, Adaś mówił przez radio.
- Adasia zamknęli, Adasia wypuścili, znów zamknęli.
- Adaś przyłożył Pinochetowi, naszemu też przyłoży, niech go tylko puszczą.
- Adaś żeni się z wnuczką naszego Marszałka, jak zechce, to i z wnuczką Lońki
się ożeni.
- Nasz miły, dzielny, nasz wspaniały Adaś.
Pan Mareczek zna co prawda Michnika, ale na pewno nie jest z nim na tyle
zaprzyjaźniony, aby miał prawo mówić o nim: Adaś. Więc i on, i pan Gienio, tak o
Michniku mówiąc, wyrażają - do takiego wniosku dochodzi pan Mareczek - swoją
czułość dla bohatera z Otwocka, swoją solidarność z więźniem z ulicy
Rakowieckiej.
- Niechże już pan, panie Mareczku - mówi pan Stefan i wstaje z ławeczki - da z
łaski swojej spokój temu motylowi. Jak go pan przestanie tarmosić, to może
jeszcze odżyje. Pojedzie pan ze mną na borówki?
- A ta ich struktura - mówi, wywijając siekierą nad pieńkiem, pan Gienio - to
się zaraz rozleci. Jak mnie wtedy wypałowali, to zrozumiałem, że to już ich
koniec. Każdy, kogo wypałują, zaraz to pojmuje. Raz się rozleciało, to znów się
rozleci.
8
- Co pan właściwie rozumie, panie Stefanie, pod słowem borówka? - pyta pan
Mareczek.
- Borówka - odpowiada wiolonczelista - to czarna jagoda. A dla pana borówka to
co?
- Borówka to borówka, a czarna jagoda to czarna jagoda.
- No to jedzie pan czy nie?
- No to jedziemy - mówi pan Mareczek. I odchodząc w kierunku domu, zwraca się
jeszcze ku wbitej w pieniek siekierze: - Ja też, panie Gieniu, uważam, że to
długo nie potrwa. Coś takiego w ogóle nie ma prawa istnieć.
- Adaś ich załatwi - mówi pan Gienio, wesoło wymachując siekierą. - Jak Boga
kocham, że on ich załatwi.
- Jak mu pomożemy, panie Gieniu, jak mu pomożemy.
- Ale niech pan weźmie kapelusz! - woła pan Stefan za panem Mareczkiem, który
mija właśnie dwie rosnące pod płotem morwy - jedna ma czarne, a druga białe
owoce - wokół których sycząc i kłapiąc dziobami chodzą łase na te owoce,
szczególnie na czarne, gęsi pani Anieli. - Koniecznie niech pan włoży kapelusz,
bo w lesie są kleszcze.
Sznurek przeciągnięty jest między studnią -a mówiąc dokładnie: między obitym
ocynkowaną blachą okapem studni - a rynną biegnącą wzdłuż oszklonej werandy,
przez którą wchodzi się do jadalni i do kuchni. Na sznurku suszą się błękitne,
postrzępione dżinsy małego-dużego Mareczka - zwanego tak dlatego, że choć ma
dopiero dwanaście lat,
9
więc jest mały, przerósł już swojego ojca, pana Ma-reczka, więc jest duży - oraz,
obok dżinsów, szaro-zie-lone kąpielówki pana Stefana i duży biały ręcznik w pasy
różowe i pomarańczowe, ręcznik - jak domyśla się pan Mareczek - zapewne chiński,
z importu, a że takich dużych ręczników, jak zresztą żadnych ręczników, w
sklepach dostać obecnie, latem roku 1983, nie sposób, więc ręcznik z epoki
Edwarda Gierka, kiedy to do Polski sprowadzano ręczniki z Chin, czekoladę z
Holandii, jerez z Hiszpanii i biustonosze z Wiednia, wszystko zresztą zewsząd.
Dobry był dla nas ten Gierek - myśli pan Mareczek. - Lepszy, znacznie lepszy od
Bieruta i Gomułki. Fundował nam jerez, wytrawny i półwytrawny, po dwieście
złotych butelka w Delikatesach na Marszałkowskiej, jakie to było miłe z jego
strony. Lepszego niż Gierek nigdy już mieć nie będziemy. Ale i okropny był
przecież, cenzura szalała, jakiś Łukaszewicz z twarzą kretyna niszczył nam
kulturę i marzyliśmy tylko o tej chwili, kiedy ktoś tego Gierka obali. Ale dobry
był, nie mordował, chyba nikogo poza Pyjasem wówczas nie zabito, Adasia i
Kuronia zamykał nie na dłużej niż na czterdzieści osiem godzin, a ci więżą ich
ileż już miesięcy. - Nucąc na jakąś znaną a nieznaną melodię, która od dawna
plącze mu się po głowie: - Dzisiaj chińskich ręczników już nie ma - pan Mareczek
okrąża dom, a kiedy wchodzi na ganek, dobiega go jeszcze głos walącego siekierą
w pień olchy pana Gie-nia, głos spod komórki i spod sągów drzewa:
- Kuroń to jest rozum. Ale Adaś był sercem KOR-u. A kiedy Kuroń zostanie
premierem to, wspomni pan moje słowa, posadzi Adasia. Bo Adaś nie zniesie
najmniejszej niesprawiedliwości.
10
Dom, w którym pani Aniela już od dwudziestu sześciu lat prowadzi pensjonat dla
inteligentów, co przeważnie z Warszawy, ale także z Wrocławia i z Krakowa
przyjeżdżają tutaj na lato, stoi na zboczu, na szczycie ostro spadającego w dół
zbocza, tak że pokoje, w których mieszkają goście, choć na tym samym poziomie
położone, znajdują się zarazem, tak się przynajmniej wydaje, na różnych piętrach:
te od strony szosy na parterze, a te im przeciwległe, te od strony jeziora, na
pierwszym piętrze. Na parterze od strony jeziora, na tym więc poziomie, którego
od strony szosy już nie ma, znajduje się jeszcze jadalnia, do której wchodzi się
właśnie przez oszkloną werandę. Po przeciwległej stronie domu jest ganek,
prowadzący na korytarz i do pokoi, z korytarza schody prowadzą na strych, a z
ganku już tylko kilka kroków jest do bramy i do szosy. Z werandy wychodzi się na
porośnięty trawą dziedziniec, który nazywa się tu play-ground, bo wieczorami, po
kolacji, grywa się na nim w badmintona, a przed południem stoją leżaki, na
których opalają się goście pani Anieli. Na zboczu, wzdłuż jego krawędzi, a
naprzeciwko tej komórki, pod którą pan Gienio rąbie właśnie drzewo i podziwia
męstwo Adasia Michnika, stoi pięć ławeczek. Wszystkie zbite są z nieheblo-wanych
desek, a deski już dawno sczerniały. Licząc od oszklonej werandy: pierwsza
ławeczka tuż przy studni, druga pod krzakiem dzikiej róży, z trzeciej jest
najlepszy widok na jezioro, czwarta i piąta pod krzakiem czeremchy. Kto na
którejś z ławeczek chce usiąść, ten może usiąść tak: albo twarzą do szosy, do
sągów drzewa i pana Gienia walącego w pień olchowy, albo twarzą do jeziora, do
sosen i świerków
11
stojących na jego drugim brzegu. Bowiem zbocze, nad którym stoi dom pani Anieli,
schodzi ku jezioru, a na zboczu rosną, ach, co na nim nie rośnie: świerki,
brzozy, buczyna, leszczyna, wiklina, a i wisienki, i jabłonki, i czeremchy, a i
pokrzywy, osty, chwasty rozmaite, i trawa do kolan, traw różne gatunki. Tuż przy
brzegu, zasłaniając tym, co patrzą ze szczytu zbocza, widok na jezioro, stoi
szesnaście ogromnych topól, które posadził tu przed wielu laty ojciec pani
Anieli. Szesnaście, a może osiemnaście, bowiem panu Mareczkowi nigdy nie udało
się ich dokładnie przeliczyć, choć wielokrotnie już - pływając krytą żabką na
środku jeziora - próbował to uczynić. Dodałbym tu jeszcze - dodaje pan Mare-czek,
kończąc ten opis posiadłości pani Anieli że pod oknami jadalni rosną krzaki róż,
a wokół ganku wysokie malwy, różowe i ciemnoczerwone. Samochód pani Mareczkowej
- żółte renault - stoi pod je-sionoklonem zamykającym play-ground od strony
przeciwległej oszklonej werandce, na jesionoklonie jest budka dla ptaków, a
samochody innych gości, pana Stefana, pani Ali oraz Profesora, parkują pod
wisienką rosnącą przy ganku. Dodajmy jeszcze, że tam, gdzie osiemnaście topól
stoi tuż nad wodą, ale już pora jechać na jagody, a więc resztę opiszę może
innym razem, ale dodajmy jeszcze, że jest tu zbyt pięknie, aby to się dało, aby
to było można słowami opisać. Dziękujemy Ci, Boże, że dałeś nam tę ziemię, a na
niej ten, właśnie ten zakątek, w Polsce, w suwalskim powiecie, niezbyt daleko od
Grodna i Sejn, i nieopodal litewskiej granicy, i przepraszamy Cię, że taki lichy
z tego wszystkiego czynimy użytek. Ale będziemy się starać, wybacz nam, i niech
się
12
ó
palą w mroku Twoje malwy, ciemnoczerwone i różowe, kiedy zapada zmierzch i pani
Aniela z kubłem wody idzie po schodach na pięterko. Kubeł jest biały, emaliowany,
a tam, gdzie w kilku miejscach, na zewnątrz, emalia została odbita i widać
czarną blachę, już wkrada się rdza.
Ubrany w granatowy ortalionowy płaszcz i biały drelichowy kapelusz - ten
kapelusz już od kilku sezonów służy mi w czasie wypraw do lasu i tak się
skurczył po wielu praniach, że z trudem wciskam go na głowę - a więc w takim to
kapeluszu, nadto jagodami i malinami poplamionym, zatem już nie całkiem białym,
raczej biało-sinym, pan Mareczek wychodzi na ganek. Pan Stefan wsiada już do
swojego czerwonego poloneza, stojącego pod wisienką, ale na schodkach pana
Mareczka zatrzymuje jeszcze Profesor, który w szkole na Okólniku uczy młodych
wirtuozów gry na flecie. Nie flet jednak, nie koncerty Vivaldiego i
Musikalisches Opfer Bacha są namiętnością Profesora, lecz zbieractwo. Profesor
zbiera mianowicie stare mapy i atlasy, a szczególnie mapy i atlasy Polski oraz
krajów z Polską sąsiadujących i posiada już, jak sam twierdzi, taki zbiór,
którego mogłoby mu pozazdrościć niejedno muzeum, nawet chyba British Museum. Co
do pracowników naszej Biblioteki Narodowej, to Profesor nie ma żadnych złudzeń:
myśląc o jego zbiorach, oblizują się oni ze smakiem i liczą na rychłą, oby jak
najrychlejszą śmierć zbieracza, kiedy to - tak jak myszy króla Popiela rzuciły
się niegdyś na tego władcę - będą mogli rzucić się z wyszczerzonymi zębami na
jego
13
atlasy. To porównanie bibliotekarzy do myszy króla Popiela wymyślił sam Profesor.
- Ale koncert D-dur Vivaldiego na flauto traverso jest przecież równie piękny i
równie wiele - choć w innym sposobie -mówi o naszej człowieczej kondycji, co
mapa Wielkiego Księstwa Litewskiego z roku 1340? - Wie pan - powiada na to
Profesor flecista - kto śpiewa albo gra na jakimś instrumencie napędzanym
powietrzem wydmuchiwanym z płuc, temu słup powietrza, przez płuca i przeponę
wypychany, dzień po dniu, codziennie, uderza od dołu w mózg i bezlitośnie ten
mózg grajka lub śpiewaka bombarduje. Po kilku latach takiego dmuchania, takiego
łubudu i buch bach buch kilka godzin dziennie, w mózgu następują nieodwracalne
zmiany i ten, kto dmuchaniem się zajmuje, nieodwracalnie też głupieje.
Przekonałem się o tym kilkanaście lat temu, kiedy to, wziąwszy do ręki Legendę
Młodej Polski Brzozowskiego, po przeczytaniu kilku zdań zdałem sobie sprawę, że
nic nie rozumiem. Od tego czasu poświęciłem się wyłącznie moim mapom, a na
flecie gram tylko dla pieniędzy.
- A ja, wie pan, strasznie dużo zawdzięczam -mówi pan Mareczek - sonatom Bacha
na flet. Pewnie równie dużo co późnemu Schubertowi. I chwilami wydaje mi się, że
jeśli chodzi o konstrukcję wiersza - konstrukcję, że tak powiem, uczuciową, a
więc o przepływ uczuć, rozłożenie napięć w wierszu - to równie wiele nauczyłem
się od Bacha i Schuberta co od Mandelsztama i Miłosza.
- Miłosz - oponuje Profesor - niewiele, wydaje mi się, ma wspólnego z
Mandelsztamem. Miłosz jest zimna głowa. Jeszcze kiedy Trzy zimy pisał, to był
in-
14
ny, bo w Trzech zimach czuje się gorączkę snów i przeczuć. Ale potem zrobił się
jakiś taki zimny, marmurowy. Czy on Trembeckiego za dużo się naczytał, czy co?
Pewnie, że to piękne. Ale dla mnie jednak za zimne. A nawet powiem, że trochę za
mądre. Pisarz, panie Mareczku, nie powinien za bardzo wynosić się nad swoich
czytelników. Troszeczkę może, nawet musi. Ale nie za bardzo: że niby taki mądry,
bo wszystko przeczytał i przemyślał, a oni, czytelnicy, niech go adorują. A
Mandelsztama to ja bym w pięty całował, gdyby on jeszcze żył. Mandel-sztam to
był cud. A poza tym Miłoszowi czegoś takiego brak, nie wiem, jak to nazwać, ale
można by chyba nazwać to współczuciem. Mówi się, że ten wiersz Mandelsztama o
tym żydowskim skrzypku, no o tym, pamięta pan, Hercowiczu Skercowiczu, który
Schuberta grał jak z nut, to jest jeden z jego najsłabszych wierszy. Bo to jest,
mówią, sentymentalny wiersz, że niby Mandelsztam lituje się nad tym skrzypkiem.
Ale to jest przecież arcydzieło współczucia. Mandelsztam opłakuje w tym wierszu
wszystkich swoich skazanych na śmierć Żydów i ich skrzypce. I opłakuje siebie, i
swoją skazaną na śmierć poezję. To sentymentalne? Ale przecież oni naprawdę
zginęli. A więc godzi się ich opłakiwać. -I tu Profesor, nagle potworną
wściekłością ogarnięty, zaczyna krzyczeć: - Przeklęci mordercy. Żeby ich, o żeby
ich. Jeśli ludzkość zapomni kiedyś temu bandycie Stalinowi, co on zrobił z
Mandelsztamem, to ja się wypisuję.
- Z ludzkości? - pyta pan Mareczek.
- Ze wszystkiego. - I Profesor, zastanawiając się zapewne, co by mogło oznaczać
takie wypisanie się
15
ze wszystkiego i czy w ogóle jest ono możliwe, milczy przez chwilę, by potem,
nieco już z wściekłości ochłonąwszy, zapytać pana Mareczka:
- A wie pan, że Stalin to siedział w polskim więzieniu?
- Co też pan opowiada? Jak to siedział, gdzie siedział? Kiedy on mógł tu
siedzieć?
- A siedział - przyświadcza Profesor. - Opowiadał mi to ktoś, kto znał takiego
księdza, który był zarazem fizykiem, i to takim nawet prekursorem osiągnięć
współczesnej fizyki. Tylko nie pamiętam nazwiska tego księdza, ale to nieważne.
Więc ten ksiądz, który zresztą umarł stosunkowo niedawno, bowiem dopiero w
latach pięćdziesiątych, wielkim staruszkiem już będąc, opowiadał temu komuś, kto
mnie to opowiadał, że przed wojną, ale jeszcze tą pierwszą światową, był - on,
ten ksiądz - kapelanem więziennym, tylko już nie pamiętam, w jakim więzieniu to
się działo, w Łodzi czy w Warszawie. A może w Łomży? Ale to nie takie ważne. No
więc do tego więzienia, gdzie ten ksiądz wówczas młodziutki był kapelanem,
przywieziono pewnego dnia - oczywiście przed tą pierwszą wojną - pewnego bandytę
z Baku, oskarżonego o to, że obrabował jakiś bank, zabijając przy tym kilku
urzędników. I to był właśnie Stalin, nazwiskiem wówczas Dżuga-szwili, choć
oczywiście jako bandyta jeszcze jakiegoś trzeciego, innego nazwiska używał. A
przywieziono go do Łodzi czy do Warszawy, ponieważ policja rosyjska nie chciała
trzymać Stalina w którymś z więzień w Moskwie czy gdzieś tam w głębi Rosji,
dobrze już go znając i lękając się, że może on zostać odbity przez swoich
kamratów. No i słusznie się lę-
16
kała, bowiem pewnego dnia do tego więzienia w Łodzi czy w Warszawie przyjechali
jacyś żandarmi z nakazem wydania im bandyty nazwiskiem Dżuga-szwili, którego to
bandytę - wedle nakazu - mieli przewieźć do jeszcze innego więzienia. Wydano im
więc Stalina, a oto po dwóch godzinach przyjeżdżają do tego więzienia inni
żandarmi z takim samym nakazem. No i co się okazało? Że ci pierwsi żandarmi to
oczywiście nie byli żadni żandarmi, ponieważ był to Beria ze swoimi koleżkami,
którzy przebrali się za żandarmów. I tak Stalin uciekł z polskiego więzienia. To
znaczy nie z polskiego, ale w każdym razie z takiego, które było w Polsce.
- Ładna, owszem, historia i godna nawet zapisania - mówi pan Mareczek. - Ale
nie wygląda mi na prawdziwą. Ten ksiądz, co był kapelanem, już nie żyje?
- Już nie żyje.
- To szkoda. Bo warto byłoby nagrać go na magnetofon. Stalin w polskim
więzieniu to, bądź co bądź, jest fragment historii. I to taki, który nie
powinien zostać zapomniany.
- Mnie się wydaje - mówi Profesor flecista - że to może być prawda. Czytał pan
tę książkę o śmierci Stalina, co ją ten Czeczeniec czy Czuwasz napisał, no o
takim trudnym nazwisku?
- Czytałem - mówi pan Mareczek. - Tajemnica śmierci Stalina czy tak jakoś.
- Właśnie. Z podtytułem Spisek Berii. Podziemie to wydawało. No więc z tej
książki wynika, że Stalin to był bajjjcUstóeJstóry razem z Berią rabował banki w
Tyfliśte i w*1*|ku. I oto ten największy bandyta dwudziestego ??? zabija
największego poetę dwu-
17
dziestego wieku. Szkoda, że wtedy, kiedy go przywieźli do Polski, od razu go nie
powiesili. Co o nas powiedzą ludzie za pięćset czy za tysiąc lat?
- Gdyby go wtedy powiesili, to inny by rządził -mówi pan Mareczek. - I zrobiłby
z nami akurat to samo, co tamten zrobił. Ale wie pan, wypisać się ze wszystkiego
to jednak nie można.
- Chyba że ktoś umrze - mówi Profesor. Co usłyszawszy, pan Mareczek zaczyna się
zastanawiać, czy wówczas, kiedy umrze, kiedy już go nie będzie, rzeczywiście
wypisze się lub też zostanie wypisany ze wszystkiego, i dochodzi do wniosku, że
jednak nie, chyba nie, bowiem z problematyki polskiej, ze sprawy polskiej,
krótko mówiąc, z Polski wypisać się nie można, i Polak, który umiera, nie
przemienia się przecież - o, to byłaby kara zbyt już okrutna, gorsza niż
wszystkie czyśćce, wszystkie piekła - w truchło bez narodowości, w ducha bez
ojczyzny, lecz pozostaje nadal Polakiem, duchem polskim, trupem polskim, i nadal
zatem uczestniczy w polskich dziejach, jest obecny, jest świadkiem, poświadcza,
i działa nadal duchowo, a może, w tajemniczym jakimś sposobie, i fizycznie w
sprawie polskiej, wspomaga Polskę, wzmaga polskość Polski, i pan Mareczek z
prawdziwą przyjemnością wyobraża sobie siebie samego, ale już umarłego, już
cokolwiek zetlałego pana Mareczka, który właśnie umarł, i widzi, jak on, ten
dopiero co zmarły Mareczek, nadal będąc obecnym i wcale nie zamierzając
zrezygnować, mimo rozkładu ciała, a może i ducha, z duchowej obecności w sprawie
polskiej, z duchowego świadczenia na rzecz tej sprawy, udaje się właśnie - on,
duch pana Mareczka albo jego upiór - autobusem pośpiesznym
18
„D" do Pałacu u zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu, ponieważ jest
to akurat ten dzień miesiąca, w którym w tym to Pałacu pan Mareczek - a teraz
już upiór pana Mareczka - powinien opłacić miesięczną składkę związkową oraz
miesięczną składkę na uwięzionych i prześladowanych, w związku z czym, całkiem
bez związku z ostatnią kwestią Profesora - Chyba, że ktoś umrze - pan Mareczek
odpowiada:
- Pokąd płacimy składki, „Solidarność" żyje.
- Ja płacę - mówi Profesor.
- Ja też.
I są obaj, pan Mareczek i Profesor, dumni z tego, że płacą, a choć to taka mała
sprawa, to płacenie składek, to przecież duma ich jest - myśli pan Mareczek -
całkiem uzasadniona, w istocie bowiem nie z tego jesteśmy dumni, że co miesiąc
wyciągamy z portfela po dwieście czy po pięćset złotych i ukradkiem wciskamy te
nasze pięćsetki związkowym skarbnikom, ale z tego, że mamy nasz związek, że
należymy do niego, że nie pozwoliliśmy go zniszczyć czerwonym, że „Solidarność"
żyje, że okazała się silniejsza od siły. I będzie żyła - myśli pan Mareczek -
pokąd żyje Polska, bowiem „Solidarność" i Polska to jest już to samo, i minie
sto, minie pięćset lat, i duch polski przemieni się, przybierze kształt całkiem
dla nas, tu i teraz żyjących, nieoczekiwany, ale mimo to, mimo wszystkie
przemiany ducha, będzie w tym duchu fragment, ułamek przez nas, przez naszą
duchową, naszą naprawdę ciężką duchową pracę uformowany, fragment, ułamek,
którego nikt nigdy - żaden generał, żaden pismak żadnego generała - nie zdoła
zniszczyć, ponieważ
19
duch jest niezniszczalny i nic nie mogą mu uczynić, niczym są wobec niego
wszystkie rakiety, ile by ich było, SS-20 czy jak tam się zwą. Fragment
polskiego ducha: „Solidarność" - myśli pan Mareczek - jestem w tym fragmencie,
na moją miarę, pewnie, że niewielką, moimi myślami, moją gadaniną, pisaniną,
moimi pięćsetkami jakoś tam i ja przyczyniłem się do uformowania tego fragmentu,
i jestem z tego dumny, mam prawo być dumny.
Ale cała ta rozmowa między Profesorem a panem Mareczkiem na temat Stalina,
Miłosza i „Solidarności" nie na ganku przed domem, nie na schodkach się odbyła,
lecz dzień czy dwa wcześniej, na ławeczce pod krzakiem czeremchy - którą to
czeremchę przez długi czas pan Mareczek, kompletnie nie znający się na botanice,
brał za jakiś egzotyczny, chiński czy japoński krzew, pokąd pan Rysio, znający
się na drzewach, jako że wychował się w tych lasach, nie wytłumaczył mu, że to
jednak czeremcha, po prostu polska zwyczajna czeremcha - więc nie dziś miała
miejsce ta rozmowa, bowiem dziś, kiedy pan Mareczek w białym drelichowym
kapeluszu i żółtych gumiakach wychodzi na ganek, a pan Stefan zapala już
czerwonego poloneza, Profesor, stając na schodkach przed Mareczkiem, podaje mu
gazetę i mówi:
- Proszę, oto „Życie Warszawy", które panu obiecałem.
- Bardzo pan miły - odpowiada pan Mareczek -i dziękuję, ale jakoś nie mam
ochoty na tę lekturę. Obraża mnie to, co oni piszą w tych swoich gazetach, a
nawet, przyznam się panu, trochę się tego boję. Czy mógłby pan trzymać w domu
takiego psa,
20
który by pana potwornie nienawidził i przy każdej okazji starał się pana ugryźć?
Z tymi ich gazetami jest podobnie. Czuję, czytając taką gazetę, że ona mnie
nienawidzi, że ten, co pisał, chciałby mnie ukąsić. No więc przestaliśmy oboje z
żoną w ogóle czytać ich gazety. Telewizji też już nie oglądamy. Niech oni siebie
sami czytają, jak mają ochotę.
- Pewnie, że ma pan rację - mówi Profesor. - Ja też mam niekiedy takie wrażenie,
jakby w tej gazecie otwierała się taka zębata paszczęka i kłap, kłap, chciała
mnie złapać za rękę. Albo jakby wychylała się z takiego „Życia" czy „Trybuny"
jakaś twarz i szyderczo, wstrętnie uśmiechała się do mnie. Ale jednak trzeba ich
czytać, panie Mareczku. Oni są nie tylko okrutni, ale także straszliwie chytrzy
i podstępni. Chcieliby nas oszukać, omamić i właśnie w tym celu drukują te swoje
gazety. Musimy znać ich sposoby. Jeśli nie nauczymy się rozszyfrowywać ich
nędznych krętactw, ich lisich podstępów, to nas zjedzą. Dlatego ich czytam i
panu też polecam tę miłą lekturę.
- Niech będzie - decyduje się pan Mareczek. -Przeczytam sobie to „Życie". Ale,
jeśli pan pozwoli, dopiero po obiedzie, bo teraz jadę z panem Stefanem na jagody.
- Polecam pańskiej uwadze - mówi Profesor szczególnie dwie wiadomości. Pierwsza
to jest o tu, na piątej stronie. Książę Ali Khan postanowił sprzedać swoją
kolekcję sztuki afrykańskiej, ponieważ mu się znudziła i będzie teraz zbierał
wyłącznie dzieła sztuki muzułmańskiej. Takiemu to dobrze, nie?
- Chciałby pan być takim Ali Khanem? - pyta pan Mareczek.
21
- Kto by nie chciał? Sprzedałbym moje mapy i zacząłbym zbierać coś całkiem
innego. Bo ja wiem, co. Może atlasy botaniczne? Albo klucze do oznaczania roślin?
- Profesor zamyśla się i po chwili dodaje: -Ale nie, map bym nie sprzedał. O, i
jeszcze to niech pan przeczyta, tu, na czwartej stronie. Z amerykańskiego
boeinga 707, zamienionego w laboratorium laserowe, zestrzelono za pomocą wiązki
promieni pięć rakiet powietrze-powietrze typu Sidewinner wystrzelonych z
myśliwca bombardującego A-7 Corsair i lecących z szybkością 3500 kilometrów na
godzinę. No i co pan na to?
- Reagan się stara - mówi pan Mareczek. - Zdaje się, że Rosjanie już go nie
dogonią.
- To jest, proszę pana - mówi Profesor - wiadomość wprost rewelacyjna. Oznacza
ona, że całe to science fiction Reagana, cały ten jego niesamowity pomysł
pokonania czerwonych nie za pomocą rakiet dalekiego zasięgu, a tylko za pomocą
systemów obronnych, że to wszystko już zaczyna się realizować. To jest, proszę
pana, największy prezydent, jakiego ostatnio miały Stany. Jeśli wybiorą go na
drugą kadencję, czego ja osobiście jestem całkiem pewny, to przewaga
technologiczna Stanów wzrośnie do tego stopnia, że czerwoni nie będą już mieli
wyboru i zostaną zmuszeni do rokowań. A wtedy kto wie, co będzie z nami. Może on
nas wynegocjuje i zostaniemy sfinlandyzowani?
- A nie chciałby pan - pyta pan Mareczek - żeby nas podzielili, jak kiedyś
Wietnam czy Koreę?
- A broń Boże - mówi Profesor. - To byłoby straszne narodowe nieszczęście. Po
jednej stronie Wisły dominacja rosyjska, a po drugiej niemiecka.
22
Skończyłoby się to jakąś okropną, może i bratobójczą wojną.
- A ja - mówi pan Mareczek - wcale nie jestem pewny, czy to byłoby takie złe.
Wydaje mi się, że w dziewiętnastym wieku, kiedy byliśmy podzieleni, było nam
jednak chyba nieco lepiej niż teraz. Rozbiory były nieszczęściem, tak. Ale
zawsze lepiej być we władaniu kilku potęg niż we władaniu jednej, bowiem między
kilkoma potęgami można lawirować, można je szantażować, a jeśli jest się wydanym
na łaskę i niełaskę jednej potęgi, to ta potęga nie chce o niczym słyszeć, jest
ślepa i głucha na nasze błagania i jęki, i to właśnie dlatego, że jest jedna, że
nie musi z inną potęgą, co by nas też trzymała w swoich łapach, rywalizować czy
konkurować. Kto mieszkał w Kongresówce, a miał już dosyć, bo carat za bardzo mu
dopiekł, ten mógł zawsze wyjechać, choćby i przez zieloną granicę, do Krakowa
czy do Poznania. I tę książkę - zamyśla się pan Mareczek -co ją właśnie piszę,
mógłbym, gdybym żył w dziewiętnastym wieku, wydać w Galicji, u Połoniec-kiego.
Tam cenzura była jednak znacznie łagodniejsza, a po bitwie pod Sadową można było
właściwie pisać już o wszystkim, nawet o tym, jak podli są Austriacy.
- A tu jej panu nie wydadzą? - pyta Profesor.
- Tu mi nie wydadzą.
- No to wyda pan w Paryżu, co to za różnica -mówi Profesor.
- Chciałbym jednak, żeby mnie czytano tutaj, przede wszystkim tutaj.
- A to już zależy wyłącznie od pana, a nie od tego, gdzie i kiedy pan tę swoją
książkę wyda - mówi
23
Profesor i pan Mareczek nie może się dosłuchać w jego głosie ani odrobiny
litości. Bo też nie jest -również zdaniem pana Mareczka - godzien litości ktoś
taki, kto tak pisze, że jego pobratymcy nie mają żadnego pożytku duchowego z
jego pisania.
- Jedziemy! - woła pan Stefan. - Niech pan będzie tak dobry, panie Mareczku, i
otworzy bramę.
Pan Mareczek wrzuca do czerwonego poloneza swoją menażkę i kubek na jagody, i
otwiera przed panem Stefanem, gwałtownie kręcącym kierownicą, zbitą z
poczerniałych desek bramę. - Będę się starał - myśli, podpierając jej dwa
skrzydła kamieniami. -Będę się starał, bo jeśli już mi dałeś, Boże, tę moją
próżność, tę pychę, ten talent, to powinna być z tego jakaś duchowa korzyść nie
tylko dla mnie, ale i dla innych. - I zatrzaskując drzwiczki czerwonego poloneza,
który już pędzi, już zeskakuje z szosy na ubitą leśną drogę, już przeskakuje
tory leśnej kolejki, która wozi drzewo od bindugi do tartaku: - Ale gdyby w
polsko-austriackim Lwowie - myśli - istniało nadal wydawnictwo Połonieckiego i
wychodziły w nim nadal tomy Sympozjonu, tak jak niegdyś wychodziły w tłumaczeniu
Staffa, to byłoby doprawdy bardzo dobrze i mielibyśmy z tego my, Polacy, nie
byle jaki pożytek duchowy, bowiem dowiadywalibyśmy się, co słychać na świecie, w
światowej myśli etycznej oraz estetycznej, i ta myśl poszerzałaby, pogłębiałaby
nasze doświadczenie, które dziś jest tylko polskim, wyłącznie polskim
doświadczeniem, i ciągle tylko mamy w głowie naszą polską polskość, polską
polskość, i nic nas więcej nie obchodzi, przynajmniej ja, pan Mareczek, niczego
więcej w głowie już nie mam, wszystko z głowy wymiot-
24
łem, wszystko mi z głowy wymiotło, ten czas mi wymiótł, dzieje mi wymiotły, i
nic mnie nie obchodzi poza moją polską polskością, polską polskością, polskością.
- A czerwony polonez jedzie poprzez las i sroka krzyczy ochryple, wysoko w
gałęziach.
Przy leśnej drodze, która prowadzi - jak twierdzą niektórzy - na Walne albo -
jak twierdzą inni -na Pijawne, pan Stefan wyjmuje z poloneza wiklinową kobiałkę,
wkłada do niej dwa metalowe półlitrowe kubki i rusza w głąb lasu. Pan Mareczek,
grze-chocząc aluminiową menażką i takimże kubkiem, tyle że emaliowanym, wewnątrz
emalią białą, na zewnątrz niebieską powleczonym, idzie parę kroków za nim, co
chwila przykucając, aby zerwać kilka jagód, które w tym roku 1983 - a więc już
czterdziestym czwartym od wkroczenia czerwonych do Polski - myśli pan Mareczek -
i ta nasza liczba narodowa, sekretna, cóż by miała w tym wypadku znaczyć, jeśli
w ogóle miałaby coś znaczyć? - niezwykle pięknie, o jagodach mowa, zaowocowały.
- Borówek niech pan nie zbiera - mówi pan Stefan. - Teraz poszukamy grzybów. A
na borówki pójdziemy sobie później.
- Ale przyjechaliśmy przecież na jagody - protestuje pan Mareczek, który nie
lubi zbierać grzybów, ponieważ nie ma do nich szczęścia, grzyby go pewnie nie
uważają za poważnego zbieracza i jeszcze nigdy w życiu nie udało mu się znaleźć
zdrowego prawdziwka.
- Na borówki to zaprowadzę pana tam pod tory. Ale to później, za godzinę albo
dwie. A tutaj powin-
25
ny być grzyby. Dwa dni padało, więc już pora, żeby się pokazały.
- Mnie się zdaje, że na grzyby to jest za wcześnie, panie Stefanie - próbuje
jeszcze protestować pan Mareczek. - Grzyby to się pokażą za tydzień czy dwa.
- Niech mi pan wybaczy, drogi panie Marku -mówi wiolonczelista - ale pozwolę
sobie zauważyć, że na obyczajach grzybów kompletnie pan się nie zna. Pójdziemy o
tędy, wzdłuż drogi. Ja tu, a pan tam. Odległość przynajmniej dwadzieścia kroków.
Jak pan coś znajdzie, to proszę mnie zawołać.
Ruszają więc na poszukiwanie borowika, który po dwóch dżdżystych dniach
rozepchnął już, być może, mszyste, wilgotne podłoże i wysunął z parującego
igliwia swój jasnobrunatny, porowaty łeb, do którego przylepiło się kilka
kruchych zeszłorocznych igieł świerkowych i ku któremu, wiedziony nieomylnym
instynktem, dąży, wlokąc za sobą swój wilgotny czarny ogon i zostawiając na mchu
śluzowaty ślad, wszelki leśny ślimak. O jak słodko jest znaleźć pierwszego w tym
sezonie borowika! Jak miło jest wygrzebywać drżącymi palcami z mokrej, czarnej
ziemi, z zielonego mchu jego twardy, biały korzeń! Jest przedmiotem powszechnego
podziwu, jest księciem grzybobrania, królem lasu ten, kto pierwszego w sezonie
znalazł borowika. Ruszają ubrani w długie żółte gumiaki, w stare ortalionowe
płaszcze, z zaostrzonymi kijami, którymi będą rozgarniać gałązki i mech. Pada
drobny deszcz, krople połyskują na pajęczynach rozpiętych między drzewami.
Wielkie brązowe pająki z białymi krzyżami na grzbiecie czekają na skraju sieci
na swoje ofiary.
26
- Przed stu, przed dwustu, przed tysiącem lat ktoś, jak ja dzisiaj - myśli pan
Mareczek, wiedząc, że może sobie spokojnie pozwolić na takie rozmyślania, jako
że borowika z pewnością i tak nie znajdzie - przed dwoma tysiącami lat ktoś mi
nie znany, mówiący nie znanym mi językiem, szedł przez ten las, o tędy
przechodził, o tu przystanął, tutaj spojrzał w niebo i rozgarniał zaostrzonym
kijem gałęzie, rozdzierał końcem kija wilgotne pajęczyny zwisające z sosen. Kim
był ten człowiek? Patrzyły na niego z głębi lasu oczy przerażonej sarny, tej
samej, która patrzy dzisiaj na mnie. Kim oni byli, ci bracia Prusów i Litwinów,
Jadzwingowie? Tutaj, w tym lesie, pod warstwą mchu, pod warstwą próchnicy leży
jeszcze grot ich strzały, leży ich przerdzewiały miecz. Gdyby go teraz ktoś
znalazł i odgrzebał, ten miecz rozsypałby się w czerwonawy pył pod dotknięciem
światła albo dłoni. Nic, zupełnie nic nie pozostało po Jadzwingach. Można
pogratulować tym, którzy ich eksterminowali. Odnieśli niebywały sukces, taki,
jaki w dziejach mało komu przypadł w udziale. Poszło im znacznie lepiej niż
Niemcom z Cyganami i z Żydami. Znacznie lepiej niż Rzymianom z Etruskami. Nie
został ani jeden dom, ani jeden człowiek. Jadzwingowie zniknęli z powierzchni
ziemi razem ze swoimi bóstwami, grzebieniami, pierścieniami, garnkami i językiem.
Zostały po nich tylko kurhany przy szosie numer 11, tam gdzie za Suwałkami, za
Szwajcarią skręca się na Szypliszki. I zostały jeszcze te strzępy języka,
strzępy jego fonetyki zachowane w nazwach miejscowych, te wszystkie su, szy,
szut, a także wiż, ejsz, szesz, i jeszcze żaj, lisz, ysz, które szeleszczą,
gwiżdżą, poświstują w Kadaryszkach,
27
Maszutkiniach, Wiżajnach, Bondziszkach. Jeśli oczywiście te wszystkie nazwy
miejscowe są jaćwie-skie, a nie pruskie czy litewskie. Czego pan Mare-czek nie
jest jednak pewien, nie znając niemal zupełnie historii Jadźwingów. Ale czy
mieli oni jakąś historię? Czy istnieje jakaś zapisana, komuś znana historia
Jadźwingów? I kto ich właściwie wyekster-minował? Polacy? Czy ich pobratymcy,
Litwini i Prusowie? A może Polacy w sojuszu z krzyżackimi komturami? Albo
krzyżaccy komturowie w sojuszu z litewskimi książętami? I kto właściwie leży pod
tymi kurhanami przy szosie numer 11? Jeśli w ogóle ktoś tam leży. I czy te
kurhany ktoś już kiedyś rozkopał, czy dobrali się do nich etnografowie polscy
lub niemieccy? Czy leżą tam królowie Jadźwingów, ich potężni książęta, groźni
kapłani ich nieznanej wiary? Czy leżą tam księżniczki o wąskich dłoniach, małych
stopach? Ale może te ich księżniczki były przysadziste, brzuchate, cycate,
wypukłookie, kro-wiookie? Jeśli nawet takie były, to i tak pochylali się nad
nimi z pożądaniem woloocy jaćwiescy książęta. I poczynali w tych księżniczkach
dzieci, które miały zostać potem wyeksterminowane, roztrzaskane przez
krzyżackich jeźdźców o belki kurnej chaty, rzucone przez litewskich jeźdźców w
żar dopalającego się zamczyska. Kość czołowa z kosmykiem włosów, który rozpadnie
się pod wpływem zetknięcia ze światłem - oto co można by wykopać spod takiego
kurhanu. Jeśli w ogóle coś tam jest pod tymi kurhanami. Pewnie nic.
Myśli pana Mareczka zmieniają teraz kierunek, ponieważ pod wpływem miłego mu
obrazu gnijącej kości czołowej, do której przylepiony jest ostatni
28
kosmyk włosów, zaczyna się zastanawiać, czy i po nim zostanie tylko tyle: kość
czołowa i ten kosmyk już zetlały. Ale nie. Zostanie po nim przecież to, co
właśnie pisze: ten opis grzybobrania, te rozważania o Jadźwingach, te rozmowy. A
także zostaną po nim wszystkie jego wiersze opisujące rozkład, gnicie,
próchnienie kości czołowych, piszczeli, nerek, wątroby, płuc, gardeł i łokci.
Nie bądź taki pyszny, Mareczku. Bo może po tobie zostać akurat to, co zostało po
Jadźwingach: czyli nic, nic, nic. Albo co najwyżej krowiookie, wolookie strzępy
fonetyki, która będzie dla nikogo niezrozumiała, nikomu niepotrzebna: szcz,
brzdż, grzdż. Jakiś niezrozumiały, głuchy bełkot, jakiś bełkocik, który z
obrzydzeniem wspomni w przypisie zamieszczonym na stronie 729 historyk
literatury wieku dwudziestego pracujący w wieku dwudziestym trzecim. Tyle co po
Jaćwieży. Wolookie nic.
- Znalazł pan coś? - dobiega pana Mareczka głos wiolonczelisty.
- Nie.
- Ja też nie. No to idziemy dalej.
- Chodźmy lepiej na borówki, na jagody - błaga pan Mareczek, zapadając się w
wilgotne poszycie.
- Na borówki pójdziemy za godzinę. Znajdź pan wpierw tego swojego borowika.
Żona się ucieszy.
- Żona grzybów nie suszy.
- Jak pan znajdzie, to ususzy. I ugotuje wam na Wigilię zupę grzybową.
I ruszają dalej, rozgarniając kijami ogromne paprocie. A ponieważ los jednostki
związany jest zawsze z losem społeczności, a dzisiaj, latem roku 1983, ze
względu na to wszystko, co wykonali z nami
29
czerwoni, szczególnie mocno i jak nigdy mocno jest związany, i problematyka
indywidualnej egzystencji wydaje się nam unieważniona przez problematykę
egzystencjalnego przeznaczenia całej społeczności -znów za sprawą czerwonych, za
co zresztą należą się im od nas szczere podziękowania: więc oto tutaj, na tym
miejscu, dziękuję wam, czerwoni, i kłaniam się wam nisko za to, że tak nam
przyłożyliście, dzięki czemu przestaliśmy się zajmować własnymi prywatnymi
bebechami, strasznie zawiłymi problemami indywidualnych bebechów, i znów
zaczęliśmy się zajmować tym, czym powinni się zajmować dorośli mężczyźni:
historią ojczystą i losami społeczności, w której żyjemy - więc ze względu na to
wszystko myśli pana Mareczka znów zmieniają kierunek i od wizji własnej kości
czołowej rozkładającej się pod jaćwieskim kurhanem przy szosie numer 11
przechodzi on do wizji społecznej. - Ciekawe - myśli -czy dzisiaj, w drugiej
połowie wieku dwudziestego, z nami, z Polakami, można by dokonać czegoś takiego,
czego myśmy dokonali - albo czego nasi litewscy czy nasi niemieccy pobratymcy
dokonali - z Ja-dźwingami kilka wieków temu? Czy można wyeks-terminować
wszystkich Polaków i pamięć o nich oraz o ich dziełach wymazać z historii? Tak,
aby w historii pozostało nie więcej jak utrwalone w nazwach miejscowych
wspomnienie o polskim szcz, brzdż, grzdż, wżdż?
- E, nie - pociesza się pan Mareczek - nie można. Po pierwsze, jest nas
trzydzieści sześć milionów, a niebawem będzie nas czterdzieści milionów i wy-
eksterminować się nie damy. Będziemy się bronić, czego Rosjanie słusznie się
obawiali, rozważając
30
w roku 1981, czy należy nas załatwić jak Czechów i Słowaków, czy jakoś inaczej.
A nawet gdybyśmy dali się wyeksterminować - gdyby nagle i ku naszemu przerażeniu
okazało się, że bronić się już nie chcemy, ponieważ na skutek czterdziestu
czterech lat niewoli upodobniliśmy się do naszych sąsiadów z południa i gotowi
jesteśmy pokornie poddać się przemocy - to i tak nie ma takich środków
technicznych, za pomocą których można by to wykonać. Nie tak łatwo jest się
pozbyć trzydziestu kilku milionów, o czym przekonali się Niemcy, paląc nas w
swoich piecach. Po drugie, Jadźwingowie nie mieli Kochanowskiego ani Mickiewicza,
nie mieli zapisanej w księgach - a choćby i na liściach dębowych - historii, nie
mieli nauk, rzeźb i poematów. Nie wyartykułowali się, nie wypowiedzieli w mowie
ani w piśmie, nie ustanowili się poprzez dzieła rozumu i wyobraźni, i dlatego
zginęli, dlatego nic a nic po nich nie zostało. Choćby nawet jakiś inny naród
zdołał wyeksterminować trzydzieści sześć milionów Polaków, to i tak przecież
zostanie kilku takich Polaków, których wyeksterminować się nie da: Mickiewicz,
Słowacki oraz Chopin i Karłowicz są niewątpliwie nieśmiertelni. Więc nawet jak
nie będzie już Polaków, to nadal będzie Polska, bo oni, także oni, a może nawet
przede wszystkim oni są Polską. Nie można więc wymazać nas z historii, bowiem
wprzód trzeba zniszczyć Pana Tadeusza i Króla-Du-cha, i pieśni Karłowicza, co
oczywiście jest niewykonalne. Po trzecie, pan Mareczek wierzy głęboko, że
istnieje coś takiego jak sprawiedliwość dziejowa, jak moralność w historii.
Istnieje bowiem - choć tego pan Mareczek nie jest już taki pewien - Bóg. Albo
31
przynajmniej Ktoś W Tym Rodzaju, jakiś Duch, który wszystko wie i wszystkim
włada. Ten Duch nie może dać zginąć Polakom, nie da im zginąć, nie pozwoli ich
wyeksterminować, ponieważ - jak dowodzi tego dotychczasowa historia ludzkości -
są mu oni do czegoś niezbędnie potrzebni. Do czego? Nie jest to całkiem jasne,
ale ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że Polacy są potrzebni, byli
potrzebni, a zatem chyba i nadal będą potrzebni do walki z Diabłem. Sprawdzili
się w tej walce, nieźle dawali sobie radę. Stawali mężnie i odnosili nie byle
jakie sukcesy. Można ich nadal używać i wiadomo, że nie uciekną z pola bitwy.
Duch - lub Ktoś W Tym Rodzaju - może więc na nich liczyć, gdy przyjdzie co do
czego. To powołanie, jak się zdaje, zapewnia Polakom jaką taką przyszłość i
chroni ich przed groźbą eksterminacji. Co więcej, jeśli historia jest moralna,
jeśli istnieje sprawiedliwość dziejowa, to Polakom - walczącym po stronie Ducha
i chyba Dobrego - nie może zagrażać totalne unicestwienie także i dlatego, że
ostatecznie zwycięży przecież dobro, prawda, sprawiedliwość. Czyli to, co zawsze
w dziejach zwyciężało. Hitler i Napoleon, właściciele niewolników z południowych
Stanów i Turcy na Bałkanach musieli przegrać i przegrali, ponieważ byli po
stronie Diabła i Diabeł im pomagał. Byli okupantami, grabieżcami, najeźdźcami.
Mordowali, gwałcili, torturowali i palili, i właśnie dlatego przegrali. Tak,
dobro zwycięży. A my jesteśmy po stronie dobra i dobro jest po naszej stronie.
Zwyciężymy. I pan Mareczek ma ochotę pokazać sosnom, paprociom, pająkom i żukom
rozcapierzone w literę „V" palce. Pałujcie nas, a my i tak zwyciężymy.
32
- Chwileczkę, panie Mareczku - myśli pan Mareczek. - Zdaje się, że pan się
cokolwiek zapędził i nie bierze pan już pod uwagę argumentów strony przeciwnej,
czyli Diabła. Właściwa Polakom skłonność do fantazjowania, do szaleńczego nawet
fantazjowania, a więc, mówiąc inaczej, skłonność do duchowego szaleństwa - którą
czerwoni, dwuznacznie się uśmiechając, nazywają dzisiaj brakiem realizmu
politycznego - skłonność niewątpliwie piękna, bowiem czyniąca z Polaków nie co
innego jak Polaków właśnie, powinna być, jeśli mamy przetrwać, i jako Polacy
właśnie, starannie przez nas pielęgnowana i ochraniana. Czym bardziej będziemy
szaleni, im potężniej będziemy w duchu naszym szaleć, tym łatwiej damy sobie
radę z tymi, którzy chcieliby nas ujarzmić i wynarodowić. Nie znaczy to jednak,
abyśmy - szalejąc i fantazjując - nie mieli zarazem trzeźwo myśleć o tym, co się
zdarzało i zdarza w historii. Polacy nie mogą zostać totalnie unicestwieni?
Przyjrzyjmy się więc jeszcze raz, naiwny panie Mareczku, pańskim naiwnym
argumentom. Po pierwsze, nie można wyeksterminować trzydziestu sześciu milionów.
Czy naprawdę nie można? A Józef Stalin ile milionów wyekstermi-nował? Ile
milionów, ile narodów załadował do bydlęcych wagonów, ilu milionom odebrał
miasta, wioski, ziemię? Co zrobił z krymskimi Tatarami, z Litwinami? Tak, to
były małe narody i nawet takich małych narodów fizycznie unicestwić mu się
ostatecznie nie udało, ponieważ nie miał środków technicznych, za pomocą których
mógłby to wykonać. Ale co zrobił, co zrobiono w dziejach z Ukraińcami? To wielki
naród, większy niż my, więcej jest
33
ich przecież niż trzydzieści sześć milionów. A gdzie teraz są, kim są? Kto
mieszka dziś w ukraińskich wioskach nad Dnieprem, nad Zbruczem? Jakim językiem
mówią tam ludzie, jaka jest ich ojczyzna, jakiej chcą ojczyzny? I kto dziś
mieszka w Kijowie, we Lwowie, w Odessie? Co to jest za naród? Czy oni jeszcze
chcą, czy potrafią być narodem? A jeśli nawet chcą, potrafią, to jak długo
jeszcze będą chcieli? Wygłodzono ten naród w czasie wielkiego głodu lat
trzydziestych, wymordowano ten naród w czasie stalinowskich czystek, a potem
tych, którzy przeżyli, wymieszano z przybyszami ze wschodu i z północy. A może
już i duszę tego narodu zagłodzono na śmierć, zamordowano w łagrach i
więzieniach? Może już nie ma tego narodu? Kto to wie? Nie będzie Ukrainy. Ech,
panie Mareczku. Po drugie, skąd pan wie, że Jadźwingowie nie mieli
Kochanowskiego ani Mickiewicza? Ależ mieli, mieli. Każdy naród ma - na swoją
miarę - swojego Mickiewicza. Nasz Mickiewicz szczególnie może jest wielki, bo
też nasza miara jest nie byle jaka. Ale ten Mickiewicz, którego mieli
Jadźwingowie, ten ich pierwszy waj-delota, pierwszy patriota, też mógł być nie
byle jaki. Mieli więc poetów, mieli dzieła wyobraźni i rozumu. Mieli swoją
historię, zapisywaną lub wyśpiewywaną. Mieli, musieli mieć to, co ma, musi mieć
każdy naród, który powołuje się lub zostaje powołany do istnienia. Bowiem
właśnie przez dzieła, które naród z siebie wydobywa, naród powołuje się do
istnienia, zwołuje się, jest. I wszystko to, wszystkie te jaćwieskie dzieła,
wszystkie ich poematy, rzeźby, garnki zostały zniszczone przez barbarzyńców,
którzy przyszli z południa, z zachodu,
34
z północy. Po narodzie, nawet po wielkim narodzie, może więc nic a nic nie
pozostać i dusza narodu, istność narodu, jego duchowe dzieło, które zamyślał
zostawić po sobie w historii, również może zostać unicestwione, wyeksterminowane.
Ile było takich narodów, po których nie został ani jeden garnek, ani jedna
strofa? Setki. Zwycięzcy niszczą wszystko. Albo przywłaszczają sobie wszystko.
Ze zgwałconych przez nich kobiet rodzą się dzieci, ale są to dzieci zwycięzców.
Ponieważ, po trzecie, wcale nie jest pewne, drogi panie Mareczku, czy istnieje
jakaś dziejowa sprawiedliwość, historyczna moralność. Może coś takiego istnieje,
ale może nie. A nie jest to pewne, ponieważ nie jest pewne, co to jest za Duch,
kim jest ten Duch, który podobno wszystko wie i wszystkim włada. Bo może na
przykład ten Duch, jeśli nawet jest, jeśli nawet wszystkim włada, nic o nas,
ludziach, nie wie i nic wiedzieć nie chce? Albo może, odwrotnie, ten Duch, choć
wszystko wie, to nie zamierza, nie chce mieszać się do naszej ludzkiej historii,
nie chce nią władać, nie chce wprowadzać do niej ani swoich miar, ani swoich
poprawek? A jeśli tak właśnie jest, to wynika z tego, że nie istnieje żadna
sprawiedliwość dziejowa i istnieje tylko nasza ludzka bardzo niesprawiedliwa
sprawiedliwość, nasza ludzka i bardzo niemoralna moralność ustanawiająca się
poprzez naszą ludzką historię. Z czego z kolei wynikałoby, że my, Polacy, nie
jesteśmy nikomu do niczego potrzebni i żadne Dobro, żadna Prawda nie wzywa nas
pod swoje sztandary, ponieważ ludzka historia wcale nie jest terenem walki Dobra
ze Złem, taka walka w ogóle się nie toczy, nigdy się
35
nie toczyła, i wszystkim rządzi, zawsze rządził, i na wieki będzie rządził
Diabeł, ruski książę tego świata. A jeśli nie jesteśmy potrzebni Prawdzie, Dobru,
Pięknu, jeśli jesteśmy potrzebni tylko samym sobie - a i to nie na pewno - no to
możemy zostać w każdej chwili - i bez żadnego powodu, także bez niczyjej szkody
- unicestwieni. Zależy to tylko od decyzji Diabła, który może nas unicestwi, a
może -jeśli będziemy mu posłuszni - nie. - Uwierzyliście? - pyta Diabeł i
dwuznacznie się uśmiecha, gładząc się przy tym po długiej, wąskiej brodzie,
takiej, jaką miał Czerkasow grający Iwana Groźnego w filmie Eisensteina. - Co to,
to nie - odpowiada Diabłu pan Mareczek. - W takie głupoty, w takie podstępne
podstępy, w takie nikczemne nikczem-ności wierzyć nie zamierzam, nigdy nie
uwierzę. Polacy zostaną ocaleni, ponieważ są, zawsze byli i nadal muszą być
Przedmurzem Chrześcijaństwa. Czyli Przedmurzem Prawdy, Dobra, Piękna. Pojmij to
wreszcie, głupia Europo. Gdyby nie my, Diabeł już dawno posiadłby cię i
zapłodnił. I rodziłabyś, rozpustna dziwko, diabelskie bękarty. I tylko my,
obrzydliwa niewdzięcznico, możemy cię wyrwać z jego szponów, tylko my możemy cię
osłonić przed ciosami diabelskiego miecza. I osłaniamy cię, bo te ciosy bierzemy
na siebie. I oto za tę myśl, za opowiedzenie się po stronie Prawdy i Piękna, pan
Mareczek otrzymuje natychmiastową nagrodę - a zważywszy, że wcale nie jest
pewien, jaka jest natura tego Ducha, który działa w dziejach i czy w ogóle w
dziejach działa jakiś Duch, można nawet powiedzieć, że niezasłużoną nagrodę -
bowiem tuż u jego stóp, o tu pod drzewem, tu gdzie ta
36
gałązka, wysuwa się powoli z wilgotnego mchu brunatny, majestatyczny, ach, nawet
nie tknięty przez bezmyślnego ślimaka, ależ tak:
- Borowik!
- Panie Stefanie, borowik!
- Szybciej, o tu, tu!
- O, jaki piękny, jaki wielki!
- I nierobaczywy!
- No i co? Znalazłem! To mój pierwszy w życiu!
- Ale ostrożnie, niech pan tak nie szarpie! Bo mi pan złamie! A to ja znalazłem!
Pan Stefan wyjmuje borowika z mchu i pociera palcem różowe denko jego kapelusza,
a potem podsuwa palec pod nos panu Mareczkowi.
- Niech pan poliże - mówi.
- Ale po co?
- Co się pan pyta? No niech pan poliże.
Pan Mareczek liże i wypluwa kwaśno-gorzką ślinę.
- Gorzkie? - pyta pan Stefan.
- Ale dlaczego? - pyta pan Mareczek, choć już wie, już rozumie, już stracił
nadzieję, o grzybie niewdzięczniku, grzybie ty oszuście. I jeszcze żałośniej: -
No ale dlaczego?
- Bo to szatan, panie Mareczku, szatan, a nie żaden borowik - woła triumfalnie
pan Stefan i grzybem oszustem - pac! - ciska w pień olchy i szatan kruszy się,
łamie, rozpada na brunatne i białe i różowe strzępy, które - jak przez chwilę
wydaje się panu Mareczkowi - nagle nikną w rozwierającym się, wyrzucającym kłęby
pary, bryzgającym ognistymi płatami poszyciu leśnym. Ale nie. Biało-różowo-
brunatne nadal leży na zielonym mchu, szyderczo urągając wierze i nadziei.
37
- Jeśli pokazały się szatany - mówi pocieszającym tonem pan Stefan - to znaczy,
że prawdziwki będą nie wcześniej niż za tydzień albo i dwa. Teraz pójdziemy o
tam, gdzie ta przesieka. Tam dalej jest taki maliniak, że w pół godziny
zbierzemy po litrze. A po drodze będziemy zbierali borówki. Kamionkę pan kiedyś
zbierał?
- Co to jest kamionka? - pyta pan Mareczek.
- To te czerwone jagódki - pokazuje pan Stefan. -O te, co mają takie
zieloniutkie listki. Można z nich robić wyśmienite konfitury, tylko trzeba dodać
dużo cukru. - A ponieważ skojarzyło mu się czerwone z czerwonym, zaraz też pyta:
- Myśli pan, że to długo jeszcze potrwa?
- Co?
- No to wszystko. To ich całe imperium.
- Chyba już niedługo - odpowiada pan Mareczek. - Widzi pan przecież, że już się
rozlatuje. Na naszych oczach się rozleci. Jeszcze rok, dwa i będzie po nich.
- Tak mnie pan pociesza - mówi pan Stefan. - Ale ja to ich końca chyba nie
dożyję. A tak chciałbym zobaczyć, jak będą stąd uciekać. Ten ich dysydent, ten
Almaryk czy Amalryk, ten co się zabił w samochodzie, jak jechał do Madrytu,
pamięta pan, twierdził, że oni się wykończą już w osiemdziesiątym czwartym. Ale
mnie się teraz zdaje, że to może jeszcze potrwać i ze sto lat. Albo i ze
dwieście. Dla takiego imperium sto lat to jest nic. Rzym jak długo się rozpadał?
- No długo - przyznaje pan Mareczek. - Chyba z pięćset lat. Ale zwracam pańską
uwagę na fakt, że imperia dziewiętnasto- i dwudziestowieczne mają
38
krótki żywot. Hitler rządził w Niemczech tylko dwanaście lat. A Napoleon we
Francji niedużo dłużej. Historia, wie pan, lubi niespodzianki. To zwalnia, to
przyspiesza. Ani się obejrzymy, a już ich nie będzie.
- Samo to jednak nie pęknie - mówi pan Stefan. - Musi się coś wydarzyć, żeby
takie imperium się rozpadło. Myśli pan, że będzie wojna?
- W to - mówi pan Mareczek - żeby Amerykanie pierwsi uderzyli, to ja nie wierzę.
Prezydent musi się zgodzić, senat musi się zgodzić. Naród musi taką wojnę
zaakceptować. Potrzeba było Pearl Harbour, żeby oni wtedy zechcieli się ruszyć.
A przecież Ruscy tak naprawdę to nic złego im jeszcze nie zrobili. Więc
Amerykanie nie mają motywacji. Nie, pierwsi nie uderzą, po co mieliby to robić?
Ruski też pierwszy nie uderzy, bo Amerykanie są jednak silniejsi, a jak historia
długa i szeroka, Ruski na silniejszego ręki nigdy nie podniósł. Zawsze tylko na
słabszych się rzucali. Na takich jak ci górale z Afganistanu. Albo na takich jak
my. I to tylko wtedy, kiedyśmy ledwo dyszeli.
- Albo na Gruzinów - mówi pan Stefan. - Choć mi się zdaje, że ci Gruzini to im
kilka razy nieźle przyłożyli. Ale dokąd wojny nie będzie, to nic się nie zmieni.
Takich kretynów jak Churchill z Roosevel-tem, wie pan, żeby tak nas w Jałcie
sprzedać, to świat nie widział. Pamięta pan taki wierszyk z pięćdziesiątych lat?
Ale nie, nie może pan pamiętać. Za młody pan był. Panie Truman, rzuć ta bania,
bo już nie do wytrzymania. Na Śląsku tak wtedy mówili. Pewnie, wtedy to trzeba
było załatwić. Już byłoby po wszystkim i mielibyśmy spokój. Głupi ci Amerykanie.
39
- Myślę, panie Stefanie - mówi pan Mareczek -że oni i bez wojny też się mogą
rozpaść. Może się na przykład zdarzyć, że jakiś generał tam oszaleje, jakiś taki
młody, koło czterdziestki. Oszaleje, no i postanowi zostać, ale od razu,
pierwszym sekretarzem.
- No i co z tego, że taki generał oszaleje i zechce zostać sekretarzem? - pyta
pan Stefan. - Rozwalą go albo zamkną w domu wariatów i koniec.
- A jeśli ten generał - pyta pan Mareczek i raczej do historii zwraca się z tym
pytaniem niż do pana Stefana - zbierze swoją dywizję i postanowi objąć władzę
siłą? Doszedłszy uprzednio do wniosku, że musi taki pucz wykonać, bo inaczej
nigdy do władzy się nie dorwie? Wystarczy przecież jedna detonacja. A ten
generał to byłoby coś w rodzaju zapalnika. I potem wszystko naraz zaczęłoby się
walić. Litwini by się ruszyli, Estończycy by się ruszyli. A przede wszystkim
muzułmanie. I w dwa tygodnie byłoby po imperium.
- Ładny scenariusz - przyznaje pan Stefan. - Ale całkowicie nierealny.
- Dlaczegóż to? - pyta pan Mareczek.
- Bo tam wojsko nie ma podobno ostrej amunicji. A składów z bronią pilnuje KGB.
Czytałem o tym chyba w Nomenklaturze Wosleńskiego. To wyszło w podziemiu. Więc
taki generał byłby zupełnie bez szans. Ale co do muzułmanów, to ma pan rację.
Jest ich coraz więcej i wierzą w Boga, więc kiedyś się ruszą. Tylko co wtedy
stanie się z nami? Bo jak ten smok zacznie pękać, to wystarczy jedno machnięcie
ogonem, żeby nas zmiotło z powierzchni ziemi. A konwulsje takiego imperium to
mogą, wie pan, trwać i dwadzieścia, i pięćdziesiąt lat.
40
- Jak ten smok zacznie pękać - mówi pan Mareczek i brzęcząc menażką oraz
błękitno emaliowanym kubkiem, pochyla się nad jagodami - to wtedy trzeba będzie
korzystać z okazji. Wtedy będzie nam potrzebny ktoś w rodzaju Piłsudskiego. Ktoś
taki, co w odpowiedniej chwili potrafi pomaszerować na Wilno i Lwów. I zapewniam
pana, że właśnie wtedy ktoś taki się zjawi. Bowiem tacy ludzie zostają dani
narodowi akurat wtedy, kiedy naród ich potrzebuje. Zjawiają się w ostatniej
chwili, ale i akurat w tej, w której zjawić się powinni.
- Szybki z pana człowiek - śmieje się pan Stefan. - Już pan idzie z tym swoim
nowym Piłsudskim na Wilno i Lwów, maluczko, a i po Kijów pan sięgnie. Może i
Odessy się panu zachciewa? A jak ten smok nigdy, ale to nigdy nie pęknie? Jak on
świat cały pożre i też nie pęknie? To co z nami wtedy będzie?
- Takiej możliwości nie dopuszczam - mówi pan Mareczek.
- Ja też nie - mówi pan Stefan. - Ale jednak dopuśćmy taką możliwość. Oni są
przecież naprawdę potężni. I - w przeciwieństwie do Amerykanów -nigdy nie mieli,
więc i mieć nie będą żadnych skrupułów natury moralnej - żeby tam kogoś czy coś
oszczędzić - co oczywiście powiększa ich szanse. No więc jak się wreszcie ruszą
i jednak wygrają, jednak zdobędą całą Europę, a potem i całą kulę ziemską, to co
będzie? Myślał pan kiedyś o takiej perspektywie dla ludzkości?
- Tak - przyznaje niechętnie pan Mareczek. -Myślałem. Wtedy trzeba się będzie
modlić do Boga, żeby zniszczył tę planetę. Bo wtedy okaże się, że ludzkość nie
jest godna tego, żeby w ogóle istnieć.
41
- A jak się wtedy okaże - ciągnie dalej swoją myśl pan Stefan - że Boga nie ma?
Albo jak się okaże, że ta nasza planeta nic Go nie obchodzi? To co wtedy
poczniemy, jak będziemy żyć?
- Niech mnie pan nie męczy - błaga pan Mare-czek. - Daję panu słowo honoru, że
Bóg jest. Ma pan też moje słowo honoru na to, że smok nie pożre całego świata,
ponieważ niebawem już pęknie. Przecież już pęka. Nie czuje pan zapachu siarki?
- Czuję zapach malin - mówi pan Stefan. - Tam jest ten mój maliniak. Ta planeta,
panie Mareczku, choć przez smoka cokolwiek już zasmrodzona, i tak jest jeszcze,
dzięki Bogu, rajem. Chodźmy. Takich malin jak w tym maliniaku to pan w życiu nie
widział i już nie zobaczy.
Z Przewodnika po Polsce północno-wschodniej, wydanego przez Związek Polskich
Towarzystw Turystycznych w roku 1935 w Warszawie, pan Mareczek dowiaduje się, że
w Sejnach można się zatrzymać w hotelu pani Fliegeltaubowej przy ulicy
Piłsudskiego, gdzie są trzy pokoje w cenie od 1 zł 50 gr do 2 zł za dobę, oraz
że w Suwałkach kawę albo herbatę można wypić w cukierni Ciecierskiego przy ulicy
Kościuszki 88, a po porozumieniu z komendą „Strzelca" łatwo jest sobie zapewnić
nocleg w okolicy w kilkudziesięciu świetlicach Związku Strzeleckiego. Można się
też dowiedzieć z tego przewodnika, że Suwałki założone zostały w wieku XV, kiedy
to w puszczy Uhoł osiadło kilku Litwinów włóczęgów - zwanych w języku litewskim
suwiłkai - nazwa Sejn natomiast, także w wieku XV założonych,
42
pochodzi od litewskiego słowa seiniai, czyli starcy, jako że miasteczko to miało
zostać ufundowane przez trzech sędziwych rycerzy Władysława Jagiełły, którzy
wracając z wyprawy na ziemie Krzyżaków, postanowili osiąść nad rzeką Marycha. Są
też jednak tacy - na przykład ksiądz Jemiałkowski, ale kto to był? - zastanawia
się pan Mareczek - którzy nazwę Sejn wyprowadzają z ruskiego wyrazu siena,
sianokosy. Uczniami szkoły sejneńskiej - i taką informację warto również zapisać
- byli Szymon Konarski, emisariusz stracony w Wilnie z carskiego wyroku, oraz
działający na emigracji w Paryżu filozof Bukaty, Suwałki zaś są miastem
rodzinnym Marii Konopnickiej i marszałkowej Aleksandry Piłsudskiej. „Niegdyś
kraj Jadźwingów, później Litwy, obecna Suwalszczyzna - wynotowuje sobie jeszcze
z przewodnika pan Mareczek - w następstwie unii polsko--litewskiej połączona z
Polską, tworzy teren dawnego województwa trockiego. Po trzecim rozbiorze Polski
należy do Prus, od roku 1807 wchodzi w skład Księstwa Warszawskiego. Kongres
Wiedeński przydziela ją do Królestwa Kongresowego. Kraj jezior i lasów, o
charakterze jeszcze pierwotnym, dostarczyć może dużo niespodzianek i miłych
wrażeń. Spływy kajakowe i zawody wioślarskie ściągają liczne rzesze turystów.
Puszcze Suwalszczyzny są wspaniałym terenem łowieckim. Moc zwierzyny - wilki,
lisy, kozły, dziki, bobry, nawet łosie, zające, głuszce, cietrzewie. W okolicach
jeziora Wigry, otoczonego niegdyś przez głuche puszcze, w których polował
chętnie Władysław Jagiełło, spotkać można także gronostaje". Pan Mareczek zamyka
przewodnik, podnosi głowę i widzi za oknem jezioro - „Najwięk-
43
sza głębokość 73 m, najwyższa notowana temperatura wody w lipcu dochodzi na
powierzchni do 25°C, przy dnie osiąga latem około 7°C" - jezioro, którego
środkiem przesuwają się teraz trzy głowy, jedna w czerwonym, druga w zielonym,
trzecia w białym czepku. Płyną krytą żabką, niespiesznie, głowy na chwilę nikną
w wodzie i znów pojawiają się na powierzchni, towarzyszy im jasnozielona łódka,
w której siedzi, kto, z tej odległości nie widać, chłopiec czy dziewczyna, w
czerwonej koszuli. Kiedy dopłyną do przystani, będą się wycierać włochatymi
ręcznikami, tupiąc przy tym bosymi stopami o szare, wytarte przez wodę i czas
deski pomostu, a potem, wieczorem, będą się kochać pod łopoczącymi skrzydłami
namiotu, pod białym księżycem. - Jak słodko, jak dobrze jest żyć! - myśli pan
Mareczek. -Boże, jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym jeszcze trochę
pożyć, jeśli nie masz wobec mnie innych planów i nie jestem Ci na razie do
niczego innego potrzebny, to pozwól mi tu jeszcze pozostać i patrzeć, na tej
ziemi, którą nas obdarowałeś i która jest rajem, która byłaby rajem, gdyby nie
to, że wszystko tu umiera, a nim umrze, cierpi, ponieważ musi umierać i umrzeć.
- Trzy głowy, biała, zielona, czerwona, zniknęły już z pola widzenia pana Ma-
reczka, popłynęły dalej, zostały zasłonięte przez gałązki czeremchy rosnącej na
zboczu i ukryte są przed nami, przede mną, dalsze dzieje tych płynących, nigdy
się nie dowiem, kim byli, kim są i co się z nimi później stało, ich los
pozostanie mi nieznany, spełni się, ale nie dla mnie, teraz szczęśliwi,
poruszający się zwinnie w półprzeźroczystej zielonkawej wodzie, tupiący buch
buch bosymi stopami o na-
44
grzane słońcem deski przystani, brunatne lśniące ciało ocierające się w ciepłym
półmroku namiotu o inne ciało, nagła słodka słabość, nagły prąd przebiegający w
podbrzuszu, tak, teraz szczęśliwi, będą potem leżeć w wilgotnej, przepoconej
pościeli, skręcając się z bólu, z niemocy, ze wstrętu do samych siebie, kiedy
dobierze się do nich rak czerniak albo skleroza, albo po prostu głupi zwykły
reumatyzm, ale tego, jak umierali, jak cierpieli, jak się sobą brzydzili, jak
krzyczeli z wielkiego strachu pięć minut przedtem, nim ich dosięgło, nigdy się
nie dowiem, ukazali się tylko na chwilę w moim życiu, wystarczająco krótką, bym
zaraz o nich zapomniał, wystarczająco długą, bym zdążył nacieszyć się ich
szczęściem, współczuć ich cierpieniu, i widać już tylko jasnozieloną łódkę, w
której porusza wiosłami, niespiesznie, nie wiadomo kto, jakiś chłopak czy jakaś
dziewczyna w czerwonej koszuli, ale za chwilę i ta łódka - o jaka piękna! o
jasnozielona! o jak dobrze jest żyć! o jaki raj na ziemi stworzyłeś nam, Boże! -
więc i ta łódka zaraz zniknie poza gałązkami czeremchy, a potem jest śmierć.
- Gdzie oni są - myśli pan Mareczek - ci wszyscy nasi zmarli? Gdzie jest to
miejsce, w którym umieściłeś ich, Boże? Gdzie są te powiaty, te województwa, te
miasta, miasteczka, w których poleciłeś im zamieszkać, gdzie są te ich, te Twoje
pałace? Są ich przecież miliony, miliardy, tych zmarłych, a ilość ich co dzień
raptownie się pomnaża. A jeszcze trzeba do tych milionów dodać biliony, tryliony
łosi, wilków, dzików, lisów i głuszców, i wszelkiej innej zwierzyny, i
wszelkiego innego ptactwa, i tryliony trylionów komarów, pszczół, much, całe
robactwo,
45
bowiem to wszystko też, w co ja, pan Mareczek, głęboko wierzę, nie poszło na
zatracenie, nie zatraciłeś, nie zniszczyłeś tego, Boże, bowiem gdybyś to
zniszczył, to nie byłbyś Bogiem. Więc gdzie to wszystko jest, gdzie jest to
wszelkie życie, co już nie jest, już przestało być życiem? Gdzie to się podziało,
gdzieś to ulokował, gdzie to przechowujesz? Wiem, że nie jest, a przynajmniej
nie musi to być miejsce i że nie musi to być w czasie, bowiem co jest duchem,
nie musi albo i nie może być przestrzenne i nie musi być mu dane istnienie
chronologiczne. Może to być stan jakiś albo bo ja wiem co, jakieś coś takiego,
czego nie jestem w stanie pojąć, będąc człowiekiem i będąc w życiu, a więc będąc
w przestrzeni i w czasie, i tylko czas i przestrzeń znając, mogąc pojąć, a tego
czegoś innego, tego stanu ducha, gdy już jest poza przestrzenią i czasem, nie
znając, więc nie mogąc pojąć. Ale mogę to sobie wyobrazić - właśnie dlatego, że
będąc tworem przestrzenno-czasowym, znam tylko czas i przestrzeń, nic innego -
tylko jako coś, co jest przestrzenno-czasowe, nie inne. Więc jako powiat,
województwo, krainę. Albo jako pałac, domostwo, zamczysko.
Marszałkowa Aleksandra Piłsudska rozmawia tam - gładząc zmarłego-żywego
gronostaja, który leży na jej kolanach - z trzema sędziwymi rycerzami Władysława
Jagiełły, a pan Ciecierski, właściciel cukierni przy ulicy Kościuszki 88, podaje
herbatę ubranym w skórzane kaptury i futrzane buty litewskim włóczęgom -
suwiłkai. Ale któż to się zbliża? To pani Fliegeltaub, poprawiając żółto-białą
perukę, którą strącili jej z głowy esesmani, kiedy kolbami zepchnęli ją z
hotelowych schodów, tak, to ona, po-
46
czciwa pani Fliegeltaub, która bierze za pokój taniej niż w Suwałkach -
dodatkowe łóżko z pościelą 1 zł, a jeśli pan dobrodziej sobie życzy, to może
przyjść panienka, jest czysta i zdrowa, jeśli pan życzy, może być chrześcijanka
- tak, to ona idzie pod rękę z księdzem Jemiałkowskim, ale kto to był? A tuż za
nimi pani Maria Konopnicka, a z drugiej strony panna Zielonkówna, która ma
księgarnię na ulicy Kościuszki pod 84, więc nieopodal cukierni pana
Ciecierskiego - były dwie siostry Zielonkówny, obie bardzo ładne, druga, ta
mniej śmiała, idzie sobie z tyłu -prowadzą pod łokcie Szymona Konarskiego, który
ma na piersi pięć wystrzępionych dziurek z czerwonymi obwódkami, jeśli został
zabity salwą plutonu egzekucyjnego, albo siną pręgę na szyi, jeśli został
powieszony, bowiem pan Mareczek nie pamięta, jaką śmiercią zginął ten bohaterski
emisariusz. I podbiegają do nich trzej wioślarze z warszawskiego AZS-u, mają
czarne, obcisłe spodenki do kolan i koszulki z biało-zielonym znakiem klubu na
piersi, czerwone wiosła oparli o ścianę, i zapraszają obie siostry Zielonkówny -
a także Szymona Konarskiego, jeśli nie ma nic przeciwko temu - na przejażdżkę
kajakami po Wigrach.
- Popłyniemy do ujścia Czarnej Hańczy i pokażemy paniom bobrowe żeremia, a
potem dalej do klasztoru kamedułów na półwyspie i tam zjemy obiad, a po obiedzie
autobusem, który odjeżdża spod PTTK, wrócimy do miasta.
- A potem ja - mówi Szymon Konarski - zapraszam miłych państwa na ciastka do
cukierni Ciecierskiego. Także i panie - dodaje zwracając się do pani Aleksandry
Piłsudskiej i do pani Fliegeltaub.
47
- Ciastka po śmierci są za darmo - mówi na to pan Ciecierski. - Nikt nic nie
płaci, można zjeść i po pięć.
- A to dobra wiadomość, to i my idziemy - cieszą się czterej litewscy włóczędzy,
suwiłkai w skórzanych kapturach.
- A te ciastka to będą z kremem? - pyta najstarszy z rycerzy Jagiełły.
- Z kremem i z malinami - zapewnia pan Ciecierski. - A maliny zbierały dzisiaj
o świtaniu w lasku pod Płocicznem, tam gdzie szosa z Gawrychrudy skręca w lewo,
ku żwirowni w Sobolewie, nasze miłe, drogie panny Zielonkówny.
- A krem - pyta rycerz - jaki będzie? Taki z różową polewą, przedwojenny?
- Krem jaki kto lubi - odpowiada pan Ciecierski. - Mamy tu wszystkie kremy,
jakie są na świecie.
- No to idziemy, idziemy! - wołają panny, rycerze, włóczędzy i Maria Konopnicka
także się przyłącza.
- Ale wprzód na kajaki - wołają wioślarze. - Za pół godziny odpływamy z
przystani w Gawrychru-dzie, będziemy czekać, wie pan, gdzie, panie Szymonie,
przy tych słupkach, przy tej niebieskiej poręczy.
- Przy tych słupkach - myśli pan Mareczek i dreszcz go przechodzi. - Przy tych
słupkach, z których żywi chłopcy skaczą właśnie na bombę, zaciskając przy tym
nos dwoma palcami, do zielonej, zimnej wody.
Najwyższy z wioślarzy, ten z jasnym wąsikiem, ma wyraźnie ochotę na młodszą, tę
mniej śmiałą siostrę Zielonkównę, a ona, w cienkich jedwabnych pończochach,
granatowej plisowanej spódniczce i białych pantofelkach z paskiem zapinanym na
jeden guziczek, też - jak mi się zdaje - nie jest od tego
48
i chociaż się rumieni, gdy on na nią patrzy, po przejażdżce kajakiem pójdą na
spacer do lasu, będzie z tego małżeństwo, a z małżeństwa dzieci. Gdzie oni
wszyscy są? Bo nie może tak być - myśli dalej pan Mareczek - żeby już ich nie
było, nigdzie, żeby tylko wspomnienie, i to niejasne, znikliwe, pozostało. Nie
może tak być, żeby ich zdmuchnęło, żeby poszli do ziemi i zamienili się w gnój,
w nic. Nicość, nicość, nicość. Gnój, gnój, gnój. Nicość, nic. Dziura, dziura,
dziura. A jeśli tak jest, to nie jesteś Bogiem i jesteś tylko straszną, dziką
Siłą, owszem, powiedzmy, że duchową, no i co mi z tego? Siłą, która płodzi,
wydaje z siebie nie wiadomo co, nie wiadomo po co. I tak dzień po dniu, wiek po
wieku, przez miliony, miliardy lat. I już są ich miliony, biliony, ależ się
mrowią, cóż to za mrowisko, kopiec aż do nieba, wyżej niż Wenus i Saturn, kopiec
aż do drogi mlecznej, i już są tryliony tych naszych zmarłych, a także tryliony
trylionów zmarłych, zdechłych, padłych łosi, wilków, dzików, gronostai, a także
głuszców, orłów, sójek, a także pszczół, bąków i komarów, sosen i olch, źdźbeł
trawy, wszelkiego istnienia. I wszystko to na nic, po nic? Tyle nadziei, marzeń,
wierzeń, tyle schopenhauerycznej i schopenhauerycznie cierpiącej żądzy istnienia,
i po nic? O nie, ja w to nie uwierzę, żeby to wszystko poszło w gnój. Mam
przeczucie, od lat je mam, od wczesnej młodości, i nie mogę się go pozbyć,
intuicyjnie czuję, że oni gdzieś są. Muszą być, te tryliony łosi, ludzi, sójek i
komarów, cóż to za siła duchowa, cóż to za niezmierzona potęga, nie można
przecież nie odczuć jej działania, nie można nie odebrać sygnałów, które ku nam
wysyła, nie można nie usłyszeć tego ich wołania, kiedy
49
wzywają nas, krzyczą, wymachują rękami: Słuchajcie, my jesteśmy, jesteśmy,
jesteśmy. Potężny jest ich głos, cóż to za mocarstwo! Ale i moja intuicja jest
mocna, i moje przeczucie, moje czucie jest potężne, mój głos jest silny, kiedy
słysząc ich wołanie, sam też wołam do nich, od lat tak wołam: Słuchajcie, i ja
jestem, jestem, i już idę do was, jesteśmy coraz bliżej, zbliżam się, tu jestem,
ale powiedzcie, gdzie jesteście, za jaką ruską, litewską granicą. Nic, nic, nic.
Gnój, gnój, gnój. Siła, która nie myśli, nie kocha, nie współczuje.
Schopenhaueryczne chcenie. Byt bytujący. Przedmiot bez podmiotu. Więc moje
współczucie dla was, moja litość nad wami, moi drodzy zmarli, moje łosie, dziki,
gronostaje i cietrzewie, moja litość tak ogromna, że obejmuje, co już jest
przesadą, wszelkie istnienie, nawet pluskwy w sejneńskim hotelu pani Fliegeltaub,
nawet te konie, co z pyskami zanurzonymi w workach żrą owies na hotelowym
podwórzu, kiedy na pięterku ten, co nimi jeździ, pan dobrodziej, rypie na
skrzypiących sprężynach, na brudnym sienniku, czystą i zdrową Ryf-kę albo Józię,
z których jedna jęczy: - Mein Gott a druga: - O Boże, Boże, co też pan wyrabia -
więc to moje, przyznaję powtórnie, przesadne współczucie dla wszystkiego, co ma
umrzeć, wszystkiego, co było, jest i będzie, dla każdego źdźbła trawy, każdego
istnienia, więc ta moja litość nie wzrusza was, nie porusza? I nie skłoni was do
wyraźnego powiedzenia mi, gdzie jesteście? Droga pani Aleksandro Piłsudska,
bardzo panią proszę, niech pani będzie tak dobra i łaskawie wyjdzie z tego
krzaku czeremchy, w którym - wiem to przecież - chowa się pani przede mną, niech
pani przejdzie przez nasz play-ground,
50
od ławeczek aż do komórki, gdzie te sagi drzewa, a przechodząc - ja będę patrzył
z okna - niech mi pani da znak chusteczką, co będzie znaczyło, że mam iść za
panią. Pani wie gdzie, no właśnie tam, gdzie wszyscy jesteście. Ale może to być
pani Fliegeltaub i na znak może zdjąć, a potem znów włożyć perukę. Albo może to
być rycerz Władysława Jagiełły i na znak niech na środku play-groundu podniesie
w górę czerwone wiosło jasnowąsego wioślarza, narzeczonego panny Zielonkówny. -
I pan Mare-czek przerywa pisanie i wpatruje się w okno, czekając na ten znak,
który wcześniej czy później - jak w to głęboko wierzy - wreszcie otrzyma.
Jak pisać? Boże ty mój - myśli pan Mareczek siedząc na ławeczce pod krzakiem
dzikiej róży, wokół którego kręcą się trzmiele i bąki - Boże ty mój, jeśli w
ogóle istniejesz lub jeśli jeszcze istniejesz, co - zważywszy na te wszystkie
okropności i okrucieństwa, które nas otaczają, na te dzieci torturowane i
mordowane bez żadnego powodu, na te ciężarne kobiety bite pałkami bez żadnego
powodu - wcale nie jest takie pewne, więc jeśli jeszcze istniejesz, o Boże, to
powiedz mi, jak pisać? Jak mam wypowiedzieć to, co jest we mnie, co myślę i
czuję, moją straszną pogardę i moją straszną nienawiść, ale i moją straszną
litość dla tych, którzy okradli nas z wolności, dla tych, którzy zabrali nam
naszą miłość, naszą nadzieję. I jak mam wypowiedzieć to, co jest w nich, w tych,
którzy zostali razem ze mną okradzeni, i to, co jest w tamtych, którzy nas
okradli, jak mam wypowiedzieć to, co oni myślą i czują,
51
ci jedni i ci drudzy, to, co oni przeżyli, ich cierpienia, ich wzajemną
nienawiść, ich rozpacz, ich determinację. Ile ust chce się otworzyć, ile głosów
chce mówić moimi ustami! Pomóż mi, Boże. Daj mi składnię, daj słowa, powiedz,
jak mam pisać. Przecież nie potrafię, nie umiem, nie wiem, jak. Od lat się męczę
i ciągle nic z tego, ciągle nie tak mi to wychodzi, jak bym chciał. Jestem
bezbronnym kretynem wobec tego, co mnie otacza, jestem nieszczęsnym idiotą wobec
tego, co chce być wypowiedziane. Ale choć jestem idiotą i kretynem, racz mnie
wspomóc, bowiem wszyscy, którzy jak ja próbowali, byli podobnymi mnie idiotami
wobec tego, czego mieli dokonać. A jeśli innych niegdyś raczyłeś prowadzić za
rękę, to i mnie poprowadź. Wiesz, że nie jestem zbyt łapczywy ani zbyt pyszny.
Akurat na tyle jestem pyszny, żeby wziąć pióro do ręki i starać się, jak
przystoi temu, który zamierzył coś godnego. Staram się, widzisz. I znam miarę,
wiem bowiem, że są też inni, godniejsi ode mnie, którzy coś godniejszego niż ja
zamierzyli. Więc im wprzód pomóż, ale potem i mnie. Wiesz również, że nie zależy
mi wcale - no, mówiąc szczerze, prawie wcale - na sławie ani na pieniądzach.
Proszę bardzo, niech moje nazwisko zostanie zapomniane. Jeśli chcesz, dmuchnij i
niech mnie nie będzie. I proszę bardzo, niech do śmierci już nic z tego nie mam.
Ty przecież wiesz, że nie potrzebuję nagród ani pochwał. I proszę bardzo, niech
mnie nawet wcale nie drukują, pamiętam przecież, co powiedział Osip Mandelsztam
tym młodym poetom, co w Moskwie, na początku lat trzydziestych -niebawem już
miał pojechać do łagru na Kołymę -skarżyli mu się, że Stalin nie chce drukować
ich
52
wierszy. - A Safonę drukowali? - zapytał ich Osip. -A Jezusa Chrystusa drukowali?
-1 spuścił tych poetów ze schodów, na pysk ich wyrzucił. Więc proszę bardzo,
niech mnie nie drukują. Ale zrób coś takiego, o mój Boże, żeby to, co piszę, na
wieki było wierne temu, o czym piszę. I tylko tego chcę, niczego więcej: żeby
przetrwało to, co opisywałem. Niech przetrwa stulecia i niech na zawsze
pozostanie takim, jakim było, gdy po raz pierwszy przeze mnie zostało ujrzane.
Więc spraw, żeby trwało. Pomóż mi wypowiedzieć bezruch i ruch, trwanie i
przemijanie, chaos i porządek. Chciałbym opisać całe moje tu życie, nasze tu
życie. Ale pomóż mi też opisać tego -o właśnie tego, nie innego - trzmiela
krążącego nad opadającymi płatkami dzikiej róży. A także tę łódkę z czerwonym
żaglem, która - patrz! - stoi właśnie teraz na jeziorze we mgle rozsnuwającej
się nisko nad wodą. Ale jak pisać, o Boże, jak pisać?
Bóg, który być może, czego pan Mareczek wcale jednak nie jest pewny, istnieje,
zatrzymuje na chwilę obłoki ciągnące nisko nad jeziorem, a także rozkołysane
wierzchołki szesnastu - ale może osiemnastu - topól i zatrzymuje na chwilę tego
- o właśnie tego, nie innego - trzmiela, co krążył sobie ponad dziką różą, i
długą niebieską ważkę, która przed chwilą drżała jeszcze nad powierzchnią wody,
a teraz - patrzcie! - stoi nieruchoma; i rozsunąwszy -o Bogu tu mowa - te
zatrzymane przed chwilą obłoki, mówi do pana Mareczka: - Pisz prawdę, Marecz-ku.
I ładuj konkret, bo wszelka potomność, jak mi dobrze wiadomo, uwielbia konkrety.
- Długa błękitna ważka zaczyna już poruszać czterema przeźroczystymi
skrzydełkami, ale Bóg, jakby jeszcze sobie coś
53
przypomniawszy, ponownie wychyla się z obłoków i dodaje: - Ta łódka z czerwonym
żaglem, Marecz-ku, lichym wydaje mi się konkretem, bowiem łódka z czerwonym
żaglem to jest coś wiecznego. Znajdziesz ją na przykład, mój Mareczku, u
Poussina, malowali też takie właśnie łódki, o ile sobie dobrze przypominam,
francuscy impresjoniści.
- Ależ ta łódka - próbuje spierać się z Bogiem pan Mareczek - toż to jest
konkret najkonkretniej-szy ze wszystkich konkretów, bo ona właśnie o tam, o tam
płynie, a teraz właśnie skręciła, o w lewo, i zaraz przybije o tam, do pomostu.
Ale Bóg popchnął już, skotłował obłoki i wszystko ruszyło, i wszystko żyje, mija,
jest i nie jest, i burczą, bzyczą wszystkie, ile ich jest, trzmiele, i warkoczą,
terkoczą wszystkie błękitne cztero- oraz sześcio-skrzydłe ważki, ile ich tylko
bywa nad naszym jeziorem, i jak tu pisać, o Boże, jak pisać? A jeszcze trzeba
wyrazić i rozpacz, i gniew.
Krótkie, gnane północno-wschodnim wiatrem fale wypłukują piasek spod suchego
pnia sterczącego z wody tuż przy brzegu i biją w nadgniłe, obrośnięte
jasnozielonymi glonami bale, na których wsparty jest wychodzący w jezioro pomost.
Tutaj, w zatoce, nad którą stoi dom pani Anieli, fale są niskie i tylko marszczą
srebrzącą się, połyskującą powierzchnię wody. Ale nieco dalej, tam gdzie Ordów i
Ostrów, i jeszcze dalej, tam gdzie trzecia wyspa, Krowa, tam na środku jeziora
te fale mogą przewrócić żaglówkę, a już na pewno przewrócą deskę z kolorowym
żaglem, na której stoi patrzący w wy-
54
cięte w żaglu okienko pływak, co nieostrożnie oddalił się od brzegu. - Wiadomo -
myśli leżący na pomoście pan Mareczek - skąd się biorą tutaj takie fale. Przed
trzystu laty - tak mówi jedna z nadwigierskich legend - kucharz z klasztoru
kamedułów, tego, który stoi na cyplu nad jeziorem i w którym mieszkają latem
jacyś prominenci, czy raczej podprominenci, lichsi prominenci przysłani tu przez
Ministerstwo Kultury - bo jaki prominent przyjechałby latem nad Wigry, oni
jeżdżą do Saint-Tropez, w najgorszym razie do Gagry lub do Dubrownika - więc ten
kucharz, imieniem bodajże Barnaba, zapragnął uczęstować braciszków sieją, rybą
niezwykle smaczną, którą stąd, znad Wigier, wożono potem i na carski stół. Ale
siei w Polsce wówczas nie było, więc kucharz zawarł z diabłem taki oto pakt:
sprzeda mu duszę i przez całą wieczność będzie się smażył na patelni w piekle,
za co diabeł dostarczy mu z Włoch żywą sieję. - Proszę bardzo, dla mnie to
drobiazg, już tam lecę. A że jako diabeł istnieję nie tylko w czasie i
przestrzeni, ale także, jeśli tylko zechcę, w wiecznym teraz, poza wszelkim
czasem i wszelką przestrzenią, zatem będziesz miał tę rybę nie jutro, nie za
godzinę i nie za pięć minut, lecz w tej oto chwili, zaraz wracam, arri-vederci,
mój miły Barnabo, głupia ofiaro diabelskich podstępów. - Wraca więc diabeł, leci
nad Wigrami, niesie sieję w pysku, macha skrzydłami, steruje ogonem. Ale sprytny
kucharz wcale nie zamierzał piec się na patelni. Wdrapał się szybciutko na
kościelną wieżę, chwycił za sznury i bach bach w dzwony, dum dum i bach bum,
poniosło się nad jeziorem aż do Gawrychrudy. Diabeł, tym bach bum przerażony,
wypuścił sieję z pyska i uciekł w wieczne teraz, żeby
55
tylko nie słyszeć, jak pięknie dzwoni poświęcany metal. No i stąd właśnie sieja
jest w jeziorze, a kucharz, w nagrodę za oszustwo, poszedł wprost do nieba.
Diabeł jednak, wściekły, mści się teraz na ludziach i co pewien czas zaczyna w
głębi jeziora wywracać koziołki, mąci, burzy wodę, przewraca żaglówki, topi
wycieczki szkolne, i kajakarze, z ustami pełnymi wody, toną, nie wiedząc, za co
są karani. Ale kucharz jest w niebie, więc wszystko w porządku.
Pan Mareczek przewraca się na plecy, deski pomostu są nagrzane słońcem i miło,
delikatnie parzą mu łopatki. - Chyba się zaraz wykąpię - myśli i przypomina
sobie inne nadwigierskie wydarzenie, o którym ktoś mu przed kilkoma dniami
opowiadał. Żołnierze rosyjscy, kiedy przyszli nad Wigry w roku czterdziestym
czwartym - po raz który oni wtedy tutaj przyszli? - zastanawia się pan Mareczek,
ale oczywiście nie udaje mu się tego ustalić, jako że chodzono po tej ziemi, po
tych świętych miejscach Ja-dźwingów, tam i z powrotem, ze wschodu na zachód, z
południa na północ, przez wieki, chodzili tędy, deptali tę ziemię Litwini,
Szwedzi, Niemcy i Polacy, a Rosjanie przychodzili tu chyba kilkanaście razy -
więc kiedy czerwonoarmiejcy zjawili się tu po raz ostatni, w roku czterdziestym
czwartym, to ryby w jeziorze zostały niemal całkowicie wytrzebione, gdyż
żołnierze zabawiali się rzucając do wody odbezpieczone granaty. Kiedy śnięte
ryby wypływały, setkami i tysiącami, na powierzchnię, żołnierze wybierali kilka
większych sztuk, a reszta, cała ta srebrnobrzucha drobnica, pozostawała w wodzie,
gnijąc i zasmradzając jezioro. - Oto właśnie - myśli pan Mareczek -
metaforycznie ujęta istota wszelkich
56
diabelskich rządów i to rządów tak nad społecznością, jak i nad jednostką, nad
osobą ludzką: niszczyć, ale niszczyć po nic, po to tylko, żeby było zniszczone,
żeby coś, co było, przestało być, żeby każdy, kto tym rządom podlega, wiedział,
że może w każdej chwili zostać zniszczony bez powodu, ot tak sobie, z
diabelskiego kaprysu, a nawet i nie z kaprysu, po prostu z przypadku, dla
postraszenia innych, albo nie dla postraszenia, albo i po nic, i żeby wiedział,
że wszystko co jego, każda jego miłość, wszystko, do czego się przywiązał, też
może zostać zniszczone i też po nic. Jak pisał Miłosz w jakimś wierszu o Europie
wschodniej: „Był człowiek i już nie ma człowieka za chwilę", co mu się zrymowało
-przypomina sobie pan Mareczek - z: „wcale nie jest mile". Pewnie, że to niemiłe,
pyk i już cię nie ma, i nic z tego nie wynika, byłeś po nic i zniknąłeś po nic,
pyk, ludność - ulubione słowo czerwonych, coraz częściej pojawiające się w ich
prasie, niebawem, kiedy się jeszcze bardziej rozzuchwalą, będą nas zapewne
nazywać ludnością tubylczą - więc ludność nic o tym nie wie, żeś zniknął, nie
chce wiedzieć, żeś był i że cię nie ma, pyk. Nic, nic, nic. Dziura, dziura,
dziura. Ludność. Gnój, gnój, gnój. Pyk. Diabeł, Wielki Psuj, Książę Psuj, cóż on
zbudował, co wzniósł, co ufundował? Gdzież są jego budowle, jego wiekopomne
dzieła, jego pomniki? Kwatera Fuhrera, te rozwalone betonowe bunkry, powoli
pogrążające się w ziemi, które gdzieś niedaleko stąd, gdzieś, zdaje się, pod
Kętrzynem mogą oglądać złak-nieni mocnych wrażeń turyści, oto jego dzieło.
- Pokaż mi twoje dzieła - woła pan Mareczek, w lipcowym słońcu, na rozgrzanych
deskach po-
57
mostu, nad półprzeźroczystą, zielonkawą wodą zmagając się w sobie, barując się w
sobie z Księciem Psujem - pokaż mi twoje poematy, twoje symfonie, twoje pałace,
ale żeby to było choć cokolwiek warte, no pokaż mi, coś stworzył, a uwierzę w
ciebie.
- Śmieszny jesteś, mój Mareczku - mówi na to Książę Psuj i bada przy tym dużym
palcem lewej nogi ciepłotę jeziornej wody. - Po cóż właściwie miałbym ci
pokazywać moje budowle? One, chętnie przyznaję, są z dymu i z mgły. I wcale się
nie wypieram tego, że te mgliste konstrukcje wewnątrz cokolwiek śmierdzą,
niekiedy okropnie. Sam nie lubię tego smrodu, więc nie myślę ci ich pokazywać.
Nie tak zamierzam przekonać cię o mojej wszechwładzy. Ile masz lat?
- Czterdzieści osiem - odpowiada pan Mareczek.
- A to bardzo dobrze - cieszy się Psuj. - To znaczy, że powolutku zaczynasz się
starzeć i robisz się trochę niecierpliwy, ponieważ czujesz, że masz już coraz
mniej czasu. Czujesz to?
- Czuję - przyznaje pan Mareczek.
- No to popatrz, o na tę tam dwudziestolatkę, na tę słodką kicię, która płynie,
o tam, widzisz, w tym kajaku. Jeśli chcesz, to zrobię coś takiego, że ona zaraz
podpłynie do tego pomostu i zapyta cię, czy można tu gdzieś w pobliżu rozbić
namiot. A ten osiłek w kąpielówkach, ten mistrz w skokach do wody i w pływaniu
crawlem, który za nią siedzi, zaraz zniknie, bowiem ja, Psuj, zamienię go w
śmierdzącą mgłę. A potem pomożesz jej rozbić tu namiot i ona da ci do
zrozumienia, że chciałaby, że mogłaby się z tobą przespać. No co, chcesz?
- Bo ja wiem - zastanawia się pan Mareczek.
58
- To będzie bardzo miłe - namawia go Psuj. -Ona ma takie śliczne znamię, nie
powiem ci, gdzie. No bądźże mężczyzną, pokaż, co potrafisz. Wdaj się w nią, a
jak tylko się w nią wdasz, to zaraz zaczniesz niszczyć wszystko wokół siebie,
zniszczysz swój dom i swoje pisanie, i swoją godność, żeby tylko jeszcze raz się
z nią przespać, żeby jeszcze raz wpuściła cię do łóżka.
- O tyle - woła pan Mareczek. - Tu się ręka w łokciu zgina - i pokazuje Psujowi,
gdzie się zgina ręka. - Prześpię się z nią, pewnie, bo kto tego nie lubi robić,
tylko jakiś zboczeniec nie chciałby mieć wszystkich pięknych kobiet tego świata,
razem i osobno, wszystkich kobiet, co żyją i żyły, i zdarza mi się, owszem, że
pożądam nawet pani Calergis i Natalii Puszkin i Józefiny Bonaparte, i aż słabo
robi mi się na myśl, jak ich mężczyznom było z nimi dobrze, jak carowi
Mikołajowi było miło z tą śliczną, kruchą, a taką bezwstydną, taką wyuzdaną Na-
thalie, aż mi dech zapiera i mam pretensje do losu, że nie umieścił mnie w
takiej sytuacji, w której mógłbym te wszystkie śliczne damy oczarować, uwieść,
posiąść, więc owszem, prześpię się chętnie z tą dwudziestolatką, ale nie
zamierzam przy okazji niczego niszczyć, ani jej, ani siebie, ani niczego wokół,
ot tak się prześpię, en passant.
- No to ona się z tobą nie prześpi, o tyle - mówi Psuj i on z kolei pokazuje
panu Mareczkowi, gdzie się ręka zgina, i mistrz skoków do wody silniej uderza
wiosłem, i kajak odpływa, kieruje się na środek jeziora, by tam, w jednym błysku,
zamienić się razem z mistrzem i prześliczną kicią w dym, w śmierdzącą mgłę, za
sprawą, oczywiście, Księcia Psuja.
59
Ale Psuj nie rezygnuje, jeszcze się nie poddał i pan Mareczek dobrze wie, że z
Psujem nie pójdzie mu tak łatwo, bo to dopiero początek ich zmagań.
- A ta ci się podoba? - pyta teraz Psuj i panu Ma-reczkowi, gdyby stał na
pomoście, nogi ugięłyby się w kolanach i musiałby usiąść z tej słabości, która
go ogarnia, ale na szczęście leży już na plecach. To śliczne, które właśnie
weszło na pomost, ubrane jest w czerwony kostium kąpielowy, ale albo ten kostium
jest trochę za mały, albo to śliczne opalało się przedtem w nieco większym
kostiumie, bowiem, choć tak ślicznie to prześliczne jest już opalone, choć
błyska złotą i brązową skórą, tam gdzie kostium się kończy, ponad piersiami, na
brzuchu, na udach widać wąskie paski białoróżowej skóry i na myśl o tym, że to,
co kostium zakrywa, jest też takie właśnie, białoróżowe - o białoróżowe! o
rozkoszne prawo utrzymania gatunku! o miły popędzie! o miał Darwin rację! o jak
słodko jest pochodzić od włochatej małpy! - panu Mareczkowi znów robi się słabo
i zdaje mu się, że zaraz rzuci się z krzykiem na to złotawe i brunatne, na to
białoróżowo łyskające, no i oczywiście odwiozą go do czubków jako wariata i
zboczeńca.
- Psuju, wzywam cię! - woła w sobie pan Mareczek. - Potężny Książę, staw się na
wezwanie.
- Czego sobie życzysz, mój miły Mareczku? - pyta Psuj, udając, że nie wie, o co
chodzi.
- Daj mi ją, Psuju - błaga pan Mareczek - zrób coś takiego, żeby wszystko
natychmiast zniknęło, ale to wszystko, to jezioro, te drzewa, ten błękit, cała
ta planeta, i żeby został tylko ten pomost, na nim ja i ona, i żebyśmy na tym
pomoście ulecieli w ko-
60
smos, żebyśmy się unosili, pędzili, wirowali, ku mlecznej drodze, pomiędzy
gwiazdami. Daj mi ją, błagam cię, Psuju - czołga się pan Mareczek u stóp Psuja i
liże książęce stopy, wdycha smród książęcy -a ja za to sprzedam ci moją
nieśmiertelną duszę i po mojej śmierci możesz ją sobie zabrać, możesz ją sobie
męczyć, jak długo chcesz, nawet całą wieczność. - O tu się ręka w łokciu zgina -
odpowiada Psuj. -Ja z twojej duszy, głupi Mareczku, nie będę miał po twojej
śmierci żadnego pożytku. A w każdym razie pożytek niewielki, bowiem ani mnie,
ani tobie w tej chwili nie znany. Owszem, dam ci tę dziewczynę, a także wiele
innych, wszystkie, które zechcesz, ale chcę mieć twoją duszę już teraz, zaraz,
na tym oto świecie, bowiem tym właśnie, nie innym, z wyroku Bożego dano mi
zarządzać, tu jestem Księciem Psujem, a gdzie indziej nie. Więc splugaw się
natychmiast, zrób jakieś wielkie świństwo, zeświń się, Mareczku, a ona będzie
twoja, ja ci to przyrzekam. - Tu Książę Psuj odziewa się w garnitur z bielskiej
wełny i koszulę non-iron, zaciska wokół szyi krawat kupiony w Paryżu, pod nosem,
na obrzękłej od wódeczki twarzy, występują mu krople potu i powiada: - Mamy dla
was taką propozycję. Napiszecie, że Adam Michnik jest manipulowany przez
niemieckich odwetowców i że bierze pieniądze od CIA -Psuj wymawia ten skrót jak
się należy, po polsku, nie si-aj-ej, ale właśnie ća - oraz od niejakiego Hup-ki
z RFN-u, który to Hupka trudni się zawodowo politykierstwem i działalnością
antypolską. Macie samochód? - pyta jeszcze Książę Psuj w koszuli non-iron i
półbutach ze złotą klamrą, z krokodylej skórki, takich, jakie nosił w latach
swej świetności
61
Edward Gierek, tyle że nie pokazywano tych półbutów w telewizji, Gierka cięto w
pasie albo brano do kolan, bo jednak operatorzy czuli, że co za dużo, to
niezdrowo, i sami jakby się trochę tych szczerozłotych klamerek wstydzili.
- Samochodu nie posiadam i nigdy nie posiadałem - odpowiada pan Mareczek,
chytrze przemilczając istnienie żółtego renault, które zarejestrowane jest na
panią Mareczkową.
- To jakieś nieporozumienie - mówi Psuj w niebywale eleganckim, szarym
garniturze Gierka. -Zajdźcie, wychodząc stąd, do mojej sekretarki, wydadzą wam
tam talon na fiata 125 z eksportowym wyposażeniem.
- A biały mercedes mógłby być? - pyta pan Mareczek i przypomina sobie, że wcale
nie chodziło mu o fiata czy o białego mercedesa, ale o to białoróżowe w
czerwonym kostiumie kąpielowym i uświadamia też sobie, że jeszcze chwila, a
chytry Psuj pokona go i strąci do piekła, więc wydobywając się z tego
piekielnego niebezpieczeństwa, woła: - O tu, chytry Psuju - i tu pan Mareczek
wykonuje stosowny gest -o tu się właśnie ręka zgina! Skórka za wyprawkę, jak
napiszę, że Adaś Michnik brał forsę od CIA - pan Mareczek też mówi po polsku,
jak należy: ća - jak takie głupkowate kłamstwo z siebie wydobędę, to już żadna
porządna polska dziewczyna nigdy nie zechce się ze mną przespać. Nie mówiąc już
o pani Mareczkowej, która za coś takiego wyrzuci mnie z łóżka, a pewnie i z domu.
- Nie to nie - mówi Psuj. - Jak jesteś taki moralny moralista, to żadna nagroda
ode mnie ci się nie należy i romansiku nie będzie, żyj sobie moralnie. -
62
I brunatno-białoróżowe w czerwonym kostiumie kąpielowym, zamoczywszy wprzód
stopę w wodzie i zapytawszy pana Mareczka: - Ciepła? - schodzi z pomostu,
stukając obcasami drewniaków wspina się po kamiennych schodkach i niknie za
pokrzywami, o słodki popędzie. Ale Psuj jednak nie rezygnuje z usidlenia pana
Mareczka.
- Nie chciałeś się przespać z takim ładnym stworzeniem - mówi - to twoja sprawa
i Bóg cię za to ukarze, nie ja. Pomówmy więc o czymś innym. Może chciałbyś
dostać paszport i pojechać za granicę? Mógłbym cię wysłać do Hiszpanii, przecież
chciałbyś tam pojechać. Obejrzałbyś sobie tę katedrę w Barcelonie, na której
zawsze ci tak zależało. I kupiłbyś sobie kompletne wydanie Ortegi ? Gasseta po
hiszpańsku. A także wszystkie i jakie tylko są albumy z reprodukcjami Velazqueza.
Przecież uważasz go za największego malarza wszechczasów. No co, ubijamy interes?
Cena jest niewielka. Napiszesz tylko, że twój przyjaciel Kazik zdradził Polskę,
wydając książkę w Paryżu u Giedroycia. Paszport będzie do odebrania jutro na
Krakowskim Przedmieściu. Jedziesz? I doprawdy nie ma najmniejszego sensu, żebyś
przed każdym wyjazdem miał składać podanie. Przeniesiemy twój paszport do naszej
kasy pancernej i w przeddzień wyjazdu będziesz go sobie po prostu odbierał już
bez żadnych formalności.
Ponieważ pan Mareczek nie raczy nawet odpowiedzieć na tę propozycję, Psuj, który
tymczasem zrzucił już garnitur i półbuty Gierka i powrócił do swojej normalnej,
to znaczy niezbyt wyrazistej i niezbyt kształtnej postaci, spuszcza trochę z
tonu i mówi:
63
- Z tą zdradą to oczywiście odrobinę przesadziłem. Czegoś takiego przyjacielowi
nie mógłbyś przecież zrobić, sam bym cię potępił i uznał za świnię. Ale jest do
wzięcia Londyn i cena jest znacznie niższa. Pojedziesz na dwa tygodnie i
napiszesz tylko, że ten twój Kazik jest lichym prozaikiem. No miejże rozum, za
coś takiego nikt przecież złego słowa ci nie powie. A w Londynie mógłbyś sobie
kupić całego Schuberta na płytach. Pomyśl tylko: miałbyś całego Schuberta!
Pan Mareczek, choć chciałby oczywiście - kto by nie chciał? - mieć całego
Schuberta, nie ma zamiaru na tym poziomie z Psujem dyskutować, ale wreszcie
dochodzi do wniosku, że Psuj nie odczepi się ze swoimi głupimi propozycjami,
pokąd nie powie mu się czegoś do słuchu, więc mówi:
- A znasz ten wierszyk, Psuju? „Lepsze polskie gówno w polu niż fiołki w
Neapolu".
Na co Psuj wykrzywia pogardliwie swoją psią mordę i powiada:
- Jak się tak będziesz nadymał, skretyniały Ma-reczku, tą swoją polskością, to
za rok-dwa będziesz miał w głowie tylko sieczkę. I bardzo proszę, pamiętaj, że
ja cię ostrzegałem. Kto nie wyjeżdża za granicę, kto nie czyta po hiszpańsku i
po angielsku - a hiszpańskiego to jużeś prawie zapomniał, Mareczku -kto nie wie,
czym się aktualnie zajmują językoznawcy z Harvardu i filozofowie z Cambridge,
kto nie śledzi przemian współczesnej poezji francuskiej i amerykańskiej, ten nie
ma żadnych szans. Opętała cię ta twoja polskość, ogłupiła. Oglądałeś ostatni
film Bunuela? No właśnie, nie oglądałeś. No to pamiętaj, że ja cię ostrzegałem.
Po raz ostatni cię
64
ostrzegam. Pójdź po rozum do głowy, polskie gówno naprawdę nie pachnie
rozkosznie. A fiołki w ruinach Paestum, wiesz, jak one pachną? Więc jak,
pojedziesz do Włoch?
- A wynocha ze mnie - wpada w szał pan Mareczek - ty psujski Psuju, ty zachodni
gnoju! Co mnie twój Bunuel obchodzi, co mi tam Paestum, kiedy mi się tu Polska
pod nogami pali. - A uspokoiwszy się, pan Mareczek wzdycha i jednak dodaje: -
Bunuel to był taki reżyser, że ja bym go w pięty całował, jak nasz Profesor
flecista Mandelsztama. To był cudowny, najcudowniejszy na świecie bluźnierca.
Jak on wściekle bluźnił! Tak, jakby chciał tymi swoimi bluźnierstwami przymusić
Boga do istnienia. Albo, ostrożniej nieco mówiąc, przymusić Go do nieco
intensywniejszego, jakiegoś jakby logiczniejszego istnienia. A przy tym jak on
wielbił tego Boga, w którego, zdaje się, w ogóle nie wierzył. Jak on Go adorował,
ukazując nam nasze życie, naszą ziemię jako senny raj. Za to, co wykonał,
powinien dostać w nagrodę od Boga, no, jeszcze choćby pięćdziesiąt lat życia.
Ale Bunuel już nie żyje, ty Psuju. On był jednym z niewielu tamtejszych, którzy
mają jakąś trwałą problematykę. Rzecz bowiem w tym, że oni, ci wszyscy francuscy
czy amerykańscy, wszyscy niemal zresztą zachodni artyści, pisarze, myśliciele
nie mają właśnie swojej trwałej problematyki i wciąż się gubią, wciąż muszą się
szukać, wciąż muszą się na nowo odnajdywać i zwykle wprzód są świetni, a potem,
inaczej się odnalazłszy, już gorsi. A my nie musimy się szukać, bo nas Polska
szuka. I zawsze -niech będzie, że na nasze nieszczęście - znajduje. No już,
wynocha ze mnie, Psuju, mam cię dość.
65
Psuj, nieco przerażony nagłym wybuchem pana Mareczka, a także perspektywą
unicestwienia - być wygnanym z Mareczka, to znaczy przecież dla Psuja nie być
wcale - postanawia zmienić temat, a że nic sensownego nie przychodzi mu do
psujowatego łba, powraca do problemu kobiet:
- Zrobię coś takiego - proponuje panu Mareczko-wi - że twoja żona, pani
Mareczkowa, będzie o dwadzieścia lat młodsza. Więc jak, chcesz, Mareczku? Mam ci
ją odmłodzić?
- I tak jest przecież piękna - mówi pan Mare-czek.
- Nie zaprzeczysz jednak - mówi Książę Psuj - że kiedy miała osiemnaście lat,
była o wiele piękniejsza. To jednak było bardzo miłe, że wszyscy ci jej
zazdrościli i że nie było takiego, który by nie miał na nią ochoty. No to jak
będzie? Chcesz, żeby była młoda, młodziutka, młodziuteńka?
- Kocham ją właśnie taką, jaką teraz jest - mówi pan Mareczek. - Także i za to,
że się razem ze mną -chce powiedzieć: postarzała, ale mówi: - posunęła w latach
- jako że pani Mareczkowa wcale nie jest jeszcze taka stara, a dla pana Mareczka
jest nadal młodziutka, młodziuteńka.
- Niech będzie taka, jaka właśnie jest - mówi więc pan Mareczek. - I wynocha,
Psuju!
- Ale ja i ciebie - kusi Psuj - mogę znowu zrobić siedemnastolatkiem. Pokażę ci
znowu ten mecz Po-lonia-ŁKS, kiedy to, pamiętasz, Polonia wygrała w Łodzi cztery
do dwóch. Ale to będzie tak, jakbyś po raz pierwszy ten mecz oglądał. A potem po
raz pierwszy w życiu pójdziesz z dziewczyną do kina, na tę amerykańską komedię,
która się nazywała, pa-
66
miętasz, Miodowy miesiąc. Kupię ci poza kolejką bilet - próbuje jeszcze Psuj,
widząc, że pan Mareczek zaczyna się nudzić - na Roberta i Bertranda, dwóch
złodziei. Przeczytasz jeszcze raz po raz pierwszy Świat Miłosza. I po raz
pierwszy na plaży w Sarbinowie dowiesz się, po co istnieją kobiety. I po raz
pierwszy usłyszysz Schuberta pośmiertny kwintet C-dur z dwoma wiolonczelami.
- Porozmawiajmy poważnie, Psuju - mówi na to pan Mareczek. - To, co mi
proponujesz, jest nie do pogardzenia, ale ciekawe, jak zamierzasz to wykonać.
Jeśli jesteś Wielkim Psujem Wszechrzeczy, a jesteś, to twoja propozycja jest
chyba zwykłym oszustwem. Będąc bowiem Psujem musisz to, co piękne i młode,
młodziuteńkie, przerabiać bezustannie na stare, pomarszczone i brzydkie. Ale
żebyś na odwrót, Psuju, mógł coś wykonać, żebyś ze starego mógł zrobić młode, a
z brzydkiego piękne, to mi się raczej nie wydaje, bowiem byłoby to wbrew twojej
psujskiej, plugawej, uwielbiającej brzydotę i brzydkiej naturze. Pomysł, który
miał Goethe, wcale do ciebie, Psuju Wszechpsujący, nie pasuje. Niemiecki mędrzec,
wydaje mi się, jednak się pomylił, sądząc, że jesteś w stanie go odmłodzić i że
Faust może przeżyć po raz wtóry to, co raz już przeżył. Był to, oczywiście, nie
tyle czy nie tylko błąd Goethego, raczej błąd całej tamtej epoki, która - co
widać i u naszego Mickiewicza w III części Dziadów - Psujności przypisywała
jakąś siłę stwórczą, jakąś moc kreator-ską, która z samą istotą tej Psujności
jest przecież oczywiście sprzeczna, nie do pogodzenia. Ale może dotykamy tu
różnicy między dziewiętnastowiecznym a naszym, już z końca XX wieku, a może na-
67
wet z początku XXI wieku pochodzącym pojmowaniem diabła. Dla tamtych poetów i
myślicieli, dla Goethego i Mickiewicza, diabeł był potęgą właśnie stwórczą, a
przynajmniej również stwórczą i dlatego mógł być przedmiotem fascynacji, podziwu,
nawet miłości. Nam natomiast, ludziom wieku XX, diabeł ukazał swoją
najobrzydliwszą, najwstrętniej-szą twarz, co więcej, twarz potąd chyba ludzkości
nie znaną - i to jest może najistotniejsza różnica między naszym doświadczeniem
społecznym, a także jednostkowym, egzystencjalnym, a doświadczeniem społecznym i
egzystencjalnym wszystkich minionych epok - twarz Jeżowa, twarz Eichmanna, twarz
anonimowego urzędnika przeliczającego na liczydłach, teraz już elektronicznych,
liczbę swoich anonimowych ofiar, i dlatego uznaliśmy tego diabła, zgodnie z
naszym doświadczeniem, za coś niebywale niskiego, podłego, coś, co w żadnym
wypadku nie może być przedmiotem fascynacji, jako że godne jest tylko pogardy. I
tylko psuje, niszczy, po nic, anonimowo i z anonimowego rozkazu. Dziura, dziura,
dziura. Ludność. Gnój.
- Można by więc powiedzieć - tłumaczy dalej pan Mareczek Psujowi swoją koncepcję
diabła - i tak: że diabeł, którego mieli - lub wymyślili sobie - romantycy i z
którym potem obcowali ludzie wieku XIX, a nawet ludzie pierwszej ćwierci wieku
XX, miał im wiele, nawet niesłychanie wiele do zaofiarowania. Również i ten
diabeł, z którym rozmawia Iwan Ka-ramazow w powieści Dostojewskiego, również i
ten, który pojawia się w Doktorze Faustusie Tomasza Manna - czyż Mann nie był
ostatnim wielkim pisarzem XIX wieku, ostatnim wspaniałym produktem
68
tego wieku i czy to właśnie nie w nim skumulowało się całe doświadczenie tego
wieku, nie na nim ten wiek się zakończył? - więc i te dwa diabły, choć już i
naszego diabła przypominające, bo jakieś takie wy-szarzałe, brudnawe, nudnawe,
byle jakie, miały ludziom, ludzkości jeszcze coś ciekawego, coś, za co warto
sprzedać duszę, do zaofiarowania. Różne, oczywiście, były propozycje, oferty
tych dziewiętnastowiecznych diabłów będących, jak to zwykle bywa, jednym i tym
samym diabłem. Ogólnie rzecz ujmując, można by rzec, że ten diabeł otwierał
przed ludźmi, przed ludzkością jakąś przyszłość, w której coś ludzkość czekało,
jakąś przyszłość szczęśliwszą, ciekawszą, mądrzejszą. A choć to szczęście, ta
mądrość - jak to z diabelskimi darami bywa - od razu były podejrzane, to jednak
zdawały się warte przynajmniej obejrzenia i posmakowania. Nasz diabeł, ten z
drugiej połowy XX wieku, ten diabeł dany nam, przysłany tutaj lub przez nas
stworzony (bo jaki jest naprawdę status egzystencjalny diabła, kto to wie?), nie
ma nam nic do zaofiarowania. Jest cały po stronie brudu, podłości, starości,
bólu i kłamstwa. I nie czyniąc nam żadnych dwuznacznych propozycji, nie
proponując nam obłudnie żadnej przyszłości, która mogłaby nas zafascynować,
którą przynajmniej chcielibyśmy sobie obejrzeć, oświadcza nam wprost: będziecie
bici, głodzeni, torturowani, niewoleni, a potem umrzecie, a potem jest nicość. A
jeśli uda się wam uniknąć głodu i tortur, to będziecie się starzeć, będziecie
chorować na raka, a potem umrzecie, a potem jest nicość. A ponieważ tak czy tak
umrzecie, ponieważ tak czy tak czeka was tylko nicość, zastanówcie się, czy nie
warto, nim umrze-
69
???, przejść na moją stronę. Nic wam nie obiecuję, ale ponieważ i tak jest tylko
gnój, i tak czeka was tylko gnój, więc zastanówcie się, czy od razu nie warto
przejść na stronę gnoju, opowiedzieć się za gnojem, uwielbić gnój. Dziwnie
cyniczny, dziwnie prawdomówny jest ten nasz diabeł. Prawdomówny w tym sensie, że
niczego przed nami nie ukrywa, że nie usiłuje przedstawić się nam jako ktoś
poczciwy, dobroduszny i po cichu nam sprzyjający. Bowiem, oczywiście, jest
równie wielkim kłamcą - przynajmniej dla tych, którzy wierzą, że istnieje
jeszcze coś poza gnojem - jak tamten, dziewiętnastowieczny. Który z tych dwóch
diabłów jest milszy, sympatyczniejszy, to nie ulega chyba wątpliwości. Tamten,
dziewiętnastowieczny, jakby jednak nieco bardziej sprzyjał ludziom. Albo nieco
chytrzej ich oszukiwał. Był przy tym niewątpliwie barwniejszy, a także miał do
dyspozycji różne poddiabły, upiory, wampiry, widma, czarownice oraz inne bękarty
z czarciego nasienia. Niektóre z nich w scenie sabatu na górze Broken pokazał
nam Goethe. Nasz diabeł nie potrzebuje, nie używa tych wszystkich cudów, dziwów,
zasłon dymnych. Jego sabat rozgrywa się w naszej głowie, jego góra Broken to
nasze sumienie. Każdy z nas jest z nim sam na sam i każdy, w tej rozmowie w
cztery oczy, musi odpowiedzieć na jego pytanie: czy głosuje za gnojem, czy
przeciw gnojowi? Kto jest przeciw gnojowi, ten będzie kuszony, a potem
torturowany, ale może przetrwa. Kto jest za gnojem, będzie służył diabłu, a
potem stanie się mu wedle jego przekonań i wiary: obróci się w gnój. Diabeł,
urzędnik o szarej, niezdrowej cerze, wyjmie z kartoteki jego teczkę i pośle ją
na przemiał: aby zapomniane zostały czy-
70
ny i nazwisko. Doprawdy, lepiej jednak było żyć w XIX wieku i mieć do czynienia
z tym diabłem, co kusił Fausta, czy nawet z tym, który wlazł w Konrada i
wypowiedział jego ustami Wielką Improwizację, niż z tą dwudziestowieczną
miernotą, z tym gnojem, co wszystko w gnój obraca. A więc, mój Psuju - kończy
swój wywód pan Mareczek i sam dla siebie jest pełen podziwu, że tak oto chytrze
tego Psuja przygwoździł, ukazując mu jego wstrętną naturę - a więc, mój Psuju,
nie obiecuj, bowiem choćbym cię błagał, choćbym czołgał się przed tobą i lizał
twe śmierdzące stopy, jesteś tylko Psujem i dlatego nie potrafisz odmłodzić ani
mnie, ani pani Mareczkowej, i umrzemy oboje akurat tego dnia, w którym mamy
umrzeć, akurat wtedy, kiedy zatriumfuje twe psujstwo, zły Psuju.
Psuj, niemal już pokonany przez pana Mareczka, jeszcze się jednak wije, jeszcze
się skręca w konwulsjach na drewnianym pomoście nad zieloną wodą -kiedy położyć
się brzuchem na deskach i spojrzeć w wodę, to nie widać dna, nadbrzeżne zbocze
spada bowiem stromo także i wtedy, gdy jest już pod wodą, i kilka kroków od
brzegu jest straszna, ciemnozielona, czarna głębia, od razu dziesięć,
dwadzieścia i czterdzieści metrów, pływać po takiej głębi jest naprawdę bardzo
przyjemnie, ma się pod sobą, tuż pod brzuchem, wielopiętrową przepaść, a jednak
się nie spada, niewidzialna dłoń dobrotliwie podtrzymuje pływającego, a nurka,
który zbyt śmiało zapuścił się w głąb wody, na cztery czy na sześć metrów w
bezdenne ciemności, wyrzuca zaraz na powierzchnię, więc choć pływając jest się
już w przepaści, to zarazem w niej się nie jest, i to jest
71
właśnie w tym pływaniu takie przyjemne, a nawet rozkoszne - więc Psuj, wijąc się
nad przepaścią, pokrzywia się brzydko panu Mareczkowi i chwyta się ostatniego
sposobu i trzeba przyznać, nie byle jakiego:
- Dam ci - mówi - taki chwyt na rzeczywistość, taki jej ogląd, takie poczucie i
przeczucie jej tajemniczości, taką, krótko mówiąc, dam ci cudowną intuicję, że
napiszesz swojego Pana Tadeusza. Dam ci taką przenikliwość, że posługując się
nią, zadrżysz z przerażenia, nie przypuszczając, że coś takiego w ogóle może być
dane człowiekowi. Nie obiecuję ci, że będziesz od razu sławny jak Mickiewicz,
gdyż wiem, że nie bardzo ci na tym zależy. Ale oczywiście będziesz sławny i
będziesz się musiał z tym pogodzić, ponieważ to, co napiszesz, będzie tak samo
dobre jak to, co on pisał. No, prawie tak samo. Polacy będą płakać, czytając
twój poemat, twoją powieść, zresztą co tam chcesz, jako że gatunek sam sobie
wybierzesz i będzie to, rzecz jasna, całkiem nowy i jeszcze światu nie znany
gatunek, który przy mojej pomocy ty, ty, ty sam stworzysz. - I tu Psuj, padłszy
na kolana, wpatruje się z uwielbieniem w twarz pana Mareczka i woła: - O, jaki
ty jesteś wielki, mój Mareczku, jaki ty jesteś mądry, jak ty wiele możesz, żebyś
ty wiedział, ilu ludzi czeka na każde twoje słowo, na każdy twój wiersz, co tam
ludzi, ilu Polaków wielbi cię i kocha. - I Mareczek, patrząc na Psuja, dostrzega
z przerażeniem, że ten Psuj dziwnie do niego, Mareczka, staje się podobny i ma
już takie same jak on, szare oczy, taki sam zadarty nos i nawet w przednich
zębach ma w tym samym miejscu bardzo nieładną, czarną dziurę.
72
- A brzydki Psuju - woła pan Mareczek. - Intuicja i talent i umiejętność
układania słów to od Boga są dane, nie od ciebie, Psuju. Ile On mi dał, ile dać
raczył, to wykorzystam ja ku Jego chwale. A jeśli o więcej będę prosił, to Jego,
nie ciebie. Precz, apa-ge, Psuju!
- No to cześć - mówi Książę Psuj. - Nie dogadaliśmy się. Proszę tylko w
przyszłości nie wzywać mego imienia nadaremnie. Ale nie myśl, że to już jest
koniec naszych kontaktów. Ja ci jeszcze dopierdolę.
I rzuciwszy w Mareczka tym wstrętnym słowem, Psuj zamierza już zniknąć z jego
wyobraźni, ale: -Stój no, Książę, tak się nie odchodzi - łapie go za rękaw pan
Mareczek. A łapie go dlatego, że to ostatnie zdanie, ta brzydka pogróżka
wywołała w nim jednak jakiś niejasny, nieprzyjemny lęk. Pan Mareczek oczywiście
zdaje sobie sprawę z tego, że to on sam powołał w sobie Psuja do istnienia, w
celu, który jest mu świetnie znany: po to mianowicie, aby sobie i innym zdać
sprawę ze stanu swojej świadomości. Ale ta psujska groźba jakoś tego Psuja od
pana Mareczka jakby uniezależniła. I pan Mareczek czuje, że się teraz tego
swojego Psuja, choć sam go wymyślił, po prostu boi. Bo taki Psuj, jak się na
kogoś uweźmie, no to rzeczywiście może dołożyć, dowalić, do, nazwijmy rzecz po
polsku: dopierdolić. Więc żeby wypędzić z siebie lęk przed tym groźnym Psujem,
pan Mareczek pośpiesznie, jak najpośpieszniej przemienia, przerabia teraz swoje
wnętrze na wnętrze cwanego pijaczka, takiego, który na ulicy Noniewicza w
Suwałkach, pod kioskiem, na którym wisi szyld z napisem: Kiełbaski z rożna. Piwo.
Napoje chłodzące, lży swoich kumpli, ich matki, oraz naszą planetę,
73
oraz wszechświat cały, i tak to przerobiwszy swoją osobowość, powiada, nieco się
zataczając, do Psuja: -To się jeszcze okaże, ty skur, ty twoja mać, ty złamany
Psuju, kto tu komu przypierdoli. I już cię tu nie ma, ty złamańcu, won!
Na co Książę Psuj robi niesłychanie godną i obrażoną minę - że niby się nie
spodziewał, aby ktoś tak subtelny jak pan Mareczek mógł się posunąć do takich
obrzydliwych wyzwisk - po czym, wymachując włochatym ogonem i łyskając
dziewczęcymi pośladkami, i rozsypując naokoło, garściami, zielone dolary i
szaro-niebieskie bony Banku PKO, za które w sklepach Pewexu można kupić whisky i
liofilizowaną kawę Nesca i perfumy Masumi, które tak lubi pani Mareczkowa,
wykonuje w powietrzu kilka koziołków - salto do tyłu, salto w przód - i
odbijając się od rozgrzanych desek, spada z pomostu w ciemnozieloną głąb, pięć,
dziesięć metrów i już go nie widać, już jest na dnie jeziora, już tam kotłuje,
burzy, mąci wodę. A tuż za nim, nie tak jednak zręcznie, jako że salta w
powietrzu do tyłu - a prawdę mówiąc i do przodu - wykonać nie umie, więc na
bombę, wybijając się z ostatniej deski i dwoma palcami zaciskając nos, nogami do
przodu spada, leci do wody pan Mareczek. I zapada się w zimny, zielonkawy mrok.
Pani Mareczkowa i mały-duży Mareczek już zasnęli, i w domu pani Anieli pali się
jeszcze tylko jedna lampa. Jej światło pada przez okno na rosnącą pod płotem
morwę i wydobywa z mroku białe, wilgotne owoce, wokół których - jako że bardzo
są słodkie - wirują i brzęczą za dnia muchy, pszczoły,
74
osy. W świetle nocnej lampki pan Mareczek rozkłada na łóżku mapy i plany wyjęte
z Przewodnika po Polsce północno-wschodniej. Te mapy opowiadają o przeszłości,
która już nigdy nie powróci, nigdy nie stanie się teraźniejszością ni
przyszłością, o przeszłości nieodległej, a przecież równie już dla nas dalekiej
jak dzieje króla Piasta lub króla Popiela, bowiem polska Szczara i polska
Swisłocz wpadają na tych mapach do polskiego Niemna, polska Mere-czanka łączy
się na nich z Niemnem tuż za litewską granicą, a polska Lida leży na trakcie z
polskiego Nowogródka do polskiego Wilna. Można się też dowiedzieć z tych map, że
Olita nazywa się także Aly-tus, Kiejdany to również Kedarniai. Poniewież to
Paneveżys, a nadbałtycka Połąga to Palanga. - W te podwójne nazwy - myśli pan
Mareczek - wpisany został niegdyś, a choć przeszłość już się nie powtórzy, to i
nadal jest wpisany wspólny los dwóch narodów. Świadczą one o tym, że - agresorzy
ducha - zaatakowaliśmy przed wiekami nie tylko kulturę, nie tylko mity, nie
tylko obyczaje Litwinów, ale także ich język, ich słownictwo i że usiłowaliśmy
zabrać im ich słowa i na nasze, polskie słowa je przerobić. Ale świadczy też ta
podwójność nazewnictwa - i po dziś dzień trwająca, albowiem my nadal mówimy
Kiejdany, a oni nadal mówią Kedarniai -także i o tym, że Litwini nigdy się nam
nie poddali, że agresji naszego ducha stawili i stawiali skuteczny opór, i w
naszym Poniewieżu trwał ich Paneveżys. Trwał i przetrwał. Fakty z dziejów obu
kultur świadczą, że ta agresja i ten opór, to zderzenie ducha polskiego z duchem
litewskim pięknie dla obu narodów zaowocowało. Choć owszem - przyznaje zaraz
75
pan Mareczek, jako że racje litewskich sąsiadów wydają mu się nie do odparcia -
dla ducha litewskiego to zderzenie miłe nie było. Ale jednak zaowocowało. A
zatem, zamiast zgłaszać do siebie nadal nawzajem pretensje, zamiast wyrywać
sobie nadal miasta i wioski, wyszarpywać sobie poetów i malarzy, powinniśmy
chyba, o bracia Litwini, i byłoby to znacznie rozsądniej sze i znacznie bardziej
zgodne z duchem waszej i naszej kultury, cieszyć się tym, cośmy wspólnie
osiągnęli, czegośmy się razem dorobili, cośmy sobie ofiarowali, wy nam, a my wam.
Bądźmy sobie wdzięczni, bowiem mamy za co. Pewnie, męczyliśmy się ze sobą,
męczyliśmy się nawzajem. Ale przecież, tak się męcząc, nie byle jakie
postawiliśmy na tych ziemiach kościoły, nie byle jakie napisaliśmy poematy, nie
byle jaką stworzyliśmy tu kulturę. I nie byle jaki to jest duch, ten duch
pograniczny, polsko-litewski, duch jagielloński i mickiewiczowski. A gdy tak
właśnie, dzieje tego ducha mając na uwadze, jego owocowanie i jego triumfy, te
minione, ale i przyszłe triumfy, gdy tak właśnie, z takiej perspektywy spojrzy
się na problem polsko-litewski, problem, który tylko pozornie nie stoi dziś
przed nami, bowiem na pewno, i może niebawem, znów przed nami stanie, to wtedy -
myśli pan Mareczek -kwestia, do kogo w przyszłości miałoby należeć, mogłoby
należeć Wilno i czyj jest, czyj być mógłby Nowogródek, nie wydaje się trudna do
rozwiązania. Olita niech nazywa się nadal również Alytus, a Pa-neveżys niech
nadal będzie także Poniewieżem. Niech te dwie kultury, te dwa duchy nadal
zderzają się, ścierają ze sobą. I niech się nadal, owszem, męczą. Byle to nadal
było tak owocne jak w niedalekiej
76
dalekiej przeszłości, której przecież zawdzięczamy, której wielu z nas
zawdzięcza coś bardzo ważnego: to mianowicie, że czując się Polakami, czujemy
się nadal, czujemy się także Litwinami. I dzięki Bogu, że jeszcze wielu z nas -
ale czy wielu z nas? - tak właśnie swój los duchowy odczuwa, tak się dwoiście, w
duchu polsko-litewskim, ustanawia. A i nie może być chyba inaczej, gdy wszystko,
co w duchu naszym, w kulturze naszej najlepsze, najpiękniejsze, najgodniejsze -
od Mickiewicza do Miłosza i Konwickiego - jest stamtąd, z Litwy. A to przecież
kultura nasza nas ustanawia, to dzięki niej odczuwamy siebie samych tak a nie
inaczej, jesteśmy tacy a nie inni. A więc inaczej być nie może i już na wieki
wieków - a przynajmniej pokąd będzie się czytać w Warszawie Mickiewicza oraz
Konwickiego - pozostaniemy, nawet choćbyśmy wszyscy mieli kartoflane mazowieckie
nosy i kartoflane mazowieckie mózgi, tak, pozostaniemy - i jeszcze raz: dzięki
Ci za to, Boże - Litwinami. A wy, bracia Litwini, czy czujecie się jeszcze
Polakami? A może waszą polskość wybito wam już z głowy? Może zaparliście się
waszej polskości?
Poczuwszy się duchem polsko-litewskim, pan Mareczek odnajduje na planie Wilna
skrzyżowanie Zamkowej i Świętojańskiej. Jest teraz tam, w tym mieście, którego
nie zna, w którym nigdy nie był i w którym może - myśli o takiej ewentualności z
przerażeniem - nigdy nie będzie. Staje na skrzyżowaniu w tym miejscu, w którym
niegdyś stał Mickiewicz, przechodzi jezdnię w tym, o właśnie w tym miejscu, w
którym niegdyś przeszedł ją Miłosz, i zatrzymuje się przed wystawą, przed którą
niegdyś za-
77
trzymał się Konwicki. Jaki tłok na ulicy, ilu tu znajomych! Julo Słowacki
zobaczył z daleka Ludkę Śniadecką, więc biegnie ku niej, potrąca Miłosza, ale
nie poznał go, biegnie dalej. Domeyko spotkał Konwickiego, bierze go pod rękę i
wchodzą do księgarni Zawadzkiego. Tam na rogu Ciurlonis rozmawia z Towiańskim i
właśnie obaj kłaniają się komuś, kto przejeżdża obok nich odkrytym powozem, ależ
tak, to pani Puttkamerowa przyjechała z Bolcienik na spotkanie z kochankiem,
który jedzie z Kowna. Młodziutki Tomasz Zan z młodziutkim Tomasem Venclovą,
zdolny to poeta, wychodzą właśnie z pensji od Deybelów, gdzie - a łobuzy! -
magnetyzowali pewnie panienki z prowincji. Mija ich Jan Sniadec-ki, kłaniają mu
się grzecznie, ale ich nie dostrzega, bo dyskutuje o czymś - ależ to impetyk! -
z Pigoniem, a śpieszą się obaj na obiad do księcia Witolda. Pan Mareczek skręca
teraz z Zamkowej w Zaułek Bernardyński i - ciężko sapiąc - wdrapuje się na Górę
Trzykrzyską. I jakże - myśli patrząc z wysokości na miedzianą kopułę katedry, na
jej dorycki gzyms i białe kolumny - można się spierać, do kogo należy to miasto,
czyje ono jest, jeśli ze swej najgłębszej istoty jest ono wspólne, litewskie,
polskie, żydowskie, białoruskie, jeśli zostało wystawione, stanęło i stoi
wspólnym wysiłkiem tylu duchów, tak różnych, a tak sobie bliskich, i jeśli tyle
duchów nadal je nawiedza. Wspólne święte miejsce, nasze i wasze, bracia Litwini,
bracia Żydzi. Jeruzalem północno-wschodniej Europy. Z Góry Trzykrzyskiej pan
Mareczek - oglądając w locie ruiny zamku Ge-dymina, ponad którymi łopocze teraz
czerwona chorągiew - na chwilę przenosi się do Grodna - bo-
78
wiem plan Grodna jest również w tym przewodniku sprzed pół wieku - staje na rogu
Witołdowej i Bonifraterskiej, a potem przecina Sienny Rynek z kościołem
pobernardyńskim i przez Plebańską schodzi na brzeg Niemna. Ale zaraz znów wraca
do Wilna -może dlatego, że w Grodnie, poza królem Stanisławem Augustem i panią
Marią Rodziewiczówna, nie ma żadnych znajomych - więc wraca do Wilna, z Zamkowej
wchodzi w Ostrobramską i tuż za Ostrą Bramą kieruje się w lewo, zmierzając tam,
gdzie Popławy i Pacowskie Góry. Tak wędrując po planie i wspominając tych,
którzy przed nim chodzili tymi ulicami, pan Mareczek ma nadzieję, że za swoją
wieloletnią wytrwałość i wierną miłość do znanego--nieznanego miasta zostanie
wreszcie nagrodzony i kiedy zgasi lampkę i zaśnie, przyśni mu się najprawdziwszy
Antokol albo cmentarz na Rossie, albo nawet Jaszuny z domem Śniadeckiego. -
Przyśnij mi się, miasto - prosi pan Mareczek, zasypiając -chcę dotknąć twoich
kamieni, chcę usłyszeć bicie twoich dzwonów. Wysłuchajcie mnie, potężni książęta,
wysłuchaj mnie, mocny Gedyminie i ty Olgierdzie, i ty też Kiejstucie, i
ześlijcie mi choć ułamek, małą cząstkę waszego odwiecznego snu.
Ale ani Wilno, ani Grodno, ani Nowogródek jakoś nie chcą się przyśnić panu
Mareczkowi. Ma całkiem inny sen i w dodatku bardzo niemiły. We śnie zjawia się
właścicielka sejneńskiego hotelu, pani Flie-geltaub - jest całkiem łysa, bez
peruki, a jej czaszka, jakby fioletowa, ale chwilami żółta, świeci się dziwnym,
księżycowym światłem - i głosem polskiej baby
79
ze Smolnik czy Raczek skarży się panu Mareczko-wi: - Zabili mnie, synku,
zagazowali mnie Niemcy nadludzie. - Potem pani Fliegełtaub znika i Niemcy -
ubrani w długie, szarozielone płaszcze i hełmy, na których połyskują wielkie,
czarne okulary, takie jakie w czasie wojny nosili ich motocykliści, i uzbrojeni
w pistolety automatyczne - zaczynają gonić pana Mareczka, który ucieka długim
betonowym korytarzem, skręcającym to w prawo, to w lewo, i będącym, jak mówi sen,
częścią jakiegoś ogromnego labiryntu, z którego nie ma wyjścia. Pan Mareczek
właściwie nie widzi tych Niemców, wie tylko, że go gonią i że tak właśnie, w
szarozielone płaszcze i hełmy, są ubrani, widzi zaś jedynie ten korytarz, który
to zwęża się, to rozszerza. Betonowe ściany są potwornie wysokie, mają może
kilka, a może kilkanaście metrów wysokości, nie można się więc na nie wdrapać i
można tylko uciekać przed siebie. Pan Mareczek wie, że w końcu korytarza będzie
betonowa ściana i że pod tą ścianą zostanie rozstrzelany. Niemcy są coraz bliżej,
słychać - chyba słychać - ich chrapliwe okrzyki i tupot ich butów. - Nie warto
już dalej uciekać - myśli, jeśli we śnie się myśli, pan Mareczek - niech mnie
szybciej, niech mnie już teraz zabiją, bo jeśli dobiegnę do tej betonowej ściany
i tam mnie złapią, to wprzód będą mnie torturować, a dopiero później
rozstrzelają. - Ale już widać betonową ścianę zamykającą betonowy korytarz, łapy
w ogromnych skórzanych rękawicach chwytają pana Mareczka, zaraz będą go
torturować, i budzi się z krzykiem. Ten krzyk budzi także panią Mareczkową.
- Musisz tak wrzeszczeć? - pyta. - Co się z tobą dzieje?
80
- Śnili mi się Niemcy - mówi pan Mareczek. -Chcieli mnie rozstrzelać.
- Śpij - mówi pani Mareczkową. -1 nie wrzeszcz, bo obudzisz dziecko. Każdemu
śnią się Niemcy. No, śpij.
I pani Mareczkową zasypia, a pan Mareczek leży w ciemności z otwartymi oczyma i
stara się ich nie zamknąć, bowiem wie, że jeśli je zamknie, to zaraz zaśnie, a
jeśli zaśnie, to Niemcy wrócą i znów będzie musiał przed nimi uciekać betonowym
korytarzem. Ma trochę pretensji do pani Mareczkowej, że - choć poinformował ją o
tym, co mu się śniło - nie okazała mu wcale współczucia. Ale po chwili dochodzi
do wniosku, że pani Mareczkową miała oczywiście rację, nie przywiązując wielkiej
wagi do jego sennych przeżyć. Każdemu śnią się tutaj Niemcy, więc wszyscy
wszystkim musieliby z tego powodu ciągle okazywać współczucie, co byłoby raczej
śmieszne. - Już do końca życia będą mi się śnili - myśli pan Mareczek. - A kto
wie, może i po śmierci nie uwolnię się od tego snu. Ale jednak trudno
przyzwyczaić się do tego, że wciąż jest się torturowanym i rozstrzeliwanym. Co
więcej, im dalej posuwam się w latach i im bardziej oddalam się od przeżyć
mojego dzieciństwa, tym wyrazistsze i tym straszniejsze stają się te moje
okupacyjne sny. Ci śnieni Niemcy są coraz groźniejsi, coraz okrutniejsi.
Właściwie dlaczego? -Ale tego panu Mareczkowi nie udaje się przemyśleć, ponieważ
po chwili jednak zasypia i do rana już nic, chyba nic mu się nie śni.
- Ciekawe - myśli pan Mareczek, siedząc rano, po śniadaniu, na ławeczce pod
krzakiem czeremchy -jaki jest stopień realności takich śniących się, takich
81
wyśnionych postaci? Czy ci Niemcy, którzy zniknęli, gdy się obudziłem i którzy,
gdy zasnąłem ponownie, już się w moim śnie nie pojawili, zostali w chwili mego
przebudzenia ostatecznie i całkowicie unicestwieni, czy też przenieśli się gdzie
indziej, weszli w inny sen i gonili kogoś innego, kto ich sobie przyśnił? A pani
Fliegeltaubowa z fioletową czaszką? Czy to tylko mój sen, tylko przeze mnie - i
tylko raz - wyśniony, a wywołany lekturą Przewodnika po Polsce północno-
wschodniej} A może ta pani Fliegeltaubowa śniła się już kiedyś komuś innemu? I
może komuś znów kiedyś się przyśni? Czy - inaczej rzecz ujmując - takie senne
zjawy jak ci Niemcy należą tylko do tego, kto ich wyśnił, bytują, mogą bytować
tylko w śnie indywidualnym i tylko przez chwilę lub przez kilka chwil, czy też -
przeciwnie - są tworami jakiejś podświadomości społecznej, bytami, które w tej
właśnie podświadomości nieco trwalej - ale na ile trwale? - bytują, a przeto
mogą śnić się wielu śniącym, może nawet naraz, mogą odchodzić i powracać,
przechodzić ze snu w sen, z mózgu do mózgu, i mogą trwać, nawet nikomu się nie
śniąc, jako jakaś możliwość naszych snów, jakby w jakimś oceanie, w jakimś
zbiorniku, do którego wpływają i z którego wypływają wszystkie nasze sny? Ale to
problem odwieczny - uświadamia sobie pan Mareczek - i mieli go już Grecy, kiedy
mówili o bramach, którymi wchodzą i wychodzą sny. Ciekawe też, ilu jeszcze
Polakom - i to już nie jest problem odwieczny, ale nasz, tutejszy - śnią się
dzisiaj Niemcy? Ilu jeszcze Polaków gonią we śnie, roz-strzeliwują, torturują? I
czy śnią się tylko tym Polakom, którzy pamiętają - choćby niejasno - tamtą
82
wojnę, a więc urodzili się, powiedzmy, gdzieś do trzydziestego dziewiątego, do
czterdziestego roku? Nie jest nas już tak wielu, tych Polaków, co urodzili się
przed wojną albo na początku wojny. Ale jest nas jednak chyba kilka, może
kilkanaście milionów. I te kilka, te kilkanaście milionów ma wciąż ten sam sen.
Tym kilku, kilkunastu milionom wciąż śni się to samo: śnią się mordercy w
niemieckich mundurach. Ale może ci mordercy śnią się i tym Polakom, co już ich
nie pamiętają, nie mogą pamiętać, ponieważ urodzili się w latach pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych? Przecież moje dziecko, mój mały-duży Mareczek jeszcze
niedawno bawił się w okupację, w Polaków i Niemców. Więc ta pamięć wciąż tu jest
jeszcze żywa. Wtedy ten nasz społeczny sen - bo to jest przecież sen całej
społeczności - byłby snem niemal czterdziestu milionów. A gdyby tak właśnie było,
gdyby ten straszny polsko-niemiecki sen był snem całego narodu, to trzeba by
dopuścić i taką, prawdziwie okropną możliwość: że te zjawy nigdy się już nie
rozwieją, że nic ich nie unicestwi, że ten sen nigdy już nie zniknie z życia
polskiego, że polska podświadomość nigdy się już nie pozbędzie tego
traumatycznego przeżycia, jakim była okupacja niemiecka.
- Zagramy w badmintona? - pyta Witek-Janek i siada na tej ławeczce, z której
jest najlepszy widok na jezioro.
- Ale przedtem wypijemy kawę - mówi pan Mareczek. - A kiedy ty się urodziłeś?
Witek-Janek nie mieszka w pensjonacie pani Anieli, ale przychodzi tu niemal
codziennie, właśnie po to, aby z panem Mareczkiem zagrać w badminto-
83
na. Ma dwa imiona, ponieważ trzynastego grudnia, po wprowadzeniu stanu wojennego,
zszedł do podziemia i nadal, choć to już półtora roku minęło, ukrywa się przed
czerwonymi. Jedno jego imię jest jawne, a drugie podziemne. Jedno jest fikcyjne,
dla tych, co go nie znali przed trzynastym grudnia, a drugie prawdziwe, dla
starych przyjaciół. Pan Ma-reczek nazywa go więc albo Witkiem, albo Jankiem,
albo Witkiem-Jankiem. Ponieważ Witek-Janek jest prawdziwym konspiratorem i nie
należy do tych, którzy o swoich konspiracyjnych działaniach wszystkim naokoło
opowiadają, pan Mareczek, choć zna jego oba imiona, właściwie już niewiele
więcej wie o nim i o jego podziemnym życiu. Witek-Janek uważa bowiem, że ten,
kto konspiruje, powinien - tak jest bezpieczniej - wiedzieć akurat tyle, ile
powinien wiedzieć, ale już nic więcej. Pan Mareczek akceptuje to przekonanie i
też, gdy o konspiracji mowa, nie chce wiedzieć nic ponad to, co mu wiedzieć
wolno.
- Więc kiedy ty się urodziłeś, Witku-Janku?
- W czterdziestym ósmym - odpowiada Witek--Janek.
- No to ty jesteś dziecko tego reżimu - mówi pan Mareczek. - On cię wychował,
wykształcił, wykarmił. A ty mu teraz taką przykrość robisz, takie cierpienia mu
zadajesz. A nieładnie. A śnią ci się Niemcy?
- Nie - odpowiada Witek-Janek i już nic więcej poza tym „nie" z siebie nie
wydobywa, jakby się nawet nie dziwiąc dziwnemu pytaniu pana Mareczka, co
oczywiście można wytłumaczyć jego konspiracyjnymi przyzwyczajeniami, bowiem kto
konspiruje, powinien być z natury rzeczy małomówny.
84
- A Rosjanie ci się śnią? - pyta dalej pan Mareczek.
- Nie. Dlaczego mieliby mi się śnić?
- I nikt cię we śnie nie goni, nie rozstrzeliwuje, nie torturuje?
- Nie.
- I nie śnią ci się obozy koncentracyjne, łagry, cele śmierci?
- Nie.
- I nie śni ci się nigdy wojna?
- Która? - pyta Witek-Janek.
- Którakolwiek. Tamta albo ta ostatnia, polsko--polska.
- Nie - odpowiada Witek-Janek - żadna wojna nigdy mi się nie śni.
- No to wszystko jest jasne - mówi pan Mareczek. - Należymy do różnych pokoleń
i to tylko mojemu pokoleniu dane są te okropne sny, w których jesteśmy
rozstrzeliwani i torturowani. Pewnie dlatego, że mieliśmy wtedy, w czasie tamtej
wojny, po kilka lat, i w naszej dziecięcej świadomości czy podświadomości Niemcy
zajęli miejsce należne Czarnemu Ludowi albo Babie-Jadze. A wszystkim następnym
pokoleniom, i dzięki Bogu, śniły się i śnią już tylko różne Baby-Jagi. A jeśli
tak właśnie jest, to znaczyłoby to, że kiedy umrzemy, kiedy umrą wszyscy ci, co
należą do mojego pokolenia i jeszcze może do następnego pokolenia, ten straszny
sen wreszcie się urwie i Niemcy przestaną już śnić się Polakom. Polska
podświadomość zostanie wreszcie uleczona, rak trawiący ją wessie się i zniknie,
rana się zabliźni i nikt już nie będzie tu we śnie ścigany i rozstrzeliwany.
85
- Jeśli - mówi Witek-Janek - znów ktoś z nami czegoś strasznego nie zrobi. Bo
jeśli coś takiego się wydarzy, to ten ktoś znów się będzie śnił kilku pokoleniom.
- Powiedz mi - mówi pan Mareczek - dlaczego nam ciągle ktoś robi coś strasznego?
Dlaczego są takie narody, których inne narody w ogóle nie męczą i męczyć nie
chcą, które więc przez stulecia żyją sobie, mogą sobie żyć spokojnie, i takie,
jak my czy Litwini, z którymi ciągle coś okropnego się wyrabia? To dzielą nas na
troje, to zabierają nam nasze święte miasta, w których urodzili się nasi
najwięksi poeci, to wymordowują nam połowę inteligencji, to próbują nas
wynarodowić i zniszczyć naszą religię, to znów zabierają nam jedną trzecią
naszej ziemi i pół narodu przesiedlają ze wschodu na zachód. Dlaczego coś
takiego ciągle nas spotyka? Pomyśl też o naszych braciach Litwinach. Dlaczego
oni ciągle kogoś mają na karku, dlaczego ciągle ktoś pragnie ich wymordować,
unicestwić, zetrzeć z powierzchni planety? Przecież nie można tego wytłumaczyć
położeniem geograficznym. Hiszpanie na przykład mają idealne, wydawałoby się,
położenie geograficzne, a także ciągle spotyka ich coś okropnego. To mają Maurów,
to inkwizycję, to Francuzów z Polakami, to wojnę domową i rządy faszystów.
Wytłumaczenie mesjanistyczne - że to Bóg tak nas męczy, bowiem chce, abyśmy
cierpiąc, uduchowili się, wyszlachet-nieli, a następnie mogli zostać użyci do
Jego tutaj tajemniczych celów - też jakoś nie trafia mi do przekonania. Dlaczego
Bóg nie męczy Szwedów, którzy, łagodni blondyni, świetnie nadają się do męczenia
i na pewno, gdyby ich tylko trochę pomęczyć, zaraz
86
by się uduchowili? Mógłby się nimi posłużyć do swoich dziejowych celów, do
zbudowania na tej ziemi Państwa Bożego, równie przecież dobrze jak nami. No więc
dlaczego to właśnie my, Litwini, Ormianie, także Irlandczycy, także Kubańczycy -
jeszcze jeden przykład wprost idealnego położenia geopolitycznego - dlaczego to
właśnie te narody, a nie inne, zostały skazane na takie dziejowe cierpienia? Czy
ktoś nas wybrał? Czy coś nas tak ukształtowało, że staliśmy się łupem, nagrodą,
o którą biją się inne narody? Ale kto i co? I czy na takie pytanie jest w ogóle
odpowiedź?
- Nie - mówi Witek-Janek. - Na to pytanie nie ma odpowiedzi. To znaczy jest, bo
nie sądzę, żeby przypadek decydował o losach narodów i żeby te losy nie dały się
jakoś wytłumaczyć. Ale ta odpowiedź jest tak dobrze przed nami ukryta, że pewnie
nigdy jej nie odnajdziemy.
- A może - zastanawia się pan Mareczek - my wydzielamy jakiś taki szczególny
zapach, który przywabia historię, który skłania ją do zadawania nam ran, który
jej mówi: szarp, rozdzieraj, pij tę krew, bo to smaczne? Może to jest sprawa
naszego charakteru narodowego? Może te nasze straszne dziejowe przygody wynikają
z tego, że my jesteśmy tacy, a nie inni? Może my naszą łagodnością, naszą
niewątpliwą szlachetnością, naszą jakąś taką marudnością po prostu kusimy
naszych niezbyt łagodnych sąsiadów? Patrzcie, jacy jesteśmy łagodni, marudni,
mówimy, no to pomęczcie nas trochę, a będzie wam miło, bo miło jest przecież
męczyć taką łagodną marudę.
- Nie - mówi Witek-Janek. - Charakterem narodowym czegoś takiego, takich
dziejowych przygód,
87
wytłumaczyć się nie da. Mówisz o Litwinach. Oni chyba nie byli i nie są ani
łagodni, ani marudni. A jakie mieli, jakie mają dzieje?
- Więc nie dowiemy się nigdy - pyta pan Mare-czek - dlaczego ciągle spotyka nas
coś strasznego?
- Nie - mówi Witek-Janek. - I może lepiej, że się nie dowiemy. Bo może lepiej
nie znać odpowiedzi na takie pytanie.
- No to możemy się spodziewać najgorszego -mówi pan Mareczek. - I nadal będą tu
się śniły ludziom różne okropności.
- Ale może też być i tak - mówi Witek-Janek - że nagle wszystko się odmieni i
przez kilka następnych stuleci nie przydarzy się nam już nic okropnego. I też
nie będziemy wiedzieli, dlaczego.
- Ale jeśli nie śnią ci się Niemcy - pyta pan Mareczek - to właściwie co ci się
śni?
- Śni mi się maszyna - odpowiada Witek-Janek i porusza przy tym swoimi
wspaniałymi konspiracyjnymi wąsami.
- Jaka maszyna? - pyta pan Mareczek.
- Ta, na której składamy tygodnik - mówi Witek--Janek. - Śni mi się, że znów mi
się popsuła i że nie umiem jej naprawić. Albo śni mi się, że robią rewizję i
zabierają mi maszynę, a ja nie mam na czym złożyć tygodnika.
- Straszny sen - mówi pan Mareczek. - Ale żebyś tylko takie sny miał, mój
konspiratorze.
- Chodźcie na kawę! - woła pani Mareczkowa, ukazując się w oknie wychodzącym na
play-gro-und. - Woda już się zagotowała.
- A masz śmietankę do kawy? - pyta Witek-Janek.
88
- Niech Mareczek spyta pana Ludwika - mówi pani Mareczkowa. - Miał nam kupić
rano śmietankę w spółdzielni. Ale nie wiem, czy dostał. Chcecie, żeby do kawy
były jeżyny?
- I napijemy się po kieliszku - mówi pan Mareczek do Witka-Janka, kiedy
przechodzą pod dwiema morwami. - Co ty na to?
A potem, stukając się kieliszkami nad stołem nakrytym ceratą w biało-czerwona
kratę, mówią wszyscy troje, niemal równocześnie, ogarnięci nagle -choć wszyscy
troje tacy są przecież łagodni i delikatni - wściekłą nienawiścią:
- Na pohybel im! I żeby szybciej zdechli!
Czterokilogramowy szarosrebrny szczupak leży w stojącej na środku play-groundu
białej miednicy i czarnym okiem wpatruje się w leżącego tuż obok na czerwonym
nadmuchiwanym materacu pana Mareczka. Szczupak ma brudnoróżowe płetwy i złote
plamki na brzuchu, a jego oko, choć niewątpliwie martwe, patrzy na pana Mareczka,
na stojącą pod jesionoklonem srebrną toyotę i na obłoki lecące nad domem - a
więc na wszystko, co temu szczupakowi obce, co dla niego niepojęte, bo nie z
jego świata - chwilami z pogardliwą obojętnością, a chwilami z zimną nienawiścią.
- Mnie się zdaje, panie Gieniu - mówi pan Mareczek - że ten szczupak nas
nienawidzi.
- Bo też za co miałby nas kochać? - pyta pochylający się nad miednicą pan
Gienio. - A morderca. Kiedy go pan rozkroisz, to okaże się, że ma w brzuchu
jednokilogramowego pobratymcę swojego, też
89
szczupaka. Ech, natura. Żadnej litości, żadnego uważania dla faktu, że
istnieje Bóg.
- Jeśli Bóg istnieje - mówi pan Mareczek - to jest to nasz, tylko człowieczy
Bóg, a nie Bóg szczupaków czy tam jakichś innych wiewiórek albo jagódek. Niech
pan zapyta księdza. Szczupak nie ma duszy.
- Skąd pan to wie? - pyta pan Gienio.
- Od świętego Tomasza z Akwinu.
- Byłoby bardzo dobrze, szanowny panie Marecz-ku - z wyszukaną grzecznością
odpowiada na to pan Gienio - gdyby razem ze swoim świętym Tomaszem zechciał się
pan nie wypowiadać na temat istnienia Boga. Bo albo On istnieje i wtedy
powinniśmy milczeć i adorować Jego dzieło, albo nie istnieje, a wtedy nie ma o
czym mówić. Pojedzie pan na raki?
- Nie pojedziesz na raki - mówi pani Mareczko-wa, czytająca na stojącym tuż
przy studni leżaku -bo przy studni nawet w południe jest miły, chłodny cień -
Shoshę Izaaka Singera. - Wiesz, że kiedy Singer przyszedł do swojego ojca, to
było jeszcze na początku lat trzydziestych, w Warszawie, i powiedział mu, że
chce się nauczyć polskiego, to ten ojciec, który był wielkim rabinem chasydów,
odpowiedział: - Czyś ty oszalał, Izaak? Jutro może przyjść Mesjasz, a ty chcesz
się uczyć polskiego?
- Jeśli Bóg - mówi pan Mareczek - po tych wszystkich cierpieniach dał Żydom na
pocieszenie Singera, to znaczy, że oni naprawdę są narodem wybranym.
- Kiedy jakaś cywilizacja, jakaś kultura zostaje zniszczona - mówi pani
Mareczkowa - to zawsze zjawia się ktoś taki jak Singer, kto zapisuje to, co
właśnie zostało zniszczone.
90
- Albo nikt się nie zjawia - mówi pan Mareczek i jakaś cywilizacja znika bez
śladu. Jak nas kiedyś zniszczą i znikniemy, to wcale nie jest powiedziane, że
właśnie wtedy zjawi się jakiś Singer czy Mickiewicz i opisze całe nasze życie
przed zniknięciem.
- Myśli pan - pyta pan Gienio - że czerwoni nas zniszczą?
- To bardzo prawdopodobne - odpowiada pan Mareczek. - No to kiedy pojedziemy na
te raki?
- Nie chcę, żebyś jechał na raki - mówi pani Mareczkowa.
- Właściwie dlaczego - pyta pan Mareczek - nie miałbym pojechać na raki?
- Bo mi się utopisz - odpowiada pani Mareczkowa. - Pamiętaj, że masz dziecko.
Dzisiaj znowu pływałeś na środku jeziora.
- Zapewniam panią, pani Ewuniu - mówi pan Gienio - że pan Mareczek się nie
utopi. Będziemy łapać w kanale między Mulicznym a Długim, a tam jest wody po
kolana.
- No to o której?
- Wypłyniemy, jak się ściemni - mówi pan Gienio. - Ale niech pan włoży gumiaki,
bo łódka przecieka. - I schodzi po zboczu, żeby sprawdzić, ile wody zebrało się
w łódce przywiązanej zardzewiałym łańcuchem do wystającego z wody pnia i czy
wieczorem będzie się można nią posłużyć.
- Czy ty rozumiesz - pyta pan Mareczek - na czym właściwie polega siła takiego
Singera? Bo ja nie.
- Gdyby Żydzi - mówi pani Mareczkowa - po tym wszystkim, co przydarzyło im się
w naszym wieku, nie dali światu wielkiego pisarza, to byłoby
91
to naprawdę bardzo dziwne. Ale nie mów już do mnie, bo to jest strasznie ciekawe,
ta Shosha.
- Gdyby Żydzi - myśli pan Mareczek, wpatrując się w martwe, wściekłe oko
wielkiego szczupaka -po tym wszystkim, co przeżyli, nie dali światu żadnego
wielkiego pisarza, to nie byłoby w tym nic dziwnego. Naród tak strasznie
umęczony, naród zdziesiątkowany mógł przecież, a nawet powinien był, całą swą
siłę duchową skupić wyłącznie na tym, żeby przetrwać, przeżyć. I mógł nie mieć
już siły na nic więcej. A jeśli, mimo wszystko, zdołał jeszcze w tym strasznym
wieku, w tej strasznej swojej sytuacji wydać z siebie wielkich pisarzy, wielkich
artystów, wielkich myślicieli, jeśli miał takie rezerwy duchowe, które mu to
umożliwiły, to świadczy to o tym, że siła duchowa naszego brata starszego,
Izraela, jest doprawdy niezmierna i nadal możemy po nim oczekiwać niezwykłych
dzieł, niezwykłych dokonań. Siła Singera, wielkość Singera - a pan Mareczek
uważa, że Singer jest największym i może jedynym wartym czytania prozaikiem
drugiej połowy wieku - więc wielkość Singera polega oczywiście na tym, że dał on
świadectwo. Ale jednak nie tylko na tym i nie przede wszystkim na tym. Nie
wystarczy bowiem dać świadectwo i kto świadczy, musi spełnić jeszcze jakieś inne
warunki, żeby stać się potrzebny swoim współczesnym. Świadczących było przecież
w naszym wieku wielu, świadczyli także polscy pisarze pochodzenia żydowskiego, a
jednak żadnemu z nich nie udało się osiągnąć tego, co osiągnął Singer, żaden nie
próbował nawet czegoś takiego osiągnąć. Siła Singera nie polega też na tym - nie
polega jedynie na tym - że zamierzył on sobie rzecz dość
92
wreszcie w naszym wieku niezwykłą, że miał epicki program i postanowił ukazać
pewną całość, a mianowicie dzieje polskich i amerykańskich Żydów, ich obyczaje,
ich mity, ich wierzenia. Dzieje, obyczaje wiele ważą w tej prozie, są jej
istotnymi elementami, ale nie na opisie obyczaju polega jej siła. Gdyby Singer
był pisarzem obyczajowym, epikiem przedstawiającym to, co już zniknione,
czytaliby go zapewne tylko ci, których interesuje żydowska przeszłość, żydowski
obyczaj. Zdaje się, że dziś - myśli pan Mareczek - kiedy niemal wszyscy polscy
Żydzi są już w szeolu, albo w Izraelu, albo w Ameryce, bardzo wielu Polaków
niezwykle, i nic w tym dziwnego, interesuje się tym, jak niegdyś, w wieku XVII
czy XIX, wyglądało życie w Janowie, Radzyminie czy Frampolu. Ale Singera czyta
się przecież nie tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć o tym żydowskim życiu w
galicyjskich lub kresowych miasteczkach. Więc po co się go czyta, na czym polega
jego dziwna siła? Singer pisze tak, jakby nie było przed nim Prousta, Joyce'a,
Faulknera i Becketta. Jakby nie było żadnego z awangardowych prozaików wieku XX.
Jakby w ogóle nie słyszał, nie wiedział o kłopotach, jakie mieli oni z
narratorem, z fabułą, z czasem i z językiem. Jakby nie słyszał, jakby nie doszła
do niego wieść o końcu, o śmierci powieści. Pisze więc tak, jak pisano w wieku
XIX, jak pisali wtedy w Polsce Eliza Orzeszkowa i Bolesław Prus. Opowiada jakąś
fabułę i stara się, aby mu uwierzono, że to, co opowiada, wydarzyło się naprawdę,
i jeszcze, żeby to było ciekawie opowiedziane. Bardzo to niedzisiejszy sposób
pisania. Nazwisko Prusa jest wspomniane w jednej z jego powieści - chyba w
Shoshy? - i wy-
93
daje się, że ten prozaik, tak nam miły, był jednym z mistrzów Singera. Ale gdyby
Singer pisał właśnie tak jak Prus i tylko tak jak Prus, to byłby tylko żydowskim
Prusem, dziewiętnastowiecznym malarzem obyczajów, może, jak Prus, ze
skłonnościami do metafizycznych zamyśleń, i czytelnikom z drugiej połowy wieku
XX nie na wiele by się jednak przydał. Wracając do dziewiętnastowiecznego modelu
powieści, ponawiając dziewiętnastowieczne sposoby kształtowania fabuły i
dziewiętnastowieczne sposoby przedstawiania obyczaju, Singer wpisał w ten model
wcale nie dziewiętnastowieczną - choć należałoby tu powiedzieć raczej tak: także,
ale nie tylko dziewiętnastowieczną - problematykę losu ludzkiego. Ta
problematyka zawarta jest w pytaniach, które Singer stawia swoim postaciom, w
pytaniach, które te postacie same sobie stawiają, w pytaniach, które stawia im -
a także nam - życie. Wracając do takich sposobów pisania, które zostały już
zarzucone, Singer również i wtedy, kiedy stawia te swoje pytania, jakby do
czegoś powracał: pyta bowiem o takie rzeczy, o które literatura już niegdyś
pytała, a potem pytać przestała. A przestała, ponieważ się tych pytań
zawstydziła, jako że zaczęły się one w pewnej chwili wydawać zbyt naiwne, zbyt
proste, a może nawet bezsensowne. Uznając za niebyłe wszystkie doświadczenia
prozy dwudziestowiecznej - choć to chyba, myśli pan Mareczek, nie całkiem
prawdziwe byłoby stwierdzenie, gdyż niewątpliwie uczył się i u Tomasza Manna -
Singer odrzucił zatem i to jej doświadczenie, które mówiło, że nie wypada
stawiać takich pytań, które już kiedyś postawiono i na które nie uzyskano
odpowiedzi, po-
94
nieważ takich odpowiedzi nie ma i być nie może. O co pyta Singer, jakie pytania
męczą jego bohaterów, czego chcieliby się dowiedzieć ci jego handlarze i żebracy
z Gęsiej czy Żelaznej, uczniowie jeszi-wy z Radzynia czy Zamościa, opętani przez
demony polscy obszarnicy i żydowscy intelektualiści z kafeterii na East
Broadwayu? Chcieliby się dowiedzieć, czy Bóg istnieje, czy człowiek jest na coś
potrzebny Bogu, czy ziemia dana jest we władanie szatanowi, czy życie tu na
ziemi jest karą, czy nagrodą, czy ma w ogóle jakiś sens. Wielkie pytania. I
zarazem jakby naiwne, dziecinne lub raczej młodzieńcze, właśnie takie, jakich
pisarze XX wieku wstydzą się zadawać. Ale ludzie je sobie zadają - mówi Singer.
Że nie ma na nie odpowiedzi? No i co z tego - myśli pan Mareczek - czy to znaczy,
że nie powinniśmy już ich sobie zadawać, że nie powinniśmy się zastanawiać, po
co tu jesteśmy i co z nami będzie potem, gdy już się znajdziemy w żydowskim
szeolu lub w chrześcijańskim piekle? Kto czyta Singera, ma więc korzyść podwójną.
Po pierwsze, dowiaduje się o życiu innych ludzi i jest to - gdy w sposobie
dziewiętnastowiecznym opowiedziane - bardzo ciekawe. Po drugie, dowiaduje się -
zostaje mu to przypomniane -że jest bytem metafizycznym i że na pytania, które z
tego faktu wynikają, musi znaleźć sam swoją własną odpowiedź, co jest oczywiście
niemożliwe, ale jednak należy się starać. Lecz czy na tym, właśnie na tym - to
znaczy na umiejętności ciekawego opowiadania i na umiejętności wyprowadzania z
fabuły takich metafizycznych pytań - polega siła Singera? Jeszcze pewnie i na
czymś innym - dochodzi do wniosku pan Mareczek - na czymś, co trudno na-
95
zwać, a co jest także i u Prusa właśnie, ale inaczej się u Singera artykułuje, i
co dałoby się określić jako czułość czy współczucie, bo czuję, że ogarnia on nas
wszystkich, tych uczniów jesziwy, tych polskich obłąkanych grafów, tych
żydowskich szewców, pachciarzy, grabarzy, a także i mnie, pana Mareczka,
wszystkich, swoim wielkim współczuciem, czuję, że mój los, moja ludzka kondycja,
moje duchowe kalectwo wzrusza go i przeraża, i jestem mu za to wdzięczny, wiem,
że jest pan bardzo starym człowiekiem i chyba niezbyt interesuje się pan tym, co
się pisze po polsku, więc moje słowa pewnie do pana nie dojdą, ale chciałbym
jednak jakoś wyrazić moją wdzięczność, chciałbym, żeby pan wiedział lub choćby
tylko odczuł - jest przecież, myślę, możliwe, jeśli skupi się, ześrodkuje
wszystkie siły duchowe, przekazanie przez ocean, stąd do Nowego Jorku, mojego do
pana posłania - więc chciałbym, żeby pan odczuł, jak jestem panu wdzięczny,
panie Izaaku, za to, co pan dla nas napisał.
- Popatrz, jaki on jest ładny na tym zdjęciu -mówi pani Mareczkowa i pokazuje
panu Marecz-kowi fotografię Izaaka Bashevisa Singera na obwolucie Shoshy. Na tym
zdjęciu Singer, bardzo elegancko ubrany, w ciemny garnitur, ciemny krawat i
białą koszulę, której mankiety spięte są dużymi, metalowymi, może srebrnymi
spinkami, pisze coś na kartce papieru wiecznym piórem, które - jak sądzi pan
Mareczek - z pewnością ma złotą stalówkę, i wszystko to, ten garnitur, te spinki,
ta stalówka, poświadcza jego dziwną dziewiętnastowiecz-ność, bo który z pisarzy
drugiej połowy naszego wieku dałby się sfotografować w ciemnym garni-
96
turze i krawacie i kto pisze dziś wiecznym piórem ze złotą stalówką?
- Czy nie wydaje ci się - pyta pani Mareczkowa -że on jest trochę podobny do
Antoniego Słonimskiego?
- E, nie - mówi pan Mareczek. - Antoni miał coś ironicznego w twarzy. Jakby coś
w nim nieustannie, ale bardzo cicho, chichotało. A on jest jakiś taki zatroskany.
I chyba trochę smutny.
- Musi być bardzo miły - mówi pani Mareczkowa. - Ale pewnie nas nie lubi.
- Dlaczego miałby nas nie lubić? - pyta pan Mareczek.
- Bo uważa nas za antysemitów.
- A dlaczego miałby nas uważać za antysemitów?
- Przecież wszyscy uważają nas za antysemitów.
- Czy to ciągłe gadanie o naszym antysemityzmie pyta pan Mareczek - nie wydaje
ci się podejrzane? Przecież sześćdziesiąty ósmy rok chyba ostatecznie wszystko
to już wyjaśnił. I jeśli ktoś tego nie rozumie lub nie chce zrozumieć, to znaczy,
że jest kretynem albo ma złą wolę. Pewnie, że kiedyś było tu mnóstwo antysemitów.
A gdzie ich nie było? Ale jeśli w kraju, w którym niemal nie ma Żydów, w którym
Żyda spotyka się na ulicy równie często jak Murzyna czy Hindusa, w którym więc
antysemityzmu po prostu już być nie może, jeśli w takim kraju nadal jednak
istnieje problem antysemityzmu i jeśli o tym, że taki problem tu istnieje, nadal
mówi się w Europie, to przecież jest chyba jasne, że to jest sztucznie
rozdmuchiwane, sztucznie utrzymywane przy życiu, krótko mówiąc: manipulowane.
Komuś zależy na tym, żebyśmy byli antysemitami, a ponie-
97
waż antysemitami już być, choćbyśmy i nawet chcieli, nie możemy, ten ktoś stara
się, żebyśmy przynajmniej uchodzili za antysemitów, żeby cały świat gardził nami
jako narodem obrzydliwych antysemitów. Ktoś chce nam stworzyć problem i chce też,
żeby ten nasz problem - jako właśnie nasz wielki problem - był dobrze znany
światu. Może dlatego, żebyśmy, mając ten problem naszego antysemityzmu, nie
mieli już czasu zajmować się naszymi prawdziwymi problemami i żeby świat, mając
nas za antysemitów, nie chciał nic wiedzieć o naszych prawdziwych problemach?
Antysemityzm jest wstrętny. Ale to manipulowanie problemem antysemityzmu, ze
swej istoty też antysemickie, jest jeszcze wstrętniejsze.
- Nawet jeśli to jest manipulowane - mówi pani Mareczkowa - to trzeba przyznać,
że niezwykle zręcznie, bo jednak przynosi efekty i uchodzimy za naród
antysemitów.
- Niech ci przeklęci Europejczycy, co mają nas za antysemitów - mówi pan
Mareczek - zajmą się lepiej swoimi przeklętymi antysemitami. Pewnie, że to nie
jest miłe - dodaje po chwili - że oni tak o nas trzymają, ale wreszcie co można
na to poradzić. Przecież nie możemy krzyczeć na cały świat: słuchajcie, my już
nie jesteśmy antysemitami, bo to byłoby i głupie, i niegodne. Ale żeby taki
stary, mądry Żyd jak Singer, jeśli choć cokolwiek wie o naszej sytuacji, uważał
nas za antysemitów, w to nie uwierzę. Stary, mądry Żyd to jest ktoś taki mądry,
że ja chciałbym być Żydem, żeby móc być taki mądry.
- Powiedziałeś to jak stary, mądry Żyd - mówi pani Mareczkowa.
98
- Wiesz, że ja Żydom - mówi pan Mareczek - to niekiedy zazdroszczę. Przydarzyły
im się w tym wieku rzeczy nieopisanie okropne, lecz przydarzyło im się też coś
zupełnie cudownego: odzyskali swój kraj, po wiekach wygnania wrócili do ziemi
obiecanej i znów, jak w czasach proroków, są u siebie, w swoim Jeruzalem. Coś
takiego nie przydarzyło się jeszcze chyba nigdy żadnemu narodowi. Wyobraź sobie,
że jesteś Żydówką i wracasz do miasta, w którym przed dwoma tysiącami lat
mieszkali twoi przodkowie. Ale chyba nie sposób sobie nawet wyobrazić, jak się
przeżywa coś takiego, taki cud. I pomyśl: cały naród wraca, całemu narodowi dane
jest takie przeżycie. Ciekawe, jak oni sobie z tym radzą, ci tamtejsi Żydzi.
Chciałbym to obejrzeć. Czy można żyć normalnie, czy można jeść, pić, handlować i
spółkować w atmosferze cudowności, pod ciężarem cudu? A przecież jedzą, piją,
handlują, spółkują. Dobrze jest być Żydem. A przede wszystkim strasznie ciekawie
być Żydem. Ale i straszno jest być Żydem, ponieważ oni są bardzo blisko Boga, na
pewno bliżej niż my i może nawet za blisko. Każdy, kto coś tam, w Tel Awiwie czy
Hajfie, robi, czy pisze książkę, czy handluje na targu rybami, czuje chyba na
sobie, musi czuć na sobie wzrok Boga, który z niezbyt wielkiej wysokości patrzy
na rękę trzymającą banknot albo pióro. Stąd pewnie bierze się właśnie siła
Singera: że on to czuje i pisze tak, jakby Bóg, w którego istnienie zresztą
wątpi, wciąż patrzył, i to z wielką ciekawością, na tę jego kartkę papieru i na
to wieczne pióro ze złotą stalówką.
- No to pisz tak - mówi pani Mareczkowa - jakby na twój długopis też patrzył.
Bo jeśli jest, to przecież patrzy.
99
- Tu nie chodzi o to - mówi pan Mareczek - czy On patrzy, czy nie, ale o nasze,
o moje poczucie. Oni są narodem wybranym, więc muszą czuć, na pewno czują, że są
bardzo blisko, a my jesteśmy daleko, może coraz dalej.
Wypływają po zachodzie słońca, kiedy powoli zaczyna się już ściemniać i pierwsza
gwiazda zapala się nad stojącymi na drugim brzegu jeziora sosnami. Płyną w
trójkę: pan Gienio, pan Mareczek i pan Rysio, który najlepiej wie, gdzie mogą
być raki, albowiem dzieciństwo i młodość spędził nad tym jeziorem, ubrani w
grube swetry i gumowe kurtki, gdyż noce są już chłodne, a raki mają łapać aż do
rana. Łódka przecieka i pan Mareczek żółtym plastikowym kubkiem wylewa z niej
wodę. Kiedy wypływają na środek jeziora, robi się zupełnie ciemno, w tej
ciemności nie widać już brzegów i kierunek wskazują im tylko ogniska rozpalone
na przylądkach przez turystów.
- Miłe jest takie pływanie w ciemności, pod gwiazdami - myśli pan Mareczek -
kiedy zagasły już światła w oknach nadbrzeżnych domostw i świecą się tylko
dogasające ogniska na brzegu, tam gdzie binduga, o i tam, gdzie mostek. Kto
wpływa w taką ciemność, w nocną mgłę stojącą nad jeziorem, wypływa jakby ze
swojego czasu, a nawet ze wszelkiego czasu i - minąwszy niewidzialną granicę,
która jest w nim, ale może i gdzieś na jeziorze -wiosłuje poprzez wieczną chwilę,
wieczne teraz, i może sobie wyobrazić, tak wiosłując, że jest kimś innym, kimś,
kto płynął w tej ciemności sto, dwie-
100
ście, nawet i tysiąc lat temu, litewskim rybakiem, co wybrał się na nocny połów,
albo jaćwieskim wojownikiem patrolującym jezioro, nad którym, o czym wieść
doszła do naszego księcia, pojawili się jeźdźcy z obcego plemienia, z żelaznymi
mieczami, w żelaznych pancerzach. Plusk wody, gdy zanurzają się w niej pióra
wioseł, jak tysiąc lat temu, i wiosła skrzypią w dulkach, jak tysiąc lat temu,
ten sam dźwięk, i pan Mareczek, jaćwieski wojownik w skórzanych onucach i w
futrzanym kapturze, stara się przeniknąć wzrokiem nadbrzeżne ciemności, stara
się wypatrzyć między czarnymi sosnami, świerkami tych obcych jeźdźców w
żelaznych pancerzach, których niespodziewane pojawienie się -jak dobrze o tym
wie - oznacza śmiertelne zagrożenie dla jego plemienia, dla jego dziecka i jego
kobiety, która śpi spokojnie w kurnej chacie nad Czarną Hańczą, nie wiedząc, że
śmierć jest tak blisko. Ja-dźwingowie - pan Mareczek przypomina sobie informacje,
które wyczytał w przewodniku Puszcza Augustowska wydanym w Warszawie w roku 1980
-zostali wytępieni ostatecznie w końcu wieku XIII, a tereny, które zamieszkiwali,
zaczęła wówczas powoli zarastać puszcza. W roku 1422 ziemie Jadźwin-gów
podzielone zostały między Litwinów i Krzyżaków, ale ani ci, ani ci nie
zamierzali się tutaj osiedlić i z puszczy uczynili nie zamieszkaną ziemię
niczyją, pas strategiczny mający oddzielać Wielkie Księstwo Litewskie od
terytoriów, którymi władał Zakon. Pierwsze osady ludzkie pojawiły się w
puszczach Przełomskiej i Perstuńskiej - albowiem tak wtedy tę dzisiejszą Puszczę
Augustowską nazywano -nad brzegami Czarnej Hańczy, Marychy, Rospudy
101
dopiero w końcu wieku XVI, przez trzysta lat nikt więc na tych ziemiach nie
mieszkał, lasem władał król-niedźwiedź, jeziorem król-bóbr. Pan Mareczek jest
teraz ostatnim Jadźwingiem, któremu udało się przeżyć najazd obcych wojowników i
który - kiedy kurne chaty i książęcy zamek z dębowych bierwion zostały spalone,
a jego współplemieńców zakuto w żelazne łańcuchy i pognano ku wybrzeżom Bałtyku
- uszedł w głąb puszczy i ukrył się w stuletnim, rozłupanym przez piorun
jesionie. Mieszka teraz -w tej wiecznej chwili, która nie przemija - nad tym
jeziorem, żywiąc się poziomkami i grzybami, od wielu lat nie widział człowieka,
jego przyjaciółmi są niedźwiedź i lis. - Ale czy można, czy zdołam - myśli
ostatni Jadźwing, wybierając żółtym plastikowym kubkiem wodę z dna łódki -
wyobrazić sobie rozpacz tego ostatniego Jadźwinga, kiedy pojął, że jest sam, że
nie ma dokąd pójść, że nikt nigdy nie przemówi już do niego językiem jego
plemienia, że spędzi resztę życia wśród lisów, głuszców i niedźwiedzi, i umrze w
dziupli wyściełanej mchem? Straszne poczucie obcości, które musiał mieć ten
ostatni Jadźwing, obcości jego życia wobec życia puszczy, straszne poczucie
osobności, jedyności. -Los ostatnich Jadźwingów, tajemnicze i niczym właściwie
nie uzasadnione przeczucie, że ten los jest także jego losem, a nawet jeśli nie
jest z nim tożsamy, to jest to los do jego losu podobny, choć nie wiadomo,
dlaczego, i wynikające z tej przeczuwanej wspólnoty losów poczucie obowiązku,
jaki ma wobec wyeksterminowanego plemienia, to wszystko układa się panu
Mareczkowi w wiersz, który zapisze następnego dnia.
102
Wiersz dla plemienia Jadźwingów napisany nad ich jeziorem
0 jaćwiescy książęta co po was zostało
Te dwie zapinki z brązu to jest bardzo mało
A ten rozbity garnek to jest świadek lichy
1 cóż po waszym męstwie i co z waszej pychy
Wasz król w lasanku zgubił drewnianą koronę Berło z gałęzi dębu było wyrzeźbione
Waszą królową uwiódł święty wąż z zatoki Wchodząc w wodę liczyła odbite obłoki
Królewski syn na brzegu zamyślony siedział Porwali go Litwini lub siostry
niedźwiedzia
Wasze dzieje spisane na brzozowej korze
Są jak dzieje tych muszel które śpią w jeziorze
Albo jak dzieje raków pod korzeniem w wodzie Jak łatwo jest zapomnieć o całym
narodzie
O jaćwiescy książęta co teraz poczniecie
Po polsku mówi naród w sejneńskim powiecie
A po litewsku mówi tam gdzie Kai wari ja Warczy traktor na szosie i kurhany mija
Ja jednak myślę o was więc pewnie jesteście
Ale gdzie mam was szukać w jakim Bożym mieście
Może tu nad jeziorem kiedy śnieg już pada Nocą stukacie w okno polskiego sąsiada
A może za Islandią gdzieś na oceanie Macie podwodne porty sekretne przystanie
Jaka wasza historia jakie przeznaczenie
Pod mchem w głąb ziemi idą splątane korzenie
Stoi mgła na jeziorze nad nią księżyc biały Usnęliśmy w olszynie a dzieje mijały
Po godzinie dopływają do mostku, tam woda jest płytka i trzeba wysiąść z łódki,
aby przepchnąć ją po kamienistym dnie. Nie opodal mostku stoją namioty i pan
Mareczek zastanawia się, czy tym, którzy w nich śpią, śnią się te same sny,
które śniły się tutaj ostatnim Jadźwingom. Ale pewnie nie. Potem wpływają do
kanału między Długim a Mulicz-nym i pan Gienio składa wiosła. Płyną teraz tuż
przy brzegu, odpychając się rękami od wystających z wody suchych albo
zmurszałych pni i oświetlając muliste dno kanału trzema latarkami.
- Myśli pan, że tu są raki? - pyta pan Mareczek.
- Powinny być - odpowiada pan Gienio. - Kiedyś to setkami się je tu łapało.
Potem je wyekstermino-wano, ale teraz powolutku wracają.
- A jak my te raki będziemy łapać?
- A ręką - mówi pan Gienio. - Kiedyś to łapano takimi widełkami wyciętymi z
rozcapierzonej gałęzi. Ale można i ręką. Tylko niech pan włoży rękawicę, żeby
pana rak nie uciął szczypcami. I niech pan pamięta, że one się lubią zagrzebywać
w piasku. Tyłem włażą w piasek, więc trzeba je brać od tyłu.
Noc jest ciemna i kiedy gasną latarki, nie widać nawet olch rosnących nad
kanałem. Gdzieś niedaleko, na drugim brzegu Mulicznego, tam gdzie turyści
rozbijają namioty, ktoś gra na flecie.
104
- Komu on tak gra po nocy? - zastanawia się pan Gienio.
- O, gwiazda spadła - mówi pan Rysio.
- Trzeba sobie coś pomyśleć i to się spełni - mówi pan Gienio. - Pomyślał pan
coś sobie?
- Pomyślałem - mówi pan Mareczek.
- A co?
- Żeby znowu była „Solidarność".
- „Solidarności" to już nigdy nie będzie - mówi pan Gienio. - Czerwony to ma
taki talent do niszczenia, że jak coś postanowi zniszczyć, to już nic z tego nie
zostaje. A zresztą, prawdę mówiąc, ta nasza „Solidarność" to była dość okropna.
- Jak to okropna? - pyta pan Rysio.
- Ano okropna. Ilu tam cwaniaków się zapisało, ilu karierowiczów! Nie było
przecież tak, żeby tylko najlepsi, najszlachetniejsi się zapisywali. No a ci
karierowicze, ci cwaniacy, jak to oni, ciągnęli do siebie. Pamięta pan, jak
prawdziwi Polacy walczyli w Regionie Mazowsze z ludźmi Kuronia czy Bujaka?
Przyzna pan, że nie było to miłe widowisko.
- Może i niemiłe - mówi pan Rysio. - Ale nie widzę w tym nic gorszącego, że w
takiej organizacji walczono o miejsca w zarządzie, o władzę. Pamięta pan, jak to
było w hali 01ivii na pierwszym zjeździe? Jedni chcieli, żeby przewodniczącym
został Wałęsa, a inni woleli Gwiazdę. No i co w tym złego? To były demokratyczne
wybory, takie, jakich w tym kraju od lat nie mieliśmy.
- Ale karierowiczów strasznie dużo jednak się na-wpychało - upiera się pan
Gienio.
- Byłoby nawet dziwne - mówi pan Rysio - gdyby do takiego wielkiego ruchu,
jakim była „Soli-
105
darność", nie przymknęli różni podejrzani karierowicze. Przecież każdy ruch
społeczny, który ludziom coś obiecuje, który stwarza im jakieś nadzieje, musi
przyciągać i takich, co tylko własny interes mają na widoku. Co mnie w tym dziwi,
to raczej naiwność tych naszych karierowiczów, którzy sądzili, że ten związek to
będzie dobry interes. Co oni sobie wyobrażali? Że „Solidarność" będzie istniała
wiecznie? Że czerwoni jej nie zniszczą? Trzeba było być naiwnym dzieckiem, żeby
w coś takiego wierzyć.
- Wszyscy wierzyliśmy - mówi pan Mareczek -że to się uda. Ja przynajmniej
wierzyłem. Choć rozum mówił mi, że to się udać nie może, bo czerwoni jeszcze
nigdy z nikim władzą się nie podzielili i nigdy się nie podzielą. A jednak
wierzyłem, że stanie się cud, że jakimś cudem zmusimy ich do ustępstw i że
wreszcie, nawet dalej nami rządząc, pozwolą nam jednak żyć tak, jak chcemy.
- No to niech mi pan wybaczy, panie Mareczku -mówi pan Gienio - ale głupio pan
wierzył. I ta pańska naiwna wiara przyczyniła się do tego, że „Solidarność"
została zniszczona. Trzeba było przewidzieć, co oni wykonają. I Komisja Krajowa
miała obowiązek to przewidzieć, bo po to ją sobie wybraliśmy.
- A gdybyśmy nawet przewidzieli - mówi pan Rysio - że to się skończy tak, jak
się skończyło, gdybyśmy przewidzieli, że oni poślą przeciwko nam czołgi, to co
by to pomogło? Nie posłaliby tych swoich czołgów? „Solidarność", bez względu na
to, co robiła i jak się zachowywała, musiała zostać zniszczona.
106
- Trzeba było politykować - mówi pan Gienio. - A Komisja Krajowa powinna nas
była ostrzec, na co się zanosi.
- A nie ostrzegała? - pyta pan Mareczek. - A po-litykowanie również na nic by
się nie zdało. Wałęsa przecież politykował. Ale choćby nawet padał na kolana i
prosił o litość, też by niczego nie uzyskał. I musimy sobie wreszcie otwarcie
powiedzieć, że „Solidarność" od początku nie miała żadnych realnych szans. Ta
władza nie dopuszcza bowiem możliwości istnienia jakiejkolwiek instytucji czy
organizacji, która nie byłaby przez nią kontrolowana. I ze swojego punktu
widzenia ma oczywiście rację, bo to jest władza, która ma swoje albo-albo: albo
kontroluje wszystko, albo nie kontroluje niczego.
- Ale mieliśmy jednak - mówi pan Gienio - te nasze szesnaście miesięcy. - I
nagle, chwytając za nadbrzeżną gałąź i hamując w ten sposób powolny ruch łódki,
woła: - Niech go pan łapie, panie Rysiu, jest tam, pod korzeniem!
Szarożółty rak leży na dnie kanału w szarożółtym mule i wydaje się, że śpi, choć
oczywiście nie śpi, lecz czeka na zdobycz. Pan Rysio zanurza w płytkiej wodzie
dłoń w starej skórzanej rękawiczce, po krótkiej walce wyciąga raka - razem z
pękiem wodorostów i gałązek - na powierzchnię i wrzuca go do stojącego na środku
łódki wiadra z wodą. Pan Mareczek nachyla się nad wiadrem i widzi, że rak
zmienił teraz kolor, nie jest już szarożółty, lecz szarozielony, ze stalowym
odcieniem. Przez chwilę rzuca się w wodzie, próbując wdrapać się na emaliowaną
ściankę wiadra, ale potem rezygnuje i opadłszy na dno, powoli porusza wąsami.
101
Ten rak - mówi pan Gienio - to coś jakby przymały.
- Bo to rak dziecko - mówi pan Rysio. - Ale jednak rak.
- No to może go wypuścimy - proponuje pan Ma-reczek. - Niech sobie podrośnie.
- Amnestionujemy go - mówi pan Gienio -jak ich więcej nałapiemy. A na razie
niech pływa w wiadrze.
- A wracając do „Solidarności" - mówi pan Ma-reczek - to rzeczywiście trzeba
powiedzieć, że popełniła ona mnóstwo, i okropnych, błędów, że powinna działać
ostrożniej czy rozważniej, że nie doceniła siły czerwonych i ich przebiegłości,
a przede wszystkim jakby nie dostrzegła, że oni zostali przyparci do ściany, a
więc nie mają już nic do stracenia. Ale czy te wszystkie błędy zaważyły na jej
losie? Bardzo w to wątpię.
- Gdybyśmy byli mądrzejsi - mówi pan Gienio -to mogłoby to jednak trwać nie
szesnaście miesięcy, ale trzy czy cztery lata. A wtedy, po trzech, czterech
latach może jakoś inaczej, lepiej wszystko by się ułożyło.
- Ale spróbujmy spojrzeć na tę sprawę - myśli pan Mareczek - jeszcze z innego
punktu widzenia, takiego, który tylko z wielkim trudem możemy przyjąć, ale z
którego będzie się może patrzeć na to wszystko, co dane nam było przeżyć, a więc
i na „Solidarność", za sto albo i za dwieście lat. Otóż z takiego punktu
widzenia, który będzie kiedyś dany naszym praprawnukom, „Solidarność" może się
okazać - bo może była? - dziełem Bożym, wielkim darem, który Bóg ofiarował
Polakom, aby ich pocie-
108
szyć po latach nieszczęść i rozpaczy. Bo że doświadczenia tych szesnastu
miesięcy jakoś nas pocieszyły, jakoś nas umocniły duchowo, a przede wszystkim
przywróciły nam poczucie, że jednak nie jest jeszcze z nami tak całkiem źle, że
jednak jeszcze coś jesteśmy warci, że na coś możemy się przydać światu, a przede
wszystkim Polsce, to jest chyba całkiem oczywiste. A jeśli tak nas te
doświadczenia szesna-stomiesięczne wzmocniły i pokrzepiły, to jest też oczywiste,
że i nadal będą one działały pokrzepiająco, albowiem pamięć o nich, pamięć o tym
naszym wielkim duchowym sukcesie przecież pozostanie i będzie nas podtrzymywać
na duchu przez wiele dziesięcioleci. Więc może to Bóg chciał nas pocieszyć,
pokrzepić w naszych nieszczęściach i cierpieniach? A jeśliby tak było, to trzeba
powiedzieć, że ten dar Boży był też darem zupełnie niezasłużonym. Dano nam ten
wielki dar, to pocieszenie, choć popełniliśmy wielki grzech. I może właśnie
dlatego ten dar został nam dany? Łaska jakże często spada, i nieoczekiwanie, na
wielkich grzeszników. Na czym polegał nasz grzech? Wiele wskazuje na to, że
gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, więc pod rządami dobrotliwego Gierka -
ale może nawet wcześniej, może już w latach sześćdziesiątych - Polacy zostali
ogarnięci czymś, co dałoby się nazwać manią samobójczą. Doszli do wniosku - a
myśląc o Polakach, myślę tu o duchu narodowym czy o, jeśli coś takiego istnieje,
podświadomości narodowej - że nie warto już dłużej się męczyć, ponieważ męczą
się już bardzo długo, za długo, przynajmniej od roku 1939, i nic nie wskazuje na
to, aby ta ich męka miała się kiedykolwiek skończyć. Nie jest pewne, czy warto
109
żyć, jeśli życie składa się z samych klęsk i upokorzeń. Nie jest też pewne, czy
warto jest żyć bez wolności, bez godności i bez nadziei, że kiedykolwiek odzyska
się wolność i godność. Czy naród może chcieć umrzeć? Czy duch narodowy może
popełnić samobójstwo? Polacy zaczęli w pewnej chwili zachowywać się jak człowiek,
który - gdy zbyt już jest umęczony - kładzie się i powiada: mam tego dość, teraz
niech się dzieje co chce, bo mnie jest już wszystko jedno i nie obchodzi mnie,
co się ze mną stanie. Świadectwa samobójczych zamysłów ducha polskiego łatwo
dziś odnaleźć, przyglądając się stanowi polskiej ekonomiki, polskiej kultury,
polskiej nauki, stanowi, w jakim znalazła się cała cywilizacja polska. Nie warto
oczywiście cywilizować, gdy wszystkie wysiłki cywilizacyjne z jakiejś przyczyny
- przyczyna jest znana, ale mniejsza nawet o nią - idą na marne. A kiedy wysiłki
cywilizacyjne ustają, zaczyna się umieranie cywilizacji. Można by rzec, że przed
dylematem: żyć czy umrzeć duch polski -w czym nie ma zresztą nic pocieszającego
- stanął nie po raz pierwszy. Ten sam problem mieli bowiem nasi przodkowie przed
ponad stu pięćdziesięciu laty i wypowiedzieli go, decydując się raczej na śmierć
niż na życie bez wolności i bez godności, w tekście Warszawianki:
Kto przeżyje, wolnym będzie; Kto umiera, wolnym już.
Dar Boży, jakim była „Solidarność", przywrócił duchowi polskiemu wolę życia.
Dzięki temu darowi wydobyliśmy się z grzechu, porzuciliśmy myśl o rychłej
śmierci naszej ojczystej cywilizacji i postano-
110
wiliśmy żyć, postanowiliśmy, pocieszeni, przebudować i naprawić nasze życie. A
jeśli tak właśnie - jako na dar pocieszający - na ten nasz związek spojrzymy, to
musimy się teraz zastanowić, jaki użytek powinniśmy z tego daru zrobić w
przyszłości, jak mamy z niego korzystać, aby go nie zmarnować, nie roztrwonić.
Bo jeśli teraz zmarnujemy, cośmy otrzymali, to rzeczywiście nic już nas innego
nie czeka poza powolną agonią, śmiercią ducha polskiego. A jeśli ja, pan
Mareczek - myśli pan Mareczek - jestem w stanie, i to już teraz, zaledwie
kilkanaście miesięcy po zniszczeniu „Solidarności", wydobyć z siebie taką myśl -
myśl o tym związku jako o darze ofiarowanym Polakom przez Boga - jeśli jestem w
stanie już teraz spojrzeć na tę naszą „Solidarność" z takiego właśnie punktu
widzenia, to nie ulega wątpliwości, że tym bardziej po wielu latach, wielu
wiekach, będzie ona oceniana przede wszystkim jako fakt, który zaistniał w
sferze ducha polskiego i który duchowe, może nawet wyłącznie duchowe miał
znaczenie, i nie ulega wątpliwości, że nasi potomni, patrząc z odległości wieków
na nas i na to nasze doświadczenie, powiedzą: im, choć byli tak nieszczęśliwi,
że pragnęli umrzeć, Bóg dał dar, dzięki któremu przeżyli, a więc Bóg nie
zapomniał o Polakach. I jeszcze może tak powiedzą o nas ci nasi potomni, a
przynajmniej ja, pan Mareczek, chciałbym, żeby tak o nas powiedzieli, żeby tak
nas ujrzeli, bowiem sądzę, że zasłużyliśmy sobie na to: przypominają nam oni, ci
Polacy z drugiej połowy XX wieku, Łazarza, któremu - kiedy umarł i został
złożony pod nagrobną płytą - Chrystus kazał wyjść z grobu i wrócić do życia.
111
- Gdyby to trwało - mówi pan Rysio - nie szesnaście miesięcy, ale trzy czy
cztery lata, to wtedy, panie Gieniu, mielibyśmy już naszą samorządną
Rzeczpospolitą i skończyłoby się to nie taką małą wojną jak ta, co ją
przeżyliśmy, ale jakąś zupełnie okropną masakrą.
- Czy naród - pyta pan Mareczek - może popełnić samobójstwo?
- A dlaczego mielibyśmy popełniać samobójstwo? - pyta pan Rysio. - Już kilka
razy wybijaliśmy się na niepodległość, więc znów się kiedyś wybijemy.
- A Jadźwingowie? - pyta pan Mareczek, wiedząc, że pan Rysio jest wielkim
znawcą jaćwieskich dziejów i jaćwieskiego obyczaju. - Czy nie dopuszcza pan
takiej myśli, że to, co wydarzyło się tu w końcu XIII wieku, mogło być czymś w
rodzaju zbiorowego samobójstwa? Może ci ostatni Jadźwingowie, kiedy pojęli, że
to już koniec, że nic ich nie ocali, że okrutnych najeźdźców nie da się ubłagać,
postanowili umrzeć, ponieważ nie chcieli dłużej przyglądać się własnemu konaniu?
Może mieszkańcy ostatniej wioski, która jeszcze nie została spalona przez
Litwinów czy Krzyżaków, sami ją podpalili i zginęli w płomieniach? Albo odeszli
do puszczy i nigdy już z niej nie wyszli, słuch o nich zaginął? I tylko wśród
bobrów i niedźwiedzi przechowała się niejasna wieść o tym, jak zakończyły się
dzieje plemienia Jadźwingów?
- Poetyzuje pan, panie Mareczku - mówi pan Rysio. - W zniknięciu Jadźwingów nie
ma nic tajemniczego. To plemię musiało zostać wchłonięte przez potężnych
sąsiadów, ponieważ ci sąsiedzi po prostu stali od niego wyżej pod względem
cywilizacyjnym.
112
- Poetyzuję - odpowiada na to niezbyt sensownie pan Mareczek - ponieważ jestem
ostatnim Jadźwin-giem. Ile mamy tych raków?
- Pięć - mówi pan Gienio. - Dwoje dzieci i trzy duże. Najeść to się tym raczej
nie najemy.
- No to wracamy - mówi pan Rysio. - Widać nie jest to pora, w której raki
wychodzą na żer.
- Niech pan zauważy - mówi pan Mareczek - jak krótką pamięć ma ludzkość. Raki
zniknęły przecież z naszych rzek i jezior zaledwie kilka czy kilkanaście lat
temu, a już nie pamiętamy, o jakiej porze nocy należy je łapać.
Łódka wypływa spod kamiennego mostka, pióra wioseł rozgarniają przybrzeżne
trzciny i z cichym pluskiem zanurzają się w smolistej wodzie. Gdzieś nieopodal,
przy brzegu, słychać klaśnięcie, potem drugie, to bóbr, świadek jaćwieskich
dziejów, bijąc ogonem o wodę ostrzega nas, że znaleźliśmy się na jego terytorium.
Ogniska na brzegu już zagasły i tylko gwiazdy wciąż spadają, jak to w sierpniu.
-Gdyby historia tak nas nie męczyła - myśli pan Mareczek - to moglibyśmy być
niewysławialnie szczęśliwi, wśród bobrów, sosen, gwiazd i jezior. A jednak nie
mogę powiedzieć, abym pragnął takiego właśnie szczęścia. Przyjmuję z
wdzięcznością pocieszenia, jakie ofiarowuje mi natura, ale gdyby ktoś potężny
zaproponował mi, że wyjmie mnie z historii i zostanę uwolniony od losu, który
zgotowały mi tu dzieje, chyba odmówiłbym. Nie wiem doprawdy dlaczego, i mogę
tylko stwierdzić, iż taka decyzja wynika zapewne z faktu, że jestem człowiekiem,
a więc że tak a nie inaczej zostałem skonstruowany. Z czego znów wynikałoby,
że dla
113
człowieka lepiej jest być nawet ostatnim Jadźwin-giem niż przyjacielem jego,
bobrem lub niedźwiedziem.
Kiedy pan Stanisław Misiukiewicz, jeometra z Jeglówka, dowiedział się od
głupiego Pawłu-szy, który z samego rana zapukał w okno, i przez okno, wysuwając
skudłany łeb spomiędzy ciemnoczerwonych i różowych malw, opowiedział mu tę
zupełnie niezwykłą nowinę, z której należało skorzystać natychmiast i bez
wahania, nim jeszcze usłyszał o niej ksiądz Połujański, proboszcz z Jeleniewa,
kiedy więc pan Misiukiewicz jeometra dowiedział się, że rybacy łowiący w
Szurpiłach sieje i okonie tuż przed świtem złapali w sieć i wyciągnęli na brzeg
ogromnego węża, zrozumiał zaraz, że podobna okazja nigdy w życiu już mu się nie
nadarzy. Wciągnął więc buty, przez chwilę zastanawiał się, czy wypada mu, bądź
co bądź jeometrze, wyjść z domu w samej koszuli, ale że sierpień tego roku 1883
był niezwykle upalny, zdecydował się nie wkładać surduta i zapiawszy tylko
stojący kołnierzyk białej lnianej koszuli metalową spinką z czerwonym szkiełkiem
w środku - lubił bowiem litewski obyczaj i chętnie nosił się tak jak bogaci
nadniemeńscy chłopi - wyszedł z domu. Na kamiennych schodkach prowadzących z
ganku na ścieżkę - na ganku był miły cień, bowiem był on całkiem już obrośnięty
dużymi, jasnozielonymi liśćmi groszku, który piął się po sznurkach
przeciągniętych między drewnianą balustradą a rynną - no więc na schodkach stał,
nie zamierzając ustąpić mu z drogi, wielki kogut i prze-
114
chyliwszy głowę, mierzył dziobem gdzieś mniej więcej między kolano a łydkę
jeometry.
- A poszła ty won - powiedział Misiukiewicz i kopnął koguta, który przeleciał
kilka kroków i stanąwszy na trawniku pod wisienką, uderzył raz i drugi
skrzydłami. Kogut był już bardzo stary, niemal sześcioletni, ale jeometra, choć
jego żona, Aniuta, wielokrotnie go do tego namawiała, nie pozwalał go zabić,
licząc, że kogut dożyje siódmego roku życia, a wtedy zniesie jajo, z którego
może być niemały pożytek. Z takiego jaja, zniesionego właśnie przez
siedmioletniego koguta i w sekretnym sposobie zapłodnionego, wylęga się bowiem -
tak twierdził przynajmniej ksiądz Połujański, wielki znawca i zbieracz
tutejszych starożytności, baśni oraz legend - litewski diabeł imieniem Wielnis,
z którym dobrze jest zawrzeć znajomość, gdyż można z nim spisać korzystną umowę.
Misiukiewicz nie bardzo wierzył w to, że kogut zniesie jajo i że z tego jaja coś
się wylęgnie, ale spróbować przecież nie zawadzi.
- A Aniuta gdzie? - spytał głupiego Pawłuszę, który siedział pod furtką
oplecioną dzikim winem i nie wiadomo po co zdzierał korę z brzozowej gałązki.
- Pani wzięła bryczkę i pojechała do Jeleniewa -odpowiedział Pawłusza.
- Aha - przypomniał sobie Misiukiewicz. - Miała zawieźć księdzu utarte poziomki.
A ci rybacy z wężem to teraz gdzie są?
- A tam pod krzyżem - machnął ręką Pawłusza. -Dźwigają go do wsi.
- No to pilnuj domu - powiedział jeometra. -I nie męcz tej gałązki. Brzózki
lubią ludzi.
115
- A ja brzózek nie lubię - odpowiedział Pawłusza i ze złością zdarł wielki
kawał kory z brzozowej gałązki. Jeometra wyjął mu z ręki gałązkę, cisnął ją za
płot i zamknąwszy furtkę drucianą pętlą: - Trzeba by skobel założyć - pomyślał -
bo niewygodne jest takie zamykanie - poszedł w kierunku krzyża. Trzej chłopi, w
białych płóciennych portkach i białych koszulach, przykucnęli pod krzyżem i
przypatrywali się temu, co leżało między nimi na trawie. Obok stały trzy pary
wyciętych z lipowego pnia drewniaków. Misiukiewicz stanął nad chłopami i przez
chwilę przyglądał się oplatanemu siecią wężowi.
- Odsuńcie się - powiedział. - Bo jeszcze we łbach wam się pomiesza od czegoś
takiego.
Chłopi rozsunęli się z szacunkiem - bo jakże nie szanować jeometry, który w
swojej plancie co zechce, może wyrysować - i Misiukiewicz pochylił się nad
siecią. Wąż był ogromny, może trzy- a może i cztero-metrowy. Pokryty był drobną,
czarną łuską, ale brzuch miał biały, podobny do szczupaczego, ze złotymi
plamkami. Choć był niewątpliwie wężem, było w nim też coś rybiego, łeb bowiem
miał taki jak sum, spłaszczony, tyle że bez wąsów, no i znacznie większy. Miał
też - i to również było w nim rybie - brud-noróżowe, jakby nieco opuchłe skrzela.
Patrzył na Misiukiewicza małym, czarnym okiem w białej obwódce, ale w tym oku
nie było ani nienawiści, ani pogardy i jeometrze przez chwilę wydawało się, że
wąż już nie żyje. Włożył więc palec w rybie skrzela i dotknął brudnoróżowego
mięsa, a wtedy wąż otworzył paszczę, ukazując dwa rzędy drobniutkich, żółtych i
robiących bardzo nieprzyjemne wrażenie zębów. Żył, choć nie było pewne, czy chce
nadal żyć.
116
- Odezwij się, królu Litwinów, Mendogu - powiedział Misiukiewicz, wpatrując się
w czarne, lśniące oko. Chłopi popatrzyli po sobie, a jeden z nich zrobił jakiś
dziwny grymas, otwierając przy tym usta i odsłaniając kilka też żółtych i też
niezbyt przyjemnych zębów.
Ale wąż milczał, więc jeometra doszedł do wniosku, że omylił się i że to nie
król Mendog odział się w to czarne, pomazane śluzem i szlamem, a gdzieniegdzie,
tam gdzie sznury sieci zdarły łuskę, również i krwią, cielsko.
- Przemów do mnie, zły duchu Pagibielisie -zwrócił się znów do węża. - Powiedz,
po coś dał się złapać.
Ale wąż milczał nadal, więc Misiukiewicz uznał, że i tym razem się omylił, i
spróbował po raz trzeci:
- Jeśli to ty, Żaltisie, to czego tu szukasz?
I wtedy wąż znów otworzył paszczę i jeszcze raz ukazały się dwa rzędy
drobniutkich, nieprzyjemnych ząbków, a w głębi czarnego oka - tak przynajmniej
wydawało się jeometrze - zapaliło się na chwilę drżące światełko. Misiukiewicz
wyprostował się, spojrzał na wiszącego na krzyżu, odlanego z cyny Zbawiciela i
powiedział do chłopów:
- Przyjdźcie dziś do kancelarii, ale po obiedzie. Dostaniecie po rublu. - I po
chwili, zastanowiwszy się, dodał: - Ale papierowym.
Chłopi, jakby przerażeni niesłychaną wysokością zaproponowanej im zapłaty,
zagadali coś do siebie po litewsku. Jeometra nie rozumiał ich języka, choć już
od dwudziestu kilku lat - to znaczy odkąd przyjechał do Jeglówka z Łomży i
ożenił się tutaj z Aniutą, którą wynalazła mu w Sejnach właściciel-
117
ka tamtejszego hotelu, mama Fliegeltaub - obiecywał sobie, że nauczy się po
litewsku. Zwrócił jednak uwagę - nie po raz pierwszy zresztą - że ten litewski,
którym mówili ci chłopi, nie przypomina już tego litewskiego, którym mówiono tu
przed dwudziestu kilku laty, właśnie wtedy, kiedy on, Misiukiewicz, przybył w te
strony, i podobny jest raczej do białoruskiego lub do rosyjskiego. Chłopi mówili
bowiem z wyraźnym zaśpiewem, akcentując z rosyjska, i ktoś, kto słuchałby ich
rozmowy z dala i nie rozpoznawałby znaczenia słów, wziąłby ich z pewnością za
mieszkańców ruskich wiosek położonych na południowy wschód od Czarnej Hańczy i
Kanału Augustowskiego. Najstarszy z chłopów, ten co tak dziwnie się wykrzywił,
podszedł znów do węża, przeżegnał się i powiedział:
- Ale to Żaltis, panie.
- No to co, że Żaltis? - spytał jeometra. - Przecież wiem, że Żaltis. Idziemy.
Chłopi znów zagadali do siebie z ruska po litewsku, ale wreszcie zdecydowali się,
podnieśli drąg leżący nieopodal w trawie, wsunęli go między sznury i dźwignęli
sieć. Prowadzeni przez Misiukiewicza poszli piaszczystą polną drogą między gryką
a jęczmieniem i po kilkunastu minutach - bo wąż był ciężki, ważył chyba ze sto
kilo, a może i więcej, i po drodze musieli odpoczywać - zeszli na brzeg jeziora,
nad to jego ploso, czyli odnogę, która nazywa się, tak jak wieś i folwark,
Jeglówek. Na nadbrzeżnej łące stał tam samotny rozłożysty jesion i na gałęzi
tego to jesionu jeometra kazał chłopom zawiesić sieć z wężem Żaltisem, który -
jak mogło się wydawać -zasnął albo nawet i zdechł, bowiem na czarne oko
118
opadła biaława, półprzeźroczysta błona, a krew sącząca się spod wrzynających się
w łuskę sznurów zaczęła już krzepnąć. Kiedy chłopi, upewniwszy się jeszcze raz,
że po obiedzie dostaną po papierowym rublu, odeszli, Misiukiewicz wszedł do
stojącej przy brzegu i przywiązanej zardzewiałym łańcuchem do zmurszałych bali -
niegdyś był tu pomost - łódki i usiadł na środkowej ławeczce. Gdyby palił fajkę,
to z przyjemnością zapaliłby sobie fajkę, ale ponieważ od dawna już nie palił -
bowiem Aniuta nie znosiła dymu i przed laty, kiedy tylko otwierał blaszane
pudełko z tytoniem, wypędzała go z izby na ganek -więc ponieważ nie palił,
zadarł głowę i patrzył na białe obłoki stojące nad Szurpiłami, myśląc przy tym,
że wreszcie, po tylu latach, ma to, czego tak bardzo potrzebował. Obłoki rosły i
malały, jeden wydał mu się podobny do łba końskiego, drugi do lokomotywy pociągu,
którym pod strażą żandarma jechał niegdyś, w młodości, na oczną stawkę z Wilna
do Petersburga, a trzeci nie był podobny do niczego poza sobą samym. Nie czekał
długo, może piętnaście minut, może pół godziny. Egle, nimfa jeziora Szurpiły - a
także innych okolicznych jezior -wyszła z wody i usiadła w drugiej łódce
stojącej tuż obok tej, w której siedział jeometra. Ubrana była w długą czarną
spódnicę, koszulę z cieniutkiego płótna z falbankami przy rękawach i białe
niciane pończochy, a na włosach, zaplecionych w dwa warkocze, miała obręcz z
kory brzozowej, pakielkę, za którą zatknięte były rozmaite kwiaty, przetykane -
co jeometrę nieco zdziwiło, bo przecież Egle nie była dziewicą - zieloną rutką.
Na białej koszuli miała jeszcze - choć dzień był tak upalny - gorset z grube-
119
go, czerwonego płótna, zasznurowany z przodu zieloną tasiemką, taką jaką można
kupić w Sejnach, w tym sklepie, który znajduje się w trzecim domu za hotelem
mamy Fliegeltaub. Misiukiewicz stwierdził, i też ze zdziwieniem, że Egle, choć
wyszła wprost z wody i przed chwilą jeszcze chodziła sobie przecież po
zarośniętym wodorostami dnie, była zupełnie sucha i nawet we włosach nie miała
ni kropelki wody. - Ależ ona jest śliczna - pomyślał. -Gdybym nie miał mojej
Aniuty, to pewnie zaraz bym się w niej zakochał.
- Wypuść go - powiedziała Egle. - Przecież widzisz, jaki jest upał. On się
strasznie męczy w tej sieci.
Mówiła po polsku i to jeometry specjalnie nie zdziwiło, bo taka nimfa, a do tego
żona węża, który jest bogiem tylu jezior, może przecież znać wszystkie języki,
jakie tylko chce.
- A co będę z tego miał - zapytał - jak go wypuszczę?
- Co zechcesz - odpowiedziała Egle. - Ale wypuść go szybko, bo on umrze.
- Potrzebuję twojej pomocy - powiedział Misiukiewicz. - Ale to nie jest takie
proste. Ksiądz Połu-jański, wiesz, ten z Jeleniewa...
- Wiem - powiedziała Egle.
- No więc ksiądz Połujański nie potrafił mi pomóc. Nie wiem, czy ty potrafisz.
- Powiedziałam ci, że zrobię, co zechcesz. Ale pośpiesz się, on nie może żyć
bez wody dłużej niż kilka godzin. Wyciągnęli go na brzeg o świcie, a już jest
południe.
- Kochasz go? - spytał Misiukiewicz.
120
- Przecież to mój mąż - odpowiedziała Egle. -Jakże mogłabym go nie kochać!
- Zdarza się, że ludzie żyją ze sobą i wcale się nie kochają. Bywa, że się
nienawidzą.
- My się kochamy.
- My z Aniutą też - powiedział jeometra i znów spojrzał na obłoki nad jeziorem.
Jeden miał kształt świńskiego ryja, a drugi - ten, co uprzednio był lokomotywą -
przypominał mu teraz klęczącego Żyda z długą, rozwianą na wietrze brodą. - Ale
Żydzi przecież nie klęczą - pomyślał i zwracając się do Egle, powiedział:
- No to chodźmy.
Wyszedł na brzeg i wyjął z kieszeni składany nóż. Otworzył go i podszedł do
gałęzi, na której wisiała sieć. Błoniasta powieka uniosła się i oko węża
spojrzało na niego może z niechęcią, ale może z obojętnością.
- Tylko mnie nie ukąś - powiedział jeometra. Przeciął nożem sznur, na którym
wisiała sieć, i wąż bezwładnie wyślizgnął się na trawę. Przez chwilę leżał bez
ruchu, ale potem uniósł łeb i otwierając paszczę - znów ukazały się te
nieprzyjemne ząbki -zwrócił ją w stronę Misiukiewicza.
- Ugryzie mnie? - spytał jeometra.
- Nie - powiedziała Egle.
Wąż zasyczał - może powiedział coś do Egle, a może żegnał się w ten sposób z
jeometra - potem opuścił łeb i ślizgając się po trawie podążył w kierunku
jeziora. Po chwili wił się już między balami pozostałymi po zniszczonym pomoście,
jeszcze raz podniósł łeb, spojrzał na Egle, zanurkował i zniknął w jeziorze.
121
- Co mam teraz zrobić? - spytała Egle.
- Chcę z tobą pomówić - powiedział Misiukie-wicz. - Chodźmy.
Kiedy weszli do izby, zasłonił okno żółtą perkalo-wą firanką, lękając się, aby
głupi Pawłusza lub któryś z sąsiadów nie zobaczył, jakiego ma gościa, i wyjął z
czarnego, ozdobionego wyrzeźbionymi w drzewie kwiatami i ptakami kredensu
kryształową karafkę i dwa wysokie kieliszki z grubego szkła, bardzo wygodne, bo
miały szklane uszka, za które można je było podnosić.
- Dereniówka - powiedział. - Ma już chyba ze cztery lata. Napijesz się?
- Ale tylko jeden kieliszek - powiedziała Egle. -No to mów. Czego chcesz ode
mnie?
Misiukiewicz nalał dereniówkę, podniósł swój kieliszek i przez chwilę patrzył
przez czerwonozłoty płyn na muchę łażącą po framudze okna.
- Pomóż mi - powiedział. - Wy przecież wszystko możecie. A ja już nie mam siły.
Nie mogę tak dłużej żyć.
- Nie jest ci przecież tak źle - powiedziała Egle. -Czego ci właściwie brak?
- Właściwie niczego - odpowiedział jeometra. -No to wypijmy. Twoje zdrowie. I
twojego Żaltisa. -Otarł wierzchem dłoni swoje piękne, jasne wąsy i powtórzył: -
Właściwie niczego mi nie brak. Lubię łazić po polach, mierzyć ziemię i gadać z
chłopami. Aniuta mnie kocha i ja ją też kocham. Lepszej gospodyni nie ma w całym
Jeglówku, a może i w całej guberni. Jak ksiądz Połujański przyjedzie z Jeleniewa,
to nie może się nachwalić jej konfitur i nalewek. Bo też jest co chwalić. Dzieci
nam się udały, Kaziu-
122
lek, jak trochę podrośnie, to myślę go posłać do seminarium w Sejnach. A jak nie
będzie miał powołania, to może do Szkoły Głównej w Warszawie by się nadał? I nie
mogę powiedzieć, że nie byłoby nas na to stać, bo pieniędzy nam nie brak. Aniuta
jest gospodarna, a ja nie rozrzutny.
- Nie powinieneś się skarżyć, Stasiulku - powiedziała Egle. - Inni mają gorzej.
Jeometrę jakoś bardzo wzruszyło to, że ta śliczna Egle nazwała go Stasiulkiem,
bo raczej nie oczekiwał, że będą sobie mówić po imieniu. Podniósł więc karafkę z
dereniówka i zaproponował:
- No to jeszcze po jednym.
A kiedy nalał i wypili, zamyślił się, spojrzał znów przez pusty już kieliszek na
muchę wciąż łażącą po framudze i powiedział:
- Wiem, że inni mają gorzej. Ksiądz Połujański mnie uważa i lubi chodzić ze mną
na grzyby do lasu. I ja też lubię to z nim po lesie chodzenie. Ma co prawda do
mnie pretensję, że nie chcę grać z nim w karty, ale przecież nie mam na to czasu,
bo muszę kiedyś wreszcie skończyć to moje dzieło.
- Ale tej korony Mendoga - przerwała jeometrze Egle - której z księdzem w
ruinach i w lasach szukacie, to nie znajdziecie, bo jej tutaj nie ma.
- A gdzie jest? - spytał Misiukiewicz.
- A tego to mi powiedzieć nie wolno. Ale mogę ci powiedzieć, Stasiulku, gdzie
jest ten dzwonek z kościoła szurpilskiego z napisem: Sit nomen Domini benedictum,
który ostatnio widziano około roku 1834 u ówczesnego proboszcza, księdza
Strzałeckie-go, a potem już go nigdy nie widziano, bo gdzieś się zapodział.
123
- To potem mi powiesz - odparł jeometra - bo nie o dzwonek tu chodzi, lecz o
mnie. To ja się zapodziałem i sam nie wiem, gdzie. Bo choć nie jest mi źle i na
mój los nie mam powodu się uskarżać, choć żona mnie kocha, choć ksiądz mnie
szanuje, choć wiem, że inni mają gorzej, choć dzieło moje, które zamierzam
nazwać Wędrówki po guberni augustowskiej w celu naukowym odbyte, niebawem
ukończę i spodziewam się, że niemałą ono przyniesie mi sławę, a może i pieniądze,
choć więc wszystko tak pięknie w życiu mi się składa, to przecież nie mogę już
tak dłużej żyć, już brak mi sił, Egle.
I Misiukiewicz, nagłą rozpaczą ogarnięty, nie pytając już nimfy o zgodę, znów
rozlał dereniówkę do kieliszków.
- Ależ nie desperuj, Stasiulku - powiedziała Egle. - Jeśli masz w życiu to, co
chciałbyś mieć, to musisz po prostu przyjąć, że jesteś szczęśliwy, bo szczęście
nie na czym innym polega, jak właśnie na tym, że ma się to, co chciałoby się
mieć. Lubisz dereniówkę?
- Lubię - odpowiedział jeometra.
- Masz jej, ile chcesz?
- Mam.
- A Aniutę lubisz?
- Lubię.
- A dzieci swoje lubisz?
- Lubię.
- A pisanie swoje lubisz?
- Lubię.
- A konfitury z wiśni lubisz?
- Lubię.
124
- A gadaninę z sąsiadami, msze niedzielne, nocne wyprawy na raki, zimą stanie
pod piecem dobrze napalonym, jesienią zrywanie jabłek do woreczka na tyce, w
październiku grabienie i palenie liści, w majowe wieczory siedzenie z Aniutą na
ławeczce przed domem, wszystko to lubisz?
- Wszystko lubię.
- Masz to wszystko?
- Mam.
I tu pan Misiukiewicz jeometra, widząc, że Egle chce go jeszcze o coś zapytać, a
nie chcąc już o nic być pytanym, krzyknął:
- No to dlaczego, jeśli mam to wszystko, co chcę mieć, i nic innego, nic więcej
wcale mieć nie chciałbym, no to dlaczego jestem taki nieszczęśliwy?! Dlaczego,
kiedy budzę się rano, jest we mnie taka rozpacz, taka straszna rozpacz? Dlaczego,
jak tylko się obudzę, jak tylko otworzę oczy, zaraz znów chciałbym zasnąć, ale
tak, żeby już się nigdy nie obudzić? Dlaczego ja tę moją rozpacz ciągle w sobie
noszę, dlaczego ona o tu - rozpiął koszulę, pokazując Egle włochate piersi -
ciągle we mnie siedzi i ani na chwilę ze mnie nie wychodzi? Pomóż mi, Egle, bo
nie mogę już dłużej żyć z tą moją rozpaczą, bo nie mam siły dłużej się z nią
męczyć. Więc zrób coś takiego, przecież wiem, jaka jesteś potężna, ile możesz,
zrób coś takiego, żeby już nie było we mnie tej mojej strasznej rozpaczy, żebym
budził się rano spokojny i wesoły i żeby chciało mi się żyć.
I jeometra znów sięgnął po karafkę z czerwono-złotą dereniówką, ale Egle wyjęła
mu ją z ręki i powiedziała:
- Już dosyć wypiłeś, Stasiulku.
125
Po czym wstała od stołu, rozsznurowała czerwony płócienny gorset, zdjęła przez
głowę białą koszulę z falbankami u rękawów i - A bezwstydnica! - pomyślał głupi
Pawłusza, który, ukryty między malwami, patrzył na to wszystko przez szparę w
perkalo-wej firance - usiadła na stojącym pod oknem łóżku i podciągnąwszy do
góry spódnicę, zaczęła zdejmować białe niciane pończochy.
- Chodź - powiedziała do jeometry. - Chodź, Sta-siulku.
Jeometra jeszcze nigdy nie widział tak pięknych piersi, nawet chyba nie
przypuszczał, że kobieta może mieć tak piękne piersi zakończone tak cudownie
różowymi sutkami. Usiadł na krawędzi łóżka i chciał dotknąć takiej różowej sutki
wskazującym palcem, ale spostrzegł, że dłoń, którą już wyciągnął, jakoś dziwnie
mu drży i ponieważ jeszcze nigdy coś takiego mu się nie zdarzyło, bardzo się
zawstydził. Wtedy Egle wzięła jego dłoń w swoje dłonie i położyła tę dłoń na
swojej lewej piersi.
- Chodź - powtórzyła. - Nie ma dla człowieka innego pocieszenia.
Kiedy pani Aniuta Misiukiewiczowa wróciła z proboszczówki w Jeleniewie, dokąd
zawiozła pięć słoików z utartymi poziomkami, którymi to poziomkami, zbieranymi
przez jeometrę i jego Kaziul-ka w lesie za Szeszupką, gospodyni księdza Połujań-
skiego, Alisia, posłużyła się piekąc w następną niedzielę tort poziomkowy, ten
co go podała do poobiedniej kawy, na której byli państwo Misiukiewi-czowie, więc
kiedy Aniuta weszła do izby, zobaczyła, że jeometra leży na łóżku, w rozkopanej
pościeli, niemal goły, bo tylko w białej koszuli ze stojącym
126
kołnierzykiem zapiętym metalową spinką z czerwonym szkiełkiem w środku. Stopy
jeometry oplatane były płócienną onucą, trochę, jak się zdaje, przybrudzoną.
Druga onuca leżała na podłodze koło łóżka.
- A ty co tak leżysz, Stasiulku? - spytała Aniuta. - Ty zamiast swoje dzieło
pisać, to wódeczkę piłeś. I spojrzawszy na do połowy opróżnioną karafkę z
dereniówką i dwa kieliszki z uszkami, dodała: -I mało, że sam pił, to jeszcze i
głupiego Pawłuszę napoił.
Misiukiewicz spojrzał na zieloną muchę, wciąż łażącą po białej framudze. - Ale
może - pomyślał - to jakaś inna mucha, a tamta gdzieś sobie poleciała i
powiedział:
- Żebyś ty wiedziała, Aniuta, jaka rozpacz jest we mnie, jaka straszna rozpacz.
I jakże ja mam żyć z tą moją rozpaczą?
Wtedy Aniuta usiadła na krawędzi łóżka, rozpięła białą, haftowaną zielonym i
czerwonym ściegiem bluzkę, wyjęła z bluzki ciężką i nieco - miała już przecież
czterdzieści dwa lata - obwisłą pierś i powiedziała:
- Pocałuj. O tu. Nie ma dla człowieka innego pocieszenia.
Pan Mareczek odkłada długopis i patrzy przez otwarte okno na obłoki przesuwające
się nad jeziorem i powoli ciągnące stąd w kierunku Suwałk, a potem dalej, w
kierunku Jeglówka, Jeleniewa, Szurpił. Obłoki zmieniają kształty i ten, o
właśnie ten, który schowa się zaraz za jesionoklonem, a który przed chwilą był
podobny do koguta, teraz
127
przypomina mu - jak panu Misiukiewiczowi - świński ryj. - A tamten, który
niepodobny jest do niczego innego poza sobą samym - myśli pan Mareczek -już
kiedyś widziałem. Ale kiedy i gdzie? Sto lat temu. A gdzie, tego nawet nie będę
próbował sobie przypomnieć, bo to i tak nic nie da. - Pan Mareczek myśli jeszcze
przez kilka minut o jeometrze i jego Aniucie, bowiem jakoś nie ma ochoty rozstać
się z tą miłą parą. Przez te trzy dni, kiedy pisał swoje opowiadanie,
przyzwyczaił się do nich, a nawet - zwykle tak w czasie pisania bywa - szczerze
ich polubił. - Gdyby oni nie byli przeze mnie wymyśleni -myśli - i gdyby
naprawdę istnieli, to byłoby miło spotkać się z nimi i przy karafce dereniówki
pogadać o wężu Żaltisie i o koronie pierwszego króla Litwinów, Mendoga. Jeśli
król Mendog, Mindowe, Mindows, Mindagos, Mindaugas, Mindak, Mendulf w ogóle miał
i nosił koronę. A jeśli nosił, to jaką? Drewnianą? Żelazną? Ciekawe też, jak
Aniuta robiła sok z malin, czy gotowała ten sok przed rozlaniem go do butelek,
czy konserwowała go w jakiś inny i jej tylko znany sposób? Bo te nasze soki
stojące w butelkach na szafie, bez względu na to, ile cukru do nich dodajemy,
szybko zaczynają fermentować i jeśli w porę ich się nie przegotuje, są do
wyrzucenia. Ale znów jeśli sok się przegotuje, to oczywiście traci on bardzo na
wartości. Mógłbym właściwie -myśli dalej pan Mareczek - kontynuować tę moją
opowieść o egzystencjalnych cierpieniach jeometry z Jeglówka i o jego
bezowocnych poszukiwaniach jakiegoś sensownego pocieszenia. Wyszłaby mi pewnie z
tego niewielka powieść, będąca zarazem czymś w rodzaju pamiętnika, jako że
relacjonująca również
128
moje przygody duchowe, moje cierpienia i moje rozglądanie się - niekiedy dość
nerwowe - za jakimś pocieszeniem. Ale zdaje mi się, że powiedziałem o Stasiulku
Misiukiewiczu wszystko, co chciałem powiedzieć, i włożyłem w niego z siebie
akurat tyle, ile chciałem włożyć. Chcąc napisać powieść o jego losach, musiałbym
więc zacząć zmyślać, a przecież nie zależy mi na zmyślaniu i to moje opowiadanie,
choć zmyślone, w pewnym sensie wcale nie jest zmyślone. Ale jednak ciekawi mnie,
co się później stało z tą parą, jak ułożyło im się życie we wsi Je-glówek, nad
brzegiem jeziora Szurpiły. Kiedy już raz zacznie się fabularyzować, trudno jest
uwolnić się od fabuły, ponieważ ma ona swoje prawa i co się jakoś zaczęło, chce
mieć jakiś koniec. Choćby więc jakiś koniec - jeśli już nie środek - godzi się
dodać do tej mojej opowieści.
Jeometra Misiukiewicz, nie mogąc znaleźć pocieszenia ani u Aniuty, ani u
ślicznej Egle, ani u proboszcza z Jeleniewa, ani u odlanego z cyny Zbawiciela -
ale czy wówczas, w końcu wieku XIX, postacie Zbawiciela zawieszane na
przydrożnych krzyżach odlewano już z metalu? czy - co bardziej prawdopodobne -
rzeźbiono je w drzewie? nie mam w tej kwestii pewności i nie wiem, gdzie można
by to sprawdzić - więc mój jeometra, kiedy pojął, że nie ma dla niego
pocieszenia, cóż mógł począć? Gdybym zdecydował się na pisanie powieści o losach
Stasiulka, miałbym do wyboru, jak się zdaje, dwie możliwości. Oto możliwość
pierwsza. Pojąwszy, że człowiek nie jest w stanie uwolnić się
129
od rozpaczy, jeometra podjął ostatnią - i prawdziwie rozpaczliwą - próbę.
Postanowił mianowicie porzucić gatunek, do którego należał, i przypisać się do
jakiegoś innego gatunku, któremu nie znane byłyby cierpienia przeznaczone na tej
ziemi człowiekowi. Można by długo opowiadać o jego przygodach. Podarł swoje
jeometryczne planty, wypił całą dereniówkę, która stała w pięknie rzeźbionym
kredensie, i nie żegnając się z Aniutą ani z dziećmi, Kaziulkiem i Wandziulką,
wyszedł z domu. W głębi puszczy natrafił na stuletni jesion rozdarty przez
piorun i postanowił w nim zamieszkać, licząc, że uda mu się przekonać lisy albo
bobry, aby przyjęły go do swego plemienia. Rozmowy szalonego jeo-metry z lisami,
bobrami i łosiami wypełniłyby zapewne kilka rozdziałów powieści. Przekonawszy
się, że łosie i lisy nie chcą mieć nic wspólnego z człowiekiem - albo
przekonawszy się, że rozpacz łosi i lisów nie jest wcale mniejsza od rozpaczy
ludzi - Stasiulek podjął jeszcze jedną próbę: zdecydował się sprawdzić, czy
mógłby należeć do plemienia roślin. I tak, u kresu swego życia, jeometra
Misiukiewicz stał się bratem osiki i dębu, krewnym borówek, malin i poziomek.
Widzimy go w tym rozdziale w podartej koszuli, skudłanego, jak o listopadowym
poranku ubiera w swój poszarpany surdut krzak czeremchy i zgrabiałymi palcami
delikatnie ściera pierwszy szron z jej drżących listków. Ale czeremcha nie
odpowiada na jego pieszczoty i jeometra pojąwszy, że również i rośliny nie
zamierzają go przyjąć do swojej wspólnoty, pojmuje też, że już nic go z niczym
nie łączy, a od rozpaczy może go uwolnić tylko śmierć. Okoliczności
130
tej śmierci godne są nieco dokładniejszego przedstawienia. - Aby jednak - myśli
pan Mareczek -mój jeometra mógł umrzeć taką śmiercią, która do tej opowieści o
jego życiu dodałaby jeszcze pewien symboliczny sens, musiałbym całą tę historię
nieco przesunąć w czasie, tak aby działa się ona nie w roku 1883, ale o
dwadzieścia lat wcześniej, latem roku 1863.
Patrol kozacki, wysłany z Sejn w kierunku Puńska, napotkał pięciu powstańców -
należeli oni do rozbitej trzy dni temu pod Jeglińcem partii Józefa Koszańskiego
- wczesnym popołudniem. Kiedy kozacy na swoich małych, włochatych konikach
pojawili się u wylotu drogi wychodzącej z lasu na dużą porębę porośniętą
krzakami malin, od razu dostrzegli tych pięciu, którzy siedzieli pod wysokimi
stuletnimi sosnami pod drugiej stronie poręby. Jeden z powstańców był lekko
ranny i owijał właśnie przedramię zakrwawionym bandażem. Ani kozacy, ani
powstańcy nie spodziewali się tego spotkania i tak jedni, jak drudzy woleliby go
uniknąć. Ograniczyłoby się więc ono zapewne do wymiany strzałów i na tej
wymianie, która może nikomu nie przyniosłaby szkody, skończyło. Ale kozacy
zobaczyli nagle szóstego powstańca, który wyszedł właśnie z maliniaka na drogę
przecinającą porębę i nie dostrzegłszy jeźdźców na włochatych konikach schylił
się, jakby szukając czegoś w trawie. Droga była niegdyś piaszczysta, a jesienią
błotnista, ale ostatnio nikt nią nie jeździł - gdyż prowadziła do Puńska z
folwarku spalonego przed kilku miesiącami w czasie potyczki - i dlatego
zarośnięta była wysoką, ostrą trawą, taką, która, gdy ją nieopatrznie
131
zerwać, może nawet przeciąć dłoń. Jeden z kozaków zdjął karabin i wystrzelił.
Ten, który pochylał się nad trawą, nie podniósł się na odgłos wystrzału. Ukląkł
i przez chwilę klęczał, jakby wciąż jeszcze szukając czegoś między ostrymi
łodyżkami trawy, a potem przewrócił się na bok i na wznak. Kozacy podjechali
bliżej i nie zsiadając z koni przypatrywali się leżącemu. Jeden z nich - zapewne
dowódca patrolu, bowiem tylko on miał naszywki na pagonach - coś powiedział, ale
nie wiadomo co, gdyż nikt tego nie zapamiętał ani nie zapisał. Ten, który
wystrzelił, zdecydował się wreszcie zsiąść z konia i jedną ręką trzymając go za
uzdę, drugą, pochyliwszy się, wyjął z kołnierzyka koszuli, w którą ubrany był
leżący - koszula była podarta i miała tylko jeden rękaw - metalową spinkę z
czerwonym szkiełkiem. Zauważył przy tym, że ten, którego zabił, ściskał w prawej
dłoni krzaczek poziomek: dwa białe kwiatki, trzy owoce. Lato tego roku było
bowiem niezwykle piękne - ale tylko w tych okolicach, które mają swój własny
mikroklimat, a więc i swoje własne pogody - i przez cały sierpień poziomki
jednocześnie kwitły i owocowały. Co stało się z pięcioma powstańcami - ten,
który trzy dni wcześniej otrzymał postrzał w przedramię, nazywał się Eliasz
Baranowski i urodził się w folwarku Winksznupie, w zachodniej części powiatu
kalwa-ryjskiego - nie wiadomo. Prawdopodobnie, kiedy kozacy zajęli się
Stasiulkiem Misiukiewiczem, tych pięciu postanowiło to wykorzystać i nie wdając
się w potyczkę, odeszło w głąb puszczy. Eliasz Baranowski albo został później
schwytany i zesłany do kopalni w Nerczyńsku, gdzie po kilku latach
132
umarł, albo udało mu się dotrzeć pod Żytomierz, gdzie w majątku Hiranowiec
mieszkał jego stryj, i tam się ukrywał.
Mniejsza zresztą o los tych powstańców, bo od razu widać, że to wszystko - i to
ubieranie czeremchy w podarty surdut, i to zdarzenie z sierpnia 1863 roku - jest
wymyślone, i to raczej niezręcznie. Ale jakkolwiek by było wymyślone, zręcznie
czy niezręcznie, jest wymyślone i właśnie przez to jest nieznośne. - Więc albo -
myśli pan Mareczek - nie mam, co bardzo prawdopodobne, żadnego talentu do tego
rodzaju roboty i po prostu nie powinienem zmyślać, czyli nie powinienem brać się
do pisania prozy fabularnej, albo, co również bardzo prawdopodobne, wszystko co
zmyślone i co na dodatek pyszni się swoim zmyśleniem, każda fabuła, która nie
została spisana słowo po słowie z rzeczywistości, wydaje mi się nieznośna,
drażni mnie i brzydzi. Albo, co też prawdopodobne, zachodzą tu oba wypadki naraz.
Nie warto wdawać się w rozważania na temat śmierci powieści, bo zdaje się, że
już dosyć się na ten temat nagadano i całe to gadanie jest raczej jałowe.
Powieść nie umarła, bo nie umarła rzeczywistość. Ale umarło zmyślanie. Jest w
nas głód rzeczywistości, a nie głód fikcji. I na przykład powieści Singera
nazwałbym relacjami z rzeczywistości, bo on nie zmyśla, ale słowo po słowie
opisuje, jak było. Oczywiście, wiem, że jednak zmyśla. Ale zmyślając, mówi: nie
zmyślam, tak było. I wierzymy mu. Na tym polega jego siła. Więc gdybym chciał
przedstawić dalsze losy mojego Stasiulka Misiukiewicza, musiałbym z tych dwóch
możliwości, które miałbym, wybrać jednak drugą.
133
Ojciec, kolacja! - woła mały-duży Mareczek spod komórki z narzędziami. - Masz
natychmiast przyjść. Matka mówi, że nie będzie dłużej tolerować spóźniania się
na kolację.
- A co jest na kolację?
- Ruskie pierogi.
Goście pani Anieli już około piątej po południu zaczynają się zastanawiać, co
dostaną na kolację. Odważniejsi próbują nawet zajrzeć do kuchni przez okno - to
okno wychodzi na oszkloną werandę - żeby sprawdzić, co jest w saganach i faskach
stojących na blasze. Bigos z młodej kapusty, kluski z jagodami czy pierogi? Ale
pani Aniela, machając ścierką, przepędza natrętów, gdyż nie lubi zdradzać przed
czasem swoich kuchennych tajemnic. Pierogi mogą być z mięsem, z jagodami oraz
ruskie. Te ostatnie są spośród pierogów pani Anieli najsławniejsze i kiedy
panienki wychodzą z kuchni, niosąc głębokie talerze z ruskimi, słychać głosy:
- O! pierogi!
- O! ruskie!
- O! ze skwarkami!
A pani Aniela stoi w drzwiach kuchni w fartuchu w żółtą kratkę i uśmiecha się,
bardzo z siebie, ze swoich pierogów i ze swoich gości zadowolona. Jedząc ruskie
pierogi - można zjeść, ile się chce, a komu jest mało, może pójść do kuchni po
dokładkę i na pewno dostanie - więc jedząc pierogi, pan Mareczek dochodzi do
wniosku, że dobrze byłoby opisać te ruskie pierogi pani Anieli, a choćby jeden
taki pieróg. Jest bowiem bardzo prawdopodobne, że za sto czy dwieście lat ktoś
będzie chciał wiedzieć, jakie były te nasze pierogi roku 1983. Może też tak
134
się zdarzyć - choć akurat to wydaje się Polakom nie zagrażać - że za sto czy
dwieście lat umiejętność przyrządzania ruskich pierogów zostanie zapomniana,
ruskich pierogów po prostu nie będzie na świecie i czytelnik przyszłości będzie
miał wtedy oczywistą korzyść duchową z takiego opisu, bowiem dowie się, jakie to
nie znane mu potrawy jadali jego przodkowie. Istnieje również jeszcze jedna
ewentualność: że ruskie pierogi nadal będzie się w Polsce jadało, ale tymczasem
nastąpią jakieś zmiany w języku i to, co nazywano w roku 1983 ruskim pierogiem,
będzie się nazywało zupełnie inaczej, a nazwa ruski pieróg zostanie przypisana
jakiemuś innemu bytowi kulinarnemu. Że takie zmiany w polszczyźnie, i bardzo dla
potomnych kłopotliwe, zachodzą, to jest oczywiste. Co nazywano niegdyś sznyclem
wiedeńskim, to dzisiaj jest czym? A co całkiem niedawno - bo jeszcze wówczas,
kiedy pan Mareczek był dzieckiem - nazywano leguminą, jak dziś się nazywa? Słowo
legumina z potocznej polszczyzny nagle zniknęło. I nie wiadomo, dlaczego, jakież
to tajemnicze. I pan Mareczek przypomina sobie bażanta w piórach, który leżał na
półmisku w mieszkaniu na Nowogrodzkiej, a przyniesiony został od Bukieta. Kto
dzisiaj wie, co to znaczy: od Bukieta? Dom, w którym było to mieszkanie, stał
mniej więcej tam, gdzie teraz jest wielopiętrowy parking obok hotelu Forum. - I
jakie to głupie i śmieszne, i smutne - myśli pan Mareczek - że ja z tamtej
Polski, dzięki której jestem, kim jestem, pamiętam bażanta w piórach, słonicę
Tuzinkę, mój marynarski kapelusz i studnię w majątku Gnojno nad Narwią. Cztery,
pięć obrazów,
135
chyba nawet za mało, jak na czteroletniego chłopca. Nie pamiętam nawet tego
mieszkania na Nowogrodzkiej, a z tego następnego, na Koszykowej, mógłbym opisać
każdy mebel, każdy kąt. Ale do tego mieszkania na Koszykowej wprowadziliśmy się
dopiero wiosną czy latem roku 1940, już po powrocie zza Bugu, znad rumuńskiej
granicy. Aha, pamiętam jeszcze pekińczyki w maskach gazowych i jakąś panią,
właścicielkę tych pekińczyków, która powiedziała mi, że nie wolno mi będzie brać
cukierków od niemieckich żołnierzy, bo oni, kiedy przyjdą, będą dawali dzieciom
cukierki, żeby je tymi cukierkami otruć. Ale nie sądzę, żeby - kiedy już
przyszli - dawali dzieciom cukierki. To jest wspomnienie z września roku 1939,
scena rozgrywa się w jakimś ogródku, w słoneczny dzień, pekińczyki w maskach
gazowych biegają po ścieżce, bowiem wtedy, w przewidywaniu, że Warszawa będzie
bombardowana, przenieśliśmy się do willi -ale czyjej? - na Czerniakowie. A zaraz
potem pojechaliśmy autobusami, którymi ewakuowali się lekarze, do Rumunii i tę
podróż całkiem już nieźle pamiętam, a szczególnie tę scenę w pobliżu rumuńskiej
granicy - pewnie gdzieś pod Zaleszczykami? - noc, pada deszcz, matka stoi na
środku szosy i mówi do ojca, a potem krzyczy, bo ojciec nie rozumie, o co jej
chodzi, krzyczy, że dalej nie pojedzie, że wracamy do Warszawy, że ona z Polski
wyjechać nie zamierza. A gdyby wtedy, nad Dniestrem, matka nie uparła się, nie
wyciągnęła mnie i mojej siostry z autobusu, nie wyrzuciła walizek na szosę, to
kim bym dzisiaj był, gdzie bym był? - Dad, supper's ready! - zawołałby mały-duży
136
Mareczek spod komórki z narzędziami. - Mother wants you to ???? at once! - Bo te
autobusy przejechały granicę i ci, co w nich jechali, znaleźli się w Anglii. A
to, że wtedy, na tej szosie, matka wpadła w taką wściekłość, dzisiaj wydaje mi
się czymś w rodzaju cudownego ocalenia. No i wróciliśmy, jakąś furą, po drodze
konie się ochwaciły - ale nie, konie ochwaciły się, kiedy jechaliśmy furą w 1945,
z Gołkowa do Łodzi - na moście przez Bug stał niemiecki żołnierz, starszy
mężczyzna, gruby, w hełmie. Spojrzał na dwoje dzieci siedzących na walizkach, co
sobie pomyślał? Pewnie nic. Wynika z tych moich dziecinnych wspomnień, że
dorośli, przynajmniej ci, z którymi się stykałem, nie byli wtedy w ogóle
przygotowani na to, co ich czeka, w ogóle nie domyślali się, co historia ma
zamiar wykonać. Nie wiedzieli, że pekińczyki obejdą się bez masek gazowych. Nie
wiedzieli, czy mają uciekać, czy zostać. Nie wiedzieli, że Niemcy nie będą
częstować dzieci cukierkami. Jak się potem okazało, nie wiedzieli jeszcze wielu
innych rzeczy. A ja, dzisiaj dorosły? Czy jestem przygotowany na to, co historia
ma zamiar wykonać? No jednak lepiej jestem przygotowany, bo mając te moje
doświadczenia, zaczynające się od pekińczyków w maskach i spalonych mieszkań na
Nowogrodzkiej i na Koszykowej, jestem przygotowany na najgorsze. Ale czy będę
wiedział, co mam robić, jak już się wydarzy? Jednak nie. Nie mówiąc o tym, że
wcale nie musi się wydarzyć najgorsze, może wydarzyć się coś wspaniałego i też
będę bezradny. I po latach mały-duży Mareczek powie, że ci dorośli, z którymi
się wtedy stykał, byli naprawdę jak dzieci, my-
137
śląc, że przeniknęli zamiary historii. A on, mały--duży Mareczek, co będzie po
latach pamiętał z tej Polski, dzięki której będzie, kim będzie? Mogę tylko
powiedzieć, co chciałbym, żeby zapamiętał. Chciałbym, by pamiętał, że jego
ojciec, gdy przychodziło co do czego, jak jego babka wyrzucał -w metaforycznym
sensie - walizki na szosę i wrzeszczał, że dalej nie pojedzie. Ale pewnie będzie
pamiętał coś równie głupiego jak to, co ja pamiętam. Pewnie będzie miał swojego
bażanta w piórach, swoją słonicę Tuzinkę, swoje pekińczyki w maskach. Zamiast
bażanta w piórach, mój biedny ma-ły-duży Mareczku, są ruskie pierogi. Ale bardzo
smaczne, więc jedz i pamiętaj.
- Co ty jesteś taki nieobecny? - pyta pani Marecz-kowa. - Zjedz jeszcze tego
pieroga, to Mareczek weźmie talerz i pójdzie po dokładkę.
- Smakuje państwu? - pyta, podchodząc do stolika, pani Aniela.
- Bardzo - mówi pan Mareczek. - I prosimy o jeszcze.
A kiedy pani Aniela zabiera pusty talerz i idzie do kuchni, pan Mareczek wraca
do myśli, że jednak koniecznie - na żądanie czytelnika przyszłości - musi opisać
te ruskie pierogi.
- No więc jakie były te pierogi? - pyta czytelnik przyszłości, kiedy pani
Aniela stawia na stole talerz pełen dopiero co ugotowanych, gorących i lśniących
pierogów, a pani Mareczkowa, nakładając je dwóm Mareczkom, mówi:
- Pięć dla ciebie, pięć dla ciebie, a dla mnie te dwa.
- No więc jakie były?
138
- Były - odpowiada pan Mareczek czytelnikowi przyszłości - po prostu wyśmienite.
Jeszcze nigdy nie jadłem tak smacznych pierogów.
- Ale konkretnie? - pyta czytelnik przyszłości. -Pamiętasz przecież, co ci Bóg
przykazał. Ładuj konkret - powiedział. - Więc konkretnie jakie były?
- No więc były nieduże, ale kształtne, wykonane z takiego ciasta, jakie robi
się na pierogi, a nadziewane serem, chyba zmielonym, takim jakim nadziewa się
pierogi.
- A kształt ich był jaki, kolor jaki?
- Były - odpowiada pan Mareczek - kształtu pierogowego, koloru też pierogowego.
- A smaku też pierogowego?
- Pierogowego.
- I zapach ich cudowny też był pierogowy?
- Pierogowy.
- To dziękuję - mówi czytelnik przyszłości. - Już wiem wszystko. Jesteś
wybitnym realistą. Szkoda tylko, że mózg twój jest pierogowy i talent twój też
pierogowy, ty ruski pierogu.
- Cóż ja mogę na to poradzić - tłumaczy się pan Mareczek - że w polszczyźnie
brak słów, za pomocą których można by opisać ruski pieróg. To wina moich
przodków, a nie moja. Oni ten język tak ukształtowali.
- Ale mnie nie interesują w tej chwili - mówi czytelnik przyszłości - te
pierogi, które jedli twoi przodkowie, lecz te, które ty jadłeś, o jesz właśnie,
13 sierpnia roku 1983, o godzinie siódmej piętnaście. Chcę znać szczególność
tych pierogów. A ty mi opowiadasz o pierogu w ogóle, czyli o tych twoich
pierogów ogólności.
139
- Pieróg - broni się pan Mareczek - nie jest szczególny. Jest ogólny i tylko
ogólność posiada.
- Nie może być tak - odpowiada czytelnik przyszłości - żeby coś posiadało
szczególność i ogólność, a coś tylko ogólność. Dlaczego na przykład ty miałbyś
być szczególny - jako ty - i ogólny - jako fenomen gatunkowy - a pieróg miałby
posiadać tylko swoją pierogową ogólność, swoją pierogowość, a szczególności nie?
Każdy ruski pieróg jest jedyny w swoim rodzaju, ma oczywiście, co dobrze widać
na tym talerzu, swoje Mitsein, ale najistotniejsze jest dla niego jego In-der-
Welt-sein. Zostawmy jednak filozofię pieroga, to jest domena Heideggera i
Husserla, niech oni objaśniają nam pierogową istotę pieroga oraz jego istnienie
także pierogowe. Tu jest literatura, więc chodzi tu nam o to, co raz tylko było,
jedno jedyne, niepodobne do niczego innego na świecie. Mów, na czym twoja
wyjątkowość, jedyność polega. Gdyś taki szczególny, żeś się ośmielił wziąć pióro
do ręki, no to opisuj tę swoją szczególność.
- Język - mówi pan Mareczek - ta straszna władza dana człowiekowi, ma to do
siebie, niech będzie przeklęty, że w nim to, co szczególne, traci swą
szczególność. Wystarczy, że coś sobie wyobrażę, a już wyobrażone staje się
pojęciem. Mówię: pióro do ręki, i mam na myśli o tę moją dłoń z tą, nie inną
siatką zmarszczek i ten długopis, żółty BIC, który Julia przysłała mi w paczce z
Paryża. W paczce była też kawa, ćwierć kilo, mielona, vacuum pac-ked, i herbata
w zielonym blaszanym pudełku z napisem: Lipton of London. Finest Earl Grey.
Selected Teas. Ale nim zdążyłem opisać to pudełko,
140
nawet wcześniej, nim podniosłem długopis znad kartki, pióro i ręka już się
przemieniły, już nie są moje, pióro jest każdym piórem, ręka każdą ręką, i
gorzej jeszcze, bo pióro jest pojęciem pióra, więc pióra ideą, a ręka pojęciem
ręki, więc ręką umysłu. I nie ma w tych dwóch słowach niczego, co by wskazywało,
o jakim konkretnym piórze, jakiej konkretnej ręce myślałem i myślę. - I tu pan
Mareczek bierze głowę w dłonie i kołysząc nią nad talerzem z pierogami, wydaje z
siebie - ale to w wyobraźni tylko, bo przecież nie będzie łapał się za głowę i
jęczał w jadalni, przy stoliku, nad talerzem - więc taki wydaje z siebie
rozpaczliwy jęk:
- O Boże, Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy, że żadnej rzeczy nie mogę opisać
tak, jak bym chciał, nawet ten fartuch pani Anieli w żółto-białą kratkę wymyka
się mojemu opisowi i natychmiast, gdy tylko zostanie wspomniany, z zadziwiającą
złośliwością zmienia się we wszystkie fartuchy w żółto-białą kratkę. A tak
chciałem ci opisać, czytelniku przyszłości, to nasze lato, ten nasz sierpień
roku 1983.
- Nie rozpaczaj, Mareczku - mówi czytelnik przyszłości, ulitowawszy się widać
nad tą głową kołyszącą się nad pierogami. - Opowiedz mi coś jeszcze o tych
pekińczykach w gazowych maskach. To jest konkret, i to taki, jakiego nie
znajduję w żadnym dziele mówiącym o twojej epoce. A poza tym konkret, który mi
wiele o was, o pokoleniu twoich rodziców, mówi. No to powspominajmy jeszcze,
panie Mareczku. Ta słonica Tuzinka, co to było?
- Mały słoń - mówi pan Mareczek. - Ale nie chce mi się już wspominać. Opowiem
ci raczej o tym, co przydarzyło się jeometrze Misiukiewiczowi.
141
- Nie lubię zmyślonych fabuł - mówi czytelnik przyszłości. - A poza tym muszę
pójść na spacer do mostku, bo objadłem się pierogami i nie będę mógł zasnąć.
- Ależ to - woła za nim pan Mareczek - co mam zamiar ci opowiedzieć, wcale nie
będzie zmyślone.
Ale czytelnika przyszłości już nie ma w jadalni, już otwiera furtkę - ale
dlaczego ubrany jest w żółty sweter pana Mareczka, czyżby ten sweter nie został
spruty? nie spłonął? ocalał? przetrwał tyle pożarów, powstań, ewakuacji? - i
idzie szosą w kierunku mostku, jest rok 2033 albo 2053, i kimże on jest, o czym
myśli, idąc do mostku w moim żółtym swetrze i patrząc w niebo, które tam, nad
mostkiem, jest fioletowe, nad polami błękitne, a nad puszczą czerwone z
domieszką cynobru? - W tym miejscu wyobraźnia mnie zawodzi - myśli pan Mareczek.
- W ogóle nie potrafię sobie wyobrazić, co będzie za pięćdziesiąt, za sto lat,
jak wtedy ludzie będą tutaj żyli, jak ta ziemia będzie wyglądała, jakie domostwa
będą stały nad jeziorem, jakie pojazdy będą jeździły po szosach. Mniejsza
zresztą o domostwa i pojazdy, nie potrafię sobie wyobrazić, i to mnie bardziej
niepokoi, a nawet męczy, co będzie miał w głowie ten czytelnik przyszłości,
jakie myśli, jakie wyobrażenia, jakie sny będą go nawiedzać. Ale że w roku 2053
ktoś w żółtym swetrze będzie szedł szosą do mostku, patrząc na to wielobarwne,
wieczorne niebo, to pewne. I choć nic z tego nie wynika, dziwnie pocieszające.
Po kolacji, na tej ławeczce, z której najlepiej widać jezioro - obok, na
ławeczce pod czeremchą, toczy się dyskusja, z której można się dowiedzieć, że
dochód roczny w Polsce per capita, jeśli przyjmie się czarno-
142
rynkowy kurs dolara, wynosi mniej więcej od 200 do 300 dolarów, co choć
przygnębiające, nie powinno być powodem do rozpaczy, bowiem Tybetańczycy
zarabiają rocznie per capita około 110 dolarów - pan Mareczek rozmyśla nad
dalszymi dziejami Stasiulka Misiukiewicza, tę drugą możliwość przedstawienia
jego losów starając się sobie uświadomić.
Pewnego dnia - kto zaczyna od tego zwrotu, daje tym samym do zrozumienia, że ma
zamiar zmyślać, ale to, co mam do opowiedzenia, nie będzie zmyślone - więc
pewnego dnia jeometra Misiukie-wicz, wstając od kolacji, było to dwa albo nawet
trzy lata po przygodzie z Egle, o której to przygodzie Aniuta oczywiście nigdy
się nie dowiedziała, ale Stasiulek często, zwykle przed zaśnięciem, myślał o tym
dziwnym wydarzeniu, a raz, w jedną z tych październikowych nocy, kiedy wiatr
przylepia do szyby mokre czereśniowe liście, Egle mu się nawet przyśniła, a że
na kolację Aniuta podała ruskie pierogi, o tym chyba nie trzeba nawet wspominać,
więc tego to wieczoru jeometra powiedział do żony:
- Wiesz, coś mnie boli. O tu - i wcisnął przy tym dwa palce, kciuk i wskazujący,
pod ostatnie żebro po lewej stronie. Kiedy to zrobił, zabolało go jeszcze
bardziej. Ale nic już nie powiedział, bo nie chciał przestraszyć Aniuty, która
każdą chorobę, nawet katar Kaziulka, uważała za okropne nieszczęście i nie
wiedząc, jak sobie z takim nieszczęściem poradzić, udawała się zaraz po pomoc do
Alisi, gospodyni księdza Połujańskiego, osoby znającej się na chorobach i
chętnie leczącej sąsiadów i znajomych.
- Naparzę ci ziółek - powiedziała Aniuta. - Zjadłeś za dużo tych pierogów.
143
- Ale były dobre - powiedział jeometra. Ziółka, czarne i gorzkie, nic jednak
nie pomogły
i jeometrę dalej bolało, i to coraz bardziej. Zasnął dopiero po północy, a kiedy
rano się obudził, przypomniał sobie zaraz o swoim bólu i przestraszony, bo
bardzo się, tego bólu bał, nie tyle zresztą tego, że bolało, ile tego, co by ten
ból mógł oznaczać, więc zaraz wcisnął dwa palce pod żebro. Ale nic go nie
zabolało i to, że ból ustąpił, było bardzo miłe. Wkrótce też zapomniał, że go w
ogóle coś bolało, a że była niedziela, pojechali z dziećmi na sumę do Jeleniewa,
a po sumie byli na obiedzie u księdza Połujańskiego. Wracali przed wieczorem,
bryczką, Misiukiewicz oddał lejce Kaziulkowi, a sam zadarł głowę i patrzył na
niebo przesuwające się nad koronami sosen.
- Patrz, Wandziulka, sarna - powiedziała Aniuta, kiedy mijali przesiekę, tę, na
której rosną największe i najsłodsze poziomki, bo jest dobrze nasłoneczniona. -
O, tam, tam.
Ale Wandziulka nie zdążyła zobaczyć sarny, która usłyszała pewnie skrzypienie
kół: - Muszę je jutro naoliwić - pomyślał jeometra - i tym skrzypieniem
przestraszona, zniknęła między drzewami. Miło jest jechać przez las i patrzeć w
niebo nad kołyszącymi się koronami sosen, kiedy nic nie boli. Ale w nocy
jeometrę znów zaczęło boleć i już nie przestało. W południe Aniuta pojechała do
Jeleniewa i przywiozła z plebanii zioła, które dała jej Alisia. Ale ani te zioła,
ani te, które dwa tygodnie później, kiedy wybrali się bryczką do Suwałk, zapisał
jeometrze doktor Ciecierski, przyjmujący codziennie z wyjątkiem sobót i niedziel
od czwartej do szóstej, nic nie pomogły.
144
- Co jest temu Misiukiewiczowi? - spytała śliczna pani Ciecierska, kiedy mąż
wszedł do jadalni i stanąwszy przy oknie patrzył na mężczyznę w skórzanym
fartuchu zamiatającego chodnik po drugiej stronie ulicy. - Ona taka miła.
- Lepiej nie pytaj - powiedział doktor Ciecierski. - Bądź tak dobra i nalej mi
kieliszek wiśniówki.
Kotara przy oknie była ciemnozielona, w takim kolorze jak butelkowe szkło. Kiedy
przesuwało się palcami po grubym aksamicie, złote frędzle, którymi kotara była
obszyta, zaczynały się kołysać i miało się wrażenie, a przynajmniej można było
sobie wyobrazić, że dotyka się dziwnego, złoto-zielonego, egzotycznego
zwierzęcia o ciepłej i puszystej sierści.
Po powrocie z Suwałk jeometra stanął przed lustrem i wysunąwszy język powiedział
do Aniuty:
- Popatrz, jaki ja mam język. Taki jakiś dziwnie obłożony. Czy ty widziałaś
kiedyś taki żółty język?
- Co on ci powiedział, Stasiulku? - spytała Aniuta.
- Nic - odpowiedział jeometra. - Mam pić te zioła, to mi przejdzie.
- Ale co on ci powiedział?
- Mówię ci, że nic - zezłościł się jeometra. - Ka-ziulek ma katar i to jest
twoja wina, bo wypuściłaś go na dwór bez ciepłych skarpetek.
Następnego dnia, po obiedzie, Misiukiewicz poprosił Aniutę, żeby posłała mu
łóżko. Od tego dnia już nie wstawał, przestał też niemal jeść, ponieważ pół
godziny po jedzeniu ból stawał się znacznie ostrzejszy i wydawało mu się wtedy,
że ktoś wbija mu pod to ostatnie żebro długi i wąski nóż. Żył jeszcze trzy
tygodnie. Nie jest jasne, na co umarł. Być może był to rak trzustki albo rak
śledziony. Ale
145
może była to jakaś inna choroba. Doktor Ciecierski nie miał aparatu
rentgenowskiego, ponieważ Roentgen odkrył promienie X dopiero w roku 1895.
Świadczy dobrze o jego lekarskich umiejętnościach, że nie mogąc być pewnym
swojej diagnozy przewidział najgorsze. Co to zresztą za różnica, na co się
umiera.
Za oknem spadały pierwsze liście ze zdziczałej śliwki, którą Misiukiewicz
postanowił tej jesieni wyciąć, bo zabierała światło w izbie, ale już nie zdążył.
Liście na dolnych konarach były żółte, ale te na górnych jeszcze zielone. Dalej,
przy drodze, stała lipa, której liście pożółkły nieco wcześniej, i każdy powiew
wiatru ciskał w powietrze złoty, szeleszczący obłok, który powoli opadał na
ziemię. A jeszcze dalej stał klon i liście, które spadały z jego gałęzi, były
czerwone. Było tak pięknie, że już piękniej być nie może. Aniuta ciągnęła wodę
ze studni i kiedy, obracając korbę i słuchając zgrzytu łańcucha, pochyliła się
nad cembrowiną, to właśnie sobie pomyślała: - Piękniej na świecie to już być nie
może.
Palce Stasiulka zacisnęły się na kołdrze, a potem wyprostowały się, powoli,
jeden po drugim. Tak skończyły się egzystencjalne cierpienia jeometry Mi-
siukiewicza. Co jest spisane z rzeczywistości, bo każdy wie, że w rzeczywistości
tak właśnie to się kończy.
Jest pan tam, panie Mareczku? - pyta Profesor flecista, stając pod oknem, z
którego widać dwie morwy, czarną oraz białą.
- Jestem - mówi pan Mareczek. - Może by pan mi zagrał coś na flecie?
146
- Na to niech pan nie liczy - mówi Profesor. - Ale niech pan wyjdzie, to coś
panu pokażę.
Pan Mareczek wychodzi więc - z niewielką ochotą, bowiem leżąc na łóżku rozmyślał
nadal o śmierci Stasiulka Misiukiewicza i wolałby jednak nie rozstawać się z
jeometrą w ostatnich chwilach jego życia - z pokoju i kierując się ku ławeczce
pod krzakiem dzikiej róży, gdzie siedzi Profesor flecista oraz jego żona,
przechodzi obok komórki z narzędziami, sągów drzewa i piaskownicy, w której
czteroletnia Asia bawi się z czteroletnią Magdą.
- Ale chodź - mówi Asia do Magdy. - Pobawimy się w Babę-Jagę.
- Ale ja się boję - mówi Magda i widać, że naprawdę się boi i nie chce, żeby
Asia zamieniła się w Babę-Jagę.
- Nie bój się - namawia ją Asia. - Ja będę dobrą Babą-Jagą i usmażę cię w kotło
bez podpalania.
- Nie mówi się kotło, Asiu - wtrąca się pan Mareczek. - Mówi się kocioł, kotła,
w kotle.
- A co to jest kocioł, proszę pana? - pyta Magda.
- To jest taki duży garnek - tłumaczy pan Mareczek. - Taki jak ten, w którym
pani Aniela gotuje zupę, tylko jeszcze większy. - I idąc w kierunku krzaku
dzikiej róży, słyszy za plecami głos Asi:
- No chodź. Wsadzę cię do kotło i usmażę. Nie bój się, w kotło będzie ci bardzo
miło.
- Niech pan zobaczy - mówi Profesor flecista i posuwa się ku środkowi ławeczki,
robiąc miejsce dla pana Mareczka - co żonie udało się kupić w Warszawie - i
podaje panu Mareczkowi książkę w wielobarwnej obwolucie, na której - jest to
reprodukcja starej ryciny - dwóch szlachciców, jeden
147
w kontuszu, a drugi w żupanie, dyskutuje o czymś, mając w tle miasto i rzekę,
wzdłuż której biegnie napis: Vistula fi. regnum dividens. Wyżej jest tytuł: The
Histońcal Atlas ofPoland.
- Kupiłam to w księgarni na placu Zbawiciela mówi żona Profesora. - Kolejka
była aż do sklepu rybnego, bo właśnie rzucili, poza tym atlasem, także Koziołka
Matołka i Pana Tadeusza. I każdy, kto podchodził do lady, mówił: - Poproszę
atlas, Pana Tadeusza i Matołka. - Więc i ja poprosiłam o atlas, Pana Tadeusza i
Matołka.
- Włączy pan to do swoich zbiorów? - pyta pan Mareczek i przypomina sobie te
miesiące, kiedy to wysiadając z piętnastki na placu Zbawiciela ustawiał się
zaraz w kolejce do sklepu rybnego - bo właśnie rzucili paprykarz gdański i
mrożoną kargulenę -a potem mówiąc do kogoś, kto stanął za nim: - Ja tu stoję.
Pani mi potrzyma to miejsce - biegł na Mokotowską, do kiosku w tym budynku, w
którym był Region Mazowsze, żeby kupić nowe gazetki; kiedyś kupił w tym kiosku
Bibułę Piłsudskiego; a kiedyś, bo kolejka była zbyt długa, zrezygnował z
kupienia książki o wojnie 1920 roku. - Ale ja byłem głupi -myśli. - Wydawało mi
się, że to będzie trwało wiecznie i że jeszcze zdążę sobie kupić i tę, i inne
książki. Trzeba było wtedy zrezygnować z tej mrożonej kar-guleny. - A potem był
13 grudnia, zimowy, szary poranek niedzielny, na placu Zbawiciela i na
Mokotowskiej robotnicy z „Ursusa" rozdawali ulotki, przed regionem stał tłum,
nie było jeszcze całkiem jasne, co się stało, ktoś wściekle szarpał zamknięte
drzwi do budynku, jakaś kobieta klęczała na jezdni i histerycznie płakała,
operator z NBC filmował tę
148
scenę, pan Mareczek nagle zrozumiał, że oto na jego oczach dzieje się historia,
że jest świadkiem takiego wydarzenia, które będzie pamiętane i opisywane przez
wiele wieków, ale potem, jeszcze tam stojąc, uświadomił sobie też, że to, co się
wokół niego dzieje, mimo że będzie pamiętane przez wieki, dzieje się jednak nie
po raz pierwszy, że takie szare, zimowe poranki wciąż powtarzają się w historii
jego miasta, i nagle zdał sobie sprawę z tego, że oczekuje, aby tam, gdzie jest
wlot Chopina w Mokotowską - tam gdzie lody włoskie, pralnia chemiczna i sklep z
warzywami - pojawili się burozieloni kozacy na małych konikach, i w pewnej
chwili wydało mu się nawet, że widzi ich włochate czapy i długie piki, ale nie
mógł już dłużej stać tam, na Mokotowskiej i przyglądać się temu, co dzieje się
pod Regionem, bo wyszedł na miasto po to, aby sprawdzić, którzy z jego
przyjaciół są na wolności, a którzy zostali zaaresztowani. - Dlaczego ja wtedy -
myśli teraz - nie schowałem się w jakiejś bramie na Mokotowskiej? powinienem był
stać tam do wieczora, notując sobie w pamięci wydarzenia tego dnia; mógłbym
potem opisać, godzina po godzinie, to wszystko, co tam się działo, i byłoby to
świadectwo, za które moi potomni niewątpliwie byliby mi wdzięczni, jak ja jestem
dzisiaj wdzięczny Antoniemu Roślakowskiemu i Józefowi Święcickiemu za to, że
opisali, jak w nocy z 29 na 30 listopada czwartacy bili się z wołyńcami pod
Arsenałem; ale chyba nie muszę robić sobie takich wyrzutów, nie ulega bowiem
wątpliwości, że w tym tłumie na Mokotowskiej byli tacy, którzy to wszystko
opiszą albo już opisali; nie byłem tam przecież sam, inni też widzieli i
zapamiętali; za pięć-
149
dziesiąt, za sto lat z pewnością będzie się u nas wydawać dziesiątki, setki
pamiętników relacjonujących wydarzenia ostatnich trzech lat; choć jednak miałbym
do opowiedzenia kilka takich scen, których prawdopodobnie nikt inny poza mną nie
obserwował i nie zapamiętał; a jeśli byłem jedynym świadkiem, to oczywiście mam
obowiązek to opisać. - I pan Mareczek przypomina sobie ten dzień tuż przed 13
grudnia, kiedy zomowcy zdobyli szkołę oficerów pożarnictwa na Żoliborzu. Wszedł
wtedy do Delikatesów na Marszałkowskiej i usłyszał, jak kobieta w kolejce mówi
do kogoś, kto stał za nią: - Aresztowali Seweryna. Nigdzie go nie ma, na pewno
go aresztowali. - Na co jakaś inna kobieta powiedziała: - Niech pani nie gada
głupstw. Seweryn jest na wolności. - Na co trzecia: - Seweryn jest aresztowany,
ja to wiem na pewno. - Wtedy ta pierwsza kobieta powiedziała: - I co teraz z
nami będzie? Jak oni go nie puszczą, to co my zrobimy? -Pan Mareczek pomyślał
wtedy, że jest oto świadkiem nie byle jakiego wydarzenia: na jego oczach rodził
się trybun ludowy, z takich, jakich w Polsce od lat już nie było. I pomyślał też,
że czerwoni nigdy już nie będą tu mieli łatwo, bo te kobiety mówiące z takim
niepokojem i z taką czułością o Sewerynie Jaworskim uznały, że mają prawo
wybierania własnych trybunów, a kiedy człowiek raz coś takiego uzna, to owszem,
można mu to prawo odebrać, ale nie sposób go przekonać, że to prawo mu nie
przysługuje. - I czy jeszcze kiedyś - myśli pan Mareczek - będę miał w życiu
takie cudowne szesnaście miesięcy? Boże, jaki ja byłem szczęśliwy w wolnej
Polsce tych szesnastu miesięcy. I jeśli wol-
150
no mi Cię o coś prosić, to zrób tak, żebym jeszcze raz w życiu coś takiego
przeżył.
- Moje zbiory - mówi Profesor - kończą się na roku 1914. Nie mogę zbierać tego,
co teraz wychodzi, bo musielibyśmy się wyprowadzić z tych naszych dwóch pokoi.
Śpimy na atlasach i chodzimy po mapach. Ale pomyśleliśmy sobie z żoną, że ten
atlas jest nam właściwie niepotrzebny. Natomiast na pewno bardzo się przyda
małemu-dużemu Mareczkowi, który wiele się z niego nauczy. Więc niech pan
przyjmie go od nas w prezencie i da Mareczkowi na jego wrześniowe imieniny.
- Dziękuję - mówi pan Mareczek. - Wielką mi państwo sprawili radość. Tak trudno
jest teraz kupić coś sensownego dla dziecka.
- To jest angielska edycja - mówi Profesor. -I także dlatego ten atlas wydaje
mi się szalenie interesujący. Bo oglądając te mapy Polski opatrzone angielskimi
napisami, można przyjrzeć się naszej historii jakby innymi, cudzoziemskimi
oczyma. Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan Anglikiem czy Amerykaninem i że
kartkując ten atlas, styka się pan po raz pierwszy z historią Polaków. To bardzo
pouczające doświadczenie. Proszę na przykład rzucić okiem na tę mapę. Co ona
panu mówi? Ale proszę pamiętać, że jest pan Anglikiem.
- Powiedzmy, że jestem Anglikiem - mówi pan Mareczek. - Choć nie rozumiem, jak
można być Anglikiem. Można być tylko Polakiem. Być kimś innym to przecież jakaś
straszna kara za nie wiadomo jakie, ale na pewno potworne grzechy. No ale
powiedzmy, że jednak jestem Anglikiem. Co ja, wobec tego, wiem o Polsce?
151
- Wie pan, że jest to kraj, w którym mieszka Lech Waleza, przywódca
„Solidarity". Znajduje się tam Lenin's shipyard oraz miasto Warsaw. Wie pan też,
że krajem tym, jak daleko sięga ludzka pamięć, rządzą na przemian to Niemcy, to
Rosjanie. Ale Polacy są dzielni i wierzą w Boga. To także pan wie. Może słyszał
pan jeszcze, że jakiś Polak dostał niedawno Nagrodę Nobla w dziedzinie
literatury. Ale nie pamięta pan nazwiska. A propos. Czy zna pan tę anegdotę o
Napoleonie i profesorach uniwersytetu wileńskiego?
- Nie znam - mówi pan Mareczek.
- Ty nie słuchaj, bo znasz - mówi Profesor do żony. - Nie pamiętam już, gdzie
to przeczytałem, chyba w jakimś pamiętniku z tamtej epoki. Napoleonowi, gdy
wkroczył do Wilna w roku 1812, przedstawiono profesorów tamtejszego uniwersytetu.
- A to jest - powiedział Jan Śniadecki, ale nie pamiętam, czy to on był wtedy
rektorem, zresztą wszystko jedno - a to jest pan Euzebiusz Słowacki, profesor
literatury polskiej. - Napoleon przyjrzał się z wielkim zdziwieniem ojcu Jula i
zapytał: - To Polacy mają literaturę?
- Cham - mówi pan Mareczek. - Nigdy nie lubiłem Napoleona. Ułanów spod
Somosierry też zresztą nie. Zawsze byłem po stronie tych dzielnych Hiszpanów, co
tam, w tym wąwozie, leżeli porąbani na armatach.
- No więc co panu, wiedzącemu o Polsce akurat tyle co ten Anglik - pyta
Profesor - powie ta mapa?
I otwierając The Historical Atlas ofPoland Profesor pokazuje panu Mareczkowi
mapę, której legenda zatytułowana jest: „Poland and Lithuania in the 15th
152
Century". Mapa przedstawia ogromną krainę, rozciągającą się od Tuły i Kaługi na
wschodzie - tam granica znajduje się nad Oką i w jednym miejscu dotyka Wołgi -
po Zbąszyń i Oświęcim na zachodzie - tam, pod Głogowem, granica dochodzi do Odry
- i od Półwyspu Helskiego, Kłajpedy i Mitawy na północy po Odessę i deltę Dunaju
na południu. Aby przedstawić tę krainę, użyto dwóch kolorów: różowego i
jasnobeżowego. Kilka niewielkich fragmentów zabarwionych jest także na zielono
lub na fioletowo. Ta część krainy, która zabarwiona jest na różowo, to niezbyt
szerokie pasmo ciągnące się z północnego zachodu na południowy wschód, od
wybrzeży Bałtyku po deltę Dunaju i Morze Czarne. To są zachodnie kresy tego
kraju. Znacznie większa, cztery, a może pięć razy większa od tego pasma jest
wschodnia część krainy, ta w kolorze jasnobeżowym, ta między Kłajpedą, Wołgą,
Oką i wreszcie Krymem na południu. Krym jest w kolorze białym i z mapy wynika,
że Khanate of Crimea nie został przez jasno-beżową krainę wchłonięty, choć
zapewne musiano tam się liczyć z taką ewentualnością.
- No więc czego dowiedział się pan z tej mapy? powtarza swoje pytanie Profesor.
- Ale przypominam jeszcze raz, że jest pan Anglikiem.
- Dowiedziałem się - odpowiada pan Mareczek -że w XV wieku w środkowo-
wschodniej Europie istniało ogromne państwo, chyba największe ze wszystkich
państw Europy. Było to państwo Litwinów. Podbiło ono i wchłonęło sąsiednie
księstwa i królestwa, zamieszkane przez Polaków, Tatarów i Ukraińców. Polakom,
jak wynika z mapy, udało się jednak zachować pewną odrębność, bowiem za-
153
chodnie kresy państwa Litwinów oznaczone zostały inną barwą. Gdybym jeszcze
wiedział, że w Krakowie rządziła wówczas litewska dynastia, musiałbym też
powiedzieć, że to, co Litwini wtedy sobą reprezentowali - militarnie,
ekonomicznie, kulturowo - było zapewne niezwykle atrakcyjne dla ich sąsiadów.
Ale może, gdybym był Anglikiem, dopuściłbym myśl inną: że było to barbarzyńskie
plemię, które - jak to z barbarzyńcami bywa - nagle wyruszyło ze swoich siedzib
i podbiło sąsiednie księstwa o znacznie wyższym, być może, poziomie cywilizacji
i kultury. Miałbym jednak, jako ten Anglik, kilka pytań. Dlaczego Litwini, jeśli
już tacy byli potężni, jeśli już tak się objedli terytoriami sąsiadów, nie
doszli do Renu i nie przeszli Renu? Dlaczego korony Mendoga nie włożył na głowę
jakiś cesarz czy król w Wiedniu, w Paryżu, w Rzymie? Dlaczego nie powstało
jakieś cesarstwo rzymskie narodu litewskiego? Może my, siedzący na tym pasie w
kolorze różowym, zagrodziliśmy Litwinom drogę do trwałej wielkości, do
wielowiekowej potęgi? I gdzie jest dzisiaj korona Mendoga? Ale przepraszam, bo
to już nie jako ten Anglik pytam, tylko jako Polak. Jako Anglik chciałbym
jeszcze wiedzieć, dlaczego oni teraz, jeśli byli tacy potężni, siedzą w kilku
miastach i miasteczkach gdzieś tam w jakimś kącie nad Bałtykiem? I raczej nie
wygląda na to, żeby myśleli o podbiciu Krymu.
- No i widzi pan - mówi Profesor - jaki to ciekawy atlas. Jak go się ogląda, to
wpada się po prostu w jakiś historiozoficzny furor i zaraz zaczyna się stawiać
historii takie pytania, na które ona, niestety, nie umie odpowiedzieć. Mnie też
chodzi po głowie
154
taka myśl, że myśmy Litwinom odebrali jakąś szansę albo że wczepiwszy się w nich
i w tym wczepieniu ich zdominowawszy, razem z nimi straciliśmy jakąś szansę. Bo
może oni sami zbudowaliby dla siebie trwałe imperium, a my nie byliśmy do czegoś
takiego zdolni. Można przecież powiedzieć, patrząc na nasze dzieje, że nam w
ogóle nie zależy na czymś takim jak imperialna potęga. I nowych przestrzeni
życiowych szukamy raczej w sferach ducha niż na realnych terytoriach. A teraz
niech pan obejrzy sobie okiem Anglika o tę mapę.
Ta druga mapa mówi, że różowa plama na białym tle otoczona zieloną granicą
nazywa się: „The Kingdom of Poland during the November Insurrec-tion". Plama
łączy się na północy z mniejszą plamą, też różową, przypominającą jakby twarz
zwróconą ku wschodowi. Zarys twarzy wyznaczony jest przez bieg Niemna, bowiem ta
mniejsza plama to jest ta ziemia tutaj, wokół nas: Suwalszczyzna.
- Wiedziałem - mówi pan Mareczek - że Suwałki i Sejny należały do Królestwa
Kongresowego. Ale że mieliśmy wtedy Kalwarię i Mariampol, a nawet Giełgudyszki,
to jakoś umknęło mojej uwadze. Aleksander był naprawdę bardzo dla nas łaskawy.
Łaskawszy od Stalina, bo ten Kalwarii nam nie dał. Choć z kolei Stalin dał nam
Białystok, który tamten włączył do imperium. Ale Aleksander mógł przecież, gdyby
zechciał, poprowadzić granicę gdzieś pod Grajewem czy Szczuczynem i odcinając tę
mniejszą plamę od większej, włączyć Suwalszczyznę do cesarstwa. Taka mała plama,
kilka miasteczek, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, to w imperialnych planach nic
przecież nie znaczy. Jedno pociągnięcie
155
pióra i historia tych ludzi i tych miasteczek całkiem inaczej by się potoczyła.
- Właśnie dlatego - mówi Profesor - dał nam te miasteczka, że one nic dla niego
nie znaczyły. Zresztą i tak wszystko to należało do niego.
- Ale przypominam panu - mówi żona Profesora - że jest pan Anglikiem.
- Jako Anglik - mówi pan Mareczek - uważam, że nazwa Kingdom of Poland jest
przesadna. Coś tak niewielkiego powinno zostać nazwane raczej księstwem albo
hrabstwem. No i dziwi mnie ta mała plama. Dlaczego granica tego Królestwa
poprowadzona została tak krętą linią?
- Z biegiem rzek - mówi Profesor. - Granica biegła wzdłuż Bugu, Biebrzy, Niemna.
Z czego wynika, że Aleksander albo ktoś, kto mu doradzał, może Czartoryski,
lubił granice naturalne. Ale niech pan spojrzy. Przecież to nasze Królestwo to
jest pięść, którą Russian Empire wbiło w podbrzusze Kingdom of Prussia. Dlaczego
oni pobili się o te ziemie dopiero w XX wieku? Z tej mapy wynika, że powinni się
o nas bić już gdzieś w roku 1850. Albo i wcześniej.
- Kiedy - pyta pan Mareczek - oni wreszcie przestaną się o nas bić?
- Pewnie nigdy - mówi Profesor. - Chyba że Litwini znów się ruszą i odbudują
swoje imperium od Kłajpedy do Morza Czarnego.
- Wtedy - mówi żona Profesora - będziemy mieć kłopoty z Litwinami.
- A wolałaby pani - pyta pan Mareczek - żeby Polska była taka jak na tamtej
mapie, gdzie jest częścią Litwy, czy taka jak na tej? Ale nie chodzi mi w tej
chwili o jej obszar czy jej granice, raczej o coś,
156
co można by nazwać jakością duchową. Czy wolałaby pani, żeby Polska była otwarta
na wszystkie strony, żeby kontaktowała się ze swoimi sąsiadami, coś od nich
brała i coś im dawała, czy żeby była zamknięta w sobie, zwrócona ku sobie,
zaściankowa, zakątkowa? Gdzie wolałaby pani żyć? W Polsce, która jest mało komu
znanym zakątkiem świata, nadbałtycką prowincją, omijaną przez wielkie armie i
wielkie pochody ducha, czy w Polsce, którą wstrząsają wszystkie potężne
eksplozje europejskie albo i światowe i która wciąż ma takie problemy, co są nie
tylko jej problemami?
- No jednak wolałabym - mówi żona Profesora -Polskę otwartą, oczywiście
przychylną światu i sąsiadom. Także żeby sąsiedzi byli nam przychylni. Lepiej
bym się w takiej Polsce czuła.
- Ale lepiej byłoby nam żyć - mówi Profesor -gdzieś w kącie Europy, w takim
zakątku, o którym nikt by nie pamiętał i którym nikt by się nie interesował.
- A uważa pan - pyta żona Profesora - że w ogóle możemy coś tutaj wybierać? Że
taki wybór w ogóle jest nam dany?
- Raczej nie - odpowiada pan Mareczek. - Ale możemy sobie przecież pomarzyć, że
kiedyś będziemy mieli taką Polskę, jakiej chcemy. Więc dobrze byłoby już teraz
wiedzieć, jakiej chcemy. Bo ja, prawdę mówiąc, nie wiem.
- Ona mnie usmażyła w kotło - mówi Magda, stając przed żoną Profesora. - Niech
jej pani powie, żeby ona więcej tego nie robiła.
- Dlaczego smażysz ją w kotle, Asiu? - pyta żona Profesora. - Bawcie się
grzecznie, bo powiem twojej mamie i dostaniesz w tyłek.
157
- Ale ona to lubi, proszę pani! - woła Asia i śmiejąc się wysypuje garściami
piasek z piaskownicy. -Ona chciała, żebym ją usmażyła w kotło.
- A co do Napoleona - mówi Profesor - to jawnie nie ma pan racji. Posługiwał
się nami, o co trudno mieć do niego pretensje. Był przecież Francuzem, a nie
Polakiem, więc miał na uwadze francuskie interesy. Ale jego pochody przez Europę
dały nam nadzieję niepodległości i ta nadzieja była nam bardzo potrzebna. Więc
jednak powinniśmy mu być wdzięczni.
- Może pójdziemy na spacer? - proponuje żona Profesora. - Do mostka i z
powrotem. Pójdzie pan z nami?
- Raczej sobie tu posiedzę i popatrzę na jezioro -mówi pan Mareczek. A kiedy
Profesor z żoną odchodzą po swetry - bowiem czuje się już przedwieczorny chłód i
na spacer do mostka należy się ubrać nieco cieplej - pan Mareczek rozkłada na
kolanach The Historical Atlas of Poland i nadal ale wcale nie udając już Anglika
- szuka odpowiedzi na takie pytania, na które, jak wiadomo, nie ma i nie może
być odpowiedzi. - Gdyby - myśli - fioletowe i granatowe strzałki na mapie „The
Campaigns of King Stefan Batory" poukładały się jakoś inaczej, nie tak jak się
ułożyły, to jak byśmy się dziś mieli, jak by się nam wiodło? A gdyby gwiazdek i
kółek na mapie „Industry on Polish Territories in the Mid-19th Century" było
więcej, niż jest, gdyby Drucki-Lu-becki zrealizował swoje plany, to pewnie by
nam było dzisiaj nieco lepiej? A gdyby czerwone plamy na mapie „The Battle of
Warsaw 1920" były mniejsze, a zielone większe, to kim bym dzisiaj był? Przecież
158
nie siedziałbym na tej ławeczce i nie oglądałbym sobie tych map, myśląc przy tym
to, co myślę? Pewnie w ogóle bym się nie urodził, bo moi rodzice pojechaliby do
łagru, i to zanim się jeszcze poznali. Tu więc, o tu właśnie, gdzie te czerwone
kółka nad Wieprzem oznaczają początek ofensywy Piłsudskiego na północ, początek
tego wspaniałego manewru, który uratował wtedy Polskę, jest miejsce, w którym -
gdy o mnie chodzi - historia spotyka się z metafizyką, a gościńce, po których
chodzą wielkie armie, przecinają się z dróżką, po której ja sobie w moim życiu
idę. Oczywiście, są i inne miejsca, w których następuje to przecięcie, i jak
dobrze się zastanowić, to dochodzi się do wniosku, że są zapewne tysiące takich
miejsc. Każde ważne wydarzenie historyczne decyduje przecież - i to w sposób
ostateczny - o losie tysięcy istnień ludzkich, co już zaistniały, i o losie
milionów istnień, co mogą, ale nie muszą zaistnieć. Ale jeśli o mnie chodzi, to
właśnie to miejsce wydaje się szczególnie ważne. Tu metafizyka zapytuje historię,
czy to poszczególne istnienie ludzkie - moje - ma zaistnieć, a historia
zastanawia się, jak ma odpowiedzieć na to pytanie. Ale kiedy tak to ujmuję,
czuję się od razu poniżony i nie wyrażam zgody na to, aby jakaś potyczka, co
odbyła się lub nie odbyła sto czy tysiąc lat temu, miała decydować o tym, że ja
istnieję, jestem. Bo to oznaczałoby, że jestem niekonieczny, przypadkowy, że
moje istnienie jest i zawsze, nim jeszcze zaistniałem, było uzależnione od
miliona, tryliona przypadków historycznych. Gdyby Napoleon nie przekroczył
Niemna, toby mnie nie było. Gdyby Batu-chan nie spalił Nowogródka w roku 1241,
to byłbym, ale nieco inny. Gdyby Krzyżacy
159
zaczęli strzelać z armat pod Grunwaldem o pięć minut wcześniej, to byłbym, ale
nieco później. Więc jednak nieco inaczej, a nawet całkiem inaczej powinienem to
ująć, mówiąc, że w tym tajemniczym miejscu przecięcia - bo ono oczywiście
istnieje -gdzie decyduje się to, czy zostanę przywołany, czy nie, to nie
metafizyka błaga historię, by pozwoliła mi kiedyś zaistnieć i tak zaistnieć, jak
właśnie istnieję, lecz przeciwnie, historia pada na kolana przed metafizyką i
prosi, by wolno jej było potoczyć się tak, jak pragnie tamta, potężniejsza, oraz
by wolno jej było powołać mnie lub nie powołać do istnienia, oczywiście
dostosowując się do decyzji tamtej, potężniejszej. Ale metafizyka jest mądra,
nie będzie przecież ujawniać przed głupią historią swoich sekretnych planów
dotyczących przyszłych istnień ludzkich, więc mówi: - Tocz się, jak chcesz,
głupia historio, i tak się stanie wedle mojej woli, i tak potoczysz się tak, jak
ja chcę, choć wcale o tym nie będziesz wiedziała, i te istnienia, które sobie
umyśliłam, i tak pojawią się akurat wtedy, kiedy będę sobie tego życzyć, i
akurat w takim kształcie, jaki chcę im nadać, albowiem to ty mi służysz, nie ja
tobie. Więc to wielkie wydarzenie, ta ofensywa Piłsudskiego znad Wieprza na
północ nie miała żadnego wpływu na moje, pana Mareczka, życie? Miała wpływ
ogromny, bo że siedzę sobie o tu, na tej ławeczce, i myślę, co myślę, to ma
związek oczywisty z tamtą ofensywą. Ale w tym punkcie przecięcia, gdzie o mnie
zadecydowano, historia, jeśli przemówiła, to miała głos zaledwie doradczy. Bo
człowiek powołany jest po to, aby służyć Bogu. A dopiero potem, jeśli chce,
niech służy historii.
160
I zmęczony tym sporem o swoje istnienie, o swój egzystencjalny status, pan
Mareczek porzuca tę myśl o sekretnym miejscu lub miejscach, w których decydowano
- decydowało się? - czy ma się urodzić, czy też raczej nie, i łatwiejsze,
prostsze myśli przychodzą mu do głowy. Nawet za proste, aby warto je było
powtarzać. Jedna jest taka. - Czy gdybym teraz siedział na jakiejś innej
ławeczce, no gdyby historia tak zadecydowała, powiedzmy na ławeczce nad Na-roczą
albo nad Switezią, to byłbym kimś innym, niż jestem? Trochę innym czy całkiem
innym? I kto by wtedy siedział o na tej ławeczce?
Wśród legend, które opowiada się w tych okolicach - ale należałoby to chyba ująć
inaczej: które w tych okolicach niegdyś były opowiadane -legendy o księżniczce
Egle lub dziewczynie Egle zajmują niewątpliwie miejsce wyjątkowe. Musiały one
mieć jakieś szczególne znaczenie dla mieszkańców tych ziem albo szczególnie
musiały im być miłe, jeśli z imieniem Egle związali - a może z imienia Egle
wywiedli - tyle nazw miejscowych. Jest bowiem tutaj ten Jeglówek nad jeziorem
Szurpiły, nieopodal źródeł Szeszupy, ale jest też Jegliniec nad litewską granicą,
za Wojponiami i Podwojponiami, i jest jeszcze Jeglówek nad jeziorem Gremzdel, i
jeszcze jeden Jegliniec o kilometr czy dwa na zachód od tego Jeglówka, Jegliniec
jezioro i Jegliniec wieś. I może jeszcze jakieś inne Jeglińce i Jeglówki są w
tej okolicy. Albo może były. Niektóre z legend o księżniczce lub dziewczynie
Egle - księżniczce lub dziewczynie, gdyż nie wiadomo, czyją była córką, księcia
czy ryce-
161
rza, w różnych legendach różnie się o tym mówi -opowiedziane są w wydanej w
Warszawie, w roku 1859, książce Aleksandra Połujańskiego, członka -jak informuje
karta tytułowa wielu towarzystw naukowych, Wędrówki po guberni Augustowskiej w
celu naukowym odbyte. Książka Połujańskiego jest - tę wiadomość pan Mareczek
podaje na odpowiedzialność pana Rysia, który go o tym zapewniał - pierwszym
polskim dziełem opowiadającym szczegółowo o prehistorii, historii, a także dniu
dzisiejszym - tym dziewiętnastowiecznym - tych ziem. Choć wygląda na to, że
niektóre informacje podane przez Połujańskiego są raczej bałamutne i chyba nie
zawsze można mu wierzyć, pomieścił on jednak w swojej książce wiele bardzo
interesujących wiadomości, które pozbierał, podróżując rzemiennym dyszlem, od
dworu do dworu, od miasteczka do miasteczka, po całej guberni. Można się więc na
przykład z tej książki dowiedzieć, ile domów i ilu mieszkańców miało w roku 1859
miasto Sejny: „Mieści w sobie domów murowanych 17 i drewnianych 272; mieszkańców
zaś liczy 2144, w tej liczbie Żydów 1368". Można się też z niej na przykład
dowiedzieć, jakie nazwiska są rdzennie jaćwieskie: „Kumiat lub Kunat albo
Skumand, tudzież Szmurło, Skumin, Borzym lub Berzym, Koc, Skiłądź (po litewsku
Skiłandis), Kierbedź (Kierbe-dis) i inne". - Ciekawe - myśli pan Mareczek - ilu
Skiłądzi albo Skiłądziów mieszka dziś w Warszawie, trzeba to będzie sprawdzić po
powrocie w książce telefonicznej. - Sprawdziłem, panie Mareczku, w Warszawie nie
mieszka, jeśli wierzyć książce telefonicznej, ani jeden Skiłądź albo ani jeden
Skiłądź nie ma telefonu. W tym miejscu książki telefonicznej, gdzie
162
powinien być Skiłądź, można natomiast znaleźć dwóch Skirgajłłów, dwie panie
Skirgiełło oraz jedną panią Skirmuntt. Litwini są wśród nas i miło jest
uświadomić sobie ten fakt. Niechże na zawsze wśród nas pozostaną. - Spośród
tysięcy informacji, zapisanych przez Połujańskiego, jeszcze jedna: „Kto chce w
Suwałkach zabawić się, znajdzie kilka hotelów przez Żydów utrzymywanych, trzy
winiarnie, dwie cukiernie i resursę z początkiem r. 1857 otworzoną, w której
oprócz bufetu i bilardu znaleźć można wszystkie pisma krajowe i kilka
zagranicznych". Minęło niemal półtora wieku i w Suwałkach nie można znaleźć ani
jednego pisma zagranicznego. „Newsweeka" nikt tam nie czytuje, choć może pan
Gienio miałby ochotę przeczytać sobie w zimowy wieczór, kiedy za oknem śnieżyca,
a w pokoju piec dobrze napalony, nowy „Newsweek". A pan dobrodziej, pograwszy
sobie w bilard, rozsiadł się wygodnie w klubowym, obitym świńską skórą fotelu i
przysypiając, jako że uprzednio wypił trzy wódeczki, czytał - konie na podwórzu
zanurzały łby w workach z owsem i muchy brzęczały nad ciastkami w bufecie, za
którym stał pan Ciecierski, dziadek tego Ciecierskiego, co kupił cukiernię na
ulicy Kościuszki 88 - co też on mógł tam czytać, „Journal de Geneve"? Suwałki
liczyły wówczas, według Połujańskiego, 10584 głowy, „w tej liczbie mężczyzn 5258,
płci żeńskiej 5326, lecz większą połowę, a mianowicie 6587 głów, stanowią Żydzi",
dziś jest tych głów 35 000, a za kilka lat będzie podobno 60000. Postęp jest
więc widoczny. Regres też. Choć w suwalskich kioskach „Ruchu" nie sprzedaje się
„Newsweeka", jeszcze niedawno, bo dwa lata temu, można było kupić w tym mieście
nie-
163
bywałe ciekawe - a dla pana Mareczka o wiele ciekawsze od wszystkich
„Newsweeków" - gazety krajowe. Na rogu placu Wolności i ulicy Kościuszki, tuż
przy parku miejskim, a nieopodal zbudowanego przez Aignera kościoła św.
Aleksandra, stał mianowicie mały, biały kiosk - uprzednio, przed sierpniem roku
osiemdziesiątego sprzedawano w nim lody, teraz sprzedaje się jakieś pamiątki -
który przez szesnaście miesięcy był własnością „Solidarności" i w którym miła,
starsza pani wykładała na ladę broszury i gazety wydawane przez nasz związek. I
to jakie gazety! Nawet takie, jakich nie można było dostać w kiosku Regionu
Mazowsze, na ulicy Mokotowskiej. Pan Mareczek kupił w nim biuletyn związkowy -
numer 39 z sierpnia 1981 roku - wydawany w Lublinie przez Region
Środkowowschodni i znalazł w tym biuletynie - o jaka radość! patrzcie, co
kupiłem! patrzcie, wreszcie to jest po polsku! -przekład tego wiersza Osipa
Mandelsztama o Stalinie, za który poeta pojechał do łagru. Wiersz jest datowany:
1933. Ponieważ ten przekład - i w ogóle ten wiersz - mało komu jest u nas znany,
pan Mareczek postanowił go przepisać. Czyniąc to, składa zarazem hołd dobrej
robocie poetyckiej anonimowego tłumacza.
Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi,
nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy.
A w półsłówkach, w półrozmówkach naszych cień górala kremlowskiego straszy.
Palce tłuste jak czerwie w grubą pięść układa, słowo mu z ust pudowym ciężarem
upada.
164
Śmieją się karalusze wąsiska i cholewa jak słońce rozbłyska.
Wokół niego hałastra cienkoszyich wodzów: bawi go tych usłużnych półludzików
mozół.
Jeden łka, drugi czka, trzeci skrzeczy, a on sam szturcha ich i złorzeczy.
I ukaz za ukazem kuje jak podkowę -
temu w pysk, temu w kark, temu w brzuch, temu w głowę.
Miodem kapie każda nowa śmierć na szeroką osetyńską pierś.
Pierś jest osetyńską, ponieważ Stalina uważano wtedy w Moskwie - ale dlaczego,
tego pan Mareczek nie wie - za osetyńskiego górala. Za ten wiersz Man-delsztam
zapłacił życiem. Kto bierze się za uprawianie literatury, powinien przez chwilę
zastanowić się nad tym tekstem. Powinien wyobrazić sobie, ile trzeba było mieć
odwagi, żeby w latach trzydziestych, w Moskwie, kiedy cziornyje worony krążyły
nocą po ulicach i nikt nie był pewien, czy rano obudzi się we własnym łóżku,
napisać taki wiersz. I dopiero po takim namyśle niech zadecyduje: czy nadal ma
ochotę uprawiać ten zawód. Bo może, młody poeto, nie masz tyle odwagi, może nie
ma w tobie takiej determinacji, może nie znajdujesz w sobie tyle siły, żeby
pisać prawdę. No to zrezygnuj, chłopcze. Wycofać się, nim się coś zaczęło robić,
to żaden wstyd. Bo gdy już się weźmiesz za tę robotę, to możesz być pewien, że -
jeśli jesteś mieszkańcem wschodniej Europy - wcześniej czy później przyjdzie
taka chwila, w której będziesz musiał głośno
165
powiedzieć, po której jesteś stronie: po stronie niewoli czy po stronie wolności,
po stronie kłamstwa czy po stronie prawdy. Konsekwencje tego wyboru mogą być
niebezpieczne i powinieneś o tym wiedzieć. I nie miej złudzeń: w tym kraju, w
tych krajach nikomu nie udało się jeszcze uniknąć tego wyboru. I nie myśl, że
uda ci się oszukać twoich czytelników, oni dobrze wiedzą, kto kłamie, a kto mówi
prawdę. Więc nim zadecydujesz, czy chcesz być pisarzem, pomyśl przez chwilę o
Osipie Man-delsztamie.
Ale cóż o Egle, gdzie się zapodziała ta księżniczka? Gdzieś między kioskiem w
Suwałkach, Stalinem i panem Skiłądziem czytającym w suwalskiej resursie „Journal
de Geneve", kiedy konie na podwórzu sennie żują owies, a furman przykrył się
derką i śpi na tylnym siedzeniu wyprzężonej bryczki.
- Po ile sprzedał pan w tym roku pszenicę, panie Skiłądź?
- Okradły mnie Żydki huncwoty, panie Marecz-ku, chyba przyjdzie mi żebrać pod
kościołem w Sejnach.
Poczekaj, Egle, zaraz będzie i o tobie. Ale jeszcze wprzód o tym, jak pan
Skiłądź z Burbiszek w roku 1859 sprzedawał Żydom jęczmień i pszenicę. Ponieważ
tych żydowskich faktorów, którzy chcieli kupić Skiłądziowe zboże, było kilku -
dokładnie siedmiu - pan Skiłądź, nie chcąc żadnego z nich pokrzywdzić, wpadł na
taki oto pomysł. Kazał tym siedmiu Żydom - czterech było z Kalwarii, jeden z
Sejn, dwóch z Puńska - przyjechać do Burbiszek tego samego dnia, w poniedziałek
rano. Przyjechali Żydzi na trzech wózkach, pan Skiłądź wyszedł na
166
ganek i powiedział do głupiego Pawłuszy, który był u niego, gdy trzeba, furmanem,
gdy trzeba, lokajem:
- Wołaj, Pawłusza, paniczów, niech sobie popatrzą.
Wyszli więc na ganek dwaj synkowie pana Skiłą-dzia - jeden dziewięcioletni,
drugi siedmioletni -wyszła też na ganek pani Skiłądziowa, troszeczkę wstawiona,
ponieważ życie w Burbiszkach strasznie ją nudziło i już od rana zwykła była
częstować się nalewką, którą trzymała, zamkniętą na kluczyk, w starej
pensjonerce z czereśniowego drzewa, stojącej w jej sypialni. Ta pensjonerka
przyjechała do Burbiszek z Winksznupia jako część posagu pani Skiłą-dziowej,
która była z tutejszych Tatarów, Baranowska z domu. Pana Skiłądzia też życie w
Burbiszkach nudziło i mówił często żonie, że z tej nudy to chyba oszaleje albo i
strzeli sobie w łeb. Ale nie oszalał, co było niewątpliwie zasługą ślicznej
Ryfki z sejneńskiego hotelu mamy Fliegeltaub. W Burbiszkach od ganku do bramy
wjazdowej prowadziła aleja, po obu stronach wysadzana pięknymi, starymi
świerkami. Aleja była długa, w roku 1933 po jej lewej, patrząc z ganku, stronie
założono korty, na których letnicy -bo młody pan Baranowski urządził wtedy we
dworze pensjonat dla gości z Warszawy - grywali w tenisa. Kto jest dzisiaj w
Burbiszkach, niech dobrze posłucha. Aleję świerkową dawno już wycięto, gdzie
były korty, rosną teraz osty i łopuchy, ale wciąż jeszcze słychać stuk
odbijających się od kortu piłek. I wciąż lecą te piłki, znikąd i donikąd. Tą
właśnie aleją pan Skiłądź poprowadził do bramy wjazdowej siedmiu Żydów. Ustawił
ich w bramie, w szeregu, twarzami do ganku, tak by jednego od drugiego dzieliło
pół kroku. I powiedział tak:
167
- A teraz, Zydki - pan Skiłądź nigdy nie mówił: Zydy, zawsze: Zydki, nie chcąc
obelżywym słowem obrazić tych swoich starozakonnych faktorów - biegnijcie do
dworu. Który pierwszy dobiegnie, temu sprzedam zboże. Ale pobiegniecie dopiero
wtedy, jak wrócę na ganek i machnę chustką.
Wrócił na ganek, wyjął z kieszeni surduta przybrudzoną chustkę, machnął. Żydzi
pobiegli, jeden się przewrócił i stłukł sobie kolano. Pierwszy, okrążając gazon,
dobiegł do ganku i stanął, ciężko dysząc, pod malwami Żyd z Sejn, co pana
Skiłądzia bardzo ucieszyło, gdyż sejneńscy Żydzi - ze względu na Ry-fkę -
szczególnie mu byli sympatyczni. I temu też faktorowi z Sejn pan Skiłądź
sprzedał pszenicę, jęczmień oraz owies. Mali Skiłądziowie bardzo się śmiali,
patrząc na biegnących aleją Żydów w długich, czarnych chałatach, ale pani
Skiłądziowej pomysł męża wcale się nie spodobał, więc wróciła do siebie, do
sypialni, otworzyła pensjonerkę z czereśniowego drzewa, wyjęła z niej karafkę z
nalewką i wypiła, jeden po drugim, dwa kieliszki. Po czym zakręciło jej się w
głowie, położyła się na łóżku i zaraz zasnęła. Pan Skiłądź, kiedy wieczorem
położył się obok żony, też miał jakieś niejasne wyrzuty sumienia i pomyślał, że
może niepotrzebnie urządził ten wyścig. Ale potem doszedł do wniosku, że nie
miał innego wyjścia, bo nie mógł przecież podzielić pszenicy i jęczmienia na
siedem części, zwłaszcza że pszenica tego roku nie najlepiej obrodziła i nie
było jej zbyt wiele.
- Spisz? - zapytał żony. - Wiesz, poślę jutro Paw-łuszę do Sejn, niech powie
temu Żydkowi, że grykę też mu mogę sprzedać. - I pomyślał, że każe Pawłu-szy
zajechać także do mamy Fliegeltaub i zapytać
168
się, jak czuje się Ryfka, bo kiedy przed dwoma tygodniami odwiedził ją w Sejnach,
była trochę przeziębiona. I z tą miłą myślą, że jutro dowie się od Paw-łuszy,
jak się miewa Ryfka, zasnął.
- Wstyd mi za pana, panie Skiłądź - mówi pan Mareczek. - Chyba mają jednak
rację ci, którzy twierdzą, że jesteśmy narodem antysemitów. To, co pan zrobił,
było nikczemne i obrzydliwe.
- A co ja złego zrobiłem? - broni się pan Skiłądź. - Chcieli kupić ode mnie to
zboże, no więc się ścigali. Mogli się nie ścigać i nie kupić zboża.
- Nie chcę słuchać pańskich usprawiedliwień mówi pan Mareczek. - Pański pomysł
przypomina mi pomysły tych esesmanów, którzy w obozach koncentracyjnych
organizowali zawody sportowe, albo orkiestry lagierników.
- Obraża mnie pan - obrusza się pan Skiłądź. -Jaki tam ze mnie esesman.
Przecież ja tych moich Żydków to tak kocham, że aż mnie serce boli, kiedy myślę
w nocy o tym, jacy oni są biedni. Że to są huncwoty, co chcą mnie puścić z
torbami, to jest sprawa inna. Ale ja nawet myślałem nauczyć się ich języka, żeby
z Ryfką w tym ich języku móc szwargotać. Tylko że ja to w ogóle nie mam talentu
do języków. A poza tym zwracam pańską uwagę na to, że tak było. A jeśli tak było,
no to musi to zostać opisane.
- Wstydziłbym się coś takiego opisać - mówi pan Mareczek. - Poniżyłbym pana i
siebie, opisując to zdarzenie. Nie godzi się opisywać czegoś tak niskiego i
głupiego.
- Marny z pana pisarz, panie Mareczku - mówi pan Skiłądź. - Boi się pan prawdy.
Lepiej niech pan zmieni zawód.
169
- Dobrze - zgadza się pan Mareczek. - Opiszę to. Ale na pańską odpowiedzialność.
Bo ja nie zamierzam wyjść na antysemitę.
- Dupa - mówi pan Skiłądź. - Jest pan dupa, nie pisarz. Wymyśla pan jakiegoś
Skiłądzia, a potem chce się pan nim zasłonić. Opisze pan to na własną
odpowiedzialność.
- Dobrze - mówi pan Mareczek. - Opiszę to na własną odpowiedzialność. Ale niech
pan zaświadczy, niech pan publicznie przysięgnie, że tak było.
- Przysięgam na rany Chrystusa - mówi pan Skiłądź i oczy ma pełne łez. - Tak
było. Ale już nie ma ani mnie, ani tych sejneńskich Żydów, ani tej alei
świerkowej, ani tej pensjonerki z czereśniowego drzewa, w której stała nalewka
pani Skiłądziowej.
I odchodzą w czwórkę - pan Skiłądź, faktor z Sejn, Ryfka i pani Skiłądziowa -
trzymając się za ręce, obejmując się, gładząc się po twarzach, całując się w
usta, odchodzą, są coraz dalej, mijają korty, nikną w alei świerkowej i widać
jeszcze tylko, o tam, za świerkami, coś białego, to Ryfka wyjęła z kieszeni pana
Skiłądzia przybrudzoną chusteczkę i macha nią na pożegnanie panu Mareczkowi.
- Czym jest - myśli pan Mareczek - nasza przemijająca, nasza byle jaka i
niezdarna miłość, ta miłość, która łączy tu żywych z żywymi, ta jedyna miłość,
którą znamy, wobec tej ogromnej, wszystko ogarniającej, cudownej miłości, którą
czują do nas i do siebie nawzajem zmarli, kiedy już wszystkiego się dowiedzieli,
wszystko zrozumieli i wszystko wybaczyli, i sobie, i nam. Kiedy byłem chłopcem -
a także później, kiedy byłem młodym mężczyzną - myśl o tym, że kiedyś, być może,
pójdę do nieba, śmieszy-
170
ła mnie i zarazem nużyła. Niebo, w którym poważni starcy siedzą na tronach
ustawionych w półkole wokół tronu Bożego i słuchając anielskich chórów, wpatrują
się w twarz Boga, wydawało mi się miejscem okropnie nudnym i jeśli grzeszyłem,
to pewnie także i dlatego, by się tam nie znaleźć. Ale teraz, będąc mężczyzną w
średnim wieku, wiem już, że niebo nie jest takim miejscem, w którym słucha się
Mozarta wykonywanego przez świętą Cecylię lub Świato-sława Richtera z
towarzyszeniem anielskiej orkiestry, nie jest w ogóle miejscem, żadnym miejscem.
Niebo - jeśli jest - jest miłością. To jest ta miłość, której nie znamy, ale
którą znają zmarli. I teraz myśl o tym, że kiedyś znajdę się w niebie - co daj
Boże -wcale nie wydaje mi się śmieszna. I zdaje się nawet, że pragnąłbym tam się
znaleźć, w tym niebie, które jest miłością. A pragnąłbym tam się znaleźć, bowiem
przeczuwam, że dopiero wtedy będę mógł tych wszystkich, których obecnie kocham
tą moją niezdarną i byle jaką miłością, tą niegodną ich miłością, że dopiero
wtedy będę mógł ich pokochać tak, jak chciałbym ich kochać, jak im się to ode
mnie, za ich niezdarną miłość do mnie, należy: tą inną, jeszcze mi nie znaną, tą
tylko przeczuwaną, wszystko rozumiejącą i wszystko wybaczającą miłością.
Przeczuwam też, że dopiero wtedy, w tym niebie, które jest miłością, udzielone
mi zostanie pocieszenie. Nie ma bowiem innego pocieszenia dla człowieka. Ale
oczywiście byłoby mi też bardzo miło, gdybym w tym miejscu, które nie jest
miejscem, mógł słuchać - całą wieczność - Mozarta i Schuberta granych przez
Richtera i Badurę-Skodę. Proszę też o Vivaldiego i niech go gra Barszaj.
171
Legenda o wielkiej miłości Egle i Zaltisa - najciekawsza z tych legend, które
opowiada w swojej książce Aleksander Połujański - jest taka. Nad jeziorem
Szurpiły stał niegdyś zamek księcia litewskiego, zwany Surpiły, Surpile albo
Sunenpille. Książę miał czworo dzieci, trzech synów oraz córkę imieniem Egle.
Kim był ten książę, nie wiadomo, ale Połujański przypuszcza, że zamek Surpile
mógł niegdyś należeć do księcia Erdziwiła. Wydaje się to jednak mało
prawdopodobne, bowiem Erdziwił -którego historycy nazywają również Erdwiłem lub
Edywidem - był bratankiem Mendoga i w połowie XIII wieku, po najeździe Batu-
chana, odbudował zamek w Nowogródku i rządził zeń całym powiatem, a może i dwoma,
każąc się tytułować wielkim księciem nowogródzkim. Pewnego dnia córka, niech
będzie, Erdwiła - jesteśmy na terytorium legendarnym, gdzie fakty historyczne
nie mają przecież żadnego znaczenia - kąpała się w jeziorze Szurpiły. Z głębiny
wynurzył się wtedy wielki, czarny wąż i zażądał - mówił ludzkim głosem - by
księżniczka została jego żoną. Egle popłynęła szybko do brzegu - widzę ją, jak
płynie crawlem, naga, białe ramię wyłaniające się z zielonej wody - ale wąż
dogonił ją, oplatał się wokół jej rąk i nóg, i powiedział: - W moim pałacu,
który jest o tu, pod nenufarami, szczupaki i sumy ścielą już nasze małżeńskie
łoże. -Lękając się, że wąż ją utopi, księżniczka zgodziła się na małżeństwo. Po
kilku dniach odbył się w zamku Erdwiła ślub tej pary. Wąż na czas zaślubin
przybrał postać ludzką i okazał się bardzo przystojnym młodzieńcem. Czy już
wtedy wiedziano, kim jest? Czy Erdwił domyślał się, za kogo wydaje córkę? A
jeśli
172
tak, to czy myśl, że jego ród wejdzie w pokrewieństwo z bogami Litwy - bo
przystojny młodzieniec był oczywiście bogiem tutejszych jezior i nazywał się
Żaltis - była mu miła? Pewnie tak. Ale to wszystko nie jest jasne. Po ślubie
młoda para dokądś odjechała, a dokąd, tego Erdwił i jego synowie nie wiedzieli.
Przez piętnaście lat mieszkańcy zamku nie mieli od Egle żadnej wiadomości.
Erdwił, jak się zdaje, nie miał więc żadnej korzyści z tego, że jego córka
weszła do rodziny bogów. Po piętnastu latach Egle nagle zjawiła się w zamku,
przyprowadzając ze sobą troje dzieci: dwóch synów i córkę. Erdwił już nie żył,
zamek należał do jego trzech synów. Księżniczka - a teraz już bogini litewskich
jezior - przez te piętnaście lat mieszkała, jak się okazało, w sąsiedztwie braci,
na dnie jeziora Szurpiły, w pałacu pod nenufarami. Święty wąż obdarzył ją
nieśmiertelnością, ale w zamian zażądał przyrzeczenia, że żona nigdy go nie
opuści. Egle, choć nieśmiertelna, tęskniła jednak za śmiertelnymi ludźmi i przez
piętnaście lat każdego dnia błagała męża, aby pozwolił jej odwiedzić braci.
Żaltis wreszcie się na to zgodził. Wiedział zresztą, że żona go kocha, nie
obawiał się więc, że nie zechce wrócić do pałacu na dnie jeziora. Musiał jednak
mieć jakieś złe przeczucia, bowiem, kiedy się rozstawali, polecił jej, aby - gdy
będzie wracała i stanie na brzegu jeziora - wypowiedziała słowa, które cytuje w
swojej książce Połujański: „Mężu mój, żona cię woła; jeśliś żywy, wypłyń w
pianie mlecznej; jeśli nie żyjesz, pokaż się krwią na wodzie". Trzej bracia Egle
nie uważali jednak związku siostry z boskim wężem za korzystny dla siebie.
Dlaczego, to też nie jest jasne. Może uważali,
173
że dobrze byłoby wydać siostrę za jakiegoś innego, potężniejszego boga? A może
chcieli sami, w jakiś tajemniczy sposób, skorzystać z tej siostrzanej
nieśmiertelności? Tak czy inaczej, kiedy Egle zaczęła się nudzić między
śmiertelnymi ludźmi i postanowiła wrócić do nieśmiertelnego męża, bracia
zdecydowali, że zabiją Żaltisa, a siostrę zatrzymają w zamku. Egle nie
powiedziała im co prawda, w jaki sposób należy wezwać świętego węża, by wynurzył
się z wody, nie udało im się też tego dowiedzieć -choć próbowali - od
siostrzeńców. Ale córeczka Egle i Żaltisa, postraszona przez złych wujów,
zdradziła im te słowa, które miała wypowiedzieć matka, wracając do pałacu na
dnie jeziora. Bracia Egle poszli nad wodę, wezwali Żaltisa - „jeśliś żywy,
wypłyń w pianie mlecznej" - a kiedy boski wąż wynurzył się z wody, pocięli go na
kawałki kosami. Legenda kończy się tym, że Egle, nie wiedząc, że Żaltis już nie
żyje, staje na brzegu jeziora i wypowiada zaklęcie, a wtedy woda burzy się i na
powierzchni ukazują się krwawe bąble. Starszy syn Egle i Żaltisa zostaje przez
bogów zamieniony w dąb, młodszy w jesion, a córka w osikę. Egle zaś bogowie
zamieniają w świerk, bowiem Litwini na świerk mówią egle.
- Dziwnie tajemnicza i dziwnie ponura - myśli pan Mareczek - jest ta legenda o
Egle i jej braciach. Kończy się okropnie źle, i to dla wszystkich, dla Żaltisa,
dla Egle, dla jej dzieci, także dla złych braci, którzy - zabijając boga-węża w
niejasnym celu -żadnego z tego dla siebie nie mają pożytku. Opowiadana dzisiaj w
przewodnikach po tej okolicy, zapewne w celu zabawienia turystów, legenda nie ma
już oczywiście żadnego sensu i nic z niej nie wynika.
174
Mówi, że wierzono tu kiedyś w jakichś bogów, że opowiadano tu o nich kiedyś
jakieś baśnie, że toczyła się tu kiedyś jakaś historia. Tylko tyle. Ale przez
wiele wieków - i jeszcze stosunkowo niedawno, jeszcze wówczas, kiedy opowiadał
ją Połujański - ta legenda, przynajmniej dla ludzi żyjących tutaj, miała,
musiała mieć jakieś znaczenie, nawet pewnie wiele znaczeń. Ale co znaczyła, co
mogła znaczyć? Wyraźnie czytelne są jej erotyczne podteksty. Wąż oplatający
ciało kąpiącej się dziewczyny, bracia owładnięci kazirodczą miłością i tnący
węża kosami na kawałki, biała i krwawa piana na wodach jeziora, cała ta
erotyczna symbolika wskazuje na to, że ci, którzy legendę opowiadali, szukali w
niej wytłumaczenia swoich własnych, sekretnych i trudnych do wysłowienia przeżyć
albo od tych przeżyć usiłowali się, poprzez opowieść, uwolnić. Mniej już wyraźne
są te podteksty legendy, które można by nazwać metafizycznymi i które łączą ją z
wieloma innymi legendami kultury śródziemnomorskiej opowiadającymi o
rozszarpaniu czy pokawałkowaniu boga, o śmierci świętego króla i o przemianie
ciała w drzewo. Ale mniejsza o to, jakie archetypy, co pojawiały się i gdzie
indziej, w legendach innych ludów, ujawniły się w tej litewskiej legendzie, i
mniejsza też o to, jakie tych archetypów jest lub mogłoby być odwieczne
znaczenie. Chciałbym raczej wiedzieć - myśli pan Mareczek - co ta legenda
znaczyła dla ludzi, którzy tutaj, właśnie tutaj, ją opowiadali, jakie więc było
jej szczególne, tutejsze, prowincjonalne znaczenie. Znaczenie zakątkowe, w tym
oto zakątku. Pomiędzy Wiżajnami a Sejnami, pomiędzy Trakiszka-mi a Deguciem. Ale
boję się, że tego nigdy się nie
175
dowiem, że nie potrafię, nikt nie potrafi odczytać tego jej zakątkowego,
tutejszego sensu, że to się zatarło, odeszło w przeszłość, jak pan Skiłądź z
Ryfką i faktorem z Sejn, i zniknęło u krańca tej alei - wysadzanej świerkami -
która wiedzie w głąb czasu, i widać jeszcze tylko, za świerkami, coś białego, to
błyskają w zieleni białe niciane pończochy ślicznej Egle. I chciałbym jeszcze
coś wiedzieć. To: czy ta legenda, opowiadana dzisiaj w przewodnikach ku
zabawieniu turystów, ma, może mieć jeszcze jakieś istotne znaczenie dla mnie, w
tym zakątku szukającego jej znaczenia? Czy może mi się jeszcze na coś przydać,
czy będę mieć z niej - jeśli się przyłożę do wyszukania w niej znaczenia coś dla
mnie znaczącego - jakiś duchowy pożytek?
- Mareczku - mówi Egle, ukazując się w tym oknie, za którym stoją dwie morwy, i
palcami ścierając z brwi krople wody, bo właśnie zaczął padać drobny deszcz i
umilkło brzęczenie owadów krążących wokół czarnych i białych owoców - Mareczku,
jest mi bardzo przykro, ale nie mogę ci się na nic przydać. Nie potrafię ci
wytłumaczyć tej legendy, bo sama jej nie rozumiem. Nie wiem, dlaczego zostałam
żoną węża i dlaczego tutejsi bogowie zamienili moje dzieci w drzewa. Nie wiem
też, dlaczego przez tyle wieków opowiadano o mnie w Puńsku, Trakiszkach i Burbi-
szkach. Ale ja myślę, że tobie w istocie wcale nie chodzi o to, żeby pojąć sens
tej legendy, sens, jak powiadasz, zakątkowy. Chodzi ci o coś całkiem innego i
zdaje się, że wiem, o co. -1 Egle opiera łokcie na parapecie okna, układa jedną
dłoń na drugiej, wspiera głowę na dłoniach i uśmiecha się - ale tak jakoś
nieśmiało, jakby czuła się winna - do pana Mareczka.
176
- Wejdź do pokoju, Egle - mówi pan Mareczek. -Zmokniesz na tym deszczu.
- Przecież mnie nie ma - odpowiada Egle - więc nie mogę zmoknąć. Powiem ci,
czego szukasz w tej legendzie o porąbanym kosami Żaltisie i po co napisałeś to
opowiadanie o mnie i o Stasiulku Misiukie-wiczu. Ale ja i w tej sprawie na nic
ci się nie mogę przydać. Nie potrafię wytłumaczyć ci twojego życia. Nie wiem,
jaki ono ma sens. To jest przecież twoje życie i tylko ty sam możesz je
zrozumieć. Jesteś szczególny, jedyny, wyjątkowy. Nie pochlebiam ci, bo przecież
każdy jest szczególny, jedyny i wyjątkowy. A jeśli jesteś - jak każdy -
szczególny, no to twoje życie ma jakieś szczególne znaczenie, którego nikt inny,
poza tobą, nie jest w stanie pojąć. Pomyśl o swojej mrocznej miłości do samego
siebie. Nie pozbędziesz się jej, choćbyś chciał, bo zdaje się, że jeszcze nikomu
to się nie udało. Ale może ta miłość do samego siebie jest jak zasłona, jak
czarna kotara, za którą ukryte jest twoje prawdziwe przeznaczenie? Może tam, za
tą zasłoną, znajdziesz odpowiedź na pytanie, po co znalazłeś się na świecie?
Staraj się zajrzeć za tę zasłonę. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Ale nie szukaj
w tych opowieściach, które krążą o mnie między Wiżajnami a Sejnami,
wytłumaczenia twoich kłopotów, bo go nie znajdziesz. - I Egle znów uśmiecha się
tak, jakby czuła się winna, a krople deszczu spływają po jej warkoczach, po
listkach ruty zatkniętych za pakielkę i po białej lnianej koszuli. Ta koszula
jest już całkiem przemoczona i przez wilgotne płótno widać wyraźnie, jaki
kształt mają piersi księżniczki. - Opisanie piersi kobiecych - myśli pan
Mareczek i trochę mu wstyd, że kiedy
177
Egle mówi z nim o jego życiu, on myśli o jej piersiach - jest właściwie niemal
niemożliwe, bo brak nam słów, za pomocą których dałoby się opowiedzieć, pod
jakim kątem się wznoszą, pod jakim opadają, jak się zaokrąglają i jak są
rozstawione.
- No więc widzisz - mówi Egle - że nie jestem ci do niczego potrzebna. Nie mogę
nawet pójść z tobą do łóżka, bo ja jestem wymyślona, a ty rzeczywisty. Już sobie
pójdę, bo ktoś zobaczy, że stoisz w oknie i patrząc na te dwie morwy mówisz sam
do siebie. Będą się z ciebie śmieli. Do widzenia, mój panie Mareczku. Miło mi,
że na chwilę wywołałeś mnie z nicości.
- Zostań, Egle - prosi pan Mareczek. - Przecież to jest okropne: odchodzić tam,
gdzie nic nie ma. Chcę, żeby o tobie tutaj pamiętano, żeby można było zobaczyć
cię idącą skrajem szosy, kiedy wjeżdża się samochodem między pierwsze domy
Puńska, żeby spotykali cię na leśnej przesiece ci, co zbierają w puszczy grzyby
i poziomki. Córko Erdwiła, litewska księżniczko. Spróbuję wydobyć cię z nicości,
ale tak, żebyś już na zawsze z nami pozostała.
- Spróbuj - mówi Egle. - Ale nie wiem, czy masz na to dość talentu. - I znika,
może wchodzi w miazgę białej morwy, a może unoszą ją na przeźroczystych
skrzydłach trzmiele i osy, bo deszcz był przelotny, już przestało padać i małe
roje znów brzęczą wokół białych i czarnych owoców. A pan Mareczek patrzy na
ostatnie krople spadające z liści i myśli z rozpaczą, że może rzeczywiście ma za
mało talentu na to, żeby ocalić z nicości litewską księżniczkę. -Ale spróbuję -
mówi głośno, licząc, że kiedy głośno coś takiego powie, to okaże się to czymś w
rodzaju zaklęcia i to zaklęcie poskutkuje. - Ale spróbuję.
178
- Czego pan chce spróbować? - pyta pan Stefan przechodzący z wiadrem wody pod
oknem. Bo wodę nabiera się do wiader nieopodal okna pokoju państwa Mareczków, z
kranu umieszczonego przy niskim, drewnianym płotku. Oczywiście, tylko wtedy,
kiedy jest elektryczność, bowiem kiedy elektryczności nie ma, pompa nie pracuje
i wodę ciągnie się wtedy wprost ze studni pod okapem obitym ocynkowaną blachą.
- Tak coś mi się powiedziało - mówi pan Mareczek. - Nic ważnego.
Wtedy Egle - pan Stefan poszedł już dalej, chlapiąc po drodze wodą z wiadra -
wyłania się na chwilę z morwowej miazgi i mówi:
- Nie ma takiego zaklęcia, którym można by zakląć własny talent, żeby okazał
się mocniejszy, niż jest. Więc na to nie licz, Mareczku. Ale jeżeli będziesz nas
bardzo mocno kochał, to może ci się uda i zostaniemy z tobą już na zawsze.
I znowu znika w brzęczeniu i bzyczeniu małych rojów krążących wokół słodkiego
owocu.
- Kocham was - mówi pan Mareczek. - Wiem, że niezdarnie, że ułomnie, ale tak,
jak umiem. Przecież wiecie o tym, litewscy książęta. Wiesz o tym, mocny Erdwile.
I ty, Mendogu. I ty też, wymyślony przez kronikarzy Ryngoldzie. Ty wiesz, Litwo.
I tu pan Mareczek przypomina sobie, że Mendog nie był przecież wielkim księciem,
lecz królem Litwinów i koronował się w Nowogródku w roku 1252 - a może 1253? - o
czym wspomina Mickiewicz w przypisach do Grażyny. To przypomnienie łączy
niejasne ułamki obrazów, które od kilku dni tkwią gdzieś w tyle głowy, w całość
nieco wyrazistszą, więc
179
pan Mareczek wyjmuje z szuflady blok listowy i zapisuje w nim pierwszy dystych
wiersza, który dokończy wieczorem, kiedy pani Mareczkowa i mały--duży Mareczek
będą już spali.
Królowie Litwy
Królowie Litwy pod dębami leżą
Robak w ich czaszkach mech jest ich odzieżą
Królowie Litwy Mendog lub Mindowe Wygnani z dziejów jak zwierzęta płowe
Czarne ich kości czarne mają twarze Erdwił czy Witołd nocni gospodarze
Czarny ich zamek na bobrów jeziorze I w łódce z kory podróż aż za morze
Królowie Litwy potomstwo Montwiła Dynastia która w puszczy się ukryła
Potężni władcy nocnej okolicy Królowie żuków mrówek i brusznicy
Mocni książęta na każdej malinie
0 świcie pamięć o ich dziejach ginie
Mrówcze ich miasta krecie ich komnaty W każdym żołędziu mroczne kazamaty
Borsuk ogląda święte ich oblicza Ja tak cię kocham Litwo tajemnicza
1 świeci próchno nocna ich stolica
Jak kiedyś w Wilnie nie zgaszona świeca
I świeci próchno w czarnych oczodołach 180
Posłuchaj w lesie może on cię woła
Erdwił czy Mendog albo Witołd młody Może cię prosi na stuletnie gody
Chodźmy za nimi wijmy wieńce z liści Niech się nam Litwa jaką była ziści
Chodźmy gdzie paproć w międzyborzu świeci I stuka dzięcioł ten sam od stuleci
Chodźmy za nimi dokąd nas powiodą Niech nam pokażą Litwę wiecznie młodą
Nie mieliby państwo ochoty pojechać do Sejn? - to pan Rysio, dźwigając wiadro
pełne wypranej bielizny, staje pod oknem państwa Ma-reczków i proponuje: - A z
Sejn moglibyśmy, bo to już bardzo niedaleko, pojechać nad jezioro Gaładuś. To
piękne jezioro, a poza tym obejrzelibyśmy sobie, jak tam wygląda granica, bo ona
właśnie przechodzi przez Gaładuś i połowa jeziora jest po naszej stronie, a
połowa po rosyjskiej.
- Ty to masz jakąś dziwną fiksację - mówi pani Irka, żona pana Rysia, podnosząc
głowę znad miednicy, w której pierze żółtą sukienkę swojej Asi - na punkcie
granic. Ciągle tylko myślisz o tym, żeby zobaczyć jakąś granicę. Czego ty tam
szukasz? Jak gdzieś wyjeżdżamy - pani Irka zwraca się do pana Mareczka - to z
nim po prostu nie można wytrzymać. Bo on jedzie tylko po to, żeby przekraczać
granice i oglądać granice.
Pan Rysio, uznawszy zapewne, że problem granic nie jest na kobiecą głowę,
wzrusza tylko ramionami,
181
ale pan Mareczek wie, co go tak ciągnie nad Gała-duś. Pan Rysio już od lat
zajmuje się problemem granic i chciałby wiedzieć, dlaczego państwa ludzi
oddzielone są od siebie granicami i dlaczego te granice są wytyczane tak a nie
inaczej, i jeszcze dlaczego, kiedy już zostaną wytyczone, niekiedy ulegają potem
zmianie, a niekiedy nie. Teoretycznym rozważaniom nad tym wielkim problemem
sprzyjają widać badania empiryczne i dlatego pan Rysio chciałby obejrzeć
przedzielone granicą jezioro Gała-duś. - Dobrze byłoby też wiedzieć - myśli pan
Mareczek - czy państwa bobrów i saren również oddzielone są od siebie granicami,
a jeśli są, co jest bardzo prawdopodobne, choć niebywale trudne do sprawdzenia,
to jaki jest charakter tych granic i kto je wytycza i co decyduje, że tak a nie
inaczej przebiegają: czy instynkt bobrów, czy raczej historia bobrów? A może
jakaś siła, bobrom bliżej nie znana, jakiś metafizyczny Bóbr, bóg bobrów?
- Pan Stefan - kusi pan Rysio, opętany myślą o jeziorze Gaładuś - kupił wczoraj
w Sejnach wspaniałe letnie buty. Granatowe, z welwetu, na białej podeszwie.
- Bez kartek?
- Bez kartek.
- No to jedziemy. Ale szybko, żeby nam tych butów nie wykupili.
Pan Rysio, poza fiksacją na punkcie granic, ma też równie dziwną - ale trzeba
przyznać, że niezwykle pożyteczną - fiksację na punkcie butów. W czasach, kiedy
butów nie ma, a jeśli są, to na kartki i takie, że nie warto ich kupować, bo
jest oczywiste, że zaraz się rozpadną, trudno zresztą taką fiksację nazwać
182
dziwną. Już w lipcu roku 1980, kiedy zaczynało się to, co określa się dziś
słowem: kryzys - a co, według pana Mareczka, a także według pana Rysia, nie jest
wcale kryzysem, jest bowiem, w kraju rządzonym przez czerwonych, stanem zupełnie
oczywistym i normalnym, i należy się tylko dziwić, że ta ekonomiczna
normalizacja nastąpiła u nas tak późno, choć rzecz jasna jej elementy były już
obecne tutaj od czterdziestu lat, bowiem wciąż czegoś przecież w Polsce za
naszego życia brakowało, a to mięsa, a to masła, a to traktorów, a to
bawełnianych gaci - więc już w lipcu roku 1980 pan Rysio powiedział:
- Panie Mareczku, niech pan kupuje buty. To się zacznie od butów, jestem tego
pewien.
Pojechali wówczas do Suwałk i pan Rysio kupił w sklepie na ulicy Kościuszki
cztery pary bucików dla Asi, dwie pary półbutów dla siebie i jeszcze dwie pary -
czarne kozaczki i białe pantofelki - dla pani Irki. Pan Mareczek kupił wtedy w
sklepie na ulicy Noniewicza tylko dwie pary adidasów, brązowe dla siebie, a
granatowe dla małego-dużego Mareczka. -Będę - myśli teraz - musiał oddać te moje
Mareczko-wi, bo zdarł już swoje granatowe i nie ma w czym chodzić - no i potem
żałował, że kupił tylko te dwie pary, bowiem oczywiście pan Rysio miał rację,
zaczęło się od butów, rychło potem w sklepach nie było już niczego, ale buty - w
tajemniczym sposobie -zniknęły pierwsze. - Skąd pan Rysio mógł wiedzieć - myśli
pan Mareczek - że to, co czerwoni nazywają kryzysem, zacznie się od butów? Musi
on chyba wiedzieć o procesach ekonomicznych coś takiego, czego ja nie wiem, albo
musi być obdarzony jakąś niezwykłą w tej materii przenikliwością. Ale wreszcie
nie
183
powinienem się dziwić tej jego przenikliwości, życie w tym kraju powoduje, że
odkrywamy w sobie zupełnie nieoczekiwane talenty, a kto takich talentów nie jest
w stanie z siebie wydobyć, ten musi chodzić bez butów albo obywać się bez mięsa.
Ja na przykład, pan Mareczek, odkryłem w sobie w latach osiemdziesiątych
niezwykły talent do kupowania mięsa, talent, którego mogłyby mi pozazdrościć
gospodynie domowe wszystkich czasów - a przecież, wie to każdy, kto kupuje mięso,
wcale nie jest tak łatwo kupić na kartki jakiś przyzwoity kawałek wołowiny,
szczególnie na ten odcinek, na którym pisze: Woł. Ciel. z kością 400 g - i jak
tylko podchodzę do lady, nieomylnie wybieram wzrokiem spośród mrożonych ochłapów
leżących na tacy ochłap z najmniejszą kością i z najmniejszą ilością żył, i
mówię do ekspedientki: - Kochanie, pani mi da o ten, nie tamten, ale o ten, spod
tamtego. - I dostaję najpiękniejszy kawałek wołowiny z kością, jaki tego dnia
przywieziono do sklepu. Mógłbym się nawet - myśli dalej pan Mareczek - za jakąś
opłatą wynajmować do kupowania mięsa na odcinek Woł. Ciel. z kością, tak jak
emeryci wynajmują się obecnie do stania w kolejce po meble czy bieliznę
pościelową. Kto za sto czy za dwieście lat będzie odczytywał te moje myśli -
kiedy piszę moje wiersze, wcale nie jestem pewien, czy będą mnie czytać za sto,
dwieście lat, ale że te moje wyznania na temat butów i mięsa za sto, dwieście
lat będą tutaj czytane, tego jestem absolutnie pewien i przeczuwam nawet, że ten
mój pośmiertny sukces będzie moim największym życiowym sukcesem - więc kiedy
jakiś Polak dowie się za sto lat o tych moich kłopotach z butami i sukcesach z
mięsem, to pewnie uśmiech-
184
nie się z politowaniem i powie, że w tak wielkiej i strasznej epoce, kiedy
Polska była śmiertelnie zagrożona i nie miała już innego wyboru, jak tylko wybić
się na niepodległość albo umrzeć, zajmowanie się czymś tak niskim jak kłopoty z
zakupem butów czy mięsa, a w dodatku szczegółowe opisywanie takich kłopotów,
było jednak rzeczą cokolwiek niegodną. -Nie śmiej się ze mnie, Polaku
przyszłości - mówi pan Mareczek. - Ja, stojąc z warszawskimi babami w kolejce po
buty i mięso, mimo całej przykrości, całej niedogodności, jaka łączy się z takim
staniem w kolejce, czułem szczególnie mocno, że należę do tego narodu, że mój
los na zawsze połączony jest z jego losem, że nie jestem lepszy - a chyba
najbardziej zależało mi wówczas na tym, aby nie być lepszy i nie czuć się lepszy
- że, krótko mówiąc, jestem jak inni, ci co stoją ze mną, Polakiem, któremu
przyszło żyć w drugiej połowie tego okropnego wieku. I stojąc, byłem dumny z
tego, że tak stoję. I miałem z tego stania, a tak, niemałą satysfakcję.
Narzekałem razem z tymi babami, wrzeszczałem razem z nimi, rozpychałem się
między nimi, wykłócałem się z nimi, przeklinałem z nimi, żyłem z nimi i czułem z
nimi, to była Polska i byłem Polakiem. To brzmi patetycznie? Bo to było
patetyczne, to nasze stanie w kolejkach po buty, mięso, ser i bawełniane gacie.
Nie wolno ci się z nas śmiać, Polaku przyszłości. Widziałem w tych kolejkach
kobiety, które dostawały ataków szału i rzucały się z pięściami na nie znanych
sobie ludzi. Widziałem kobiety, które płakały, krzycząc, że nie mogą już dalej
tak stać. Ale stały dalej. Przysięgam na rany Chrystusa - mówi pan Mareczek i
oczy ma pełne łez. - Tak było.
185
Kiedy pomarańczowy fiat pana Rysia i żółte renault pani Mareczkowej mijają
Krasnopol - z Krasnopola do Sejn jest już niedaleko - pan Mareczek, jadący w
pomarańczowym fiacie z panią Irką i Asią, prosi:
- Mógłby pan jechać trochę wolniej, panie Rysiu?
- Boi się pan - pyta pan Rysio - że zgubimy panią Mareczkową?
- To także - mówi pan Mareczek. - Ona jeszcze nie jeździ za dobrze i nie
powinna przekraczać osiemdziesiątki. Ale chciałbym obejrzeć sobie te wioski po
prawej stronie szosy. Byłem tutaj kiedyś.
- Kiedy? - pyta pani Irka.
- Dawno - odpowiada pan Mareczek. - Trzydzieści lat temu.
- To był pan wtedy dzieckiem - mówi pani Irka.
- No nie - mówi pan Mareczek. - Miałem wtedy piętnaście czy szesnaście lat. - I
kiedy pan Rysio zwalnia - jedzie teraz sześćdziesiątką - pan Mareczek oglądając
krajobraz po prawej stronie szosy -zagajnik, łąka, dalej jezioro, jeszcze dalej
wieś -przypomina sobie swój pierwszy pobyt w tych okolicach. Był to rok - ale
tego pan Mareczek nie może sobie dokładnie przypomnieć - pięćdziesiąty albo
pięćdziesiąty pierwszy. Rodzice kolegi wynajęli pół chaty w wiosce między
Krasnopolem a Sejnami i zaprosili Mareczka, żeby spędził z nimi wakacje, drugą
połowę wakacji. Mareczek z kolegą przyjechali pociągiem do Suwałk - chyba
wcześniej byli gdzieś razem, może na jakiejś kolonii albo na obozie zetem -
powskim? - i na dworcu w Suwałkach okazało się, że nie starczy im pieniędzy na
bilety autobusowe. Wysiedli więc z autobusu w połowie drogi i kilka godzin
186
szli szosą, zziajani, dźwigając walizki. Te pierwsze godziny spędzone na
Suwalszczyźnie pan Mareczek pamięta bardzo dobrze, pewnie dlatego, że Mareczek
wędrując szosą obtarł sobie nogę i siedząc w przydrożnym rowie ściągał ostrożnie
skarpetkę, która przylepiła się do pękniętego bąbla. Pamięta też, że kiedy
wieczorem, a może już późną nocą, dotarli do wioski, matka kolegi postawiła
przed nimi głębokie talerze pełne białego sera oblanego gęstą śmietaną. Wioska
położona była między dwoma jeziorami, ale niewielkimi, raczej były to duże,
niezbyt głębokie stawy, i po jednym z nich Mareczek z kolegą pływali łódką i
łowili ryby wyciętymi z leszczyny wędkami. Ale jak się ta wioska nazywała? W
pobliżu była druga wioska i tę Mareczek zapamiętał nieco lepiej: mówiono tam po
litewsku, przy płocie rosły różowe malwy, a wielki gąsior uszczypnął Mareczka w
łydkę.
- Ale przypomnij mi coś jeszcze - prosi pan Mareczek piętnastoletniego Mareczka
- przecież to niemożliwe, żebyśmy obaj tak mało zapamiętali z tamtych wakacji.
- Nic więcej nie zapamiętałem - odpowiada piętnastoletni Mareczek. - To było
przecież bardzo dawno temu. Tysiąc lat temu. Ale zaraz, jeszcze coś pamiętam.
Jeździłem rowerem po szosie i widać było dwie kościelne wieże, więc ta wioska
położona była nieopodal Sejn.
- I to już wszystko? - pyta pan Mareczek.
- Bąbel, ser ze śmietaną, wędki na jeziorze, dziewczyny mówiące po litewsku,
malwy, gąsior, rower wylicza piętnastoletni Mareczek. - Wszystko.
- Jakże można było tak mało zapamiętać! - złości się pan Mareczek. - Przecież
tacy młodzi chłopcy
187
mają bardzo chłonną pamięć. Przeżywają wszystko po raz pierwszy i dlatego bardzo
dobrze potem to pamiętają. Ty naprawdę nie zapamiętałeś, jak ci tu było, jak
przeżywałeś ten swój pierwszy pobyt tutaj?
- Nie - odpowiada piętnastoletni Mareczek.
- I nie zapamiętałeś chłopskich chat, ogródków przed chatami, pieców i garnków,
świętych obrazów w izbach?
- Nie.
- Ani jednego pieca nie zapamiętałeś? -Nie.
- I nie zapamiętałeś, o czym ludzie wtedy tu mówili? To był pięćdziesiąty rok,
straszne czasy. Jeśli nawet nie mówili wprost o tym, co wtedy z nimi robiono, to
ich rozmowy musiały przecież jakoś tej sprawy dotyczyć. Niczego nie zapamiętałeś
z tych ich rozmów?
- Niczego.
- Ale może choć jedno ptasie gniazdo zapamiętałeś, choć jedną śliwę w sadzie,
choć jeden obłok nad polami?
- Nie.
- Mam ci to bardzo za złe, mój Mareczku - mówi pan Mareczek - że tak mało
zapamiętałeś, że tak powierzchownie, bezmyślnie, byle jak przeżyłeś swoje
pierwsze spotkanie z tą cudowną ziemią. Bardzo mi zależy na tym, żeby móc tę
ziemię nazwać moją, żeby przywiązać się do niej i ją do mnie przywiązać, żeby
wszystko, co tu się kiedykolwiek działo, złączyło się z moim losem, było moim
losem, żeby -krótko mówiąc - być kimś stąd. Ten twój pobyt tutaj trzydzieści lat
temu mógł mi to bardzo ułatwić. Takie zamierzchłe wspomnienia z podsejneńskiej
188
wioski byłyby węzłem, który by mnie złączył. A ty, piętnastoletni kretynie,
opowiadasz mi o bąblu na pięcie i o gąsiorze, który uszczypnął cię w łydkę.
A piętnastoletni kretyn znów powtarza - i nie wiadomo, po co - swoją wyliczankę:
- Bąbel, ser ze śmietaną, mówiły po litewsku, malwy, gąsior, rower.
I jeszcze raz, w odwrotnym porządku i też nie wiadomo, po co:
- Rower, gąsior, malwy, mówiły po litewsku, ser był smaczny, bąbel. Aha, i
jeszcze dwie kościelne wieże.
- A pamięta pan - pyta pani Irka, kiedy między koronami drzew ukazuje się
wprzód jedna, a potem i druga wieża sejneńskiego kościoła - jak przed
trzydziestu laty wyglądały Sejny?
- Pamiętam - mówi pan Mareczek - że gąsior uszczypnął mnie w łydkę.
- Wyglądały - mówi pan Rysio - akurat tak jak dzisiaj. Sejny się nie zmieniają
i to jest cud, za który powinniśmy co niedziela dziękować w tym kościele Bogu.
- Ale w ostatnich dwóch, trzech latach - mówi pan Mareczek - jakby trochę
podupadły. Regres cywilizacyjny jest jednak widoczny. Nie tylko zresztą w
Sejnach, bo w Warszawie także.
- Tak, trochę podupadły - przyznaje pan Rysio. -Ale w swojej istocie są wciąż
takie same. Dwieście, trzysta lat temu też były takie same. Zdaje się, że Bóg
już kilkaset lat temu przeniósł Sejny do wieczności.
- Ale kiedyś - mówi pan Mareczek - był tutaj hotel pani Fliegeltaub.
189
- Tak, to się zmieniło - przyznaje pan Rysio i zatrzymuje pomarańczowego fiata
przed sklepem z butami.
Buty, właśnie takie, o jakich opowiadał pan Stefan, granatowe, z welwetu, stoją
na półce i można je kupić bez kartek, co też, zdaniem pana Mareczka, godzi się
uznać za cud, o którym w czasie niedzielnej mszy powinno się poinformować Boga.
- Niech pan kupi dwie pary - mówi pan Rysio. -Za rok butów nie będzie, jestem
tego pewien.
Pan Mareczek nie ma wątpliwości, że pan Rysio się nie myli i że należy mu w tej
sprawie zaufać. Kupuje więc dwie pary welwetowych butów, myśląc przy tym, że
oczywiście powinien kupić trzy pary, bo tę, którą przeznacza dla siebie, za rok
będzie musiał oddać małemu-dużemu Mareczkowi. Kiedy wychodzą z pudełkami ze
sklepu, pan Rysio mówi:
- Teraz pójdziemy jeszcze do kościoła, popatrzeć na cudowną Matkę Boską. A
potem pojedziemy nad Gaładuś.
Tam, gdzie droga z Sejn skręca na północ i wzdłuż jeziora Gaładuś zmierza ku
granicy, pan Rysio zatrzymuje pomarańczowego fiata pod zieloną tablicą z napisem:
Granica Państwa 2 km. Choć za zakrętem widać jakieś zabudowania, a dalej także
przystanek PKS-u, droga robi takie wrażenie, jakby nikt po niej nie jeździł i
nie chodził, i bocian spacerujący po mokradłach, na których rosną na wpół
uschnięte krzaki - te mokradła to rojsty - wydaje się jedynym mieszkańcem tych
okolic.
- Granica - mówi pan Rysio - jest chyba o tam, za tymi trzcinami. Gdybyśmy
znaleźli gdzieś jakąś łód-
190
kę, to moglibyśmy popłynąć wzdłuż brzegu i sfotografować się już po drugiej
stronie.
- Ty chyba oszalałeś - mówi pani Irka. - Chcesz, żeby znów cię zatrzymali, jak
wtedy, kiedy fotografowałeś się z panem Stefanem przy szlabanie za Szypliszkami?
- Ależ tu jest pięknie - mówi pan Mareczek. -I zarazem jakoś dziwnie tajemniczo.
Nawet ten bocian, niech pan spojrzy, tam na tej łączce, jest jakby piękniejszy
niż bociany w naszej okolicy. I niewątpliwie jest w nim coś tajemniczego, choć
bociany nie wydają mi się ptakami szczególnie tajemniczymi.
- Wszystko, co graniczne albo nadgraniczne -mówi pan Rysio - jest tajemnicze,
bo tajemnicza jest sama istota graniczności. Ten bocian wydaje się panu
tajemniczy, bo nie wie pan, czy on jest stąd, czy stamtąd, czy jest tutejszy,
czy tamtejszy. Podobnie jest z tymi topolami, z tymi trzcinami, z tym jeziorem.
Wszystko to jest trochę stąd, trochę stamtąd, trochę ich, trochę nasze, a trochę
niczyje. I właśnie dlatego, że jest graniczne, czyli nie umiejscowione, nie
przypisane, nie uwięzione raz na zawsze, jest też tajemnicze. A niech pan
zauważy, że tak jest ze wszystkimi istnieniami granicznymi. Wszystkie hybrydy,
wszyscy mieszańcy są tajemniczy, bo nawet jeśli gdzieś należą, to przecież
należą i gdzie indziej.
- Ale jeśli ten bocian, ta woda, te obłoki nad nią są tajemnicze dlatego, że
nie będąc ani tutejsze, ani tamtejsze, mogą być, jak chcą i gdzie chcą - mówi
pan Mareczek - to znaczy, że tajemnicza jest nie tyle istota graniczności, ile
istota wolności. Co graniczne, jest wolne, bo dana mu jest możliwość wybo-
191
ru losu, może mieć taki los, a może mieć inny. Wolność jest tajemnicza, panie
Rysiu.
- I piękna - mówi pan Rysio - jak to jezioro i ten bocian.
- No to przestańcie już poetyzować i wracajmy mówi pani Mareczkowa, która
ścinając kwitnące trawy w przydrożnym rowie - będzie z tego potem suchy bukiet -
przysłuchiwała się rozważaniom pana Rysia o tajemniczej istocie wolności. - Jest
już pierwsza. Nie możemy spóźnić się na obiad.
- Cały Gaładuś powinien należeć do Polski -mówi pan Rysio w drodze powrotnej. -
Przecież jezioro czy las, czy jakaś rzeczka to są pewne całości, pewne organizmy.
Jakże można dzielić takie organizmy granicami? Podzielony Gaładuś nie przynosi
nikomu żadnego pożytku, nikt z niego nie korzysta, nikt nad nim nie bywa. Jest w
istocie niczyj. Takie jezioro, przecięte granicą, umiera dla ludzi.
- Litwini - mówi pan Mareczek - uznaliby pewnie pańskie argumenty za bardzo
przekonywające. I powiedzieliby, że cały Gaładuś powinien należeć do nich. Ale
wie pan, że moje tutaj rodowe posiadłości też są na pół przecięte granicą? A to
też był organizm i całkiem odrębny, bo zamieszkany przez mniejszość narodową. I
też to podzielili granicą.
- To pan jest stąd? - dziwi się pani Irka. - Wydawało mi się, że pana rodzina
jest z Warszawy.
- Właściwie to jestem z Warszawy - mówi pan Mareczek - ale mój dziadek od
strony matki był Baranowski i pochodził, tak przynajmniej mówi się w mojej
rodzinie, z litewskich Tatarów. A z tej książki, którą mi pan pożyczył, panie
Rysiu, z tego Połu-jańskiego, właśnie się wczoraj dowiedziałem, że ci
192
Baranowscy siedzieli tutaj. To znaczy nie całkiem tutaj, ale niedaleko stąd,
gdzieś za Wiżajnami.
- No to jesteśmy, panie Mareczku, sąsiadami -mówi pan Rysio i wydaje się
zadowolony z tego, że ma takiego sąsiada jak pan Mareczek, co z kolei panu
Mareczkowi sprawia prawdziwą przyjemność, bowiem uważa, że dobry sąsiad to jest
w życiu rzecz niezwykle ważna i chciałby być lubiany i szanowany przez swoich
sąsiadów. - Ja z Suwałk, a pan spod Wiżajn.
- Z Winksznupia - mówi pan Mareczek. - Ale to Winksznupie jest już właśnie za
granicą. A z tych tatarskich wsi po naszej stronie pozostała chyba tylko
Makowszczyzna.
- Ale tych Tatarów - mówi pani Irka - już tutaj nie ma - i przyglądając się
panu Mareczkowi, dodaje: - Rzeczywiście ma pan w sobie coś tatarskiego. Gdyby
pana ogolić do skóry, byłby z pana całkiem niezły Tatar.
- Czaszkę podobno mam tatarską - mówi pan Mareczek. - A Tatarów to właściwie
nie było tu już i wtedy, kiedy Połujański pisał swoją książkę. On podaje, że w
całej guberni w roku 1857 było 168 Tatarów.
I pan Mareczek przypomina sobie, czego jeszcze dowiedział się o swoich Tatarach
z Wędrówek po guberni Augustowskiej w celu naukowym odbytych. „Wracając stąd do
powiatu kalwaryjskiego, znajdujemy tu siedliska Tatarów w końcu wieku XIV z
Witoldem w. ks. lit. przybyłych, którzy obecnie zajmują dość znaczną przestrzeń
powiatu, chociaż ludność ich jest nieliczna; a mianowicie: mężczyzn 77 i
niewiast 75. Wsie Potylcze, Piłokalnie, Winksznupie,
193
Wiłkobole, Alexandrów, Makowszczyzna, Porow-sie, Nowinniki, Skirsobole,
Borowszczyzna, Dolni-ca, Szyłańce, Kiewlica, Dębowy Róg, Morgotraki, Suwałeczki,
Szwańce i Podturupie, z kilkunastą folwarkami dawniej, a nawet już w początku
wieku bieżącego, były dziedziczną własnością Baranowskich, Ułanów, Buczyckich,
Ryżewskich, Muchów, Ledzińskich, Kryczańskich, Osmolskich, Achman-towiczów i
innych familii ze szlachty tatarskiej; niejeden z tych, wywodząc się z książąt i
chanów, dodawał do swego nazwiska: kniaź lub chan; dziś wszyscy podupadli tak,
że ani jednej familii nie można nazwać zamożną. Najzamożniejszym z Tatarów
polskich był jenerał Baranowski, dziedzic dóbr: Winksznupia, Wiłkobolów, Rosi,
Potylczów i Piłokalni, który zbudował jedyny meczet z drzewa w Winksznupiu. Po
śmierci jenerała Baranowskiego podzielili się folwarkami synowie jego: Maciej,
Salich, Eliasz, Mustafa i Abram; lecz niedługo nimi władali. Folwark Winksznupie
przeszedł na własność księdza Zienkiewicza, proboszcza z Wiłkowy-szek, którego
synowica otrzymała je w posagu, poślubiając sobie Tomasza Wolskiego. Wiłkobole
nabył Tatar Ułan i następnie sprzedał Micewiczo-wi, Roś dostała się po
Baranowskich Jagminowi. Nie samo rozdrobnienie się zamożnych familii tatarskich
było przyczyną ich upadku, lecz pieniac-two i nierządne gospodarstwo wiele do
tego się przyłożyły; jednakże dotąd Tatarowie w pożyciu mają powszechną dobrą
opinię, gościnność zaś ich i chęć do tańca lub innej niewinnej zabawy są
zwyczajnymi; a gniew obrażonego i zemsta są długie i straszne".
194
- Ty piętnastoletni kretynie z bąblem na nodze -myśli pan Mareczek - gdybyś
wtedy, przed trzydziestu trzema laty, kiedy pierwszy raz tu przyjechałeś,
wiedział, że jesteś stąd, że Baranowscy są z Winksznupia, to może byś lepiej
przyjrzał się tej ziemi, może byś coś więcej zapamiętał, może byś już wtedy
zawiązał ten węzeł, który ja teraz, z takim trudem i po tylu latach, wiążę. Ale
ty, idioto uszczypnięty przez gąsiora, nie wiedziałeś jeszcze wtedy, co warta
jest przeszłość, nie wiedziałeś, że człowiek nie może żyć bez przeszłości, że
tylko w przeszłości jest ocalenie, że ona, tylko ona, jest źródłem godności i
odwagi, bo wkładano ci do głowy, debilu opychający się serem ze śmietaną, że
przeszłości nie ma, że kto ją wspomina, jest godzien pogardy, że jest tylko
przyszłość, no i maszerowałeś w tę szczęśliwą przyszłość, w zielonej koszuli i
czerwonym krawacie, rycząc na ulicy Piotrkowskiej, pod portretem ojca narodów i
chorążego pokoju: - My ZMP, my ZMP, reakcji nie boimy się! - Jakie to szczęście
dla mnie, że jednak w tym twoim kretyńskim łbie coś ci się skojarzyło - za co
jestem ci prawdziwie wdzięczny -i dość szybko doszedłeś do wniosku, że tak
rycząc jakoś dziwnie jesteś podobny do młodych Włochów w czarnych koszulach
ryczących pod portretem Mussoliniego: - Giovinezza, giovinezza, primavera di
bellezza. - Po czym zbrzydziłeś sobie to ryczenie. Ale nie myśl, że nie mam do
ciebie pretensji. Bo gdybyś wtedy poradził się dziadka Baranowskiego, gdybyś
pomówił z nim o przeszłości, to on wytłumaczyłby ci przecież, jak powinieneś żyć,
i dowiedziałbyś się od niego, jakie masz obowiązki wobec samego siebie, i może
nie zapisałbyś się w ogóle do
195
tych ryczących i nie nosiłbyś zielonej koszuli. No to co z tego, że dziadek już
wtedy nie żył, że umarł, nim się urodziłeś? Trzeba go było wezwać w nocy, przed
zaśnięciem. Na pewno by przyszedł i powiedziałby ci, kim jesteś, kim masz być.
Umarli wiedzą takie rzeczy. Ale może - myśli dalej pan Mareczek -żądam jednak
zbyt wiele, nie należy chyba wymagać od piętnastoletnich chłopców, żeby wzywali
umarłych i słuchali ich rad. Dziadek, gdyby został wezwany, z pewnością jednak
potrafiłby taktownie i rozumnie pokierować życiem piętnastoletniego Mareczka.
I pan Mareczek przypomina sobie fotografię stojącą na serwantce w domu jego
siostry. Fotografia jest formatu pocztówkowego, a na jej odwrotnej stronie jest
nadruk: Photographie J. Raczyński, Varsovie, Nowy-Świat No. 19. Niżej, ołówkiem,
ktoś napisał: maj 1913 r. Na fotografii dziadek Baranowski siedzi na krzesełku
na tle kotary, na której wymalowane są trzy drzewa, i trzyma za rękę małą
dziewczynkę w dużym kapeluszu i śmiesznych, wysokich bucikach zapiętych na białe
guziki. Guzików jest, przy każdym buciku, sześć. Ta dziewczynka, która trochę
zezuje, to matka pana Mareczka. Obok, oparta o ustawiony przez fotografa płotek,
imitujący wiejskie, drewniane płotki oplecione gałązkami, stoi babka pana
Mareczka, w kapeluszu z rajerami i białej sukni obszytej u dołu szeroką koronką.
Widać jedną rękę w długiej, białej rękawiczce do łokcia. Dziadek trzyma na
kolanach kapelusz z dużym rondem zwany panamą. Nosi binokle i ma dość długie,
starannie wypielęgnowane wąsy. Miał wtedy, w roku 1913, trzydzieści trzy lata.
Był nauczycielem
196
historii w gimnazjum im. Reja na Królewskiej, a potem dyrektorem gimnazjum
żeńskiego im. Klaudy-ny Potockiej w Pułtusku. Przedtem, na przełomie wieku,
studiował historię na uniwersytecie w Kijowie. Kiedy umarł, Żydzi w Pułtusku
zamknęli wszystkie sklepy i całe miasto poszło na pogrzeb dziadka. Dziadek
podaje białą panamę zezującej dziewczynce: - Potrzymaj mi kapelusz, Haneczko -
zdejmuje binokle, przeciera je i mówi:
- To miło z twojej strony, Mareczku, że pomyślałeś o mnie. Ja też od czasu do
czasu myślę o was. Martwi mnie, że jesteście w takich tarapatach. Ale sądzę, że
przesadzasz, uważając, że ja, z moim dziewiętnastowiecznym doświadczeniem,
mogłem doradzić ci coś sensownego, kiedy miałeś kłopoty z tym twoim Mussolinim.
- Ależ nie z Mussolinim, dziadku, ze Stalinem.
- Wszystko jedno - mówi dziadek. - To jest twoje własne życie i sam musisz
sobie z nim dawać radę. Tamta epoka, w której żyłem, też była dość okropna, ale
jednak przyszłość nie była wtedy tak mroczna, tak nieprzenikniona, jak teraz.
Imperium carów gniło i było oczywiste, że zbliża się jego koniec. A teraz nic
nie wiadomo. Więc raczej na mnie nie licz. Ale jeśli chcesz, opowiem ci, jak
Gedymin założył Wilno. Bardzo lubiłem prowadzić tę lekcję. Przeszłość jest jasna
i pełna nadziei. Otóż Gedymin, który stolicę swą miał wówczas w Trokach, polował
pewnego dnia w dolinie Swentoroga, gdzie znajdował się gaj, a w gaju świątynia,
mieszkanie wajdelo-tów oraz wajdelotek. Wiesz, kto to był wajdelota? No to
dobrze. W tym to gaju Gedymin, zabiwszy uprzednio nadzwyczajnej wielkości tura,
zasnął
197
znużony i miał piękny sen, w którym ukazał mu się żelazny wilk, przeraźliwie
wyjący i szczerzący do niego żelazne zęby. Wydawało się Gedyminowi, że
przeraźliwe wycie zwierza pochodzi jakby z trzewi setek wilków. Znaczenie tego
snu następnego dnia wytłumaczył księciu krywe-krywejte, czyli wielki kapłan,
imieniem Lezdejko.
- Opowiedz mi raczej - przerywa pan Mareczek dziadkowi, bowiem ma do niego
konkretną sprawę - jak to było z tym strajkiem szkolnym w Pułtusku w 1905 roku.
Jak wyście wtedy popędzili kota czerwonym.
- Ależ oni nie byli czerwoni - śmieje się dziadek. -Uczyłem wtedy w carskim
gimnazjum i za ten strajk wyrzucili mnie z pracy. Właśnie dlatego przenieśliśmy
się do Warszawy. A jeśli ktoś był wtedy czerwony, to już raczej my. Co prawda
Piłsudskiego nigdy nie lubiłem. Nie tak trzeba było rządzić Polską.
- Nie mów mi tego, dziadku! - woła przerażony pan Mareczek. - Nie byłeś chyba
endekiem?
- Kim byłem, tym byłem - mówi dziadek i wydaje się, że jest nieco obrażony. -
Teraz jestem umarły i proszę mnie nie wciągać w polityczne dyskusje. -I dziadek
wkłada binokle i znów patrzy na babkę Alinę, na jej duży biust i rękę w długiej,
białej rękawiczce. Ale po chwili jeszcze raz odwraca się do pana Mareczka i mówi:
- Miej się dobrze, wnuku. Aleś ty wyłysiał! Używasz jakiegoś płynu na porost
włosów? A co do tego jenerała Baranowskiego z Winksznupia, to wcale nie jest
pewne, czy my stamtąd pochodzimy. Bo ja się urodziłem w Hiranowcu pod
Żytomierzem. Miło jest oczywiście uważać, że ma się w żyłach krew
198
kniaziów czy chanów, ale znacznie ważniejszy niż ta książęca krew jest ludzki
szacunek. Ci pułtuscy Żydzi, którzy zamknęli sklepy w dniu mego pogrzebu,
szanowali mnie i wierz mi, byłem z tego bardzo dumny.
- Według Połujańskiego - mówi pan Mareczek, odwracając się do siedzącej z tyłu
pani Irki - ci litewscy Tatarzy przenieśli się stąd na Wołyń i na Ukrainę.
Dlatego, kiedy on pisał tę swoją książkę, było ich tu już tylko 168.
- Ale szkoda - mówi pan Rysio - że nie możemy tam pojechać.
- Gdzie? - pyta pani Irka. - Na drugi brzeg Gała-dusia?
- Nie - odpowiada pan Rysio. - Do tego pańskiego Winksznupia.
- Drogi panie Rysiu - mówi pan Mareczek. - Że my do Winksznupia nie możemy
pojechać, to mała bieda. Ale że my nie możemy pojechać do Nowogródka i do
Krzemieńca, żeby zobaczyć te miejsca, w których urodzili się nasi najwięksi
poeci, to jest prawdziwe narodowe nieszczęście.
A późną nocą, zasypiając, kiedy zbłąkana ćma bije skrzydłami nad jego głową o
belki sufitu: - Po co ja właściwie - myśli pan Mareczek - miałbym jechać do tego
Winksznupia, gdzie na pewno nie ma już ani jednego Baranowskiego, a na miejscu
meczetu, odbudowanego w roku 1824 - „17 obywateli tego wyznania, pisał
Połujański, dobrowolnie złożyło na restaurację meczetu po złp. 100, do których
to pieniędzy rząd r. 1821 dodał złp. 2000 i drzewo, i tym sposobem stanął
odnowiony meczet" - więc na miejscu meczetu stoi pewnie budynek komitetu rejono-
199
wego albo dom kultury, po co miałbym tam jechać, czy po to, żeby lamentować na
ruinach? W tym kraju ciągle ktoś lamentuje na ruinach i zdaje się, że w całej
Europie, a może i na całym świecie nie ma narodu, który by głośniej lamentował i
który miałby więcej tych lamentujących. Może jeszcze tylko Żydzi - ale dawno
temu, w czasach biblijnych - tak potężnie lamentowali. Pewnie, że w tym lamencie,
bijącym w europejskie niebo, jest nasza siła, bo tak płacząc na ruinach, mówimy
zarazem: - Patrzcie, to jest nasza przeszłość zrujnowana, to wszystko, co mamy,
i nie zamierzamy o tym zapomnieć, róbcie z nami, co chcecie, a my od tych ruin
nie damy się oderwać i będziemy tak trwać, uczepiwszy się tych nadpalonych belek,
pokruszonych murów, i przetrwamy. - Tak, jest w tym siła, wspieramy się o te
ruiny. Ale jest oczywiście to przywiązanie do ruin również powodem naszej
słabości, bo tyle wieków lamentując, uznaliśmy wreszcie te nasze ruiny za
cenniejsze, stokroć cenniejsze od wszystkiego, co na ich miejscu dałoby się
zbudować. Więc po co miałbym do tych wszystkich lamentów dodawać jeszcze i mój
mały lament nad winksznupskim meczetem? Zwłaszcza że nawet nie wiem, jak ten
meczet wyglądał, i nie potrafię go sobie wyobrazić. Ale oczywiście pojechałbym
tam, gdybym tylko mógł. Dobrze jest przecież - myśli, już przysypiając, pan
Mareczek -znać miejsce swego urodzenia. Bo jednak tu się urodziłem, właśnie tu,
a nie tam, nie w Warszawie, nie w tym gubernialnym mieście, w tej stolicy priwi-
slańskiego kraju. I z upływem lat, choć kiedyś bardzo to miasto lubiłem, czuję,
że coraz słabiej jestem z nim związany, że węzeł jest coraz luźniejszy, że co-
200
raz bardziej obco czuję się na Mokotowskiej, Kruczej, Hożej. Mógłbym pewnie
wyjaśnić sobie, dlaczego ten węzeł, którym byłem z tobą związany, miasto, zaczął
się - albo ja go zacząłem - rozwiązywać, ale byłaby to bardzo długa i w dodatku
smutna opowieść. Musiałbym zacząć od powstania, od tego dnia, kiedy Niemcy
spalili mi mój dom na Koszykowej, a potem musiałbym opowiedzieć o tym, jak się
czułem na parterowej Marszałkowskiej i na MDM-ie, po kilku latach mój wewnętrzny
płacz, mój lament nad Warszawą, której nie ma, zamknął w kilku słowach, za co
bardzo byłem mu wdzięczny, Adam Ważyk w Poemacie dla dorosłych i jeszcze teraz
często wraca do mnie ta fraza, kiedy idę Świętokrzyską albo mijam Rotundę:
„dajcie mi stary kamyczek, niech się odnajdę w Warszawie". Ta moja opowieść o
coraz większej miłości do miasta, którego nie ma, i coraz większej niechęci do
miasta, które jest, skończyłaby się pewnie na 13 grudnia. Ale nie chce mi się o
tym wszystkim myśleć. Nie lubię cię, miasto. - Ale dopuściwszy już do
świadomości taką, jednak raczej nieprzyjemną myśl, pan Mareczek zaczyna się tej
myśli jakby wstydzić. Bo może jednak zbyt lekkim, zbyt lekceważącym gestem
odepchnął od siebie to miasto zbudowane na gruzach jego miasta? Jest przecież
warszawskim inteligentem w trzecim pokoleniu, a to chyba do czegoś zobowiązuje.
-Nie wstyd ci, panie Mareczku? - myśli pan Mareczek. - Pomyśl o tych
warszawskich babach, z którymi stałeś w kolejkach po masło i ser. Uważasz, że
możesz rozerwać węzeł, który cię z nimi łączy, ponieważ Niemcy spalili twój dom
na Koszykowej, a w twoim mieście osiedlili się przybysze z Puszczy
201
Myszynieckiej, spod Ostrołęki i spod Mławy? Pomyśl o kościele Wizytek i o
kościele Sakramentek. One stoją tam, gdzie stały, kiedy byłeś dzieckiem. Uważasz,
że ci, którzy teraz w nich się modlą, nie mają prawa mówić: - To jest nasze
miasto? Wstyd. Zastanów się, warszawski inteligencie w trzecim pokoleniu. Bo
może ty w ogóle nie zasługujesz na to, żeby gdziekolwiek mieć miejsce urodzenia?
Więc lepiej przeproś to miasto. Przeproś, ono ci przebaczy. - Nie męcz mnie,
warszawski panie Mareczku - myśli suwalski pan Mareczek. - Urodziłem się właśnie
tutaj, w Wiżajnach i w Szypliszkach, w Puńsku i w Winksznupiu. Nie myśl, że uda
ci się odebrać mi to miejsce urodzenia. Nad jeziorem Gaładuś, co w połowie
ruskie, mój dom, nora lisia. A kiedy umrę, niech trumnę z moimi zwłokami wyniosą
ze wszystkich kościołów Suwalszczyzny: z kościoła wigierskich kamedułów i z
kościoła sejneńskich dominikanów, z nowego kościoła w Gawrychrudzie i z
litewskiego kościoła w Puńsku. I niech uderzą w dzwon w drewnianym kościele w
Monkiniach. -I pan Mareczek, zadzierając głowę i patrząc na dzwon kołyszący się
dostojnie w niedzielny poranek - dzwon jest odlany z płynnego powietrza,
błękitny, prawie przezroczysty i wielki jak całe niebo ponad Monkiniami -
zasypia.
W taki upalny dzień - myśli pan Mareczek, schodząc po zboczu ścieżką między
łopuchami i paprociami - powietrze podobne jest do ogromnej ważki wiszącej nad
zielenią jezior i lasów i trzepoczącej sześcioma przeźroczystymi skrzydła-
202
mi. Nie jest to chyba - myśli dalej - najlepsze porównanie, ale właściwie do
czego można porównać całe powietrze, i to tak, aby właśnie jego całość była
porównana? Nie ma w zasięgu naszych ludzkich oczu niczego, co by przypominało
powietrze, było podobne do powietrza. Poza, oczywiście, powietrzem. - Sześć
wielkich skrzydeł iskrzy się i połyskuje, i panu Mareczkowi wydaje się, że
słyszy, ale nie, wcale mu się nie wydaje, wyraźnie słyszy dźwięk, który powstaje,
gdy trzepocząc trą o siebie: jest to suchy trzask, a to trzaskanie układa się w
melodię, którą - myśli pan Mareczek, wchodząc na pomost - mógłbym zapisać,
gdybym był Skriabinem albo Szymanowskim. Ale ponieważ umiejętność układania
dźwięków nie jest mi dana, ta melodia nie zostanie zapisana - i napełnia to pana
Marecz-ka, jak zawsze, kiedy myśli o tej sprawie, o tej swojej nieumiejętności,
wielkim smutkiem, bowiem jest przekonany, że przy pomocy dźwięków można wydobyć
z siebie, wyrazić, wyartykułować znacznie więcej niż przy pomocy słów. - A gdyby
- myśli jeszcze - komórki w moim mózgu jakoś inaczej były połączone i moje
zatkane ucho dzięki istnieniu tych tajemniczych połączeń nie było zatkane, to
mógłbym nie tylko wypowiedzieć to, czego nigdy nie wypowiem, ale również
usłyszeć te wszystkie dźwięki, których nigdy - o moje uszy zatkane! - nie
usłyszę: rozmowy łopuchów, monologi sosen, piosenki bobrów, wyznania miłosne
myszy i wiewiórek, te wszystkie przemieszane głosy, cały ten hałas, bełkot,
zgiełk natury. I pomyśleć, że to wszystko jest mi odebrane i przez co, przez to,
że odziedziczyłem takie, a nie inne geny. To jest doprawdy -
203
Boże, naturo, genetyczny kodzie - bardzo niesprawiedliwe.
Pan Mareczek siada na rozgrzanych deskach pomostu obok leżaka, na którym opala
się pani Ma-reczkowa, zanurza stopy w wodzie - woda jest dzisiaj niemal równie
ciepła jak powietrze - sięga po książkę leżącą na kolanach pani Mareczkowej,
przerzuca kartki i mówi:
- Chcesz, to przeczytam ci coś z Pana Tadeusza?
- Ale co? - pyta pani Mareczkowa.
- Mogę ci przeczytać opis grzybobrania. Albo tę scenę, w której jenerał
Kniaziewicz stawia Zosię na stole. Pamiętasz, jak ona tam jest ubrana.
- Pamiętam - mówi pani Mareczkowa. - W suknię z zielonego kamlotu i zielony
gorset. Ale przeczytaj.
- Albo raczej przeczytam ci rozmowę Hrabiego z Telimeną o malarstwie.
- No to czytaj.
- „Zaczęli więc rozmowę o niebios błękitach" -czyta głośno pan Mareczek, ale
przeczytawszy kilkanaście wersów, przerywa lekturę i mówi: - Wiesz, to jest
zupełnie niesamowite, jak on, ten Mickiewicz, posługuje się konkretem i co on z
tym konkretem robi. Zobacz no tylko. Opisuje cytrynę i powiada, że jest ona jak
karlica ze złocistymi gałki, ale mało mu tego, więc dodaje, że ta cytryna ma
lakierowane liście, ale i tego mu mało, więc jeszcze mówi, że jest krótka i
pękata, ale i to mu nie wystarcza, więc jeszcze porównuje ją do brzydkiej, ale
bogatej kobiety. I niemal za każdym razem jest tak samo. Opisuje motyle nad
kłosami i mówi, że wisiała tam jasna mgła motyli, ale mało mu, dodaje, że te
motyle na-
204
zywają się babki, i jeszcze mu mało, dodaje, że miały poczwórne skrzydełka, mało,
dodaje, że te skrzydełka były przejrzyste jak szkiełka, i wciąż mało, dodaje, że
były ledwie widoczne, i jeszcze mało, brzęczały, i jeszcze mało, były nieruchome.
Po co mu to było, to precyzowanie, dopowiadanie, mnożenie epitetów, to oglądanie
każdego przedmiotu, każdego istnienia, każdej cytryny, wiewiórki, filiżanki,
każdego kapelusza i każdego deszczu ze wszystkich stron, z każdego, jaki tylko
jest możliwy, punktu widzenia?
- Przypominał sobie - mówi pani Mareczkowa -i było mu miło, że tak dokładnie
może sobie to wszystko przypomnieć. Miło jest przecież przypominać sobie to, co
utracone.
- Chyba jednak i o coś innego mu chodziło - zastanawia się pan Mareczek. -
Wygląda mi na to, że on, tak dokładnie, z takim wściekłym uporem te wszystkie
cytryny i wiewiórki oglądając, chciał jakby przymusić je do istnienia, do
jakiegoś intensywniejszego, wyrazistszego istnienia. I jakby zarazem zależało mu
na utrwaleniu jednorazowości, jedyno-ści, wyjątkowości każdego istnienia. Bo
przecież, tak mnożąc określenia tej cytryny, tak ją ze wszystkich stron
oglądając, on jakby mówił: - Patrzcie, to jest ta, właśnie ta, o ta, ta cytryna,
ta, na którą w tej chwili patrzę, i nie żadna inna, i nie cytryna w ogóle, jakaś
tam cytryna, ale ta, o ta. - On musiał chyba strasznie kochać jedyność,
niepowtarzalność każdego istnienia. To jest tak, jakby w Panu Tadeuszu on toczył
wielki bój o istnienie widzialnego świata, o istnienie tego, co jest jednorazowe,
jedyne i właśnie dlatego najprawdziwiej jest. To jest bój przeciw-
205
ko przemijaniu, marnieniu, rozpadowi. Cytryny, wiewiórki, kapelusze, suknie,
grzyby i obłoki idą -prowadzone przez niego - w bój przeciw nicości.
I tu pan Mareczek wydaje z siebie straszny, przejmujący jęk: - O Boże, Boże,
żebym ja tak umiał pisać. Żebym choć jedną rzecz, jedno istnienie zdołał tak
opisać, żebym choć jeden obłok, jeden liść łopucha uratował od nicości. Ale ja
mam jakiś okropnie nędzny kod genetyczny. - I trochę się tych swoich jęków
zawstydziwszy - całe szczęście, że usłyszała je tylko pani Mareczkowa, która
lamentów męża nie bierze zbyt serio, bowiem słucha ich już od dwudziestu sześciu
lat - pan Mareczek wraca do Pana Tadeusza i mówi: - Ale patrz, on nie mówił tak
jak my: jeżyna. Mówił: ożyna. Ożyna czarne usta tuląca do malin. -1 pan Mareczek
zwraca się do pani Żabki, która wchodzi właśnie na pomost, siada obok niego i
też zanurza stopy w wodzie:
- Pani jest ze wschodu, pani Żabko?
- Z południowego wschodu - odpowiada pani Żabka. - Mój ojciec miał majątek na
Podolu. A dlaczego pan pyta?
- A tam u państwa na Podolu to jak się mówiło: ożyna czy jeżyna?
- Jeżyna to ożyna, a ożyna to jeżyna - odpowiada pani Żabka. - Nie widzę
różnicy.
- No, ale jak tam na Podolu nazywaliście jeżyny?
- Jeżyny, czyli ożyny - mówi pani Żabka. - A co pan czyta, panie Mareczku?
- Czytaliśmy sobie Pana Tadeusza. U niego są ożyny.
- Średni poeta - mówi pani Żabka i pan Mareczek już wie, że niepotrzebnie pytał
o te ożyny i że
206
nie uda mu się uniknąć dyskusji na temat Mickiewicza, a ta dyskusja z pewnością
albo dla niego, albo dla pani Żabki, albo, co najprawdopodobniej sze, dla nich
obojga bardzo źle się skończy, bowiem pani Żabka - przyjechawszy tutaj na trzy
tygodnie z Nowego Jorku, gdzie mieszka na stałe - czuje w sobie gwałtowny
przymus kontestowania wszystkiego, co polskie, a może nawet naprawienia
wszystkiego, co polskie.
- Średni - przytakuje sama sobie pani Żabka. -Taki sobie.
- Kto jest średni? - pyta pan Mareczek i chcąc być grzecznym stara się nie
krzyczeć, ale usłyszawszy, co powiedział, zdaje sobie sprawę, że jednak krzyczy,
co raczej nie jest grzeczne i czego nie powinien robić, szczególnie jeśli mówi z
osobą, która przyjechała do rodzinnego kraju tylko na trzy tygodnie. - Dlaczego
średni?
- Dlatego, że jego problematyka jest anachroniczna w porównaniu z ówczesną
myślą europejską -mówi pani Żabka i bardzo z siebie zadowolona uśmiecha się do
pana Mareczka. - Gdyby nie uwikłał się w polskość, może byłby wielki. A tak jest
to jeden z wielu średnich poetów europejskich. Że tacy minor poets są w
literaturze bardzo potrzebni, temu nie przeczę.
- A Słowacki? - pyta pan Mareczek. - Też średni?
- Mów ciszej, Mareczku - ostrzega go pani Mareczkowa. - Nie musisz tak krzyczeć.
- Słowacki jest lepszy - przyznaje pani Żabka. -Ale też średni. Oczywiście z
waszego polskiego punktu widzenia są to wielcy poeci, co nie znaczy, że nie
istnieje inny punkt widzenia, taki, z którego cała
207
wasza literatura, a także cała wasza historia wygląda zupełnie inaczej, niż się
wam wydaje. I powinniście się starać spojrzeć na siebie z tego innego punktu
widzenia, bo jeśli tego kiedyś wreszcie nie zrobicie, to nie dowiecie się nigdy,
ile naprawdę jesteście warci. A jak się nie dowiecie, ile jesteście warci, to
zginiecie. Wasze zarozumialstwo was zgubi.
- Wydaje mi się - krzyczy pan Mareczek - że będąc Polakami, raczej nie jesteśmy
w stanie przyjąć jakiegoś innego niż polski punkt widzenia. Amerykanie czy
Francuzi też przecież patrzą na siebie z amerykańskiego czy francuskiego, a nie
z polskiego punktu widzenia. Nie uważa pani, że ten nasz punkt widzenia jest
akurat taki sam dobry jak każdy inny?
- Nie - mówi pani Żabka. - Wasz punkt widzenia jest zdeterminowany przez waszą
sytuację i wasze położenie geograficzne. Wasza sytuacja jest marna, bo jesteście
od kilkuset lat wciśnięci pomiędzy dwa mocarstwa. Wasze położenie geograficzne
też jest marne, bo siedzicie w takim zakątku Europy, z którego niewiele widać.
Dlatego właśnie nie jesteście w stanie dostrzec i zrozumieć prawdziwych
problemów Europy i świata. A jeśli nawet coś niekiedy dostrzeżecie, to
tłumaczycie to sobie zupełnie fałszywie, ponieważ uważacie, że cokolwiek mówi
się i robi na świecie, to mówi się i robi z myślą o was i ze względu na was.
Zdajcie sobie wreszcie sprawę z tego, że mało kto wami się interesuje. Pokąd
tego nie pojmiecie, nie pojmiecie też rzeczywistych problemów tego wieku.
- Może i ma pani rację - mówi pan Mareczek - że z tego zakątka Europy niewiele
widać. Może i my,
208
siedząc w tym zakątku, nie najlepiej jesteśmy widoczni, kiedy patrzy się w tę
stronę z Paryża albo z Waszyngtonu. Co nie zmienia faktu, że losy Europy, jeśli
nie świata, rozstrzygają się właśnie tutaj. Od tego, jak potoczą się nasze
dzieje, a także dzieje Czechów, Węgrów i Rumunów, zależy to, jak potoczą się
dzieje tych wszystkich narodów zachodniej Europy, które może nie interesują się
zbytnio naszym losem, ale swoim na pewno są zainteresowane. Albo my zginiemy, a
wtedy zginie również cała Europa, albo my przetrwamy, a wtedy i Europa ocaleje.
Problematyka Polaków jest problematyką wieku, pani Żabko.
- Jesteście śmieszni - mówi pani Żabka - z tym waszym mesjanistycznym
przekonaniem, że macie obowiązek ocalenia Europy. A może i całą ludzkość
chcielibyście ocalić, a potem zbawić? Ale ludzkość, zapewniam was, nie liczy na
to, że ją ocalicie, bo raczej nie czuje się tak bardzo zagrożona. I chyba nie
pragnie być przez was zbawiona. To wszystko, panie Mareczku, było dobre sto
pięćdziesiąt lat temu. Choć już wtedy ten wasz mesjanizm był dość dziwacznym
pomysłem i niewiele to miało wspólnego z ówczesnym stanem umysłów w Europie. Ale
że teraz to wszystko tutaj odżyło, to jest po prostu śmieszne. Polacy są
naprawdę okropnie anachroniczni.
- Owszem, jesteśmy anachroniczni - mówi pan Mareczek. - Ale jacy właściwie mamy
być, jeśli nasza sytuacja jest anachroniczna? Przecież jesteśmy w tym samym
miejscu, w którym byli nasi dziewiętnastowieczni przodkowie. Jesteśmy powołani
do tego, do czego oni, w XIX wieku, byli powołani: mamy ocalić naszą tożsamość
narodową, ponieważ jest
209
ona zagrożona. Więc cóż w tym dziwnego, że głowy mamy pełne
dziewiętnastowiecznych myśli? Gdyby nasza sytuacja była inna, to może i jakieś
inne myśli przychodziłyby nam do głowy.
- Ale gdybyście potrafili tak przeformułować te wasze polskie problemy - mówi
pani Żabka - żeby one zaczęły się rymować z problemami świata, gdyby właśnie
jakieś inne myśli zaczęły wam przychodzić do głowy, to może zmieniłaby się i
wasza sytuacja? Ale ja się boję, że wy już nie jesteście zdolni do poważnego
wysiłku umysłowego. Ugrzęźliście w tym waszym dziecinnym mesjanizmie, a to jest
przecież zupełnie fikcyjna problematyka. Ja z prawdziwą przykrością obserwuję,
że wy wszyscy mówicie jakimś dziwnym dziewiętnastowiecznym językiem. Tak teraz
na świecie nikt nie mówi, bo świat jest już gdzie indziej i myśli o czymś innym.
Zgubi was ta wasza anachroniczna wiara w zbawczą moc polskości.
- Albo ocali - mówi pan Mareczek. - Bo zwracam pani uwagę na to, że dzięki tym
naszym mesjani-stycznym fantasmagoriom odzyskaliśmy niepodległość w 1918 roku.
Więc to śmieszne dziwactwo miało wówczas bardzo poważne skutki.
- Niech pan nie żartuje - mówi pani Żabka. -Odzyskaliście niepodległość z
zupełnie innej przyczyny. Istnienie niepodległej Polski było na rękę wielkim
mocarstwom. Gdyby nie Francja i Anglia, Polski by nie było.
- Gdyby nie Mickiewicz - mówi pan Mareczek Polski by nie było. Ale zdaje się,
że my mówimy o dwóch różnych rzeczach. Bo pani mówi o polityce, a ja o duchu
narodowym.
210
- Coś takiego jak duch narodowy - mówi pani Żabka - w ogóle nie istnieje. A pan
po prostu uważa, że oś ziemska jest tam, gdzie pan właśnie stoi.
- A oczywiście - mówi pan Mareczek. - Tak właśnie uważam. To znaczy nie akurat
tam, gdzie stoję. Oś ziemską łatwo dostrzec, kiedy pójdzie się drogą wzdłuż
jeziora i tam, gdzie przecinają ją tory kolejki, skręci się w prawo. Tam jest
taki mały maliniak, a zaraz za nim rosną trzy jałowce. Tam jest właśnie oś
ziemska. Wieczorem można nawet usłyszeć, jak skrzypi.
- To pójdziemy tam na spacer - mówi pani Żabka i wyjmuje z zielonej paczki ze
złotym napisem długiego dunhilla. - Zapali pan?
- Dziękuję - odpowiada pan Mareczek. - Palę tylko extra mocne z filtrem.
- Jak wy w ogóle możecie palić coś takiego - pyta pani Ząbka - jak te wasze
papierosy? Przecież to jest okropne świństwo. Czym wy je napychacie? Nie
moglibyście robić tutaj lepszych papierosów?
- Ja tych papierosów nie produkuję - mówi pan Mareczek. - Nie mogę więc
odpowiadać za ich jakość.
- Ale ktoś je produkuje - mówi pani Żabka. -I ktoś za to odpowiada.
- U nas nikt za nic nie odpowiada, pani Żabko -mówi pan Mareczek. - Ktoś, kto
produkuje te papierosy, wcale nie czuje się odpowiedzialny za ich jakość. I nie
można mu mieć za złe, nie można mu się nawet dziwić, że nie czuje się
odpowiedzialny, albowiem to, czy te papierosy są dobre, czy złe, nie ma nie
tylko żadnego wpływu na jego życie, ale nawet żadnego związku z jego życiem.
211
- I na tym właśnie - mówi pani Ząbka, zaciągając się słodko pachnącym dunhillem
- polega wasza tragedia. Zbyliście się odpowiedzialności za własne życie i
uważacie, że ktoś inny ma za was wszystko załatwić. Ktoś inny ma zadbać o jakość
waszych papierosów, ktoś inny ma dopilnować, żeby w waszych sklepach były buty i
skarpetki, ktoś inny ma się postarać o to, żebyście byli wolni i żebyście mieli
dosyć mięsa. Byłoby chyba dobrze, gdybyście wreszcie sami o coś zadbali. I
gdybyście zdali sobie sprawę, że tylko wy sami jesteście odpowiedzialni za wasz
los, wy, nikt inny.
- Myślę, że się pani myli, jeśli pani uważa, że nie czujemy się za nic
odpowiedzialni - krzyczy pan Mareczek i przez chwilę ma wrażenie, że to nie on,
lecz ktoś inny rozmawia z panią Żabką, bo przecież on ma ochotę rzucić się na
nią z pięściami, a ten ktoś przemawia do niej całkiem spokojnie i nawet łagodnie,
chwilami tylko nieco podnosząc głos. -To prawda, nie ponosimy, bo nie możemy
ponosić odpowiedzialności za to, że w naszych sklepach nie ma butów czy mięsa. I
naiwnością byłoby żądać od nas, abyśmy czuli się za coś takiego odpowiedzialni.
Temu, że nie ma mięsa, winien jest ten system i wszyscy tutaj o tym wiedzą. Ale
jeśli o wolność chodzi, rzecz ma się inaczej. W tej sprawie nie zbyliśmy się
odpowiedzialności i nie próbujemy jej przerzucić na kogoś innego. Mimo że w
Jałcie, nie pytając nas o zdanie, chciano nas od odpowiedzialności za nasz
własny los uwolnić. I to raz na zawsze.
- Tak naprawdę - mówi pani Żabka - to ten wasz los nikogo nie obchodzi.
Jesteście średniej wielkości
212
narodem, na którym nikomu nie zależy i dla którego nikt nie zamierza wywołać
wojny światowej. I powinniście to wreszcie przyjąć do wiadomości.
- Przyjmujemy to do wiadomości! - wrzeszczy pan Mareczek. - Wiemy, że nikt nie
zamierza nam niczego ofiarować. Ani wolności, ani niczego innego. I dlatego sami
postanowiliśmy zadbać o nasz los. Przecież właśnie tego żąda pani od nas? Ale
może wolałaby pani, żebyśmy się poddali?
- Już się poddaliście - mówi pani Żabka. - Przestaliście pracować, a to jest
równoznaczne z kapitulacją. Powinniście zabrać się do pracy, bo zginiecie.
- Może i powinniśmy - mówi pan Mareczek. -Tak przynajmniej twierdzą ci
dziennikarze, którzy przemawiają do nas z telewizorów. Zresztą nie tylko oni.
Ale ja myślę, że to, czy my będziemy pracować, czy nie, i jak będziemy pracować,
nie ma większego znaczenia dla naszej przyszłości. Przynajmniej w tej chwili.
- Jak to nie ma znaczenia? - pyta pani Żabka. -To, co pan mówi, to są jakieś
głupstwa. Naród, który wycofuje się z wyścigu cywilizacyjnego, sam skazuje się
na nieistnienie.
- My w tym wyścigu - mówi pan Mareczek -i tak już nie mamy żadnych szans.
Prześcignęli nas, jak się zdaje, nawet Albańczycy, więc chyba nie warto się
dalej ścigać. Ten nasz regres cywilizacyjny jest oczywiście bardzo przykry,
jeśli chodzi o jego skutki dla naszego codziennego życia. Ale ponieważ i tak
niewiele da się na to poradzić, ponieważ i tak czeka nas życie w biedzie, może
powinniśmy wycofać się z tego wyścigu i skupić naszą uwagę na czymś innym? Z
produkcją pralek auto-
213
matycznych i magnetofonów nie dajemy sobie rady, no to spróbujmy produkować
wartości duchowe. Gdybyśmy do tego się przyłożyli, to może nawet lepiej byśmy na
tym wyszli? Bo pralki nas nie ocalą. A od tego, co wykonamy w sferze ducha,
zależy, jak będzie się nam w tym kraju żyło za pięćdziesiąt czy za sto lat.
- Jeśli wy wszyscy tak myślicie - mówi pani Żabka - w co zresztą nie wierzę, bo
jednak są tu chyba jeszcze jacyś ludzie rozsądni, to za sto lat po prostu was
nie będzie. Pan namawia Polaków, żeby popełnili samobójstwo.
- Namawiałbym ich - mówi pan Mareczek -gdybym mógł ich do czegokolwiek namawiać,
żeby właśnie w sferze ducha szukali ocalenia. Żeby wsparli swoje dalsze
istnienie o te wartości duchowe, które potrafią z siebie wydobyć. Wie pani, to
oczywiście nie przeszkadza temu, żeby produkować więcej pralek czy magnetofonów,
czy czegoś innego. Żeby, inaczej mówiąc, ratować cywilizacyjne podstawy
istnienia. To też pewnie trzeba robić. Tylko że do produkowania pralek czy tam
czegoś innego my nie możemy sensownie się przyłożyć, bo ten system nam to
uniemożliwia. A dobra duchowe możemy produkować nie oglądając się na system, w
tym bowiem nie może on nam przeszkodzić.
- Niech pan nie demonizuje - mówi pani Żabka. -Wszyscy oskarżacie tu o wszystko
ten system. Ale zapewniam pana, że ten system nie jest wszystkiemu winien. Po
prostu rozbestwiliście się i nie chcecie pracować. Ciągle mówicie o wolności, a
w aptece w Suwałkach nie ma proszków od bólu głowy. Dla-
214
czego nie wyprodukujecie dostatecznej ilości proszków od bólu głowy?
- Bo nie mamy wolności! - krzyczy pan Mareczek. - Gdybyśmy byli wolni, to
chętnie wyprodukowalibyśmy niezmierzoną ilość proszków od bólu głowy.
- Gdybyście byli wolni - mówi pani Żabka - to też nic byście nie robili. Polacy
są strasznie leniwym narodem.
- Niech się pani przyjrzy panu Gieniowi. Jak on tam pod komórką rąbie drzewo!
- Do tego - mówi pani Żabka - to wielkich zdolności nie potrzeba.
- A więc jesteśmy - pyta pan Mareczek - nie tylko leniwym, ale także niezdolnym
narodem?
- Jesteście średnio zdolni. W ogóle wszystko jest u was raczej średnie. I
powinniście wreszcie zdać sobie z tego sprawę. Bo jeśli nadal będziecie się
uważać za najwspanialszy naród świata, to nie czeka was nic dobrego.
- Niech pani spojrzy - mówi pan Mareczek o tam, na drugi brzeg jeziora. Ten
krajobraz też jest, pani zdaniem, średni?
- Taki sobie - mówi pani Żabka. - Aż do Alp wszystko jest w Europie takie sobie.
Ale Alpy są naprawdę piękne.
A ponieważ Pan Tadeusz wciąż leży otwarty w tym miejscu, w którym ożyna tuli
czarne usta do malin, pan Mareczek wyciąga się na wznak na pomoście, jedną ręką
unosi książkę nad oczyma, tak że za tło ma ona błękit z pierzastym obłokiem,
drugą poprawia okulary i pyta pani Mareczkowej:
- Chcesz, żebym ci coś przeczytał?
215
I nie czekając na odpowiedź, zaczyna czytać:
Zaczęli więc rozmowę o niebios błękitach,
Morskich szumach, i wiatrach wonnych, i skał szczytach,
Mieszając tu i ówdzie, podróżnych zwyczajem,
Śmiech i urąganie się nad ojczystym krajem.
A przecież wokoło nich ciągnęły się lasy
Litewskie! tak poważne i tak pełne krasy!
- Nie jest to rzeczowy argument - mówi pani Żabka wyjmując nogi z wody. - Jeśli
w dyskusji o waszych wadach narodowych zamiast argumentów będziecie używać
cytatów z waszych wieszczów, to zginiecie. - I jakby nieco obrażona schodzi z
pomostu.
- No i obraziłeś ją - mówi pani Mareczkowa. - Ja tego nie rozumiem. Dlaczego,
jeśli ktoś ma inne poglądy, to ty zawsze musisz go obrazić?
- Przecież to nie ja ją obraziłem - mówi pan Ma-reczek. - To Mickiewicz ją
obraził. Ale posłuchaj. Przeczytam ci jeszcze raz ten fragment z czarnymi ustami
ożyny.
Wieczorem pan Mareczek usiłuje ocalić z nicości, uchronić przed niebytem swój
zegarek. Liść łopuchu czy obłok nad jeziorem też warte są ocalenia, ale taki
wierny zegarek, który - myśli -służy mi już trzydzieści jeden lat, na pewno
zasługuje na to, by wśród tylu istnień - wszystkiego i tak ocalić się nie da -
zająć miejsce uprzywilejowane. Zacznijmy więc od zegarka. Ale nie rozpaczaj,
łopu-chowy liściu. Ciebie też kiedyś spróbuję ocalić. Mar-
216
ka zegarka: Sportiwnyj, siemnadcat kamniej. Pod cyfrą dwanaście, złotymi
literami, tyle jest właśnie napisane. Między cyfrą a tym napisem jest jeszcze
figurka biegacza, chyba plotkarza, też w kolorze złotym. Złote cyfry umieszczone
są na białej tarczy i jest ich sześć: dwójka, czwórka, szóstka, ósemka,
dziesiątka i dwunastka. Sześć pozostałych godzin oznaczonych jest złotymi
kreskami, kreski cieńsze i krótsze, też złote, oznaczają minuty. Zegarek jest z
metalu, chyba można by nazwać go oksydowanym, w kolorze srebrnym, więc pewnie ze
stali. Napis wyryty na rewersie cyrylicą - litery są drukowane i dobrze czytelne
- informuje, że te rosyjskie czasy są pyljewłagoniepronicajemyje s
protiwoudarnym ustrojstwom. Litery tworzą koło na rewersie, a na krawędziach
koła wyciętych jest sześć szczelin, co ma ułatwić odkręcenie tej części i
otworzenie zegarka. Wskazówki przesuwające się nad białą tarczą są w kolorze
złotym i w tymże kolorze jest sekundnik, umieszczony centralnie i chodzący po
tym samym, co wskazówki, torze. Cóż jeszcze da się powiedzieć o zegarku? Jest
raczej nieefektowny i całkiem już niemodny. Ale jest za to niemal niezawodny,
psuł się zaledwie dwa razy, kiedy pan Mareczek upuścił go na podłogę i
protiwoudarne ustrojstwo zawiodło. Raz trzeba było wymienić tarczę, albowiem
kreski oznaczające minuty po piętnastu czy dwudziestu latach stały się niemal
niewidoczne. Trzy albo cztery razy miał zmieniane szkiełko. To, które zostało
założone ostatnio, jest nie ze szkła, lecz z plastiku, i jest na nim już kilka
rys, jedna dość wyraźna. Cóż jeszcze? Zegarek kupiła panu Mareczkowi matka, w
roku 1952, wczesną wiosną, kiedy miał zdawać
217
maturę. Kosztował, jak na owe czasy, bardzo drogo, bodajże sześćset złotych.
Zakupu dokonali w sklepie na Piotrkowskiej, tuż przy Głównej, wówczas Stalina.
Zdaje się, że to właśnie wtedy zaczęto sprowadzać do Polski rosyjskie zegarki i
były one znacznie lepsze od tych, które można dzisiaj kupić w sklepach Jubilera.
Może dlatego ten, który stał się własnością pana Mareczka, nie chciał się popsuć
i służy mu tak wiernie. Cóż jeszcze, mój zegarku, cóż jeszcze? Mickiewicz,
ocalając przed nicością wiewiórki, grzyby, obłoki, kapelusze, wciąż je do czegoś
porównywał i w Panu Tadeuszu aż roi się od tych małych słówek: jak, jako, jakby,
niby, i te słówka są jak gwoździki, którymi przedmioty, widoki, krajobrazy są ze
sobą połączone, którymi zostały przybite do widzialnego świata, tak aby wszystko,
co widzialne, trzymało się razem i trwało razem. Nicości trudniej jest poradzić
sobie z całą widzialnością, nie potrafi unicestwić naraz wszystkiego, co
widzialne, a z jednym obłokiem czy z jednym kapeluszem daje sobie radę bardzo
szybko. Powinienem więc, mój zegarku, porównać cię teraz do czegoś, ale do czego
chciałbyś być porównany? Mogę cię porównać do mechanizmu, który ma spowodować
wybuch bomby zegarowej: kiedy wskazówki wskażą nie znaną mi godzinę, bomba
eksploduje i budynek wyleci w powietrze. Ten budynek to świat, który widzę i
opisuję, a eksplozja nastąpi w chwili mojej śmierci. Mogę cię też porównać - i
byłoby to chyba najstosowniejsze porównanie - do całego mojego życia. Mierzyłeś
mój czas przez trzydzieści jeden lat, więc teraz powinienem opowiedzieć, jak
żyłem przez te trzydzieści jeden lat. A jak żyłem? Mógłbym powiedzieć: jak
218
wszyscy Polacy, i byłoby to oczywiście zgodne z prawdą. Ale jest i inna prawda,
tylko moja - jeśli ktoś ją zna, to właśnie ty, mój zegarku, moja biała tarczo -
i ona też powinna być opowiedziana. Ale i tamta, nasza wspólna, polska, również.
Powinienem więc opowiedzieć, ach, ileż mam do opowiedzenia. Czerwone szturmówki
niesione w pierwszomajowym pochodzie, zetempowskie pannice - w jednej bardzo
długo i nieszczęśliwie się kochałem - w zielonych koszulach i czerwonych
krawatach, bandiera rossa alla riscossa, kolega Cienciela oświadczający na
lekcji historii, że za Niemca było lepiej, bo wtedy raz w tygodniu u nich w domu
było na obiad mięso, koleżanka Weizman domagająca się na zebraniu ZMP, żeby
kolega Cienciela złożył samokrytykę i natychmiast przeprosił towarzysza Stalina
za to, co powiedział, towarzysz Stalin leżący na katafalku, Ferdydurke czytana
pod ławką na wykładzie marksi-zmu-leninizmu, kobieta krzycząca w kolejce po
mięso, że za Niemca było lepiej, bo Niemiec zabijał, ale jednak dawał żyć,
spotkanie z koleżanką Weizman na dworcu Łódź Fabryczna w marcu sześćdziesiątego
ósmego roku: - No i zobacz, co oni z nami zrobili, przecież ja nie chcę stąd
wyjeżdżać - bojówki w futrzanych czapach na Nowym Świecie, Ania wycierająca oczy
w kołnierz mojej kurtki: - Przyszli w nocy i zabrali mi Andrzeja - w grudniowej
mgle patrol w zielonych hełmach skręca w Mokotowską. Jeśli o czymś, mój zegarku,
biała tarczo, powinienem opowiedzieć, to właśnie o tym, jakie życie urządzili mi
tu czerwoni, i o tym, jak ja się w tym życiu urządziłem. I kiedyś opowiem o tym
wszystkim, ponieważ zamierzam dochować ci wierności, zegarku
219
Sportiwnyj, siemnadcat kamniej. Należy ci się to ode mnie, bo byłeś mi wierny. -
Powieść o życiu obywatela Polski Ludowej, pana Mareczka, który zgodnie ze
stalinowską zasadą wolności jako uświadomionej konieczności uświadomił sobie, że
koniecznie chce być wolny - myśli pan Mareczek - jest oczywiście do napisania i
pewnie nawet powinna zostać napisana. Pytanie, czy ja, z moim nędznym kodem
genetycznym, jestem ją w stanie napisać. Bo łatwiej jednak opisać zegarek
Sportiwnyj niż własne życie i do tego takie dziwne, w takim dziwnym kraju. - Ale
zastanowiwszy się, pan Mareczek dochodzi do wniosku, że jego życie wcale takie
dziwne nie było. I na pewno nie było dziwniejsze niż życie kogoś, kto przeżył
tutaj konfederację barską albo powstanie listopadowe. Więc jakie było to życie?
Takie sobie, polskie.
Pan Mareczek, nakrywszy menażkę wypełnioną po krawędź jeżynami, granatowym
kapeluszem - bo poza tym kapeluszem z białego drelichu, poplamionym jagodami i
malinami, ma jeszcze drugi kapelusz, właśnie ten granatowy, zrobiony z takiego
materiału, z którego szyje się dżinsy, i tego kapelusza również używa w czasie
wypraw do lasu - więc nakrywszy, jako że pada drobny deszcz, tym to kapeluszem
menażkę z jeżynami: - Niezwykle pięknie - myśli - obrodziły w tym roku jeżyny, a
i niezwykle wcześnie też dojrzały, bo zwykle robią się czarne i słodkie dopiero
pod koniec wakacji, a oto w tym roku poczerniały już w pierwszej połowie
sierpnia i gdy tylko potrąci się lekko kolczasty
220
krzak, zaraz same spadają z gałązek, nie trzeba nawet wdzierać się w gąszcz
pełen kolców, wystarczy stanąć na skraju jeżyniaka i podstawiając menażkę
delikatnie zdejmować owoce z szypułek, w ciągu pół godziny można w ten sposób
zebrać litr albo półtora, a to wczesne i obfite owocowanie jeżyn, a także
powtórne kwitnienie i ciągłe owocowanie poziomek, w ogóle całe to lato tak
niezwykle piękne, niemal bezdeszczowe, może to wszystko jest, kto wie, nagrodą -
nagrodą pocieszenia? - przyznaną nam przez Wszechmocnego za to, że przez
ostatnie trzy lata tak dzielnie stawaliśmy w walce z księciem tego świata? - tak
więc myśląc i osłaniając jeżyny przed leniwie siąpiącym deszczem, właściwie
deszczykiem - taki miły deszcz, deszczyk, też jest chyba nagrodą i należy Ci się
ode mnie podziękowanie za ten deszczyk, za te jeżyny, za to lato, ale powinienem
Ci też powiedzieć, że jeśli dasz mi coś znacznie gorszego, jeśli każesz mi żyć,
Boże, w jesiennej nędzy, w zimowej rozpaczy, też będę Ci za to dziękował,
albowiem jestem Ci wdzięczny za wszystko, co chciałeś i zechcesz mi dać, jestem
Ci wdzięczny za to, że jesteś - jeśli jesteś - i za to, że powołałeś mnie do
istnienia - tak więc się modląc i pojadając przy tym czarne jeżyny spod
dżinsowego kapelusza, pan Mareczek idzie leśną drogą, a trzy kroki za nim idzie
pani Mareczkowa, także nakrywając swoją menażkę słomkowym kapeluszem z wielkim
rondem. Ten kapelusz jest już nieźle podarty i właściwie tylko do takich celów
się nadaje, bo gdyby włożyć go na głowę, to deszcz, deszczyk przeciekałby przez
ogromną dziurę znajdującą się ponad rondem.
221
- Jak ty dziwnie chodzisz - mówi pani Mareczko-wa. - Nogi stawiasz jakoś tak
prosto przed siebie, to jedną, to drugą. Dlaczego ty się nie kołyszesz w
biodrach?
- Ile ty masz lat? - pyta pan Mareczek.
- Wiesz, ile.
- No to w twoim wieku powinnaś chyba wiedzieć, że osobliwości anatomiczne
obojga płci na tym też polegają, że kobieta, kiedy chodzi, to pośladki, to jeden,
to drugi, jadą u niej to w dół, to do góry, calan-do poggiando, jak w tym
wierszu Daniela Naborow-skiego, a mężczyźni, chodząc, pracują przede wszystkim
nogami i biodrami kręcić przy tym nie muszą.
- Ale mógłbyś chodzić kołysząc biodrami - mówi pani Mareczkowa. - Jeden
pośladek w górę, drugi w dół. Tak jest wygodniej, ja ci mówię. No, spróbuj.
- To już pozwolisz - mówi pan Mareczek - że będę chodził po mojemu. Bo tak w
górę i w dół pewnie nawet bym nie potrafił. Zrobiłem ci przecież dziecko, z
czego wynika, że jestem mężczyzną.
I tu pan Mareczek przypomina sobie - deszcz nadal siąpi, mógłbym tak iść
kilometrami leśną drogą, patrząc na krople spadające z igieł i na białe kwiaty
poziomek w mokrej trawie, o czarny ślimak, taki bez skorupy, wylazł na drogę,
trzeba go ominąć - przypomina sobie wczorajszą wieczorną rozmowę z panią Sylwią,
która siadając obok niego na ławeczce pod krzakiem czeremchy powiedziała:
- A wie pan, u nas na uniwersytecie zrobiliśmy kilka miesięcy temu takie
zebranie - robimy co pewien czas takie zebrania, na które zapraszamy profesorów
z innych wydziałów - i na tym zebraniu pro-
222
fesor Samsonowicz wygłosił odczyt na temat praw rządzących historią. Wie pan,
kto to jest?
- Wiem - powiedział pan Mareczek. - Ten, który był rektorem. Ale już go
wyrzucili.
- No właśnie - powiedziała pani Sylwia. - Ten wykład był może nie tyle na temat
praw rządzących historią, bo nie wiem, czy profesor Samsonowicz wierzy w
istnienie takich praw, ile na temat czegoś, co można by nazwać ruchem historii.
Jak, po jakim torze porusza się historia. O tym właśnie mówił. Otóż według niego,
o ile dobrze go zrozumiałam, istnieje coś takiego jak koło historii, które można
by porównać do koła fortuny. Historia toczy się koli-ście, po prostu się kręci,
i narody uczestniczące w historii, znajdując się w różnych miejscach na obwodzie
tego koła, znajdują się też wobec tego raz na górze, a raz na dole. To wznoszą
się, a to spadają. I może nawet ludzkość cała, tak się kręcąc, to wznosi się, to
spada.
- I on twierdził - spytał pan Mareczek - że istnieje taki ciągły ruch, ciągłe
krążenie, powiedzmy sto lat na górze, a potem sto na dole?
- Coś w tym rodzaju - powiedziała pani Sylwia. -To ciekawe, prawda?
- Bardzo ciekawe, pani Sylwio - powiedział pan Mareczek i pomyślał wtedy, że
wszystko, co mówi pani Sylwia, jest zawsze bardzo ciekawe, a nawet, jeśli może i
nie jest ciekawe, to zawsze wydaje mu się bardzo ciekawe. I pomyślał też, że
pani Sylwia, nawet jeśli ma do powiedzenia coś ciekawego, to właściwie nie musi
tego mówić, ponieważ jemu, panu Mareczkowi, wystarczy to, że może na nią patrzeć.
Pani Sylwia należy bowiem do takich kobiet,
223
o których mówi się, że są ciepłe. Jest też taką kobietą, o której można
powiedzieć, że jest jej dużo. Pan Mareczek lubi takie kobiety, zapewne dlatego,
że czuje się przy nich bezpieczny. Tak przynajmniej sama pani Sylwia widzi
przyczynę tej wielkiej sympatii, jaką czuje dla niej pan Mareczek. Uważa, że
jest przez niego tak bardzo lubiana, ponieważ daje mu poczucie bezpieczeństwa.
Według pana Mareczka są jednak i inne przyczyny, dla których jest im ze sobą tak
dobrze. Pani Sylwia urodziła się w tym samym roku co on, w tym samym roku
zrobiła maturę i w tym samym roku skończyła studia. Mają zatem podobne
wspomnienia i mniej więcej tyle samo wiedzą o życiu. Więc szalenie łatwo jest im
się porozumieć i wystarczy, żeby jedno z nich powiedziało dwa, trzy słowa, a
drugie już wie, o czym mowa. -Tak to historia - myśli pan Mareczek - uczyniła
nas duchowymi bliźniakami. Wystarczy na przykład, że wspomnę usta słodsze od
malin i nie muszę mówić więcej, bo pani Sylwia oczywiście pamięta, kto miał
takie słodkie usta. Albo mówię: - Wtedy, kiedy kropnęli Martykę. - Albo: - Wtedy,
kiedy złapali Paramonowa - i pani Sylwia wie, co znaczy to wtedy. A pani
Mareczkowa, tylko cztery lata ode mnie młodsza, pyta: - Kto to był Martyka? Kto
to był Pa-ramonow? - Ale nie tylko ich wiedza historyczna jest wspólna - słodkie
całusy towarzysza Stalina pamiętają przecież również ludzie starsi od nich i to,
że ktoś wie coś takiego, co i ja wiem, zapewne nie wystarcza, żeby z tym kimś
spokrewnić się duchowo - więc łączy ich także i coś więcej, coś, co można by
nazwać nastrojem czy tonacją przeżyć. A może historia obdarza ludzi, w tym samym
czasie urodzo-
224
nych, tą samą wrażliwością na historię, tym samym instynktem historycznym? Może
historia mówi tak: - Zastawiłam na was, moje myszki, różne pułapki,
przygotowałam różne przynęty i różne zapadnie, ale daję wam w zamian, o tutaj,
taki węch i taką bystrość, za pomocą których może wam się uda tych pułapek
uniknąć. A na innych ludzi, kiedy indziej urodzonych, zastawię inne pułapki, a
zatem ofiaruję im też inny węch. Uciekajcie, myszki. -Może my, pani Sylwio, mamy
ten sam węch? I tym węchem wiedzeni, jak tylko powąchamy, zaraz wiemy: o, to
jest dla nas dobre, ale tamto złe? Dobrze nas wytresował ten towarzysz, co usta
słodsze miał od malin. Nieźle nas pogonił.
- A pan jak uważa? - zapytała pani Sylwia. - Sądzi pan, że profesor Samsonowicz
ma rację? Ze naprawdę istnieje coś takiego jak koło historii?
- Bo ja wiem - odpowiedział pan Mareczek. -W każdym razie jest to koncepcja
warta przemyślenia. A jeśli przyjmiemy tę koncepcję, to jak pani myśli, gdzie my
teraz jesteśmy: na górze czy na dole?
- Chyba na górze - powiedziała pani Sylwia. - Bo strasznie wznieśliśmy się
duchem i jesteśmy wspaniali jak nigdy. Na dole byliśmy w latach sześćdziesiątych,
za Gomułki.
- A czy nie wydaje się pani - zapytał pan Mareczek - że jednak jesteśmy na dole?
Bo przecież dostaliśmy po dupie.
- Panie Mareczku - powiedziała z wyrzutem pani Sylwia. - Jakże się pan wyraża.
I to przy kobiecie.
- Przepraszam, pani Sylwio. Ale jednak dostaliśmy.
- Więc trzeba by chyba - zamyśliła się pani Sylwia, rozcierając w palcach
listek czeremchy - doko-
225
nać tu jakiegoś rozróżnienia. Bo naród może być w niewoli, na dole, a w tym
samym czasie jego duch może być na górze. A może być i odwrotnie. Naród może być
na górze i może mu się wspaniale powodzić, a zarazem jego duch może być na dole.
- Ale w takim wypadku - pan Mareczek też zerwał listek czeremchy i zaczął
rozcierać go w palcach - jaka byłaby pozycja tego koła historii? Gdyby naród,
powiedzmy, był na górze, a jego duch na dole, to czy należałoby uznać, że z tym
narodem jest źle, czy raczej uznać, że jest dobrze? Gdzie znajdowałby się wtedy
na tym kole, w jakim miejscu?
- Może - powiedziała pani Sylwia i wypluła resztki rozgryzionego listka -
należałoby więc przyjąć, że w historii jest kilka takich kół i że każde z nich
inaczej się kręci? Inaczej, w innym tempie, kręci się koło sukcesów i porażek
militarnych. Inaczej, w innym tempie, wiruje koło sukcesów i porażek
gospodarczych. A jeszcze inaczej koło ducha, koło jego triumfów i klęsk, jego
wygranych i przegranych bitew.
- A czy te wszystkie wirujące koła - spytał pan Mareczek - są według pani jakoś
połączone? Czy szybkość, z jaką obraca się jedno koło, jest zależna od szybkości,
z jaką obraca się drugie?
- Bo ja wiem - powiedziała pani Sylwia. - Chyba nie. Koło naszego ducha kręci
się przecież teraz z całkiem niezłą szybkością i wyraźnie jedziemy na tym kole
do góry. Potem może spadniemy, ale nawet jeśli tak się stanie, to na pewno
szybko znowu się wzniesiemy. A koło gospodarki jakby w ogóle stanęło i jesteśmy
w najniższym punkcie jego obwodu.
- A jak pani sądzi, pani Sylwio - spytał pan Mareczek - które z tych kół jest
najważniejsze?
226
- No wie pan - powiedziała pani Sylwia. - Kto jak kto, ale pan nie powinien o
to pytać. Jasne, że koło ducha. To, jak będziemy dawać sobie radę w sferze ducha,
zadecyduje przecież o wszystkim.
- To pani tak uważa, pani Sylwio - powiedział pan Mareczek - ponieważ pracuje
pani w sferze ducha. Ekonomiści i generałowie na pewno powiedzieliby - gdyby
oczywiście zechcieli przyjąć koncepcję tych kilku kół, co wydaje się raczej mało
prawdopodobne - że jest inaczej, że los narodu zależy od tego, jak kręcą się ich
koła.
- Ale ci w białych kaskach - powiedziała pani Sylwia - ci chłopcy ze Stoczni
Gdańskiej i z Ursusa uważają, jestem tego pewna, tak jak ja. I tak jak pan,
panie Mareczku, bo pan też przecież uważa, że nasz los zależy od tego, co
wykonamy w sferze ducha.
- Niech będzie - powiedział pan Mareczek - że uważam tak jak ci w białych
kaskach i jak pani. Albo wygramy tę duchową bitwę, która nas teraz czeka, albo
przegramy wszystko, wszystkie bitwy. Ale niech mi pani powie, bo i to chciałbym
wiedzieć, kto napędza takie koło czy takie koła. Historia? Czy może Bóg kręci
tymi kołami? Albo może one same z siebie się kręcą, bo tak chcą jakieś sekretne
prawa, które regulują - to wolniej, to szybciej, to na dół, to do góry - ich
obroty?
- To jest pytanie - powiedziała pani Sylwia i uśmiechnęła się czule do pana
Mareczka - dla towarzysza Stalina, który w swojej książce O materializmie
dialektycznym i historycznym, czy jak tam te głupoty się nazywały, udzielił już
nam na nie odpowiedzi. Tak czy inaczej, historia się rusza i w tym nasza
nadzieja.
227
- ??? - powiedział pan Mareczek. - Marks miał rację. Rusza się i tego naszego
koła, tych naszych kół nikt już nie zatrzyma.
Tam, gdzie tor leśnej kolejki przecina drogę, państwo Mareczkowie wychodzą z
lasu - pani Marecz-kowa, pojadając jeżyny spod słomkowego kapelusza, wciąż idzie
trzy kroki z tyłu i pan Mareczek czuje, że tak te jeżyny pojadając, nadal
uważnie mu się przygląda i medytuje nad jego męską dziwacznością a wyszedłszy z
lasu mijają tablicę informującą, że właśnie tu zaczyna się park krajobrazowy, i
skręcają na szosę. Żeby dojść do domu pani Anieli, trzeba jeszcze minąć
niewielkie jezioro, i nad tym jeziorem na chwilę się zatrzymują.
- Patrz, jakie to piękne - mówi pani Mareczko-wa. - Postójmy tu trochę.
I rzeczywiście warto postać trochę nad tym jeziorem, które nazywa się Jezioro,
bowiem widok jest tak piękny, że temu, kto patrzy, zaraz przychodzi do głowy
taka myśl: - Jest bardzo prawdopodobne, jest nawet całkiem pewne, że tak
pięknego widoku już nigdy w życiu nie zobaczę, więc muszę zrobić coś takiego,
żeby ten widok na całe życie zapamiętać, a przynajmniej muszę tu trochę postać,
żeby tego widoku i tego piękna nie obrazić moją nieuwagą i moim pośpiechem.
Postójmy więc trochę. Pada deszczyk, na ciemnozielonej wodzie stoją dwie
czerwone łódki, siedzą w nich postacie w szarych kapturach, trzymające wędki.
Nieco dalej, tam gdzie jezioro jest głębsze, więc inaczej zielone, stoi na
brzegu postać w fioletowym swetrze. Jeszcze dalej, tak daleko, że już słabo są
widoczne, pływają łabędzie. Jest ich osiem, dwa
228
białe, sześć szarych. Łabędzie, przez deszcz jakby zamazane, mają za tło zieleń
lasu jaśniejszą niż zieleń jeziora. Nad tym szare niebo.
- Powinniśmy uklęknąć - mówi pan Mareczek -i pomodlić się, żeby to trwało.
Ale po chwili jednak pyta panią Mareczkową:
- Wolałabyś, żeby to było takie, jak jest tutaj, czy żeby tyło takie jak koło
historii?
- Nie rozumiem - mówi pani Mareczkową.
- No czy wolałabyś, żeby to było nieruchome, zatrzymane w czasie jak u Vermeera,
czy żeby się obracało, żeby było zmienne; to takie, to inne?
- Nie wiem - mówi pani Mareczkową. - Nikt mi nie zaproponował takiego wyboru.
Ale niech będzie takie, jakie jest.
- To znaczy jakie? - pyta pan Mareczek.
- No, takie, jakie jest - mówi pani Mareczkową. -Nieruchome i zmienne zarazem.
- Czy możesz mi powiedzieć - pyta pan Mareczek -dlaczego ja, kiedy byłem młody,
a prawdę mówiąc, jeszcze i całkiem niedawno, wcale nie czułem żadnej
wdzięczności wobec tego czegoś czy tego kogoś, kto ofiarowuje mi takie widoki i
w ogóle to wszystko, co jest wokół mnie? A teraz jest we mnie coraz więcej
takiej wdzięczności i coraz częściej też myślę, że powinienem ją jakoś wyrazić,
tylko nie znajduję sposobu.
- Dojrzałeś - mówi pani Mareczkową. - Nareszcie jesteś dorosły. Młodzi myślą
tylko o sobie. A dorośli także i o tym, co jest wokół nich.
I jeszcze raz spojrzawszy na postacie w kapturach i szare niebo nad zieloną wodą
i zamazane przez deszcz łabędzie, ruszają powoli w kierunku domu pani Anieli.
229
- Ale może - myśli pan Mareczek - jest we mnie tyle wdzięczności, bo robię się
coraz starszy i przeczuwając, że nie pozostanę tu długo, zaczynam coraz bardziej
cenić to wszystko, co mi dano?
Pan Mareczek leży na tapczanie i drzemie, co kilkanaście minut wyrywany z tej
drzemki przez dzwonek telefonu, który na szczęście milknie, kiedy w pokoju obok
pani Mareczkowa podnosi słuchawkę. Za oknem, w słońcu październikowego
popołudnia, sypią się liście z lipy i z kasztana. A niebawem polecą też liście z
dzikiego wina i z krategusów. Na ścianie, przy której stoi tapczan, wisi mały
kilim w geometryczne wzory, niezbyt stary, bo kupiony w Cepelii przed dziesięciu,
może przed piętnastu laty, ale bardzo miły panu Marecz-kowi, gdyż taki właśnie
kilim, niemal identyczny z tym cepeliowskim, wisiał przed wojną, tą drugą
światową, w mieszkaniu jego rodziców na Nowogrodzkiej. Kolory kilimu: szary,
brązowy, zielony, czerwony i żółty. Nad kilimem wisi talerz, a na nim w
girlandzie zielonych liści wyobrażona jest forteca. Na dwóch basztach fortecy
stoją małe figurki z karabinami, w trójgraniastych kapeluszach, i powiewa
trójkolorowa flaga: niebiesko-biało-czerwo-na. Tuż pod flagą, spoza baszty,
wyziera lufa armatnia, a nad lufą jest napis: Vivre librę ou mourir. Talerz też
nie jest stary, ale imituje wiernie swojego przodka, pratalerz z czasów
rewolucji francuskiej 1789 roku. Państwo Mareczkowie kupili ten talerz, kiedy
byli w Paryżu w roku 1968. Gdzie, tego pan Mareczek nie pamięta, może w
Samaritaine, a może
230
w jakimś innym wielkim magazynie. Kosztował 20 franków. Co jeszcze wisi na
ścianie? Krzyż i dwa różańce: jeden poświęcony przez Papieża, a drugi pani
Mareczkowa kupiła pod Ostrą Bramą, kiedy była w Wilnie. Różaniec spod Ostrej
Bramy, vivre librę ou mourir, kilim ze spalonego mieszkania. To wszystko, jak
się zdaje, nieźle reprezentuje jasną, a może tylko jaśniejszą stronę osobowości
pana Ma-reczka. O stronie ciemnej natomiast raczej trzeba zamilczeć, bowiem nie
są to czasy, w których godziłoby się pisać o takich sprawach. Może kiedy indziej,
gdy czasy się zmienią, będzie na to pora. Dzwonek znów budzi pana Mareczka, ale
tym razem to nie jest telefon, ktoś zadzwonił do drzwi. Pan Mareczek udaje, że
śpi, zamyka nawet oczy, bo nie chce mu się wstać, jako że poprzedniej nocy
pracował do rana i chciałby teraz tę noc nie przespaną odespać. Drzwi otwiera
pani Mareczkowa i słychać jej głos dobiegający z korytarza:
- Niech pan wejdzie, panie Stefanie, jak to miło, że zechciał nas pan odwiedzić!
- Przepraszam, że nie zatelefonowałem - mówi pan Stefan - ale właśnie
przejeżdżałem tędy i postanowiłem wpaść do państwa.
- Napije się pan kawy? - pyta pani Mareczkowa.
- Dziękuję, ale bardzo się śpieszę. Przygotowujemy teraz ostatnie kwartety
Beethovena i strasznie jestem zapracowany.
- A to Mareczek się ucieszy - mówi pani Mareczkowa. - Bo on tych kwartetów w
ogóle nie rozumie, a jak pan mu zagra, to może wreszcie pojmie, o co w nich
chodzi. Ale niechże pan wejdzie. On śpi, ale zaraz go obudzę.
231
- To już innym razem - mówi pan Stefan. - A teraz wpadłem tylko po to, żeby
przynieść państwu o, to zdjęcie. Zrobiłem je, pamięta pani, w sierpniu. Bardzo
dobrze państwo na nim wyszli. I mały-duży Mareczek też na nim jest, tutaj. Tylko
nie zmieścił się cały, trochę go obciąłem. Będą państwo mieli pamiątkę z wakacji.
- Dziękujemy - mówi pani Mareczkowa. Pan Stefan pyta jeszcze, jak się miewa
mały-duży Mareczek i czy już zaczął się uczyć francuskiego, potem słychać
skrzypienie drzwi i kroki pani Mareczkowej, kiedy idzie przez hall, i pan
Mareczek zeskakuje z tapczanu i nie wkładając drewniaków, w skarpetkach, wpada
do pokoju pani Mareczkowej, która stoi przy komodzie i zapaliwszy lampę z
zielonym abażurem, ogląda fotografię przyniesioną przez wiolonczelistę.
- No, nareszcie mam! - woła pan Mareczek. -Dawaj to zdjęcie. Będzie z tego
pointa do tych moich fragmentów - i wyrywa zdjęcie pani Mareczkowej, a potem
kładzie je w kręgu światła, pod zielonym abażurem, żeby lepiej móc je obejrzeć.
- Ale z ciebie cham - mówi pani Mareczkowa. -Przecież ja też jestem na tym
zdjęciu.
Są. Wszyscy są. Pan Rysio schował się za panem Gieniem i widać tylko jego kolano
i jedno ucho oraz kawałek okularów. Ale jest. Pan Gienio trzyma w ręku piłę i
łagodnie się uśmiecha. Jest. Pani Aniela nie zdążyła zdjąć fartucha, bo dopiero
co, przywołana przez pana Stefana, wyszła z kuchni i właśnie wyciera ręce w ten
fartuch w żółto-białą kratkę. Pani Irka pochyliła się, nie chcąc zasłonić pani
Sylwii, która stanęła za nią, nieco się ukryła,
232
pewnie dlatego, żeby nie było widać, że jest jej cokolwiek za dużo. Obok pani
Irki stoi, też się pochyla, pan Mareczek w zrzutowej niebieskiej koszulce w
białe pasy. Za dwadzieścia, trzydzieści lat nikt już nie będzie wiedział, co to
znaczyło w roku 1983: koszula ze zrzutów. Asia usiadła u stóp pani Irki i patrzy
łakomie na Magdę, pewnie rozmyślając o tym, jak miło będzie usmażyć ją w kotło.
A Magda siedzi na kolanie pani Mareczkowej, która przykucnęła, i patrzy z lękiem
- oczywiście Magda - na Asię. Widać, że nie chce być usmażona bez podpalania.
Profesor stanął trochę na uboczu i trzyma za rękę żonę, a ona patrzy w obiektyw
i uśmiecha się, ale chyba do męża, nie do obiektywu. Bo jest jasne, że ci dwoje
się kochają. Mały-duży Mareczek leży na pierwszym planie, dwa palce ustawił
ponad głową Asi, ale choć kolana podciągnął pod brodę, i tak jego długie nogi
już się nie zmieściły w kadrze. Są. Wszyscy są.
- Moi mili - mówi pan Mareczek. - Chciałbym wam powiedzieć, że bardzo was
wszystkich lubię. Chciałbym wam też powiedzieć, że uważam was za moją przybraną
suwalską rodzinę. I jeszcze coś wam powiem. Jesteście moim pocieszeniem. Bo
tylko inni ludzie mogą być pocieszeniem, nie ma innego pocieszenia dla człowieka.
- Czy ty pamiętasz - pyta pani Mareczkowa - jak pan Stefan ustawił nas do tego
zdjęcia?
- Oczywiście, że pamiętam - odpowiada pan Mareczek. - Zrobił nam to zdjęcie w
końcu sierpnia, tuż przed naszym wyjazdem.
- Ale czy pamiętasz - pyta pani Mareczkowa gdzie on nas ustawił?
233
- Pamiętam - odpowiada pan Mareczek. - Ustawił nas na środku play-groundu.
- A za plecami - mówi pani Mareczkowa - mieliśmy komórkę z narzędziami i sagi
drzewa.
- No tak - poświadcza pan Mareczek. - Stanęliśmy na tle komórki. Tuż obok sągów
drzewa. Ale co z tego?
- No to popatrz - mówi pani Mareczkowa. - Bo na tym zdjęciu nie ma komórki ani
sągów.
- Rzeczywiście - mówi pan Mareczek i biorąc fotografię w obie dłonie, nieco ją
wygina, tak że blask żarówki odbija się w lśniącej powierzchni i kładzie się to
na twarzy pani Anieli, to na kawałku okularów pana Rysia, to na kolanie małego-
dużego Marecz-ka. - Komórki nie ma. Ale dlaczego?
- A te drzewa, o tu, za nami - mówi pani Mareczkowa. - Przecież tam nie ma
takich drzew.
- I takich łopuchów - mówi pan Mareczek - jak te, o pod tym płotkiem, też tam
nie ma. Łopuchy rosną tylko na brzegu jeziora, tuż przy pomoście.
- Tam w ogóle nie ma takiego płotka - mówi pani Mareczkowa i patrzy z
przerażeniem na pana Ma-reczka. - Ani tam, ani gdzie indziej, w całym obejściu
pani Anieli nie ma takiego płotka.
- No to gdzie on nas ustawił? - pyta pan Mareczek. - Przecież stoimy, jesteśmy.
Wszyscy. Tak jak tam staliśmy. Ale gdzie my wszyscy stoimy?
- Nie wiem - mówi pani Mareczkowa. - Ja tego nie rozumiem.
- Ja też nie - mówi pan Mareczek. - Ale wiesz co? Lepiej już o tym nie mówmy.
- Masz rację - zgadza się pani Mareczkowa. - Lepiej o tym nie mówmy. Zadzwoń do
pana Stefana
234
i podziękuj mu. To zdjęcie to jest naprawdę miła pamiątka z wakacji.
Ale ta rozmowa między państwem Mareczkami jeszcze się nie odbyła, dopiero się
odbędzie, mniej więcej za dwa miesiące, a teraz pan Mareczek, wracając ze
spaceru po polach - dopiero kiedy stanie się wśród ściernisk, na miedzy, i
zadrze głowę do góry, widać, że żyjemy nie pod kawałkiem, strzępem nieba, ale
pod ogromną kopułą, i widać też, że nad tą kopułą jest jeszcze coś więcej, bo
przed wieczorem zapalają się tam i gasną i znów zapalają jakieś światełka i
rozwijają się jakieś białe, a niekiedy czerwone, a niekiedy fioletowe wstęgi, i
wydaje się, że ta kopuła w każdej chwili, a nawet zaraz, może się rozsunąć i
wtedy ujrzymy, tam ponad naszymi głowami, ogromny amfiteatr, widownię stromo
wznoszącą się ku górze, niemal już zapełnioną, ale nie całkiem, bo są tam
jeszcze miejsca dla nas, a poniżej tej widowni wielką półokrągłą scenę, na którą
właśnie wchodzą, o już weszli czterej panowie we frakach i z instrumentami,
którzy wykonają na życzenie widzów siedzących w amfiteatrze to, czego każdy z
widzów sobie życzy, i jeśli chodzi o mnie, pana Ma-reczka, to mógłby to być
kwartet D-dur Haydna, zwany Skowronkiem, ale mogłaby również zamiast tych
czterech panów wejść na scenę Edith Piaf i zaśpiewać: - Non, rien de rien, non,
je ne regrette rien - a teraz pan Mareczek, wracając ze spaceru po polach,
pomiędzy zżętą gryką a zżętą pszenicą, i jeszcze mając w uszach ten koncert, a w
oczach czerwone, fioletowe, białe wstęgi, przechodzi przez play--ground i siada
na ławeczce, tej środkowej, z której widać całkiem duży kawałek jeziora.
235
Goście pani Anieli powoli układają się do snu -słychać cichy warkot
radioodbiorników, a potem szczęk wiader i chlupotanie wody, a potem skrzypienie
łóżek, a potem łomot i dudnienie snów, ale tego już nikt, poza śniącymi, nie
słyszy, chyba tylko Bóg, jeśli nas słucha - i gasną, jedno po drugim, okna w
domu stojącym na zboczu. Świecą się jeszcze tylko dwa: to na pięterku, to za
którym mieszka pani Aniela, i to za którym mieszkają państwo Mareczko-wie. Spoza
tego okna, na wpół przymkniętego, dobiegają do przechodzącego przez play-ground
pana Mareczka wrzaski i łomoty, co dowodzi, że pani Ma-reczkowa wodzi się za łby
z małym-dużym Marecz-kiem, usiłując go skłonić do umycia zębów albo do zmówienia
pacierza. Pan Mareczek siada na ławeczce - tej środkowej, z której widać całkiem
duży kawałek jeziora - i zapalając papierosa, patrzy na księżyc przesuwający się
powoli ponad sosnami stojącymi na drugim brzegu. Księżyc jest wspaniale biały,
kolisty, przecięty czarnym i wąskim obłokiem. I miło jest pomyśleć - ale zarazem
i straszno jest pomyśleć - że ten sam księżyc, który w tej oto chwili, właśnie
teraz, świeci tu nad jeziorem panu Mareczkowi, świeci również, i też w tej oto
chwili, właśnie teraz, wielu innym ludziom i wielu miastom, wielu krajom nawet:
leci nad Litwą, nad Wilnem i Kownem, i ponad Rygą, i ponad Tallinem, i nad
starym Dorpatem, i nad Królewcem, czyli Kaliningradem. Oświetla miedziane,
zielone dachy kościołów i czerwone, wycięte z kamienia gwiazdy na wojskowych
cmentarzach, i długie lufy czołgów ukrytych w nadmorskich lasach i czekających
na swoją chwilę. - Co z nami teraz będzie? - myśli pan
236
Mareczek. - Co się z nami stanie, kiedy już to się zacznie i potem, kiedy już to
się skończy? - Ale co się zacznie? Na to pytanie pan Mareczek nie potrafi sobie
jasno odpowiedzieć. - Polsko - myśli - czego ty właściwie od nas chcesz, czego
żądasz? I czego, Polsko, my od ciebie chcemy?
Księżyc, niemal w pełni, zanurza się teraz w chmurach, jego promień wpada między
sosny na drugim brzegu jeziora i odbija się od tajemniczego przedmiotu leżącego
wśród wysokich paproci: błyska, zapala się, świeci ukryta w paprociach korona
pierwszego króla Litwinów, Mendoga. Pan Mareczek patrzy na gwiazdy nad sosnami.
Ile ich jest, nie wiadomo. Akurat tyle, ile ich było sto lat temu, akurat tyle,
ile ich będzie za sto lat. Natura jest doprawdy okrutna. I nic jej nie obchodzą
nasze tu cierpienia, nasze nadzieje i nasze szaleństwa. I robi się coraz zimniej,
bo to już sierpień. I lato niebawem się skończy, i czas już iść spać. Pan
Mareczek gasi papierosa o krawędź ławeczki i wraca do swojego pokoju. Rozbiera
się po ciemku - bo pani Ma-reczkowa i mały-duży Mareczek śpią już i przez sen
gwiżdżą, śpiewają, trelują - i stara się ułożyć jak najwygodniej na skrzypiącym
łóżku. Przez pół-przymknięte okno, między poruszanymi nocnym wiatrem firankami,
świeci mu niemal prosto w twarz ten biały, wielki księżyc przecięty czarnym i
wąskim obłokiem: świeci od Nowogródka, od Wilna i Grodna. Nie męcz mnie,
księżycu. Dajże spokojnie usnąć panu Mareczkowi, który naturę ma nieco
lunatyczną i łatwo pozwala się wodzić po manowcach niespokojnych i męczących
snów. I biały księżyc przecięty obłokiem, jakby posłuszny temu
237
wezwaniu, odchodzi powoli za szesnaście - ale może za osiemnaście - topól, i
dalej, ku szosie numer 11, ku Suwałkom, Szypliszkom i ruskiej granicy. I pan
Mareczek zasypia spokojnie, a może usnąć spokojnie, ponieważ, jak sam uważa, ma
czyste sumienie, no może nie całkiem czyste, ale niemal czyste, jako że nie
pisze scenariuszy do reżimowych filmów, nie występuje w reżimowej telewizji i
nie drukuje wierszy w reżimowych gazetach. Dobranoc, panie Mareczku. Pani Anielo,
pani Sylwio, dobranoc paniom. I panu mówię dobranoc, panie Stefanie. Niech się
panu przyśni najpiękniejszy dźwięk, jaki można wydobyć z wiolonczeli. I niech
ten dźwięk kiedyś pan powtórzy przed zdumionymi słuchaczami w naszej Filharmonii.
Dobranoc, ma-ły-duży Mareczku. Niech ci się przyśni wolna Polska. I obyśmy jej
obaj, ja i ty, dożyli! Dobranoc, wysokie sosny, księżniczki Jadźwingów. Dobranoc,
mieczu pogrzebany na dnie jeziora. Dobranoc, zmarli, śpijcie spokojnie pod
swoimi kurhanami. Dobranoc, szoso numer 11. Dobranoc, moja cudowna, moja
tajemnicza Suwalszczyzno. I do pogwizdów, poświstów i trelów małego-dużego
Mareczka i pani Mareczkowej dołącza się głęboki bas pana Mareczka. Dobranoc,
Polsko. I bardzo cię prosimy, nie męcz nas tak strasznie.
Takie to były rozmowy, takie zabawy nasze latem roku 1983, kiedy to Polska - po
rozwiązaniu „Solidarności" przez Jaruzelskiego - znowu dostała się pod panowanie
komunistów. A na jak długo się dostała? Tego wtedy
lipiec-listopad 1983
jeszcze me-wiedzielismy.
NOTA WYDAWCY
Rozmowy polskie latem roku 1983 zostały wydane po raz pierwszy w 1984 r. przez
Instytut Literacki (Paryż). Ukazanie się książki było powodem wyrzucenia
Jarosława Marka Rymkiewicza z pracy w PAN w 1985 ?., dokąd wrócił w roku 1989.
Książka miała do tej pory pięć wydań (po paryskim, podziemne w wydawnictwie Nowa
w 1984 ?., ? także: wyd. Ver-sus, 1991; wyd. Świat Książki, 1996; wyd. PIW,
1998). Obecne, szóste wydanie, zostało przejrzane i poprawione przez Autora.
'
?
\