Koziebrodzki Władysław SZKICE Z NIEPODLEGŁEJ PRZESZŁOŚCI


Koziebrodzki Władysław

SZKICE Z NIEODLEGŁEJ PRZESZŁOŚCI

Już od lat piętnastu wychodzi we Lwowie:

DZIENNIK LITERACKI

pomiędzy niepolitycznemi dziennikami polskiemi najbardziej rozpowszechniony, a zamieszczający: powieści historyczne i społeczne, pamiętniki, poezje, pogadanki o literaturze i sztuce, studja historyczne, rozprawy naukowe, korespondencje literacko artystyczne z różnych dzielnic Polski i najgłówniejszych punktów oświaty europejskiej, rozbiory dziel najcelniejszych, recenzje teatralne, przeglądy pism polskich, zapiski biblografczne.

Od początku swego istnienia stoi DZIENNIK LITERACKI wytrwale w obronie jednych i tych samych zasad: walczy w imię postępu pod sztandarem miłości ojczyzny, i żadno z przejść politycznych, pod wpływem których inne pisma różne przybierały barwy, nie zachwiało kierunku DZIENNIKA LITERACKIEGO.

W października r. przeszedł DZIENNIK LITERACKI pod redakcję Juljusza Starkla, w zasadach swoich pozostał jednak na dawnem stanowisku. Obecny redaktor zgadzał się oddawna na kierunek DZIENNIKA LITERACKIEGO, jako jego kilkoletni współpracownik, i stara się z jednej strony o tem większą wybitność i konsekwencję w rozwijaniu raz przyjętych zasad, z drugiej zaś strony o tem większą literacką i naukową wartość zamieszczanych w swem piśmie artykułów.

SZKICE Z NIEODLEGŁEJ PRZESZŁOŚCI.

SPIS SZKICÓW.

Szkic I. Pan Antoni... str. .

Szkic II. Jeszcze kandydaci... str. .

Szkic III. Obiadek powyborczy... str. .

SZKIC PIERWSZY.

PAN. ANTONI.

"Żeby też edna pierś była zrobiona

Nie podług miary krawca lecz Fidiasza!"

Słowacki.

Shakespeare powiedział, iż są rzeczy na tej ziemi, o których nie śniło się. naszym filozofom. Sentencji tej wielkości dramaturga, któż w życiu nie miał sposobności sprawdzimy kto jej nie doświadczył na sobie, na swoich, ba na ludziach i na narodach nawet? — Są rzeczy na tej Hożej ziemi, które tak jakoś pojawiają się naraz — niespodzianie, tak biorą się nie wiedzieć zkąd, tak są bez owej przyczyny Leibnica, iż dalibóg; nie wiedzieć, czy spadły z nieba z deszczom jak grzyby, czy wyrodziła je noc ciemna, jak owych prometeuszów w grocie Adelsbergskiej.

Zkąd się wzięły naraz., i tak zawładnęły człowiekiem? iż stoją w przeciwieństwie z całą przeszłością jego, iż rujnują spokój duszy, spokój myśli i serca, i każą opuścić wygodną dotąd i ubitą drogę życia, i wstąpić na stepy nieznane pełne skwarów, kolców, cierni, pełne pragnień i nieskończonych zawodów. A przecież przemiany takie nagłe,

o których nie śniło się naszym filozofom, napotkać można było bardzo często w poczciwej prowincji naszej, w sławetnem królestwie Galicyi i Lodomeryi i w W. ks. krakowskiem w roku pańskim . Przemiany owe w pamiętnym roku. przemiany raptowne, gwałtowne, zrujnowały na całe życie błogosławiony spokój nie jednej cichej duszy, zraniły śmiertelnem żądłem ambicji nie jedno ciche serce, nie jednej myśli kazały się zagryzać w nędzy — i zazdrości.. bo trzeba nie zapominać, że w roku tym po raz pierwszy od wieku pono nastąpiły wybory na sejm prowincjonalny do Lwowa... Sejm — a więc poselstwo!... Stanowczo nie śmiem przesądzać — lecz zda mi się, iż niewielce minę się z prawdą — twierdząc, ił. w prowincji naszej było bardzo, bardzo nie wiele dusz tak skromnych, serc tak niewinnych, iż było bardzo niewiele łudzi tak dalece bez miłości własnej, którzy przeszedłszy owe nieubłagane lat , i płacąc z łaski fortuny ów nielitościwy podatek, nie marzyły o krześle poselskiem, lewicy i prawicy, o większości i mniejszości, o czarnych i białych gałkach, a w głębi tego wszystkiego — o stugębnej sławie, wieńczącej wybrańców nieśmiertelną sławą...... Krzesło poselskie — obiecywało to wszystko i tyle innych jeszcze przyjemności — o którychby księgi napisać można. W chwili, w której szkic nasz zaczynamy, zaledwie rozpoczynały się gonitwy — był to pierwszy sygnał dzwonka, publiczność nieproszona i ciekawa usuwać się zarzynała z areny, i na rozmaitych rumakach ukazywać się zaczęli rozmaitego koloru protendenci.

Ktoby mi był powiedział przed pół rokiem, iż, pan Antoni będzie pretendował o krzesło poselskie, to byłbym mu się w glos roześmiał, lub byłbym mu radził odpocząć

chwilkę u czubków, Pan Antoni, mój dobry znajomy, poczciwy, łacny, dobry myśliwy, wyborny jeździec, lubiący przedewszystkiem ciepły kącik, fajeczkę na długim cybuchu i co dnia partyjkę preferansa luli tarroka, a od biedy kontentujący się i marjaszem z księdzem proboszczem — miałby zamarzyć o parlamentarni życiu!.. Pan Antoni, który rano nic mógł się obejść bez kieliszka żytniówki, a przy obiedzie bez buteleczki węgrzyna, który jak Rej z Nagłowic za młodu, a "Panie kochanku" aż do. śmierci miał nieudaną odrazę do książki i gazety i wszelkiej drukowanej rzeczy, w którego bibliotece był tylko kalendarz "Czecha" i herbarz nieposzlakowanej uczciwości Bobrowicza, pan Antoni miałby — to niepodobna. On, który gardził "Przeglądem Powszechnym" a w "Czasie" nie czytywał tylko sławną z świeżości nowin "kronikę krajową i zagraniczną" i ceny targowe, miałby zapragnąć usiąść na krześle, tak pięknem i wygodnem na pozór, a tak nielitościwą twardem w rzeczywistości. Powtarzam — iż nigdybym był wieści tej nie uwierzył, bo to było niepodobieństwem!... bo znajem wybornie indywiduum, a chociaż dzieliła nas wielka różnica wieku, ileż to dni nic przepolowaliśmy razem, ileż nocy "mea culpa" nie przesiedzieliśmy przy zielonym stoliku, ileż to razem wypróżniliśmy butelek i burgunda i szampana, ileż nauczyłem się od niego facecyj, które do dziś dnia z wielkim powtarzam sukcessem, ileż to wieczorów spędziliśmy na pogadankach!... W wieczorach tych spędzonych przy strzelistym ogniu kominka, grzejąc zziębnięte z polowania nogi, mówiliśmy wprawdzie o wielu o bardzo wielu przedmiotach: mówiliśmy o koniach, o psach, wyżłach, hartach, buldogach mówiliśmy rozumie się bardzo często, o czarownej drugiej połowie rodzaju ludzkiego, o oczach siwych i niebieskich

a o czarnych najczęściej, bo pan Antoni był ich specialnym amatorem, jak i czarnych włosów, w którymto punkcie, nic zgadzaliśmy się nigdy gdy ja.. marzyłem wtedy niebieskie oczy jak u madonny Rafaelu, i włosy takie. blond, jak na obrazie w galerji Drezdeńskiej! Mawialiśmy rozmaitych turach coś zakrawających na powiastki Boccaca i Rabelego a przypominający wiersze Węgierskiego; mawialiśmy o przygodach myśliwskich, o kopenich, luksach (terminologje myśliwskie bardzo w ubywaniu w Galicyi); mówiliśmy o sarnach i dzikach, a czasem nawet i o lwach, które wtedy mordowni Gerard w Afryce, kłamaliśmy sobie nawzajem "a qui mieux, mieux", lecz jak Bóg żywy nigdyśmy nie mówili o polityce, nigdy ani słowem nic wkradaliśmy się w państwo Machowvela., Meternicha. Talleyranda i tylu innych. A jeźli kiedy przypadkiem zabłądziliśmy na ścieżki, prowadzane do tej tajemniczej a nieubłaganej świątyni, jeżelim z dziecinną ciekawością uchylał zasłonę. tego groźnego sanktuarjum to pan Antoni wypuszczał z rąk fajkę, wyciągał się na karle jak lazaron włoski na procach kościoła, i zasypiał snem błogosławionych... Nie idzie zatem, aby pan Antoni był złym Polakiem, daleko od tego, kochał on szalenie wiele rzeczy, a wiele zawzięcie nienawidził. Bardzo kochał przeszłość, składał tego dowody — pogardzał teraźniejszościa., a na dowód tej pogardy miał zawsze, harap przy sobie — coś majaczył o przyszłości, szczególniej jak polował raz na rok na dziki. Pan Antoni przy tem lubiony byt powszechnie w okolicy, bywał na każdym jarmarku, na każdym odpuście, nie obeszła się bez niego żadna uroczystość w cyrkule, był ojcem chrzestnym polowy benjaminów na okolicy, podpijal sobie na każdem weselu, i ciął wtedy arcypocieszue komplementa, a że duch czasu wpływał i na

niego mimowoli, mieszał się też czasem aż do chrzcin i wesel ekonomów, na które przybywał, jak Ludwik XV do parlamentu w długich butach i z szpicrutem. tak on w kurtce myśliwskiej i tam łaskawie spoglądał na potulna, gawiedź, i rozmową swoją zaszczycał zazwyczaj najładniejsze mężatki i panienki. Takim znałem pana Antoniego w zewnętrznem pożyciu... Co do tajemnic domowych rozmaite chodziły plotki!.. lecz kogoż złe języki ominą na tem padole płaczu!.. Nikt od obmowy nie wolny, ani król na złotym tronie, ani kupiec za ladą, ani pisarz za stołom, ani szlachcic na roli; miłość Bliźniego tak głęboko wkorzeniona w serce ludzkie, że zawsze o bliźnich mawiać lubimy... jeżeli nie prawdę to fałsz przynajmniej. Nieraz też szeptano mi po cichu, iż pan Antoni pod pantoflem jejmości... iż pan Antoni niema głosu w domu... iż pan Antoni przez zemstę naśladaje Lovelaca itp. itp.; lecz nie wierzyłem temu wszystkiemu ongi i nic wierzy dziś jeszcze. tyle bowiem nasłuchałem się od niego sentencyj, znamionujących absolutne pojęcie pana i męża w domu, iż jestem przekonany. iż je nie składał u progu domu jak Turek sandały, lecz wchodził z niemi aż. do buduara jejmości. Co do ogólnego położenia pan Antoni nie był bogatym, lecz nie był ubogim, miał piękne trzy folwarki, trochę indemnizacyi, które jak sam mi wyznał były pod kluczem pani. Miał troje dzieci, dwóch synów na pensji we Lwowie, i letniego podlotka, do którego trzymał guwernantkę francuzką. Pan Antoni gospodarował sam to jest miał rządcę, ekonoma i dwóch karbowych, wstawał bardzo rano i gderał regularnie półtorej godziny, dla utrzmania powagi władzy i na dowód silnego przejęcia się swym zawodem; długie godziny przesiadywał również w stajni, bo lubił namiętnie konie a szczególniej arabskie

Miał doskonały apetyt, nigdy nie chorował, czasem tylko miewał bole głowy, a to po sutych gdzie imieninach, i czasem dokuczać mu zaczynaią podagra, lecz się nie przyznawał do tego, wierzył w Morysona, doktorów nazywał chirurgami, do kościoła jeździł w niedzielę — nie bawił się w pany, chociaż był czystej krwi szlachcicem i miał kasztelanów w swym rodzie. Herbarzem nie gardził, na stare portrety ojców spoziera! z rozkoszą, znał wybornie kronikę familijną, znał koligacje nawet w najodleglejszym stopniu, jednakże jak równy z równym nie giął karku ani przed mitrą ani przed koroną. Lecz na tem kończyła się jego buta, bo gdy polowanie otrąbiono u którego z arystokratów, jak ich demagogi nazywają, to pan Antoni z przyjemnością zaprosiny odbiera! i nigdy się niezdnrzyło, aby niestanął na wskazaną godzinę i minutę; był bowiem zdania Ludwika Wielkiego, iż punktualność jest grzecznością królów, a zatem i polskiej szlachty. Z tego wszystkiego osądzić możecie Szanowni Czytelnicy, iż pan Antoni pędził życie spokojne szczęśliwe i swobodne, tem więcej, iż nie miał długów wekslowych, a że byt arcygościnny, więc nudy codziennego żywota przeplatały liczne odwiedziny!... Oczów sobie nic psuł, bo książki nie czytywał, mało się czem martwił, bo jak wiecie gardzi! gazetami i polityka go nie zajmowała... mógł więc żyć długo spokojnie... przeżyć nawet Matuzala, ba nawet i wiele despotyzmów, które choć dłuższem obdarzone żywotem od Matuzala, dziś kończą na suchoty, jak romansowa panna. Wiedząc to wszystko, nie wątpię, iż obecnie pojmiecie zadziwienie moje, gdym usłyszał po raz pierwszy w poufnej rozmowie, iż pan Antoni pretenduje o poselstwo, iż cichą ustroń domową pragnie zamienić na gwary poselskiej izby, rozrywki myśliwskie na strzeliste dyskusje parlamentarne.

kule na dziki — na białe i czarne gałki wotowe, wieczorne pogadanki i dykteryjki przy ogniu na łokciowe mowy o zasadach państw, o ekonomji, prawodawstwie, w jednem słowie, iż pan Antoni, mój kochany, jedyny, nieporównany pan Antoni, zamarzył o laurach Demostcnesa, o sławie Mirabe'go o wpływie Sheridana, o znaczenia Palmerstona. więc strach mnie porwał, bom go kochał i cenił wielce, a przelękłem się, czy nie zachorował przypadkiem. Odtąd z zmorą tą w myśli — nie miałem już chwili spokojnej, obraz przyjaciela stał mi dniem i nocą przed oczyma; — pragnąc więc ukrócić mękę, postanowiłem wyruszyć do niego i chorego obejrzeć własnemi oczyma, tem ci więcej, iż w tamtą stronę miałem pewne zamiary i planiki... również co do poselstwa, lecz z góry zapowiadam, iż nie dla siebie, gdyż w owych szczęśliwych czasach miałem zaledwie lat . Pretekst odwiedzin łatwo mi było wyszukać: pan Antoni miał w lasach swoich znakomity ciąg słomek, a że wiosna zbliżała się galopem, zabrawszy więc dubeltówkę z sobą, wsiadłem na błogosławioną kolej, wten wymysł nieporównany dla kochanków

i bankrutów (gdyby telegrafów nie było) i podążyłem owiany chmurą pary i dymu, jak nowożytny Jowisz, ku założonemu celowi. Pan Antoni mieszkał o kilku mil w głębi kraju, od stacji: długie minęły kwadranse, zanim pozyskałem furmankę, zaprzężoną trojgiem rumaków jak w owej romansowej piosence... z tą różnicą, że rumaki nie były dziarskie, ale to nie ich wina... trudno być dziarskim mając na trzy głowy jedno tylko oko!... a na trzy żołądki dostając raz na dzień tylko trochę owsianej sieczki — na takim pokarmie nawet poeta zapałby stracił, moję więc rosynanty nie były dziarskie, lecz wkrótce dopatrzyłem w nich inną zaletę.. Oto jeden z nich nie nawidził kłusa na równej

drodze drugi upiora mu się z całej siły, gdyśmy zgóry zjeżdżali — a pod górę zgodnie, jak przynależy istotom noszącym wspólne jarzmo, kroczyły zwolna — jakby wiedziały ie wieczność nie mu końca. Jazda więc nasza nie była zupełnie podobną do jazdy rycerza w balladzie, tylko błoto monotonnie klapało odrywając się od koi.. tylko skowronek na awangardę wysiany smutne nad swoją dola. nucił trele — tylko woźnica mój batem przypominał koniom wyższość człowieka nad zwierzem... tylko sen mroczył po wieki moje, gdym zbyt zmęczony filozofowaniem nad ulepszeniom dróg w Galicyi i nad zaprowadzeniem towarzystwa opieki zwierząt, poddawał się z abnegacją — zewnętrznym wrażeniom, które jak morfina działały na nerwy moję!... Czasem wywrót... przerwał monotonję podróży, lecz wywroty te nie były niebezpieczne, gdyż troskliwie utrzymywane błoto przeszkadzało zbytnie silnemu uderzeniu dwóch ciał, z których i droga twardą być powinna, jak nią jest we wszystkich cywilizowanych krajach. Lecz. na tej łez dolinie i to przeminie" i tym żółwim krokiem dowlokłem się w końcu przed dwór pana Antoniego, któren był aglomeratem trzech stylów, dotąd nieznanych jeszcze architektom ani opisanych przez Winkelmana, to jest, galicyjskiego, szlacheckiego i nijakiego, wszystkie trzy razem wzięte stanowiły niby to pałac, niby dwór, a niby fabrykę, w której mieszkał mój przyjaciel pan Antoni. Znając dokładnie lokalnosć kazałem ominąć główny portyk i zajechać wprost przed kancelarię pana Antoniego, gdyż muszę dodać, iż w stroju i stanie, w jakim się znajdowałem, nie było podobieństwa przedstawić mi się gospodyni, o której wiedziałem, że nie gardziła etykietą... a byłem wskutek jednego wywrotu jak to mówią "imprezentable". Zajechawszy więc cicho,

wysiadłem; a chcąc zrobić siurpryzę panu Antoniemu, wszedłem wprost do jego kancelarji, wszedłem, stanąłem!... i osłupiałem.

Pan Antoni siedział przed biórkiem swojem w safjanowym karle, w szlafrok u i o zgrozo!... w pantoflach; przed nim, nad nim i koło niego porozstawiane były księgi, na stole leżały listy... papier, koperty, atrament i ogromne, kolosalne gęsie pióro. Zobaczywszy to wszystko osłupiałem... powtarzani... a osłupiałem jeszcze więcej, gdym zoczył poczciwe, zacne oblicze mego przyjaciela — i myśl mi przebiegła szybko przez głowę, żem się w przeczuciach złowrogich nie pomylił!.. Pan Antoni wyglądał okropnie — wyraźnie powiadam — okropnie, postarzał się, zżółkł jak stary pargamin, lub jak kość słoniowa trzymana na słońcu, przy: było mu pół wieku, a przecież zaledwie pół roku upłynęło, jakeśmy wspólnie tłukli sarny i zające w lesie i grali noc całą w preferansa po I cencie.

Czoło pomarszczyło się w jakieś nieopisane zygzaki i hieroglify, oczy zapadły się gdzieś w głąb czaszki i straciły blask i żywość, naturalną, na białkach wystąpiły czerwone, żyłki i żółte plamy, nos wyciągnął się i zostrzał, wąsy tak dawniej hardo zakręcone do góry, jak je za młodu zakręcał pan Jacek Soplica, zwisły, przerzedły, posmutniały — ale najwięcej ucierpiało podgarde, dawniej takie pełne, okrągłe, imponujące, mówiące jawnie, iż jest własnością człowieka, któremu się dobrze dzieje i który nie zna żadnych trosk i zawodów życia... dziś znikło zupełnie, znikło jak kamfora, policzki pochudły — postradawszy szlachecki rumieniec, któren daje koń — strzelba — i dobry obiad... słowem pan Antoni wyglądał jak kancelista

lub konceptspraktykant, co każden przyzna, iż nie jest zaszczytnem porównaniem dla szlachcica.

Na mój widok powstał szybko pan Antoni z karła i spłynęliśmy się w objęciach, zmieniając serdeczny uścisk.

— A to zkąd Bóg prowadzi? — zpytał po chwili.

— Przyjechałem umyślnie do ciebie (byliśmy bowiem per "ty" z panem Antonim, chociaż nas przeszło ćwierć wieku dzieliło), nie widzieliśmy się tak dawno, zatęskniłem za tobą.

— A to ślicznie prześlicznie, no rozgość się; a gdzież twoje rzeczy? — i dopiero spojrzał na mnie pan Antoni i parsknął homerycznym śmiechem, spojrzałem i ja do lustra, co wisiało ponad sekretarzykiem i zawtórowałem mu z całego serca, bo tez wyglądałem pociesznie, błoto na czapce, błoto na włosach, na kołnierzu, na paltocie, na butach, słowem wyglądałem jak Don Quixchotte po przebranej bitwie z wiatrakami... — A co ci się stało? — powstrzymawszy śmiech spytał pan Antoni.

Czekałem na to zapytanie, aby z całą krasomówczą wymową opisać i drogę moją i wywroty moje, dobywałem więc porównań, zaostrzałem ciekawość jego rozmaitemi frazesami; — dalibóg dałbym wiele, abym dziś wam, szanowni czytelnicy, był w stanie równie zabawnie powtórzyć te prozaiczne dzieje — komponowałem zajadle, aby go zabawić i rozśmieszyś — bo wiedziałem, że pan Antoni lubił tego rodzaju awanturki, lecz kontenans mój zaczął słabnieć, bo zazwyczaj pan Antoni dogadywał i podsuwał koncepta, tą razą tylko marszczył czoło, usta szyderczo ściskał, i stał niemy, poważny, jak żona Lotha przed Sodomą. Gdym skończył, trącił mnie znacząco po ramieniu i dodał:

— Sejm wszystko to odmieni... jak będę posłem, to pomyślę o tem...

Struchlałem i spojrzałem mu zyzem w oczy, mówił na seryo.. mróz przeszedł po mnie.

— No ale się przebierz, o tem potem.. a możeś głodny?

— Przekąsiłbym nieco, bo wierzaj mi, iż wasze błoto wcale nie posila.

Tymczasem wniesiono mój skromny pakunek, którego główną ozdobą była strzelba. Pan Antoni na widok morderczego narzędzia nie mógł się od uśmiechu powstrzymać, mimowolnie wyciągnęła mu się ręka... cofnął ją — lecz tentacja była za wielka.

— A jaką masz strzelbeczkę?... spytał po cichu od niechcenia — słyszałem, tek sprowadził od Nowotnego.

— Nie nadeszła jeszcze, lecz mam nowy egzemplarz Devisma, któren mi L. zostawił, tej jeszcze nic próbowałem; jeszcze ma być wyborna!

— Od Devisma! — To było za wiele dla pana Antoniego, otworzył szybko futerał, złożył się raz, drugi, spojrzał do lufy, pociągnął za kurki, znów się złożył, a twarz zaczęła mu promienie, a oczy coraz więcej nabierały blasku — nie zła, nie zła!... tylko przykład angielski...

— A co, może ją spróbójemy temi dniami? — spytałem nie śmiało...

— Hę'?!... a na co!...?

— Słomki!... Jakto zapomniałeś? słoniki gwizdają po lesie... i przepuścimy im to tak na sucho?

Zwinął się pan Antoni, — lecz uśmiechnął się z widocznem zadowoleniem, zanucił coś pod nosem: jedną z tych aryjek faworytalnych, które wróżyły dobry humor,

jednym zamachem ręki strącił wszystkie książki i kolosalne pióro na ziemię, zapalił fajkę... i chwycił powtórnie za strzelbę... i stanął, bo w tuj chwili w progu pokoju coś zaszeleściło, i ukazała się w wielkim negliżu... w niedbałym stroju, jak Helena, pani Antoniowa.

Muszę się przyznać pod sekretem szanownym moim czytelnikom, iż nigdy w życiu nie sympatyzowałem arcy z panią Antoniowa — Dla czego?... nie wiem — nie wiem do dziś dnia. chociaż zapytywałem się o to nieraz sam siebie. Czy dlatego, że była żoną przyjaciela? Jak Róg żywnie było zazdrości w mem sercu: wiedziałem, iż pan Antoni w piersi swej posiada tak niewyczerpany skarb uczuć, iż zdolen jest obdzielić niemi i żonę i mnie i wiele jeszcze innych istot obydwóch rodzajów. Czy dlatego, iż była arcy sucha?... Nie — gdyż raz w młodości kochałem się szalenie w osobie niezwykle jasnokościstej, iż mogła zbudzić zazdrość wszystkich Angielek, podróżujących po kontynencie.

— Czy dlatego, że była matką jedynastoletniego podlotka? I to nie, bo podlotek był wcale nadobny i wielce obiecujący.

— Czy dlatego w końcu, iż paliła cygara? I to nie, bo jestem sam amatorem tytoniu pod wszelką formą i marzę całe życie o podróży do Hiszpanji... marzę o Kastylji, o kraju, gdzie jak powiada poeta kobiety paluszkami z różowego marmuru — zwijają złote włosy latakie! Mimo tego wszystkiego jednakże nie było stanowczo między nami sympatji, tej harmonji dusz — tego tajemniczego magnetycznego pociągu, jak powiada Byron. Że pani Antoniowa odpłacała mi wzajemnością, miałem wielorakie tego dowody, i tą razą na widok mój skrzywiła się niesmacznie... lecz zbladła i ścisnęła wąziutkie usta jak groty, gdy spostrzegła pana Antoniego ze strzelbą pośrodku pokoju.

Wszystko to jednakże trwało małą chwileczkę, pani Antoniowa była pierwszorzędną dyplomatką, była wyzwoloną w tej sztuce, którą zuzurpowali mężczyźni i tak ją nieudolnie kompromitują we wszystkich gabinetach; skrzywienie — złowrogi wyraz — przeminęło to wszystko prędzej, niż zaćmienie słońca — a pani Antoniowa podała mi najczulej kościstą rękę — i rzekła słodziutko:

— A! pan Juliusz, witam! tak dawno nie byt już u nas! —

— Pani dobrodziejko! zajęcia, praca, obowiązki...

— O! wiemy, wiemy, zatrudnienia pańskie, polowania, konie, bale, tańce! —

Uszczypnąłem się w język, przymówka była ostra, lecz jak wielu z nas młodych takie na on czas pędziło życie?... Byle użyć!... powtarzaliśmy sobie idąc w ślad za starszymi, którzy nam wyprzedzać się nie dawali.

— Jak widzę — dodała pani Antoniowa siadając w karle i zapalając cygaro — przyjechałeś tu pan z jakiemiś morderczymi zamiarami, Antoś już bawi się dubeltówką. — Pan Antoni od chwili pojawienia się swej połowicy posmutniał widocznie, i cichaczem starał się wcisnąć strzelbę moją w najciaśniejszy róg pokoju — we mnie jednakże odwaga wstąpiła, odrzekłem więc śmiało:

— Tak jest, pani dobrodziejko, przyjechałem do Antoniego na polowanie na ciąg słomek, będąc jeszcze zaproszonym przeszłego roku.. —

Pani Antoniowa popatrzyła surowo na męża, otrzęsła popiół z cygara i odparła:

— Nie wiem, czy Antoś będzie miał czas na polowanie i zabawy, teraz ważniejsze przyszły na niego zajęcia... —

Jesteśmy ! pomyślałem w duchu, a głośno spytałem:

— Jakie ? łaskawa pani, wszakże wiem, iż w każdą porę roku Antoś miał dwa główne zadania: skarbie względy pani i przy wolnej chwili polowanie.

— O teraz inne czasy, wszak pan wiesz, iż ma być wkrótce sejm otwarty, i będą posłów wybierać!.

— Jeszcze do tego daleko, a zresztą Antoś ma wyborne konie, pojedzie do miasta, da glos i wróci!... a kandydata podejmuję się mu już sam nastręczyć...

Pani Antoniowa rzuciła na mnie wzrok piorunujący i rzuciła się w głąb karla, przygryzając powtórnie wąziutkie jak ostre brzytwy usteczka, rzucił się i pan Antoni ku mnie żywo mówiąc:

— Ale ty chyba nic nie wiesz!

— Co takiegoż — spytałem zmięszany natarczywością i głosem.

— Ja chcę być posłem — rzekł dumnie pan Antoni podnosząc głowę, jak dumnie rzec musiał Sykstus V. owe sławne "Jo sono papa!"

— Ty!?... — spytałem mimowolnie...

— Tak jest, Antoni powinien być posłem — przerwała sucho pani Antoniowa puszczając z niecierpliwością wielki kłęb dymu ku sufitowi — ma do tego wszelkie kwalifikacje, i jest dość majętnym, aby sobie czegoś podobnego pozwolić, zresztą jeżeli baron Fiecowicz pragnie być posłem, to nie widzę przyczyny, dlaczego nie miałby nim być Antoni, nie widzę zupełnie przyczyny; baron, który mieszka dopiero od paru lat w tej okolicy, i którego żona we Lwowie Bóg wie co wyrabiała. Sam pan przyznasz, iż słusznie jest, aby z tej okolicy wysłano Antoniego, którego przodkowie już od dwóch wieków sprawowali wszelkie urzęda... Zresztą wszyscy sobie Antoniego tyczą, i bardzo szczęśliwie

trafiłeś pan, gdyż właśnie dziś wieczorem będzie wielki zjazd u nas, większa polowa szlachty przybędzie do nas... — Pani Antoniowa wszystko to mówiła głosem słodziutkim, ale tak szybko, iż nie byłem w stanie ocenić jej argumenta popierające kandydaturę męża. — Jakież pańskie zdanie? — trzepotała dalej. — O ja wiem, pan jesteś jego przyjacielem i popierać go będziesz... nawet przyjechałeś po to umyślnie; słomki tylko pretekstem, to też ja ciągle mówię Antoniemu, iż za nim są wszyscy, tak mi mówił i arendarz, że słyszał od pachciarza ze Słomnik, iż tam szlachta zebrana radziła ciągle o Antonim; tak samo mówi mi i żona ekonoma z Wielkiej Woli; nie ma wątpliwości, Antoni ma większość głosów za sobą i zostanie z pewnością posłem. Należy mu tylko, i wypada koniecznie, postarać się o to co nieco, jak to ma miejsce wszędzie za granicą, to też dziś umyślnie sprosiliśmy trochę łaskawych sąsiadów. Antoni będzie mieć mowę do nich i przekonaną jestem, że ostateczne odniesie zwycięztwo... a baronowa dostanie żółtaczki z zazdrości. —

Zacząłem przychodzić do siebie; pani Antoniowa mimo woli odsłoniła mi swoje karty — i zobaczyłem, jaki święci się u niej kolor, popatrzyłem z współczuciem na Antoniego, który przez ten czas stal z dość smutną miną, obracając jakiś papier w ręku, któren przed chwilą wziął był ze stołu. Antoni widocznie unikał mego wzroku, westchnąłem... i spytałem po chwili:

— Dużo posłów ma wybierać obwód tutejszy?

— Dwóch...

— A któż jest drugim kandydatem?...

— Niech nim będzie kto chce, byle nie baron... —

Westchnąłem powtórnie.

— A o wyborach gminnych nic państwo nie słyszeliście? — spytałem nieśmiało.

— A to nie nasza rzecz — odparła pani Antoniowa — zresztą to za wiele zachodów, chłopa nie łatwo przekonać.

— A przecież byłoby to bardzo ładnie — przerwałem — gdyby Antoni został wybrany przez gminy wiejskie; jest to najwyższe uznanie, jakie obywatel w teraźniejszych czasach osięgnąć może. —

— Nie ma o czem myśleć, gdyż mamy proces o pastwiska z gminą, podług mnie zresztą dla Antoniego odpowiedniejszem jest być reprezentantem większych właścicieli, lecz my czas tracimy a tu wieczór się zbliża, powiedz mi Antoni czyi napisał już mowę i czy ją umiesz na pamięć?

— Zacząłem pisać w chwili, kiedy nadjechał Juljusz... mam dopiero początek.

— No, to przeczytaj — odrzekła pani Antoniowa przeczyta], a pan Juljusz, który jak to słyszymy pisuje do gazet, dopomoże ci.

— Zaszczytu tego przyjąć nie mogę — odparłem — pani Dobrodziejka żartuje ze mnie.

— Ba, my wiemy dobrze, iż pisujesz! A nawet i wiersze. No ale odczytaj nam Antosiu twoją mowę, słuchamy. — Pan Antoni niby to niechętnie rozłożył trzymany w rękach papier, odkrząknął raz i drugi, poprawił wąsy, poruszył kilka razy ręką po brzuchu, jakby szukał pasa, spojrzał na mnie. spojrzał na żonę, i pompatyczne zaczął:

"Wielmożni panowie bracia dobr. ! Szanowni obywatele i kochani sąsiedzi..." urwał pan Antoni, spojrzał znów po nas i zapytał: — Zdaje mi się, że zaczęcie wcale dobre obiecujące!...

— Tak — odparła pani Antoniowa — lecz zdaje mi się, że możnaby opuścić: Szanowni Obywatele, to zanadto po miejsku wygląda. żeby się kto tem nie obraził. — Ale przeciwnie — żywo odparł pan Antoni — trzeba coś zrobić dla duchu czasu, nic można w tyle pozostać, trzeba być postępowym!... a jakie twe zdanie Juljuszu — wszak prawda, że tak zawsze mówi we Francji ten co chce massy pozyskać — I pan Antoni zwrócił się ku mnie.

— Nie bytem we Francji, lecz zdaje mi się, że nazwa obywatela nie może obrazić żadnego szlachcica.

Pani Antoniowa przygryzła wargi, Antoni uśmiechnął się z zadowoleniem i dodał:

— A wyrażenie to "Panowie Bracia Dobrodzieje", jak tchnie przeszłością i dawnemi dobremi drogami! Przypomina sejmiki i złotą wolność: wyrażenie podobne musi wpływ wywrzeć i pozyskać serca.

— Więc niech tak zostanie — odparła pani Antoniowa — czytaj dalej.

"Wielmożni panowie bracia dobr. Szanowni Obywatele i kochani sąsiedzi! Z wielkiem rozrzewnieniem widzę Was tu zebranych, rozrzewnienie moje jest ogromne, i rozrzewnienie to mówić mi przeszkadza! Wybaczcie więc, jeżeli z rozrzewnienia tego...

— Ależ Antoni! Zdaje mi się — przerwała pani Antoniowa — czy nie za wiele rozrzewnienia.

— Nie — widzisz to dodaje uczucia mowie i usposabia łaskawie słuchaczów — ja już to umyślnie pisałem.

— To czytaj dalej.

— Wybaczcie więc, jeżeli z rozrzewnienia tego trudno mi zebrać przyto... nie, nie myś...., czekajcie doczytać nie mogę, — tak — myśli!... Wybaczcie więc, jeżeli z rozrze

wnienia tego trudno mi zebrać myśli! aby odezwać się do was, Wielmożni panowie bracia, szanowni obywatele i kochani sąsiedzi — lecz nastaje ogromna chwila, chwila, którą z rozrzewnieniem oczekujemy wszyscy; jest ona podobną,. Szanowni panowie bracia, do tej chwili, jaką każden z nas w życiu doświadczał kiedy się spodziewał wielkiego jakiegoś zdarzenia. Panowie! mamy z grona naszego wybrać dwóch posłów. Myśl ta rozrzewnia mnie, panowie bracia!... Bo czyż jest większe, zaszczytniejsze stanowisko na świecie, jak stanowisko posła? I to jest to stanowisko ogromne! Ojcowie nasi, panowie bracia, w świętej przeszłości naszej urząd ten cenili bardzo wysoko, i my nieodrodne ich wnuki, kość ich kości, krew ich krwi, równie wielką miłością przejęci dla dobra kraju, równie gorąco miłujący sprawy publiczne, chwile te uważamy za bardzo ważne, czego dowody składamy wszyscy, tem oto tak wielkiem zebraniem dla dobra powszechnego, tym zjazdem naszym mimo zlej pogody, i dróg złych...

Urwał pan Antoni i z dumą spojrzał na żonę i na mnie.

— A co zdaje mi się że wcale nie źle ?...

Pani Antoniowa medytowała jeszcze chwilkę, kiwała niedowierzająco głową i rzekła w końcu:

— Wcale nie źle, tylko nie wiem jak z tegoprzejdziesz do siebie... zdaje mi się żeś coś powinien wspomnieć równie o Baronie i o tem, że jogo nie powinni wybierać.

— Właśnie przemyśliwałem nad tem, kiedy zajechał Juljusz; szukałem w Cyceronie, czy niema tam czego podobnego, lecz przyznam wam się szczerze, że to blisko pól kopy lat jak siedziałem na ławkach ojców Jezuitów, łacina też wywietrzała mi z głowy, z trudnością mi więc wielką przychodzi...

— A to ci pan Juljusz pomoże — żywo dodała pani Antoniowa — pan nie musiałeś jeszcze zapomnić łaciny.

— Nigdy jej łaskawa pani nie umiałem, nic miałem najmniejszego talentu do języków.

— A więc co tu robić?!... — spytała zakłopotana pani Antoniowa.

— Mnie się zdaje — dodałem że Antoniemu wcale Cycero tu niepotrzebny, najprzód, iż nie znajdzie w nim podobnych sytuacyi, a powtóre, iż zdaje mi się. iż najlepsza wymowa płynie wprost z serca i myśli; niech się Antoni do nich odwoła a zwycięży z pewnością.

— Myślałem już o tem — dobrodusznie dodał mój przyjaciel — lecz w życiu mojem nie mówiłem nigdy publicznie tylko raz do chłopów, i przypominam sobie, iż mi to nie szło arcy składnie, nie mam się zezem taić, ale brakuje, mi słów, mieszam się zaraz, ciemnieje mi w oczach, i chociaż nie jestem nieśmiały, nie wiem sam co począć z sobą, jak piętnastoletnia panienka. Wiem, że to. wszystko przejdzie z czasem i że przyzwyczaję się w końcu do publicznej trybuny, lecz na początek i to w tak ważnej chwili, wolałbym mieć coś dobrze napisanego w kieszeni.

— Nie uwierzysz jak zły jestem na siebie — dodałem — żem ci przerwał tak ważne zajęcie, tem więcej, iż byłeś w niepospolitej wenie; zostawiam cię więc przy pracy i nie chcę dłużej przeszkadzać, pójdę na górę przebrać się i odpocząć, wszak pani Dobrodz. pozwoli, iż...

— Możeby lepiej było, żebyś pan Antosiowi dopomógł... We dwóch to prędzej i lepiej pójdzie.

— Mimo najlepszej chęci niepodołam podobnej pracy; mamy styl zupełnie różny i zresztą mowy tem są podobne do dzwonów, iż powinny być od jednego razu wylane; pozo

stawiam cię więc kochany Antosiu. a samoznając drogę pójdę na górę do owego pokoiku gościnnego, któren tak lubię.

Pożegnawszy małżenstwo, wyniosłem się co prędzej na pierwsze piętro. Pokoik gościnny, w którym przemieszkiwałem już kilka razy, był arcyschludny i miły, tą razą tem był milszy, iż suty ogień na kominie rozkoszne rzucał Światło i ciepło na okół. Przysunąłem wygodne karło do ognia i zapaliwszy cygaro... zacząłem powoli dumać i marzyć... jak to się marzy i duma. w roku życia... puszczając niebieskie kłęby dymu i patrząc w dziwaczne języki płomienia. Wy marzenia, wy młodociane, któż was w życiu nie miał!... Kto duszy swojej nie kołysał wami, jak się kołyszą motyle po kwiatach, a rusałki po fali!... Hej, wy czarownice zbiegacie do serca i światy cudne przesuwacie przed oczy — światy zaczarowane, żeć: trudno rozpoznać czy one przeszły czy przyjdą czy żyto się już w nich kiedyś, czy źyć będzie dopiero... Któż z nas nie lubił dumać i marzyć kiedy młodość gra całą siłą w piersi. kiedy za nami kilka tylko łez bez przyczyny wylanych, kilka cierpień powstałych bez bolu, kilka zawodów przeszłych bez cierpienia — a do koła łąki pełne kwiatów — a w duszy pełno nadziei a w sercu pełno wiary a nad głową bezchmurne niebo i jasne słońce.. któż z nas nie lubił marzyć!... I któż nie marzył... I tak przed oczyma mojemi przesuwał się świat jeden za drugim, jeden obraz przeganiał drugi... i stawali mi przed oczyma jacyś nieznani ludzie... jacyś Indzie surowi, jakieś poważne postacie... w kontuszach i żupanach. i z karabelą przy boku, a w oczach ich był jakiś dziwny młodzieńczy wyraz, a na czole głęboka powaga... i surowi i łagodni zarazem., i poważni i serdeczni!... tak

że serce moje rwało się ku nimjakby ku ojcom! Widziałem jakąś izbę wielki ), ogromną, o strzelistych oknach gotyckich przez które jasne wpadało słońce, złocąc po ścianach porozwieszane tarcze i herby... Do izby tej kroczyli mężowie ci kroczyli tłumnie, a grobowe było pośród nich milczenie, każden z nich trzymał ręki na sercu — jakby pytał serca o radę... I stanął pośród nich jeden... i mówić zaczął, ale jak mówił, słowa jego jakby słowa cwangelji wpadały do serca mego, żem korzył się przed niemi... Mówił o Ojczyznie, o wielkiem posłannictwie szlachty, o poświęceniu, o miłości, o zgodzie... i potakiwali mu wszyscy wspaniałem głów przechyleniem... i po nim powstał drugi tego głos był ostry i szorstki jak głos trąby wojennej — słowa jego krótkie jak komenda wojenna... mówił o wrogach, o obronie ojczyzny.. I jeden krzyk wyrwał się z piersi wszystkich: na koń! na wroga!...

I znikł mi ten obraz!

Przesunął się drugi... Znów mężowie jacyś, znów takie same tłumy — tak samo ubrane, lecz twarze krwią nabrzękłe, oczy obwisłe, bezmyślne — i tłumy te szły do tej samej sali — oświeconej jakiemś krwawem zachodzącem słońcem, rzucającem ogromne cienie na zwisło po ścianach tarcze i herby — Lecz tłumy te nie szły razem, nie szły społem, dzieliły się na jakieś grupy mniejsze i większe, które groźnie patrzały na siebie, a ręce ich nie spoczywały im sercu, lecz na rękojeściach karabel... Tłumy te złowrogo krążyły koło siebie — a jeżeli któren z mężów wysunął się naprzód i mówić co raczył, to złowrogie Veto zachuczało w powietrzu to krzyk i gwar wstrzęsał oknami izby!.. A na podniesionych ku niebu karabelami... czerwone słońce krwawe rysowało plamy!...

I to minęło!..

I nic wiem zkąd naraz stanął mi znów pan Antoni przed oczyma, przypomniałem mowę jego.. i mimowoli jakiś mnie śmiech gorzki porwał... Widziałem pana Antoniego z papierem w ręku przed żoną palącą cygaro... i Antoni w nowych rozpłyną! się obrazach, słyszałem jakieś groźne glosy, w powietrzu szum i zamęt jakiś jakby przed wielką burzą lub trzęsieniem ziemi — zobaczyłem tłumy blade, smutne, czekające niecierpliwie, patrzące bacznie ku jakiejś świątyni zamkniętej szczelnie!... Tłumy te zaczęły szemrać niecierpliwie i dopominać się kapłanów lecz nikt się nie zjawił... a tłum zachuczał iż go oszukano... i przeklął!...

Zacząłem coraz dziwaczniej, coraz niewyraźniej marzyć. Wszystkie powyższe obrazy zaczęły się mięszać ze sobą i głowa opadła na piersi, a cygaro wypadło z ręki... gdy na raz drzwi się pokoiku niego otwarły z łoskotem i wszedł pan Antoni z miną wielce zakłopotaną, trzymając w jednej ręce kilka arkuszy papieru, a w drugiej nieodstępną antypkę.

— Drzymałeś, obudziłem cię?! — spytał.

— Drzymałem: zapatrzywszy się w ogień jakoś sklejały się powieki — i Morfeusz objął mnie w swe ramiona — ale siadaj.

Pan Antoni przysunął drugie karło do ognia. usiadł na nim, oparł ręce na kolanach, i puszczając zwolna niebieski dymek z fajki, milczał, Nie widziałem go nigdy w takiem usposobieniu, milczałem również chwilkę, ale chcąc rozbudzić rozmowę spytałem.

— No powiedz ze mi jaki stan twej stadniny — "Perełkę" musisz już ujeżdżać, a "Piorun" czy zawsze jeszcze chory na oczy?...

Pan Antoni strząsł popiół z fajki, kiwnął głową, lecz nic nie odrzekł.

— Jaką masz teraz czwórkę? — ciągnąłem dalej — bo słyszałem żeś jedną parę gniadych sprzedał dobrze Hilaremu!

Pan Antoni znów ruszył głową, i papiery rozłożył na kolanie, lecz milczał...

— A czy wiesz, że. stadnina hr. Jana podupadła znacznie, a wiesz ie pan Michał kupił "Reinembra" na stadnika?

Antoni spojrzał litościwie na mnie i niedbale wymówił "wiem".

Rozmowa zerwała się powtórnie: zapaliłem nowe cygaro, i nowego szukałem wątka do konwersacyi.

— Czyś ty byt tego roku na polowaniu u Zygmunta na dziki?..

Antoni zacięcie milczał jak sfinks egipski, i tylko w odpowiedzi machał ręką jak derwisz turecki.

— Miało być śliczne polowanie, zabito w dwóch dniach siedm dzików!...

— Siedm!.. — zawołał gwałtownie pan Antoni — rzucił się na karle, a oczy zaiskrzyły mu się jak żbikowi — a kto ci mówił?!..

— Opowiadał mi Oleś, co był na tem polowaniu i zabił ogromnego odyńca; polowanie było prześliczne i bawiono się wybornie.

Lecz Antoni już ochłódł, twarz powróciła do nieruchomego wyrazu, a owe tajemnicze papiery, które trzymał w ręce miął i składał w najrozmaitszy sposób.

— Czyś polował już tego roku na słomki? — spytałem znów po chwili...

Pan Antoni tą razą rzucił się niecierpliwie — odepchnął fajkę i stanowczo odpowiedział "Nie!..."

Umilkłem — rozmowa z tak źle usposobionym towarzyszem była niepodobną, zacząłem więc takt nogą wybijać w podłogę, i zająłem się puszczaniem prześlicznych niebieskich kółek — z dymu wybornego cygara. Tego rodzaju scena trwała dobrą chwilę, jam ją znosił cierpliwie, pan Antoni jednakże widocznie siedział jak na szpilkach, kręci! się, kaszlał, to zwijał to rozkładał papiery, tarł czoło, zaciera! ręce, a w końcu odezwał się nieśmiało.

— Czy ty zawsze pisujesz jeszcze do dzienników?

— Czasem — bardzo rzadko: czasem człowiek chwyci za pióro, jeżeli myśl jaka za natrętnie kołacze po głowie.

— Ale korespondencje musisz pisywać? spytał bardzo cicho.

— Lubię bardzo tę formę, lecz siedząc na wsi nie ma tak bardzo o czem pisać.

— Tak, ale jeżeli naprzykład zdarzy się zjazd jaki, jaka ważna narada, jakieś zebranie dla dobra powszechnego w domu jakim, któren bierze inicjatywę w dobrej myśli, czy to opisujesz?

— O chętnie, bo to się tak rzadko u nas zdarza, że warto opisać per oriyinalita del fato, jak mówią Włosi.

— Więc byś może skorzystał ze sposobności, i napisał co o zjeździe dzisiejszym.... Wszak zjazd ten bardzo ważny dla dobra powszechnego; może byś wspomniał, że zjazd ten odbył się w naszej wsi i w naszym domu; mojej żonie zrobiłoby to wielką przyjemność.

Spojrzałem na pana Antoniego i uśmiechnąłem się w duszy i przypominał mi się wiersz Hrodzińskiego. Gorąca miłość itd.

— Znajwiększą chęcią, bo przytem nastręczy mi się sposobność wspomnieć coś o posłannictwie szlachty, o obo

wiązkach obywatelskich, o poświęceniu, o abnegacyi dla pożytku powszechnego: to nigdy nie zaszkodzi przypomnic krajowi... tem ci więcej, jeżeli teorye można świetnym poprzeć dowodem.

Pan Antoni rozrzewniony podał mi w milczenia rękę i uścisnął serdecznie, a oczy jego zabłysły radością.

— A nie zapomnij napisać do dzienników lwowskich i krakowskich a szczególniej do "Czasu", bo to bardzo poważne pismo!

Lecz po tym epizodzie rozmowa utonęła między nami jak kamień w wodzie; jednakże z twarzy mego przyjaciela wyczytać mogłem, iż jest tam jeszcze coś za górą — i ze to nie kończy się na korespondencyi. Założyłem więc z rezygnacyą nogę na nogę i czekałem nowego ataku. Pan Antoni odchrząknął raz i drugi — i spytał po długim namyśle.

— Powiedz mi szczerze, jak ci się podoba poczatek mej mowy?...

Zanim odpowiedziałem na tak stanowcze zapytanie, zakryłem się dymem cygara jak wyrocznie i spytałem nawzajem.

— Powiedz mi Antosiu kochany, czy ty na serjo starasz się o krzesło poselskie?

— A naturalnie, wszak nie widzę w tem nic nadzwyczajnego, jest to zupełnie dla mnie odpowiednie.

— Nie przeczę; ale czy zdałeś ty sobie samemu rachunek z obowiązków, z kłopotów, z zachodów, z odpowiedzialności, jakich stanowisko podobne; wymacać będzie od ciebie? Czy wiesz, iż będziesz musiał zerwać stanowczo z całym dotyczasowym trybem twego życia, i zejść na nową drogę, która

zda się być ponętną na pozór, lecz jest arcy twardą i kamienistą w rzeczywistości...

Mój przyjaciel mato dawał posłuchu całej mowie mojej widocznie był arcyniecierpliwy — w końcu wyjął zegarek I kieszeni, spojrzał na godzinę i zerwał się z siedzenia.

— Uwagi twoje bardzo słuszne, lecz już późno, niezadługo zaczną się zjeżdżać sąsiedzi.. Więc nie obwijając w bawełnę muszę ci się szczerze przyznać, iż mam do ciebie wielką proźbę; znając cię — wiem, że mi nie odmówisz przyjacielskiej usługi.

— Co takiego? — spytałem niecierpliwie —

— Oto proszę cię i zaklinam, dokończ mi zaczętą mowę, gdyż czas upływa, a mimo najlepszych chęci, nie mogłem sam poradzić tej pracy. Za dwie godziny najdalej muszę mowę powiedzieć, a tu trzeba przyjmować gości i ubrać się jeszcze.

— Dokończyć twą mowę! Ależ to niepodobna, nigdy nic nie pisałem w tym rodzaju w mem życiu, i nie moge się, tej pracy podjąć.

— Ba, to nie tak trudno, i gdybym miał wolniejszą chwilę, tobym sam dokończył: lecz uważaj sam, czas się zbliża, jut po piątej!... Zresztą tobie pójdzie łatwo, młody umysł to prędzej skomponuje coś co będzie gorące — zapalne, porywające, zresztą trudnisz się piórem.

— Nie, Antosiu kochany, tego zrobić nie mogę bo nie podołam, nie wiem nawet o czem pisać...

— Podołasz, tylko przyłóż dobrej woli. napisz to coś chciał przed chwilą powiedzieć, mów wiele o powołaniu posła, wspomniej coś o nieprzedawnionych naszych prawach, o złotej wolności, o tradycyi, wspomnij o męczeństwie, o golgocie naszej, ty wiesz o czem myślę, napisz długo o

autonomij, a gorąco — a płynnie, a zrobisz mi prawdziwą przyjacielską usługę.

— Tak, możebym na tym temacie i skleił co jeszcze, lecz to nie będzie mieć nic wspólnego z kandydaturą twoją i z kandydaturą Barona, na którą tak powstaje pani Antoniowa.

— O Baronie nic nie wspominaj; to są zazdrości kobiece, my się do tego nie powinni mieszać... Możesz tam mimochodem dodać, iż Baron chorągiewka, iż zwraca się stronę, w którą wiatr wieje, możesz przypomnić z lekka jaki raz bal dawał we Lwowie i kto był na tym balu, lecz o mnie nie wspominaj tylko z wielką oględnoscią, żeby to nie trąciło samochwalstwem.

— Dobrze, Antosiu kochany, lecz daj mi choć w kilku słowach curiculum twego życia politycznego, żebym o tem mógł wspomnieć.

Pan Antoni spojrzał niedowierzająco na mnie i zamyślil się, spojrzał powtórnie, czoło potarł, oczy spuścił i cicho odparł:

— Chwalić się nie lubię, lecz byłem kapitanem w Gwardyi Narodowej w r i jeździłem raz w deputacji do Lwowa!...

— Tak, to są oficialne zdarzenia, lecz radbym wiedzieć jakieś czyny świadczące o twej pracy ustawicznej około dobra publicznego, wykazujące twą ustawiczną pieczołowitość i miłość dla kraju.

— Wszak ci mówię, iż jeździłem w deputacyi do Lwowa i że byłem kapitanem gwardyi narodowej, nie mówiąc o tem, iż jeden z pierwszych darowałem pańszczyznę i jeden z pierwszych nosiłem trójkolorową kokardę.

— Ale zdaje mi się, iż byłeś w kampanji roku.

— Nie dojechałem; w domu stawiano mi przeszkody, byłem jak wiesz jedynakiem, matka strzegła umie jak oka: w głowie, stanąłem im granicy właśnie w chwili gdy wkraczał Dembiński.

— A w roku? — spytałem znów.

— Wyjechałem przed katastrofą, bo żona moja była przy nadziei z drugim chłopcem. Choć do spisku nie należałem, jednak wiedziałem o wszystkiem, i siedziałem dwa miesiące w kozie.

— I to wszystko?!...

— Wszystko — odparł pan Antoni, jeno trochę mniej dumnie jak Walenrod kapturom "Oto są grzechy mojego żywota."

Nastała chwila milczenia między nami...

— Więc napiszesz, prawda Julku kochany?...

— Jeżeli rzeczywiście mogę ci się przysłużyć, to spróbuję, lecz za nic ręczyć nie mogę.

— A więc zostawiam cię w spokoju, masz tu cygara, pióro, papier, atrament, pisz, a jak skończysz to przyjdź na dół. — I ucałował mnie uradowany i rozrzewniony pan Antoni, i wyszedł z pokoju pozostawiając mnie z papierem w ręku i dalibóg z niemałem do spełnienia zadaniem.

Zapaliłem świece, przysunąłem stół do kominka, rozłożyłem papier, umoczyłem pióro i podparłem ręką głowę chcąc z niej co nieco myśli wydobyć. Lecz cisza i ogień kominka działają na mnie zawsze, magnetycznie nie mogę się nigdy oprzeć tym dwom żywiołom: jak zaczną obejmować umysł mój, to jak nałogowy pijak do kieliszka tak ja powracam do marzeń, i ta. razą w żaden sposób nie mogłem się im oprzeć... pióro i wypadło mi z ręki — oczyma za

cząłem słodzić ogniste języki płomienia... i po głowie roić się zaczęto jako w ula... Jak na zaklęcie powróciły znów tłumy kontuszowe, i twarze groźne i poważne, i izby bezmierne... to hetmani, kanclerze, to biskupi i wojewodowie, stawali przed oczyma, i patrzali na mnie z jakiemś dziwnego rodzaju politowaniem — żem cały płonął od wstydu i żalu!... Przesunąłem ręką po czole, chcąc zgonić te mary... oparte stały przed oczyma ciągle, to zbliżając to oddalając się tylko!... to patrząc na mnie to zwracając się ku wysokiej trybunie, która jak złota kazalnica, otoczona aureolą promieni stała jak ołtarz w świątyni!... Trybunę tę spostrzegłem po raz pierwszy, i oślepiła mnie, tak była jasną i błyszczącą, wzniesiona po nad wszystkie głowy, sparta na nieociosanych z dębu narodowego filarach, na których dwa wznosiły się jeszcze anioły — jeden był anioł miłości — drugi trzymał w rękach błękitną wagę sprawiedliwości poręcze trybuny uwite były ze zbóż i z kłosów, z kwiatów i liści dębowych. W głębi trybuny trzy jakieś świetlane alegoryczne postacie podawały sobie bratnią dłoń poważnie po nad trybuną postać niewiasty, z gwiazdami na czole, trzymała w rękach rozwieszoną wstęgę, na której jasnemi jak z słońca głoskami były wyryte słowa...

Porwany widokiem tym, przetarłem czołu, i przyszła mi na myśl obietnica dana Antoniemu.. i chwyciłem pióro do ręki — niesposób — ani litery jednej nakreślić nie mogłem. Wstałem z krzesła — niechcąc dłużej dać zapanować nad sobą marzeniom — zacząłem żywo chodzić po pokoju, jak zawsze chodził Rousseaux pisząc swój kontrakt socialny, lecz imitacia ta na nic się nie przydała, myśl uparta nie chciała przyjść do głowy, a tu co chwila trzask z bicza i turkot zajeżdżających bryczek przypominał mi fatalną

chwilę. Byłem jak dusze zazdrosnych w czyscu Danta — czas czwórką pędził, jak pędzi zawsze gdy chcemy, żeby się wlókł żółwim krokiem, minuta wyprzedzała minutę, kwadranse składały się jakoś niespodzianie — a tu ani słowa...

Niepodobna mi było wytrzymać dłużej; chwyciłem gwałtownie za pióro i postanowiłem pisać zawzięcie co Bóg da byle wyraźnie...

Byłem już na drugiej kartce, gdy na raz drzwi pokoiku mego się roztwarły, i stanęła w półcieniu postur, która chwilkę przyglądała mi się bacznie.

— Julku, to ty?!...

— Grześ!..

I rzuciliśmy się w objęcia!...

— A co ty tu robisz? — zawołałem z radością ściskając kolegę szkolnego, przyjaciela od ławek i piłki, którego nie widziałem już lat kilka.

— Mieszkam w tej okolicy od nowego roku.. Jak wiesz, a raczej jak nie wiesz zapewne, stryjaszek zapisał mi małą wioskę — i gospodaruję, sieję, orzę, jak ongi Cyncynatus!...

Zanim powtórzę czytelnikom moim dalszą rozmowę z Grzesiem, muszę chociaż kilku słowami przedstawić go pokornie.

Grześ była to dziwna i niezwykła postać. Fizyczna, na pierwszy rzut oka był niepospolicie brzydki, twarz cała nieproporcjonalna przypominała mimowolnie Quilpa Dickensa, czoło niskie lecz szerokie, jak luk naprężone, najeżone było gęstemi brwiami, które się schodziły bratersko pod tym lasem świeciły bystre oczy maleńkie, żywe, ruchliwe, przenikające, wiecznie szyderskie; nos ogromny, rozdarty, jak komin lokomotywy, usta grube, sensualne, lecz za to prze

ślicznej świeżości i koloru; policzki miał chude i zapadłe jak skórka starej cytryny — nie nosił tylko ogromne faworyty, którym dla oryginalności pozwalał układać się dowolnie budowa ciała była niezwykle wątła, pierś zapadła, nogi i ręce jak u szkieletu, w jednem słowie mój przyjaciel nie przypominał wcale Antonijusza, a tem mniej Adonisa. Lecz niech no w twarzy Grzesia zagrało uczucie jakie, niech no Grzesia zapaliła myśl jaka to z tych bezkształtnych rysów, z tej nieforemnej figury, powstawał inny człowiek zupełnie — jak feniks z popiołów, tak Grześ odradzał się. przemieniał w jednej chwili, czoło, nos, usta, wszystko układało się jakoś do proporcji — ożywiało się jakiemś tchnieniem, ie Grześ nie stawał się wprawdzie pięknym lecz twarz jego uderzała każdego i budzik sympatję, pociągała mimowoli Moralnie Grześ był równie dziwnym amalgamatem: złośliwy, uszczypliwy jak Heine, którego był wielkim zwolennikiem i którego czytywał po całych dniach, w szkole pod ławką (a szczególniej na lekcjach religji), miał przytem serce dobre i czułe jak dziecko, namiętny, ognisty jak bohaterowie Byrona — umiał jednakże panować nad sobą jak Bajard, zawzięty, nieubłagany w zemście jak Gerwazy w Panu Tadeuszu — lecz boleść — łza prawdziwa — rozbrajała go jak Achillesa.

Grześ był więc oryginałem w swoim rodzaju!.. Kaustyczne usposobienie robiło mu wielu nieprzyjaciół, chłostał niemiłosiernie biczem ironji i szyderstwa wszelką małoduszność, małostkowość, próżność, głupotę, a na podłość i nikczemność stawał się zajadłym, nie przebaczał jej nikomu i nigdzie — i przy każdej sposobności piętnował pogardą. Miał wprawdzie Grześ wielką wadę, iż był zarozumiałym, lecz wyższość prawdziwą oceniał zawsze i schylał się przed nią.

lecz wyższość rzeczywistą — powagi wszelkie, które się nie opierały na prawdziwej zasłudze, deptał nielitościwie; słowo powaga, znaczyło u niego zasługa, a zasług nie udzielał z łatwością, pierwej je długo oceniał rozumem, zanim z poddaniem się przyznał.

Przytem Grześ byt wielkim sceptykiem, był zwolennikiem filozofji Sextusa... bardzo niewielu rzeczom wierzył na słowo... a stale nie wierzył ludziom — to tez trudnym był w pożyciu — zanim pokochał kogo, długo go badał i śledził, długo podejrzywał myśli i czyny jego, zanim otwarcie i szczerze podał mu rękę — lecz jak raz rękę podał, to na wieki można było liczyć na jego pomoc i na przyjaźń, molna było rachować na niego jak na Zawiszę. Grześ był jeszcze i materjalistą, nie nawidził poezji. Grześ jest jedynym człowiekiem, którego znam. a któren w młodości "nie popełniał" wierszy, nie popełniał ich nawet będąc studentem i kochając się raz pierwszy, co jest niesłychanie rzadkiem zjawiskiem na ziemi. — Poetów — i poetków spółczesnych nielitościwie chłostał ironją — nazywając ich spożnionemi pracownikami, którzy na przekor ewangelji — nigdy i nigdzie nie otrzymają zapłaty. Mawiał zawsze, iż po Mickiewiczu, Krasińskim i Słowackim, nie ma już co śpiewać — iż lepiej założyć fabrykę papieru dla kraju, jak czernić go rymami wszystkich rodzajów i pisać wiersze jakiejkolwiek stopy.

W politycznym kierunku Grześ również nie miał przyjaciół ani zwolenników, demokraci mieli go za arystokratę, a arystokraci za demagoga!... jednym i drugim śmiało prawdę mówił, jednym i drugim wytykał trafnie błędy — to też i jedni i drudzy bali się go i stronili od niego — Grześ się jednak tym nie zrażał i szedł śmiało, wypowiadając

zdanie swoje przy każdej sposobności. Nieszczęśliwy był ten co się na język jego dostał, w kim dopatrzył śmieszności i próżności a wielkie pretensje; był bezlitosnym dla prowincjonalnych i koteryjnych powag, obrabiał je dowcipnie, misternie jak Wit Stwosz dłutem swoje niezrównane figury w ołtarzach i stalach, niczemu nie przebaczył, przed niczem się nie cofnął, lecz chociaż miał wrodzone złośliwe usposobienie, jednakie broni tej używał tylko w ostateczności jak nie mój; ! trafić do rozsądku — jeżeli nie chciano kruszyć z nim kopji dowodów i argumentów, to wtedy jak Włoch chwycił za sztylet dowcipu i ranił nim przeciwnika niemiłosiernie, gdzie mógł, w każdej chwili. Uparty był jak Rusin, jak sobie rzecz jaką postanowi!, to szedł do niej wytrwale, oględnie — niezrażony powracał tysiąc razy, dopokąd celu nie dopiął, a w środkach niezwykł byt wybierać jak . Jezuici — miał ten środek za dobry, który do celu prowadził... jednakże złote miał Grześ serce! Mam na to tyle dowodów bośmy od lat szkolnych pokochali się serdecznie! — I widziałem Grzesia nie w jednem zdarzeniu i nie w jednej okoliczności, gdy przyszlij poratować biednego, pomódz nędznemu, wesprzeć słabego, bronić prawdę, wykryć taisz, Grześ na to zawsze był gotów... a przytem w piersi Grzesia by ten piękny ogień, co to tleje tylko w wybranych duszach i... — Takim był Grześ, który staną! przedemną; a żem się spotkaniem tem cieszył, o tem nikt nie będzie wątpił.

—Ale co ty tu porabiasz? — spytał po chwili Grześ.

— Przyjechałem odwidzić Antoniego i zapolować na słomki...

— A to wybornie, to wstąpisz i do mnie i przepędzimy kilka dni z sobą, jak to dawniej!., ale... przeszko

dziłem ci widocznie — pisałeś coś... czy może sonet do niebieskich oczów, jak w szkole pod ławką...

— Nic zgadłeś i nie zgadniesz kochany Grzesiu, nad czem pracowała moja Muza...

— No, cóż takiego? możeś pisał proklamację jaką lub odezwę do narodu?...

— Nie zgadłeś...

— Pamiętniki niepospolitego twego żywota..

— Nie zgadłeś powiadam ci i nie zgadniesz...

— Notowałeś wydatki prozaicznego życia — luli spisywałeś bieliznę do prania.

— Ale człowieku... szukaj w wyższej sferze!

— Dalipan nie wiem.. a zaciekawiłeś mnie niepospolicie... powiedz więc na koniec!

— Pisałem mowę!...

— Jak to i ty!.. i ty!... — i parsknął śmiechem Grześ i popatrzył na mnie, lecz wnet się uspokoił — ale prawda dzięki Bogu nie masz lat — mogę być o ciebie spokojnym.

— Pisałem mowę!;., lecz przekonałem się, że to nie tak łatwo jak się na pozór zdaje. Jak się zaciąłem przed chwilą na wykrzykniku — tak ani rusz zgryzłem pół pióra, postawiłem tuzin wykrzykników i nie postąpiłem z miejsca.

— Ale dla kogoż u djabla ta mowa'? — spytał Grześ.

— To tajemnica!..

— Ha, między przyjaciółmi i to szkolnymi, to tajemnic nie ma; mów dla kogo!..

— Dla Antoniego, ni mniej ni wiecej.

— Dla Antoniego a!... — powtórzy! dobitnie Grześ i uderzył się ręką po czole... — a to niedomyślna ze mnie

głowa, to Antoni także kandydat... tego brakowało, widocznie kara boża!...

— Antoni pretenduje i to zajadle... a zdaje mi się, że mu ognia dodaje jejmość dobrodziejka.

Grześ wstał z krzesła i milcząc przeszedł się kilka razy po pokoju, rzucił cygaro i stanął przedemną, a kładąc ręce na ramionach moich i wpatrując się bystro w oczy rzekł:

— I ty popierasz Antoniego?

— Ale wcale nie, najprzód nie należę do waszego obwodu.

— A po co piszesz mu mowę, która nie wątpić, iż w każdym razie będzie lepszą, od płodu pisarskiego talentu Antoniego!...

— Grzeczność i przysługa przyjacielska! nie mogłem mu odmówić, tak nalegał przed chwilą.

Grześ uśmiechnął się ironicznie, i dodał wpatrując się ciągle bystro we mnie:

— Czy jesteś togo zdania, że Antoni odpowie godnie obowiązkom posła?

— Ba! mój drogi, nigdy mi to przez myśl nawet nie przeszło! piszę mu mowę, bo jestem przekonany, iż wyborcy znają go równie dobrze jak ja, i że go cenią i kochają tak jak ja, lecz mu dlatego głosu nie dadzą!...

— Oj!... młodyś jeszcze! nie znasz szlachty naszej!.. ironicznie odpowiedział Grześ — lecz dajmy temu pokój, powiedz mi, jak się ty na ten ruch cały zapatrujesz?

— Wiesz Grzesiu, iż nie jestem politykiem, a przynajmniej nie większym jak każden hreczkosiej; lecz zdaje mi się, że dla Galicji bardzo ważna nastała chwila i jak bądź, Galicya powinna umiejętnie z okoliczności skorzystać.

— Mówisz jak z książki — przerwał Grześ — lecz aby z zmiany tej skorzystać, zdaje mi się, że trzeba przedewszystkiem wysiać! na sejm łudzi zdolnych, znających się na czemś więcej, jak na dubeltówkach i koniach, nie trzeba podobnych Antonich wysyłać — czy podzielasz zdanie moje?..

— Najzupełniej i przekonany jestem, iż wszyscy tak myślą, jak ty we wszystkich jest jasnem poczucie podobne, przekonany jestem, iż w ogólności wybory padną na ludzi światłych i zdolnych.

— A ja tak nie sądzę! niani jakieś złe przeczucia, ba! przekład Antoniego natręt mnie w przeczuciach moich utwierdza, bo wyobraź sobie, dostałem przed kilku dniami list od niego, w którym mnie zaprasza na zjazd dzisiejszy; lecz list ten był tak dobrodusznie napisany, iż anim przypuszczał, że tu o nim mowa będzie. Przekonany byłem, iż Antoni chce nam tylko ułatwić porozumienie., lecz żeby siebie brylował... — ba! widocznie miałem za dobre o nim wyobrażenie!... wściekły jestem na siebie, iż dałem się tak złapać!... przecież tu niepodobna występować naprzeciw niemu.

— Nie masz się czego tak niecierpliwić, może z tego wszystkiego jeszcze nic nie będzie, może przepadnie.

— Nie Julku, ja znam sąsiadów moich, i wiem, kogo Antoni pospraszał; z przyjęcia widzę, iż jejmość umaczała w toni palec i zagięła parol, a jejmość ma sprycik nie lada — Jejmość nadskakuje i podchlebia wszystkim, grzeczna i słodka i ponętna jak cukierki Rotlendera! — kolacyjka rzecz popchnie — winko resztę dorobi i Antoni posłem!... piękna historją!.. — Trzeba temu zapobiedz, nie można tak ręce jak Nioba zakładać, tom bardziej, iż mam kandydata, którego niezbędnie przeprowadzić trzeba.

— Zapalasz mnie Grzesiu kochany!

— Tak jest mam jednego kandydata, który jest niezbędnym na sejmie; jest to człowiek cichy, spokojny, leci pełen wiadomości i niewzruszonych zasad, polon zdrowego sądu i głębokiej nauki, jest to człowiek, który chorągwi nie odstąpi i będzie godnie przedstawiał nasz obwód, lecz człowieka tego trzeba popierali i walczyć za niego, jest tak dumny i tak zna wartość swoją, iż sam o poselstwo starać się nic będzie, nie zniży się do obiadu i butelki, aby zyskać glosy.

— O kimże mówisz? spytałem.

— O Ksawerym, który ztąd mieszka o kilka mil.

— Prawdę mówisz! Ksawery jest niezbędny w sejmie, wprawdzie go nie znam, lecz słyszałem tyle dobrego o nim! — ba! lecz dla szlachty ma wadę kardynalną!... podobno nosi przydomek demagoga i radykała — to panie zabójczem już dla kandydata szlacheckiego.

— Jeżeli kto na świecie nie jest radykałem, to pewnie Ksawery!.. Lecz u nas zostać demagogiem, to bardzo łatwo; bądź tylko konsekwentnym i wytrwałym w zdaniach swoich, mów tylko, że to jest czarne co czarne, ie to żółte co żółte, a że to białe co białe, mów to tylko przez dłuższy czas, a mów niezważając czy wiatr z góry czy z dołu wieje, a zostaniesz okrzyczanym za demagoga! Bądź tylko ruchliwym trocha — kochaj trochę goręcej — to co inni kochają na zimno!... a panie!... jesteś patentowany demagog!.. Lecz wierzaj mi inaczej by było w kraju, gdybyśmy więcej takich Ksawerych mieli! ja go znam dobrze, przegadałem z nim nie jedną godzinę i noc nie jedną, i wiem, jakiego to gatunku człowiek. Na posła ma wszelkie; przymioty, a przytem jest niepospolitym mowcą. Tak więc Julka trzeba go koniecznie przeprowadzić!...

— Ale jakim sposobom ? — spytatem ciekawie.

— Mniejsza o sposób! byle przeszedł!... zjazd dzisiejszy jest bardzo ważny i Ksawery musi dzisiaj już być przyjętym przez wszystkich. Trzeba koniecznie tak rzeczy pokierować i nie ma co czasu tracić. Czy nie wiesz, jak Antoni usposobiony dla niego?!

— Antoni zawsze uszczypliwie wyrażał się o nim, nie może mu najprzód darować, iż nie jest myśliwym, a następnie była pono przed laty między nimi jakaś sprzeczka, z której niezbyt zwycięzko wyszedł Antoni.

— Tem ci lepiej!... mam projekt!... lecz., czyś dużo napisał mowy Antoniemu?...

— Albo co?!... spytałem.

— Tak sobie! — bo ci czas zabiegam.

— Napisałem ćwiartkę zaledwie, bo jak ci wspomniałem wykrzyknik mnie zatrzymał;... lecz mówmy, jakby przeprowadzić Ksawerego!

— Myślę ja o tem, a gdybyś mi chciał dopomódz!... lecz nie, dajmy spokój!... powiedz mi co ci Antoni o projektach swoich mówił?...

— Antoniemu ile mi się zdaje żona poselstwo nabiła w głowę, tak, iż on dziś jest przekonany, że się do tego urodził. Jejmość ambitna i próżna radaby, aby maż co znaczył, przytem ile mi się zdaje, ma jakiś żal do Barona i Baronowej, i intryguje zawzięcie, aby Baron nie był obrany. — Zjazd dzisiejszy, mowa Antoniego, wszystko zmierza ku temu; poczciwy Antoś widii w tem wszystkiem z jednej strony rozrywkę a z drugiej próżność łechce go trochę.

— I tacy to ludzie maja. decydować o losie kraju!.. Oj! upadliśmy nisko! niżej niż sądzimy, zgnilizna nas toczy, zdegenorowaliśmy kompletnie! gdzie nam mówić o rozwoju,

o postępie, gdzie nam marzyć o lepszej przyszłości, kiedy na każdym kroku życia naszego próżność i prywata; patrząc na to wszystko co się dzieje od kilku tygodni, śmiech by szalony porywa!, gdyby rzecz nie była tak ważna i poważna. Gdzie się obrócisz egoizm... kogo się dotkniesz to dzwon, ledwie gdzie z rzadka dopatrzysz trochę serca i szczyptę uczucia! ale przysłuchaj się, jakie wielkie słowa we wszystkich ustach.

— Grzesiu, wpadasz w zwykły ci sceptycyzm, niceś się nie poprawił od tych lat kilku.

— Nie tylko żem się nie poprawi!, lecz zwątpienie coraz większe we mnie; zaczynam nie wierzyć abyśmy gdzie zaszli drogą, którą idziemy — może zajedziemy, lecz do wielkich nieszczęść i do strasznych kataklizmów, do lepszej przyszłości nie tym gościńcem iść nam wypadnie. Dotąd oglądamy się zawsze na pewną warstwę ludzi — na pewne kółko! — w tem wielkie dla nas nieszczęście, bo tam może przewaga, może większa rutyna, może wiele innych jeszcze rzeczy, lecz zato brak najważniejszych. Ty mnie rozumiesz...

— Że cię rozumiem, to dlatego protestuję przeciwko twemu zdaniu; tak źle nie jest.

— Bóg by dał! lecz popatrz na intrygi jakie się knują do kota, i odpowiedz mi czy w tem wszystkiem jest trochę miłości powszechnego dobra?

Wejście w tej chwili służącego przerwało mowę; Grzesia. Służący podał mi małą kartkę, na której były te tylko słowa:

— Czyś napisał, bo niezadługo zaczniemy!....

Podałem kartkę Grzesiowi, który przeczytawszy, przeszedł się raz po pokoju, machnął ręką jakby coś przecinał w myśli i rzekł do służącego.

— Powiedz panu, że wszystko będzie na czas.

— Dobry jesteś Grzesiu! tak stanowczo zaręczać za mnie — a mój wykrzyknik?!

— Chcesz, to ci dopomogę — i skończę mowę za ciebie, wiesz, że mnie to niewiele pracy kosztuje — wszak w szkołach byłem patentowanym liwerantem wszystkich mów na imieniny profesorów i dyrektora!...

— Wybawisz mnie z niemałego kłopotu! lecz!...

— Lecz co ?..

— Nie zapominaj tylko iż to Antoni ma mówić i że występuje jako kandydat!... mający prawa ku temu, bo raz, jeździł w deputacji do Wiednia i byt kapitanem gwardji narodowej.

— Złośliwy jesteś Julku, lecz zostaw mnie rzecz tę, całą a będzie dobrze! bądź spokojnym — i uśmiechnął się ironicznie; uśmiech ten jakoś mnie zaniepokoił.

Widzisz, bo by mi Antoni nie przebaczył nigdy gdybyś..

— Biorę wszystko na siebie; a nie przeszkadzaj, bo czuję jak natchnienie wstępuje we mnie!. i chwycił Grześ za pióro i zaczął pisać.

Usiadłem na boku, zapaliłem cygaro, i patrzałem z przyjemnością na inteligentna, twarz Grzesia, która w tej chwili rozpromieniona myślami była niezwykle wyrazistą i porywającą. Czasem przez usta Grzesia przebiegł jakiś uśmiech szyderczy, który jednakże corychło konał; ten uśmiech, niemało mnie niepokoił, bo znałem Grzesia... i zacząłem medytować nad tem co mi mówił. Ta nagła chęć pisania mowy Antoniemu, dziwnie zaczęła mi się wydawać podejrzaną!... Grześ widocznie knuł coś złego... lecz co począć, czas ubiegał szybko, już coraz rzadziej słychać było turkot przyjeżdżających gości, chwila stanowcza przybliżała

się nieubłaganie, nić było możności się cofnąć!. Próbowałem więc kilkakroć zapytać i wybadać Grzesia, lecz Grześ macha! tylko ręką i pisał zajadle. — Poddałem się więc losowi i kończyłem cygaro!...

Grześ pisał jeszcze, gdy wpadł powtórnie służący z oznajmieniem, iż Antoni bardzo prosi, abym zeszedł jak najprędzej.

Grześ uśmiechnął się i odrzekł za mnie.

— Powiedz panu, iż pan Juljusz będzie za chwilkę gotów — a zwracając się do mnie, dodał: — ubieraj się, a ja tymczasem dokończę.

Rozpocząłem więc toaletę moją, która nie trwała zbyt długo, Grześ jednak pisał jeszcze..

— Usiądź, już kończę.

W parę minut powstał — zasypał manuskrypt piaskiem i składając go w kilkoro, podał mi go mówiąc:

— Masz, wręcz Antoniemu!

— Ale przeczytaj mi przynajmniej coś napisał!

— Nie ma czasu, przysłuchasz się deklamacji Antoniego, dwa razy znudził byś się spuść się na mnie.

— Ale pozwól chociaż popatrzeć.

— Nie ma czasu!... Antoni tam jak na szpilkach, schodźmy... — i zdmuchnął Grześ świeco i pociągnął mnie na schody.

— Grzesiu, tyś coś uknuł... dodałem trochę cierpkim głosem — a to skrupi się na mnie.

— Nie zrobiłem nic złego!... — bądź spokojnym — a zresztą, już Gerwazy dowiódł w panu Tadeuszu, iż "pro publico bono" wolno wiele.

Odpowiedź ta nie trafiła całkowicie do mego przekonania; lecz nie było już rady; weszliśmy do pierwszego po

koja, w którym tłum był wielki gości. Antoni czyhał na ranie we drzwiach.

— A co, napisałeś? — szepnął z cicha.

— Mam!... odparłem jeszcze ciszej, a papier palii mnie w rękach.

— Daj! dziękuje ci z całego serca!

— Ale może odczytamy razem — dodałem potulnie chcąc nieco ulżyć serca, które mi jakiś ciężki przygniatał kamień.

— Nie mam czasu, gości odejść nie mogę, a zresztą wkrótce posiedzenie się rozpocznie.

Odszedł Antoni uszczęśliwiony, ściskając rękę moją jeszcze raz z wdzięcznością, a uścisk ten palił mnie jak rozrzażone węgle. W tej chwili chciałem mu już wydrzeć papier, lub powiedzieć wszystko com podejrzywał; lecz Antoni znikł w tłumie, chowając pismo.

Odetchnąłem swobodniej i popatrzyłem do koła; pokój był zapełniony znajomemi i nieznajomemi twarzami, gwar rozmów, dym cygar, ruchy żywe deklamujących, dobitne gestykulacje, nadawały zebraniu temu oryginalną cechę, godną malowniczego i charakterystycznego penzla Matejki. Przywitawszy się ze znajomymi, przeszedłem do bawialnego pokoju, również zadymionego, w pośrodku którego tronowała pani Antoniowa, otoczona gronem sąsiadów. Hani Antoniowa trzymała cygaro w jednej ręce, w drugiej guzik od surduta podeszłego i dobrej tuszy obywatela, któremu coś z wielkim ferworem dowodziła; lecz mowa jej nie tyczyła się tylko ofiary, której męczyła guzik, lecz zwracała się do wszystkich przytomnych dalekich i blizkich. Przysunąłem się do grupy tej, chcąc wtajemniczyć się w dyskusję i dopiero spostrzegłem, iż owym obywatelem, trzymanym nielitościwie za guzik

przez panię Antoniowę, nie był kto inny jak powaga okoliczna, pan Bonawentura. Napisałem powyżej słowo "powaga", czytelnicy mnie zapewne zrozumie, bo wiedzą, co znaczy a nas to słowo magiczne... Dla czego pan Bonawentura był powagą, dalibóg iż nie wie tego ani kalendarz katolicki, ani historja lat ostatnich.... Stało się to jakoś samo!... Przyszło z niczego, a żyje polityką tego wieku "par le fait acompli"; a jednakże choć nikt nie wiedział z kąd ? jak? i za co? pan Bonawentura stał się powagą. Ale dość że nią był i to od lat wielu!... iż nią jest... i to nie od wczoraj... i będzie! daj mu Panie najdłuższe życic! Pan Bonawentura wprawdzie nic lub bardzo niewiele umiał, lecz to nie przeszkadzało, iż był powagą w rzeczach naukowych i był nawet członkiem Towarzystwa naukowego krakowskiego za to, iż posiadał u siebie w wielkim respekcie dwie nadtłuczone urny wątpliwego pochodzenia, które wie Bóg i pan Bonawentura tylko, kto wypalał: czy Jadźwing lub Jarmuła jaki czy... garncarz okoliczny. Pan Bonawentura był powagą w rzeczach ekonomji, choć mogę zaręczyć, iż nie czytał ani Smita, ani Blanckiego, ani naszego Wołowskiego, lecz był wyrocznią, bo żył wygodnie a długów nie miał, z tąd wynik prosty, iż znać musiał ekonomję nielada. Pan Bonawentura był powagą w materji honoru i pojedynków... to mu się z prawa należy, bo przed laty raz podpiwszy, wyzwał oficera i obciął mu pól palca i ćwierć ucha. Od tego czasu wprawdzie jak bóg pokoju schował miecz do pochwy i odpoczywał na laurach, lecz zato na dziesięć mil w około nie obeszedł się żaden pojedynek bez pana Bonawentury; nikt nikomu nawet nie obciął paznokcia, żeby nie był przy operacji tej pan Bonawentura!... On obecnością swoją nadawał pewien lustr każdej sprawie, czy spływała

krwią czy winem. Pan Bonawentura był powagą nieodbicie, nieodzownie potrzebną przy wszystkich sądach polubownych — jak sądził... o ryczywole zamilczeć wolę; pewna jednak, że podług sumienia, lecz na sumienności tej nigdy sprawiedliwość dobrze nie wychodziła; biedna bogini ta, nikt jej pewnie w życiu dobrowolnie nie zadał krzywd więcej jak pan Bonawentura!... Pan Bonawentura żenił i chrzcił wszystkich w okolicy, a co najważniejsza, tworzył opinję... nieszczęśliwy ten na którego rzucił kamień potępienia — przepadł i on i pokolenie jego.... Bo pan Bonawentura był wyrocznią straszną, nieubłaganą, i jak wszystkie wyrocznio bardzo małomowną. Pan Bonawentura nigdy w życiu swojem jednym cięgiem nie wymówił więcej nad słów trzydzieści, przy trzydziestym pierwszym ucinał zawsze, nigdy niebacząc na to, czy sens był skończony, czy w zaczęciu dopiero — resztę myśli zanurzał w skargach na wiek podeszły, na nadwątlone zdrowie, chociaż nawiasem mówiąc zdrowie miał nieporównane, jadał jak biskup Gamrat, pijał jak ksiądz na odpuście, była to więc wymówka, czcza tylko wymówka i ja w te nadwątlone zdrowie nigdym nie wierzył i czytelnikom moim wierzyć nie radzę. Ale bo też pan Bonawentura nie wyglądał na suchotnika ani też na romantycznego poetę: korpulentności herkulesowej, w pasie istna beczka, a korpus ten ledwie utrzymać mogły olbrzymie jak Guliwera nogi, twarz świeża rumiana, okrągła jak omlet, znosem Bardolfa Szekspirowskiego, i z wąsami niesłychanej powagi, które wspólnie z falistem podgarlem stanowiły całość imponującą, godną zazdrości!... Nie ma co mówić, taka postać nie mogła być czem innem tylko albo wiejską powagą albo przeorem w klasztorze.. O kraju szczęśliwy! jakże licznie na gruncie swoim wypasasz tego rodzaju powagi!..

wspomniał, pani Antoniowa perorowała trzymając pana Bonawenturę za guzik, perora jej była politycznej treści i naturalnie tyczyła się wyborów. Zaledwie połapałem słów kilka, gdy naraz z rogu pokoju odezwał się głos donośny.

— Szanowni panowie, proszę o głos!... Proszę o głos szanowni panowie, proszę o głos!...

Spojrzałem w tamtą stronę i w wołającym tak zapamiętało poznałem pana Tadeusza, którego nazwać moge śmiało gadułą obywatelskim.

Nie ma człowieka na ziemi bez małostek i śmieszności, mają je i wielcy ludzie, ale nie wiele, i dlatego są wielcy; ale w tem mrowisku nieskończonem powszechnych ludzi każden dźwiga na sobie jak wielbłąd przez pustynię, pakunek słabostek, do którego tak z czasem się przyzwyczaja, iż ciężaru nie czuje, ani go widzi, i śmiało kroczy naprzód z pakami na grzbiecie. Śmiesznostki te i małości można podzielić na dwojakiego rodzaju: na szkodliwe i nieszkodliwe społeczeństwu.

Pan Tadeusz miał śmiesznostki drugiego rodzaju, bo tylko szkodliwe uszom ludzkim, bo pan Tadeusz był istnie młynem wietrznym, był kaskadą w górach — słów — był perpetuum mobile frazesów, był gadatywusem jakich rzadko. Pan Tadeusz nienawidził ciszy jak sowa słońca, jak słońce nocy, jak demokrata arystokratę, jak klerykał filozofa, jak się nienawidzili za ongi czasów Monteki z Capuletami!... Pan Tadeusz był politycznym panem Jowialskim, który zawsze miał sentencje polityczne na końcu języka, zawsze miał o czemś mówić choćby o rzeczy tak starej i powszedniej, jak papierek reńskowy. Pan Tadeusz przepadał za publicznemi zebraniami, nie opuścił żadnego, ba nawet w co

dziennem życiu, jak tylko gdzie trzech ludzi zebrało się razem, to bezzwłocznie pan Tadeusz rozpoczynał dysputę, tworzył prezesa, podawał niezbędny dzwonek lub laskę i prosił o glos!... a jak glos dostał, to niech się już Bóg ulituje nad słuchaczami, bo nic litował się nad nimi pan Tadeusz. Wszystko zaczynał ab ovo, od stworzenia świata, jak Bielski kronikę swoją, lub jak scholastycy filozofię.. Ileż w jego mowie było przysłówków, gdyż... albowiem... a ztąd... i tak to wracał w tył, to wylatywał naprzód jak szermierz, to postępował, to się cofał, to rzecz zamącał, to ją znów odsłaniał, a to bez końca i początku.. i to w każdym przedmiocie. Równie długo mówił o wpływie Karola Wielkiego lub Napoleona na losy świata, jak o wpływie Kochanowskiego i Reja na literaturę polską, tak się szeroko rozwodził nad świecką władzą papieża, jak i nad irrigacją łąk, wszystko mu jedno było, czy mówić o konstytucji, czy o nawozie, czy o armatach Armstronga, lub baterjach pływających, czy o żniwiarce księdza Podlaszeckiego... a nam się zdaje, że się nielepiej znał na jednych rzeczach jak na drugich... Tak pracą gardła przez cale życie zyskał sobie pan Tadeusz między bracią szlachtą pewne uznanie, nic był jednakże powagą (był za chudy i za szczupły na to), lecz był pewną niezbędną osobistością, rozbudzającą wszędzie życie, konsolidującą zebranio każde w pewnej wagi ciało, był w każdem zebraniu witanym z radością — przez tych szczególniej, co nie lubią myśleć, a słuchanie ich nie nuży.

— Proszę o glos!... coraz donośniej wolał pan Tadeusz. Panowie sąsiedzi, proszę o glos.

I wrzawa do koła przycichać zaczynała i wiele głów zwróciło się w stronę pana Tadeusza.

Na krzesło! na krzesło!. krzyknął ktoś z boku, i wkrótce po nad tłumem wychyliło się chude zarośnięte oblicze pana Tadeusza.

— Proszę o głos — panowie bracia z drugiego pokoju raczcie posłuchać!!... mam mały wniosek!... małą propozycję.

Na to głośno wezwanie zaczęli się ściągali marudery.

— Szanowni panowie! — zaczął pan Tadeusz widząc, że tłum ścisnął się koło niego i bacznie słucha — Panowie szanowni.... Oto prowadzeni wszyscy wielką miłością sprawy publicznej i gorącem zamiłowaniem dobra powszechnego, czyniąc zadość wezwaniu zacnego! szanownego! zasłużonego! kochanego! obywatela pana Antoniego, który taką samą miłością kraju przejęty jak my tu wszyscy, pełen wielkiego poświęcenia otworzył dom swój gościnny znany z staropolskiego i serdecznego przyjęcia wspólnie z nieoszacowaną małżonką swoją! matroną cnót i zalet — otworzył progi gościnne swoje, aby ułatwić nam porozumienie się w ważnych chwilach, jakie na kraj nasz przyszły. Najprzód więc w imieniu was wszystkich panowie, składam mu podziękowanie, dodając, iż szanowny pan Antoni tym czynem złożył jeszcze jeden dowód poświęcenia i wielkiej miłości kraju. Lecz panowie, aby zjazd nasz dzisiejszy przyniósł zbawienne owoce dla dobra powszechnego, należy nam pójść wzorem wszystkich zjazdów, należy nam naśladować inne ludy, należy nam brać przykład z przeszłości naszej. Panowie! jak myślą zwrócę się do stawnych dziejów naszych, to widzę wszędzie wielkie cnoty i świetne instytucje! Panowie ! w samym zmroku dziejów naszych za czasów już dwunastu wojewodów, na wiecach lud zebrany obierał sobie zawsze głowę przewodniczącą — przejdźmy do innych historyj, aby się nie wydać

parcialnymi — u Greków — u Rzymian, widzimy tenże sam zwyczaj, widzimy prezesów w Atenach i w Rzymie, widzimy zawsze, iż w chwilach zebrań publicznych, lud obierał z łona swego człowieka największego szacunku i największej zasługi i w jego ręce składał ster kierunku obrad. Idąc więc za tym przykładem wnoszę panowie, aby i dzisiejsze tak liczne zebranie nasze, idąc za praktycznym rozumem ojców, z gwarnych dysput, z rozmów poufnych, w których tyle wielkich myśli, tyle prawd cennych przypada, przemieniło się w izbę obradującą, — aby wybrało z pośród siebie męża zasługi i temuż powierzając przewodnictwo, przystąpiło z całą powagą, z jaką do aktu chwili tak ważnej przystąpić należy (z wielu stron powstał szmer aprobacji i kilka gruchnęło oklasków.) Ależ panowie! nie dość rzucić wniosek, nie dość myśl podsunąć, trzeba przedewszystkiem w praktykę je obrócić, u nas albowiem nieszczęściem teorji zawsze wiele, ale praktyki brak zabójczy!... To nas zgubiło, iż myśli i teorji naszych nie umieliśmy oblec ciałem rzeczywistości... Myśmy dziś, szanowni panowie, innym powinni iść torem; powinniśmy nową erą rozpocząć od siebie i dać wielki przykład zgodą, łącznością i solidarnością!... dlatego proponuję wam szanowni panowie wybór prezesa!...

Lecz urząd ten tak zaszczytny i tak ważny, w czyjeż ręce dostać się powinien?... czyjaż ręka godnie dyskusjami naszemi prowadzić będzie, czyjeż słowo prędzej uśmierzy zapał myśli naszych i w dobrą skieruje drogę!... Czyje?!... znacie panowie męża o którym myślę w tej chwili, z pierwszych słów moich odgadliście zapewne o kim mówie!... Tak jest, Szanowni Panowie! On jest tym mężem zasługi, pracy, szacunku i uwielbienia ogólnego. On jest wzorem i przykładem cnót obywatelskich na okolicę. On! wskazuje

młodzieży jaką to drogą idzie się do sławy! On! mąż poświęcenia! miłości ojczyzny! nasz patryjarcha! On, którego nie potrzebuję wam wymieniać, a którego w imieniu was wszystkich zapraszam do zajęcia zaszczytnego krzesła prezydialnego. Panowie! pan Bonawentura niech nam przewodniczy.

Sypnęły się oklaski, wszystkie serca zapał i wzruszenie opanowało, pokój się zatrząsł, a pan Bonawentura ocierając łzy, które mu się ciurkiem potoczyły po tłustem obliczu, stał niemy z wzruszenia i zadowolnienia.

— Pan Bonawentura niech prezyduje!... Wiwat pan Bonawentura! — krzyczano ze wszech stron.

— Miejsce dla prezesa! krzyczał dalej pan Tadeusz — tu na kanapie — usuńcie się panowie, panie prezesie proszę w tę stronę, ale dzwonka! dzwonka brakuje!

Rumor powstał w pokoju, usuwali się wszyscy, aby na kanapie usadowić pana prezesa, postawiono stół przed nim, lecz dzwonka trudno było znaleść i cisza nastała do koła.

— Dzwonka! koniecznie dzwonka, inaczej niesposób obradować;...

Za dzwonkiem rozbiegnięto się na wszystkie strony, lecz jak na fatalizm, żaden się nie zjawił pod ręką; chwila więc była niecierpliwego oczekiwania.

— Urwać z sieni! — odezwał się naraz głos, w którym poznałem ironicznego Grzesia.

— Wyborna myśl! urwać dzwonek z sieni! — i wybiegł pan Tadeusz z pokoju i za chwilę powrócił, trzymając w ręku zapylony instrument, niezbędny w kościele, przy kibitce moskiewskiej i w izbie poselskiej.

Pan Bonawentura wziąwszy w rękę insygnium swej władzy, powstał, otarł spocone czoło, i z urzędu swojego rozpoczął mowę.

Szanowni panowie! Zaszczycony od was tak wielkiem zaufaniem, nie wiem, czy podołam tak wielkiej godności, która przechodzi siły moje! lecz nie mogę odmówić wymownym głosom, które mnie rozczulają! i tylko dla dobra powszechnego przyjmuję ten zaszczytny urząd, chociaż sterane zdrowie, chociaż podeszłe lata, odmawiają sił.. i przeszkadzają!... lecz zawsze miłość ojczyzny! poświęcenie! jest i będzie!... darujcie panowie, że starzec — nad grobem!... iż zwątlone siły... więcej mówić nie mogę! lecz wzruszenie w tak ważnej chwili... słowa nie mogę!...

Wiwat!... brawo!... niech żyje prezes!... niech żyje pan Bonawentura! — powtórnie zahuczało ze wszech stron. Oklaski znów się sypały, a pośród tego jak trąba jerychońska, piorunował głos pana Tadeusza, wołający: — Proszę o głos! proszę o głos!...

Prezes zadzwonił, usiadł i ucichło do koła. Każden jak mógł tak usadowił się w pokoju, ten na krześle, ten na stole, małe kółko zebrało się pod oknem, a Grześ przystąpił do mnie i rzekł:

— Prawda, iż nieporównane zaczęcie! a czy oddałeś mowę Antoniemu?...

— Oddalem.

— I czytał ją?

— Nie wiem.

— Ba, zobaczymy!. A teraz chodź ze mną, to cię zapoznam z Ksawerym.

Po cichu przeszliśmy pokój, bo pan Tadeusz rozpoczął już przed chwilą mowę, a rozpoczął swoim zwyczajem

od drugiego dnia potopu, perjod do Noego tą razą darował słuchaczom byliśmy dopiero w chwili wyborów deputacji synów Jakuba po zboże do Egiptu. Słysząc to Grześ, wziął Ksawerego za rękę i pociągnął nas obu do drugiego pokoju. Dopiero jesteśmy w biblji, możem śmiało odpocząć tutaj i pogawędzić trochę... — Zapoznał mnie Grześ z Ksawerym i usiedliśmy na sofie.

— A co prawda, że znakomita komedja, rozpoczął Grześ. — Oj!... życie parlamentarne zaginęło u nas, mróz mnie przechodzi na samo wspomnienie, co to będzie w sejmie.

— Przesadzasz twe obawy mój Grzesiu — dodał Ksawery — po naszej okolicy nie można kraju całego sądzić, ale i tym samym ludziom daj trochę wolności, niech tylko przez jakiś czas będą przymuszeni sami myśleć o sobie, a zobaczysz, że niejeden z nich wyrobi się na pożytecznego dla kraju obywatela...

— Podzielałbym twe zdanie, gdybym w ludziach tych mógł się dopatrzeć troche rdzenia, treści — lecz ta owcowatość powszechna przestrasza mnie, po tym sądzić można, iż w głowach tych nie ma ani wyrobionego zdania, ani ustalonej opinji!...

— Mój drogi, tego nie znajdziesz nawet w najcywilzowańszych krajach.

— Tak, lecz w krajach tych masz przynajmniej ludzi pewnych zasad, pewnych stronnictw, którzy stojąc wytrwale przy chorągwi, idą tylko pod jej cieniem!... U nas nie ma stronnictw, są koterje tylko; nie ma walki o zasady, jest tylko walka o osoby!... Kto u nas sformował kiedy jasno jakiejkolwiek zasady, pod które zgarnąćby się mogli ludzie i zwinąć w potężny obóz?... Nie ma u nas ani obozu demokratycznego, ani arystokratycznego, są tylko kółka rozlamo

wane, nieograniczone, jak krople wody na bibule; — ludzie w kotkach tych szamocą się nie wiedząc sami na czem stoją czego się trzymają i do czego dążą... Ztąd ów chaos, jak przed stworzeniem świata, światło i noc, prawda i fałsz gmatwają się z sobą, tworząc ów półcień, zmrok powszechny, w którym ludzie błądzą, macają, szukają, obracając się ciągle w jednem kółku jak muły w kieracie!... A nie mówcie wy mnie, że ten lub ów to demokrata, a ten lub ów arystokrata; badałem ja tych ludzi i ani w jednym nie dopatrzyłem demokracji, bo ani jeden ani drugi nie miał ani zasad niewzruszonych w sobie, ani umiał logicznie z zasad tych wyciągnąć konkluzje i następstwa.

— Jak ci mówię Grzesiu — wolność ludzi tych przerobi wkrótce, a opinja!...

— Opinja — przerwał Grześ — ciężkie to i wielkie dziś słowo: to dźwignia Archimedesa, co podważa trony, trzęsie rządami, stawia ołtarze, zabija łudzi, lub ich zdobi laurem sławy! lecz czyście się zastanawiali kiedy, czem opinja u nas?... Wierzajcie mnie, niema zakątka ziemi chyba kończyny bieguna lub pas równikowy, gdzieby zarazem mniej opinji było jak u nas, a gdzieby jej wyroki były tak straszne i nieodwołalne jak u nas. Zdawać wam się to może będzie sprzecznością, lecz to sprzeczność tylko pozorna, opinja jest produktem tysiąca rozumów, tysiąca sądów; jest to wyrok wydany przez miljony, i wykonywany przez miljony, wyrok ten może być mylny, bo dziś nawet i nieomylność papieża już jest wątpliwą, lecz wyrok ten przez ile więcej filtruje się rozumów, ilu więcej ulega sądom, ile więcej patrzy i krytykuje go oczów, o tyle jest bliższym prawdy i rzeczywistości, u nas przewrócone to ostre słowo rzucono zarozumiałemu Wolterowi... U nas Wolter ma więcej rozumu

jak wszyscy. Z tej odmiennej procedury sądu, opinja wypadu z głowy jednego, zbrojna cala jak Minerwa i przechodzi okolice, powiat, obwód, kraj cały, przyjęta przez wszystkich z całym rynsztunkiem, ryczałtowa, "en bloc" — lecz sądzić, prostować, kierować opinje, nikt sobie pracy tej nie zadaje, bo nikomu myśleć się niechce; opinja więc u nas nie jest produkcją ogółu, jest tylko wyrobem pojedynczej firmy... Lecz tu dopiero objawia się w całej pełni słabość ludzka. Boć jeżeli zwykle silnie i zawzięcie bronim zdania własnego, zdania, które wyrobiliśmy pracą i rozumowaniem, to stokroć namiętniej i uparciej, bronić będziem zdania przywłaszczonego, z próżniactwa i lekkomyślności, bo wtedy mięszamy do tego i miłość własną i zarozumienie ! A w tych rzeczach zacząwszy od katolickiego "Czasu", jesteśmy wszyscy niesłychanie drażliwi i skrupulatni.

— Po części masz słuszność — odparłem po chwili — lecz zdaje mi się, że obecnie pod tym względem można w kraju dopatrzyć postęp wielki i nawet korzystny!...

— Ja się tego dopatrzyć nie mogę i widzę, że większość u nas idzie zawsze za "osobą" nie za "zasadą" — u nas nikt nie baczy co kto mówi, lecz kto mówi!... Przypatrzcie się na zjazdach rolniczych, a owcowatość ta uderzy was tam niechybnie. Nieraz myśli zdrowe, projekta praktyczne odrzucano dlatego, że je podał pan X. Y. Z., a potakiwano, przyjmowano nonsensa i brednie dlatego, że je mówił pan A. B. C. Ba, bo panów tych opinja otrąbiła za ludzi poważnych i rozważnych... Ileż razy widziałem, że brać szlachecka głosowała patrząc się na pierwszy rząd krzeseł, na których usadowione były matadory nasze!... stawała gdy oni stawali, siedziała gdy jegomościom tym ruszyć się nie chciało... A te wszystkie objawy razem

wzięte są smutno, są bardzo smutne i każą się słusznie lękać o przyszłość...

W tej chwili z bawialnego pokoju odezwały się buczne oklaski i głośna wrzawa. Grześ pobiegł do drzwi i posłuchał chwilę, a powróciwszy do nas rzekł:

— Kochany Tadeusz nasz jest dopiero przy poselstwie Skarbka, w chwili kiedy tenże rzuca pierścień do skrzyni cesarza; mamy więc jeszcze trochę czasu, zanim dojdzie do dnia dzisiejszego. — Powiedz mi — dodał Grześ zwracając się ku mnie — jak w twoim obwodzie stoi kwestja wyborów?

— U nas daleko mniej zabiegów, bo z łaski Boga mamy kilka indywidualności, które z poddaniem się losowi wybrać musimy, opozycja na nic by się nie przydała. To też w przeszłym tygodniu zjechali się pono mężowie zaufania i wszystko skończone, nam nie pozostaje w imię solidarności, tylko potwierdzić ich oficjalnie.

— Jakto, i ty jesteś zwolennikiem solidarności takiej? i ty kierujesz się na owcę?... przepraszam za wyrażenie.

— Cóż mam robić!... próbowałem oponować, lecz glos mój był głosem wołającego na puszczy!...

— Podobny kierunek wyborów, jak i u nas przeprowadza się obecnie, nieznajdziesz nigdzie na ziemi. Wszędzie kandydaci przedstawiać muszą poglądy swoje i zdania, u nas niepotrzebne to zupełnie; solidarność zaprowadziła nas do klasztornego posłuszeństwa i tureckiego fatalizmu... Pojmuję, że kierunek wyborami jest niezbędnie potrzebny, lecz kierunek ten nie powinien być arbitralny, nie powinien być władzą konduktora nad maszyna., nie powinien wykluczać ani dyskusję, ani ocierania się zdań i sądów. Dla tego, ie wszystko odbywa się milczkiem, tajemnic!, pod pla

szczem solidarności, tyle powstaje śmiesznych, tylu karłowatych pretensji, tyle liliputowych wielkości — w cieniu, w mętnej wodzie, łatwiej każdemu ryby łapać. We wszystkich podłechtana próżność, fałszywe apetyta ambicji opanowały wszystkich, każden myśli, że dorósł do poselskiego krzesła i wysuwa nogę naprzód, aby usiąść na błogosławionym karle!... Lecz spytaj się ludzi tych czy zdali sobie sumienną sprawę z obowiązków, jakie godność ta wkłada na nich? czy wiedzą, jaką wielką odpowiedzialność zaciągają przed narodem i historją? Spytaj się tych ludzi, jaką myśl przeprowadzić pragną, z jakim programem przystępują do pracy. Spytaj, czemu się poświęcą wyłącznie, czego bronić będą, a co kruszyć zamierzają — a — prawie żaden nie zdoła ci na pytanie odpowiedzić, bo do zabiegów tych nie miłość kraju go wiedzie, lecz próżność. A temu główna przyczyna, iż wszystko odbywa się w cieniu: w świetle słonecznem, w jasnym dniu bożym, przy drzwiach otwartych, pośród wolnej dyskusji, wszystkie te ambicyjki małe przepadłyby bez śladu!.. A tak, posiadają one na krzesłach poselskich, jak owe figurki alabastrowo na zegarach, pod niemi czas płynąć będzie, ideje krzyżować się będą, wielkie chwile będą przepływać nieubłaganie dla narodu, skazówka dziejów przesuwać się będzie zwolna, krwią, łzami, rozpaczą całego pokolenia — a oni pozostaną nieruchomi, alabastrowi, przykuci do siedzeń swoich. To też nie będzie dla nich ani świtu nadziei ani ranka pracy, i nie będzie wieczoru zasługi... Popatrzcie tylko na okolicę naszą — ciągnął dalej Grześ — ilu mamy kandydatów i jaką każden z nich idzie drogą, aby dojść do celu: ten używa stosunków familijnych, ten polowania, ton kuchni lub piwnicy, ten intryguje zręcznie, ten niezręcznie, ale każden idzie zacięcie i zajadle... Pa

trzajcie, baron, człowiek próżny, bez żadnych zdolności, gibki w krzyżach jak trzcina, potulny przed władzą, dumny z niskimi, arogant z równymi — patrzajcie, jak od dwóch miesięcy składa się jak scyzoryk, patryjota, wolnomyślny, objeżdża sąsiadów, podchlebia im aby tylko głosy zyskać, Dalej Bułkiewicz, którego znacie wszyscy, który całe życie był ową igłą przyskakującą do potężnych magnesów chwili, który nikomu się nigdy nie narazi, nikomu nigdy nie stanie w drodze, jeżeli tego nie wymaga jego interes, istny kameleon polityczny, będzie białym z białymi, czerwonym z czerwonymi, żółtym z żółtymi, a nawet będzie czarnym z czarnymi — będzie przeklinał demagogów z arystokratami, będzie czernił arystokratów pośród demagogów, przyzwyczajony chodzić krętym sztychem. Jak pająk na muchę, tak on roztacza swe sieci na krzesło, każdemu co innego obiecując!... Pośród gorących, prawi jakby był kąpany w ukropie, pośród zimnych mrozi jak wiatr sybirski! szepce na ucho i jednym i drugim, ołgiwa jednych i drugich. aby tylko dochrapać się poselstwa. Dalej patrzajcie pan Maurycy, wielki pan, dyplomata, ten nie raczy prawie starać się o głosy, bo jest najmocniej przekonanym, iż jak był jeszcze w żywocie matki, to już dla niego stolarz składał krzesło poselskie. Tyle zna kraj, co ja Chiny, zajęty więcej giełdą paryzką jak losami kraju, raczy mieć to przekonanie, iż sejm bez niego obejść się nie może!... iż jest niezbędnym w kole ojców narodu! Dalej pan Anastazy, dobry nasz znajomy, nieporównany znawca polędwic hamburskich. Gdybym był królem mianowałbym go zaraz krajczym, lub stolnikiem, bo prócz gastronomicznych talentów ma jeszcze złote serce i bardzo małe pretensje — może to jedyny człowiek, który politykę uważa za ważne zajęcie, do której potrzeba zdol

ności i nauki i do której dotąd nie mięszał się nigdy. Lecz Bóg na nieszczęście jogo dał mu ładną fortunę a nie dał sukcessorów, dał mu niepospolite zdrowie i godną zazdrości tuszę, na nieszczęście więc swoje znalazł adherentów, którzy zważywszy go, uznali go za godnego do dźwigania godności powagi krajowej, a bacząc na to, iż Anastazy może sobie wiele przyjemności w życiu pozwalać, iż spory majątek nie krępuje mu rąk, zauważyli w jednem słowie, iż Anastazy nie trudniąc się niczem specjalnie, może w braku innych zajęć oddać się sprawom publicznym — i stanęli przy nim, podbechtali próżność drażniącą nawet w duszach tak niewinnych jak dusza Anastazego i pchają, forytują go. Anastazy z rozkoszy poddaje się tym prądom fali, będąc przekonany w głębi duszy, iż spełnia wielki obowiązek dla kraju — chociaż przekonany jestem również, iż dobre jego serce mówi mu zawsze, że to poświęcenie na nic się nie przyda!... Dalej pan Jan, bo potomek kasztelanów — pan Walery, bo napisał ongi przed laty jakąś broszurę o gniciu ziemniaków — dalej pan Antoni!...

W tej chwili powtórne szydercze uwagi Grzesia, przerwały huczne z sąsiedniego pokoju oklaski. Tą razą powstaliśmy wszyscy trzej, stanąwszy we drzwiach. Spojrzałem do pokoju i zobaczyłem pana Tadeusza, który obcierał czoło zlane potem, z twarzą dziwnie rozpłomienioną i niezwykle zadowolnioną... kilku przyjaciół stało koło niego, zapał ogólny byt niepowszedni!...

— Do głosu zapisany jest pan Walery — odezwał się w tej chwili prezes.

Stanął pan Walery, autor broszury u gniciu ziemniaków, kaszlnął raz i drugi, popatrzył do koła, pokręcił czuprynę, bo wąsów nic nosił jako człowiek wielkiej nauki i

badacz przyrody, i nuż rozpoczął głosem monotonnym, bezdusznym, miarowym jak kapanie kropli wody z rynny, jak stąpanie żołnierza na warcie w więzieniu.

— Panowie, patrząc na przedmiot zajmujący uwagę naszą, ze stanowiska nauki, bo ze stanowiska tego należy nam zapatrywać się na wszystkie objawy tak życia fizycznego jak i duchowego, patrząc ze stanowiska przyrody... ze stanowiska... ze stanowiska — itp. itp. i tak kapały słowa za słowami, przez kwandrans cały — opuszczam je — ah! boby nad siły moje było, powtórzyć to żabie myśli, któreśmy słyszeli... Lecz oklaski sypnęły się szczodrze! bo to chleb oddany. Wzajemne stowarzyszenie uwielbienia tak rozgałęzione u nas, do którego wszyscy należymy, w paragrafie nakazuje nam najsolenniej chwalić brata w kongregacji, choćby tenże bredził nieprzymierzając tak jak bredzili p. p. Tadeusz, Walery i tylu innych.

— Ma głos pan Hilary — odezwał się znów prezes, spełniając swój trudny i mozolny urząd.

Pan Hilary był to młodzieniec wielce obiecujący. Hilcio, bo go tak nazywano powszechnie, był kandydatom na powagę, aspirantem jawnym na podporę kraju, pretendentom do wysokiej dyplomacji... przytem był celem zabiegów wielu matek okolicznych mających panienki dorosłe, bo Hilcia natura we wszystko szczodrze obdarzyła!... Hilcio miał wszystko, miał piękne imię, piękny majątek, miał indemnizację, miał piękne wąsy, piękne oczy, piękną wymowę!... i wiele jeszcze innych pięknych rzeczy, które do szkicu naszego nie należą. Hilcio przytem był wielką polityczną postacią... Czytelnicy moi, powiem wam pod wielkim sekretem, iż Hilcio za bytnością w Paryżu... wszedł w stosunki... o zgrozo nie z nim — tego Hilcio nienawidził —

wy mnie rozumiecie... i odtąd Hilcio stał się arcymistycznym, arcytajemniczym, jak wszyscy ludzie co wszystko wiedzą, jak n. p. wróżbity i augorowio za rzymskich czasów. Odtąd Hilcio dawał do zrozumienia i pozwalał się domyślać gminowi, iż wszystko co się stało ważnego w kraju i za granicą, na stałych lądach i na wyspach, wyszło z jego współdziałania Żaden król nie umarł, żaden się infant nie urodził, żeby o tem Hilcio nie wiedział już pierwej, nie mówiąc już o rzeczach niniejszej wagi, jak np. o wylądowaniu Garibaldego na Sycylję, lub o planach Napoleona — o tem wszystkiem wiedział najdokładniej; lecz z wielkich i przeważnych politycznych względów ukrywał to przed ciekawym tłumem... Hilcio był więc ważną postacią, starał się zatem z godnością dźwigać na ramionach swoich przyszłość narodu, tem więcej, iż młodość mogła mu nieraz psoty wycinać — nadął się więc chłodem, obojętnością i tak przystrojony kroczył między tłumem, jak nowy cud świata!... Nie mniejsze Hilcio miał o sobie wyobrażenia... chociaż był niższego wzrostu od kolosu rodyjskiego, a nie takiej trwałości jak piramidy, jednak uważał siebie za pełne arcydzieło natury. Ililcio miał nic mało adherentów, którzy uwielbiali jego przedwczesnej dojrzałości rozum, jak poziomki w marcu. Trzeźwym sądem porywał wiciu, a zimnym rozumem i brakiem wszelkiego zapału, składał dowody, iż nie jest pospolitym człowiekiem i że nie straci nigdy ani majątku ani zdrowia.

Mowę więc Hilcia słuchano z wielką uwagą i z niejakiem namaszczeniem... Hilcio odciął wszystkie sentymenta i za nowego Boga ogłosił utylitaryzm, a rąbiąc na jedną i drugą stronę, obrywając wszystkie mrzonki i złudzenia, doszedł do tego, iż źle jest, źle było i źle będzie, dopóki

on nie będzie posłem... a nim to nastąpi, radził, aby tym czasem posłuchano jego głosu i togo namaszczono na posła, na którego czole on palce położy... w przeciwnym razie groził wszystkim Strasznemi zawiejami i klęskami... jak groził Mojżesz Faraonowi!... Trzeba było widzieć Grzesia, jak się zwijał na mowę Hilcia. którego był zaciętym antagonistą. Grześ tem więcej się niecierpliwił, iż mowa Hilcia, powiedziana płynnie i zgrabnie, coraz silniejszy wpływ wywierała — można było łatwo poznać, iż pogląd jego znajdywał zwolenników i niejeden by z przyjemnością rozstał się z sentymentami, kiedy tak piękną Hilcio w utylitaryzmie obiecywał przyszłość.

— Muszę wystąpić naprzeciw niemu — szepnął do mnie — bo Hilcio gotów na swoim postawić... — I wysunął się Grześ ku prezesowi, który po skończonej mowie Hilcia, całował z rozrzewnieniem przyszłą powagę.. wróżył jej wielka przyszłość i nieśmiertelne imię.. Hilcio z skromnością przyjmował wszystkie te kadzidła jak przystało na człowieka, który zna tajemnico dydlomatyczne całego świata.

— Czy jest kto do głosu zapisany? — spytał Grześ prezesa.

— Pan Antoni ma głos!... — odrzekł prezes. Ścierpnąłem na tę odpowiedź, Grześ powrócił do mnie i uśmiechnął się demonicznie. Nie wiedząc co począć z sobą, wsunąłem się w framugę drzwi, a wystawiłem tylko głowę, aby lepiej słyszeć. Pan Antoni przystąpił poważnie do stołu, a był blady jak panna młoda przy ślubie, ręce i nogi trzęsły mu się jak listki osiki na wietrze, odkrzyknąwszy raz i drugi, pokręciwszy dla kontenansu wąsy, tak zaczął głosem cichym i drżącym:

— Szacowni panowie!... — uciął, popatrzył do kula i musiało mu się ciemno zrobić w oczach, bo się aż o stół oparł. — Szanowni panowie, wzruszony ogromnie i rozrzewniony, darujecie panowie. szanowni!... iż po tak znakomitym mowcu!... — urwał powtórnie i otarł czoło — śmiem głos zabierać, lecz myśli trudno mi zebrać z wzruszenia, dla tego pozwolicie, iż przeczytani wam kilka uwag, które mi przyszły po wielkiem i głębokiem nad przyszłością kraju naszego zastanowieniu.

Oklaski sypnęły nię jak zawsze, a pan Antoni wydobył z za piersi manuskrypt Grzesia.

Nastała głęboka cisza, dwa tylko serca biły gwałtownie, moje i Antoniego. Antoni przysunął świece, jeszcze raz odchrząknął i zaczął czytać...

Słuchałem pocąc się, jakbym był w tureckiej łaźni. Antoni z początku bardzo chropowato i niewyraźnie czytał, lecz prędko przyzwyczaił się do płynnego i obrazowego stylu Grzesia, i z każdym frazesem głos jego stawał się donośniejszym i wyraźniejszym... zajęcie ogólne było wielkie, bo też było co słuchać. I ja z framugi wysunąłem się cały.

Grześ, rzutkim a dosadnim i treściwym poglądem przeniósł się w przeszłość, wytknął trafnie i bystro błędy i wady nasze, odsłonił źródło klęsk i niedoli, ta część pracy jego była przyjęta z rzeczywistym zapałem — Antoś zadowolniony, rzucił na mnie kilkakroć: okiem pełnem wdzięczności i radości. W dalszem piśmie Grześ rozbierał podstawy parlamentarnego życia, warunki konstytucjonalizmu, rozbierał stosunki Galicji do Austryi, i z niepospolitą znajomością i poglądem wytykał drogę, jaką kraj pójść powinien. Oklaski sypały się bez końca, każde słowo przyjmowane było z coraz

większym zapałem, Antoś rósł juk na drożdżach i czytał wybornie, cały pogrążony w przedmiocie...

Grześ dalej rozbierał przyszłe stanowisko sejmu i przeszedł do obowiązków, jakieciężą na posłach i do odpowiedzialności, jaką przed narodem zaciągają. Tu się pan Antoni już zaczął od czasu do czasu jąkać, a ja napowrót wsunątem się milczkiem w framugo drzwi. Czytał Antoni dalej, rzecz się stula coraz drażliwszą. Grześ objawiał bez ogródki i dobitnie warunki niezbędne do pozyskania poselstwa i był w tej części bezlitosny, mówił prawdę nagą jak miecz sprawiedliwości, nie obwijał nic w bawełnę, tak, iż nie jedną musiał zadrasnąć osobistość — lecz tak to robił zręcznie i dowcipnie, iż kto otrzymał ranę wolał ją pokryć uśmiechem, jak drugim odsłonić — a przechodząc dalej na warunki i względy jakie mieć należy przy wyborach, mówił:

— Tak jest, panowie! powinniśmy wszyscy na szali sumienia ważyć głosy nasze, bo każden z nas przód narodem odpowie za wrzucone do urny imię! Powinniśmy na bok odsunąć wszelkie uczucia nasze, na bok stosunki przyjaźni, na bok węzły familijne, na bok stosunki sąsiedzkie — powinniśmy zapanować nad skłonnościami serca, zapomnieć na sympatje lub nienawiść chwilową i tylko oparłszy się na zdrowym sądzie nieuprzedzonego rozumu, słuchając tylko głosu sumienia, dać wotum nasze człowiekowi, którego rozum nasz uzna za godnego a sumienie poprze!... Wtedy niebaczmy kto ten człowiek, czy to brat, czy wróg osobisty, czy to pan miljonów, czy zagrodnik kilkumorgowy, czy szlachcic starej daty, czy człowiek bez imienia — lecz baczmy czy zdolny, czy zacny, czy prawy... czy przeszłość jego daje rękojmię, a czy pracą swoją będzie użyteczny przyszłości. Takich ludzi szukamy tylko, bo tylko tacy ludzie

pokierować mogą odpowiednio losy kraju i zapewnili mu lepszą przyszłość!... Tu pan Antoni poci} się już niepospolicie, i jąkał i mylił co słów kilka, choć oklaski częste dodawały mu jeszcze trochę zapału.

— Panowie, nam wypada dać wielki pizykład bezstronności i dojrzałości sądu!... Myśmy powinni krajowi pokazać, iż pojmujemy stanowisko nasze, i żeśmy się pozbyli w długich dniach niewoli, wrodzonych przywar i wkorzenionych uprzedzeń!...

Urwał pan Antoni i odetchnął ciężko, patrząc w moją stronę już mniej przyjaźnem okiem, lecz nie mogąc mnie znaleść, zwrócił się ku prezesowi, który strudzony wiekiem pół drzemiąc spuścił głowę na piersi — trzymając jednakże ręką dzwonek, przypominał owych rycerzy na pobojowisku opisanych fantastycznie przez poetę, którzy po śmierci nie wypuszczali z rąk mieczy.

— Nie dość — czytał dalej Antoni — być dobrym sąsiadem, być dobrym mężem... być gościnnym człowiekiem... aby pretendować do poselskiego krzesła — i znów Grześ powracał na te twardo warunki, które więzły w gardłe Antosia; bo wspominał znów o nauce, o zdolnościach, o przeszłości jako gwarancji, o energji, o poświęceniu, słowem o wszystkich tych rzeczach, które mało kto z zgromadzonych posiadał. Antoś szukał mnie okiem bazyliszka, i popijał wodę z cukrem i kaszlał niemiłosiernie.

— Mając wszystkie te względy na uwadze, sprosiłem was wszystkich szanowni panowie, aby się porozumieć w tej ważnej chwili, aby ścieraniem się zdań opinji i poglądów, dojść do trzeźwych konkluzji!... — Lecz choć głównie powyższa myśl kierowała postępkiem moim, przyznam wam się również otwarcie, iż miałem i drugą, to jest pragnąłem,

aby żebranin dzisiejsze nasze wydało jaż bezzwłocznie owoce; pragnąłem, aby wszystkie zabiegi nasze wydały już pewien rezaltat... Dlatego postanowiłem Wam panowie z Mojej strony przedstawić kandydata, którego w oczach moich uważani za najgodniejszego i najodpowiedniejszego do zajęcia w imieniu nas poselskiego krzesła.

Tu uwaga i ciekawość wszystkich rozbudziły się niepowszednio, nawet i prezes otworzył jedno oko i głowę przechylił.

— Panowie! ośmielam wam przedstawić na posła!...

— Kogo? kogo?... zawołało kilka głosów ze wszech stron pokoju!...

Antoni blady otarł czoło i rzekł cicho:

— Pana Ksawerego!...

I pobladł jeszcze więcej i zaiskrzyły mu się oczy, usta wykrzywiły dziwacznie, i rzucił wściekło rękopism na stół i zaczął gryźć wąsy!...

— Wiwat!... Słusznie.... Pan Ksawery!., wyborna myśl! Niech nam posłuje!... Oklaski zatrzęsły salą, ze wszech stron zwrócono się ku Ksaweremu, który stał nieruchomy, zdziwiony tym niespodziewanym zwrotem. Grześ jak Mefistofeles Gołego zacierał ręce i uśmiechał się tylko; co do mnie będąc w położeniu podobnem jak djabla w baladzie Twardowskiego w Mickiewiczu, medytowałem, jakimby sposobem czmychnąć co prędzej.

— Proszę o głos!... proszę o glos!... — zaintonował w tej chwili pan Tadeusz — proszę o głos!... Lecz wzruszenie było tak wielkie, iż nikt go nie słuchał a wszyszy się unosili nad mową Antoniego: ten chwalił bystry pogląd, ton cenne prawdy, ten myśli niepowszednio, a wszyscy zgadzali się na konkluzją i pochwalali wybór Ksawerege Grześ śmiał

się i widocznie umykał przedemną... W rogu pokoju pod oknem zebrało się małe kółko niezadowolnionych, pomiędzy nimi U upatrzyłem pana Walerego, Bułkiewicza i imponującego Hilcia, który z głową do góry perorował dobitnie, a machając ręką dowodził nieutylitaryzm słów Antoniego. TŁum jednakże był w entuzjazmie, rozmowy stały się ożywione, gorące, jak bywają zwykle w obozie po zwycięztwie.

W jednej chwili Ksawery stał się bohaterem otoczony do koła, ściskany przez wszystkich ten chwali! jego rozum, ten wytrwałość':, ten poświęcenie, ten stałość charakteru!... Słowem zwycięztwo jego było tak stanowcze, jak zwycięztwo Cezara na polach Pharsalskich.

O!... bo jest w łonie szlachty naszej... zacności, prawości, poczciwości skarb nieprzebrany, wzniosłych popędów jest moc niespożyta, byle się dobrać do nich, byle zapanować nad niemi i w dobrą skierować stronę... inaczej jak drogie kruszce w ziemi leżeć będą bezpożyteczne i nie widziane.

— Proszę o głos!... huczał ciągle pan Tadeusz, lecz bezskutecznie.

Tymczasem w krytycznem położeniu w jakiem się znajdowałem, z po za framugi śledziłem Antoniego, który nie mogąc mnie znaleść, pochwycony został przez szacowną połowicę swoją, która dziwnie pożółkła i z wykrzywionem od złości obliczem chwyciwszy go, zaczęła mu coś dobitnie na ucho szeptać. Pan Antoni potulnie się tłumaczył, pani Antoniowa niepopuszczająe męża, wyciągnęła rękę do guzika prezesa i przyciągnęła go ku sobie, i nastała narada jakaś. Wskazywano widocznie na Grzesia i Ksawerego... knuto spisek jakiś i trójca cała wysunęła się cichaczem do drugiego pokoju.

Hilcio perorował ciągle. Walery potakiwał mu ze stanowiska nauki, a Bulkiewicz milczkiem pojedyńcze ciągną ofiary pod okno i w ucho im coś wkładał. Jeden pan Tadeusz niezrażony wyskoczył na krzesło i wołał ciągle: — Proszę o glos! Proszę o głos!... — lecz widząc, iż próżna praca, pochwycił za pozostawiony przez prezesa dzwonek — i — zaczął dzwonili na alarm... Wybieg ten udał mu się wybornie — przycichli wszyscy, a Tadeusz tak zaczął mówić:

— Panowie! po tak wymownym poprzedniku z nieśmiałością głos zabieram, lecz czuję to w obowiązku moim, podziękować mówcy w imieniu was wszystkich, za tak nieporównane, i niezwykłe zdania, któremi nas obdarzył i pokrzepił. — Panowie! Szanowny pan Antoni wyrównał Domostenesowi w dobitności, Cyceronowi w porównaniach, Katonowi w trzeźwości i!... lecz nie skończyłbym panowie! Pan Antoni okazał się niepospolitym mowcą. Pochwalam najzupełniej propozycją jego, aby nam posłował pan Ksawery... Przypatrzcie się tylko jak on nas zręcznie przysposobił do tej myśli, i jak trafnie wyszukał prawdziwą ozdobę obwodu naszego... Panowie! pan Ksawery, którego znacie wszyscy, i którego cnoty i zasługi wielbicie wszyscy zarówno ze mną!., jest tym mężem!... niezrównanym!... jest tym filarem ojczyzny!... on wytrwale stać będzie pod krzyżem Golgoty naszej!... On z odsłoniętą piersią bronić będzie autonomji naszej i praw nieprzedawnionych !... On jest tym mężem, którego szukamy wszyscy!... Niech nam więc żyje i posłuje!...

— Niech żyje i posłuje — gruchnęło ze wszech stron, cisza była tylko w kółku Hilcia.

— Tak jest, lecz nic zapominajmy panowie, iż obwód nasz ma dwóch wysiać posłów, któż więc drugi w tej cier

nistej drodze towarzyszyć będzie panu Ksaweremu, któż mu będzie Poluxem w tej nowej Argonautów wyprawie po zloty skarb autonomji... Kto?.. Przed chwilą słyszeliście z ust wymownych obowiązki, jakie ciężą na pośle słyszeliście wielkie myśli o stanowisku kraju! Mowa cala dowodziła wielki postrzegawczy umysł i wielkie krasomowcze zdolności, pytam się więc panowie; jeżeli kto posiada te wszystkie przymioty, a przytem jest prawym, kochanym i szanowanym powszechnie obywatelem, jeżeli jest wzorowym gospodarzem, nieporównanym sąsiadem, przykładnym mężem, troskliwym ojcem, miłosiernym panem, słowem wzorem cnót i zalet, czy nie ten posłować nam powinien?... Panowie ja wnoszę, aby na sejm wybrać pana Antoniego!..

Znów zapal nie do opisania porwał wszystkich!. bo to u nas już tak!... jak powiada Słowacki:

— Zapałem u nas kierować łatwiej niż maszyną!... Z krzykiem więc, z wrzaskiem, z oklaskami przyjęto

i kandydaturę drugą. — Niech żyje Antoni! — Wrzawa ta snać dobiegła i do drugiego pokoju, w którym spiskował Antoni wspólnie z połowicą swoją i z zmęczonym trudem stanowiska swego prezesem, stanął więc we drzwiach, zdziwiony i niepewny. Na jego widok rzucono się ku niemu, kilku gorętszych porwało go na barki, wołając coraz zapamiętałej:

Niech żyje nasz poseł!...

Pan Antoni poczciwy z natury, zmięszany niespodziewanym tym zwrotem, zczerwienił się i stracił formalnie kontenans.

— Panowie!... — krzyczał — zaszczyt niespodziewany... szczęście!... rozrzewnienie!.. niezasłużone!... zaufanie rozczula mnie!... — Napróżno się z objęć wyrywał, ponie

siono go ku kanapie i postawiono na stoią, a jakby za dotknięciem rószczki magicznej, cisza nastała więzienna. Domagano się widocznie mowy. Pan Antoni zmięszany tem jeszcze więcej ocierał czoło, krząkał, spozierał miłosiernie do koła, lecz nieubłagana ciszę nikt nie przerywał. Tłum oczekiwał chciwie przemowy. Pan Antoni przeskakiwał z nogi na nogę i rzekł w końcu:

— Panowie! zaszczycony i rozrzewniony zaufaniem waszem, trudno mi słów zebrać... rozrzewnienie to jest tak wielkie!... uciął — jak zawsze — lecz panowie! ja... gdyby... poświęcenie!... miłość ojczyzny, cało życie, do grobu!... na śmierć lecz — nie szło ani rusz dalej — lecz.... lecz!... pan Ksawery nic nam jeszcze nie powiedział... kończył Antoni zeskakując ze stołu z radością i biegnąc do Ksawerego, który stał przy nas, porwał go za rękę i pociągnął na środek pokoju.

— Niech nam co powie pan Ksawery!...

I jeszcze raz gruchnęły oklaski.

Ksawery uolens volens, musiał spech powiedzieć a tymczasem Antoni przyszedł do mnie i rzekł cicho:

— Ładnegoś mi figla wypłatał!

— To wszystko ułożono było... polityka, aby baron nie przeszedł, odparłem śmiało.

— Tak! a to niech cię uściskam, łepak z ciebie nie lada — i rzucił się w moje objęcia.

— A pojedziemy jutro na słomki? spytałem.

— Teraz moge napowrót popolować trochę.

— Kolacja na stole — krzyknął służący w tej chwili, stojąc we drzwiach od jadalnego pokoju.

Wszyscy ruszyli się z miejsc, nie czekając prawie końca mowy Ksawerego. Zapach befsztyku magnetycznie podziałał na wszystkich.

Podążyłem z innymi, a przechodząc koło Hilcia, usłyszałem jak mówił pompatyczne:

— Utylitaryzm, zabrania nam taką wybierać posłów procedurą... oprzeć się musimy takiemu kierunkowi, którego następstwa!... lecz już nic miał słuchaczów... kolacja widocznie była najbardziej przyciągającym w tej chwili argumentem.

Hilcio wzruszył z litością i pogardą ramionami.

A ja pożegnam szanownych czytelników!.. zanim zasiędę do kolacji, zastrzegając sobie ich względy do przyszłego szkicu... Powiem tylko, jak w bajkach dziecinnych, iż wszyscy byli szczęśliwi i że wino lało się potokiem.

(Koniec I. Szkicu)

SZKIC DRUGI.

JESZCZE KANDYDACI.

Młodzieniec:

Co ty tak smutnie tym gwiazdom opowiadasz?

Alighier:

Dzieje lekkomyślnych.

Niedokończony poemat.

Niechaj rai kto chce skarzy się i narzeka, to jednakie nie przestanę utrzymywać, iż życie polskiego szlachcica nie było najgorszem na ziemi. Znam tysiące stanowisk społecznych, które chociaż przynoszą większe materjalne zyski, chociaż nieraz wieńczą sławą i poją zaszczytami, nie dają jednakże ani w setnej części tego spokoju i zadowolenia moralnego, ani tej samodzielnej niezależności indywidualnej, ani tego uroku swobody, które, przyzna każden, iż są arcy cennemi skarbami na tym padole płaczu. Może już dzisiaj, może już od wczoraj zmieniło się bardzo wielo, może z dniem każdym coraz więcej pada to królestwo szlacheckiej zagrody, owładnięte przez nieubłaganego ducha czasu, skopane przez wewnętrzne i zewnętrzne wpływy, zwichrzone przez wszelkie burze, a stanowczo podminowane jak wszystkie pono kró

lestwa tej ziemi, budżetowa kwestją... to jednakie, jeżeli kto, a raczej jeżeli komu, fortuna pozostała wierną towarzyszką życia, i jeżeli nie wypadł ze względów Plutusa — to mógł, zaręczani, pędzić życie wcale niezgorsze, mógł śmiało być policzonym między wybrańców naszego planety.

Przypuśćmy n. p., iż ktoś postradał kilka wiosek, zaokrąglonych w pewną całość, gdzieś z daleka od cyrkularnego miasta, powiatu i traktu wojskowego, a jednakże przy drodze, po której można było jeździć w zimie saniami, a w lecie po długiej suszy powozem; jeżeli w wioskach tych miał nieszpetny dworek lub pałacyk otoczony ogrodem angielskim; jeżeli rąk w wioskach do pracy nie brakowało, grunta były pszenne i żyzne, łąki obfite, stawy zarybione, lasy nie wycięte, błoto na bekasy, a górki i zarośla dla gończych; jeżeli przytem było kilka intratnych karczem a nie było ładnych serwitutów, ani żadnych komisyj katastralnych, ani indemnizaiyi zakwestjonowanej, ani podatków zalegających, ani procesów, ani... ani.. — to powtarzam, ten ktoś — jeżeli był dobrze herbowym, jeżeli unikał wszelkich zetknięć z oficjalnym światem a nie wiele polityką się zajmował — mógł śmiało żyć jak pan i władzca małego królestwa konstytucyjnego. Tyle powieści napisano o szlachcie naszej, tylekroć razy silono się w alembikach rozebrać jej charakter na części składowe, a jednakże zdaje mi się, że dotąd nie postawiono w należytem świetle jednego przeważnego pierwiastku, który bez zaprzeczenia należy do rodzieniów — (mówię chemiczną terminologją).

Rodzieniem tym, fungującym tak przeważnie w mechanizmie ducha, wywierającym taki wpływ stanowczy na wszelkie postępki, pomysły, działania, na wszelkie wielkie i małe kierunki życia — jest ni mniej ni więcej tylko

królewskość! Tak — królewskość, powtórz z dumą szanowny Czytelniku, jeżeli nazwisko twoje rodowe nie było po raz pierwszy drukowane dopiero w spisie szlachty galicyjskiej.

Pamiętam, iż w młodości uderzyła mnie niesłychanie jedna opowieść, którą tu powtórzę. Oto w czasach, kiedy we Francji panował nieporządek (wyrażenie bardzo lubione w Galicji), w czasach, w których ciemny gmin poniewierany przez wieki, gruchotał stary tron Burbonów i głosił nowe doktryny, i przymusił odrośla Capetów szukać legalnych rządów po całym świecie — przejeżdżał podobno późniejszy Ludwik XVIII przez Ukrainę, zagrabioną już wówczas nielegalnie przez legalny rząd carycy. Dostojny wygnaniec smutny był, znękany, zbolały. Usposobieniu temu niechaj się nikt nie dziwi, boć nie wesołym jest kij tułaczy — nie zabawną pielgrzymka wieczysta, nie radośną ta myśl, co cięży bezustannie boleścią na sercu wygnańca: "powrócić nie mogę"; lecz ponieważ, aby uczucia te pojąć, trzeba co najmniej przejść przez nie samemu, dlatego chcąc być łatwiej zrozumiałym dodam, iż mógł być smutnym, depcząc błoto ukraińskie miasto paryzkiego bruku, śpiąc po dworach bezludnego kraju, zamiast w pysznych komnatach wersalskiego pałacu, bedąc pozbawionym przytem tego tłumu pochlebców i przyjaciół, który nigdy nie wytrzymuje próby nieszczęścia.

Smutnym więc był, mniej zapewne od innych wygnańców przeszłych, obecnych i przyszłych, gdyż jako dostojny członek Burbonów, jako ofiara Jakobinów i Sansculotów, przyjmowany był wszędzie z współczuciem, z czcią niepowszednią, z gościnnością, a nawet zapałem.

Otóż na jednej z stacyj przejezdnych, szlachta ukraińska podejmowała suto księcia tułacza; rozścielono w żydowskiej karczmie makaty, stoły gięły się pod ciężarem mis srebrnych, pełnych wytwornych jadeł i zamorskich przypraw; najlepsze i najstarsze wina przeglądały przez omszone butelki — słowem, przyjęcie godnem było i gościa i gospodarzy. Książę uprzejmie przyjął zaprosiny, chwalił wszystko, dziwił się bogactwu, nie gardził potrawami, spełniał kielichy, i bezwątpienia chwilowo zapomniał całkowicie o niefortunnem położeniu swojem... I byłby nawet wpadł w humor różowy, gdyby nie jedna postać szlachecka, postać blada, smutna, poważna, ubrana czarno, która na tle wesołych i rubasznych Ukraińców odbijała jakoś dziwnie — tem więcej, iż się nie mięszała ani do śmiechu ani do wrzawy ogólnej. Książę, nie mogąc odgadnąć tej zagadkowej postaci, która wielce nie wesołe czyniła na nim wrażenie, spytał ją o przyczynę smutku i żałoby..

— Jakże nie mam być smutnym — odrzekł szlachcic — kiedym jak Wasza Książęca Mość stracił prawo do korony.

Nad opowieścią tą przemyśliwałem nieraz już w życiu, dumając smętnie nad owem prawem, postradanem przez tylu ludzi... Prawo do korony? wszak to prawo do kierowania losami miljonów, do kierowania losami przyszłych pokoleń, to prawo do pozostawienia po sobie niezatartych śladów, do wstrzymania lub popchnięcia społeczeństwa na nowe drogi — to pole otwarte do wielkich czynów! Prawo do korony... lecz pocóż rozwodzić się dłużej! Czyż każden z moich czytelników nie zastanawiał się już nieraz w życiu głęboko nad tym przedmiotem? Czyż brakło kiedy ludzi, którzyby przy tysiącznych okolicznościach nie dali mu uczuć

całą ważność, doniosłość, potęgę, przeważność prawa korony? Niechajże więc w pamięci swojej zrekapituluje te wszystkie sentencje które zdobył czy to dedukcyjną pracą własnego umysłu, czy indukcyjną, w skutek bardzo nieraz gorzkiego doświadczenia. Nie o tem mam zamiar mówić w tej chwili, pragnę tylko skonstatować ten fakt, iż prawo takie będąc przez tyle wieków i tyle pokoleń prawem całej jednej licznej warstwy, musiało przejść w krew, musiało niajako ukształtować, podziałać na jej ducha. Bo to nie mała rzecz, módz powiedzieć sobie: "jestem szlachcicem, mam prawo być królem." Tego nie przedstawia żadna historja — nie ma tego ani Rzym republikański z Cezarami swoimi, których kontygensu dostarczała nieraz kordegarda żołnierska, ani cesarstwo wschodnie, w którem najczęściej kabały dworskie na tron wynosiły wybrańców; nie spotkamy tego w wiekach średnich, w których po korony sięgano mieczem; nie daje tego cesarstwo niemieckie. Fenomen ten, tak niezwykły, posiadała jedna tylko Polska; w niej tylko prawo do korony stało się własnością tysiąców — każden mógł zostać królem, ktokolwiek miał herb na tarczy, i szczęśliwą gwiazdę nad głową.

Otóż prawo takie, wskazujące już dziecięciu od kolebki, w dalekiej perspektywie, stanowisko tak wzniosłe, ową koronę złocistą ze wszystkiemi jej prerogatywami — przez długie lata, przez wieki, musiało wyrobić we krwi, w umyśle, w pojęciach, pewno ciemne i dodatnie strony, musiało przymięszać do życia codziennego, do wszelkich spraw, czynów, postępków, aspiracji, kierunków, pierwiastek swój wielowładny — musiało napiętnować królewskim stygmatem cały charakter życia; a piętno to silnem było, gdyż na szczęście czy nieszczęście nasze przetrwało

wszystkie kataklizmy ostatnich czasów, i rządzi nami samymi równie wielmożnie i przemocnie... Ztąd u nas tak mało posłuszeństwa, karności, a tak wielo zachceń przewódzczych, i aspiracji do rządzenia — ztąd tak mało skrzętnej, zapobiegliwej pracy, a tak wiele lekkomyślnej rozrzutności — ztąd tak wiele illuzyjnych marzeń, a mato rzeczywistych kierunków, tak wiele zamiłowania w blichtrze, a tak wiele pogardy dla siermiężnej zasługi. Lecz zaprzestaję tych wyliczań; wpadłbym w ton patetyczny, a nie mam zamiaru pisać kazania, ani chcę powtarzać te wszystkie skargi Jeremiego, które stoją czarno na białem w tylu poezjach, powieściach, w tylu dziennikach, księgach, broszurach — stoją, i jak zwietrzało proszki widocznie nie skutkują. Nadmienię tylko, iż w ostatnich czasach prawo do korony zatrzęsło znów silnie całem społeczeństwem naszem, i zrodziło tyle zachceń, pretensyj, tyle żądz niepohamowanych — stworzyło na powrót ten chaos przedwiekowy, iż nie praca nie zasługa daje pierwszeństwo — lecz prawo do korony.

W tej powyższej przegrywce, pragnąłem nieco przygotować czytelników moich do łatwiejszego zrozumienia wewnętrznego usposobienia p. Izydora, któren w kancelarji swojej bardzo wygodnej, bardzo wykwintnej, dumał przed ogniem kominka, jakby tu nie robiąc nic dotąd dla kraju, stać się naraz jego legalnym opiekunem — jakby tu nie zajmując się dotąd nigdy publicznemi sprawami, zostać naraz namaszczonym przedstawicielem narodu — jakby tu nie mając żadnych zasług pozyskać poselstwo... A dumał snać już oddawna o przyrodzonym swem prawie do korony, bo chociaż był ranek, to popiół z kilku fajek, kilka listów napisanych na stole, świadczyły wymownie, iż p. Izydor od paru już

godzin opuścił objęcia Morteusza Widocznie p. Izydor nie byt w normalnem usposobieniu; niepokój jakiś panował nad nim; to wstawał z krzesła, to siadał napowrót, to zapalał fajkę, to wytrzęsał na pól nadpaloną, patrzał na zegar, to w okno na drogę wysadzoną topolami — to brał książkę lub gazetę, a przeczytawszy kilka słów odkładał ją napowrót... Z każdą chwilą usposobienie to stawało się coraz drażliwszem; w końcu nic mogąc pohamować się dłużej, zadzwonił.

Wpadł służący. — Czy posłaniec powrócił już z miasta? — spytał.

— Nie jeszcze Jaśnie Panie.

— Idź do stajni i czekaj, a jak tylko przyjedzie, to przynieś gazety i listy.

Pan Izydor nałożył nową fajkę i zapalił, wziął jakąś książkę do ręki — usiadł w karle przed kominkiem i zaczął czytać, miarkując wewnętrzną swą niecierpliwość. Zaledwie obrócił jedną stronnicę, gdy do drzwi kancelarji zapukano zlekka, i w progu ukazała się oryginalna postać. Był to mężczyzna około lat pięćdziesięciu, wzrostu bardzo słusznego, szkieletowato chudy — na twarzy i rękach nie było literalnie nic prócz skóry i kości, a suknie wisiały na nim jak na kolkach w szafie. Ależ bo i suknie były oryginalne: miał najprzód na sobie czamarę, która ongi zapewne była szarą, a dziś z pod plam i kurzu, niepodobna było dobadać się koloru. Czamara ta snać albo była robioną na kogo innego, albo była remanentem z czasów, w których jej właściciel pełniejszą cieszył się tuszą — na przodzie zachodziła aż na boki, kołnierz wystawał z tylu jak grzbiet koguci, a rękawy spadały po kapucyńsku aż po za palce; aby więc ściślej przystawała do kości, była w poły prze

wiązana krajką. Szarawary, niebieskie ongi, dziś także pstrokatej barwy, ginęły w ogromnych berlaczach, w których nogi pływały jak w łódkach. Fizjonomia była niemniej niepospolitą: chude policzki zapadały się gdzieś bezdennie; olbrzymi nos sterczał naprzód jak grzbiet dromadera; usta jak otchłań nad której brzegiem stały dwa zęby jak cerbery; zarost rzadki, rudy, z kępami siwych włosów; na oczach okulary, które ześlizgiwały się ciągle po chudym nosie, zatrzymując się na brodawce; na łysej głowie czapeczka z paciorek, widocznie jakaś relikwia z sentymentalnych czasów, gdyż na denku wyszyte było serce przeszyte strzałą i słowo "pamiątka". Postać cała schylona była, a chodząc przypominała w ruchach poważne bociany nasze w chwili szukania żab po łąkach.

— Dzień dobry Izydorze wymówił jeszcze przy drzwiach.

— A, to ty Djogenesie — odparł Izydor, odrzucając, książkę.

— Czy przyszły dzienniki? — spytał Djogenes, siadając skromnie przy oknie.

— Nie posyłałem dzisiaj do miasta, bo niewarto trudzić konie po te blagi Lwowskie a "Czas" dziś nie przychodzi.

Djogenes westchnął.

— Cóż Djonisiu wzdychasz, tęsknisz za demagogicznym napojem? Ale, Wierzaj mi, post ten tylko ci na zdrowie wyjdzie; będziesz lepiej wyglądał, i prędzej zdołasz podbić szanowne serce panny Urszuli.

Djogenes a raczej Djonizy, nie odrzekł ani głowa na sarkazmy Izydora — widocznie musiał być do nich przyzwyczajony — tylko nogę na nogę założył, a na kolanach

symetrycznie skrzyżował chudo ręce. Była to postawa zwykła jemu; rzadko kiedy z niej wychodził.

Milczenie trwało dobrą chwilę. Izydor niecierpliwie palił fajkę. Djogones cicho medytował.

— A co, napisałeś artykuły? — zapytał Izydor. — Napisałem — odparł Djonizy i wyjął z za kapoty ogromny arkuszowy plik papierów, zapisanych hiroglificznego kształtu literami.

— Tyle tego! — zawołał Izydor, spojrzawszy na papiery i odbierając je od Djonizego.

— Starałem się być zwięzłym, lecz zasada przedewszystkiem; musiałem więc rzecz całą przedstawić logicznie i systematycznie — i zdaje mi się żem przedmiot wyczorpnął do gruntu. Zresztą przeczytaj.. brakuje gdzie niegdzie jeszcze kropek.

— Co tam kropki! — żywo przerwał Izydor...

— We wszystkiem musi być akuratność...

Izydor rozłożył papiery i zaczął przeglądać, lecz widocznie nie był zadowolonym z tego co czytał. — Gadanina, paplanina niepotrzebna! — odzywa! się co chwila, marszcząc brwi i kiwając niechętnie głową. — Po co tyle frazesów, tyle słów niepotrzebnych, po co te wszystkie cytaty!...

— Ależ to daje wagi artykułowi, świadczy o jego grontowności...

— Farsa, mój drogi! Dziś nikt nie wierzy więcej w Cycerona niż w djabła Twardowskiego; nie możesz sobie twej profesury wybić z głowy, pedant z ciebie, i nie dziwi mnie, że cię wypędzono!...

— Przepraszam, odsunięto mnie.. i to z politycznych względów; nie chciałem się ugiąć...

— Z pedanterji!

— Nie, z zasady... nie chciałem być narzędziem... Izydor nie słuchał już, i czytał dalej rękopism.

— I to źle, i to nie ma sensu; a przecież wczoraj mówiłem ci wyraźnie, jak masz napisać! Ty Djogenesie nie przydasz się nigdy na nic...

Djogenes kiwnął tylko głową, leci nie zmienił postawy; obojętność ta jednakie była tylko pozorną, gdyż na twarzy wystąpiło cos na kształt rumieńca i oczy błysnęły jakimi niedopalonym płomykiem. Nic dziwnego, boć nie ma drażliwszych istot na ziemi, jak autorowie; nieczuli nieraz na ból zębów, na odciski — pod nożem krytyki zwijają się jak liście mimozy.

— Ale, proszę cię, bo sądzisz. z uprzedzeniem, z niechęcią — wyszeptał w końcu po cichu Djonizy.

— Z uprzedzeniem?... Jak tylko nie chwalić, to zaraz zawiść i uprzedzenie! Proszę cię, powiedz mi, na co tu te wszystkie teorje o oświacie ? Kto to czytać będzie?... a przeczytawszy kto to zrozumie? Poco te wzmianki o szkołach rzymskich? W głowie ci się widocznie przewróciło! Co to ma wspólnego z przedmiotem?

— Ależ zasada!.. Izydor wzruszył ramionami i czytał dalej.

— A tu na przykład! Po co ta cała gadanina, taka słaba i wodnista! Zamiast tych wszystkich deklamacyi, należało jędrnie i dosadnie przedstawić obojętność szlachty na oświatę ludu — należało skarcić surowo jej tradycyjne uprzedzeniu, należało przedstawić lud jako jedyną dźwignię przyszłości, pracę nad ludem, jako jedyną pracę patrjotyczną i narodową. Przez takie przedstawienie rzeczy, łatwiej ci było przejść do założonej przezemnie czytelni, i fakt ten przedstawić w należytem świetle...

— Ależ jest to wszystko; nawet przytaczam ustęp z Rzeczypospolitej Platona...

— Rzeczpospolitę i Platona zachowaj dla siebie, a pisząc, pamiętaj zawsze, dla kogo piszesz. Nie, mój Djonizy kochany, ja widzę, iż ty mimo twej ideologicznej sielankowości — mimo twych wzdychań wiecznych do ludu — nie pojmujesz ani trocha, jaki to krok olbrzymi uczyniony na drodze ku przyszłości, podaniem ludowi książki do ręki Tak zaślepiony jesteś teorjami, iż nie możesz ocenić olbrzymiej zasługi tych ludzi, którzy pierwsi na drogę tę wstępują.

— Ale, jak to? — obruszył się Djonizy.

— Tak jest; zdaje ci się, ze to rzecz tak prosta, taka zwykła założenie czytelni, a nie wiesz może, ile do tego potrzeba wytrwałości, poświęcenia, energji — i z tej to strony na rzecz tę zapatrywać się należy, podług tej miary oceniać prace pojedyńczych ludzi, którzy nie znają ani ofiar ani trudów, kiedy idzie o dobro ogółu.

— Wiem ja o tem wszystkiem: lecz zasadą jest obowiązek.

— Nie, zasługą... — przerwał Izydor i czytał dalej. — Źle, i to źle napisane — i naraz rzucił się gniewnie — po co mnie wymieniasz, po co imie moje kompromitujesz?...

— Ależ, zdawało mi się żeś pragnął, aby wiedziano...

— Źle ci się zdawało — żywo odparł Izydor — nie chcę aby nazwisko moje rozgłaszały demagogiczne pisma; toby mi mogło zaszkodzić w kandydaturze mojej. Dziś nie chcę tego; dosyć położyć pierwsze litery J. O., będzie to zupełnie wystarczające. Kogo rzeczywiście oświata ludu obchodzi, ten dośledzi nazwiska mojego, a w danym razie można się odwołać..

— To łatwo odmienić — odparł dobrodusznie Djonizy — chociaż zasadą jest, nie wstydzić się nigdy postępków własnych...

— Ja robię to ze skromności, mój drogi — miarkując się dodał Izydor — nie chcę ciągnąć próżnej chwały...

— A, to co innego, to prawdziwie demokratyczne uczucie!

Izydor czytał rękopism dalej i rzekł:

— Ten ustęp cały niepotrzebny zupełnie. Po co światu głosić, iż czytelnia założona dopiero od dwóch tygodni, że do niej dotąd żaden chłop jeszcze nie uczęszcza, i że składa się na nią tylko kilka niekompletnych roczników "Gwiazdki Cieszyńskiej", kilka powieści Wielogłowskiego, Wieczory pod lipą, i trzy stare kalendarze. Powiedz mi, kogo te drobne szczegóły obchodzą? Masz Djonizy fatalny pociąg do krytyki, a nie umiesz nigdy w przynależnych zamknąć się granicach.

Ależ to rzecz bardzo ważna; to dotyka zasadniczej kwestji, literatury dla ludu. Chciałem przez to zwrócić uwagę piszących, jaki brak u nas wielki dobrych i odpowiednich dzieł popularnych.

— To można to wszystko spisać, a nawet wydrukować w innym artykule, tu zaś ustęp ten zbyteczny; dlatego musisz go wykreślić...

— Ale kiedy to jest tak ważne, i sądzę, że nawet wcale nieźle napisane. Zasady demokratyczne są bardzo konsekwentnie przeprowadzone...

— Et! — obojętnie odparł Izydor i machnął ręką — masz manję z twojemi zasadami.

— Ależ przyszłość kraju w zasadach tych spoczywa! Są one jedyną deską naszego ratunku; należy nam przede

wszystkiem przeprowadzać je logicznie i strzedz od szwanku — wypowiadać przy każdej sposobności...

Izydor spojrzał na Djonizego, wzruszy! ramionami i uśmiechnął się ironicznie.

— No, bardzo to piękne, ale tymczasem, musisz jak najspieszniej cały ten artykuł poprawić, musisz wszystkie zbyteczne ustępy powykreślać, i zastosować się ściśle do tego, com ci mówił wczoraj. A teraz pokaz drugi artykuł.

Djonizy powtórnie wyciągnął z zapazuchy sporą plikę papierów. Izydor począł przeglądać manuskrypt.

— Nie lepiej, nie lepiej! nie przejąłeś się dostatecznie przedmiotem, nie zgłębiłeś go należycie!... brak ci tego namaszczenia, tej wysokiej powagi, która cechować powinna tego rodzaju artykuły... Mój drogi, do takiego dziennika jak "Czas" i o rzeczy tak ważnej jak postawienie kaplicy, nie można tak urywkowo i pobieżnie pisać! Tutaj należało ci do głębi zasad dotrzeć, tutaj należało odsłonić na jaw te ciosowe podwaliny na których stoi społeczeństwo. Powinieneś był przypomnieć, że potąd byliśmy silni, pokąd kościół był silnym, iż z upadkiem kościoła rozpoczął się był i upadek narodu — iż tylko przez zachowanie wpływu i powagi kościoła, przez ślepe posłuszeństwo..

— Ależ to są zasady ultramontańskie, wręcz przeciwne demokracji! — żywo zawoła! Djonizy.

— Przerwałeś mi niepotrzebnie! Ultramontanizm — to ogólnik — nic więcej, którym pewne stronnictwo straszy niedorzecznych filozofów i niedowarzonych polityków; starłszy zeń te ponure barwy, te widma groźne — pozostanie rzecz zasadniczej wagi dla świata całego a dla nas szczególniej. Dlatego powtarzam ci, iż w tym duchu powinieneś był artykuł rozpocząć, powinieneś był oprzeć się na prze

szłości i świetnych jej przykładów wynieść zbawienną naukę dla teraźniejszości, tak pełnej chaosu i zamętu. Zresztą, zdaje mi się, iż wczoraj pod tym względem przekonałem cię całkowicie. Raz na tej drodze, łatwo ci było przejść do tradycyjnego posłannictwa szlachty, do jej obowiązku wspierania kościoła, przyświecania cnotą, przykładem i poświęceniem wiejskiemu ludowi, a przytem mogłeś bardzo łatwo wpleść wspomnienie o kaplicy postawionej przez nas, o przykładzie wzorowym jaki dom nasz daje... mogłeś nadmienić o cnotach i poświęceniu mej żony, bo wiesz jakby to jej przyjemnem było...

— Ależ to wszystko jest poniżej — cicho wyszepnął Djonizy — chociaż jakoś nie wiem czy to wypada — dodał jeszcze ciszej.

— Jak to, czy wypada? Przecież kaplica z nieba nie spadła z dachem i wieżą; przecież wiesz, ileśmy ofiar ponieśli, ile trudów łożyła moja żona, a postawienie kaplicy obchodzi kraj cały. Jest to czyn zasługujący na uznanie ogólne, doniosłością swoją sięga dalej niż granice parafji, gdyż wskazuje ten kierunek duchowy, którym naród stąpa. Przecież wiesz, jak z projektu tego niekontenci byli hr. Konstantowie, gdyż przez to podchwyciliśmy im ten wpływ i znaczenie, jakie posiadali w okolicy; odtąd wszystkie serca religijne stanowczo zwróciły się ku nam, dziś więc należy rozgłosić jeszcze ten fakt, tem więcej, ii za parę miesięcy kaplica skończoną zostanie.

— Już tak kończy się lat dwa — szepnął Djonizy z pochyloną głową na piersi.

— Nie od nas zależało... przeszkody... — odparł Izydor i zaczął dalej czytać rękopism. — I ta wzmianka —

rzekł po chwili — iż potrzebniejsza jest szkoła, niż drugi kościół na wsi, jest zbyteczną zupełnie...

Djonizy podniósł głowę i rzekł dobitnie: — To jest moje przekonanie, to jest zasadą moją, iż obecnie szczególniej szkół nam potrzeba...

— Profesorska uwaga — ironicznie odparł Izydor. — Nie, to jest prawdziwy demokratyzm...

— Ateuszostwo, mój drogi, a na tej drodze żaden naród nigdzie nie zajdzie, chyba do strasznego kataklizmu.

— Przeczę! — zapalając się rzekł Djonizy — tylko czysty rozum jest silną w życiu podporą.

— Masz dowód na sobie — drwiąc przydał Izydor. — Ten rozum nie daleko cię zaprowadził...

— Alem od zasad nie odstąpił...

— Aleś na bruku pozostał... Djonizy zbladł nieco i głowę pochylił..

— To nie odemnie zależało: nie chciałem być narzędziem..

— A zostałeś niepotrzebnem stworzeniem...

Djonizy zbladł jeszcze więcej i widocznie co tylko nie wybuchnął, lecz stłumił poryw oburzenia czy bolu, i głowę pochylił... Znać, do przymówek takich był już wdrożonym...

— Masz więc to wszystko wykreślić — ciągnął po chwili Izydor — i tak napisać, jak ci to mówiłem wczoraj...

— Kiedy na poglądy twoje nie godzę się zupełnie...

— Ba, bo ich nie rozumiesz...

— I artykuł ten napisałem jedynie przez wdzięczność dla ciebie, bo nigdy od przekonań nie odstępuję, i pióra mojego nie przedaje dla szkodliwych zasad.

Tą razą Izydor zbladł, i byłby pewnie ostro powstał na Djonizego, gdyby nie nowa postać niewieścia, która w tej chwili weszła do pokoju, a na której widok umilkł Djonizy i pohamował się Izydor. Była to kobieta około lat , dobrej tuszy, słusznego wzrostu, wyglądająca jeszcze bardzo czerstwo i rumiano. Wprawdzie na twarzy znać jut było te drobne zmarszczki, które ludziom dają lata a śliwkom jesień późna — lecz zmarszczki te zręcznie ukrywał puch blanszu, którego dojrzeć można było na czole koło oczów, ust i na szyi.. Nie była brzydką: przeciwnie, kiedyś musiała być nawet imponująco piękną, lecz dziś rysy zostrzały, oczy blask straciły, i cały wyraz twarzy stał się dziwnie cierpki — odpychający... Na ustach był uśmiech, który niby to miał być łagodnym, a rzeczywiście był dumny i szydersko pogardliwy, i na czole ta sama duma, a w oczach nie było żadnego życia, żadnego uczucia, jak w tych szybach więziennych, przez które nie widać nic prócz nieba. Ubraną była bardzo starannie, nawet z przesadną elegancją; w rękach trzymała długi różaniec z kosztownych paciorek. Za jej wejściem, Djonizy ukłoniwszy się usiadł, i pochylił jeszcze więcej głowę na piersi. Izydor podał rękę i spytał:

— Czy wychodzisz?

— Nie; wracam już z kościoła, gdzie była msza na intencję twych zamiarów. A czy są już listy z Krakowa?

— Posłaniec nie wrócił jeszcze z miasta — odparł Izydor.

— To rządca temu winien — rzekła słodziuchnym głosem. — Panu się rano wstawać nie chce, i widziałam jak posłaniec dopiero koło siódmej wyjechał ze stajni. Lecz

u nas to już tak w zwyczaju; my ostatni jesteśmy... A czy pan Djonizy napisał artykuł do "Czasu" kaplicy?...

— Napisał — rzekł Izydor — ale musi go jeszcze nieco poprawić...

— A czy wspomniał godnie o staraniach i pracy, którą ja, to jest którą my położyli, dla wybudowania tego przybytku pańskiego, ku chwale Bożej i radości wiernych?...

— Napisałem to wszystko — tą razą odparł Djonizy.

— A czyś pan umieścił, że to ja sama myśl tę z natchnienia Bożego podjęła, iż poświeciłam... — i tu wysypał się szereg nieskończony trudów pracy, poświęceń, które spełniła pani Izydorowa ku wybudowaniu kaplicy tak dalece, iż wydawać by się mogło, że pani Izydorowa sama woziła wapno i cegłę!... Biedna potomność, gdyby w to kiedy uwierzyła!... Bo jakże w tem nie wiele było grosza i pracy pani Izydorowej! Gdyby nie to, iż budowa owej kaplicy nie ma nic wspólnego z naszym szkicem, opisałbym wam szanowni Czytelnicy, jakim to sposobem stanął ten przybytek pański, na któren składali się wierni i niewierni!... Składali się chłopi, gdyż. im pewien procent z płacy za robociznę odciągano na kaplicę, i żydzi, którzy na nią dopłacać musieli z rat propinacyjnych, i sąsiedzi bliscy i dalecy, wyzyskiwani bezlitośnie bez przestanku, to biletami loteryjnemi, to miłosiernemi składkami. Malarz jakiś, umierający z nędzy, wymalował ołtarz za pomieszkanie i stół przez lato; kuzynki młode i stare, i wszystkie panienki aspirujące do stanu małżeńskiego, jako serdeczne wota, przysyłały ornaty, kapy, poduszki; ksiądz biskup ze Lwowa, napadnięty przez panią Izydorowę, przysłał kielich, jakiś kanonik znajomy ewangelję — tak dalece, iż sunęła kaplica, która panią Izydorowę gotówką

nic nie kosztowała, bo nawet grunt oddany pod nią był nieurodzajnem pastwiskiem. Szafowała tylko pani Izydorowa prośbami, nadskakiwaniumi, namową, podchlebstwem, a nawet i postrachom mąk piekielnych.. Te zaś wszystkie ofiary niewiele ją kosztowały, gdyż domem mało się zajmowała a miała wymowę bardzo płynną i bardzo przekonywującą. Pod naciskiem więc ustawicznego natręctwa, dopięła pani Izydorowa celu, a równocześnie stugębna lama roznosiła po siołach i miasteczkach okolicznych, jak echo w górach Alpejskich, jej wielką pobożność i dewocję... Lecz na tym rezultacie nie poprzestawało ciche serce pani Izydorowej: liczyła ona w pokorze największej, iż dobroczynne echo wiadomość tę przeniesie przez Karpaty nasze, i morza i lądy, i zabłąka się aż do stóp Watykanu i wróci ztamtąd z małą wstążeczką dla męża, dla niej z pełną dłonią łask duchownych i indulgencyj... za wszystkie grzechy przeszłe, obecne i przyszłe. Lecz dziwnym jakimś losu zrządzeniem, czas mijał, a echo choć huczne i głośne po okolicy, jakby zaklęte, granic obwodu przestąpić nie chciało. Poczęło to gniewać i niecierpliwić pokorne serce pani Izydorowej: pragnęła czegoś więcej niż pochwal, i oklasków sąsiedzkich... Aby fatalizm ten zwalczyć, potrzeba było użyć owej wyklętej potęgi tego wieku: dziennikarstwa..... i na krok ten zrezygnowała się pani Izydorowa, chociaż z niejakim wstrętem i z pozorną obojętnością.

Chwila obecna uważaną więc była za odpowiednią, za stosowną do tego przedsięwzięcia. Tak radził i pan Izydor, lecz dla innych znów a sobie wiadomych przyczyn. Djonizemu polecono zredagowanie tego ważnego faktu — a pani Izydorowa, odmawiając koronki, nieraz z miłym dreszczem marzyła o tej chwili, w której w kolumnach

dziennika wyczyta czarno na białem wielkie dzieło swoje... Wybaczcie jej szanowne Czytelniczki, i zanim ochota was weźmie rzucić na nią kamieniem potępienia, chwileczkę spojrzyjcie w głąb duszy waszej, i rozpatrzcie... czy wszystkie wasze choćby najpiękniejsze uczynki, płynęły zawsze z kryształowej czystości pobudek... Nie wątpię, iż po namyśle posypią się na panią Izydorowę kamienie jak ongi na świętego Szczepana, ale ja kamień rzucę do wody, bo nie czuję się czystym na sumieniu... Lecz dość na tem! Koniec końców iż pani Izydorowa pragnęła obecnie rozgłosu, i dlatego sama przeczytała cały artykuł Dionizego, czyniąc w nim ustawiczne poprawki i zmiany, niezewszystkiem podobne do poprawek męża. Nasłuchał się przytem Djonizy podostatkiem słodziuchno zjadliwych uwag i tkliwo cierpkich przymówek, tem więcej, iż pani Izydorowa z powołania swego będąc o zbawienie wszystkich bardzo troskliwą, nad Djonizym szczególną rozciągała pieczę, posądzając go o herezję i ateuszostwo. W jej oczach dusza Djonizego była na prostej drodze do piekielnych czeluści, do kotłów ze smołą, i rożnów rozpalonych; uważała więc za przynależne sobie prawo ratować go z tej otchłani, nie pominęła też tak dogodnej sposobności dla skruszenia twardego serca exprofesora; musiał biedny Djonizy połknąć nie jedną gorzką pigułkę, którą trawił schyliwszy głowę na piersi, i skrzyżowawszy nieruchome ręce na chudych kolanach.

Jeszcze z bogatego repertoarza swojego nic wydobyła pani Izydorowa ani połowy sentencyj moralnych, zdań pełnych wysokiego namaszczenia, i siostrzanej miłości — gdy służący wszedł z listami i gazetami na tacy; pan Izydor poskoczył ku niemu i wziął szybko listy.

Pani Izydorowa urwała wpół zaczęty frazes o nieomylności papieża, i wlepiła oczy w męża, przerzucając w palcach paciorki różańca. Djonizy powstał, wziął z tacy dzienniki, i napowrót usiadł pod oknem, rozpocząwszy z całą systematycznością czytanie politycznej gazety, od skontrolowania N. dziennika i cen prenumeraty... Nastała cisza, imponująca zajęciem dla małżeńskiego stadła.

Izydor otwierał listy jeden po drugim, przebiegał pismo oczyma szybko i odrzucał: trzeci czy czwarty, otworzył prędzej, a ręce mu zadrżały: zaczął czytać uważnie — naraz zbladł i czoło zmarszczył — usta przygryzł... i kończąc, tupnął silnie nogą o posadzkę, mnąc list z gniewu i oburzenia.

— A tak?... kiedy tak — to zobaczymy! — zawołał.

— Co takiego, na Boga?! — spytała niespokojnie żona...

— Czytaj! — odrzekł Izydor, rzucając jej na kolana list zmięty — czytaj... nie jestem kandydatem... nie utrzymałem się...

— Ale to być nie może! Wszak modliłam się na tę intencję — zmieszana poszepnęła pani Izydorowa, i poczęła list czytać.

Izydor ścisnął pięście i milczał, przygryzając wargi. Djonizy zatopiony, czytał zapamiętale jakiś artykuł wstępny, nie zważając co się dokoła działo...

— I oni odrzucili ciebie!... Ciebie, w którego dobrach stanęła kaplica!... Ale oni chyba o tem nie wiedzą — zawołała pani Izydorowa — to podstęp jakiś, to widoczna intryga...

— Klika — przydał z oburzeniem pan Izydor — Oh!... lecz ja im się dam we znaki: oni myślą, żem ja

robakiem, którego można rozgnieść pod nogami... Będę posłem, muszę być postem!... Chciałem być z nimi.. Odtrącili mnie — zobaczą... i będę posłem!

— Masz do tego wszelkie prawa — słodko przydała pani Izydorowa — położyłeś tyle zasług; wszak kaplica...

— Et, co kaplica — niecierpliwie odparł Izydor machając niechętnie ręką — Kandydatem hr. Konstanty i Albin!.. Ha, mnie odrzucono, nazywają mnie brulionem... Wiem, czyja to machinacja; to on intrygował... Klika!.. Lecz ja dam sobie rudę, i nawarzę im piwa... Pchają swoich , bo w czem Konstanty lepszy odemnie? że ma kilka wsi więcej?.. Teraz pojmuję demokrację, pojmuję jej zajadłość... Jak tu nie być demokratą przy takiej niesprawiedliwości ?...

— Ale zlituj się, co mówisz! — zawołana żona, wstrząsnąwszy różańcem...

— Pojmuję demokrację! Nie ma z nimi zgody... Oni mają tylko swoję interesa na celu, o kraj nie dbają wcale, trzymają się za ręce. Lecz dosyć tego — dosyć tego przewodnictwa! Dosyć tej uzurpacji! Dziś inne zasady kierują światem — a niedarmo Konstanty jeździł do Krakowa — I Izydor rozpłomieniony z gniewu, zaczął chodzić żywo po pokoju; naraz stanął przed zaczytanym Djonizym i spytał: — A ty co na to?...

— Na co? — odparł Djonizy.

— Jakto, nie słyszałeś?

— Czytałem ciekawy artykuł w Przeglądzie... A to artykuł!...

— Wiedz zatem, iż nie jestem kandydatem!...

— Nie jesteś kandydatem? A to dziwne...

— Czytaj, masz tu list od Edwarda. On jeden dał mi glos tylko... Miałem jeden głos!... Ha!.. Klika!...

Djonizy list odczytał.

— Może to pomyłka? Wszak mówiłeś, iż ci kilku solennie przyrzekło swoje głosy?..

— Porozumieli się; Konstanty zaintrygował..

— Różnica zdań i zasad — filozoficznie przydał Djogenes.

Gdzie tam! Osobistość, osobistość!..

— Nic dziwnego; prywata, to stara przywara szlachecka...

— Co pan mówisz, panie Djonizy! — zawołała pani Izydorowa.

— Ma słuszność ; to prywata, szlachatczyzm, boją się mnie!.. Mnie! bo lud wspierani, bo założyłem czytelnię!.. Boją się mnie, gdyż propaguje nowe idee, bo wspieram ludzi wolnomyślnych, bo na zjazdach rolniczych nie głosuję z nimi, nie daję się używać za narzędzie, bo mam stale wyrobione zdania... Dlatego nazywają mnie czerwonym, odtrącają mnie — i potem dziwią się i narzekają, że nie ma zgody w kraju, iż jest rozdwojenie, zgubny antagonizm... A jakżeż ma być inaczej, kiedy oni pierwsi są przyczyną niezgody; zamiast łączyć się ze wszystkimi ludźmi wyższych zdolności, zasklepiają się w swojem kółku, niebaczni ani na opinję kraju, ani na ducha czasu...

— Masz słuszność — przerwał Djonizy — odtrącają zasady demokratyczne i kraj gubią przez to!

— Lecz tak długo być nie może — ciągnął dalej z zapałom Izydor — czas już temu koniec położyć, czas, aby ludzie dobrej woli podali sobie ręce, i stanęli żelaznym murem przeciw tym uzurpacjom. Dziś gorące nadchodzą

chwile, naród się budzi pod tchnieniem nowych sił odżywczych , i potrzeba mu zdolnych przewodników, którzyby śmiało kierowali jego krokami. A powiedz. Djonizy. czy takim kierownikiem może byt; Konstanty, albo Albin, który wiecznie trzyma się klamki wielkich panów? I oni śmią się nam narzucać, śmią stawać na przedzie!... Tak być nie może; potrzeba im pokazać, że my dzisiaj mamy już: zdania i przekonania nasze, że i my dzisiaj dojrzeliśmy politycznie...

— Tak, bo dziś zasady demokratyczne!...

— Ależ na Boga! — zawołała pani Izydorowa — dlaczegoż hr. Konstanty nic mógłby być posłem?...

— Mógłby być, bo tak pisałem i układałem się z Edwardem ; lecz ze mną razem... Lecz przez postawienie na kandydata Albina, widzę, iż to jest osobista zawiść Konstantego ku mnie; nie może mi przebaczyć, że mara więcej Wpływu i popularności od niego — a tak poniżyć się nie dam i zobaczymy kto zwycięży!.. Mam i ja głowę na karku...

Izydor zaczął powtórnie chodzić żywo po pokoju. Djonizy ukradkiem zaglądał w gazetę...

— Słuchaj Djonizy — rzekł Izydor musisz mi obecnie dopomódz w moich zamiarach, a najprzód przepisz i .popraw artykuł o czytelni do Przeglądu Powszechnego, ale zrób go jeszcze więcej jaskrawym i tendencyjnym, i wymień mnie po nazwisku i imieniu. Nie widzę potrzeby taić się dłużej! Ale musisz zrobić to wszystko dziś rano, gdyż chciałbym artykuł posiać jak najspieszniej, a po południu pojedziesz do Stefana...

— Do Stefana? — spytał niedowierzająco Djonizy.

— Tak jest! A gdzie masz artykuł o kaplicy?

— Ja go mam — odezwała się pani Izydorowa.

Pani Izydorowa bladła, to czerwieniała, przesuwając spiesznie paciorki różańca.

— I wespót oprzemy się tym szkodliwym prądom, które pragną zniszczyć samodzielność naszą i porwać do zasad, mających na celu dobro kasty, a nie ogółu... Nam więc należy stanąć tamą, nam obudzić życie, nam wytworzyć tę solidarność, która przełamie wszelkie zachcianki przeciwne.

— Święcie mówisz Izydorze — odparł wzruszony Djonizy — to droga, którą oddawna iść już należało..

— Okoliczności stały na przeszkodzie; lecz lepiej późno niż nigdy. Dlatego spieszyć się nam należy ku temu celowi. Myśl ta zajmowała mnie oddawna, oddawna szukałem środka, jakimby sposobem złączyć rozbite jednostki w jedno wielkie i potężne ciało, jakimby sposobem w rozczłonkowane społeczeństwo nasze wlać ducha jedności, spójni, sprężystości; i w końcu zdaje mi się, że znalazłem odpowiedni środek ku temu. Dotąd taiłem myśl moją, nawet nie odkrytem jej przed tobą, gdyż chciałem pierwej dokładnie wszelkie zbadać okoliczności i warunki ; lecz widzę, iż czas ku urzeczywistnieniu myśli tej nadszedł już, więc ją mam zamiar rzucić taką, jak powstała w mej głowie. Ulepszenia i zmiany przyniesie porozumienie się z ludźmi wspólnych celów ; dlatego to Stefana pragnę przyciągnąć do siebie, gdyż on ku urzeczywistnieniu myśli tej może najsilniejszy wpływ wywrzeć!

— Więc ty pragniesz wejść w bliższe stosunki z Stefanem? — cierpko spytała pani Izydorowa.

— Tak jest — odrzekł mąż stanowczo.

— Ależ zapominasz chyba, jak on zawsze z lekceważeniem odzywał się o kaplicy naszej, jak nigdy żadnym

datkiem nie chciał się przyczynili do jej budowy, nie wziął żadnego biletu, a nawet malarza nam odmówił...

— Moja droga, przekonania religijno nie mają nic wspólnego z przekonaniami politycznemi. Stefan ma w okolicy pomiędzy drobną szlachtą wpływ wielki, a dziś ogól jest tylko jedyną rzeczywistą siłą...

— A jaka to myśl twoja?... — spytał znów Djonizy.

— Jest to projekt Towarzystwa umoralnienia wzajemnego. Lecz nie czas ci w tej chwili bliżej określać cel i organizację tego Towarzystwa; obecnie idzie mi najwięcej o to, abyś zręcznie sprowadzić potrafił zu pełne porozumienie się moje z Stefanem...

— To nie będzie trudnem dobrodusznie odparł Djogenes — macie wspólne zasady...

— Na to liczę najwięcej, jak i na twoją przyjaźń dla mnie i dla Stefana. Wierzaj mi, nieporozumienia, jakie dzieliły nas z Stefanem, są raczej skutkiem niepojęcia się wzajemnego, niż różnicy przekonań...

— Widzę to jasno w tej chwili — przerwał Djonizy. — Stefan zawsze działał w tym duchu, w jakim ty obronie odsłaniasz myśli swoje...

— Więc sądzę, iż porozumienie nastąpi z łatwością, — Cieszę się i cieszę z tego niezmiernie i...

— Powiedz Stefanowi — ciągnął dalej Izydor — ii zawsze z uwielbieniem oceniałem pracę jego wytrwałą nad ludem, iż za jego przykładem założyłem czytelnię u siebie: powiedz mu, że dziś trzeba prace nasze rozszerzyć i zorganizować, iż trzeba ogól wciągnąć do niej... Lecz o tem pomówimy jeszcze obszerniej, jak artykuł skończysz... Idź więc do siebie i pisz co prędzej...

Djonizy, rozrzewniony i rozpłomieniony, wziął papiery i wyszedł.

Małżeństwo pozostało samo...

— Mój Izydorze — po chwili rzekła żona — nie pojmuję twej mowy, ani zapału twego do Stefana. To się nie zgadza...

— Z czem? — zagadał Izydor ironicznie.

— Nie zgadza... z nami... ze stanowiskiem... z przeszłością... — jąkając się odparła pani Izydorowa.

— Muszę ci moja droga odpowiedzieć na to — rzekł Izydor stanowczo — iż obecnie myślę tylko, jak zostać posłem..

***

Równocześnie hr. Konstanty w swej kancelarji w zupełnie innem był usposobieniu. I on siedział przed kominkiem w wygodnym karle, i on czytał listy nadeszło z Krakowa, lecz czytał je z wielkiem zadowoleniem, popijając miłe wiadomości wyborną chińską herbatą. Raz pierwszy przerzucił listy szybko, pobieżnie, uśmiechnął się, zapalił regalia, wyciągnął się w karle, i po raz wtóry już z większą odcyfrowywał uwagą co następuje: Kochany Konstanty...

Tu nadmienię, iż list któren przyłączam, był pisany częścią po polsku, częścią po francuzku. Po francuzku były pisane te mianowicie ustępy, w których dyplomatyczne zawiłości myśli nie mogły dla siebie znaleść dość giętkiej odzieży w narodowym języku. Dla jedności jednakże szkicu odważyłem się przełożyć je na polskie. Otóż list brzmiał:

"Zwyciężyliśmy — jesteś kandydatem, ty i nasz Albin. Lepiej wypaść nie mogło. Wszystkie wielkości skrajne upadły — zwyciężyła powaga fortuny, kultury i stanowiska. Wyobrażam sobie, jakie wiadomość ta zrodzi w za kątku Twoim burzo ; będzie krzyk, gwałt i wrzawa, bo na

gardłach im nie brak. Mieliśmy tego i u nas już próbki, jednakie tem zrażać się nie należy, lecz z obojętnością przeczekać, tem więcej, iż nie są tak straszni jak się na pozór wydają. W ich bucie jest więcej wrodzonej niesforności, niźli jakiegoś zmysłu politycznego; w ich opozycji więcej gorączkowego temperamentu, niźli radykalnego przekonania... .Jest to piana; przeczekać — a opadnie w gładką powierzchnię... spokojnego bagniska. Chcą czegoś, a nie wiedzą czego — niekontenci z obecności, rzucają się jak chory w gorączce. Trzeba gorączkę tę przeczekać; nie trwa ona dłużej niż wszystkie gorączki. Dobrześ i mądrze zrobił, namawiając tego Stefana, aby się starał o włościańską kandydaturę; tym środkiem usunąłeś zręcznie przeciwnika, którego żadną miarą nie można było pominąć. Stefan był rzeczywiście niebezpiecznym; dla decorum samego nie wypadało go wykluczyć. Postawienie go za kandydata dla mniejszych posiadłości rozcina ten węzeł gordyjski. Znalazłeś się kochany Kostusiu wybornie, i masz aprobację ogólną. Kiedyś, na herbacie u, nasunęliśmy się z twego pomysłu do syta, bo nie ma wątpienia, iż nasz ludek kochany nie obierze swego apostoła. Możesz więc rozwinąć całą energię, możesz popierać go wszystkiemi siłami, możesz dawać na tę cześć obiady — mówić, jeździć, przemawiać — możesz hałasować jak najgłośniej nawet: zyskasz sobie przez to demokratów, a sam posłem zostaniesz. Izydor jest chwilowo więcej niebezpiecznym; miał tu stronników za sobą. O głosy starał się najrozmaitszemi drogami, jednakże zdołałem zabiegi jego zneutralizować, najprzód dlatego, iż koniecznie wypadało przeforsować gdzieś Albina, a powtóre, Izydor jest niepewnej barwy, jest ambitny, próżny, a bez zasad; nie można nigdy liczyć na niego.

Pragnie znaczenia i władzy, dla znaczenia i władzy. Takiego rodzaju człowiek, nie przyda się nam na nic. bo nigdy na pewne liczyć na niego nie można. Z nami by nie był, bo nie byłby pierwszym — ostatniej roli by nie przyjął — namiętność przewodzenia przerzuciłaby go tam, gdzieby mu przeważniejsze dawano stanowisko. Renegatów należy nam stanowczo odtrącać. Popieraj więc Albina; wiesz, iż jest specialistą w kanonicznem prawie, zna wszystkie koncylia na palcach. Tłumacz szlachcie, iż taki człowiek jest niezbędnym w sejmie, iż od wyboru jego zależy przyszłość kraju; to powinno wystarczyć. Jeżeli by jednak znalazła się opozycja, to użyj wszelkich sprężyn, aby przeszedł, gdyż Albin pójdzie z nami. a jest bardzo pracowitym, więc zużytkujemy go z korzyścią. O innych wielkościach w Twoim obwodzie nie wspominam obecnie: nadmienię ci tylko, iż przeląkłbyś się zobaczywszy tę liczbę pretendentów do krzesła poselskiego!... Każden prawie aspiruje o tę godność, jak o posażną pannę!... To się nie zdarza nigdzie na kuli ziemskiej!.. Czybyśmy mieli rzeczywiście taką znaczną liczbę znakomitych ludzi?... Z tego natłoku aspirantów co innego wyprowadzić należy: oto chaos i zamęt w wyobrażeniach i pojęciach, kompletny brak jakiegokolwiek stale wytkniętego kierunku, i prosto wytkniętej drogi. Chaos ten porównać można z dziewiczemi lasami Ameryki: każden myśli wyrąbać się najkrótszą drogą do celu, i puszcza się w tę antrepryzę, nie obliczywszy się z własnemi siłami, i nie patrząc czy kto dąży za nim!.. Z tego należy skorzystać zręcznie dla dobra przyszłości i powagi stanowisk; to naszym obowiązkiem i zadaniem. Gdyby opinja kraju pojedyńcze stawiała osobistości, osobistości wybitne i przedstawiające pewne zasady — byłoby

gorzej dla nas walka byłaby wtedy już zorganizowaną. Tak nie jest, a zatem dziś ten poprowadzi, kto zręczniej ster pochwyci... Piszę ci o tem, gdyż takie wyniosłem z Komitetu wrażenia, a wiadomości te mogą ci się przydać. Nic nie stracone, i wszystko jest do zyskania, a chwile są rzeczywiście ciężarne w przyszłość. Nie należy pod żadnym względem opuszczać! stanowiska. bo raz wyparci z ruchu, zginiemy bez nadziei... A dziś na nas spoczywa wszystko; ani szlachta, ani miasta, ani lud, nie mają w sobie dość sił, aby wytworzyć program jakikolwiek. W tem widać palec Opatrzności, prawość i świętość zasad, których jesteśmy przedstawicielami. Nie traćmy więc odwagi i w środkach nie przebierajmy, aby dojść do celu... Kończę słowami św. Lojoli: "Przyszłość do wytrwałych należy."

Hr. Konstanty, przeczytawszy list, popił herbatą, puścił kłąb dymu, i szepnął uśmiechnąwszy się.

— Nie głupio!

Tej samej chwili, przed pałac zajechał elegancki faeton, zaprzężony czterma dziarskiemi końmi. Konstanty wstał, popatrzył przez okno i usiadł napowrót w karle. Po kilku minutach, we drzwiach zjawiła się otyła, rumiana, czerstwa postać brata szlachcica.

— Nie dałem czekać... hę?...

— Witam cię Teodorze kochany! To bardzo pięknie z twej strony; a może napijesz się herbaty? — rzekł Konstanty podając przybyłemu rękę, nie ruszając się jednak z siedzenia.

Lekceważenie to nie ubodło całkiem Teodora, gdyż Teodor należał do tego rodzaju ludzi, których śmiało nazwać można satelitami w systemie planetarnym społeczeństwa

naszego. Zauważyłem w życiu, iż nietylko ziemia, Saturn, Wenus mają swe księżyce!... Na ziemi, na biednej ziemi naszej, krocie jest ludzi, którzy spełniają tę skromną misję około każdego poważniejszego ciała, w którem skrystalizował się majątek, imię, lub choćby najmniejsza władza. Księżyce te, od początku życia swego do grobowej deski kręcą się wytrwale około swych planet, spokojnie, bez szemrania, bez odpoczynku, a cierpliwie jak muły w kieracie. Niczem nie zrażone, z przynależnym respektem, obiegają swą drogę, wytkniętą przez promień różnicy społecznej, któren zbliża je lub oddala od osiowej płanety. Szczęśliwe one z przeznaczenia swego, jak wszystkie istoty, które cel żywota spełniają. Nadgrodą im... ściśnięcie ręki, uśmiech, obiadek... przyjacielskie misje i to księżycowe prawo, iż mogą zawsze i wiecznie poufale patrzeć w oblicze planety!

Księżyce podobne odszukiwać się dają z łatwością bez teleskopu Herszla, bo mają pewno tylko sobie właściwe cechy, po których poznać je można od razu. Wszelka służebność odbije się zawsze, jeżeli nie na sukni, to na czole. Teodor był księżycem, krążącym około hr. Konstantego, a że był bene nalus i possesionatus, więc stosunek między nimi był arcy poufały. Teodor lak z bliska krążył około swego płanety, iż niewprawne oko mogło by wziąść te dwa ciała za dwa światy biegnące po jednej drodze. Lecz dalekim był Teodor od jakiejkolwiek samodzielności; silą kierującą jego myśli i działania, był Konstanty. W to wierzył tylko, co stygmatem nieomylności napiętnowały usta Konstantego, te miał zdania za zasadnicze, które ogłaszał Konstanty... Poddany woli i zachceniom jego, żył... oddychał... jedynie pod szczodrobliwemi promieniami swego planety.

Teodor przystał na herbatę, i służący przyniósł niebawem filiżankę z nektarem.

— Cóż nowego?... hę?!... — spytał Teodor. — Posłaniec zastał mnie jeszcze w łóżku, lecz zebrałem się co żywo... i jestem, hę?...

— Przysłano mi listę kandydatów...

— Hę, i co?...

— Jestem pierwszy...

— Naturalnie, tak być powinno; mówiłem zawsze, że masz wszystkie prawa do tego, hę?... a któż drugim, kandydatem?...

— Drugim Albin — odparł powoli Konstanty.

— Nie może być! To Izydor apopleksji dostanie, hę?!...

— Myślisz?...

— Hę!... Wiem jakie starania robi, jak się uwija...

— I cóż, czy ma zwolenników? — spytał po chwili Konstanty.

— Są tacy, coby mu glos dali; słyszałem nawet wczoraj u Kalasantego przemawiających za nim...

— Toś był u Kalasantego?...

— Byłem — odparł Teodor — wracając od Stefana, którego nie zastałem... hę!..

— I cóż szlachta?...

— Radzi, dysputuje... hę!... Zastałem u Kalasantego kilku sąsiadów; Filip piorunował na arystokrację. Wieczorem graliśmy do północy w kwindecza, he!...

— Czy mówili co o mojej kandydaturze?...

— Mówili.

— I co?...

— Kalasanty byl za tobą, Filip nic śmiał wprost występy wać, i z tej strony możesz być spokojnym, jeden tylko Izydor, myślę, iż będzie bruzdził, hę!...

Konstanty uśmiechnął się...

— Nie boję się... gdyż mam zamiar postawić go na kandydata!..

— Hę ?... co!... Izydora! — zdziwiony zawołał Teodor i wpatrzył się w Konstantego.

— Tak.. i popierać go nawet!...

— Jego!... hę? — z coraz większem zadziwieniem pytał Teodor. — A ja tak upornie występowałem wczoraj przeciwko niemu.

— Źleś zrobił — sucho dorzucił Konstanty. Teodor zbladł i ręce błagająco skrzyżował.

— Hę?... wszak mówiłeś.. sprzeciwiałeś.. a Albin hę!...

— Dlatego, że Albina chcę przeprowadzić, muszę popierać kandydaturę Izydora.

Teodor osłupiał zupełnie, i nic nie odrzekł, tylko oczy rozszerzyły mu się niezmiernie...

— Tak, mój drogi, należy postawić Izydora na kandydata... i popierać...

— Ależ nie rozumiem...

— I w tym celu zawezwałem cię dziś rano. Musisz pojechać do Izydora, i przedstawić mu tę kombinację...

— Jaką, hę? — spytał obałamucony zupełnie Teodor.

— Że jeżeli będzie szczerze popierał moją kandydaturę, to ja nawzajem nie będę przeszkadzał jego zabiegom; rozumiesz?...

— Rozumiem, ale przed kilku dniami...

— Przed kilku dniami nie wiedziałem, iż Albina koniecznie wypadnie przeprowadzić w naszym obwodzie.

Obecnie stosunki się, zmieniły; trzeba odpowiednio działać; muszę najprzód dla siebie zyskać jednomyślność, a o resztę się nie lękam...

— Więc?...

— Więc przedewszystkiem trzeba ugłaskać Izydora.

— Ale potem, hę?...

— Potem zobaczymy... Da się wszystko ułożyć.

— A Izydor?...

Konstanty wzruszył pogardliwie ramionami i odparł:

— Izydor nigdy nie pójdzie z nami, jest niebezpiecznym...

— Tak, brulion, ambitny... hę!...

— Nam dzisiaj należy ścieśniać szeregi...

— Tak jest, nam... panom! — ciszej dodał Teodor.

— Dlatego tez, bez żadnych skrupułów, należy zwalczać takich ludzi jak Izydor...

***

Stefan, o którym tylekrotnie wspominał Izydor i Konstanty, była to indywidualność dość niepowszednia, jaka wyrasta tylko na naszym gruncie społecznym, zoranym przez tyle burz, przez tyle wulkanicznych wybuchów...

Jedynak nie bardzo zamożnych rodziców, od pierwszej młodości zapaleniec, marzyciel, wychowany pod naciskiem tych potężnych tajemniczych prądów, które zawsze nurtują młodzież naszę, nie skończywszy szkól, w dwudziestym roku życia pobiegł do toczącej się na onczas walki, po drugiej stronie Karpat. Odchodząc wespół z kilku innymi towarzyszami, napisał list pożegnawczy do rodziców, pełen idealnych porywów, marzeń nieokreślonych, nadziei bezgranicz

nych, pożegnał ze łzami bogdankę serca, i z krzyżykiem od niej puścił się na wojenkę... Poszedł...

Przedarł się szczęśliwie przez granicę, walczył mężnie, a ranny w bitwie pod Hermaustadem; z innymi internowany w Turcji, rozpoczął emigrancką karjerę, przez którą, jak Dant przez piekło, przechodzi każde pokolenie nasze. Stefan, opuszczając kraj rodzinny, był jak to mówią niedowarzonem piwem: kipiało i wrzało wszystko w jego duchu, w głowie był nie mniejszy zamęt; jedno serce tylko co było zdrowe, bo było pełne miłośni, zapału, poświęcenia... Rzucony w wir wypadków, otoczony nowym światem, w kole nowych ludzi, Stefan otarł się wprawdzie, lecz nie dojrzał. Bez stałych i gruntownych zasad, bez głębszej wiedzy, duch jego, przetoczywszy się po wszystkich etapach emigracji naszej, jak owa kula śniegu, rozrósł się, lecz nie spotężniał: wszystko co zyskał, było to naleciałością, zlepem śniegowym, lecz nie przemieniło się na ciosowe fundamenta. Społeczeństwo, w którem żył, ludzie z którymi obcował, zasady które krzyżowały się dokoła niego, nowe idee i stara wiara, szalone marzenia i praktyczny egoizm, idealne aspiracje i rachunkowość kupiecka — wszystko to mąciło się w nim jak kipiąca woda, nie wytwarzając spokoju ducha. nie dając sil na trudną ścieżkę życia. Byłto przeciwnie jakiś niepokój, nieopisane jakieś niezadowolenie, a tantalowe pragnienie pchało go coraz dalej, w coraz to nowsze koła. nowe zasady, nowe idee — przynosząc mu tylko nowe boleści i gorycze. Szczęściem, iż Stefan miał zacne i szlachetne serce i zdrowe, jakieś instynktowe przeczucie prawdy. Bez tej busoli, mógłby był zginąć wśród tej burzy, która huczy po obszarze świata. Serce ratowało go z tych niebezpieczeństw, do których ciągnęły krew

gorąca, pragnienie wrażeń i ta gorączkowa ruchliwość, jaka zawsze owłada ludzi wyrzuconych z normalnego położenia. Nie ostał się więc w żadnem kole, nie przyległ staie do żadnego stronnictwa, nie przyrósł do żadnej zasady, lecz ze wszystkich pochwytał po trosze, zwłaszcza to, co najwięcej odpowiadało wewnętrznemu jego usposobieniu. Ztąd musiał powstać chaos, i rozłam z rzeczywistością, z praktyką życia. Między otaczającym go światem a wewnętrznym ustrojeni ducha była przepaści niezgłębiona. Zmieniał często obozy polityczne, nie w skutek zmiany przekonań, lecz w skutek jakiejś niecierpliwości wewnętrznej, która mu coraz krótsze podsuwała drogi... Rozczarowany, nie tracił nigdy nadziei... Cierpiał i szedł dalej... Doświadczenie niczego go nie uczyło..

Tak spędziwszy lata pośród chaosu, ludzi, teoryj przekonań, zasad — pośród zawistnych nieraz wrzaw kół i kółek politycznych — pośród nędzy i rozpaczy, szalonych nadziei i marzeń utopistycznych, przechodził Stefan bogaty w teorje i doktryny, rozmiłowany w tem życiu walk duchowych, wmawiając w siebie jakieś apostolskie posłannictwo. Z rzeczywistością nie liczył się wcale... Po klubach i komitetach wprawił się wymową w zręczne szermierstwo słowami — a widok innego świata wpoił w nim zamiłowanie reform i przemian...

Z takimi nabytkami wrócił Stefan do kraju i osiadł na wsi. Wioskę dziedziczną zastał zrujnowaną do szczętu, gdyż w czasie pobytu za granicą zmarli mu koleją rodzice, najprzód matka a potem ojciec, i administracja majątku przeszła w ręce człowieka, który tylko o sobie pamiętał. Stefan nie gospodarował nigdy: wpadłszy więc z gwaru zagranicznego w ciszę naszych zagród wiejskich,

uczuł się naraz jakby żywcem w grobie zamknięty. Duszno mu było, parno, niepojęcie ciasno. Długi czas nie wiedział sam co z sobą począć; po głowie krążyły mu plany, projekta, szumiały teorje słyszane, stawały przed oczyma doktryny wypieszczono własnem marzeniem — a skoro się znalazł na gruncie, na którym miał działać, źyć, ruszać się, i urzeczywistniać wszystkie teorje — nie wiedział jak wziąść się do pracy. I chwyciła go dziwna apatja: całymi tygodniami przesiadywał w domu, wałęsając się po wsi, po polach, po lasach; zdawało mu się, że wpadł w jakąś czarną otchłań, bezdenną, bezbrzeżną, której przemierzyć nie mógł, a wyrwać się z niej sił mu nie starczyło... Lecz i to przeminęło zwolna; kłopoty materjalne i wewnętrzna wrodzona ruchliwość zmogły ten letarg duchowy, i Stefan począł się imać pracy, czynu. Pierwszem zadaniem jego była naturalnie kwestją umoralnienia i oświecenia ludu; w tym celu skasował najsamprzód propinację, a założył szkółkę i czytelnię, z gromadą zaczął żyć ściśle, ściągał do siebie poważniejszych gospodarzy, rozmową starał się wpływać na nich, przychodząc zarażeni w pomoc czem mogł; posyłał po doktora dla chorych, założył u siebie apteczkę, a drzewo z lasu było na usługi każdemu, kto tylko chciał powiększyć swe budynki, lub je oporządzić.

Piękne to było... lecz na ileż w samym początku natrafił przeszkód! Usłużny sąsiad, dowiedziawszy się, iż Stefan zniósł u siebie propinacje, pospieszył z postawieniem karczmy na samej granicy, gdzie bezustannie zaglądali włościanie ze wsi Stefana. Szkołę rząd wziął w swą opiekę; ztąd procesa, komisje — a tymczasem szkoła stała pustką, złodzieje rozkradli drzwi, okna, następnie deski, belki —

a jednego pięknego poranku zgorzały resztki, podpalone przez pastuchów.

Z czytelni nikt nie korzystał, bo mało kto we wsi umiał czytać, a przytem Stefan, nie dość wtajemniczony w potrzeby umysłowe ludu naszego, miał książki, których nikt zrozumieć nic mogł. Inaczej jednakże było z innemi praktykami: po doktora musiał posyłać bardzo często, z apteki korzystano nieustannie, a las jęczał od razów siekiery. Stefan i w gospodarstwie chciał zaprowadzić ulepszenia i zmiany, i wziął się do tego z całym zasobem teoryj, wyczytanych po książkach i pismach. Przewrócił więc stary porządek, drenował, sadził drzewu koło dróg. Zaprowadził chmielnik, produkcie nasion pastewnych; słowem, był niewyczerpanym w pomysłach. Lecz ulepszenia te wszystkie nic mu prawie nie przynosiły, a kosztowały niezmiernie wiele; topił w gospodarstwo indemnizację, jaką po rodzicach odziedziczył, i zaciągnął dług znaczny w Towarzystwie kredytowem. Równocześnie rzucił się Stefan w życie sąsiedzkie, odnowił stosunki z rodziną, i zaczął dokoła siebie ściągać pewno grono łudzi, na których silny i przeważny wpływ wywierał. Zrazu szlachta przyjęła Stefana z pewnem niedowierzaniem, z podejrzliwą nieufnością; przeszłość jego ruchliwa, piętno emigranckie, budziło w niejednym wstręt mimowolny, lecz Stefan umiał przełamać te lody. Obdarzony płynną wymową, bogaty w frazeologję, rzutny, porywający nieraz — przekonywał jednych, zdobywał drugich, i powoli stawał się osią umysłowego życia, około której skupiali się gorętsi ludzie, młodzież, księża. Naturalnie, iż Stefan, zająwszy takie stanowisko, znalazł też potężną falangę nieprzyjaciół i zawistnych. Jedni nazywali go czerwonym, demagogiem — drudzy radykałem,

kryjącym zręcznie; w słowach postępu straszne na szlachtę zamiary; ci śmieli się z jego sielankowych dla ludu marzeń — tamci przedrwiwali reformy gospodarcze — słowem, chociaż w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, chociaż takim samym trybom słońce wschodziło i zachodziło nad okolicą, chociaż tak samo szlachta grała w preferansa, piła i polowała — jednakże na tło tego wszystkiego, na tle tych powszednich, codziennych stosunków, zaczęty niewyraźnie tworzyć się jakieś zarodki politycznych stronnictw, których jednym ogniskiem był Stefan.

Tu winienem jeszcze nadmienić, iż w czasie tym ożenił się Stefan; lecz małżenstwo to nie było wcale szczęśliwe, bo Stefan ożenił się trochę z dobrego serca, a więcej z próżności... W jednym z dworków sąsiednich Stefana mieszkała wdowa z dwoma córkami. Dalekie to były krewne Stefana, więc je odwidzał często. Starsza panna Emilja, mająca około lat trzydziestu, była już oddawna wzdychającą kandydatką do stanu małżeńskiego; ani ładna, ani brzydka, odznaczała się tylko niesłychanie płaczliwą sentymentalnością i ckliwo poetyczną ideologią... Marząca jak wiele starych panien, chwyciła Stefana szalenie idealną miłością, jaką produkuje tylko serce niedorostków, i przekwitających. Miłość ta poetyczna, wzdychająca, rozpoczęła się najprzód przyjaźnią i romantycznem uwielbieniem wielkości dachowej Stafana. Nikt z taką uwagą nie słuchał zdań jego, jak panna Emilja — nikt tak nie umiał wtajemniczać się w wielkie pomysły jego, jak panna Emilja — ona jedna, która umiała wyszukać mu odpowiednie miejsce w Panteonie zapoznanych genjuszów. Stefan przylgnął zrazu z zadowoleniem do tej przyjaźni, która go ratowała nieraz od tej tęsknicy jałowej, padającej na duszę jego jak śnieg

w jesieni — bo Stefan, mimo całej poczciwości wrodzonej, byt wielce próżnym. Uczul się on zapoznanym, bolała go ta wązka scena, na której los kazał mu grać dramat życia; czuł, że to rola za mała do wielkich zasobów jego ducha; to tez nieopisana wdzięczność zapanowała w sercu jego dla panny Emilji za jej uznanie i naiwne uwielbienie. Pochlebiał mu zresztą ten wpływ, jaki wywierał na nią, tem więcej, iż panna Emilja była rzeczywiście dość wykształconą i oczytaną, a w okolicy uchodziła nawet za sawantkę i literatkę, bo pisywała ukradkiem wiersze do kwiatów, śpiewających ptaszków, do pięknej wiosny, i do miłości i miała w swem biórku w wielkiej tajemnicy chowany pamiętnik życia, rozpoczęty z dniem opuszczenia pensjonu. W pamiętniku tym składała wszystkie swe panieńskie pomysły, wszystkie dziewicze tęsknoty i marzenia, wszystkie zawody gorącego serca, które rozdrabiać musiała między kota, kanarka i doniczkę z mirtem. Pamiętnik ten — olbrzymich rozmiarów, gdyż panna Emilja marzyła wiele, a uczucie przebierało się w jej piersi — tajemnicą był dla świata całego; znajomi domyślali się tylko, iż egzestuje, a w okolicy szeptano, że to miało być arcydzieło jakieś, godne stanąć obok pamiętników pani Stael... Jednemu tylko Stefanowi odczytywała czasem panna Emilja ustępy na dowód wielkiej przyjaźni i literackiego zaufania; naturalnie, iż wybierała najsentymentalniejsze, te mianowicie, w których serce jej gorejące uczuciem, zawiedzione prozaicznym światem, wyrywało się wielkim jękiem nadziei z ram jałowej rzeczywistości. Czytywała panna Emilja jeszcze inne ustępy, ustępy, w których serce jej przeczuwało przyjście Mesjasza, mającego je wywieść z tej panieńskiej niewoli. Mesjasz ten w pamiętniku trzymany był wprawdzie

w jakimś niejasnym półcieniu, czasem tylko dostawał nazwisko "on" — a ten "on", miał wziąść, a raczej porwać serce jej całe, z wszystkiemi skarbami, z temi, które tam wlała natura, iż temi, które czas zprocentował — ten "on" miał zawładnąć całem jej jestestwem, miał wpływ stanowczy wywrzeć na całe jej życie... Naturalnie, ii w czytaniu to słówko "on" panna Emilja wymawiała zawsze z pewną drzącą intonacją i rumieńcem wstydu na czole, tak, iż Stefan mógł się z łatwością domyśleć, iż on jest już tym messjaszem, iż on jest tym "onym", na którego tak długo czekała panna Emilja... Kogoż nie ujmie takie ołtarzowe stanowisko? Słabiśmy pod tym względem, my, silna połowa rodzaju ludzkiego! Uległ też temu wpływowi i Stefan; zaczęły mu się podobać te kadzidła, zaczął zgadzać się na tę rolę messjasza sercowego panny Emilji, przyzwyczajał się do tego uwielbienia... i... coraz też częściej odwiedzał sąsiedni dworek...

Łatwo odgadnąć, ii droga taka prowadziła... prościuteńko do stopni ołtarza ! Romantyczna przyjaźń jest pierwszą stacją do ślubnego kobierca. Wiadomość tę poufnie udzielam szanownym czytelnikom i czytelniczkom moim, ręcząc za nieomylność!

Życie domowe Stefana, nie wiele się przez to odmieniło, bo pani Emilja bardzo mało zajmowała się gospodarstwem, nie więcej, niż w rymach pozwalała na to poezja. Lubiła wprawdzie krowy, lecz malowiczno rozsypane po pastwisku — do stajni nie zaglądała nigdy; lubiła kury i gołębie, dawała im jeść nawet od czasu do czasu jak poetyczna Zosia, gniewając się tylko, ii kury nie chciały od razu jadać z jej ręki, a gołębie na ramionach nie siadały... Resztę żywota trawiła w ogrodzie z książką lub przy

sekretarzykum, pisząc dalszy ciąg pamiętnika... Ho trzeba wiedzieć, iż z aktem ślubnym pamiętnik się nie skończył. Pani Emilja, fatalnem jakiemś zrządzeniom losu, znalazła nowy powód marzeń, tęsknot, łez... słowem, serce pani Emilji nowe spotkało niezadowolnienie!... Boleść zawodu tego, składała pani Emilja na cierpliwy papier, któremu powierzała całą rozpacz serca, całą bezgraniczną miłość dla "onych", gdyż to słowo zastąpiło w pamiętniku dawne "on"... Temi "onemi" miały być anielskiej piękności dzieciaki, z twarzyczkami rumianemi, w złoto przystrojone kędziory, jak je Rafael malował na swoich obrazach. Lecz los bezlitosny inaczej rozrządził; zmienił się też stanowczo humor i charakter pani Emilji: stała się cierpką, zgryźliwą, dokuczliwą nawet. Biedny Stefan, zrazu był dość szczęśliwyrn, lecz gdy na niebie małżeńskiem zaszedł miesiąc miodowy, a pani Emilja zaczęła płakać, narzekać, tęsknić i pisać swój pamiętnik... począł milczkiem coraz częściej wydalać się z domu rzucając się z zapałem w ruchliwe życie. Rozszerzył zakres stosunków i znajomości — jeździł, dysputowal, apostołował, tworząc sobie coraz liczniejsze koło zwolenników, i zyskując w okolicy coraz to rozleylejszą sławę. Na życiu takiem, wprawdzie duchowo zyskiwał pan Stefan, lecz materjalnie tracił ogromnie; niewielki posag Emilji utonął w ulepszeniach gospodarskich — a ze wszystkie te ulepszenia nie wiele przynosiły, zatem Stefan nie wychodził z długów i był w ustawicznych finansowych kłopotach.

Okoliczni żydkowie bardzo często zaglądali do dworku Stefana. I tego dnia nawet, w którym wybrał się do niego Djonizy, już bardzo rano zjawił się u Stefana Izajasz żyd, handlarz zbożem, lichwiarz — mędrzec, a z swej wielkiej

fortuny nietylko poważany przez wszystkich żydków, lecz nawet i przez szlachtę z niezwykłym traktowany respektem. Był on bowiem dla szlachty czasem aniołem zbawienia, a częściej... zagłady. Izajasz z małego karczmarza, handlem zboża i lichwa" dorobił się ogromnego majątku; ale. dziwny to był człowiek w swoim rodzaju, bo przy wrodzonem cygaństwie, miał nieraz szlachetne, niepowszednie porywy. Młodzikom paniczom na karty i lamparterje pożyczał tylko na niesłychane procenta, był dla nich bezlitosnym; nie pomogły żadne prośby, żadne lamenta — był to dla nich nowożytny Szylok, któryby skórę zdejmował z dłużników swoich. Nie ustąpił grosza, nie przeczekał jednej minuty po za termin, a kiedy kto narzekał na nieczynność jego, lub aromat się na wysokość procentów, to mawiał głaszcząc długą brodę:

— Nu, ja się z pieniędzmi nie proszę... Niech pan nie bierze, kiedy się panu za wiele zdaje; będzie panu z tem lepiej, bo pan pieniędzy nie straci — a ja sobie dam radę... U mnie grosz nie próżnuje...

A przecież zdarzało się czasem, że Izajasz biednej okolicznej szlachcie, rzeczywiście potrzebującej na życie i interesa, pożyczał stosunkowo na bardzo niskie procenta, co więcej, nie był natrętnym i dobrą radą nieraz dopomógł do wybrnięcia z długów. Przez długoletnie stosunki znał szlachtę w całym obwodzie jak własną kieszeń — co do grosza był w stanie ocenić majątek każdego, a o uczciwości i rzetelności wyrokował nieomylnie. Miał zwyczaj nazywać wszystkich po imieniu; do poufałości tej dawały mu prawo wiek podeszły i liczny poczet oddanych usług. Pomiędzy żydami miał mir i znaczenie dyktatorjalne; otaczali go uwielbieniem i czcią, jak owego złotego cielca za czasów

Mojżesza... Izajasz wyglądał bardzo okazuie i poważnie, przypominał te twarze Lewitów, które tak cudownie umiał malować AryScheffer. Urodę miał długą, siwą, twarz chudą, lecz okraszoną świeżym rumieńcem, oczy zapadłe, lecz pełne życia i młodości; ubrany byt zawsze bardzo starannie, wytwornic nawet, nie zrzucał z siebie nigdy atłasów i drogich futer. Stefana lubił bardzo, gdyż Stefan, owiany powietrzem zachodniem, miał pewien kierunek umysłu, który niezmiernie przystawał do pojęć socjalnych Izajasza; przytem byli z sobą w ciągłych pieniężnych interesach. Izajasz był bankierem Stefana; ale go nigdy zbytniemi nie gnębił procentami.

— Panie Izajaszu kochany, źleś się dziś wybrał — rzekł Stefan do wchodzącego żyda — wekslu zapłacić nie mogę, pszenicy nie sprzedałem..

— Nu... nic pilnego, ja wiem, że pan rzetelny: przepiszemy weksel, procent pan dopisze, i będzie zgoda; ja nie po to wstąpiłem... Nu! — nie nudziłbym pana o ten bagatel..

— Ale mnie to martwi, bo termin wczoraj minął; chciałem pisać do pana i procent posłać, lecz teraz mało siedzę w domu, a pieniądze potrzebne...

— Nu.. nic pilnego; ja wstąpiłem tylko w przejeździe od Konstantego...

— Jakto, i hrabia pożycza od pana!? — zdziwiony spytał Stefan.

— Nu, on nie potrzebuje, on mnie po co innego wzywał do siebie...

— Sprzedał zboże...

Żyd cmoknął w podniebienie i uśmiechnął się.

— Nie... on miał inny interes do mnie...

— A, ba, zaciekawiasz mnie pan!...

— Nu, nie zgadniesz pan, po co on mnie wolał; i tak przyjął jak nigdy...

— Może chciał odkupić wieś od pana, bo ma podobno od dawna ten zamiar...Żyd znów się uśmiechnął.

— Nie mówili my o tem...

— A, to nie zgadnę!...

— On mnie wolał... bo chce zostać posłem...

— Wiem o tem — kiwając głową odparł Stefan.

— On mówił także i o panu...

— O mnie?...

— Mówił, że pana bardzo ceni i poważa; nu, mówił bardzo dużo o panu...

— A to zkąd taka przyjaźń?

Izajasz pogłaskał brodę i uśmiechnął się.

— Nu, taki czas! On pragnie koniecznie, aby pan byt posłem...

— Kto, Konstanty? Żartujesz panie Izajaszu!...

— Namawiał mnie, abym chłopom zalecał pana na posła...

— A pan?...

— Nu, to mądrze, dlaczego nie... lecz to się na nic nie przyda!..

— Jakto? — spytał Stefan.

— Chłopi pana nie obiorą...

— Dlaczego by nie mieli wybrać? Wszak wczoraj wieczór przychodził w tym celu wójt do mnie...

— Nu, pańscy chłopi, to może; ale z innych wsiów, oni szlachcica nie chcą...

Stefan się zamyślił.

— Oni chcą chłopa posiać...

— Trzeba popracować nad tem, trzeba zaagitować, trzeba oświecić, to odmienią zdanie...

Żyd przecząco wstrząsnął głową.

— Trudna sprawa! Żeby tak we wszystkich wsiach było, jak u pana, nu, to co innego; ale tak, to chłop nie wierzy...

— Nie tracę nadziei...

— Daj Boże!.. ale to na próżno...

— Dołożę wszelkich starań...

Żyd pogłaskał brodę i rzekł po chwili:

— Nu! jabym Panu coś poradził...

— Co takiego?...

— Jeśli pan chce koniecznie być posłem, nu! to niech się pan stara z wielkiej własności...

— Wolę być przez chłopów wybranym...

— Nu! byłoby to lepiej, ale jak nie można to nie można... i trzeba się tam starać gdzie pewniej. Nu, jabym panu zaraz dał mój głos...

— Dziekuję za zaufanie...

— Nu, jabym bardzo rad, aby pan był w sejmie, bo ja pana znam, i wiem jak pan myśli, i że pan zawsze jednaki, nie tak, jak Konstanty. Nu! my żydkowie mamy pamięć: on dzisiaj prosił mnie siedzieć, i częstował, i pytał się o moją Ryfkę, bo mu Izajasz potrzebny, a w inny czas, to nawet nie popatrzy i głową nic kiwnie..

Stefan się uśmiechnął, a żyd tak ciągnął dalej.

— Pan się śmieje, bo to pana nie boli, ale żyd także człowiek i ma swój honor.

— Pojmuję żal pański... Lecz czyja w tem wina?..

Żydowi oczy błysnęły młodzieńczym ogniem, lecz się pohamował; milczał chwilę, głaskał brodę i rzekł w końcu z goryczą:

— Nu! nie nas tylko winić!... I pies, jak go ciągle kopją, to kąsać tylko będzie...

— W Polsce nie było wam nigdy źle — dodał Stefan.

— Nie było źle! Nu! my wiemy o tem, że nas Polska przyjęła kiedy nas wszędzie prześladowano po świecie... Nu! Polska gościnna, dała chleba, lecz odmówiła wszystkich praw, a. człowiek nietylko chlebem żyje...

Tą razą Stefan się zamyślił, a po chwili Izajasz tak mówił dalej: — Wolno nam było żyć... i umierać; nu, ale nic więcej. To tez żyd żył jak ten krzak na drzewie co soki wyciąga, bo on z Polską nie miał nic wspólnego! I nie dziwić się, że pozostał żydem; a na co mu było być Polakiem, na co mu się to przydało, kiedy każdy nim potrącał, każdy gardził jak trędowatym?..

— W tem odosobnieniu od narodu, cała wina wasza...

— Nu! — przerwał żyd żywo — nu! co nam pozostało robić, na co my się mieli garnąć do narodu, kiedy nam to żadnej nie przyniosło korzyści?... Co nas obchodziła Polska, kiedy my od niej niczego się spodziewać nic mogli?... Nu! pan widział dość świata, przypatrzył się pan różnym krajom, we Francji, w Niemczech, w Anglji nie ma już żydów... Nu! bo tam nie patrzą jak człowiek Boga chwali, ale jaki jest. to też żydzi stali się Francuzami, Niemcami, Anglikami: a u nas choćby żyd był najlepszym, to nie przestaną nim pogardzać.

— Tak już nie jest — zaprzeczył Stefan.

Izajasz boleśnie się uśmiechnął i dodał:

— Pan tego nie widzi, bo to pana nie obchodzi, ale żyd czuje poniżenie swoje, i boli go to... a mając drogę zagrodzoną wszędzie, musi się odosabniać od narodu, i rzuci się nieraz.. Nu! pan będzie bezstronnym; niech się pan postawi na miejscu żyda! Co by pan innego robił?...

— Taką drogą nie dojdzie się do uznania — przerwał Stefan.

— Nu, kiedy inna drogi zamknięte, kiedy na innych przeszkadza prawo, kiedy żyda odtrąca i odpycha każden kiedy religja jego w pogardzie..

— To nie są przyczyny — po chwili rzekł Stefan — lecz to są następstwa waszego odosobienia od narodu, i z tego grzechu nikt was uniewinnić nie może... Zamykacie się w sobie, tworzycie naród w narodzie, i chcecie następnie, aby was z otwartemi przyjmowano rękami!... Sześć wieków żyjecie pośród nas, a nie nauczyliście się dotąd, języka naszego; sześć wieków oddychacie powietrzem, karmicie się chlebem tej ziemi, a nie macie dla niej ani miłości ani poświęcenia; zamknięci w kole materjalnych interesów, oddani zyskom — nie dzielicie ani pragnień ani dążeń narodu, z którym los wspólny was łączy. Za takie postępowanie, naród miłością płacić nie może... Zróbcie krok pierwszy, stańcie się Polakami, a nikt was odtrącać nie będzie...Żyd całej mowy Stefana słuchał uważnie, kiwał głową i brodę głaskał, i znać na nim było głębokie wzruszenie.

— Nu! to co pan powiedział, święta prawda, lecz wina w tem przeszłości, a dzisiaj, aby się zejść, trzeba ustępstwa z obydwóch stron. Na złączeniu takiem kraj najwięcej zyska, bo my żydzi mamy wielką silę w rękach, bo mamy pieniądze. Nu! trzeba nas przygarnąć, trzeba

nam prawa przyznać, a wtedy żyd stanie się Polakiem... Nu, i ja dlatego chcę, aby pan był posłem, bo wiem zęby pan tak zawsze działał; a Konstanty... nie, on nie tak myśli, i w całej okolicy naszej oni wszyscy jednacy. Diablo przyjechałem do pana, aby pan nie starał się miedzy chłopami, bo to napróżno... A ja wiem, że pana między szlachtą szanują, i daliby panu glos prędzej niż komu innemu.

— Nie, panie Izajaszu, uważam to sobie za święty obowiązek, wszystkich sił wytężyć, aby być wybranym przez lud wiejski. Nie zapominaj pan, iż w grze obecnie są i inne ważne kwestje, iż jeden glos może przeważyć na szali wypadków Szlachta, kogokolwiek wybierze, to ten nie odstąpi narodowego sztandaru; inaczej z ludem wiejskim, bałamuconym przez postronne wrogie nam żywioły... Tu niebezpieczeństwo jest wielkie!

— Nu! kiedy pan tak chce już koniecznie, to stary Izajasz dopomoże, ile sil starczy. Nu! mnie słuchają wszyscy żydkowie, wszyscy kramarze, zrobią to. co ja im powiem. Ja im nakażę, aby chłopów namawiali na pana, ale wątpię.

— Dziękuję za tę pomoc, i przyjmuję ja z wdzięcznością...

— Nu, a kogoż pan radzi wybrać ze szlachty'? — spytał Izajasz.

— Jeszcze pod tym względem nie było porozumienia..

— Lecz jabym rad wiedzieć, pańskie zdanie. Bo to każden chce być! Ja już od kilku dni jeżdżę po dworach za interesami, nu!... a gdzie przyjadę, to każden mówi o sobie, że jego by powinni wybrać, a wygaduje na drugich, nu! to człowiek nie wie kogo się trzymać...

— Jakto, tylu jest pretendentów?...

— Czy to pana dziwi ? Czy to pan nie zna szlachty nasiej? Z nich każden dziś lepszy, a przed żydem nie kryje się żaden, i namawia i prosi, aby go popierać...

— Obmawiasz, panie izajaszu!...

— Nu! tak jest! I dziś Konstanty, sprzedał mi tanio pszenicę, a prosił abym przemawiał za nim, i Izydor i Filip... nu, oni wszyscy chcą być!... Im się zdaje, te to tak łatwo siedzieć tani w sejmie, na! a jabym żadnemu z nich głosu nie dał.

— A to czemu?

— Nikt lepiej ludzi nie zna jak żydkowie... Nn, każden człowiek pokaże się jaki jest przy interesie... czy ma głowę czy nie... Oni chcą być posłami tak dla sławy, dla próżności, a nie dla czego innego.

— Ostro pan sądzisz...

— Nu, bo tak jest... Nic darmo nie przyjdzie; aby dobrze robić, trzeba się na rzeczy znać... Do tych interesów trzeba mieć głowę inną jak do gospodarstwa, a oni o tem nigdy nie myśleli...

— Okoliczności ludzi wyrobią.

— Daj Boże! Ja też każdemu obiecuję, że za nim gadać będę, nu! a dam głos temu. za którym pan pójdzie, bo ja panu wierzę.

— Tymi dniami rzecz się rozstrzygnie, i bądź pan przekonany, że będziem się starać wybrać najgodniejszego.

— Nu! byłoby tak, gdyby to od pana tylko zależało, lecz oni nie wszyscy tak myślą jak pan, a ja mój głos dam temu, na kogo pan wskaże, i za tym będę się starał.

— Ja pana uwiadomię o rezultacie.

— Nie trzeba! nic! bo ja za parę dni wstąpię do pana, jak się porozumię z żydkami, czy pana chłopi wybiorą; bo stary Izajasz jak co obieca, to dotrzyma, a chłopa przy wódce to można wyciągnąć. Alem się zagadał, a dziś mam termin jeszcze, nu, to może przepiszemy weksel.

Interes załatwiony został prędko, i Izajasz, powtarzając obietnicę popierania kandydatury Stefana między włościanami, wyjechał od niego.

Stefan po odjeździe żyda zajął się gospodarstwem. odwiedził żonę, która zamknięta w swym pokoju pisała pamiętnik, i zaledwie wstał od obiadu, gdy Djonizy zajechał przed ganek dworku.

Stefan z Djonizym serdecznie się lubili, łączyła ich Ścisła przyjacielska zażyłość jeszcze ze Lwowa, z czasów kiedy Djonizy był profesorem. Po powrocie Stefana do kraju, przyjaźń się nic zmieniła, chociaż zależne położenie Diogenesa utrudniały nieraz bliższe stosunki. Przy sposobności atoli wyrywał się z rozkoszą Djonizy do Stefana, aby z nim pogawędzić, wypowiedzieć przed nim wszystkie zasady. które nieraz ukrywać musiał w domu Izydorstwa. Nastrój ich umysłów był bardzo zgodny; to też nieraz krzepili się wzajemnie, dodawali sobie wiary i nadziei.. Stary doktryner, z rozkoszą patrzył na postępowanie Stefana i miał do niego bezgraniczne zaufanie. Lecz tą razą zajechał do niego z mniejszą niż zwykle radością i byt dziwnie zakłopotany. Poselstwo, jakiem go obarczył Izydor, ciężyło mu na sercu; czuł się skrępowanym. Zmiarkował to Stefan, i dlatego zaraz po przywitaniu zapytał:

— Co ci to profesorze kochany? Jesteś nie w swoim humorze!

— Nic — odparł Diogenes.

— Czy złe wieści jakie? Djonizy wymawiał się i nadrabiał miną lecz nie szło mu widocznie; nie był stworzonym na dyplomatę, nic umiał ukryć. ani opanować usposobienia wewnętrznego. To też rtekl w końca:

— No, z zasady, należy wypowiedzieć wszystko otwarcie. Przyjechałem tu do ciebie od Izydora.

— Od Izydora do mnie?... Ba!

— Tak jest. Izydor bolejąc nad rozbiciem stosunków obywatelskich, ma zamiar zawiązać Towarzystwo, którego wypracował statuta; znając zaś twój wpływ w okolicy, pragnie abyś przyjechał pojutrze do niego, w celu obrobienia tej kwestji...

Stefan uśmiechnął się, kiwnął głową i spytał:

— Profesorze kochany! Widocznie Izydor stara się o poselstwo!

Diogenes zmięszał się...

— No, albo co?

— Nic!

— Wierzaj mi, Izydor odmienił się stanowczo, wpłynąłem na niego..

Stefan powtórnie się uśmiechnął.

— Stał się demokratą... z zasady... Gdybyś był słyszał, jak dziś rano powstawał na arystokrację ! Z rozkoszą go słuchałem; ma zamiar dać fundusz na "Przegląd", obiecał ogłosić konkurs na najlepszą książkę dla ludu... To są ważne oznaki.

— Daj Boże! Ale przyznam ci się profesorze kochany, ie mnie to dziwi...

To naturalne. W ważnych chwilach jak obecue, nawrócenia podobne są bardzo uzasadnione. Jest to dowo

dem siły i potęgi zasad demokratycznych; długo gnębione, dziś łamią zapory i porywają za sobą wszystkich...

Gdybyż tak było!... Lecz nie bardzo wierzę w tak nagle nawrócenia...

— Zresztą, Izydor — przerwał żywo Diogenes — od dawna ku zasadom tym się skłaniał; pracowałem nad tem usilnie, gdyż to człowiek zdolny, ma stanowisko niezależne, i takich ludzi nam potrzeba.

— Nie przeczę. iż Izydor mógł by się stać bardzo użytecznym, byle szczerze przystąpił do nas...

— Kto raz zapozna się gruntownie z ideami demokratycznemi — zapalając się odparł Djonizy — ten już nigdy od nich nie odstąpi! Są one tak wielkie, tak piękne. tak porywające, iż niepodobna zerwać z niemi. Tak się stanie i z Izydorem, i dlatego należy wspierać go i podtrzymywać na tej drodze!

— A jakież to on Towarzystwo ma zamiar zawiązać? — spytał po chwili Stefan.

— Nie wiem szczegółów, lecz domyślam się, iż głównem zadaniem tego Towarzystwa jest. solidarne związanie się ku wspólnym celom, jest umoralnienie i kształcenie się wzajemne...

Stefanowi zaświeciły się oczy.

— Nie zły pomysł!... Marzę ja o tem już oddawna.

— Pomyśl — przerwał mu Djonizy — co przez Towarzystwo takie zdziałać by można!...

W żyłach Stefana krew zakipiała; wstał z siedzenia i zaczął chodzić po pokoju.

— Gdyby się tylko udało...

— Od nas to zniczy, od ciebie! Masz wpływ nie mały w okolicy, pójdą za twym przykładem; sposobności pomijać nie należy.

— Masz słuszność, profesorze kochany!.. A przyszłość ważne niesie wypadki!... Warszawa na wulkanie; trzeba, trzeba koniecznie spójni, bo inaczej będziem ustawicznie eksploatowani przez wszystko i przez wszystkich, inaczej stracimy niepowrotne czas najdroższy, i najprzyjaźniejsze okoliczności..

— O, tak! Bez łączności silnej i potężnej, będzie wyzyskiwać nas arystokracja, będziem się wałęsać samopas, bez energji, bez rezultatów... Nie zrobimy nic, a przed nami wypadki wielkie; naród z letargu się budzi! Trzeba nam wysoko podnieść sztandar demokratyczny, i skupić się koło niego...

I obaj na wyścigi zaczęli rozwijać najpyszniejszą tkaninę projektów, nadziei, planów, marzeń, podsuwając sobie nawzajem złote i jedwabne nici, jak owe prządki tyftyków perskich. Oba jak dzieci z kart stawiali pałace, świątynie strzeliste... Marzyciele!

I wieczór już nadszedł, zanim Dionizy przypomniał sobie dalsze polecenia Izydora i opuścił Stefana.....

— Więc przyjedziesz z pewnością?

— Przyjadę.

Diogenes rad z tak pomyślnie załatwionego poselstwa, ruszył w dalszy objazd z zaprosinami, dumając nad zasadami i marząc o przyszłości.

Dziwne, niezwykle to były czasy, z których czerpiemy wspomnienia do niniejszych szkiców. Po nad zbolałym, zgnębionym narodem, zdało się że anioł jakiś przewiał, budząc go do życia, do pracy, do czynu! Wszytkie czoła wzniosły się do góry, w piersiach wszystkich krew uderzyła goręcej..

O gdyby z chwil tych umiano zawsze korzystać! Lecz u nas tak. tak zawsze! Zrywamy się jak Ikar ku niebiosom — lub padamy w otchłań apatji. Mamy jedną tylko wytrwałość — biernego cierpienia. Przeszłość nie uczy nas niczego, na krwawe jej karty umiemy tylko ronić łzy żalu i boleści. Umiemy być męczennikami, a nie chcemy stać się ludźmi wytrwałej pracy. Doświadczenie przepływa po nas jak krople deszczu po kamieniach. nie żłobiąc żadnego stałego, granitowego koryta, po którem by wytrwale płynął duch narodu. Jesteśmy wiecznie złudzeń i marzeń pełni! Karmimy się zawsze nadzieją przyszłości, nie umiejąc rachować się z teraźniejszością.

Stan nasz jest chorobliwym... Tak było i wtedy, i były to chwile dziwnego chaosu. Wszystkie zalety i przywary wrodzone ożyły na nowo, do nich domieszały się nowe, które wytworzy! długoletni letarg, i obce demoralizujące wpływy. Prowadzeni na pasku, jak dzieci, gdy nam pęt zwolniono, z trudnością, chwiejnie, stawiać nam przyszło pierwsze kroki. Czy mogło być inaczej? Mogło — gdyby... Ha! gdyby nie wiele rzeczy, gdyby niewielka bezmyślność i lekkomyślność nasza, gdyby nie nasza nieudolność w pracach dla przyszłości. Lecz tak jak było, było smutnie, chaotycznie...

Ludzie przez długie lata odsunięci od życia czynnego, odtrąceni od wszelkich spraw publicznych, rozbici na je

dnostki, zatracili wszelkie nici łączące ich wprzódy, wyparci z wpływówych stanowisk, stetryczoli w zaściankach wiejskich i nie mogąc zużytkować sił i zdolności, marnowali je, trwonili jak skarb bezużyteczny. Gdy wreszcie przyszło kierować samemu narodową nawą, brakło sterników, czyli raczej powstało ich tysiące, bo o przewodnictwo każdy się ubiegał. Nie było wielkich zasług, nie było wybitnych indywidualności, i w tera karłów pokoleniu każda ambiryjka miała pole szeroko otwarte: to też pretendenci do przewodnictwa wyrastali jak szparagi na wiosnę od razu prosto w górę, sądząc się zdolnymi do najwyższych przeznaczeń... Nie było wielkich zasług, ani indywidualności wybitnych, bo marnowano drogi czas w apatji, w bezmyślnej obojętności na wielkie narodowe cele! To też na niwie, pozostawionej odłogiem, porosły chwasty.

Nie dziw więc, powtarzamy raz jeszcze, iż w owych chwilach powstał zamęt taki, iż o ster przewodnictwa kusił się każdy. Dla powiatowych wielkości, dla zaściankowych ambicyjek, otwarło się obszerne pole, bo nie było rywalizacji, a gdy nie ma porównania, każdy w sobie opatruje jakieś wielkie zdolności. To też jak w potrąconem mrowisku roili się pretendenci, po za nimi stał tłum bierny, jak zawsze niepewny, lękliwy, instynktowo szukający gruntowniejszych podstaw i rzeczywistych gwarancyj Nie znajdując ich, mimowolnie ściągał się pod sztandary dawnych sław, lub skupiał koło przeważnych stanowisk społecznych. Dawne sławy musiały zawieźć, bo nic tak prędko do upadku nie wiedzie, jak zasypianie na laurach. W drugim kierunku umiano tłum zręcznie wyzyskać. Przyczynił się do tego podział na kota wyborcze; kraj cały stanął jakby w przeciwnych sobie obozach, w których ześrodkującym

ogniskiem nie była miłość powszechnego dobra, lecz antagonizm socjalnych stanowisk. Ludzi podzielono nie w stosunku ich duchowej i moralnej wartości, lecz w stosunku opłaconego podatku.

Lecz doić tych uwag. za które najpokorniej przepraszam szanownych czytelników moich. Dalibóg! nasunęły mi się one mimowolnie pod pióro Wracam więc do rzeczy.

Izydor jak wiemy pragnął być posłem Zawiedziony w nadziei poparcia kandydatury przez Komitet, zapragnął poparcia tego w opinji, zapragnął popularności. Tu mnie zbiera chętka nakreślić kilka uwag, co to jest u nas popularność, lecz dani pokój temu przedmiotowi, bo zbyt wielo dobyłbym może goryczy. Dość, że Izydor zapragnął być popularnym, i do tego zdało mu się wystarczającem strzelić przed zdumionym tłumem jednym z tych świecących, jaskrawych szmermeli, o które nie trudno się postarać. Nie szło mu o urzeczywistnienie myśli, o cel, o praktyczność — pragnął pokazać cud fajerwerkowy jak Stuwer. aby zyskać oklaski publiki.. O szmermel taki u nas nie trudno, bo gdzie się schylisz tylko, tyle jest potrzeb, braków!... Niwa nasza tak odłogiem jałowieje, ze łatwiej o myśl jakąś pozornie wielką i zbawienną, niż o jedną skibę uprawną. Izydor dość miał bujnej wyobraźni i wrodzonego sprytu, aby długo nad projektem nie medytować, i wnet powstały statuta Towarzystwa wzajemnego umoralnienia..

Byl więo fajerwerk; szło teraz o publikę... Izydor znał przewybornie całą okolicę, i wiedział kogo zaprosić, aby mieć chętnych i użytecznych sobie widzów. Stefan był mu niezbędnym, gdyż jak wiemy miał niemały wpływ w. okolicy, i chociaż, nie ma u nas dotąd jasno zarysowa

nych stronnictw politycznych, to są jednakże pewne nieokreślone spójnie, wiążące ludzi z sobą. jest coś na kształt tych gwiazd mglistych, których nie dociekli dotąd astronomowie: czy są już sformowanemi światami, czy dopiero materjałem na Światy. Z zaprosinami wysłał Izydor Diogenesa, nakazując mu również zwabić i kilku innych jeszcze sąsiadów. z którymi zapoznamy się wkrótce. W czasie jednak podróży exprofesora. zjawił się u Izydora pan Teodor z propozycjami Konstantego. Na te propozycje Izydor był wcale nieprzygotowanym; zdziwiły go też niezmiernie. Nie wiedział co z tym fantem począć, znalazł się w kłopocie archeologa przed Sfinksem, a obejść kwestji niebyło podobna, bo Teodor stawiał rzecz kategorycznie, jak na ostrza noża.

— Hę jak chcesz!... Wojna lub pokój! Jeżeli będziesz popierał szczerze i usilnie Konstantego, to Konstanty nawzajem będzie ciebie wspierał.

— Ależ nie wiem... Ja się nie stawiam...

— No! znamy się dawno. Hę! nie mam powodu obwijać tego w bawełnę: wiem że pragniesz być posłem. Hę! po co udawać i taić się, zresztą masz wszelkie do tego prawa, i owszem,. byle demagogów nie dopuścić, bo by wichrzyli. Trzeba więc solidarności.

— Tak, masz słusznie, lecz...

— Konstanty sam mi mówił, iż nie pojmuje, dlaczego cię komitet nie postawił za kandydata. Musi w tem być jakaś pomyłka, hę!., a znając Twój wpływ w okolicy lęka się rozstrzelenia głosów, co by było wielką szkodą, wielkim dowodem niejedności, byłoby złym przykładem, mogłoby mieć niezmiernie źle następstwa. Pojmujesz, hę ?...

— Lecz ja nie wiem....

— Solidarności więc w działaniu, solidarności przedewszystkiem! Hę!.. wspieraj Konstantego, przedstawiaj go szlachcie jako niezbędnego w sejmie, a wszystko pójdzie dobrze; obaj jesteście najznakomitszymi mężami w obwodzie, i wam się z prawa przewodnictwo należy.

Słowa te pogłaskały mile Izydora.

— No! no! Byle Konstanty działał szczerze...

— Hę! Czy możesz wątpić, on! — zawołał z udanem oburzeniem wierny księżyc Konstantego — On! i umilkł.

— A przecież wiem niewątpliwie, iż mi w Komitecie przeszkadzał...

— Potwarz, słowo honoru, potwarz! On! A mój drogi, jak temu wierzyć możesz, hę? Przecież by mnie nie wysyłał dzisiaj do ciebie; pomyśl!..

— To też dziwi mnie to nie pomału...

— He! Miłość dobra powszechnego zniewala go do tego kroku; jeżeli są pomiędzy wami jakie nieporozumienia, to zniknąć powinny w obec wspólnej sprawy. Konstanty daje dziś niepowszedni przykład abnegacji, więc i ty nie możesz pozostać obojętnym: on uczynił krok pierwszy, teraz Da ciebie kolej! Przytem zważ tylko, jak wielki dowód zaufania i szacunku składa ci Konstanty, jak wysokie ma wyobrażenie o twych zdolnościach politycznych.

Drugie to pochlebstwo ugłaskało już całkowicie Izydora.

— No! no! Ja Konstantego również uważam za człowieka wielkich zdolności, i rzeczywiście nie mam nic przeciwko jego kandydaturze.

— Więc działajcie wspólnie, hę! a obwód nasz wyszłe ludzi, którzy go godnie będą reprezentować. Gdy się

weźmiecie obadwaj za ręce, to wam się nikt nie oprze. Tylko solidarności; kilka zebrań, mów kilka, a wszystko pójdzie jak z płatka; drobna szlachta, to instrument bardzo posłuszny do kierowania.

Izydor w końcu przystał na wszystko, bo w gruncie rzeczy więcej mu było na rękę współdziałanie z Konstantym, niż niepewne lawirowanie po oceanie popularności za łowieniem głosów. Lecz kość była rzucona!... Na zjazd zaprosiny rozesłane, Diogenes projekt Towarzystwa roztrąbiał — cofnąć się nie było już możebnem. Izydor nie medytował długo i zakunkludował w duchu:

— Ba, wszystko jedno: Towarzystwo takie przyda mi się zawsze, użyję go stósownie do potrzeby, a najgłówniejsza abym był posłom... Zresztą z Konstantym trzeba być ostrożnym..

To też biedny Diogenes, wracając z wyprawy, nie zastał już Izydora w tak demokratycznym zapale, jak go odjechał. Zdziwił się exprofesor, gdy Izydor dobrą wieść jaką przywiózł, iż wszyscy co do jednego obiecali przyjechać, przyjął bardzo obojętnie.

— Jakto, czyś nie kontent? — spytał Djonizy, widząc kwaśną minę kandydata poselskiego.

— Nie, lecz trochę zanadto się pośpieszyłem; poszedłem za twojem zdaniem, nie zrobiłem należytego wyboru! Exprofesor zmięszał się.

— Co mówisz? taż to wszyscy ludzie prawie... i zresztą tyś sam imiona spisywał, nie ja.

— Ba, cóż z tego; lecz szedłem za twojemi skłonnościami i zrobiłem głupstwo, a ty pewnie zrobiłeś jeszcze większe, trąbiąc o Towarzystwie.

— Nie mówiłem nic zgoła nic nad to, coś mi mówić przykazał.

— A cóż oni na to?...

— Zgodzili się wszyscy, przystali z zasady...

— A Stefan?

— Opierał się zrazu, lecz dobro powszechne przemogło prywatną niechęć... O, to człowiek zacny! a najlepszym dowodem, jak wielki wpływ posiada, ta okoliczność, ii go chłopi pragną wybrać..

— Chłopi! — zawołał Izydor ukąszony w samo serce żądłem zazdrości — Już to moi głosu ma nie dadzą — Lecz się pomiarkował i dodał: — A zkąd ty to wiesz?

— Sam mi mówił; podobno gromada z jego wsi przychodziła z tą propozycją, a Izajasz obiecał popierać go przez propinatorów..

— I cóż, myślisz że zostanie posłem?...

— Dobrze by było — odparł Diogenes z szczerem przekonaniem.

— A ja?! — namiętnie dorzucił Izydor.

— Nie mówiłem o tem z nikim, boś mi zabronił.

— Ograniczony jesteś mój drogi — dodał z niechęcią żywo poseł in spe — Mogłeś się wywiadywać dla siebie, dla swej własnej ciekawości; widocznie cię to nic nie obchodzi..

— Ale przeciwnie, lecz zabroniłeś tak wyraźnie...

— Przecież prosić cię o to nie mogłem; trzeba być domyślnym... A cóż mówią o Konstantym?

— Występywałem przeciwko niemu; z zasady arystokrata!...

Izydor rzucił się gniewnie.

— A któż cię o to prosił?

— Najprzód poleciłeś mi, a powtóre, czyniłem to z przekonania — dobitnie odparł Diogenes.

— Nudzisz mnie twemi przekonaniami i zasadami? Nieznośny z ciebie doktryner! Mów, u kogoś tak bredził?

— Wszędzie!...

Izydor aż wstał z krzesła...

— A moie dawałeś do zrozumienia, że to z mego polecenia, że ja także żywię te same przekonania ...

— Albo co?! — rezolutnie spytał Diogenes i spojrzał przenikliwie na Izydora — Wszak byłeś przeciwny kandydaturze Konstantego?...

Izydor usiadł na powrót.

— Niezupełnie!... Chwilowo uniosłem się za nadto, lecz rozważywszy następuie, zmodyfikowałem znacznie moje przekonanie!..

— Ależ to człowiek wstecznych zasad! — błagająco odparł Diogenes.

— Lecz pominąć go niepodobna Zresztą zasady jego na pozór zdają się wstrętne; w gruncie rzeczy tak nie jest, tylko trzeba patrzeć bez uprzedzenia..

Exprofesor aż załamał ręce.

— Na Boga, co mówisz? Zasada!

— Tylko bez uprzedzeń, powtarzam! Nikt nie ma prawa monopolizować patrjotyzmu. Konstanty jest zdolny, ma wielkie znaczenie, ma rozległe stosunki, majątek, to są wielkie przymioty i gwarancje.

— Gwarancje, gwarancje — zawołał zrozpaczony Djonizy — to wytrwałość żelazna na raz powziętej drodze, to trzymanie się silnie zasad demokratycznych, bo temi zasadami...

— Nigdzie się nie dochodzi — zakończył Izydor — a tyś tego dowodem. Minio twych zasad, jesteś bezużytecznym w społeczeństwie...

Diogenes spuścił z wyrazem głębokiej boleści głowę na piersi, i coś nakształt łzy małej zaświeciło mu w oku.

— Czy moja w tem wina? — po chwili odparł — czyi nie chcę pracować?!

— Tak, lecz nigdzie miejsca nie zagrzejesz!

— Bo przekonań moich poświęcić nie mogę! — odparł Diogenes, i jak zwykle po takich wymowach umilkł stanowczo... a po chwili opuścił Izydora.

***

Nadszedł dzień zjazdu. Pani Izydorowa, chociaż niewiele sprzyjała temu tłumnemu zebraniu, chociaż wcale nie sympatyzowała z zaproszonymi gośćmi, postanowiła jednak w dniu tym nie mieć ani migreny, ani napadów nerwowych, postanowiła ukazać się przybyłym. Łaska ta jednakże miała swój cel ukryty; w kaplicy brakowało organów, a od niejakiego czasu niepojęcie oporem szły pani Izydorowej wszystkie składki. Zebrana dotąd suma nie wystarczała nawet na fishharmonikę, a pani Izydorowa ambicjonowała par force do organów, postanowiła więc gości obłożyć małą kontrybucją w skromnej szacie pobożnej składki.

Już to słusznie powiedział stary Epiktet, że na świecie czas i — kobieta wszystkiego dokażą!

Koło godziny trzeciej goście zaczęli się zjeżdżać. Najprzód prostym lecz wygodnym wózkiem zjawił się pan Szymon, znakomity agronom, sławny producent wszystkich roślin pastewnych, a szczególniej olbrzymiej marchwi, dla

której miał jakąś wrodzoną słabość. Nigdy Romeo nie marzył tak o swej Juliocie, jak pan Szymon o marchwi: była ona ultima ratio wszystkich jego dumań, a dumał pan Szymon wiele, gdyż mówił bardzo mało, rezonować nie lubił, a na argumenta przeciwników miał tylko dwie repliki: "tak" i "nie" i stósowne machnięcie ręki! Kogo "tak" lub "nie" nie przekonało — to steroryzowała niezawodnie gestykulacja, gdyż pan Szymon na podobieństwo ulubionej swej olbrzymiej marchwi, był olbrzymich rozmiarów. Natura nie poskąpiła mu ani wzrostu ani tuszy. W socjalnych i politycznych poglądach, był pan Szymon bardzo stanowczy; były rzeczy, które bez regresu pochwalał, były inne, które namiętnie potępiał. Punktem wyjścia dla niego był fatalny rok i zniesienie pańszczyzny. Chociaż zwyczajem swoim nie wiele się nad tem rozwodził, to jednakże wszystkie kataklizmy współczesne, nawet i pojawiające się nieurodzaje na marchew, nawet nienaturalne zjawisko komety, ściągał w duchu do owego r... Z tego naturalnie wynika, iż nie był wielkim zwolennikiem kierunku, po którym świat dzisiejszy stąpa. Nie idzie zatem, żeby nic lubił wolności, żeby nie miał jakichś narodowych aspiracji... I owszem, żywił to wszysto, bo był zacnym i poczciwym w gruncie rzeczy, lecz aspiracje te miały swój wytknięty zakres, dotyczyły tylko pewnego koła ludzi, po za którymi nie było dla pana Szymona tylko użyteczny machiny do produkowania marchwi.

Po nim zajechał wytwornym zaprzęgiem pan Kalasanty, malutki, delikatny, nad wiek podstarzały, pan znacznej fortuny, a serdeczny zwolennik Epikura. Pan Kalasanty był powszechnie lubiony, gdyż był bardzo gościnnym, miał wyborną kuchnię, wyborną piwnicę, znakomite konie,

w zwierzynę obfitujące lasy, a nie miał żadnych uprzedzeń. Pan Kalasanty lubił przedewszystkiem wesołe, hulaszcze życie, lubił kieliszek, zielony stolik, gwary myśliwskie, i jak powiada Heine: "z ustek pięknych spijać szczęścia nektar"... To też polował kiedy nie pił, pił kiedy nie grał, a grał kiedy.. nie było kielicha z nektarem... Tak pędząc życie, dzieląc je między powyżej wymienione przyjemności i wiele jeszcze innych — nie miał czasu pan Kalasanty zajmować się innemi sprawami tego świata. Bardzo go też mało zajmowało, kto trząsł Włochami Cavour, czy Mazzini — nie więcej rzezie w Syrji, ani zmiana ministerstwa w Grecji, ani narodzenie książątka udzielnego w Niemczech, ani wieść, iż jednego z nich Stwórca przed sąd swój powołał. Bez żadnych pretensyj do znaczenia, przewodnictwa i polityki, serdeczny dla wszystkich a dla siebie najwięcej — starał się splatać różaniec żywota z samych dni wesołych.

Trzecim z kolei, był wspomniany już raz pan Filip; postać chuda, zarośnięta, surowa jak kryminalny sędzia, a skwaszona jak ogórek w późnej zimie... Bo też pan Filip od rana do wieczora, od początku roku do końca, był zawsze wiecznie niekontent ze wszystkiego co się działo na ziemi i na niebie, na wszystkich pięciu częściach świata, i na wyspach i r. a morzach, i w powiecie i w doma, i w literaturze i w kościele... Jedna tylko osobistość, co go zadowalniała, a tą osobistością był — on sam. Śledziennik, sprzeka, wszystkiemu wiecznie oponował i na nic się nigdy nie godził — gotów potępiać to co przed chwilą bronił — błotem obrzucić to, co przed chwilą pod niebiosa podnosił. Demokrata, a nawet czerwony, dlatego, że go otaczała bezbarwna szlachta, gotów był pośród demokratów

utrzymywad z owym Moskalem, co zapytany o wewnętrzny stan Rosji, rzekł, iż są tam dwojakiego rodzaju Indzie: chłopi i szlachta. Pan Filip był przytem wielce oczytanym; lecz jak pszczoła szuka słodyczy w kwiatach, tak pan Filip szukał tylko usterek i błędów w książce, pomijał co dobre i pożyteczne, a cieszył się, jeżeli znalazł chociażby drukarską omyłkę! W familji, ba, nawet w okolicy uchodził za mądrego, i był dla wielu wyrocznią; mówił prędko, krzykliwie, i wtedy twarz jego nabierała srogiego wyrazu, przypominającego mimowoli terrorystów francuzkich.

Z kolei zajechał pan Paweł. Szanowni czytelnicy! Gdyby wam kiedy przyszedł zamiar tworzenia z drogiej wam wszystkim Galicji i Lodomerji — Olimpu — tak jest: Olimpu (nie dziwcie się, wszak na półbogach nam nie brak) — to wam rekomenduję na skromnego bożka zgody pana Pawła; wierzajcie mi, iż nie zawiedziecie się w tym wyborze! O! bo pan Paweł w życiu swojem nie stanął nikomu na drodze, z nikim się nigdy nie kłócił, nie sprzeczał. I tak kochał zgodę i jedność, iż dla nich gotów był zawsze porzucić nawet... własne przekonanie. Pan Paweł tak był czuły, tkliwy i sercowy, iż najmniejsza opozycja, wrzawa, dysputy, prawie trwogą go napełniały, pragnął widzieć świat cały w zgodzie i harmonji... pragnął godzić i łączyć wszystko i wszystkich, nawet ogień z wodą, nawet, co trudniej daleko, niektóre szanowne dzienniki nasze same z sobą.

Po nim zajechało dwóch nierozdzielnych przyjaciół sąsiadów, pan Błażej i pan Onufry. Nigdy Kastor i Polluks, nigdy bracia Ajaksy, ani bracia Siamscy nawet nie byli z sobą tak ścisłe duchowo złączeni, jak pan Błażej z panem Onufrym. Oba w jednym wieku, jednej tuszy,

nawzajem dopełniali się umysłowo. Czego nie wiedział lub nie zrozumiał pan Błażej, tłómaczył mu to pan Onufry, co nawzajem przechodziło bystre pojęcie pana Onufrego, wykładał mu to pan Błażej... a że Obadwaj podobno dla małżeńskich związków i roli opuścili szkoły jako młodzieniaszki jeszcze, i odtąd uważali księgi jako nieodpowiednie zajęciu herbowców — przeto i zapytania i odpowiedzi były godne siebie, i mogły wystarczać do zaspokojenia tak nie wiele wymagających umysłów dwóch zacnych przyjaciół.

Lecz wstrzymam się w zapędzie opisów!... Wprawdzie mógłbym jak Don Ruiz w Ernanim wskazać jeszcze szereg niemały portretów, lecz na kiedy indziej odkładam obszerniejszą podróż po tej żywej galerji, tem więcej, iż i tak przyjdzie mi jeszcze w ciągu opowiadania zarysować niektóre indywidualności, odznaczające się co nie co. Obecnie przerywam, gdyż wózki i bryczki zajeżdżają coraz liczniej i prędzej, i w salonie pana Izydora zebrało się już poważne grono okolicznej szlachty.

Jak zwykle w takich razach, rozmowy toczyły się zrazu urywanie, to o pogodzie, to o pracach w polu, o nadziejach na przyszłość, o zdrowiu bliskich i dalekich, coś nakształt tych tyraljerskich strzałów, poprzedzających walną bitwę. I te rozmowy przycichały z czasem coraz więcej, co widząc Djonizy przysunął się do Stefana i szepnął:

— Zacznij o Towarzystwie.

Stefan nie dał się długo prosić i rzekł głośno:

— Szanowni Panowie! Miło nam i wielce przyjemnie zebrać się pod gościnnym dachem pana Izydora, ależ w obecnych czasach, zabawa nie może i nie powinna nam wystarczać... Wiemy z postronnych ust, iż pan Izydor sprosił nas tu dzisiaj w zamiarze przedstawienia jakiegoś pro

jektu Towarzystwa, którego celem ma być rozbudzenie życia, ześrodkowanie w jedno ognisko rozstrzelonego dziś obywatelstwa. Na wieść tylko tak szlachetnego i ważnego przedsięwzięcia zebraliśmy się dziś tak licznie; sądzę więc, iż odpowiem życzeniu waszemu, upraszając pana Izydora aby zechciał nam projekt swój przedstawić.

— Bardzo dobrze! prosimy — zawołano ze wszech stron.

— Tak! tak! — z obszernego fotelu basem poparł wniesienie pan Szymon, i machnął ręką z góry na dół.

— Z największą przyjemnością przyjdzie mi zastósować się do życzenia szan. Panów — odrzekł Izydor — lecz pozwólcie, iż najprzód złożę wam serdeczne podziękowanie za tak chętne i łaskawe przyjęcie moich zaprosin, co mi każe wróżyć pomyślnie dla mojego projektu. Następnie pozwólcie, abym wam kilku słowami objawił powody, które mnie przynagliły do podjęcia tego rodzaju myśli...

— Prosimy... prosimy!...

— Tak! — zabasował pan Szymon.

— Co on mówi? — po cichu spytał pan Onufry pana Błażeja.

— Nie uważałem!... — odparł pan Błażej.

— I ja nie — zakonkludowal pan Onufry.

Izydor powstawszy, tak zaczął:

— Będę się starał być zwięzłym, aby nie nadużyć cierpliwości szanownych Panów... Już oddawna boleję nad tem rozbiciem szlacheckiego koła, które tak boleśnie czuć się daje w całej naszej prowincji. Rozłam ten z bardzo wielu przyczyn szkodliwie i zgubnie wkorzenił się w to ciało, które od wieków zawsze przodowało narodowi, które piersią swoją zasłaniało tylekroć kraj cały od nawały

barbarzyńców, które dawniej, ścieśniono pod godłem krzyża, uratowało świat cały od zalewu..

— Tak! tak! — przerwał pan Szymon — uratowało od Turków! — i machnął ręką — pod Wiedniem! — dodał po chwili.

— Wybornie! zawołało kilku — szczytne posłannictwo szlachty...

— Nie zgadzam się — zawołał pan Filip — w tem zaniknięciu była zguba!

— Nie, ratunek — zawołano z innej strony...

— Zgody! Panowie, jedności! — odezwał się słodkim głosem pan Paweł.

— Nie ma zgody! — namiętnie odparł pan Filip.

— O co to idzie? — spytał pan Onufry po cichu pana Błażeja..

— Nie wiem, nie rozumiem jeszcze — odparł pan Błażej.

I obaj uśmiechnęli się z zadowoleniem.

— Ależ pozwólcie Panowie dalej mówić panu Izydorowi — wtrącił Stetan.

— Tak! — dobitnie rzekł pan Szymon, i machnął ręką.

— Niech mówi..

— Nie zrozumieliście mnie szanowni Panowie sądząc, iż z słów powyższych pragnę obecnie wyciągnąć jakiś przywilej dla szlachty; nie, daleki jestem od myśli podobnej — a jeślibym pragnął jakiego przywileju, to chyba tego jednego, którego nikt nam odebrać nie może, i którego my sami wyprzeć się nie możem, to jest przodowania w poświęceniu!...

Frazes ten połechtał milo wszystkich, bo frazesów takich słucha się mile, choć spełniać je trochę mniej

przyjemnie. Muszę tu wspomnieć, iż poczciwy pan Kalasanty, zmiarkowawszy na co się zanosi, zapalił wyborne cygaro, i wypatrzywszy cichy w odosobnieniu zakątek, usiadł w wygodnym karle, i zabrał się do spokojnej drzemki...

— Tak jest, przywileju poświęcenia — ciągnął dalej

Izydor — i na gorącem, serdecznem pragnieniu nic brak nam Panowie, brak nam tylko pewnej spójni i łączności, aby praca nasza w tym kierunku miała wielkie i dodatnio rezultata. Bez spójni tej pozostaniemy wiecznie bezsilni — wyzyskiwani przez jednych, oczerniani przez drugich!...

— Tak, oczerniani! — basem wtrącił pan. Szymon, i machnął ręką.

— Czego on chce ? — spytał pan Onufry p. Błażeja.

— Nie rozumiem jeszcze; potem ci powiem — szepnął pan Błażej panu Onufremu.

— Tak jest, oczerniani, gdyż brak nam zgody, łączności i jedności!...

— Zgody i jedności! — zawołał pan Paweł — tylko zgody i jedności!...

— Nie zgadzam się ze wszystkiem! szybko rzekł pan Filip.

— I ja miałbym coś dodać — wtrącił Stefan.

— Nie skończyłem Panowie! — rzekł Izydor — Rozbici na jednostki, nie możem działaniom naszym nadać przynależnej spójni i energji, a teraz nadchodzą czasy ważne i brzemienne w przyszłość... Powołani zostajemy napowrót do życia czynnego, i kto wie, jakie ztąd kolizje wypaść mogą., kto wie, czy losy kraju nie spoczną znów w naszych rękach — przeto, Panowie, należy nam stanąć na wysokości chwili! należy nam ścieśniać szeregi i wziąść się silnie za ręce!...

— Nie zgadzam się — przerwał pan Filip — żadnej wyłączności!

— Przez ścieśnienie szeregów, rozumiem złączenie się w jednej wspólnej myśli! Nie wyłączajmy kogokolwiek bądź od pracy, nie, Panowie; dziś wszyscy w kraju stanowimy jedną wielką rodzinę, na której czele stoją ci przedewszystkiem, którzy mają najwięcej zasług i błyszczą cnotą...

Pan Szymon machnął przecząco ręką, i niecierpliwie ruszył się w karle...

— Cóż ty na to ? — spytał pan Onufry p. Błażeja.

— Ja nic, a ty?

— Zobaczymy — i Obadwaj kiwnęli głowami.

— Temi myślami powodowany, od dawna pragnę, aby obwód nasz dał w kraju przykład wielkiego i odżywczego zwrotu, aby tu, w tym zakątku ojczyzny naszej, powstał zawiązek braterstwa i jedności, abyśmy pracą wytrwałą, podniosłością moralną dali szczęśliwy początek. Rozumiecie mnie Panowie!.. W tym to celu ułożyłem od dawna plan Towarzystwa wzajemnego umoralnienia.

Pan Izydor umilkł.

I w zgromadzenia nastała cisza...

— Śliczna myśl! — zawołał pan Paweł.

I oklaski gruchnęły.

— Jakie to Towarzystwo ? — spytał pan Błażej pana Onufrego.

— Umoralnienia!...

— Aha! — odparł pan Błażej, i kiwnął głową.

— Tak jest, Panowie, od dawna noszę się z tym projektem, a dziś sądzę, iż nastała chwila wprowadzenia go w życie, tem więcej, iż nigdzie go łatwiej nie przyjdzie

przeprowadzić, jeśli nie w kule tak szanownego i zacnego obywatelstwa, jak nasze!...

Komplement ten połknęli wszyscy z widocznem zadowoleniem; nawet pan Szymon machnął przyzwalająco ręką, i pan Filip umilkł z opozycją — Jeżeli Panowie pozwolicie — ciągnął dalej Izydor — to projekt mój odczytam.

— Prosimy — odezwały się zewsząd potakujące głosy. Izydor wydobył arkuszowy papier, i zaczął czytać.

Nie powtarzam projektu tego dosłownie, gdyż oryginału nie mam pod ręką, lecz któryż z czytelników moich nie miał sposobności spotkania się w owych czasach z tego rodzaju pomysłami, które przebiegały wtedy kraj cały jak jaskółki na wiosnę! Pomysły te, pełne jakichś aspiracyj nieokreślonych, pełne ideologicznych dążeń, zacnych często, a zawsze mało praktycznych, które świadczyły tylko o zwrocie potężnym, co się rozpierał w łonie ducha narodu, świadczyły zarazem o tem poczucia upadku, zgnilizny, i o potrzebie wyjścia z tego letargowego łoża. Te znamiona miał i projekt pana Izydora; były tam poczciwe dążenia, które mogły się stać nawet wielce użytecznemi, gdyby... tysiąc gdyby!... Dość, iż z sześciu pragrałow określających zadanie składał się statut Towarzystwa. W streszczeniu paragrafy te były następujące:

. Umoralnienie wzajemne.

. Kształcenie się wspólne, przez zakładanie czytelni obywatelskich i zaprowadzenie literackich zjazdów.

. Zaniechanie wszelkich sporów, przez zaprowadzenie obywatelskich sądów.

. Zaniechanie wszystkich gier, pijatyk itp.

. Wytworzenie silnej opinji.

. Zobowiązanie się pod słowem honoru do ścisłego wypełniania obowiązków, i słuchania bezwarunkowego rozkazów przełożonego Towarzystwa.

Ten ostatni paragraf był szczególnie zręcznie napisany przez pana Izydora. Wprawdzie prezes Towarzystwa miał przy boku dodaną sobie radę, coś nakształt greckiego areopagu, któren w razach danych zmieniał się w sąd obywatelski — jednakże areopag ten miał tylko głos doradczy, a chociaż mógł zaskarżyć Prezesa przed ogólnem Zgromadzeniem, jednakże prawo to nie zwalniało z ślepego wykonywania jego rozkazów.

Na ten punkt liczył najwięcej pan Izydor. Dyktatorjat taki uśmiechał mu się wdzięcznie, tem więcej, iż był przekonanym, że go nie minie, jako twórcy Towarzystwa, i człowieka mającego przeważne w obywatelstwie stanowisko.

W miarę odczytywania paragrafów, któreśmy streścili, na twarzach słuchaczy, jak na klawiszach fortepianu, przelatywały rozmaite tony wrażeń. Każdy aprobował to, co trafiało do jego gustu, milczał lub ruszał ramionami na ustępy, które stawały w przeciwności z wrodzonemi nawyczkarmi, lub słabostkami wkorzenionemi.

Na pierwszy paragraf zgodzili się wszyscy, gdyż wszyscy czuli w sobie dość wielki zarób moralności, dosyć wielką dozę namaszczenia kapłańskiego, aby niemi obdzielać blizkich sobie, dalekich, powiat, ba i kraj nawet cały!... Każdy był dotyla pokornym, iż nie cofał się przed posłannictwem moralizowania społeczeństwa. Paragraf drugi podobał się jeszcze i kształcenie się wzajemne mile łechtało słuchowy bębenek każdego z obecnych, gdyż było to przyznanie każdemu pewnej katedralnej powagi profesorskiej.

Zgodzili się na to nawet pan Błażej i pan Onufry; jeden tylko Kalasanty, który drzemiąc, w półsennie podniósł jedno oko, machnął obojętnie ręką. Zakładanie czytelni mniej wprawdzie przypadło do smaku, bo wymagało wydatków, lecz nadzieja zjazdów ocukrzyła tę gorycz i przeszło. Na zaniechanie sporów, pan Paweł przyklasnął oboma rękami, lecz pan Filip niechętnie ruszył ramionami, gdyż nieraz, w braku innych zajęć, lubił prowadzić choćby mały procesik, aby dogodzić swarliwej swej naturze. Paragraf czwarty, śmiało rzec można, iż zwarzył całe zebrane Towarzystwo... Na propozycję zaniechania gier, pijatyk itp. całe Towarzystwo spojrzało na siebie z wyrazem nieopisanego zadziwienia. Pan Błażej i pan Onufry, którzy nieraz po dniach całych grywali w pikietę, lub marjasza, a grywali ile razy tylko się zjechali, a bywało to prawie co dnia, spojrzeli na siebie z wyrazem trwożliwej rozpaczy, i jeden drugiego spytał: — A cóż będziemy robić?! Pan Kalasanty również podniósł śpiące powieki, machnął niecierpliwie ręką, a szepnąwszy — głupstwo — wyciągnął się wygodnie w fotelu... Pan Szymon mruknął coś, bo był amatorem wielkim preferansa, pan Paweł kieliszka... słowem, paragraf ten wszystkich nie zadowolnił, wyjąwszy Stefana; ten ani grał, ani pijał. Ale, jak to bywa, każden starał się utaić niemiłe wrażenie, i wszyscy z pozorną rezygnacją kiwali głowami, przyrzekając sobie w duchu, niespełnianie tych warunków, gdyby nawet przyszło do rzeczy. Wytworzenie silnej opinji znów neutralną swą chorągwią pogodziło wszystkich; wielu nawet uśmiechnęło się wdzięcznie, że tak mile zatrudnienie stanie się obowiązkowem zadaniem. Lecz ostatni paragraf znalazł licznych przeciwników. Najprzód zabrał głos pan Filip, i rzekł:

— Nie zgadzam się na to!... nie zgadzam... Trzeba przedyskutować pierwej.

— Tak! — zahuczął pan Szymon — tak! — i machnął ręką.

— Proszę o glos — rzekł Stefan

— Niech Stefan mówi — odezwano się zewsząd.

— Panowie! Projekt przedłożony nam przez szanownego pana Izydora jest tak ważnym, tak brzemiennym w błogosławione następstwa, tak obfitującym w zacne myśli, iż przystałbym od razu na niego, gdyby nie ostatni paragraf, stanowiący o wewnętrznym ustroju Towarzystwa. Pan Izydor wymaga, abyśmy się wiązali słowem na posłuszeństwo bezwarunkowe prezesowi!... Panowie!.. Słowa pospiesznie dawać nie można; dlatego wnoszę. abyśmy wybrali z łona naszego komisję, której zadaniem będzie bliżej rozważyć jeszcze cały projekt, i na przyszłem zebraniu podać nam swoje uwagi pod dyskusję.

— Tak! — basem potwierdził pan Szymon.

— Tylko zgody, panowie, jedności! — zawołał p. Paweł. Izydorowi propozycja ta nie była na rękę, gdyż lękałsię aby odwłoka nie osłabiła wrażenia, i nie odjęła spodziewanego wpływu; dlatego rzekł:

— A czyby nie można przedyskutować projektu od razu, dzisiaj! Wszak nie zabierze zbytnio czasu!...

— Tak! — i tą razą przyzwalająco odrzekł pan Szymon.

— Co ty na to? — spytał pan Błażej p. Onufrego.

— Powiem głośno moje zdanie — odparł pan Onufry; powstał z krzesła, i zaczął donośnym głosem:

— Panowie!.. Po głębokim namyśle... jakiego rzecz wymaga... — i zaciął się pan Onufry, zbladł i zaczął się

jąkać — tak, Panonie Dobrodzieje, po namyśle... jestem zdania od razu!.. — poczem uciął zmięszany i siadł.

— Od razu! — potaknął mu pan Białej.

— Nie, przedyskutować — zawołał pan Filip.

— Zgody, jedności! — molestował pan Paweł.

— Panowie — wtrącił znów Stefan, któremu uśmiechała się myśl komisji i długich dysput. — Nikt pewnie więcej odemnie nie podziela myśli zawartych w projekcie pana Izydora!.. Jeżeli np. wielkiej doniosłości jest propozycja jego zaprowadzenia czytelni, sądów obywatelskich, to cóż piękniejszego jak pragnienie wyrzucenia z obywatelskich zjazdów kart i kieliszka (powtarzam: Stefan nie grał i nie pił) cóż piękniejszego nad wyzwolenie społeczeństwa naszego od tych dwóch plag tak szkodliwych, i gorszących!... Pomyślcie panowie, ile na tem zyskają stosunki życia naszego, ile przyczyni się to do rozwinięcia wykształcenia, do zespolenia towarzystwa, do umornlizowania młodzieży, słowem — gdyby projekt pana Izydora ten jeden warunek zawierał tylko, jużbym mu przyklasnąl z całego serca!... Lecz mimo tej zgodności, nie radzę przystawać dorywczo i wiązać się słowem, i dlatego obstaję przy mojej propozycji, aby wysadzić komisję.

— Tak, odwlec! wybrać komisję — wołali jedni.

— Nie, od razą!... Przyjąć! — wołali drudzy.

— Zgody! Panowie, jedności! — wolał pan Paweł. — Można pogodzić wszystko! — ciągnął dalej. — Zawiązać się obecnie w komisję i przedyskutowawszy ten nieporównany pomysł, przyjąć go bez zwłoki, i dzieje dzisiejsze uwiecznić wiekopomnym aktem!... Zgody tylko, zgody! a spełnimy czyn, któren nietylko przyniesie chwalę okolicy naszej, lecz całemu krajowi zgotuje lepszą przyszłość...

— Tak, krajowi! — zakonkludował stanowczo pan Szymon.

— Nie, odwlec! — terroryzującym głosem zakrzyczał pan Filip — odwlec koniecznie!.

— Od razu! Zawiązać się, dać słowo i kwita — równie głośno krzyknął pan Onufry.

— Dać słowo i kwita! zawtórzył mu pan Błażej.

— Nie, wybrać komisję — zawołał ktoś z innej strony.

— Zgody, panowie zgody! błagał pan Paweł.

— Nie ma zgody! — krzyczał pan Filip.

— A więc poddać pod głosowanie — odezwał się ktoś z boku.

— Tak, pod głosowanie — machając ręką z góry na dół, streścił pan Szymon.

— Tak, pod głosowanie! — powtórzyli wszyscy.

— Ale jak głosować? — spytał pan Onufry, który nabierał coraz więcej śmiałości.

— Jak głosować? — powtórzył za nim pan Błażej.

— Przez kartki — rzekł Izydor.

— To za długo...

— To przez powstanie...

— Dobrze, u więc kto za, niech wstanie — rzekł pan Paweł — kto przeciw, niech siedzi.

Powstał zamęt w pokoju; jedni wstawali, drudzy siadali — a gdy ucichło, pan Paweł rzekł:

— Więc większość za..

— Za czem? — spytano ze wszech stron.

— Za przyjęciem od razu — skończył pan Paweł.

— Ale nie, ja głosowałem za odesłaniem do komisji — zawołał pan Filip.

— I ja!

— I ja ! wołano zewsząd.

— A więc co robić?...

— Głosować jeszcze raz — rzekł Stefan.

— Ale jaki..

Cisza nastała w salonie.

— Przez podniesienie ręki! — odezwał się ktoś z boku.

— I to niedobrze!...

— A więc jak głosować?...

— Przez tak i nie — rzekł w końcu Stefan — jak bywa we wszystkich parlamentach. Kto jest za przyjęciem od razu, powie tak, kto za odesłanieni do komisji powie nie.

I po chwili głosy zaczęły padać z taką powagą, jak w "Kordjanie" Słowackiego, w podziemiach kościoła Świętego krzyżca.

Jeden glos przeważył odesłanie do komisji.

— A więc trzeba wybrać komisję — rzekł Stefan.

— Z ilu? — spytano...

— Z czterech — odparł Stefan.

— Mało! — zakrzyczano, bo każden pragnął wejść do komisji.

— A więc z sześciu.

— Ja wnoszę — rzekł poważnie pan Paweł — iż dla ważności przedmiotu należy wybrać do komisji ośmiu.

— Nie, sześciu!...

— Z ośmiu!...

— Panowie! zgody! jedności! — znów się odezwał pan Paweł.

— Ja wnoszę — rzeki Izydor — iż podług przyjętego zwyczaju nie należy do komisji nigdy powoływać parzystej liczby członków, przeto proponuje siedmiu.

— To z pięciu!...

— Nie, z siedmiu!...

— Tak, z pięciu! — grubym basem zakończył pan Szymon, i tak stanowczo machnął ręką. że wszyscy umilkli.

— A więc z pięciu! — rzekł pan Paweł — panie Izydorze, trzebaby papieru i ołówków, aby módz głosować.

— Najchętniej; lecz zdaje mi się. żeby dobrze było wybór odłożyć na później, bo podobno herbata już na stole.

Propozycję tę przyjęto z zadowoleniem; wszyscy z miejsc swych powstali, i niebawem cale obradujące grono znalazło się w jadalnej sali. Stół był wykwintnie zastawiony: na honorowem miejscu siedziała już pani Izydorowa, która dopiero obecnie ukazała się gościom. Przy smacznych potrawach rozmowa zrazu leniwo się toczyła, mimo zabiegów pani Izydorowej, aby ją zwrócić ku niedokończonej kaplicy, bo widocznie budynek ten mało wszystkich interesował.. Słuchano zatem z niejaką obojętnością wywodów pani Izydorowej, o jej pobożnych zabiegach i niezwykłych poświęceniach.

Ktoś zwrócił rozmowę na sejm i na przyszłe wybory.

— Już jest lista kandydatów — rzekł pan Filip — lecz się na nią nie zgadzam.

— I ja nie! — wtrącił ktoś drugi. —Jest tam jakiś pan Albin, którego nikt nie zna, a czy to w obwodzie naszym brak już zacnych i zdolnych ludzi?

— Tak! — machając ręką dodał pan Szymon.

— I na hrabiego Konstantego nie zgadzam się zupełnie — rzeki Filip.

— Hrabia Konstanty, im! — mruknął pan Onufry.

— Hm! — powtórzył pan błażej, który z niesłychanym apetytem wypróżniał talerze.

— Hrabia Konstanty mało przesiaduje na wsi, mato z kim żyje...

— Ale ma wyborne polowanie! — pierwszy raz odezwał się Kalasanty — i ma winko, ale jakie....

Nikt nie przyklasnął zdaniu pana Kalasantcgo.

— Nie zgadzam się więc — ciągnął dalej pan Filip — Nam obecnie trzeba wysiać ludzi pewnych i jasnych przekonań, a przytem głównie ludzi postępowych... Proponuję więc, czemu by nam np. pan Stefan nie miał posłować?...

— Dziękuję za zaufanie, lecz mam nadzieję być wybranym przez gminy wiejskie...

— Przez chłopków kochanych — serdecznie dodał pan Paweł, który był rodzajem słodkiego chłopomana. — Zgoda! Ślicznie! Co za piękna rzecz, mieć zaufanie tego zacnego ludu naszego.

— Chamów — dodał pan Szymon, i machnął ręką.

— Nie wybiorą przecząco z usposobienia rzekł pan Filip.

— Będę próbował... I nad tym przedmiotem żwawa rozpoczęła się dysputa,

i równocześnie cudem jakimś w kieliszkach ukazało się wyborne, stare węgierskie wino, które znacznie zaczęło rozpłomieniać umysły.

— A więc, jeżeli pan Stefan stawia się na kandydata włościańskiego, to trzeba nam kogo innego wyszukać — rzekł pan Paweł. — Wszak w naszym obwodzie nie brak zdolnych ludzi..

Służący wypróżnione kieliszki szybko węgrzynem napełnił

— Tak! — odezwał się pan Szymon a nasz gospodarz szanowny?...

— Pan Izydor, słusznie! — zawtórował pan Błażej.

— Pan Izydor — powtórzył pan Onufry. Filip się skrzywił, lecz nic nie rzekł.

— Tak! tak! — powtórzono ze wszech stron — niech nam pan Izydor posłuje...

— Niech posłuje! — i chwycono za kieliszki, które wypróżniono duszkiem.

Dziękuję panowie za zaszczyt, za zaufanie wasze, na które nie zasłużyłem! — Tu skinął pan Izydor na służącego, który znów węgrzyna ponalewał.

— Zasłużenie! — zawołał pan Paweł. — A dzisiejszy projekt Towarzystwa, czyż nie dowodzi myślącego człowieka i gorliwego obywatela?...

— Tak — potwierdził machnięciem ręki pan Szymon, i chwycił za kieliszek. — Za zdrowie pana Izydora, przyszłego naszego posła!...

— Niech żyje! — powtórzono zewsząd, i jeszcze kieliszki były w rękach, gdy skrzętny służący napełnił je nektarem.

— Dziękuję jeszcze raz za zaszczyt, za zaufanie, które jest najwyższą nagrodą mego życia; lecz, panowie, zdaje mi się, iż nam nie wypada odmówić zaufania hrabiemu Konstantemu, który zajmuje tak przeważne stanowisko w obywatelstwie.

Djonizy, który od początku zjazdu milcząco przysłuchiwał się wszystkiemu, będąc czegoś dziwnie skwaszonym, aż pobladł na propozycję Izydora... Stefan, który siedział koło niego, szepnął:

— A co?... nie z nami trzyma!...

— Nie rozumiem... Zasady jego...

Wnoszę więc, panowie ciągnął dalej Izydor — abyśmy postem wybrali również pana Konstantego, i ten toast wnoszę na cześć jego!...

— Nie zgadzam się! — zawołał pair Filip — Arystokrata!...

Lecz brzęk kieliszków zagłuszył protest patia Filipa.

Służący, nie czekając już skinienia Izydora, napełnił kieliszki.

— Nie zgadzam się — znów zawołał Filip — bo hrabia Konstanty żywi zasady...

— I ja jestem przeciwny jego kandydaturze stanowczo rzeki Stefan.

— Zgody, panowie, jedności! — zawołał pan Paweł — Nie zapominajmy staropolskiego zwyczaju! Wszak w kole naszem mamy szanowną matronę która cnotami swemi przyświeca okolicy całej, więc obowiązkiem jest naszym wnieść jej zdrowie. Panowie! Powstańmy wszyscy, i duszkiem wychylmy zdrowie pani Izydorowej!

I wypito skrzętnie.

Wino zaczęło działać...

— Dziękuję panom — odrzekła pani Izydorowa — i korzystam z przychylności waszej, aby zanieść do was prośbę względem mojej kaplicy, na którą łożyłam tyle trudów i starań! Dziś pragnęłabym, aby w tym przybytku pańskim stanęły świetne organy; lecz w ciężkich teraźniejszych czasach, niesposób nam samym ponosić tak znaczne ofiary... Gdybyście małą składką zechcieli mój zamiar poprzeć!...

Już Rej powiedział, że szlachcic podchmielony do wszystkiego jest gotów; więc chociaż niejeden skrzywił się na tę propozycję, jednakże sypnęły się banknoty do podanego

przez panią Izydorowę koszyka... Przerwa składkowa jednakże nie długo trwała, bo pan Paweł, jako specjalny amator kieliszka, nieporównanym był w wynajdywaniu toastów; to też niebawem głos zabrał:

— Panowie!... Obowiązkiem naszym jest wnieść zdrowie jednego obywatela, którego mamy zaszczyt mieć tu w naszym gronie, a któren od młodości swojej zawsze był gotów nieść życie i mienie swoje na usługi kraju!... Obecnie za poświęcenia te spotka go zapewne najwyższy zaszczyt, gdyż będzie na sejmie przedstawiał bracię naszą młodszą!..

— Chamów! — dodał basem pan Szymon.

— Wnoszę więc zdrowie pana Stefana...

Wypito daszkiem, i odtąd zdrowia szły już nieprzerwaną koleją, jużto za zdrowie wszystkich obecnych, konsolacji, kochajmy się! obywatelstwa! przyszłości! etc... Tylko już do poselstwa nie wracano, gdyż lękano się rozstrajać ogólnej harmonji podnoszeniem tak delikatnej kwestji. Nie mówił już o tem nic więcej i Izydor, gdyż zadowolniony proponowaną kandydaturą, nie pragnął niepotrzebnie staczać walki o Konstantego. Tymczasem stary węgrzyn działał niepospolicie; wszystkie twarze pokraśniały jak dojrzewające trześnie; jeden Stefan tylko, który pozostał zimnym i chłodnym, jakąś zaciętą dysputę pocichu prowadził z Djonizym.

— Tak być nie może — kończył — tak nigdzie nie zajdziemy!...

— Może masz słusznie — odparł Diogenes.

— To ludzie bez zdania, bez przekonania! Nemezis historyczna zgniata ich... i skruszy...

Nie dokończył, bo towarzystwo całe wstało od stołu.

— A co, może byśmy teraz głosowali? — spytał Izydor.

— Tak! — sapnął pan Szymon.

— Ja się spieszę — rzekł pan Paweł podchmielony sporo — bo noc ciemna, a mam klacz źrebną..

— I ja muszę jechać, bo mi żona chora — dodał pan Onufry.

— To i ja jadę — przydał pan Błażej, — niech tam głosują inni...

— Tak, niech głosują inni, bo mam daleko do domu...

— I ja także!...

— Alei komisję trzeba wybrać koniecznie błagał pan Izydor.

— No, to niech do niej należy pan Stefan, p. Paweł i pan Filip... pan Wacław i Izydor — rzekł stanowczo Szymon.

— To mi się nazywa rzecz szybko załatwiać! Niech należą, zgoda!...

— A na kiedyż zjazd? — spytał Stefan.

— Panowie, proszę do mnie na środę! — zawołał pan kalasanty — Będę czekał z obiadkiem na wszystkich panów! Bardzo proszę!...

— Wybornie, więc we środę u pana Kalasantego!... I grono całe w arcy różowem usposobieniu zebrało sięszybko do odjazdu, tak, iż w niespełna pól godziny w salonie nie zostało tylko kilku dalszych sąsiadów, którzy dla złej drogi postanowili u Izydora nocować Z początku rozmowa wlekła się jeszcze staccato, lecz widocznie upadać całkiem zaczynała, gdy się odezwał Kalasanty:

— A co panowie, może byśmy nie tracili czasu i zrobili małą partyjkę?

— Tak! — potaknął z widocznem zadowoleniem pan Szymon.

Kiedy nas za wielu do preferansa — zauważył Izydor.

— To zróbmy małego kwindecza...

— Dlaczego nie!...

I służba co żywo rozłożyła zielone stoliki, zmieszano kilka talij. i przed każdym pojawiły się paczki banknotów.

I przyszli członkowie Towarzystwa wzajemnego umoralnienia.. grali do dnia białego!

Czy się tak nie działo?...

***

Wieść o proponowanem Towarzystwie przez Izydora rozeszła się szybko po okolicy, najprzeróżniej komentowana. Jedni przyznawali projektowi temu wielką doniosłość i popierali serdecznie, drudzy szydzili zmyśli, a więcej z autora. dodając jako illustrację noc po zjezdzie spędzoną przy zielonym stoliku. Do tych ostatnich należał hrabia Konstanty i cała jego klika. Wprawdzie Konstanty obojętną ironją zbywał projekt, lecz Teodor i kompanja umyślnie rozbiegli się po okolicy dla depopularyzowania pomysłu. I szło im wcale nie źle, gdyż Izydor popieraniem kandydatury Konstantego, zraził sobie wielu, a szczególniej Stefana. Stefan jak z zapaleni pochwycił projekt, tak przypatrzywszy się rzeczy z bliska, znacznie ochłódł. Zanadto był bystrym, zanadto wiele przeszedł w życiu, aby nie zmiarkował, do czego Izydor zmierzał, a chociaż nic nie wiedziało układach prowadzonych przez Teodora, to jednakże przeczul intrygę i podstęp. To też wyjechał od Izydora zły i markotny, i w duchu sromni się i oburzał.. Postanowił jednakże nie porzucać projektu, jeżeli się da wprowadzić

w tycie; lecz zamierzył zarazem zwalczać kandydaturę Konstantego, i na jego miejscu inną postawić.

Na drugi dzień zjawił się u niego Izajasz z dobrą wieścią.

— Nu! — mówił żyd — może pana chłopi wybiorą Jest wielka nadzieja!...

— Jakto?...

— Propinatorowie mówią, że chłopi są dość za. panem, to ja im też polecił, aby mi donosili o wszystkiem. Już co ja wiem, nu! to pan ma z czterdzieści głosów...

— Dziękuję panu serdecznie za dobrą wiadomość.

— Nu! ja się cieszę tak jak i pan — poważnie dodał Izajasz, a głos jego brzmiał niezwykłem wzruszeniem — Nu!.. bo przecież i ja do tej ziemi należę, i mnie to obchodzi, co się dziać będzie, a ja wiem, że pan dobrze chce dla siebie i dla drugich...

— Bądź pan przekonanym, ze mnie nie ambicja do tego powoduje...

— Wiem ja o tem.... nu! i dlatego pana popieram, i będzie pan posłem. Jest tam u pana Filipa we wsi urlopnik, co się takie stara, ale się go może usunie, bo on potrzebuje pieniędzy. Wiem to od propinatora...

— Jeżeli będzie potrzeba...

— Nu, to już moja rzecz — szybko przerwał Izajasz — to się porachujemy kiedyś... a ja chcę żeby pan wiedział, że Izajasz może się na co przydać, i iemy żydkowie możemy także być dobrej sprawie użytecznymi...

Wiadomość ta wzruszyła mocno Stefana: postanowił tem silniej działać na wybory szlacheckie: ruszył się więc w objazd, i zaczął agitować w pośród swego koła. Po dro

dze wstąpił do Filipa, który również niezadowolony ze zjazdu u Izydora, na swoję ręką prowadził opozycję...

— Kostantego wybrać nie można, nie należy — mówił do Stefana.

— I ja tak sądzę! ale kogoż postawimy za kandydata ? Filip umilkł, bo nie śmiał myśli ukrytej odsłonić... a myślał o sobie.

— Trzeba się porozumieć...

— Tak...

— Bo Izydor nie może także!...

— A więc kogo?...

Filip aż się ugryzł w język.

— Porozumiemy się bliżej u Kalasantego we środę! Trzeba tem rzecz tę już stanowczo rozstrzygnąć. Ale!... ale!... — dodał — muszę cię pochwalić i przyznać że masz dobrych popleczników; urlopnik w mojej wsi, któren stawiał się także na kandydata, ustąpił już..

— Nic o tem nie wiem...

— A mówią przecież, żeś mu dał coś pieniędzy...

— Ja?... ani grosza!...

— No, to nie rozumiem, bo wczoraj przyszedł do mnie i powiedział, że chce głosować na ciebie.

— Cieszy mnie to, lecz nie pojmuję...

— Będziesz wybranym bez wątpienia, bo masz większość za sobą; wszyscy żydzi popierają cię jak jeden!...

Wpływy Izajasza ukazały się w całej swej potędze..

Projekt Izydora i nadchodzące wybory rozbudziły stanowczo życie w okolicy; jeżdżono, dysputowano, i życie przygasłe przez długie lata zaczęło tryskać do koła. To też na umówiony dzień u Kalasantego, oprócz komisji i zaproszonych, zjechał się jeszcze liczny poczet okolicznej

szlachty, dla której gościnny i serdeczny dom Kalasantego był zawsze otwartym.

Dysputy nad projektem Towarzystwa nie trwały długo. Widocznie umysły wszystkich zwrócone były w inny kierunek. Na wniosek Szymona dozwolono grywać w preferansa i wista, na wniosek Pawła przyznano prawo obywatelstwa stołowemu winu węgierskiemu. Stefan rozwodził się najdłużej nad ustrojem towarzystwa i mimo opozycji Izydora zwalono dyktaturę prezesa, a zaprowadzono najzupełniejszą Rzeczpospolitę, w której większość głosów stanowczo decydowała. Tak zreformowany projekt uchwalono jednomyślnie, lecz wprowadzenie go w życie odwleczono do swobodniejszej chwili — gdyż kwestją wyborów do sejmu była najbardziej nagląca! Izydor, zbity z tropu zmianą atrybucyj prezesa, stał się bardzo obojętnym dla swego projektu, i niczemu się już nie sprzeciwiał. Stefan więc wniósł kwestje kandydatów, i sam głos pierwszy zabrał. Muszę tu nawiasem dodać, iż w zebraniu tem znajdywali się wszyscy znajomi nasi, których poznaliśmy u Izydora.

— Tem śmielej zaczął Stefan — odzywam się do szanownych panów, gdyż jako kandydat z mniejszych posiadłości, nie staję do walki w tem kole, głosu mego nikt przeto o osobistość nie posądzi. Mocny tem przekonaniem radbym rzucić kilka myśli, które sądzę, iż należy nam uwzględnić, zanim przejdziemy do stanowczego postawienia kandydatów...

— Tak! — machając ręką potwierdził pan Szymon.

— Panowie!... Po długoletnim letargu, odsłania nam się nowa era życia publicznego. Nie wchodzę w to, o ile ona jest rzeczywistą, i jak dalece wpływową — faktem jest jednakże, iż mamy z grona naszego powołać ludzi zaufania,

którzy w ważnych kwestiach, obchodzących ogół będą głos zabierać. Panowie!... Ztąd naturalne wynika pytanie: kogo mamy wybrać?..

— Tak!... tak! — potaknął pan Szymon.

— bobrze mówi szepnął pan Błażej p Onufremu.

— Dobrze mówi doda! pan Onufry.

— Przez długie lata — ciągnął dalej Stefan — nieszczęśliwemi okolicznościami odsunięci od spraw publicznych, pozbawieni życia czynnego, nie mieliśmy pola do odsłonienia naszych zdolności i zaskarbienia zaufania publicznego tak, iż dziś w chwili tak ważnej, stoimy niepewni i wabiący się....

Izydor kiwał niechętnie głową, uwagi Djonizemu.

— Niepewność ta jest bardzo uzasadnioną, gdyż. Panowie, przez lata. które strawiliśmy bezczynnie, świat szedł i postępował naprzód, ideje nowe zdobywały sobie coraz większe uznanie, i nam, dziś chcącym spełnić wielkie posłannictwo, należy od razu stanąć na wysokości czasu... Pan Szymon machnął niecierpliwie ręku i szepnął:

— Demagog...

— Ideje te, które, trzęsą i rządzą światem, są to ideje demokratyczne, wolności, równości, braterstwa...

Co on mówi ?... — z trwogą spytał pan Błażej pana Onufrego.

— Czekaj końca!...

— Tak jest, duch czasu, zbrojny w te potrójne godła, burzy dawne zbutwiałe przesądy, i prowadzi ludzkość ku prawdziwemu szczęściu!... Na tę drogę i nam Panowie wejść koniecznie należy, bo na niej znajdujemy rozwiązanie

tej wielkiej boleśnej kwestji. którą nam nieszczęsna przeszłość jako wielkie zadanie pozostawiła w spadku...

Liczni zwolennicy frazeologji Stefana sypnęli mu gorące oklaski.

— Na tej tylko drodze, powtarzam, na drodzo demokratycznej, mamy przyszłość...

— Nie!... — basem zawołał zniecierpliwiony pan Szymon.

— Zgody, jedności! — odezwał się pan Paweł.

Filip uśmiechając się patrzał ironicznie na Izydora.

— Na tej jedynej drodze, raz jeszcze powtarzam — przydał dobitnie Stefan — przyszłość nasza; na niej znajdziemy niespożyte siły, które dotąd bezczynnie drzemią, a które przyśpieszą nam zwycięstwo!... Dlatego tez pragnę Panowie, aby ludzie, których powołamy, temi zasadami przedewszystkiem byli przejęci. Nic wykluczając więc nikogo, ani stawiąc nikogo za kandydata, wnoszę Panowie, abyście uchwalili, iżby każden, który o poselstwo z grona naszego kandyduje, złożył pierwej swe wyznanie politycznej wiary...

— Zgoda, brawo! — zawołał pan Paweł.

— Narobiłeś tego wszystkiego szeptał niecierpliwie Izydor Djonizemu — masz skutki!...

— Ależ przecie zasada... — Na nic się nigdy nie przydasz!..

— Wyznanie wiary, tak, tak! wołano zewsząd.

— Ależ Panowie — zawołał ktoś z boku — wszak powołaliśmy już pana Izydora...

— I Konstantego — dodał pan Szymon.

— Nie, wyznanie wiary krzyczano w nadziei usłyszenia mówki — Wyznanie wiary!

— Nie, pan Izydor!..

— Zgody, jedności, Panowie! — błagał Paweł — można wszystko pogodzić; niech nam szanowny pan Izydor zrobi swe wyznanie wiary...

— Ja tego wszystkiego nie rozumiem dobrze — poważnie rzekł pan Onufry panu Błażejowi — po co jakieś wyznanie'?... na co?... Jedna rzecz: co wróg to wróg — i kwita...

— Masz słusznie, to wszystko zagraniczne wymysły — odparł mu potakująco pan Błażej.

— Pan Izydor niech zrobi swe wyznanie! — wołano.

— Tak! — streścił stanowczo pan Szymon. Izydor powstał, a że na ten zwrot nagły nie był przygotowanym, więc zawahał się chwilę, lecz nie stracił kontenansu.

— Z przyjemnością — rzekł — spełnię wolę fanów; tem więcej, iż cale życie, idąc po jednej i tej samej drodze, kierując się zawsze jednemi i temi samemi zasadami, z łatwością zdołam streścić mój sposób widzenia. Najprzód zgadzam się we wszystkiem z szanownym panem Stefanem — i Izydor zręcznie, gładko snuł wątek swych poglądów. Zgadzał się z Stefanem, gdyż poznał iż większość skłaniała się ku objawionym przez tegoż zdaniom: lecz mimo rzuconego z góry zaręczenia, nie sposób mu było pogodzić wielu sprzeczności, ominąć wielu niekonsekwencyj; strzelał więc Ogólnikami i fajerwerkami, sypał gradem tych utartych frazesów, które u nas na nieszczęście mają jeszcze obieg i kurs nominalny, mimo to, że większa ich połowa podejrzanego stempla... Prawił o wszystkiem, o przeszłości i teraźniejszości, o prawach nieprzedawnionych i wielkim celu, o utylitaryźmie i autonomji, o solidarności i zgodzie, słowem

mówił o wszystkiem, nie przypomniawszy nawet o założonej przez siebie czytelni, ani o artykule umieszczonym w "Przeglądzie powszechnym"... Mowę jego bardzo przychylnie przyjmowano, gdyż każden mógł z niej być zadowolonym, wszystkiego tam było potrosze i postępu i konserwatyzmu, był liberałem nawet, lecz w takiej dozie, że nie szkodził żadnemu szlacheckiemu żołądkowi, a pan Filip nawet, mimo swej jaskrawości. nie mógł się skarżyć na jakość lecz chyba na dozę. Następnie Izydor przerzucając się na inne pole, zaczął zręcznie popierać kandydaturę Konstantego; przedstawiając w różowych kolorach wpływy jego, stosunki. znaczenie — przedstawiając go jako niezbędnego, jako podporę obywatelstwa i kraju. I mowa jego wpływ swój wywarła: sypano oklaski, potakiwano i kiedy skończył, zawołał pan Szymon:

— Tak! pan Izydor i hrabia konstanty niech posłują!

— Niech posłują! — przydano chórem.

— Nie zgadzam się. proszę o głos — zawołał p. Filip.

— Zgody, jedności, Panowie! — błagał Paweł.

— Nie, proszę o głos! — powtórzył namiętnie pan Filip.

Ucichło i Filip zaczął mówić:

— Nie staję przed wami. Panowie, z wyznaniem mej wiaty politycznej, lecz uważani za święty obowiązek. wystąpić przeciwko kandydaturze hrabiego Konstantego, narzuconej nam przez komitet, a popieranej tak wymownie przez pana Izydora. Panowie, jestem stanowczo przeciwny wyborowi krabiego Konstantego na posła z obwodu naszego!

Powstał szmer, nieukontentowanie... Szymon, jak zwykle zbył rzecz jednem słowem szepnąwszy "Demagog", inni milcząc wpatryli się badawczo w Filipa.

— Przyczynę tej opozycji muszę Panom otwarcie wyłuszczyć, a mam to przekonanie, iż zdołam was przeciągnąć na moją stronę. Panowie! hrabia Konstanty należy w naszym kraju do tego nielicznego kota ludzi, których los czy opatrzność postawiła na wyjątkowo szczęsliwem stanowisku. Hrabia Konstanty posiada głośne imie, posiada znaczny majątek, posiada zdolności, słowem posiada wszystkie warunki do zajęcia znakomitego w kraju stanowiska.

— Tak! — stwierdził pan Szymon.

— Panowie, przyznaję mu to wszystko, lecz dodaję zarazem, iż aby zajad takie stanowisko, nie dość imienia, majątku, zdolności, lecz trzeba przedewszystkiem zasług. A właśnie zasług żadnych nie posiada hr. Konstanty..

Djonizy uśmiechał się na mowę tę z zadowoleniom. Stefan kiwając głową potakiwał, reszta słuchaczy pospuszczała w milczeniu głowy; nie jednego śmiałość ta przerażała, a zacny Kalasanty wyniósł się milczkiem.

— Może powiecie Panowie, iż nie miał sposobności do odznaczenia się? Przeczę, przeczę stanowczo! Na sposobności służenia krajowi nie brak nigdy, kto ma dobrą wolę ku temu... Pytam was, Panowie, co kiedy dla kraju zrobił hrabia Konstanty? Czy założył lub poparł instytucję jaką? Czy wspiera piśmiennictwo, przemysł, handel? Czy w końcu w naszym zaścianku przyczynił się do rozbudzenia życia obywatelskiego, do połączenia w jedno ognisko rozstrzelonych umysłów? Czy tu pośród nas, mając tak wielki majątek, wsparł kogo w niedoli lub w nieszczęściu?...

— Ma słuszność! — szepnął pan Błażej panu Onutremu, — Jak Boga kocham ma słuszność!...

— Święcie mówi — potaknął mu pan Onufy.

I większa część zebranych zaczęła patrzeć śmielej i aprobować gestami słowa Filipa.

— Nie! Hrabia Konstanty, zasklepiony sam w sobie, odstrychnął się od kraju, od społeczeństwa naszego. Jakiemże prawem śmie dziś żądać naszego zaufania.

— Tak! — zawołało kilku.

— Śmiało mówi — szepnął Paweł — ale zgoda na to.

— Nie, Panowie, minął czas synekur! Minął czas przewodnictwa! Dziś o zaufanie trzeba się dobijać zasługą.

Oklaski, nieśmiało wprawdzie, ale odezwały się zewsząd.

— Zasługą tylko zdobywać wyższe stanowiska!... I obstaję przytem, Panowie, obstaję z wielu, z bardzo wielu powodów. Bo hrabia Konstanty przedstawia w sobie całe pewne koło ludzi, które bezczynne zawsze, obojętne dla kraju zawsze, gibkie jak trzcina, skłonne do zmian, ma na celu jeden tylko interes: interes własny!

Diogenes aż powstał z radości.

— Przypomnijcie sobie Panowie, tylko niektóre chwile z przeszłości hrabiego Konstantego. Przypomnijcie, z jakim pośpiechem kładł podpis swój na dokumantach, o których wiecie... Jak się starał także o podpisy nasze... Przypomnijcie sobie postępowanie jego we Lwowie!... i wiele, wiele innych rzeczy, które przemilczam. J my takiego człowieka mamy powoływać na naszego reprezentanta?!..

— Wybornie! ślicznie! — zawołał rozpłomieniony Diogenes.

— Słusznie! Prawdę mówi! — rzekł Onufry.

— Ja tak samo myślę — dodał Błażej.

Tą razą oklaski już sypnęły się szczerze i śmiało.

— Nie, Panowie! Tego zrobić nie możemy! Pokażmy krajowi, żeśmy dorośli już politycznie, iż wiemy gdzie

idziemy i czego chcemy! Pokażmy tym ludziom, iż nie damy się już dłużej wodzić na pasku, ani mamić pięknemi słowami! Pokażmy, iż jest w nas pamięć!...

— Baje! — niechętnie machnąwszy ręką, szepnął pan Szymon.

— I że w godzinach stanowczych kraj rachunku żąda!... I że biada tym, co się od narodu odstrychnęli, i prowadzili go na bezdroża i manowce...

Huczne, głośne zagrzmiały oklaski.

I nie dziwcie się temu szanowni Czytelnicy, bo u nas serce jest zdrowe jeszcze, tylko głowa chora!

— Z tych więc powodów, Panowie! — ciągnął dalej Filip głosem namiętnym — opierani się kandydaturze hrabiego Konstantego, gdyż hrabia Konstanty niczem nie za służył sobie na nasze zaufanie...

— Nie! — odezwał się donośnie pan Szymon — zasłużył!...

Izydor niby był niekontent z tej całej przemowy, lecz milczał... Milczał i Stefan, lecz aprobował widocznie.

— Więc nie wybierać hrabiego — zawołał któś.

— Wybrać — krzyknął pan Szymon.

— Nie, precz z nim!

— Co ty na to? — spytał pan Błażej p. Onufrego. Ja nie wiem jeszcze!.. bo to, widzisz, hrabia Konstanty jest... ma... jakoś...

— Głosować!... wybrać!...

— Nie wybierać!...

— Zgody, jedności, Panowie! — zawołał pan Paweł. — A podpisy!... a Lwów! — zawołał ktoś z boku — nie wybierać!

— Pan Filip przesadził hrabia Konstanty jest.. —

I gwar, wrzawa, zamięszanie powstały w salonie. Krzyczano, wołano — gdy naraz przed oknami mignęła paradna czwórka zaprzężona do eleganckiego kocza.

— Hrabia Konstanty! — szepnął ktoś. Wszyscy osłupieli. I nastała grobowa cisza w zebraniu.

Pan Kalasanty, który przed chwilą wrócił był do salonu, na widok powozu Konstantego wybiegł co żywo do sieni.

Filip i Stefan usunęli się w framugę okna; na wszystkich twarzach znać było kłopotliwy niepokój i pomięszanie.

Wkrótce imponująco wszedł do sali hrabia Konstanty z wesołem, uśmiechającem się obliczem; za nim postępował Teodor i Kalasanty.

— O!... tak liczne grono, zjazd... Witam!... witani Panów! — rzekł, wstrzymując się w progu.

Wszyscy powstali z siedzeń jakby na rozkaz.

— Niceś mi nic mówił kochany Kalasanty, że tak wielkie dziś zebranie u ciebie... A może przeszkadzam...

— Hę, może przeszkadzamy — powtórzył Teodor. Ależ... gdzie tam panie hrabio! Prosimy!

— Nie godzi się kochany Kalasanty nie uwiadomić mnie o tak miłym zjeździe. Widocznie gardzisz mną; nie przebaczę ci tego nigdy...

— Nie wiedziałem czybyś zechciał... — tłómaczył się Kalasanty.

— Należeć do tego grona? Ależ największy zaszczyt; i rzeczywiście miałem dobre przeczucie, przyjeżdżając tu dzisiaj!... Witam Panów!... A, pan Onufry; jakie się żona miewaj Fan Paweł, tak zawsze nie łaskaw na mnie... Pan Jan... Pan Szymon... witam, a jak gospodarstwo?

I Konstanty przyjacielsko ściskał wszystkich za ręce, co czynił z równą powagą i Teodor, a kiwnął tylko głową w stronę, w której stali Stefan i Filip.

— Lecz siadajmy Panowie! — kończył Konstanty, posunąwszy się śmiałym krokiem ku kanapie, a w ślad za nim posunął i Teodor.

Usiedli wszyscy, a Onufry szepnął do pana Błażeja:

— Obgadują go!... Co to za zacny człowiek!... Pytał się o zdrowie Korduli!...

— Tak, obgadują! — powtórzył Błażej, czując jeszcze ciepło pańskiej ręki.

Podobnie pomyślał nie jeden.

— Zdaje mi się — rzeki hrabia — iż przerwałem Panom jakąś naradę. Czy można wiedzieć o czem była mowa?

Nastała kłopotliwa cisza; pospuszczano oczy, a kilku porwał nagły kaszel.

— O wyborach — po chwili szepnął ktoś.

— A, to szczęśliwie trafiłem!... Porozumienie się jest niezbędne, konieczne!... A czy można wiedzieć do jakich doszliście Panowie rezultatów?...

Znów wielu zaczęło kaszleć, inni milczeli.

— Stawialiście zapewne Panowie kandydatów..

— Tak! — odparł Szymon, dość jednak cichym głosem.

— Bardzo dobrze!... I ja radbym do narady tej należeć, tem więcej, iż co do tego punktu powinna między nami panować zgoda, powinniśmy dać przykład solidarności i jednomyślności. Lecz aby zapanowała między nami zgoda i solidarność, musimy wprzód dobrze przedmiot rozważyć i przyjść do stałych i jasnych konkluzyj.

— Tak! — głośnym basem potaknął pan Szymon.

— A co, wybornie mówi!... — szepnął pan Błażej.

— Obgadują go! — doda! pan Onufry.

— Nie przerywam więc Panom, i proszę, aby dalej trwały debaty, z których mam nadzieję wiele skorzystać.

Lecz zamiast rozpraw nastała cisza i kaszel. Filip z Stefanem w framudze okna szeptali coś cicho. Djonizy, gniewny wyszedł z pokoju.

— Może nam pan hrabia wyjawi swój sposób widzenia? — przerywając nieznośną ciszę, odezwał się pan Paweł.

Wszyscy odetchnęli.

— Tak, niech pan hrabia mówi — zawołano zewsząd.

— Niech mówi, słuchamy!

— Jak rzeczy stoją, hę? — spytał po cichu Teodor Izydora.

— Przemawiałem za Konstantym, lecz Filip oponował namiętnie.

Teodor obojętnie kiwnął ręką.

— Z przyjemnością uczynię zadość żądaniu Panów; chociaż wątpię, abym był w stanie dodać co nowego do tych wymownych uwag, jakie bezwątpienia słyszeliście już w tem zebraniu. Dlatego też, Panowie, pominę wiele ważnych względów, a zwrócę uwagę waszą na jedną okoliczność tylko, której sądzę, iż nigdy nam z myśli spuszczać nie należy. Chcę mówić o stanowisku naszem... Tak, Panowie, stanowisko nasze tak przeważnie wpływające na losy kraju, ostatnimi czasy silnie zostało wstrząśnięte przez pewne stronnictwo, którego zadaniem i celem jest walać przeszłość, burzyć i niszczyć wszystko, i na gruzach społecznych tworzyć nową jakąś budowę, podług własnego wymarzonego planu!...

— Tak! tak! — radośnie przytaknął pan Szymon.

— Stronnictwo to, niebaczne i lekkomyślne sądzi, iż społeczeństwo, to jakiś gmach, któren rozebrać i zniszczyć można... Ladzie, którzy do stronnictwa tego należą, w jakimś szkodliwym obłędzie, nie wahają się targać na wszystko; nic dla nich nie jest świętem, ani wiara, ani przeszłość, ani tradycje... W zaślepieniu godnem politowania, uważają nas za swych głównych wrogów, i ku nam zwrócona jest cala ich zaciętość i zawiść...

— Ślicznie mówi! — szepnął pan Błażej.

Pan Onufry, zapatrzony w hrabiego jak w tęczę, milczał z podziwienia.

— Chcąc nas zwalczyć, nie wahają się podsuwać nam najfałszywsze doktryny, robią z nas jakieś widmo, jakiś fanatyczny upiór, którym tororyzują słabe i lekkomyślne umysły, aby je ku sobie przyciągnąć... Ależ panowie, bądźmy wyrozumiali, cierpliwi, a szczególniej wytrwali na stanowiskach naszych, na których widocznie postawiła nas Opatrzność; nie dajmy się uwieść ani ułudnym teorjom, ani zachwiać groźbą, ani odwieść nadziejami. Stójmy wytrwale i mężnie, bo tylko wytrwałością taką spełnimy przeznaczenie nasze, i uratujemy kraj od strasznych kataklizmów!...

— Tak! — zawołał całem gardłem pan Szymon.

— Zgoda!... Wybornie! — Dodał pan Paweł.

— To mi mowa! — szepnął pan Onufry — Obgadują go demagogi!...

— Obgadują widocznie — przydał pan Błażej.

I ze wszech stron odezwały się objawy aprobacji.

— Cieszy mnie, iż zdanie moje znajduje pośród panów przychylne przyjęcie, tem więcej, iż mam sobie za

święty obowiązek wypowiadać śmiało i otwarcie przekonanie moje mam za obowiązek bronić wytrwale zawsze i wszędzie tych zasad, na których stało społeczeństwo nasze lat tyle, tak świetnie i wzniośle. Tak jest, panowie, na nas, na tę jedyną wielką spójnię z przeszłością, uratowaną z ogólnego rozbicia, targają się zewsząd wrogie żywioły aby nas! szlachtę! nasze tradycjne stanowisko poniżyć, zbezcześcić!... Pojmiecie więc panowie, jak wiele nam potrzeba wytrwałości i siły, aby pokazać światu całemu, że to fałsz, jakobyśmy byli zbutwieli i przegnili!...

— Fałsz! — zawołał pan Szymon całym głosem.

— Fałsz — powtórzono chórem, a oczy wszystkich zaiskrzyły się namiętnie.

— Fałsz, jakobyśmy byli owem rumowiskiem społecznem, nie mającem już miejsca w przybytku narodowym, fałsz, jakoby w nas nie było ani krwi, ani życia, ani ciepła, jakobyśmy niezdolni byli ani do poświęceń, ani do czynu!...

— Fałsz! — zawołał pan Onufry...

— Tak, tak! — wołano zewsząd, bo mowa hrabiego upajała jak wino.

— Stać więc nam należy niewzruszenie. Jeżeli są indywidualności pewne, które odbijają się od ciała naszego, jeżeli przez głowy niektóre przechodzą jeszcze myśli ambitne przewodnictwa — to je z łatwością zagarniemy, i zażegnamy świętem słowem szlacheckiej równości, tej wzniosłej równości, jakiej przykłady daje nam historja. Nie ma i nie może być pośród nas panowie uprzywilejowanych ani karmazynów, bośmy wszyscy karmazynami krwi naszej, wylanej za ojczyznę i wiarę!...

Zapał rósł z każdym słowem hrabiego; potakiwano, sypano oklaski. Hrabia tryumfował.

— A co, patrzaj jak ich porywa — szepnął Filip do Stefana.

Stefan wzruszył ramionami.

— Trzeba mu odpowiedzieć!...

— Na nic się nie przyda! — dodał Stefan — już ich opanował...

— Spróbuję! — i zawołał głośno — Proszę o głos; nie zgadzam się!..

Hrabia urwał w pół zaczęte słowo, i bystrym wzrokiem spojrzał w stronę Filipa, a na czoło wystąpiły mu groźne zmarszczki.

— Pan pragniesz mówić? — spytał.

— Tak, nie zgadzam się ze zdaniem!

— Panowie! — przerwał dobitnie Konstanty — czy mam zaprzestać, gdyż...

— Nie!.. nie!... niech hrabia mówi — zawołano.

— Nie! — głośniej nad wszystkich krzyczał p. Szymon.

— Tak mi niepodobna!... Tak nie dojdziemy nigdzie — i urwał.

Powstał szmer do koła.

Hrabia nachylił się do Teodora, i szepnął mu coś do ucha, Teodor prędko nachylił się do Pawła i powtórzył mu zapewne słowa hrabiego.

— Zgody, panowie, jedności! — głośno odezwał się Paweł — Dla porządku wnoszę, abyśmy obrali przewodniczącego do rozdawania koleją głosów.

— Dobrze!... bardzo dobrze!...

— I w imieniu was wszystkich tu proszę, aby nam przewodniczył pan Teodor.

— Tak! — streścił Szymon.

— Hę dobrze! dziękuję panom ! — odezwał się Teodor — więc hrabia Konstanty ma głos dalej; czy tak?

— Tak!... tak!...

Filip uśmiechnął się wzgardliwie. Stefan założył ręce i patrzał obojętnie.

— Masz wpływ na kilku, to ich opamiętaj — szepnął raz jeszcze Filip Stefanowi.

— Nawet próbować nie będę!... Wyjadę, bo nie mam już tu co robić; rezultatu takiego należało się spodziewać — i ruszył wzgardliwie ręką.

— Powtarzani więc panowie — ciągnął dalej dobitnym głosem hrabia Konstanty — iż pomiędzy nami powinna panować ta wzniosła równość, oparta na przeszłości! Lecz wytrwale odpychajmy tę równość, o jakiej marzy pewne stronnictwo, równość zagłady! Opierajmy się więc wszystkim prądom, my, na których przyszłość spoczywa! Bądźmy czujni i baczni, i nie dajmy się ani porwać ani terroryzować!..

— Tak, nie dajmy się terroryzować — powtórzył pan Szymon.

— Nigdy! — dodał chór zgodnie.

— O! lecz nie myślcie panowie, aby zasady moje nie dały się pogodzić z rozsądnym i umiarkowanym postępem; bynajmniej! Wierzę bowiem najsilniej w rozwój społeczeństw, wierzę w to, iż duch ludzki nie znosi spoczynku; lecz pochód ten, ten postęp, nie powinien być nigdy szalonem rzucaniem się ku jakimś ideologicznym celom, ani gorączkowym porywem ku niemożebnym ideałom, lecz pochodem powolnym, miarowym, wytrawnym, rozsądnym, absorbującym jedynie zdrowe zasady i prawe dą

żnosci!.. Tak pojmuję stanowisko nasze! Tak go pojmuję, chociażbym miał na siebie ściągnąć oburzenie i niechęć!...

— Nie!... nie! — zawołał pan Szymon. — I my tak pojmujemy! — zawołano zewsząd

— Ja to samo mówiłem wczoraj do żony! — rzekł pan Onufry.

— A ja do ekonoma! — dodał Błażej.

— I ja tak myślę!...

— I ja!...

— Zgoda! chwała Bogu!... święta zgoda — uradowany wolał pan Paweł — Niech hrabia mówi dalej! — zawołał ktoś z boku.

— Tak, niech mówi — streścił Szymon.

I znów zebranie umilkło.

Tymczasem hrabia Konstanty szepnął powtórnie coś do ucha Teodorowi. Teodor wstał i przystąpił do Izydora.

— No, teraz pora!.. hę!... postaw go jeszcze raz na kandydata.

— A cóż ze mną? — spytał niedowierzająco Izydor.

— Będzie cię popierał i wybiorą was obudwóch, hę!... zobaczysz!...

— No, to go przedstawię.

Teodor usiadł napowrót przy Konstantym, który tymczasem mówił ciągle i tak konkludował:

— Oto są ogólne moje poglądy, które uważam za zasadnicze. Wytrwałe bronienie naszych stanowisk jest osią, około której obracają się wszystkie inne, choćby najżywotniejsze kwestje! Tą drogą idąc, uratujemy nieprzedawnione nasze prawa, i przyspieszymy tę lepszą przyszłość, do której tak gorąco biją wszystkie serca nasze!

Zapał, wywołany ostatniemi słowami, stał się jednomyślnym. Klaskano w dłonie, potakiwano słowami, a w niektórych oczach zabłysły nawet łzy rozczulenia!

— To człowiek! — mówił pan Onufry — To człowiek! a jak go obgadują!..

— Zawiść, zawiść ludzka, jak Boga kocham — z oburzeniem dodał pan Błażej.

— Jaka wymowa! jakie myśli wielkie! — szeptano do koła.

— Obgadany!.. Demagogi!...

— Panowie! — odezwał się naraz Izydor — Po wymownym głosie hrabiego Konstantego, przekonaliście się, iż miałem słuszność, gdym wam go tak gorąco zalecał na posła z naszego obwodu! W tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak powtórzyć już raz uczynione wniesienie: niech nam posłuje!...

— Niech posłuje! — zawołano zewsząd. Konstanty nachylił się do Teodora, i jeszcze raz szepnął mu coś na ucho.

— Hę! panowie, jedno słowo! — odezwał się Teodor — Pozwólcie jedno słowo!... Jak to słusznie zauważał hrabia Konstanty, wypada, aby tak liczne zebranie wydało już stałe rezultata, abyśmy przyszli do niezmiennych konkluzyi; dlatego wnoszę panowie, hę, abyśmy związali się słowem honoru, iż postawionych tu dziś kandydatów jednomyślnie popierać będziemy! Czy zgoda?

— Zgoda! — zawołał pan Paweł — dajemy słowo honoru!

— Dajemy ! dajemy ! — powtórzono zewsząd.

— Ja wnoszę odezwał się znów pan Szymon, który z zapału stal się wymownym — abyśmy hrabiego wybrali przez aklamację!.. Tak — i machnął ręką.

— Wybrać przez aklamację! — powtórzono.

— Panowie! proszę o glos! — dobitnie i flegmatycznie odezwał się hrabia, i ucichło — Głęboko jestem wzruszony zaszczytnem zaufaniem waszem, lecz pierwiej radbym wiedzieć jakich dotąd stawialiście kandydatów?

Izydor uśmiechnął się radośnie i zatarł ręce.

— Hrabiego — odrzekł Paweł — i szanownego pana Izydora!...

— A!... to ja zrzekam się poselstwa — z wzruszeniem, lecz stanowczo odparł Konstanty.

Wszyscy osłupieli. Nastała cisza.

Izydor zmięszał się — lecz milczał.

— Jakto?... Dla czego?... To być nie może! — zawołano zewsząd.

— Nie, panowie, zaszczytnego wyboru waszego przyjąć nie mogę! — i ze smutkiem pochylił głowę na piersi.

— Dla czego? to być nie może! koniecznie! — wołano coraz głośniej.

— Dla czego? — spytał stanowczo pan Szymon.

— Kiedy nalegacie, panowie! to muszę wyznać otwarcie, iż za najwyższy zaszczyt poczytuję sobie zaufanie współobywateli, iż od usług publicznych, choćby najcięższych nie usuwam się nigdy, lecz tą razą sumienie zabrania mi przyjąć ofiarowanego poselstwa.

— Ale dla czego? jaka przeszkoda? — pytano coraz gwałtowniej.

— Nie mogę! powtarzam, panowie, i Bóg świadkiem jak mi ta chwila jest boleśną... lecz uważam za święty

obowiązek w czasach tak ważnych jak obecne, aby wszelka miłość własna przycichła, aby prywata ustąpiła miejsca dobru powszechnemu. Usuwani się więc stanowczo od współzawodnictwa, prosząc was najusilniej, najmocniej, abyście głosy mnie przeznaczone przelali na człowieka, który pod wszelkim względem stoi wyżej zasługą i zdolnościami odemnie, który jest niezbędnym w sejmie, który jest ozdobą kraju, i przyniesie zaszczyt okolicy, która go wybierze.

Wszyscy ciekawie patrzyli na hrabiego.

Izydor tylko pomięszany zaczynał domyślać się intrygi.

— Kogo? kto taki'? — pytano.

— Czytaliście panowie zapewne listę kandydatów, nadesłaną przez komitet. Między poleconymi jest pan Albin. Otóż błagam was, abyście jego wybrali posłem!

— To być nie może!... Hrabia koniecznie! — zawołało kilku

— Nie, panowie, oświadczam stanowczo, iż poselstwa nie przyjmę.

— Co to za człowiek! Co za abnegacja! — szepnął pan Onufry.

— Jaka miłość dobra powszechnego! — dodał rozczulony pan Błażej.

— Panowie — ciągnął dalej hrabia — nie potrzebuję wam nawet polecać pana Albina, bo któż w kraju nie zna go jako męża wielkiej nauki, głębokiego znawcę kanonicznego prawa, przytem człowieka nieposzlakowanych uczuć, i niepospolitego charakteru?...

— Tak! tak! — potakiwano do koła, chociaż większa część nie wiedziała nawet, że jakiś pan Albin żyje na świecie.

— Z takim mężem więc współzawodniczyć nie podobna! I przyznacie, iż mam słuszność, zrzekając się poselstwa!...

— Nie, hrabia koniecznie! błagamy! — zawołano.

— Koniecznie! — chór powtórzył.

— Nie, panowie! Choć z największą boleścią, lecz odmówić muszę, i nawzajem wzywam was: wybierzcie pana Albina!

— Nie, hrabia!

— Co robić?

— Zgody, jedności, panowie! — odezwał się po chwili namysłu pan Paweł — Chociaż położenie jest trudne, jednak wszystko da się ułożyć i pogodzić.. Mamy trzech obecnie kandydatów, równych zasługą, zdolnościami i prawością charakteru: a że mamy dwóch tylko posłów wybrać, dlatego wnoszę, abyśmy głosowali. Niech los rozstrzygnie!

— Tak ! niech los rozstrzygnie! — streścił p. Szymon.

— Ale panowie hę!... słowem związani — przydał Teodor — będziem solidarnie popierać...

— Tak! tak!...

I nastał gwar w salonie. Krajano papier, temperowano ołówki, szeptano i naradzano się jeszcze, a Izydor gniewny wybiegł po Djonizego, i powrócił z nim wkrótce.

— Agituj za mną — szepnął.

Ruszył się exprofesor, lecz było już za późno. Po obliczeniu głosów pokazało się, iz hrabia miał prawie wszystkie, po nim najwięcej miał Albin, trzecim z kolei był Izydor.

— Hę, więc rezultat taki — odezwał się Teodor — Stanowczymi kandydatami, których słowem związani popierać mamy i obrać, są: hrabia Konstanty i pan Albin.

— A pan Izydor? — spytał ktoś.

— Po nich następuje, gdyby któren z tych panów nie przyjął poselstwa, lub został przez mniejsze własności wybranym...

— Nie licz na to! — szepnął Diogenes Izydorowi.

— Podszedł mnie! Wściekły jestem!... Tak, lecz jeszcze nie koniec! Mam sposób... jadę do Lwowa, i zobaczymy!

— Nie byłoby przyszło do tego — dodał poważnie Djonizy — gdybyś był wytrwale trzymał się demokratycznych zasad; byłbyś miał poparcie.

— Czyje? — z goryczą ironji odparł Izydor — Może twoje — i ruszył ramionami.

***

Nadszedł w końcu oczekiwany dzień wyborów. Już od świtu panował w obwodowem miasteczku ruch niezwykły. Po zabłoconych uliczkach snuły się gęsto wózki węgierskie, bryczki, faetony, a nawet i poczwórne kolasy, gdyż wiele żon, sióstr, mam i córeczek pragnęło uczęstniczyć temu wielkiemu aktowi. Faktorowie żydki byli rozrywani; zewsząd odzywały się do nich błagalne głosy o pomieszkania i stajnie. Największy tez ruch panował przed dwoma domami zajezdnymi, które na tak zwanym rynku, stały na przeciwko siebie, jak dwa zawistne przeciwniki, spoglądające nieprzyjaźnie na siebie, niby jednookie cyklopy szerokiemi bramami wjezdnemi.

W domach tych zajezdnych, po sieniach, schodach, gankach, po restauracjach, snuty się ustawicznie marsowe szlacheckie postacie w kontuszach, żupanach, czamarkach, z dumnie pokręconymi wąsami, a na wszystkich twarzach

znać było wielkie, niepowszednie zajęcie, i jakieś pełne namaszczenia poczucie ważności chwili. Witano się, radzono, namawiano, udzielano wiadomości i nowin, a we wszystkich ustach brzmiały słowa nadziei, jak oddźwięk tych uczuć, co wrzały w sercu. Patrząc na tych ludzi, poznać można było od razu, ze ściągnął ich jakiś cel niepowszedni, wyższy. O bo tak jest, zacni czytelnicy! Są chwile na ziemi, które uszlachetniają, podnoszą, w których natura ludzka rozkwita całą pełnią, jak kwiat do słońca. Im chwil tych więcej, tem człowiek staje się więcej człowiekiem, przestaje być machiną produkującą podatki, a staje się myślącym obywatelem. W chwilach takich poczucie własnej godności pełną falą bije w piersiach, a sumienie jak trybunał najwyższy wskazuje jasną postępków drogę.

Izydor, jeden z pierwszych zajechał do miasteczka, i zajął w oberży kilka obszernych pokoi; kazał przynieść ze sklepu wódek, wina, przekąsek, cygar — widocznie przygotowywał się do częstowania wyborców. Izydor przed kilku dniami wrócił ze Lwowa, milczący i tajemniczy, zaprzestał agitacji, i tylko z widocznym niepokojem oczekiwał dnia wyboru.

— Zobaczymy! zobaczymy! — mówił do Djonizego, gdy ten mu wyrzucał chwiejność zasad — Jeszcze do końca daleko, jeszcze posłowie nie wybrani, może się wszystko odmieni! Podstęp za podstęp! — i zacierał ręce.

W dniu wyborów krzątał się, zapraszał przybyłych, poił, częstował, lecz milczał upornie o kandydatach. Wkrótce też pokoje oberży zapełniły się wyborcami, wódka dodawała humoru i wymowy, i gwarzono, dysputowano, jak ongi za świętych sejmikowych czasów. Bo tez było o czem mówić! Prócz wyborów, prócz kandydatów, prócz intrygującej

wszystkich nieobecności Konstantego — ponad to wszystko groźne wieści z Warszawy wstrząsały umysłami. W tych wieściach było coś zaklętego, coś, co się do głębi serca wdzierało każdemu. To też dość często można było usłyszeć najdziwaczniejsze zdania.

— Szaleństwo! po co te demonstracje! Po co drażnić niedźwiedzia! — prawił przybyły pan Paweł.

Zakrzyczano go zewsząd.

— Wielopolski chce zgody i jedności!

Lecz pośród oburzenia ogólnego musiał umilknąć propagator zgody i margrabiego!

— Co to z tego będzie?! — spytał otyły szlachcic podciągając pasa, którym się widocznie po raz pierwszy w życiu opasał.

— Bóg to wie jeden! — odparł ktoś filozoficznie.

— Ale co za zgoda, jednomyślność!

— Co za barbarzyństwo! Kozacy wpadali na koniach do kościoła! Krzyż porąbano!...

— Straszne czasy... koniec świata!...

— Jest zapach krwi i wróżba strasznej burzy! — znów się ktoś odezwał.

— Nieszczęścia, same nieszczęścia!..

— Lecz co począć? Gdyby Napoleon chciał... — Wniósł jakiś polityk zaściankowy.

— Tak, Napoleon, Francuzi... — potaknięto.

— Tak, Napoleon; ja wiem, że to jego sprawka! Francja na te gwałty nie pozwoli!...

— Dyplomacja się wda!... Wiem to z pewnością!...

— Tak, Francuzi przyjdą; tylko nam czekać spokojnie, i do niczego się nie mięszać...

— Czekać, spokojnie! — zakonkludowano — i do niczego się nie mięszać!

Pośród tych dysput ogólnopolitycznych, zwijali się stronnicy Konstantego i Albina, i agitowali pośród nowo przybyłych.

Przytoczę kilka rozmów.

— Ależ my nie znamy ani hrabiego Konstantego, ani pana Albina, jakie więc możemy głosować?

— Panowie, na Boga, solidarności, zgody! Kraj, naród cały na nas patrzy!...

— Ale któż jest ten pan Albin?

— Niepospolity człowiek! Zna prawo kanoniczne na palcach!... Człowiek uczony, ogromnie uczony!

— Mówią, że się trzyma pańskiej klamki...

— Fałsz; na Boga, fałsz!... Niezawisły, postępowy, musimy go wybrać! Okryje obwód nasz sławą!...

W innem kółku:

— Wyzyskiwać nas chcą; postawili swoich, a nas ciągną jak baranów!...

— Musi w tem już coś być!.. Bo przecież hrabia Konstanty, to poważny i majętny człowiek; jemu śmiało można dać głosy!

— Tak, ale czy to oprócz niego nie mamy jeszcze ludzi zdolnych?...

— Ależ jakie hrabiemu oponować? Nie ma przyczyny!

— Tak, oponować nie można; trzeba go wybrać! Obraziłby się!...

W innem kole:

— Solidarnością i zgodą zadziwimy świat cały! Związani słowem, będziem głosować jak jeden mąż!...

— Trzeba wybrać hrabiego Konstantego i Albina! To ladzie stateczni i konserwatyści, a nam trzeba bronić naszych stanowisk!..

— Bronić, bo Bóg wie co będzie!...

— A, pan Dobrodziej przybył tutaj także? — witał poplecznik Konstantego, jakiegoś zamaszystego szlachcica.

— A przybył tu człowiek! A droga panie dobrodzieju jak do piekła. Konie mi się zmęczyły...

— A pan dobrodziej za kim?..

— Za większością!... To mój system panie dobrodzieju; zawsze za większością!...

— A więc za hrabią Konstantym i panem Albinem.

— Wszystko mi jedno, panie dobrodzieju, byle za większością! A więc napijmy się wódeczki, bo diablo czczo w żołądku po takiej drodze. Trzeba zalać robaka!...

Tu znów spotykamy Stefana, do którego zbliżył się Izajasz w wytwornym stroju, gdyż jako właściciel dwóch wiosek był także wyborcą.

— Nu, pan już tak jak by był posłem! Masz pan pewną większość...

— Dziękuję panu, bo wiem, ileś pan się do tego przyczynił — i Stefan ścisnął Izajasza za rękę.

— Nu, zrobiłem co mogłem. A za kim tutaj głosować?

— Wszystko jedno! — i Stefan ruszył obojętnie ramionami.

— Jakto wszystko jedno?! — spytał żyd ciekawie, a uśmiech ironiczny zabłąkał się na jego ustach.

— Większość pragnie hrabiego Konstantego i Albina; innych kandydatów nie przeprowadzimy.Żyd cmoknął w podniebienie.

— To źle!.. nu, a czy to lepszych nie było?...

— Kiedy pan nie poradzisz z naszą szlachtą... Żyd się znów uśmiechnął.

— Nu, nie nowina! Panowie zawsze zrobią to, co chcą!...

W innem znów kole:

— Co tam demokrata czy arystokrata! Wszystko jedno, byle był tylko dobrym Polakiem!..

— Ależ zasady polityczne?...

— To wszystko wymysły demagogów i tych co nic nie mają, aby zniszczyć szlachtę!...

— Ależ od zasad kierunek i gwarancja!...

— Co tam o tem mówić!... Gwarancja, to stare szlachectwo i majątek; na to można liczyć.

— Lecz duch czasu?...

— Głupstwo! Jedna rzecz tylko: bronić praw nieprzedawnionych.

Jeszcze w innem kole:

— Hrabiego Konstantego wybrać trzeba koniecznie, gdyż będzie głosował za utrzymaniem propinacji, a to jedno jeszcze, co nam pozostało...

Nie skończyłbym opisów, powtarzając wszystkie rozmowy, które krążyły pośród zebranej szlachty. Największy gwar panował jednak u Izydora, do którego wszyscy ciągnęli procesją. Izydor częstował wódką, cygarami, lecz był widocznie bardzo niespokojny, i często badawczy wzrok zwracał ku drzwiom wchodowym. Tymczasem godzina wyborów się zbliżała. Konstanty dotąd nie zjawił się jeszcze.

Naraz Izydor uśmiechnął się radośnie, i zatarł ręce.

We drzwiach stanął służący z bióra telegraficznego.

— Telegram.

— Do kogo?... do kogo? — spytano zewsząd.

— Do pana Djonizego!

Djonizy odebrał pismo, zkwitował, i zwolna rozłamał pieczęć.

— A! — rzekł po chwili — ważna, bardzo ważna wiadomość, panowie! Pan Albin, którego stawialiśmy w naszym obwodzie na posła, już został wybranym przez gminy wiejskie!...

— Kto? co? jak? — pytano zewsząd.

— Donoszą mi o tem ze Lwowa. Powstał gwar i zamięszanie w zebraniu.

— Co robić?... kogo wybrać?...

Izydor nachylił się i szepnął coś na ucho Pawłowi.

Wieść o telegramie rozeszła się szybko pośród wyborców, i wszyscy spieszyli do Izydora.

A czy pewna tylko wiadomość?...

— Jakto, telegram!... Widzieliśmy go na własne oczy!

— A, to trzeba radzić nad tem.

— Panowie! — odezwał się naraz pan Paweł Panowie, przypominam zobowiązanie...

Lecz gwar ustać nie chciał; wiadomość ta otworzyła nowe pole dysputom...

— Proszę o głos! — odezwał się donośnie poważny obywatel, dawny kapitan z . r., który na licznych zebraniach zwykle przewodniczył. — Panowie, uciszcie się! — i stuknął kilka razy pięścią w stół.

Po chwili przycichło.

— Doszła was już zapewne wiadomość, iż pan Albin, jeden z kandydatów stawianych przez nas, wybranym jut został posłem przez mniejsze własności. Sądzę, iż będę tłómaczem waszych uczuć, jeżeli objawię żal, jakim jesteśmy wszyscy przejęci z utraty tak godnego i zacnego reprezentanta. Lecz panowie, bacząc na ważność chwili, należy nam się jeszcze porozumieć, aby na jego miejsce powołać kogo innego...

— Tak! — potaknął pan Szymon.

— Stawiać kandydatów! — zawołał ktoś.

— Zgody, jedności, panowie! — rzekł szybko pan Paweł — Przypominam uchwałę powziętą u pana Kalasantego! Związani jesteśmy słowem honoru; na miejsce nieodżałowanego pana Albina wchodzi pan Izydor!...

— Tak, pan Izydor!... Niech posłuje!...

Z innej strony odezwały się głosy przeczące...

— Moje zdanie — odezwał się znów dobitnie kapitan — że od słowa danego odstępować nie należy! Polecam więc pana Izydora...

— Więc pan Izydor!...

Izydor zabierał się już do mowy, gdy wiadomość nadbiegła, że sala wyborów otwarta, i że ksiądz ze mszą czeka.

Tłum ruszył żwawo.

Izydor dumnie kroczył.

W świątyni pańskiej pełno było, nabito. I piękny to był widok! Szlachetne twarze, ubiory narodowe, powiewające chorągwie cechowe, rzewne melodje organów — wszystko to dziwnie uroczyste robiło wrażenie. Myśl cofała się mimowolnie w ubiegłe lata, lub niesfornie wylatywała w jakąś tajemną nieodgadnioną przyszłość.

Rzeczywistość nieuchwytna nie dawała się objąć, rozwiewała się jak te dymy kadzielne, po nad któremi brzmiał dźwięczny głos kapłana, błagającego o natchnienie. O gdyby do serc ich, z melodją organów, z modlitwą kapłana, zbiegł był i srebrny anioł, budząc bezgraniczną miłość i poczucie obowiązków.

Po skończonem nabożeństwie, ruszono do sali wyborów.

W pół drogi wyborcy spotkali hrabiego Konstantego poważnie kroczącego, pod rękę z jakimś małym, niepozornym mężczyzną.

Wstrzymano się.

Konstanty przywitał znajomych i rzekł:

— Mam zaszczyt przedstawić panom pana Albina, który umyślnie przybył tu dzisiaj dla podziękowania wam za zaszczytne zaufanie!

Wszyscy osłupieli.

— Jakto? — odezwał się pan Szymon — Wszak jest już wybrany, tak! — i machnął ręką.

— Wybrany? gdzie? przez kogo? — spytał Konstanty.

— Widzieliśmy telegram z tą wieścią — Telegram? Ale to być nie może! to pomyłka — dodał hrabia — pan Albin nie stawiał się nigdzie.

— Ale był telegram z pewnością!

— Więc co robić? kogo wybrać? Niepojęte!...

— To nieporozumienie, widoczne nieporozumienie — dobitnie powtarzał Konstanty — Ręczę panom, że tak nie jest, a raz dane słowo nie przestaje nas obowiązywać...

— Kiedy hrabia zaręcza, to co innego — odezwał się pan Onufry.

— To co innego — dodał pan Błażej — i wybierzemy pana Albina.

— Tak, pana Albina! — powtórzył liczny chór zebranych.

— Ale zkąd telegram? — pytano.

— Hm, Izydor... wyjaśni!...

Lecz Izydora już nie było.

Zasłabł nagle, z Diogenesein powrócił do oberzy, i wkrótce ruszyli na wieś.

Izydor był zły... wściekły...

Mimo zabiegów, korona mu się nie dostała...

— Sameś sobie winien — mówił mu Diogenes — Trzeba było stale trzymać się demokratycznych zasad, nie popierać arystokraty.

— Pleciesz i kwita! Przeciwnie, trzeba mi było iść zawsze zgodnie z Konstantym; twoje brednie mnie zbałamuciły.

— Ależ zasada! postęp! duch czasu! ideje demokratyczne, zwyciężające świat cały!...

Izydor spojrzał na niego litośnie; uśmiechnął się ironicznie i dodał:

— Pleciesz, to nie u nas — i ruszył wzgardliwie ramionami.

Podług przyjętych teoryj, czytelnik w ostatnich słowach powieści, jak ksiądz przed daniem rozgrzeszenia, powinien mieć odsłonięte wszystkie tajemnice. Z boleścią zadość teorji uczynić nie mogę!... Bo świadczę się słońcem i gwiazdami, iż nigdy nie mogłem dociec zkąd się wziął ów telegram...

Szczegół więc ten pozostawiam nierozświecony.

Koniec II szkicu.

SZKIC TRZECI.

OBIADEK POWYBORCZY.

Pocóż, się gniewać? Wszak astronomowie

Znaleźli plamy nawet wpośród słońca!

W szyszaku, w czapce, w turbanie, w kapturze —

Wszyscyśmy jednej podlegli naturze.

Monachomachia. Krasicki.

Interesa osobiste sprowadziły mnie do jednego z większych obwodowych miasteczek. Wjeżdzajęc w zabłoconą stolicę, przypomniałem sobie dopiero, iż to dzień arcyważny dla Galicji i Lodomerji, iż to dzień wyborów poselskich. Przyznam szczerze, iż przypomnienie to nie nazbyt mnie ucieszyło, gdyż straciłem nadzieję prędkiego załatwienia interesu i powrócenia corychło do wiejskiej zaciszy, i wiosennych prac w polu. Lecz alternatywy nie było i nolens volens, kazałem furmanowi podaiąc do znanej mi oberży. Po drodze spotykałem kupki rezonujących braci szlachty, lub śpieszących rezolutnie i śmiało po prawdziwie Pińskiem błocie. Widok ten — widok łudzi nie lękających się przeziębienia i kataru dla dobra powszechnego — wielce mnie rozczulił, i przypomniałem sobie wszystkie gorzkozjadliwe

litanję, jakiemi demagodzy obrzucają szlachtę naszą! Przypomniałem wszystkie potwarze o egoizmie i obojętności, które sypią się jak z rogu obfitości po pismach naszych na ten kwiat narodu — i złość mnie porwała! Zapragnąłem zemsty, i pytałem się w duchu, czyby demagodzy nasi odważyli się bez kaloszy ruszyć na ulicę na takie błoto? Czyby mieli tyle odwagi i zaparcia, gubiąc buty, dysputować nad dobrem powszechnem? i z pytań tych mimowolnie nasuwały mi się konkluzje, mimowolnie rozumować zacząłem: jak tu w kraju ma być dobrze, gdy jedni z całą abnegacją poświęcają się dla szczęścia drugich, a ci drudzy z całą zawiścią obrzucają potwarzą?... I byłbym tak medytował Bóg wie jak długo, gbyby nie silny głos basowy, któren mnie z dumań obudził.

— Julku, a co ty tu robisz?...

Spojrzałem, i spostrzegłem tuz przy moim wózku dobrego znajomego, pana Ignacego, którego kochałem wielce, a ceniłem dla zalet serca jeszcze więcej.

— Przyjechałem za interesami — odparłem — i cieszę się niewymownie, żem cię spotkał. A jak zdrowie?...

— Nie zgorzej! nie zgorzej! A na długo tutaj?

— Na dzień najwięcej.

— A masz stancję — spytał pan Ignacy.

— Nie mam, lecz myślę że znajdę w oberży.

— Farsa, oberża przepełniona, lecz wiesz co — przyda! po chwili — zajedź do mnie, mam obszerne prywatne pomieszkanie, jest duża stajnia, to się i konie nasze pomieszczą razem.

— Lecz nie wiem, czy ci kłopotu nie zrobię?

— Farsa! zabieram cię i kwita! — I mówiąc to pan Ignacy, wsiadł na mój wózek i uściskaliśmy się serdecznie

w dwa policzki, w takt dwóch strzałów z dubeltówki, i furman mój ruszył naprzód ku wskazanej przez pana Ignacego ulicy.

Chwilę siedzieliśmy na wózku milcząco; spojrzałem w oblicze pana Ignacego, znalazłem je równie czerstwe i zdrowe jak zawsze, na czole tylko i w oczach znać było jakieś zamyślenie, jakiś niepokój, spytałem więc:

— Co ci to Ignacy kochany?...

Ignacy popatrzył na mnie, i westchnął tajemniczo.

— No, co takiego? — przydałem powtórnie, zaciekawiony milczącem jego obejściem.

Ignacy ruszył się na siedzeniu; odchrząknął, uśmiechnął się z lekka, i podał mi swoją rękę, mówiąc:

— Pomacaj puls...

— Masz gorączkę! — zawołałem niespokojnie, bo rzeczywiście puls Ignacego uderzał przeszło razy na minutę.

— Tak, wiesz ie nie jestem tchórzem; dałem tego nieraz dowody w życiu, a jednakże w tej chwili mam tremę i to niepospolitą.

— Ależ z jakiej przyczyny? co się dzieje? Powiedz na Boga! — zawołałem rzeczywiście strwożony.

— Los mój się waży, moja przyszłość — odparł cicho Ignacy.

— Twoja?... jakto?... Wszak jesteś już żonaty, wszak nie kłócisz się z nikim, nie masz pojedynku ani terminu sądowego, majątek twój nie zadłużony...

— Farsa to wszystko! — odparł mi pół śmiejąc się pan Ignacy.

— Jakto, więc rzecz ważniejsza od ślubu, pojedynku terminu sądowego, lub wekslowego ?

— Żartujesz! — odparł cierpkim tonem urażony nieco pan Ignacy — a ja mówię na serjo.

— Twoja przyszłość — powtórzyłem tą razą poważnie — ale jak? gdzie? wytłumacz się, proszę...

— Więc chyba nie wiesz? — spytał po chwili pan Ignacy, ale zawsze cierpkim tonem.

— Co, nie wiem ?

— Wszak dzisiaj dzień wyborów!

— Więc...

— Więc los mój się waży, bo jestem kandydatem!

— A i ty — pomyślałem w duchu, lecz się nie zadziwiłem wcale. Kandydatury jakie widziałem do koła, przyzwyczaiły mnie do wszelkich niespodzianek; zresztą pan Ignacy nie był gorszym na posła od innych. Wprawdzie nie był orłem, lecz sejm galicyjski miał mieć siedzibę w teatrze, a nie na ładnej trapejskiej skale, orłów więc nie było ma tak dalece potrzeba.

— I cóż? — spytałem po chwili.

— Jestem w niepewności, bo nie wiem czy będę miał większość głosów... O, ty nic możesz pojąć, jak męczącą jest taka niepewność, jak nieznośną... — i tu westchnął pan Ignacy, i wielce posmutniał.

— Masz więc współzawodnika ? — spytałem.

— Oh, czy jednego?! — odparł, żywo podnosząc ręce w górę — lecz uwziąłem się przewalczyć wszystkie przeszkody!... Bal a wiesz żem wytrwały.

— Piękna cnota; tem więcej, iż nam Polakom taki jej brak wielki...

— O, na wytrwałości mi nie brak; nie żałowałem ani trudów, ani pracy, i gdyby nie podstępy Zenona, gdyby nie intrygi, gdyby nie żona, która mi poselstwa odradza, to...

— Opowiedz że mi to wszystko — przerwałem mu.

— Już jesteśmy przed domem — odparł Ignacy, i wózek mój stanął, a równocześnie w sieni ukazało się kilku szlachty.

— Czekamy! czekamy na kochanego posła! — zawołali chórem.

— Panowie, zbyt wiele łaski i dobroci z waszej strony! Jeszcze nic pewnego, przyszłość rozstrzygnie! — odparł wdzięcznym i czułym głosem Ignacy, widocznie grubo uradowany.

Zeskoczyliśmy z bryczki, Ignacy z każdym z kolei pocałował się po dwakroć, i weszliśmy do sieni.

— Będziesz sąsiedzie posłem, będziesz. nie ma co mówić! Słowo honoru! — zaintonował stanowczo jeden szlachcic.

— Będziesz! — powtórzyli inni.

— Nie zasłużony ten zaszczyt wam tylko zawdzięczać będę — dziękczynnie odparł słodziutkim głosem Ignacy.

— Zenon przepadnie, powtarzam przepadnie, słowo honoru!... Bo my sąsiedzie kochany pracujemy szczerze dla ciebie! Ułowiliśmy znów pięć głosów! Słowo honoru!...

— Kogoż takiego? — spytał uradowany Ignacy.

— Nie znasz, to zaścianki, z samego krańca obwodu; trzech głosujących za siebie, a dwóch przez plenipotencję. Poczciwe szlaguny! Jak Boga kocham, słowo honoru! nie wiedzieli za kim głosować; spotkałem ich w cukierni, nuż w dysputę, i przekonałem zaraz!...

— Dziękuję! serdecznie dziękuję! — i pan Ignacy, przedsiębiorczego rybaka na głosy, znów ucałował dwa razy, aż echo całusy te rozniesło po sieni.

— Wypiliśmy po kieliszeczku, rozgadali; no i tylko należało by... — tu urwał szlachcic, bo spojrzał na mnie, i wziął pana Ignacego pod rękę i odprowadził na bok, szepcąc coś na ucho. Reszta szlachty również posunęła za nimi. Widząc, że jestem zbytecznym, starałem się wcisnąć w najgłębszy róg sieni, gdy naraz dostrzegłem małą figurkę z wielkim zwitkiem papieru pod pachą, która błagająco patrzyła do koła. Figurka ta była arcykomiczna: długie, nieuczesane włosy rozbiagały się w nieładzie na około głowy, którą przykrywała manszestrowa, aż ruda od starości konfederatka; pod niziutkiem czołem imponująco błyszczały ogromne niebieskie okulary, tak, że z pod nich nic więcej nie było już widać, tylko kawałek nosa czerwonego koloru i kłąb włosów, które utworzyły wąsy połączone z brodą: szyję obwiązywała czarna chustka z ogromnym fontaziem o wystrzępionych końcach, a koszuli widać nie było, gdyż czarny poplamiony surdut, zapiętym był po napoleońska aż pod samą górę. Figurka ta chuda, wpół zgięta, przybliżała się ku mnie.

— Jeżeli się nie mylę, to pan dobrodziej żyjesz w ścisłych węzłach szanownej przyjaźni z znakomitym panem Ignacym.

— Albo co? — spytałem na wpół się śmiejąc z tak szumnych frazesów.

— Pragnąłbym więc łaski i dobrotliwego pośrednictwa.

— W czem mogę być użytecznym? — odparłem. Malutka postać cofnęła się krok jeden, zdjęła z głowy poplamioną konfederatkę dumnie tragicznym ruchem, zarzuciła długie w tył włosy, i spojrzawszy na mnie rzekła:

— Panie!... Widzisz pan przed sobą poetę!

Tu muszę się z całą otwartością przyznać, iż miałem od dzieciństwa wielki pociąg do ludzi, poświęcających się. poetycznemu zawodowi. Słabość ta nie zmieniła się wcale z wiekiem, pospieszyłem więc co rychło zdjąć nawzajem czapkę i rzekłem:

— Szczęśliwy jestem, iż los nastręczył mi sposobność poznania kochanka muz...

— Tak jest, panie, kochanka muz!... Zgadłeś, mysi śliczna: kochanka muz... lecz nieszczęśliwego! — dodał ciszej, odrzucając natrętne włosy w tył, i przechylając melancholicznie głowę na piersi.

Tu również muszę jeszcze nadmienić, iż od chwili rozmowy mojej z poetą, dolatywał mnie stanowczo jakiś alkoholiczny zapach, jak z wódczanego składu. Napomknąwszy to, wracam do rzeczy. Widok bolejącego poety rozczulił mnie, zamierzyłem więc pocieszyć go, i rzekłem:

— Niech się pan tem nie martwi!... Nie zapominaj pan, iż muzy od tylu wieków są zawsze dziewicami... Przypomnij pan sobie historję Pyreneusza!... Nie jesteś pierwszym, znoś więc nieszczęście wytrwale i mężnie, a wierne natchnienie spłynie na ciebie!...

— O, natchnienia mi nie brak! — przerwał żywo poeta — umiem z niezwykłą zręcznością dosiadać rozhukanego pegaza, mam tego dowody — i mówiąc to z dumą uderzył po trzymanych pod pachą zwitkach papieru. — Nieszczęście moje jest innego rodzaju... — tu westchnął, odgarnął znów włosy, i przydał po chwili namysłu: — Pan nie wiesz jak literatura u nas jest mało cenioną, jak nie popłaca! Ogół opływający w dostatki, obojętnym, lodowatym okiem patrzy na ludzi natchnionych, którzy płomieniejącą pieśnią umilają mu jałowe życie! O, czasy są okropne,

materjalizni owłada wszystkie serca!... I poeta, ten kochanek muz, co pierś swoją szarpie na kawały, aby nią głodnych i spragnionych obdzielić... sam nieraz na twardym barłogu umiera bez okruszyny chleba, bez kropli orzeźwiającej wody!.. Ach panie, taki jest los poety!...

Po tej tyradzie, wymówionej z niepospolitą szybkością, mój poeta odetchnął i spojrzał badawczo na mnie. Wyznaję, iż mnie przekonał i podbił; dodałem wiec, chcąc go powtórnie pocieszyć.

— Nie martw się pan, bo taki jest los mniej więcej wszystkich poetów całego świata. Przypomnij pan sobie, iż począwszy od Homera, który był ślepym i żebrakiem aż do współczesnego Lamartina, który choć nie ślepy a żebrze, wszyscy poeci byli zawsze niewdzięcznie traktowani przez fortunę! Przypomnij pan naszego Klonowicza, który w nędzy umarł w szpitalu; a jeżeli od czasu do czasu pojawi się taki poeta jak Göthe na przykład, któremu się nieźle działo, i który umarł w dostatkach i honorach — to wyjątek, panie, wyjątek, któren potwierdza regułę. Zresztą Göthe był Niemcem..

— Słowa pańskie — odpart poeta — są świętą, nieocenioną prawdą, i padają jak balsam kwiatowy na zbolałe moje serce!... Lecz panie, poeta, chociaż żyje natchnieniem, potrzebuje przecież i materjalnego posiłku!... Bo natchnienie samo nie wystarcza!... Dlatego pragnąłbym, abyś pan, który zdaje mi się, iż jesteś w ścisłej zażyłości z znakomitym obywatelem, posłem na sejm krajowy, z wielmożnym panem Ignacym, wstawił się do niego, aby raczył tę oto moją maią pracę łaskawie przyjąć.

— Cóż to jest takiego? — spytałem.

— Niewinny płód mojej muzy, któren ile mi się zdaje ma pewną wartość — odparł skromnie poeta, spuszczając oczy, i podając mi jeden arkusz zapisany ślicznie kaligrafowanemi wierszami.

Zacząłem czytać tytuł, któren zajmował większa, połowę arkusza, a składał się z następujących epitafów:

Jaśnie Wielmożnemu Wielmożnemu

Panu Ignacemu.....

Jaśnie Wielmożnemu panu,

Znakomitemu Posłowi na znakomity sejm królestwa

Galicji i Lodomerji,

Ozdobie kraju!

Członkowi wielu Towarzystw rolniczych,

Właścicielowi wielu dóbr ziemskich z przyległościami,

Opiekunowi wdów i sierot,

Filarowi obywatelstwa etc. etc.

Nie skończyłem, gdyż tytuły to uprzedziły ranie już wystarczająco o wartości dzieła, odparłem więc:

— Nie wiem, czy pośrednictwo moje przyda się panu na co, gdyż pan Ignacy mało się zajmuje litereturą; nie dawno jeszcze odmówił mi udziału w prenumeracie na dzieło jednego z pierwszorzędnych pisarzy naszych!...

— Panie, słowa twoje są sztyletem rozpaczy dla mnie... gdyż od dwóch dni usta moję... — i poeta załamał ręce.

Równocześnie Ignacy z kółkiem szlachty zbliżył się ku nam, i usłyszałem następne zakończenie rozmowy.

— Tak sąsiedzie kochany, mamy jeszcze godzinę do wyborów, pójdziemy więc pracować, a bądź dobrej myśli!... Musisz być posłem!...

— Wam tylko będę zaszczyt ten zawdzięczali, i bądźcie przekonani, ie nie zawiodę waszego zaufania...

— Tak, byle propinacja, byle!... i powtórnie ten sam rybak głosów spojrzał na mnie niedowierzająco, umilkł i zmienił rozmowę:

— A objadek jemy wspólnie; już podpisy zebrane!..

— Wiem o tem — dodał Ignacy — i jeszcze się zapisał...

— No, to do widzenia — i koleją po dwakroć znów wszyscy ucałowali się z Ignacym.

— Co to takiego trzymasz w ręku? — spytał mnie przyszły poseł, gdy ostatniego ucałował szlachcica.

— Jest to oda dla ciebie — odparłem podając mu arkusz.

Ignacy zarumienił się jak szesnastoletnia panienka, gdy usłyszy po raz pierwszy po cichu wymówione słowo "kocham".

— Oda!? — i wziął papier do ręki, i począł czytać. Po przejrzeniu tytułów, protekcjonalnie z pewną łaskawością pokiwał głową, i począł odcyfrowywać wiersze głośno:

O ty mężu wielki z sercem w górę wzniosłem,

Którego naród z dumą okrzykuje posłem,

Któren!... któremu...

Nie kończył dalej Ignacy, gdyż dopatrzył na ustach moich mimowolny uśmiech, zwinął więc arkusz, i rzekł do poety:

— To pan pisałeś?...

— Tak jest, ja!... I nie dziw się pan, bo miałem przedmiot godny mego natchnienia!

— Nieźle, nieźle napisane — protekcjonalnie ciągnął Ignacy — nie jesteś pan bez talenta!...

Poeta podniósł głowę do góry i rzekł dobitnie:

— Nie zawiodłem się, mając przeczucie, iż pan mnie godnie ocenisz.

Tymczasem Ignacy wyjął pigulares, i widziałem jak papierek dziesięcioreńskowy utonął w spragnionych dłoniach poety. Poeta poczuwszy pieniądze, nakrył co żywo głowę, ukłoni! się i znikł w bramie lotem błyskawicy.

— Wspaniałomyślnym jesteś — rzekłem Ignacemu.

— Trzeba literaturę wspierać, mój drogi; jest to obowiązek święty, od którego nie mogą wyłamywać się ludzie, stojący na wyższych w kraju stanowiskach!...

— Za zdania takie, zasługujesz na poselstwo!... — odparłem śmiejąc się, i chciałem jeszcze słowo dorzucić, lecz Ignacy przerwał mi:

— No, chodźmy już na górę, i daruj, zem cię zatrzymał tutaj tak długo, lecz widzisz sam, jak człowiek obarczony jest sprawami. Już to polityka, to nie zabawka!...

Ruszyliśmy na schody. Pomieszkanie Ignacego mieściło się na pierwszem piętrze; przez drzwi wchodowe doleciała nas głośna rozmowa i serdeczne śmiechy.

— Masz gości? — spytałem, wstrzymując się — może ci będę przeszkadzał...

— Ale chodź! Muszą to być sąsiedzi, którzy czekają na mnie...

W pokoju siedziało kilku mężczyzn, słuchając z wielkiem natężeniem opowieści jednego, który im coś dowodził głosem poważnym i spokojnym. Znałem prawie wszystkich, a w perorującym poznałem pana Erazma, którego bez zaprzeczenia można zaliczyć do najdowcipniejszych ludzi jakich wydała Galicja. Nie wielkiego wzrostu, chudy jak szkielet w anatomicznym gabinecie, z twarzą wyrazistą, pan Erazm

gdzie się tylko pojawił, stawał się zaraz punktem zespolenia, tak by! niewyczerpanym w dykteryjkach i humorze. Oprócz wrodzonego dowcipu miał sobie tylko wrodzony sposób opowiadania, tak iż w ustach jego najmniejszy szczegół, najbłahsze zdarzenie, nabierały tyle komiczności, iż zdolne były rozchmurzyć najwięcej zasępione czoła!.. Pan Erazm chybił widocznie powołania, bo gdyby był uprawiał komiczne swe usposobienie zamiast niewdzięczną rolę, przeciążoną podatkami, byłby zyskał i sławę europejską i fortunę Rotszylda... Ani Devrien, ani Nestroj, ani GilPerez i Brasseur paryzcy, nie mogli by z nim iść w zawody!... Lecz stało się inaczej... na niekorzyść sławy pana Erazma, a na pociechę sąsiadów i znajomych jego. Pan Erazm nieraz w dowcipach i pomysłach wznosił się i na wyższe szczeble, jak tego składał wielokroć dowody, a w owych czasach kursowały rozliczne jego historyjki. Powtarzano powszechnie dowcipną jego odpowiedź, gdy zapytany na pamiętnym zjeździe adresowym w końcu grudnia grudnia, dla czego nie przybył do Krakowa pan X..., któren należy do ciężkich powag krajowych, a nosi na piersiach krzyże, które wprawdzie zdobią jego piersi, lecz nie przynoszą sławy ani zaszczytu uczuciom, odparł: iż słaby na krzyże. Na tym samym zjeździe, a dość licznem zebraniu, proponował raz pan Erazm, aby ubrany w trykoty wysłany został w deputacji do ministra stanu jako reprezentant materjalnego bytu szlachty galicyjskiej; szkoda, że projekt jego nie przyszedł do skutku, bo reprezentacja ta jeżeliby nie była nazbyt estetyczną, to byłaby przynajmniej arcytrafną i prawdziwą.

Wejście naszę nie przerwało opowiadania p. Erazmowi. Po przywitaniu tak kończył z arcykomiczną powagą:

— Pan Pafnucy łamał sobie język jak mógł tylko, aby się nie jąkać. Wszyscy słuchali go pilnie, lecz nie szło, bo nieszczęśliwe o, ani rusz, nie chciało z gardła wylecić... Pomagałem mu, jak tylko zaczął po... kończyłem za niego dodając osłów... lub osłowi..., a gdy wyrzekł iż chce być po. gdym dodał ostem — jak się śmiać zaczną wszyscy, tak nie pozostało panu Pafnucemu nic innego jak usiąść na stołku i wypić pół butelki wina z desperacji!... Zrobił najkompletniejsze fiasko.

— Co ty bredzisz? — spytał pan Ignacy.

Pan Erazm zrobił ruch komiczny, i odparł:

— Opowiadam wczorajsze zwycięztwo, w którem pokonałem współzawodnika twego!...

— Kogoż to?...

— Pafnucego!...

— Żartujesz, Erazmie!...

— Prawda, święta prawda!... A co zabawniejsze, że miał zwolenników. Lecz obecnie nie masz potrzeby lękać się Pafnucego, pokonany!... Zbity na głowę, jak Napoleon pod Waterloo. A przyszedłem tu do ciebie po nagrodę; słyszałem, że płacisz po butelce szampana za każden głos, sądzę więc, że za usunięcie rywala, otrzymam przymajmniej pięć butelek. A że głosuję za tobą, co czyni szóstą butelkę, mam więc u ciebie pół tuzina; kiedy wypłacasz?

— Jak zostanę posłem — śmiejąc się odparł Ignacy.

— To bądź zdrów!...

— Gdzież idziesz?...

— Pójdę wybadać, czy masz większość...

— Ale będzie miał większość na moje nieszczęście — odezwał się w tej chwili we drzwiach młody mężczyzna, którego wszyscy głośnym przywitali okrzykiem.

— Staś!... i ty tutaj!... A to niespodzianka !...

— Spełniam obowiązek ! — odparł Staś poważnie —

Przybyłem na plac bojn gdzie się losy kraju ważą!..

— A cóż żydzi na to powiedzą? — spytał Erazm.

— Zadziwię ich, gdy będę długi płacił.

— Koniec świata! Panowie koniec świata! — poważnie dodał Erazm — Czy nie umarł dziś w nocy na apopleksję przypadkiem stryjaszek?

— Nie!... Położenie moje zawdzięczam wojnie włoskiej i konstytucji!... Tak, niech żyje konstytucja, sejm i wybory!... Mój zacny stryjaszek zapragnął namiętnie wespół z wielu innymi krzesła poselskiego! Nie dziwię się jego namiętności, bo o gustach nie można dyskutować, lecz aby zostać wybranym na posła, trzeba przedewszystkiem mieć glosy wyborców za sobą; przedstawiłem to stryjaszkowi, dowodząc zarazem, iż nikt na ziemi goręcej i zapamiętałej dla sławy jego pracować nie będzie nademnie. Stryjaszek uwierzył; namiętność poselska wzięła górę nad skąpstwem, i pragnąc mi przywrócić potrzebną wolność działania, płaci wszystkie długi moje!... Panowie, za wspaniałomyślność tak niespodziewaną muszę się gorliwie odwdzięczyć, i dlatego wstąpiłem w te progi, aby was wszystkich zebranych upraszać najwymowniej, byście przy nadchodzących wyborach dali głos stryjaszkowi mojemu, któren za mnie płaci długi! Panowie wzywam was, głosujcie za panem Pafnucym!

Wszyscy serdecznie się roześmieli.

— Panowie! — ciągnął Staś dalej — śmiech ten bolesny jest sercu memu!... Czy was już tak dalece zaślepia zwycięztwo Ignacego, że nie macie litości dla innych śmiertelnych?...

— Ależ stryjaszek twój — przerwał Erazm — któren jak powieściowy stryjaszek z Ameryki spłaca długi twoje, nie może być p... o... o... slem, gdyż brak mu kardynalnego warunku poselskiego: wy... y... y... mowy.

— Nie zważajcie na to panowie, gdyż milczenie bywa czasem także bardzo wymowne, a stryjaszek przyrzekł mi, iż nigdy głosu nie zażąda!

— Nio możemy na przyrzeczenie to liczyć, bo wiemy, że ma namiętność dysputowania.

— Więc głosów waszych stanowczo odmawiacie ? — spytał Staś, komicznie prybierając rezolutną postawę.

— Odmawiamy!...

— Stanowczo?..

— Stanowczo!..

— Więc żegnam was, a piorun gniewu któren uderzy na głowę moją z ust stryjaszka, oby i was dosięgną! Żegnam was; odchodzę ztąd z czystem sumieniem, iż spełniłem należycie mój obowiązek, iż użyłem całej mej wymowy, aby was przeciągnąć na naszą stronę... Odmawiacie, idę dalej próbować szczęścia, bo fatalna zbliża się godzina. Żegnam was..

— Zaczekaj, pójdziemy razem — zawołało kilku — bo rzeczywiście niezadługo rozpoczną się wybory...

Widząc, iż całe towarzystwo się zabiera, przysunąłem się do Ignacego, i rzekłem:

— Nie chcę ci czasu zabierać; jeżeli można, to pójdę przywitać twoją żonę.

— I owszem, tylko się nie baw długo... bo... bo... mam do ciebie małą prośbę...

— W czem ci mogę być użytecznym?

— Bo to widzisz — ciągnął dalej, jąkając się nieco, Ignacy — człowiek nigdy niczego pewnym być nie może, a przezorność jest pierwszym warunkiem dopięcia celu... Oto więc... jesteś młodym, masz tu dużo znajomych... gdybyś więc skorzystał ze sposobności, i namawiał jeszcze... rozumiesz... przemawiał... za mną! — i spuścił oczy ku ziemi.

— Z największą chęcią! Tem więcej, iż jestem stanowczo za tobą; zamiar twój wspierania literatury, stawia cię w rzędzie łudzi wielce użytecznych krajowi.

Ignacy nie podniósł oczów, i dodał po chwili:

— Mara ja przytem jeszcze i inne plany... Pragnę zniesienia propinacji, pragnę stanowczej reformy szkól, zmiany prawa wyborczego, ustawy gminnej..

Słysząc ten szereg projektów, rzuciłem się na szyję Ignacemu.

— Bądź spokojnym; będę duszą i sercem przemawiać za tobą.

— Dziękuję ci... ale nie zapominaj, iż obiad będziemy jedli razem.

— Nie wiem czy wypada: bo to objad składkowy, a...

— To objad powyborczy, więc cię zapraszam na niego.

— Ale ja nie jestem wyborcą...

— Nic nie szkodzi; bądź o trzeciej w oberży, a ja cię wprowadzę...

— No, kiedy tak, to zgoda, i do widzenia w restauracji. Pożegnałem się z obecnymi, i wszedłem do pobocznego pokoju, w którym miałem zastać panią Ignacowę. Rzeczywiście żona przyszłego posła siedziała przy oknie, i szyła jakiś kołnierzyk.

Pani Ignacowa była to kobieta w podeszłym wieku, niezwykle poczciwa, zacna, potulna, dobra, kochająca nad

wszystko pana Ignacego, dla którego miała bałwochwalcze uwielbienie. Do uwielbienia tego przymięszywała pani Ignacowa niesłychanie młodzieńczą dozę trwogi o zdrowie, los, postępki, czyny rnęża... bała się o niego zawsze i wiecznie, jak Marja Malczewskiego, gdy Wacław podążył na Tatara.

Po przywitaniu, naturalnie, iż zwróciłem rozmowę na poselstwo Ignacego.

— Moge panią śmiało zapewnić, iż Ignacy zostanie posłem!...

— Oh, panie, to okropnie!... Co ja pocznę!.. Ja umrę z obawy...

— Ale czegóż się pani dobrodziejka lęka? — spytałem, — Panie, on jest tak porywczy, taki zapalony.. A kto wie, co wypadnie, to wszystko może się jeszcze odmienić, a wtedy więzienie... A on ma zdrowie takie delikatne, nie wytrzyma...

Odpowiedź pani Ignacowej zadziwiła mnie wielce, gdyż z niej dowiedziałem się dwóch rzeczy, o których nie wiedziałem, to jest, iż Ignacy jest zapalony, i że ma zdrowie delikatne.

— Ależ to wszystko są nieuzasadnione przypuszczenia — odparłem, pragnąc ją uspokoić — zresztą Ignacy nie będzie sam na sejmie!...

— Ah, panie! On się z nikim nie będzie trzymał, on utworzy osobną partję, i będzie stal na jej czele!... Skompromituje się, i Bóg wie, co za nieszczęścia go czekają!... Gdybym ja mogła przynajmniej z nim jechać do Lwowa; lecz nie mogę domu porzucić, bo to koszt wielki. Ah, Boże, nieszczęśliwe to wybory!...

— Niechże się pani tak nie martwi — przerwałem — nic się złego nie stanie; przeciwnie, trzeba się nam cieszyć,

iż prowincji naszej choć trochę zwolniono, czyli, iż przyznano nam choć okruszynę praw należnych. Cieszyć się pani wypada, iż jej mąż zasiadać będzie w gronie tak poważnem, iż posiada zaufanie współobywateli!...

— Ah! tylko mi pan o tem nie mów, bo wiem ilu ma nieprzyjacioł!... A pan Zenon!... Lękam się czy nie przyjdzie ztąd do awantury, do pojedynku; Ignacy jest tak porywczy, truchleję na mysi samą.

— Jak będzie już posłem, to zawiście te wszystkie znikną..

— Nie panie, bo wiem, że Zenon miał się odgrażać; a błagałam Ignacego, aby się do tego wszystkiego nie mięszał. Po co mu tego poselstwa! Czy nie lepiej w domu siedzieć i gospodarować...

— Ależ to obowiązek ludzi zdolnych...

— Wiem — przerwała pani Ignacowa — iż Ignaś jest najzdolniejszym w obwodzie, ale dla tego samego nie powinien się narażać...

Widząc, iż stanowczo ani przekonani, ani uspokoję pani Ignacowej, po kilku jeszcze frazesach wyniosłem się, dla spełnienia życzeń jej męża. Na ulicy, przemyśliwałem kędy by tu najwięcej spotkać wyborców, i podążyłem w stronę cukierni, liczyłem bowiem, iż przybytek ten z wódeczkami ściągnąć musiał do siebie czcze żołądki szlacheckie. Nie zawiodłem się; już przed drzwiami cukierni spotkałem pana Pafnucego, przed którym stal znany mi już z niedawnego spotkania poeta. Ale kochanek muz tą razą wyglądał zamaszyście: nos zczerwieniał mu jak indorowi, włosy jak wiecha słomy rozbiegły się na wszystkie strony, konfederatka junacko w tył spadała, a fontazie od (czarnej chustki spływały po ramionach. Surdut miał roz

pięty; w jednej ręce trzymał jeszcze ten sam zwitek pa pierów, drugą ręką bok sobie podpierał. Pan Pafnucy któ rego dobrze znałem, przez założone na nos okulary, w na leżytem oddaleniu, czytał arkusz, podobny zupełnie do arkusza ody, dedykowanej Ignacemu.

Przystanąłem, pan Pafnucy wymawiał:

O... o... o... ty mężu wie... o... lki z serce... e... m, w gó... ó... ręwznio... o... o... osłem...

Którego na... a... a... ród z dumą o.. o... o... krzyku... u., je....po.. o.. o... o... osłem...

— Oda dla pana dobrodzieja! — rzekłem przerywając.

— O... o... da!... A, juk się pan ma.. a?...

— Dziękuję za pamięć...

— Wca... a... le... nie źle... A... a... co pan chcesz za... to?... — spytał pan Pafnucy poetę.

— Panie! — odparł poeta, zataczając się zlekka — Na pańską szlachetność zdaję się zupełnie; wiem że jesteś znawcą!.. Prac moich nie cenię nigdy; to zadaniem ogółu i potomności!...

Pan Pafnucy wyjął z kamizelki kilka papierków centowych, i bacznie przeglądając każden z kolei przez okulary, podał poecie najwięcej stargany.

— Ma... a... asz pan!..

Poeta popatrzył, podniósł dumnie głowę do góry, i odpychając papierek rzekł z powagą:

— Pan się mylisz!...

— My... y... lę? Przecież nie dwa... a...! — i popatrzył jeszcze raz do światła.

— Pan mnie obrażasz! — głośniej dorzucił poeta, i znów się zatoczył.

— O... o... obrażam ?... Przecież za... a.. no... o... wego krajcara.. a... kupi dwa... a... a... a... rkuksze pa... pa... pieru, a ja daję... ę... dzie... dzie... sięć!...

— Ależ poezja, natchnienie, noc nie przespana; czyż to pan nie ceni i...

— Ce.. e... enię, i dlatego tak dużo daję na te ciężkie cza... a... asy...

Poeta cofnął się o krok jeden, rękę podniósł tragicznie do góry, i zawołał głośno:

— Oto szlachta! Oto czoło narodu! Ciężkie czasy gdy wspierać łudzi natchnionych, a na szampana, na uczty, na służących w galonach na powozy — to pieniądze są! To!... niech poeta mrze z glodn i z pragnienia — i kochanek muz po raz ostatni się zatoczył — ale byle oni mieli!... Egoiści! Samoluby! Zdrajcy!!!

Pan Pafnucy widocznie grubo był zmięszany, dobył więc jeszcze jeden papierek dziesięciocentowy, i podał poecie.

— Ma... a... asz pan dwa.. a., tylko ci... i.. cho bądź.

— Biorę! biorę!.. Ale niech świat cały wie o tem, jak tu w Polsce wynagradzają poetów!... Niech hańba sroma tego spadnie na wasze głowy, niech...

Nie dosłyszałem końca złorzeczeń, gdyż pan Pafnncy wciągnął mnie szybko do cukierni mówiąc:

— Gdy... y... ybym był wiedzia... ał, że taki wyma... agający, to bym był nie... e... brał o. o... dy. Cukiernia była przepełnioną. Pan Pafnncy wziął mnie za rękę.

— Na.... a... pijemy się wó... deczki.

— Zgoda, panie dobrodzieju!

— Da... a... j dwa... a... kieliszki tylko ma... a... ałe, — rzekł pan Pafnucy do suhjekta — tylko ma.. a... ałe — powtórzył — bo wódka nie...e...zdrowa.

Po wypróżnieniu kieliszków, pan Pafnucy złapał mnie znów za rękę.

— A za.. a... kim jesteś? — spytał. — ja tu nie głosuję; przyjechałem za interesami tylko...

— Tak!? i gniewnie spojrzał na mnie i na kieliszki — to trzeba... a... mi było powiedzieć...

— Słyszałem, że pan dobrodziej masz wielu zwolenników, zapewne zostaniesz posłom zawtórowałem słodziutko

— Wiem, i forsują mnie, lecz nie chcę, bo... o... to wie... e... le ko... osztuje! — odparł obojętnie pan Pafnucy, i zwrócił się do jakiegoś nowo przybyłego szlachcica, którego złapał za rękę, mówiąc:

— Na...a...pijemy się wódeczki, tylko ma...ały kieliszek, bo...o., wódka... a... nie zdro...o... owa.

Uwolniony od pana Pafnucego, zacząłem się rozglądać dokoła; spotkałem wielu znajomych.

W jednym rogu dostrzegłem owego namiętnego rybaka głosów, któren w sieni zrana tajemniczo szeptał z Ignacym.

Przystąpiłem ku niemu, gdyż widocznie zarzucał wiecierz między liczny poczet słuchaczy.

— Koniecznie nam należy wybrać pana Ignacego — mówił — bo to człowiek poważny, stateczny, powolny, nie da się uwieść żadnym mamidłom, i będzie stanowiska naszego wytrwale bronił. Wiem panowie dobrodzieje, iż zamiarem jego jest opierać się jak najsilniej zniesieniu propinacji!... Bo panowie dobrodzieje, propinacja, to ostatni przywilej jaki pozostał w naszych rękach. Gdy propinacja

zostanie zniesiona, to cóż we wsi znaczyć będziemy?... Odebrano nam wszystko, w imię dobra ludzkości, tak, jakjakbyśmy do tej ludzkości nie należeli!.. Panowie dobrodzieje, ja pewnie chłopów kochani, a stary jestem, i za czasów pańszczyźnianych u mnie szło wszystko jak w zegarku! Wprawdzie karał człowiek czasem, ale też i nadgradzał!... Kocham więc chłopów, ale panowie dobrodzieje pojąć tego nie moge, a stary jestem, poco chłopu koniecznie tej nauki, o jaką wołają pismaki po miastach? Otóż tak myśli i pan Ignacy. Widzicie panowie dobrodzieje, ten piszczyk, co uszczęśliwia ludzkość za zielonym stołem, co nie odetchnął nigdy świeżem powietrzem, to woła i woła: nauki! a na co nauki, pytam, chłopu co orze i sieje?!..

Odszedłem, dając za wygrane, bo widziałem po twarzach słuchacy, że mowa robiła wielkie wrażenie.

Przystąpiłem do innego kota, w którem również radzono o wyborach.

— To myśl bardzo szczęśliwa!

— Tak! tak! bank nas uratuje! bo to człowiek każdej chwili będzie mogł pożyczyć i na niski procent.

— Bez lichwy! Żydkowie przepadną!..

— Ale zkąd pieniędzy na bank taki?...

— Pieniądze się znajdą, słusznie powiada pan Zenon. Niech każden szlachcic da tylko po reńskich, to nic prawie dla dobra powszechnego, a obywatelstwo będzie uratowane!

— Jest to śliczna myśl; trzeba Zenona posłem za to obrać!...

— Tak, tak, posłem! A bank będziemy mieli...

W tej chwili do tego koła przystąpił Staś, i rzekł

— Panowie! upraszam was jak najmocniej, abyście dali szacowne głosy wasze memu stryjaszkowi panu Pafnucemu, który gorąco pragnie wasz obwód reprezentować.

Wszyscy zaśmiali się serdecznie, rozchodząc się w rozmaite strony.

— Julku — rzekł Staś do mnie — ty zaświadczysz przynajmniej przed potomnością i stryjaszkiem, iż wymownie popieram jego kandydaturę, a że, mi się nie wiedzie, to wina mej gwiazdy, co od kolebki zyzem świeci nad mą głową. Pójdę szczęścia próbować dalej — i Staś odszedł odemnie.

Zacząłem i ja szczęścia próbować, namawiając kogo spotkałem na Ignacego. Namowy moje nie były już prawie potrzebne, gdyż Ignacy miał niewątpliwą większość. Gdym tak spełniał przyjacielską misję, spotkałem pana Zenona.

Pan Zenon był to najzacniejszy człowiek. Miał przymiotów i zalet więcej, niż nie jeden głośnej sławy filar kraju! Pan Zenon był czynny, ruchliwy, pracowity, postępowy i gorącego serca. A jednakże, mimo to wszystko, nie miał miru ani w kraju, ani w obywatelstwie. Dlaczego? trudno na to odpowiedzieć; są ludzie co się rodzą w czepku, tym się wszystko wiedzie na świecie, błahe i małoznaczące ich czyny, stugębna fama szeroką roztrąbi sławą; wszystko czego się tkną, idzie im na pożytek i chwałę; ludzie tacy będą wygrywać na loterji, będą po szczeblach wznosić się do coraz wyższych stanowisk, będą wybierani na dyrektorów, prezesów, posłów; do nich zastosować można te słowa Koranu: "Choć śpią, to przeznaczone szczęście ich nie minie."

A są drudzy ludzie, nad których czołem zawisł jakiś fatalizm! Jakieś złe oko w dzieciństwie musiało im zaczarowali całe życie, bo nic im się nie wiedzie: próżne

ich prace, zabiegi, starania! Oni orać będą w pocie czoła, a nie oni będą żniwa zbierać, dla nich ciernie i głogi, nie dla nich kwiaty i zboża, najlepsze ich chęci zemnie i starga powszechna nieufność, najgorętszą pracę odtrąci obojętność powszechna, o nagrodzie im ani marzyć, na słuszną sławę i wdzięczność ani czekać! Do takich należał pan Zenon; pracował, ruszał się, służył dobrej sprawie cale życie, a dokoła miał tylko obojętnych, niechętnych i zawistnych... Wprawdzie z prac jego korzystano, lecz w zamian płacono słowami szyderstwa i żółci.

— A co pan tu robisz? — spytał mnie pan Zenon.

— Przyjechałem za interesami!

— Trafiłeś pan na ważny dzień, wybory!...

— Widzę, a raczej słyszę!...

— Życia pełno! — dodał pan Zenon.

— Jest i dużo kandydatów — dodałem.

Pan Zenon uśmiechną! się i odparł:

— Walka będzie zacięta.

— Słyszałem w wielu ustach imię pańskie.

— A tak, nie przeczę, pragnę być posłem, gdyż sądzę, iż na tem stanowisku będzie można oddać dużo usług krajowi. A kraj nasz tyle ich potrzebuje!

— Słyszałem również o jakimś projekcie banku, stawianym przez pana.

— To projekt, z którym się noszę nie od dziś dnia; jest to instytucja, której nam niezbędnie potrzeba! Przed para tygodniami, widząc że życie publiczne rozbudzać się u nas nieco zaczyna, podniosłem myśl tę na nowo, i — dodał śmiejąc się z lekka — narobiłem sobie kłopotu!...

— Jakto?!...

— Znaleźli się zaraz tacy, którzy poczęli utrzymywać, iż projektem banku pragnę kaptować sobie głosy; rozkrzyczano, że to podstęp, intryga; nawet poczciwy Ignacy uwierzył w to!..

— Czy być może ?... — spytałem zmięszany.

— Tak się stało. Byli znów tacy, którzy umyślnie poczęli przekręcać pomysł mój w najdziwaczniejszy sposób; słowem, projekt mego banku znalazł ogólną niechęć...

— Lecz pan nie powinieneś się zrażać — dodałem.

— Bynajmniej, gdyż jestem silnie przekonany, iż kraj nasz przeważnie rolniczy, potrzebuje koniecznie rolniczego banku; przekonany jestem, iż gospodarstwa nasze bez taniego kapitału nie podniosą się nigdy, przekonany jestem iż kapitałów takich tylko bank dostarczyć może. Projekt mój a raczej podniesienie tej tak prawdziwej myśli, ma przyszłość przed sobą. Nie dziś, to jutro kiedyś do tego przyjść musi, a im prędzej tem lepiej. Dziś myśl ta jest nową, znajduje więc powszechną opozycję. Bo to już stara przywara nasza: lękamy się wszelkiej nowości, wszelkiej inicjatywy, aż nędza nam doskwirzy dobrze, aż na bezmyślnej apatji naszej utuczy się dość zagranicznych przedsiębiorców, wtedy pod taką ostrogą ostatecznej biedy, weźmiemy się do rzeczy. Tak jest zawsze u nas, tak jest na polu politycznem, tak na społecznem, tak i na ekonomicznem. Przypomnij pan sobie tylko historję naszą; wszystko dzieje się u nas na ostatnią chwilę, pod wyrokiem zagłady. Rozpacz ostateczna pcha nas tylko do pracy. Pod takim naciskiem powstał sejm czteroletni, pod takim powstanie w roku, pod takim zniesienie pańszczyzny; dziś nie odmieniliśmy się ani na jotę, zaczniemy pracować, rzucimy

się do ekonomji, ale kiedy bieda dogryzie więcej, Powstaną więc u nas banki, lecz nie dziś...

— Smutne pańskie uwagi — dodałem z goryczą.

— Ale czy tak nie jest?!... Z trwogą przeczuwam, ze tak będzie i na sejmie, ze każda myśl śmielsza będzie odtrąconą. Przyzwyczajono nas do biernego, apatycznego znoszenia nędzy i biedy, przyzwyczajono nas do prowizorjów. tak, że lękamy się zejść stanowczo na drogę radykalnych przeobrażeń... Są to boleśne prawdy — dodał po chwili z uśmiechem pan Zenon — są to boleśne prawdy — powtórzy! — których niechętnie się słucha. Wiem o tem z doświadczenia Wolimy żyć w illuzjach, niż rachować się trzeźwo z rzeczywistością. Zdawałoby się, że Opatrzność za mało doświadczyła nas jeszcze, żeśmy za mało przecierpieli i przeboleli. Nic patrzymy się przed siebie, oczekujemy ciągle jakiegoś cudu, i nie chcemy na lepszą przyszłość zapracować. Nie powstaję na cuda, chociaż w nie nie wierzę. Jest w nas ta wiara w nieograniczoną Opatrzność; niechaj zostanie, jest to odcień charaktaru naszego; szanuję go, lecz pragnąłbym, aby wiarę ty złożono między cenne pamiętniki archeologji, lecz żeby się nie stawała kardynalną podstawą naszej politycznej, społecznej i ekonomicznej działalności. Czas powiedzieć sobie: tyle będzie naszego ile zdobędziemy sami pracą i wytrwałością; czas powiedzieć sobie: kto nie idzie naprzód, ten się cofa! Przeszłość kochać należy, lecz w świecie nic się nie wraca. Nie trzeba w przyszłość patrzeć z łzą żalu, lecz z Ią młodzieńczą energią, iż ta przyszłość ma w sobie ogrom siły i zasobów, iż tworzy świat nowy, nie znany, iż w świecie tym nam żyć wypadnie pomimo nas, iż jak nie cofniemy

czasu, tak nie cofniemy — postępu, ani zatrzymamy ducha ludzkiego, co się praw swoich dopomina..

Tu pan Zenon urwał, popatrzy! na mnie, i doda po chwili:

— Od banku zaszliśmy za daleko, jednakże wszystko się wiąże i splata na ziemi; nie ma oderwanych objawów nigdy i nigdzie, ani w świecie materji, ani w świecie ducha. Obudzona działalność na jednem polu pracy ludzkiej, oddziaływa na inne. W społeczeństwach wszystko się wiąże ku jednemu i temu samemu celowi, do celu tego prowadzą i nauki i praktyka życia, prowadzi filozofja i ekonomja, a celem tym, to wolność indywidualna i społeczna, a razem z niemi jako najwyższy regulator wolności: odpowiedzialność!

Tu powtórnie urwał pan Zenon.

— Ba, lecz nie u nas jeszcze o tem mówić! — przydał śmiejąc się z odcieniem ironji — Może wy młodzi doczekacie się lepszych czasów!

W tej chwili w jednym rogu cukierni powstała głośna wrzawa, po nad ktorą panował imponującej doniosłości głos basowy:

— Niepozwalam!... Veto!... jednogłośnie!... Co nam tu narzucać!..

Powstałem wspólnie z innymi, aby wybadać przyczynę zgiełku, i zobaczyłem rozczerwienionego i zapyrzonego owego gorliwego rybaka głosów dla pana Ignacego, jak z podniesionem! pięściami krzyczał ciągle do kilku szlachciców:

— My chcemy pana Ignacego, i musi nam p. Ignacy posłować! Precz z innymi!... Co tam bank, to głupstwo!...

— Ale my nie chcemy pana Ignacego — odparł ktoś śmielszy.

— Kto nie będzie głosował za panem Ignacym, to ze mną będzie miał do czynienia....

I widocznie zanosiło się na burdę, lecz na szczęście doniesiono, iż wybory już rozpoczęte; nmitygowano więc zapaśników, i wszyscy przytomni wyruszyli z cukierni.

— Posiekam, porąbię, kto nie da głosu panu Ignacemu! — jeszcze wzburzony sapał zapalony rybak, wychodząc na ulicę.

— Takie jest jeszcze u nas poszanowanie przekonań politycznych — dorzucił mi z goryczą pan Zenon. — A przyjdź pan do mnie wieczorem, to pogadamy o banku.

W cukierni pozostało nas tylko dwóch ze Staśiem. Staś kazał sobie dać kieliszek wódki, i rzekł do moie wesoło:

— No, jestem przekonany, iż stryjaszek mój nie będzie wybrany.

— A jakże z zapłatą długów? — spytałem.

— Ba!... Wiedziałem dobrze o rezultacie i namówiłem stryjaszka, iż dał pieniądze z góry!... Spokojny jestem; podobno dotąd to ja najlepiej wyszedłem na konstytucji i wyborach, i mogę słnżyć za przykład krajowi, Jakto należy korzystać z okoliczności, i brać jak najwięcej kiedy dają.

Rozśmiałem się z tego rodzaju politycznego porównania.

— Powiedz mi — spytałem po chwili — zkąd w obwodzie waszym jest tak zażarta walka o jedno krzesło poselskie; przecież obwód wasz trzech posłów obiera?

— To bardzo naturalne — odparł Staś bo mieliśmy dwóch ludzi, których ex officio wybrać musiano, to jest kniazia Euzebjusza i pana Inocentego. Spytasz zapewne: dlaczego? zaraz ci odpowiem. Kniazia Euzebjusza

najprzód bo kniaź, to piękny tytuł; wybór ten dowodził, iż tradycja nie wygasła pośród nas, i że hetki pętelki nie przewodzą w naszym obwodzie! Następnie, bo kniaź ma dwa klucze, to gwarancja iż przezornym i ostrożnym będzie; następnie, iż ma piękną łysinę, to będzie dodawać powagi zgromadzeniu; następnie, iż ma nie tęgą wymowę, można więc być spokojnym, iż go zapał oratorski nigdy nie porwie; następnie... lecz dość, bo zdaje mi się, żem cię przekonał. Co do pana Inocentego, znasz, go jaki to zamaszysty i cięty szlachcic, kuty jak to mówią, zna prawo nie na palcach, lecz po literze. Cytaty łacińskie sypią mu się jak z rękawa; jeżeli kogo nie przekona, to przegada z pewnością... taki wiec w sejmie niezbędny. Oto widzisz, iż dla reszty śmiertelników nie pozostało jak jedno tylko krzesło.

— Ale powiedz mi — spytałem powtórnie — dlaczego Zenon ma tylu niechętnych ?...

— Jest tego przyczyna, bo chociaż Zenon jest zacny, zdolny i ruchliwy, choć pomysłów ma zawsze wiele i nie zgorszych, tu pomysły te są zawsze nieszczęśliwe i niepraktyczne. Musisz wiedzieć o projekcie banku jaki propaguje obecnie. Dowcipnie o projekcie tym wyraził się pan Erazm, bo spytał, kto będzie pożyczał, gdy wszyscy będą dawać?

— Czyś słyszał projekt ten z ust Zenona? — spytałem po chwili.

— Nie, lecz tak mi opowiadał Ignacy i inni... No! lecz dajmy temu pokój, i przenieśmy się myślą do sali wyborów... Co tam mój stryjaszek porabia? Będzie też żałował, iż dał się porwać ambicji, która go na takie wyciągnęła wydatki!... Boję się tylko, żeby nie odchorował.

— Nie bój się, bo pił wódkę tylko małym kieliszkiem.

I tak oczekując na rezultat wyborów gwarzyliśmy ze Stasiem, któren z żywością i humorem zaczął mi opowiadać krocie dykteryjek o skąpstwie pana Pafnucego. Po dobrej godzinie, wpadł najprzód do cukierni z rozpłomienioną od radości twarzą ów rybak na głosy, ciągnąc za sobą kilku szlachciców.

— Wódki! — zawołał wesoło — a co, dotrzymałem Ignacemu słowa! — przydał — i ma większość...

— Biedny stryjaszek — jęknął z udaną rozpaczą Staś — muszę go pocieszać — i wybiegł z cukierni.

— Ale stracha miałem nie mało — ciągnął dalej wielomowny rybak — bo się chwiało!... Ten bank kaptowat głosy Zenonowi.

— Żeby nie ty — odezwał się jeden z szlachciców — to kto wie, czy by był Ignacy przeszedł.

— Ba! ja nie żartuję, i dlatego stanąłem tuż przy atole... Widzieliście jak się np. pan Marcin wahał; jak ehrząkuę, jak wąsa podkręcę, tak dał głos Ignacemu.

Do cukierni zaczęło się coraz więcej schodził! wyborców, i wrzawa opowiadań i uwag tworzyła ten brzęk ruchliwy, coś nakształt pszczelnego roju w piękny poranek wiosenny. W końcu w poważnym otoczeniu wszedł pan lgnący. Przywitano go z głośnym aplauzem. Ignacy podziękowawszy przystąpił ku mnie, i z wzruszenia rzucił mi się na szyję.

— Jestem — szepnął.

— Winszuję ci — dodałem całując go.

— Co za dzień!... Co za wzruszenie!... Jestem nim przecię!...

— Masz więc teraz obszerne pole do pracy i działania! — rzekłem.

— Ale była chwila, żem już wątpił — ciągnął dalej Ignacy — lecz przeszedłem sześcioma głosami.

— A żona twoja wie już o tem? — spytałem.

— Panie pośle, panie Ignacy, prosimy tu do nas ! — zaintonował ów rybak na głosy.

— Zaraz!.. zaraz! — odparł Ignacy, i kończył zwracając się do mnie: — Nie miałem czasu jej uwiadomić, i zrobiłbyś mi wielką laskę, gdybyś poszedł z tą wieścią do niej...

— Z największą przyjemnością.

— Ale wracaj prędko, bo niedługo zacznie się objad.

— Panie pośle! Panie Ignacy! Prosimy! powtórzył niecierpliwy rybak.

Wyszedłem.

Panią Ignacowę zastałem z tą samą robótką w rękach, przy oknie.

— No cóż?! zawołała trwożnie na mój widok.

— Jest obrany posłem!...

— A czy mu się nic nie stało ? — zawołała powtórnie.

— Nic a nic! I przysyła mnie tu umyślnie z tą wieścią!...

— I widział go pan! i pewnie mu się nic nie stało? — Szczęśliwy jest i zadowolony!...

— Ah!... a pan Zenon?...

— Nic nie wiem o nim!...

— Zlituj się pan! Czy tylko mnie nie zwodzisz?...

Bo wiem jak Ignacy jest porywczy!...

— Ale wszystko się, odbyło jak najspokojniej i najpoważniej. Ignacy przeszedł sześciu głosami.

— Więc ma tylu nieprzyjaciół...

— Nie, lecz nie wszyscy podzielają jego przekonania polityczne!...

— Ignacy w polityce jest tak nieugięty! i to mnie najwięcej przestrasza, bo tam w sejmie gotów się skompromitować, a kto wie, może się to wszystko odmienić!...

Starałem się znów uspokoić panią Ignacowę, i po chwili powstałem aby ją pożegnać.

— Gdzie się pan tak spieszy?..

— Ignacy zaprosił mnie na objad wspólny, który wydają sobie wyborcy...

— Ah!... A to na objedzie tym będą toasta i mowy zapewne...

— Mam tę nadzieję, tem więcej, iż sposobność nie lada. — Zlituj się pan i czuwaj nad Ignacym!... On ma taką głowę słabą; jak wypije kilka kieliszków, to wpada w zapał i mówi wszystko co mu tylko przez myśl przejdzie!.. A tam będzie tyle ludzi, gotów się skompromitować... Zlituj się pan i czuwaj nad nim, bo to nic łatwiejszego, jak za wiele powiedzieć...

Przyobiecawszy solennie pani Ignacowej opiekę nad mężem, powróciłem do cukierni, w której zastałem tylko pana Pafnucego. Ten mnie zapytał:

— A nie widział pan Sta...a....sia?..

— Nie, panie dobrodzieju!...

— Bo to on na... a... robił wszy... y... stkiego. Ani mi się śniło o po... o... selstwie... a to... o tyle ko... sztuje, i nic z te.. e... ego! Dam ja.. a.. mu.

— Będzie na objedzie zapewne przydałem.

— To... on na... a... mówił, a to kosztu... uje tyle, i ta o... o... oda...

Restauracja, w której miał się ów obiad odbywać leżała tuż przy cukierni. Pozostawiając więc pana Pafnucego ze żalem po wielkich wydatkach, pospieszyłem na zebranie. Sala objadowa była już pełną, pełną kontuszowych i czamarkowych szlachciców (poczynało to być wtedy w modzie) twarzy czerstwych rumianych, ożywionych zapaleni i nadziejami. Do pana Ignacego dostąpić już nie mogłem, gdyż wspólnie z kniaziem Euzebjuszem i panem Inocentym stanowili osiowy punkt zgromadzenia, około którego wszystko krążyło i wirowało.

Wsunąwszy się w zebranie, spotkałem Stasia.

— Stryjaszek cię szuka — rzekłem mu.

— Wiem o tem... i wiem zarazem, że nie w najlepszym humorze; postanowiłem więc unikać go czas jakiś... Ale szkoda — dodał — żeś nie był przed chwilą, bo mieliśmy arcyrozrzewniającą scenę.

— Co takiego?...

— Deputację miejską!.. Jakie mówki!...

— Żałuję mocno!..

— Pokonsoluj się, bo będzie jeszcze drugie danie tej samej potrawy, deputacja starozakonnych...

Ledwie Staś wymówił te słowa, gdy u drzwi powstał szmer głośny, i do sali weszło poważnie kilku izraelitów w świątecznych strojach. Na czele postępował żyd w średnim wieku, krwawo rudy, z spokojnem obliczem, lecz z oczami niesłychanej ruchliwości.

— To on! szepnął mi Staś, cofając się w róg sali.

— Kto on ? — spytałem.

— On! mój prześladowca!...

— Jakto prześladowca? — powtórzyłem.

— Prześladowca mojej wolności... mój Szylok... sławny Srul...

Staś był trochę zmięszany.

W zebraniu nastała uroczysta cisza, bo deputacja przystępywała poważnie do trzech obok siebie stojących posłów!

— Śmieszny jestem! nie mam się przecie czego lękać! — szepnął mi Staś — Co to może przyzwyczajenie! Wszak płacę długi.Ów nieubłagany Srul przystąpił do trójki poselskiej, stanął, i bystrem okiem poglądając w koło:

— Szanowni i wielmożni panowie posłowie — wyrzekł doić poprawnym akcentem, i ruchliwe jego oczy znów pobiegły do koła, i zauważyłem, iż się wstrzymały czas dłuższy w stronie, w której stałem ze Stasiem.

— Szanowni i wielmożni panowie obywatele! — powtórzył Srul, i znów spojrzał w naszą stronę, ale tą razą już jakimś przenikającym wzrokiem, podniósł się trochę na palcach, widocznie szukał czy poznawał kogoś.

— Już mnie dostrzegł — szepnął Staś — już mnie dostrzegł, nawet w tak uroczystej chwili. Co to za człowiek!

— I my starozakonni tutejszego miasta — ciągnął Srul — przychodzimy w tak wielkiej chwili złożyć nasze powinszowania wielmożnym panom obywatelom, że lepsze i wolniejsze nastają czasy, bo i my gorącem sercem podzielamy losy naszej wspólnej ojczyzny.

Głośny aplauz zawtórzył ostatnim słowom Srula.

— Przeraża mnie swoim wzrokiem — szepnął mi Staś — muszę się schowali, bo patrzy ciągle w moją stronę — i Staś cofnął się po za mnie.

Srul tymczasem ciągnął mowę dalej:

— Bo i my pragniemy, aby na tej ziemi naszej zapanowała wielka miłość i wielkie szczęście!...

Srul widocznie mięszać się zaczął, patrząc niespokojnie w miejsce, które Staś przed chwilą zajmował.

— Nu!.. pragniemy zgody, i poświęcenia... a wzajemna wyrozumiałość powinna zatrzeć wspólny — tu Srul wspiął się na palcach, i już stanowczo oczami szukał Stasia. Nie mogąc go dopatrzeć, mylił i wikłał ułożoną mowę, którą jednakie mimo to dobrze usposobione zgromadzenie przyjmowało z zapałem... W mowie tej było wiele, bardzo wiele pięknych myśli i słów pięknych, ale na tych dwóch rzeczach nie brak u nas nigdy. Gdybyśmy chociaż w setnej części spełniali tyle czynów pięknych!

W odpowiedzi na mowę Srula wystąpił, jako naj płynniejszy mowca z trójki poselskiej, pan Innocenty i...

— Zacni panowie współobywatele wyznania Mojżeszowego! — rzeki — Divide et impera... było dotąd ciągle praktykowane! ale obecnie to jest observationis dignum. iż dłużej droga ta trwać nie może — i pan Inocenty przetykając mowę swoją ustawicznie łacińskiemi frazesami, prawił obszernie. Cała deputacja nie wiele rozumiejąc słuchała mowy w milczeniu, wyjąwszy Srula, któren to podnosił się na palcach, to zniżał, to tarł ręce, to głową rzucał, widocznie był czegoś dziwnie niecierpliwy i niespokojny. I zaledwie też pan Inocenty wymówił ostanią cytatę, że Peccator quum in profundum venerit, contemnit, a co się w przeszłości miało tyczyć żydów, którzy byli owymi grzesznikami wchodzącymi w siebie — Srul mimo swego naczelnictwa w deputacji, nie czekając dalszych owacji, dał nurka, i cudem jakimś ujrzałem go naraz przy Stasiu.

— A moje pieniądze! Termin dawno minął — rzekł szybko.

— A, pan Srul!.. Witam ! — zawołał Staś wesoło — Dobro publiczne... wyrozumienie...

— Co pan zagaduje!... Termin minął od pół roku, i nigdzie pana znaleźć nie mogę...

— Sprawy publiczne, panie Srulu!..

— Ja dłużej czekać nie będę; dobrze ze wiem, że pan tu jest!..

— Mogłeś pan wątpić?... Wszak obowiązek..

— Nu, pan żartuje, a ja żartować nie będę... Mam Zahlungsauflage.

— Panie Srulu, zlituj się— z udaną bojaźnią mówił Staś — wszak mówiłeś przed chwilą o miłości, poświęceniu i wyrozumiałości! Bądź cierpliwy..

— Będę cierpliwy, ale niech stryjaszek zaręczy. — Nie zaręczy; znasz go pan! Zaczekaj jeszcze! — Nie będę czekał! — odrzekł Srul stanowczo. Tak!... Nie dasz się pan przebłagać?...

Żyd przecząco kiwnął głową.

— No, to panu zapłacę! — śmiejąc się dorzucił Staś. Srul spojrzał niedowierzająco, pokiwał głową, spojrzał powtórnie, i odparł po namyśle:

— A procent za pół roku?...

— Zapłacę i procent. Srul znów pokiwał głową,

— A kiedy?... — Dziś po objedzie.

— Pewnie!?...

— Najpewniej...

— Nu, kiedy tak, to może znów jaki interes zrobimy?

I Srul ułożywszy się o godzinę, odszedł.

— Twardy człowiek! — rzekł Staś — A tak pięknie przed chwilą mówił o wspólnej miłości!... Ucywilizowaliśmy się grubo. Srul bawi się już w Tailleranda, i nie to mówi. co myśli.

Tymczasem posłowie zasiedli do stołu, któren stał w podkowę pośród sali. Celne miejsce zajął kniaź Euzebjusz, po prawej ręce miał pana Inocentego, po lewej pana Ignacego.

Za przykładem posłów poszło i resztę zebrania; korzystając z wolnego przejścia przysunąłem się do Ignacego, i szepnąłem mu w ucho:

— Mam polecenie od twej żony!

— Jakie? — spytał Ignacy.

— Mam czuwać nad tobą, abyś przypadkiem nie wygadał się z czem i nie skompromitował...

— Pamiętam ja o tem, i ułożyłem sobie, że od dziś dnia, nigdy nic mówili nie będę publicznie. Bo to wielka odpowiedzialność!

— Jakto, a w sejmie?...

— I w sejmie... Przecież tam znajdą się tacy, którzy mówić będą! Ja ułożyłem sobie milczeć, bo ludzie polityczni powinni czuwać nad sobą, powinni być ostrożni!..

— Masz rację — dodałem z goryczą — tym sposobem nie skompromitują się nigdy!... A pani Ignacowa mówiła mi, żeś taki zapalony!...

Odszedłem i usiadłem przy stole w kole Stasia, pana Zenona i Erazma, którzy dla mnie zachowali miejsce.

I w zebraniu nastała ogólna cisza, milczenie głodnych żołądków, które tak wymownie zcharakteryzował Mickiewicz w panu Tadeuszu. Wprawdzie nie zajadaliśmy cho

łodzca litewskiego, lecz zupę rumianą, i to w nader homeopatycznych dozach. Oh! gdyby i to homeopatyczny dozy dostały się były żołądkom naszym, lecz zręczna służba dzieliła pokarm między nas i suknie nasze. Po zupie już tylko przez wielką protekcję, lub prawem mocniejszego można było zdobyć jakiś przedmiot dla widelca. Dałem za wygrane, nadgradzając sobie pokarmem duchowym spostrzeżeń i uwag. W czasie pasztecików zjawił się pan Pafnucy, i zaiął opróźnione miejsce tuż przy nas.

Po trzeciem daniu, oczy wszystkich zaczęły się zwracać w stronę posłów; rozmowy to ożywiały zgromadzenie, to znów cichły, jakby w jakiemś oczekiwaniu... lecz posłowie milczeli uparcie.

— Mowy, toastu! — szepnął ktoś.

Szept ten powtórzono głośniej, usłyszał go znać kniaź Euzebjusz, bo po namyśle, po potarciu silnem czoła i łysiny powstał.

Ucichło jak makiem zasiał.

— Panowie! rzekł kniaź głaszcząc łysinę i patrząc niepewnym wzrokiem do koła — Zaszczycony!... ja tu dziś wyborem... em.. waszym, niespodziewanie odebrawszy tak wielki dowód... ód zaufania waszego, czegom się nie spodziewał nigdy... dy... — odchrząknął kniaź i znów pogłaskał łysinę — Bardzo ten wielki zaszczyt spadł na mnie niespodziewanie i chciałbym panom... om podziękować za te wielkie zaufanie... (Nie szło kniaziowi.) Bo niespodziewany ten wybor tak zaszczytnie i niezasłużenie spotkawszy mnie tu dziś, wypada podziękować panom!... za zaufanie, jako więc jestem najstarszy wiekiem z posłów, najstarszy wiekiem... — urwał kniaź, pogłaskał łysinę, spojrzał do koła, zamyślił się chwilę, i rzekł:

— A... może nie!... ile pan ma lat, panie Inocenty?

— Sześćdziesiąt pięć! proszę kniazia, rodziłem się anno millesimo...

— To pan starszy, bo ja mam tylko sześćdziesiąt, to pan powinien podziękować i przemówić — i odetchnąwszy usiadł kniaź na krześle, głaszcząc łysinę.

Zwrot ton niespodziewany podobał się powszechnie, i obsypano kniazia oklaskami.

Powstał pan Inocenty.

Staś mi szepnął:

— Mówiłem ci, że kniaź nie ma najlepszej wymowy, ale spójrz jak piękną posiada łysinę.

— Ja byłbym le.... e.. epiej po... opowiedział — odezwał się pan Pafnucy.

— Denique coelesti sumus omnes semine oriundi. Omnibus ille idem Pater est... Tak do was zaczynam szanowni panowie! — pompatyczne odezwał się pan Inocenty — Wszyscyśmy z niebieskiego nasienia powstali... i jednego mamy Ojca!... Jest to kardynalne zdanie, na którem wszystko budować należy. — I pan Inocenty przez kwadrans blisko karmił nas bigosem zdań polskich i sentencyj łacińskich, któren wszyscy obecni z pewnem namaszczeniem połykali, niewiele rozumiejąc. Mówił o ojczyźnie, o podatkach, o polityce, sądownictwie, słowem o wszystkiem i o bardzo wiela innych rzeczach, a zakończył zdaniem — Qui simulat verbis, nec corde est fidus amicus.

Kto był ów, co słowy fałszywemi pokazywał przyjaźń a nie miał serca, łatwo było domyśleć się słuchaczom. Pojęli też i sypnęli rzęsiste oklaski!

— Po co tyle ła... ła.. ciny! — krytykował pau Pafnucy — jabym le... lepiej po... o... owiedział...

Ledwie przycichło, gdy brzęk kieliszków w drugim rogu stołu nową zwiastował mówkę. I rzeczywiście powstał z siedzenia czupurny niskiego wzrostu ale otyły szlachcic, z czupryną stojącą do góry, z sumiastymi wąsami; jedną ręką podparł się pod boki drugą gestykulował.

— Będziem mieli Rzymian — szepnął mi Staś.

— Uroczysta to chwila — rozpoczął szlachcic głosem jeneralskim — wielka, poważna!.. Dziś wyborem dobrowolnym jak ongi w Rzymie, powołaliśmy trzech mężów jaśniejących cnotą i zdolnościami, aby w imieniu naszem sterowali łodzią powszechnego dobra! Do was się więc, mężowie zacni, zwracam!... do was, bo w waszych rękach spoczywa przyszłość kraju!... Mężowie! Zacni obywatele! Gdzież udać mi się należy, aby wam wyszukać godne do naśladowania wzory, jak nie do dziejów dawnych, do owych dziejów, które są szkołą wielkich cnót i wielkich poświęceń? Tak, przezacni obywatele, do Rzymian zwrócić się muszę, aby przed oczy wasze przesunąć szereg wielkich łudzi!.. U Rzymian to Cyncynatus zbawiwszy ojczyzną powrócił do pługa i roli. U Rzymian Horacjusz Cocles rzuca się w przepaść dla dobra współobywateli. U Rzymian Brutus zabijać każe swych synów, pragnących przywrócenia królewskich sądów. U Rzymian Falridus odrzuca podstępne ofiary Pyrusa. U Rzymian Fabiusze przelewają do skarbca publicznego własne majątki. Nie skończyłbym dzisiaj wywodów moich, przezacni mężowie, gdybym chciał przytoczyć wszystkie czyny świetne, które spotykamy w dziejach wielkiego miasta. Przypominani tylko, iż tak samo jak was, tak i mężów tamtych głos to publiczny, przez wybory powoływał do przewodnictwa. Z porównania tego wyciągcie treść

dla siebie przezacni mężowie, i bądźcie jak dawni Rzymianie wielcy, szlachetni i cnotliwi.

Kniaź Euzebjusz głaskał spokojnie łysinę, pan Inocenty robił gałki z chleba, a Ignacy jako wytrawny polityk słuchał obojętnie. Czupurny szlachcic zapalał się coraz więcej.

— O, tak! Potrzeba nam w tej chwili ludzi przewodniczących, i z tą wiarą szliśmy do wyborów: z tą wiarą wymawialiśmy nazwiska wasze, ufni, że nie zawiedziecie nadziei naszych, i staniecie na tej wysokości, z której wam z łatwością przyjdzie kierować losami kraju!... Do was zwracam się raz jeszcze, przezacni mężowie, spójrzcie dokoła siebie, i rozpatrzcie jak kraj nasz jest nędzny, ubogi, ciemny, przygnębiony; spojrzcie i przejmijcie się tem wielkiem posłannictwem, jakie czeka na was...

Odchrząknął szlachcic, i tak ciągnął coraz głośniej:

— Na was zwrócone są oczy wszystkich, od was oczekujemy lepszej przyszłości, od was oczekujemy zbaw czego kierunku. Stójcie przy przeszłości naszej stale i wytrwale, brońcie praw naszych nieprzedawnionycb, bądźcie ogniwem zgody i zjednoczenia. Stwórzcie dla kraju naszego lepszą przyszłość, wyzyskajcie autonomją, która w rozbitego ducha naszego wleje siłę i życie! Tak, autononiji nam przedewszystkiem potrzeba, abyśmy się poczuli w odrębności naszej!... Wiem, przezacni mężowie, jakie was na drodze tej czekają trudy i poświęcenia, wiem po jakich cierniach przyjdzie wam stąpać; wiem ile wam zagraża niebezpieczeństw, ile zawiści czyhać na was będzie, lecz po męczeńskiej tej drodze idźcie wytrwale i śmiało, bo imie wasze histroja otoczy świetną aureolą! Promienna, chwała spocznie nad czołami waszemi! naród imiona wasze z czcią

wymawiać będzie! Czyi za taką nagrodę nie warto się poświęcić?...

Tu szlachcic przerwał na chwilę, odchrząknął i mówił dalej coraz goręcej:

— Lecz, przezacni mężowie, wy jak dawni Rzymianie, nie dla chwały pracować będziecie! Nagrodą wam najwyższą zadowolenie sumienia, żeście spełnili obowiązek! Wy walczyć będziecie mężnie, pójdziecie śmiało na trudy i znoje! bo naród na was patrzy i czeka! I chwilę obecną do jakiejże przyrównać należy, jeżeli nie do owej w starożytności, gdy niewiasty spartańskie wysyłały synów swych, braci i mętów na krwawe boje! Niewiasty te podając tarcze mówiły: Wracajcie z tarczą, lub na tarczy!.... Tak i ja w tej chwili, przezacni mężowie, przemawiam do was, udających się w zapasy: Wracajcie do nas z autonomją, lub...

Porównanie w zapale poczęte przeraziło mówcę, urwał więc; lecz złośliwy pan Erazm podchwycił i dokończył głośno:

— Lub na autonomji!...

Szlachcic rozgrzany powtórzył. Oklaski się sypnęły, a pan Pafnucy odezwał się:

— Głu... upstwo po... powiedział, to se... e... eusu nie ma, ja muszę po... o... wiedzieć co, muszę...

Zanim się pan Pafnucy zdecydował, już brzęk kieliszka nową zapowiedział mówkę. Powstał znany orator okoliczny, który zawsze i wszędzie mówił, a któren nigdy i nigdzie nie bywał słuchany. Obojętność ta powszechna ani go zrażała, ani wykorzeniała w nim gust oratorski; był podziwienia godnym, bo prawił chociaż nikt nie słuchał, choć wszyscy szemrali, tupali, śmiali się.

Do mnie z cichej mowy jego ani jedno nie dobiegło słowo, prócz błagających wykrzykników: — Panowie, jeszcze nie skończyłem!

— Głupstwa ga... a... da i cicho.. o.. — mruczał pan Pafnucy.

— Trzebaby, żeby Ignacy coś powiedział — odezwał się Erazm.

— Trzebaby go namówić — dorzucił Staś.

I w namownoj deputacji zostałem wysłany do pana Ignacego.

— Żądają wszyscy, abyś coś powiedział — szepnąłem mu.

— Nie mogę! — odparł dyplomatycznie Ignacy.

— Ale koniecznie!... Wypada, powiedz — szepnąłem — to zrobi dobre wrażenie...

— Nie mogę!... Powtarzam ci, że mam wytknięty plan postępowania!... Muszę być przezornym..

Ignacy był niewzruszony... Powróciwszy, zastałem już pana Pafnucego dzwoniącego kieliszkiem w szklankę. Ucichło.

— Ja chcę to... o.. ast wnieść, bo mo... owcy poprzedni za... apoinnieli przy... y... pomnieć wy... branym po... osłom, ie po... datki bardzo wie... lkie, przedewszy.. y... ystkiem należy, aby by... by... yło lepiej, aby... podatki by... yły mniejsze...

Opatrzności tylko wiadomo, jak wiele trudu kosztowały pana Pafnucego powyższe słowa. Pot kroplisty spływał mu po czole, a twarz kurczyła się, jak udko żabie pod prądem galwanicznym.

— Dobrze mierzy — szepnął pan Erazm — ale na czem skończy?

Stało się, że pan Pafnucy nie skończył, bo znów zaczął o podatkach, i o dodatkach do podatków, tak, że

całe zebranie, słuchawszy jeszcze chwilę uważnie, w końcu parsknęło głośnym śmiechem. Śmiech ten dobił pana Pafnucego, bo niedokończywszy usiadł, obcierając spocone czoło.

Intermezzo to ożywiło i rozweseliło zebranie, i mowy zaczęły się sypać jak z rogu obfitości. Mówił i pan Zenon i pan Erazm, mówił jakiś szlachcic, mający za przysłowie "panie dobrodzieju", tak że jego cała mowa składała się z samych panów dobrodziejów, mówiono źle i dobrze, wnoszono najrozmaitsze toasta, obecnych i nieobecnych, "Kochajmy się", lepszej przyszłości i wytrwałości, i tych co pod biegunem i tych co na południu, niewiast, sejmu, miast wielkich i miasteczek, ludu i mieszczan... Ach, tyle mówiono pięknych i zbawiennych rzeczy, tyle poświęcenia, energji, zapału rozprószono w słowach, że jedną ich częścią można było dużo zrobić dobrego. Tyle frazesów było pięknych, że upoić mogły jak stare wino, tak, że dzisiaj po ubiegłych latach, które morzem łez i krwi spłynęły — wspomnienia tych chwil tłuką się o myśl zbolałą, jak te fale Genewskiego jeziora o brzegi, składając w jedną mozaikę i kwiaty i zwiędłe liście i piasek zloty i kamyki krzyształowe i pianę srebrzystą..

I gdy wspomnienia te zapanują silnie, to uśmiech gorzki na usta a łza ciśnie się do oka, że tak wszystko przewiało — i porywa ból dziwny, tęsknota i żal, że tak pękło wszystko, że z całej tej tragedji, jak powiada poeta, został "krzyż i mogiła" i całun śmierci i senna dokoła apatja...

I myśl powraca w te dzieje, w ten prolog tragedji bez bohaterów...

I pośród śnieżnych szczytów alpejskich, na tle błękitu jeziora, wśród szlachetnych synów wolnej Helwecji,

wspomnienie przesuwa ubiegłe dzieje, widziane postacie, przesuwa je jak paciorki różańca przez nić tęsknoty i żalu.

Lecz kończmy!...

Obiad przeciągnął się do późna. Opuszczając salę, przed drzwiami oberży, spotkałem panią Ignacowę. Zatrzymała mnie.

— Ah!... niespokojną jestem!... Zlituj się pan, co się dzieje z Ignacym?...

— Trawi, łaskawa pani!..

— Ah!... ale co mówił?...

— Nic.. i to z postanowienia...

— Lękam się, czy prawda tylko?.. Czy się nie skompromitował, bo się może jeszcze wszystko odmienić...

— Bądź pani dobrodziejka spokojną! Ignacy jest arcyrozważny; ludzie podobni jemu niezwykli się kompromitować.

Szwajcarja nad Lemanem, w grudniu r.

Koniec Serji pierwszej.

OMYŁKI DRUKU. [w orygianale]

strona [wiersz] zamiast:[czytaj]:

[motto] erolla [crolla].

[ od góry] nedzy [żądzy].

[ od góry] Ludwik XV [Ludwik XIV].

[ od góry] drogami [dziejami].

[ od góry] Wiednia [Lwowa].

[ od góry] kto [jak kto].

[ od góry] postrada [posiadał].

[ od góry] Wenus [Uranus].

Z drukarni E. Winiarza.

DZIENNIK LITERACKI wychodzi raz na tydzień w dwóch wielkich arkuszach ( stronnic formatu folio). Do każdego numeru dołączanym bywa arkuszami DODATEK (arkusz w ce), zawierający w sobie powieści, pamiętniki lub utwory dramatyczne.

Prenumerata wynosi:

Z Dodatkiem powieściowym z przesyłka pocztową: rocznie złr. cnt.; półrocznie złr. cnt; kwartalnie zlr. cnt.

Z Dodatkiem powieściowym w miejscu: rocznie zlr. cnt,; półrocznie zlr. cnt; kwartalnie złr. cnt.

Bez Dodatku powieściowego i przesyłką pocztową: rocznie zlr. BO cnt.; półrocznie zlr. cnt.; kwartalnie złr. cnt.

Bez Dodatko powieściowego w miejscu: rocznie złr. cnt.; półrocznie złr. cnt.; kwartalnie zlr. cnt.; miesięcznie cnt.

Prenumerata z przesyłką pocztową wynosi za granicą:

do Prus i Rzeszy Niemieckiej

do Francji, Anglji i Belgji

do Włoch i Szwajcarji

do Turcji i księstw Naddunajskich

Dzisiejsza redakcja "DZIENNIKA LITERACKIEGO", nabywając od dawniejszego wydawcy pismo, nabyła także wszystkie nakłady dawniejszego Wydawnictwa DZIENNIKA LITERACKIEGO, a chcąc cene tychże uczynić i dla mniej zamożnych przystępną, sprzedaje takowe po następnych nadzwyczajnie zniżonych cenach:

Uniwersał hetmański, powieść historyczna, T. Dzierzkowskiego, w tom. Niezawodnie najlepszy z jego utworów, kosztuje złr. cnt.

Szkoła świata, powieść w tom. J. Dzierżkowskiego — cnt.

Wieczory wołyńskie, J. I. Kraszeckiego. — złr. cnt.

Valve`dre, powieść z francuzkiego przez George Sand — złr. cnt.

Życie bez jutra, powieść w tomie J. K. Turskiego — złr. cnt.

Na rozdrożu, powieść w tomie J. Starkla — złr. cnt.

Czarna skała, poemat J. Starka — złr. cnt.

Poezje Adama Pajgerta — złr. cnt.

Macocha, dramat Balzaka w aktach, przerobiony przez Krystyna Ostrowskiego — złr. cnt.

Podole, Wołyń I Ukraina — złr. cnt.

Obrona Częstochowy, przez Józefa Szujskiego — złr. cnt.

Pozory, powieść w częściach Karola Cieszewskiego złr. — cnt.

Talizman, powieść w tomach Karola Cieszewskiego złr. cnt.

O posiewie Bożego słowa, przez Karola Cieszewskiego — złr. cnt.

Kilka uwag o Lwowskim teatrze, przez K. Cieszewskiego — złr. cnt.

Kazanie, (za poległych w Warszawie).. — złr. cnt.

Pogląd na dzieje Serbji, przez T. T. J — złr. cnt.

Król sie bawi, dramat W. Hugo. przekład Sobańskiego — złr. cnt.

Dyarjusz sejmu extraordynaryjnego w Warszawie, dnia października roku złożonego i zaczętego. Lwów — złr. cnt.

Bieda z rozumem, komedja aktach wiernem Aleksandra Grybojedowa, z rosyjskiego — złr. cnt.

Dalecy krewni, powieść: w tomie, J. K. Turski złr. — cnt.

Kompletne roczniki "Dziennika literackiego", zbroszurowane z lat: , , i po złr. cnt.

Thesby de Belenur, z oryginału francuzkiego przełożył Xawery Godebski — złr. cnt.

Tych książek dostać można po powyższych cenach, ale tylko a Administracji "Dziennika literackiego". W księgarniach krajowych są ceny tychże o % wyższe. Zamówienia listowne upra

szamy przesyłać franco pod adresom: Do Administracji "Dziennika Literackiego" we Lwowie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koziebrodzki Władysław BYĆ ALBO NIE BYĆ
Koziebrodzki Władysław HRABIA MARYAN
Koziebrodzki Władysław ZAWIERUCHA
Koziebrodzki Władysław GALICJA I AUSTRIA
Koziebrodzki Władysław BALOWE RĘKAWICZKI
Koziebrodzki Władysław REPREZENTANT DOMU MULLER I SPÓŁKA
Koziebrodzki Władysław PO ŚLISKIEJ DRODZE
Koziebrodzki Władysław U DOKTORA
ODZYSKANIE NIEPODLEGŁOŚCI, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawych plików z przeszłości !!!
WALKA O NIEPODLEGŁOŚC PAŃSTWA POLSKIEGO PO LATACH ZABORÓW, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawych plików
Przeszczepy Narządów Unaczynionych 2
Odzyskanie niepodległości przez Polskę wersja rozszerzona 2
Przeszczepy narządów unaczynionych 4
Znaki taktyczne i szkice obrona, natarcie,marsz maj 2006
Odzyskanie niepodległości przez Polskę wersja rozszerzona

więcej podobnych podstron