Koziebrodzki Władysław PO ŚLISKIEJ DRODZE


Koziebrodzki Władysław

PO ŚLISKIEJ DRODZE

Osoby:

EUSTACHY KOREWICZ (lat ).

EWELINA, jego żona (lat ).

JÓZEF (lat ), ANNA (lat ) dzieci Korewicza z pierwszego małżeństwa

PANI AURELIA (lat ).

BARON GROSGOLD (lat ).

RAUL ZIMNICKI (lat ).

IGNACY CZASZA (lat ).

SZTUMWETER (lat ).

RZĄDCA (lat ).

MARCIN, służący (lat ).

ŻYD.

URZĘDNIK.

Goś. I. Gość II. Gość III. Dama.

(Rzecz dzieje się na wsi u Korewicz)

AKT PIERWSZY.

Gustowny i wytworny salon, dwoje drzwi w głębi sceny, drzwi po bokach, okno po lewej stronie, — kanapy, fotele, stolik, etażerki z kwiatami; na stolikach książki i przybory do pisania,

Scena pierwsza.

Marcin sam, w liberyi, sprząta.

MARCIN.

Już jedenasta, powinien przyjechać niezadługo, żeby mu się tylko co w drodze nie stało; (po chwili) musiał też wyróść, zmężnieć (słychać turkot powozu) to może on (biegnie do okna) a nie! Jużoni — źle się z nami dzieje!

Scena druga.

Marcin. Sztumweter, w ubraniu na wpół izraelickiem. Żyd.

SZTUMWETER.

Czy pan dziedzic wstał? (Marcin udaje że nie słyszy, obraca się tyłem i sprząta — Sztumweter postępuje naprzód) Nu? czy pan wstał? (Marcin idzie do okna i obciera szyby). Co to jest? (idzie na lewo ku drzwiom). Nu? kiedy się nie można dowiedzieć, to chodźmy sami zobaczyć.

MARCIN.

(Odskakuje od okna i staje przed nim.)

Śpi!

SZTUMWETER.

To trzeba go. obudzić, już jedenasta.

MARCIN.

Obudzić? jaśnie pana? dla kogo?

SZTUMWETER.

Jakto dla kogo? dla nas, nu — dla mnie. —

MARCIN.

Budzić pana dla was? jeszcze tego nie bywało i nie będzie.

SZTUMWETER.

Będzie, czemu by nie było? A co to? Nu idźcie zaraz, bo...

MARCIN.

Bo co?

ŻYD (do Sztumwetera).

Nu spokojnie, jeszcze czas na to.

SZTUMWETER.

Bo mam bardzo pilny interes, a czekać nie mogę.

MARCIN (obojętnie).

To sobie jedź z Bogiem (odchodzi od okna i zaczyna sprzątać). Jaśnie pan poszedł późno spać wczoraj, bo mieliśmy dużo gości, nie kazał się rano budzić.

SZTUMWETER.

A co mnie do gości? nu niekazał, a co mnie do tego? to niech długi płaci.

MARCIN (porywa się, staje przed Żydem, lecz po chwili mityguje się, wzrusza ramionami, i zaczyna sprzątać).

Idźcie ztąd i nie nudźcie, czekajcie na folwarku, jak jaśnie pan wstanie i zechce was widzieć to zawołam.

SZTUMWETER. (dumnie).

Nu? co to zawołam, czy my tojego lokaje? my mamy interes, i mamy naszę prawo, i musiemy pana widzieć.

ŻYD.

Nur — langsam — jeszcze czas.

MARCIN.

Radzę wam, nie czekajcie (zaczyna na nich kurze zmiatać).

SZTUMWETER.

Nu — tylko bez tego, my wiemy jak tu jest. (Po chwili). Będziemy czekać (przysuwa krzesło i chce usiąść, do Żyda). Nu, siadajmy.

MARCIN (odbiera krzesło).

Wy tu siadać, w pańskim

salonie, na pańskich krzesłach? co tego to nie będzie, wynoście się ztąd.

SZTUMWETER.

Nu, co to za gwałt!

ŻYD.

Nur geduld.

MARCIN. (staje przed niemi).

Mówię Wam, idźcie precz, pókim cierpliwy, bo jak nie to...

SZTUMWETER.

Tylko nie bądźcie taki zły panie Marcinie, dam wam na piwo, tylko...

MARCIN (przerywa mu).

Idźcie precz i czekajcie na folwarku.

SZŁUMWETER (cofa się przed następującym Marcinem).

Dam wam na piwo, tylko dajcie znać.

Marcin. Precz mi ztąd! (Żydzi wychodzą).

Scena trzecia.

Marcin sam.

MARCIN.

A to Boże skaranie z nimi! i tak co dnia! o źle, źle z nami (sprząta, po chwili) a że jego nie widać? musiał zmężniać! tyle lat...

Scena czwarta.

Eustachy Korewicz i Marcin.

(Korewicz, w rannem eleganckiem ubraniu, wchodzi z lewej strony).

KOREWICZ

(do kłaniającego się nizko Marcina).

Która godzina?

MARCIN.

Wpół do dwunastej jaśnie panie!

KOREWICZ (siada w krześle, wyciąga nogi ziewa).

Co tu za hałas słyszałem przed chwilą?

MARCIN

E! to nic jaśnie panie!

KOREWICZ.

Słyszałem jakąś wrzawę najdokładniej.

MARCIN (jąkając się).

To.. to.. co zwykle.

KOREWICZ (ziewając).

Żydzi? którzy?

MARCIN.

Sztumweter.

KOREWICZ.

Sztumweter? A! i cóżeś z nim zrobił?

MARCIN.

Kazałem mu czekać na folwarku.

KOREWICZ.

Aleś był grzeczny dla niego (Marcin kiwa przecząco głową), to bardzo porządny żyd.

MARCIN.

Z przeproszeniem jaśnie pana, oni wszyscy jednacy.

KOREWICZ.

Sztumweter nie taki jak inni, — czy mówił, czego chciał?

MARCIN.

Pragnął się widzieć koniecznie z jaśnie panem.

KOREWICZ.

A! (po chwili) Czy goście wstali?

MARCIN.

Tylko pan baron, jest już w ogrodzie.

KOREWICZ.

A pani Aurelia?

MARCIN.

Nie wiem, proszę jaśnie pana.

KOREWICZ.

Czy pani już po śniadaniu?

MARCIN.

Nie jeszcze, bo widziałem jak Jan dopiero samowar nastawia. (Żywo) Może jaśnie pani będzie czekać na pani... z przeproszeniem, na jaśnie pana młodszego? (po chwili) a czy tylko pewnie dziś przyjedzie?

KOREWICZ.

Najpewniej, i dlatego raniej wstałem. Cieszysz się stary? No! no — a czy dla niego wszystko przygotowane?

MARCIN.

O, wszystko jaśnie panie! pokój sam przyrządziłem, sam poustawiałem meble jak on lubił, założyłem firanki, i pokój wygląda że aż miło, jaśnie panna porobiła bukiety i niczego nie brakuje.

KOREWICZ.

Lubię cię za to mój stary, — trzeba dbać o niego, bo tam w Paryżu musiał się przyzwyczaić do wygód, — a czy dywan sprowadzony ze Lwowa?

MARCIN (zmięszany).

Nie, proszę jaśnie pana.

KOREWICZ.

A to dlaczego? wszak mówiłem.

MARCIN.

To jakoś... bo to... rządzca...

KOREWICZ.

Co takiego?

MARCIN.

Bo to podobno kupiec jeszcze rachunek ma — a to podobno... jaśnie panie... czeka i niechce...

KOREWICZ.

A prawda — prawda, niech rządzca to załatwi, a dywan musi być zaraz — ale, ale! za jednym zachodem trzeba sprowadzić i okrągłe lustro do saloniku i obicia do gościnnych pokoi, bo baron dziwił się... no przypomnij mi o tem.

MARCIN.

Dobrze jaśnie panie.

KOREWICZ.

A gdzie są gazety i listy? (Marcin podaje na tacy) a teraz idź i przynieś śniadanie. (Marcin wychodzi).

Scena piąta.

Korewicz sam, przegląda listy.

KOREWICZ.

Nieznośni! wieczne natręctwo, (po chw.) przecież nie uciekam, pieniędzy i pieniędzy! (oglądając list) List do Józia? "á Monsieur Korewicz, Ingenieur

Civil" — list z Paryża, pismo kobiece? A! panicz widzę czasu nie tracił — moja krew. (Po chwili): Co to ma znaczyć "Ingenieur Civil". — Nie, to musi być intryga jakaś, sam mu go oddam. (Przegląda inne listy, wchodzi rządzca).

Scena szósta.

Korewicz. Rządzca.

RZĄDZCA (przy drzwiach, kłania się).

Jaśnie panie!

KOREWICZ (czytając listy).

A cóż tam acan!

RZĄDZCA (postępując naprzód)

Rachunki przyniosłem.

KOREWICZ (znudzony).

A! a, tak rano? zmęczony jestem; później.

RZĄDZCA.

Ależ jaśnie panie, są rzeczy pilne, trzeba pieniędzy na wypłatę ludzi, na naprawę budynków, trzeba postawić stodołę co się spaliła.

KOREWICZ.

Wiem, wiem o tem, ale niech czekają.

RZĄDZCA.

Czekają już kilka tygodni, robota pilna, a ludzie nie chcą wychodzić.

KOREWICZ.

Nudzisz mnie acan temi drobiazgami.

RZĄDZCA.

Robię co mogę.

KOREWICZ (ziewając).

Połóż acan rachunki, przejrze je.

RZĄDZCA.

Lecz pieniędzy?

KOREWICZ.

Nudzisz mnie acan, wszak niedawno dałem tysiąc reńskich.

RZĄDZCA.

To miesiąc już temu.

KOREWICZ.

Wszak wziąłeś acan resztę raty propinacyjnej.

RZĄDZCA.

Zapłaciłem podatki egzekwowane i dałem jaśnie panu osiemset reńskich.

KOREWICZ.

Dałeś, dałeś acan — lecz utrzymanie domu kosztuje niezmiernie, a i tak rachunki nie pozałatwiane — mówiłem acanowi o dywan do pokoju syna, a dywanu niema.

RZĄDZCA.

W tym sklepie należy się pięćset reńskich, kupiec odmówił dalszego kredytu i domaga się zapłaty.

KOREWICZ.

Pięćset reńskich? ale za co? przecież oprócz dwóch luster, lamp kilku, nie brano nic więcej?

RZĄDZCA.

Jest tam rachunek jaśnie pani.

KOREWICZ.

A! (po chwili) to potrzeba jakoś to załatwić, byle dywan był jak najprędzej. Trzeba również wziąść lustro okrągłe i obicia.

RZĄDZCA.

Ależ jaśnie panie! zkąd pieniędzy?

KOREWICZ.

To rzecz acana.

RZĄDZCA.

Wszystkie raty z dzierżaw i arend wybrane już naprzód — zboża niema.

KOREWICZ.

To skończ acan z tym kupcem o las. —

RZĄDZCA.

Niepodobna! jaśnie panie — Cena, jaką daje, jest tak mała!...

KOREWICZ.

Za wiele chce kupić?

RZĄDZCA.

Za cztery tysiące reńskich.

KOREWICZ.

Czy daje wszystkie pieniądze z góry?

RZĄDZCA.

Nie, chce dać tylko połowę.

KOREWICZ.

To napisz acan kontrakt, weź pieniądze przynieś tutaj.

RZĄDZCA.

Przynajmniej pieniądze te niech pójdą

na gospodarstwo, wszak koniecznie potrzeba postawić stodołę.

KOREWICZ.

Przynieś acan pieniądze, a o stodole pomyślemy później, a dywan żeby był koniecznie, poszlij część należytości kupcowi a z resztą niech czeka — teraz takie ciężkie czasy!...

RZĄDZCA.

A robocizna?

KOREWICZ.

Niech robią za zbieraninę i za spaśnę — to już rzecz acana, trzeba sobie umieć radzić (po ch.). No czegóż acan stoisz? cóż jeszcze? To okropne!

RZĄDZCA.

Jaśnie panie! ośmielam się prosić abyś na moje miejsce szukał innego człowieka.

KOREWICZ.

Jak to? co? Czy acanowi źle u mnie ?

RZĄDZCA.

Źle mi tu nie jest, lecz sumienie nie pozwala zostać mi dłużej.

KOREWICZ.

Cóż to znowu za skrupuły?

RZĄDZCA.

W warunkach w jakich postawiony jestem pożytecznie pracować nie mogę.

KOREWICZ.

No, no, uspokój się acan — dam na gospodarstwo z pieniędzy za las, no, no reńskich.

RZĄDZCA.

To mało przynajmniej , .

KOREWICZ.

Zważ acan jakie ciężkie czasy — dam .

Scena siódma.

Wchodzą i jednej strony — Marcin ze śniadaniem na tacy a drzwiami w głębi Baron. — Baron ubrany wytwornie i wygodnie, ale bez przesady.

Baron, Korewicz, Marcin, Rządzca.

BARON.

A! może przeszkadzam, co? przeszka

dzam? o! interesa, kłopoty, znam to znam, i nienawidzę.

KOREWICZ.

Interesa — zgadłeś; lecz skończyłem.

BARON.

Gospodarstwo, interesa, nienawidzę! — A żniwa u was ledwo zaczęte — żyto spada z kłosów, ile idzie, gospodarstwo to piekło ziemskie!

KOREWICZ.

Trudno! obowiązek (po ch. ) a czy herbaty mogę ci służyć?

BARON.

Dla towarzystwa wypiję — tylko wybacz, lecz muszę się przyznać szczerze, że herbatę u ciebie czuć... czuć... zawsze miętą — słowo honoru miętą! nie pojmuję jak człowiek taki jak ty może pić cóś podobnego. — Ja herbatę sprowadzam zawsze prosto z Kiachty, karawanowa — prawda że mnie funt kosztuje reńskich, ale jaki smak! jaki aromat!

KOREWICZ.

Prosto z Kiachty? jaką drogą? daj adres (do Rządzcy) zapisz sobie acan adres i sprowadź dla mnie funtów.

BARON.

Adres dam poźniej (do Marcina) tylko mocną, jak najmocniejszą kochaneczku!

KOREWICZ. (do Rządzcy).

Napisz acan kontrakt i przynieś pieniądze. (Rządzca odchodzi).

Scena ósma.

Korewicz, Marcin, Baron.

MARCIN. (po cichu do Korewicza).

Jaśnie panie Sztumweter chce się widzieć.

KOREWICZ.

Później; niech czeka. — (Marcin wychodzi).

Scena dziewiąta.

Korewicz, Baron.

BARON, (popijając herbatę).

Obchodziłem dziś rano twój ogród i jestem zgorszony — ruina! najzupełniejsza ruina, ścieżki zarośnięte, gazony nie pokoszone, drzewa jak w lesie, kwiatów prawie żadnych.

KOREWICZ.

Wiem o tem, lecz u nas tak trudno o dobrego ogrodnika.

BARON.

A któż się ogląda na krajowego? u nas sami partacze; ja sprowadziłem sobie Czecha, prawda że mu płacę reńskich i ordynaryą, ale za to jak ogród utrzymany, tego roku naprzykład, miałem poziomki w marcu, a jakie kwiaty! bo ja bardzo lubię kwiaty!

KOREWICZ.

Zapalasz mnie Baronie! i gotów jestem sprowadzić sobie takiego ogrodnika.

BARON.

Należy — wypada — mając tak rozległy majątek! (wyciągając się w krześle) należy sobie życie uprzyjemniać, niczego nie żałować, to mój system — jestem filozofem — życie tak krótkie, takie zagadkowe, mimo wszelkich przypuszczeń i domysłów nikt nie odgadnie co dzień jutrzejszy przyniesie — trzeba używać!...

KOREWICZ. (śmiejąc się).

Nie trudno ci, mając tak wielki majątek.

BARON.

Trzymam się tego systemu, reszta mrzonki i wymysły. — O! a przecież świat jest jakoś dziwnie urządzony, bo i na tej drodze czeka cię zawód! czyś nie doświadczał nigdy przesytu?

KOREWICZ.

Zbyt mam wiele zajęcia i przeciwności.

BARON.

Przesyt, to jest odwrotna strona medalu, to jest nędza bogaczów, nie pragnąc niczego to jedno co nie mieć nic — to dwie ostateczności które do grobu wepchnąć mogą, które czynią z życia czczy, nieznośny dramat! — Ja się tego lękam, lękam się dnia w którym niczego nie będę pragnął.

KOREWICZ. (śmiejąc się).

Nie ma obawy! masz tyle życia!

BARON.

Wiem o tem, i czuwam nad sobą (po. ch.) lekarstwem na to uczucie.

KOREWICZ.

Ślicznie mówisz.

BARON.

Tak uczucie, co odmładza, przywiązuje do życia, co daje wieczne pragnienie!

KOREWICZ. (śmiejąc się).

Ba! ba! lecz w naszym wieku lekarstwo takie może być trucizną.

BARON.

W naszym wieku? nie pojmuję dla czego uczucia miałyby być przywilejem młodości? dla czego by młodość miała do szczęścia prawa? — w ustach twoich to niestosowne zdanie; mimo lat, czyś nie znalazł szczęścia w drugiem małżeństwie? O! nie — do uczuć mamy wszyscy równe prawo. — Kilka siwych włosów i kilka zmarszczków nie może wyrzucać z areny — teorya to fałszywa, i jeżeli uczucia zagrzewają do życia dają siłę, energię....

KOREWICZ.

Tak, ale wzajemność?

BARON.

Wzajemność? to illuzya! — Bo czyż można czego być pewnym? Wzajemność zdobędzie się da

jąc wszystko co pieniądz dać może; (po ch.) ja umiałbym dać szczęście.

KOREWICZ.

Ale jak widzę to masz jakieś matrymonialne zamysły?

BAREM.

Umiałbym dać szczęście; w zamian nie żądając nic — bo mam majątek — zachceń moich nie potrzebuje ograniczać, nawet mógłbym... nie żądam i żądać nie będę tylko młodości,... świeżości... wdzięku, urody, tego co daje lat , tej woni kwiatu, barwy dojrzewającego owocu... tego co odżywia, przyciąga... nęci, tego tylko żądam.

KOREWICZ.

Wybór będziesz miał łatwy.

BARON.

Wiem; i właśnie... (słychać szmer za drzwiami, Baron ogląda się) a! panie...

Scena dziesiąta.

Baron, Korewicz, Aurelia, Anna.

Aurelia i Anna w gustownych rannych strojach z kwiatami w ręku — Baron i Korewicz wstają i idą naprzeciw nich.

ANNA.

Dzień dobry ojcze! (podaje Korewiczowi czoło do pocałowania, a potem lekkim ukłonem wita Barona).

BARON. (na stronie)

Jaka świeża! ile wdzięku!

AURELIA.

Niegodzi się siedzieć w pokojach, gdy tak piękny ranek.

KOREWICZ.

Panie już z ogrodu?

AURELIA.

Wyszłam rano odetchnąć świeżem powietrzem i spotkałam Anusię!

ANNA.

Wracałam ze wsi, bo czy wiesz mój ojcze że Tomaszowa chora?

BARON.

Pani trudziłaś się do chorej, i tak rano?

ANNA.

To niańka moja.

BARON.

I mocno chora?

ANNA.

Ma tyfus.

BARON, (odskakując)

A!

ANNA.

Niech się pan nie lęka, już gorączka minęła.

AURELIA.

W ogrodzie Anusia obarczyła mnie kwiatami.

ANNA.

Muszę bukiety porobić na przyjazd Józia.

BARON.

Czy pewnie twój syn dziś przyjeżdża?

KOREWICZ.

Spodziewam się go co chwila, posłałem już konie do stacyi.

AURELIA. (Tworzą się dwie grupy po lewej i po prawej, Korewicz i Aurelia siadają, Anna i Baron stoją przy stole).

Pan Józef musi z radością wracać do domu?

KOREWICZ.

W listach jego widać niecierpliwość.

BARON. (do Anny, która układa kwiaty).

Czy mogę pani w czem dopomódz?

ANNA.

Dziękuję, nic nie potrzebuję (odgryza łodygę kwiatka).

BARON, (żywo)

Pobiegnę po nóż — szkoda tych perłowych ząbków!

ANNA.

Zbyteczna troskliwość... próbuję ich wytrwałości....

BARON.

Czy pani tego potrzeba ?

ANNA.

O! i bardzo — szczególnie od natrętnych.

AURELIA.

Pan Józef po życiu paryzkiem będzie się tu nudził.

KOREWICZ.

Niepodobna, mając tak uroczą sąsiadkę.

AURELIA. (uderzając wachlarzem).

Pochlebca!

KOREWICZ.

Nie byłby moim synem, gdyby nie podziela! uroku wdzięków pani, lękam się o niego!

BARON, (do Anny)

Wstałem umyślnie tak rano, bo miałem przeczucie, że panią w ogrodzie zastanę.

ANNA.

Nie jesteś pan szczęśliwym w przeczuciach.

BARON.

Przeczucia są marzeniami serca.

ANNA.

Lub fantasmagoryą gorączkowej imaginacyi.

BARON.

Pani jesteś niemiłosierną!

ANNA.

Miłosierdzie chowam dla nieszczęśliwych.

BARON.

Jestem w ich rzędzie oddawna.

ANNA. (śmiejąc się).

Pan? a to zabawne!

BARON.

Czy pani uważa za nieszczęśliwych tylko tych co rękę po jałmużnę wyciągają? czy nie ma nieszczęść innych?

ANNA.

Są — lecz Pana nie mogę pomieścić w żadnej kategoryi.

BARON. (żywo).

Pani chyba nie widzisz, lub domyślić się nie chcesz.

ANNA.

Ani jestem domyślną, ani nią być pragnę.

KOREWICZ.

Błagani z góry o litość dla niego.

AURELIA.

O! jak okropne pan masz wyobrażenie o mnie.

KOREWICZ.

Czy nie widzę jak pani maltretujesz tego biednego Raula.

AURELIA.

Pociesza się łatwo — koń angielski również silnie włada jego sercem.

BARON, (podnosząc kwiat i ziemi).

Czy mogę zachować ?

ANNA. (śmiejąc się).

W ogrodzie jest ich wiele.

BARON, (patrząc namiętnie).

Ale ich pani nie miała w swem ręku.

ANNA.

Przezto nie są. piękniejsze.

BARON.

Lecz nabierają ceny szczególnej, jeżeli pani wziąść je pozwolisz?

ANNA.

Nie mam daru mytologicznego króla Midasa, i w moich rękach nic się nie przemienia w złoto.

BARON.

Więc nie o kwiat proszę, lecz o pamiątkę.

ANNA. (patrząc z dumą).

Proszę o kwiatek!

BARON.

Pani odmawiasz?

ANNA.

Proszę o kwiatek i o domyślność.

AURELIA.

Patrzaj pan jaki Baron nadskakujący.

KOREWICZ.

To z przyzwyczajenia.

AURELIA.

Jest w tem coś więcej.

ANNA. (odchodząc).

A że Józia dotąd nie ma?

KOREWICZ.

Pewno się kolej spóźniła.

ANNA.

Wiesz ojcze kochany, że z radością wyjechałabym na przeciwko niego.

AURELIA.

Bardzo ładny projekt.

KOREWICZ.

I owszem, tylko nie będę mógł paniom towarzyszyć, gdyż jeszcze mam kilka pilnych interesów do załatwienia.

BARON.

Jeżeli panie pozwolą to będę im służyć za cavaliero servante.

ANNA.

Możeby pan Zimnicki pojechał z nami.

KOREWICZ.

Podobno jeszcze nie wrócił z przejażdżki; (dzwoni) muszę kazać konie założyć (służący wchodzi) każ zaprządz do kocza.

AURELIA.

Chodźmy się przebrać.

BARON.

I ja wezmę palto i służę paniom zaraz.

Scena jedenasta.

Korewicz — sam, odprowadza do drzwi i wraca.

KOREWICZ.

Przeczuwam iż Józio utonie w uroku wdzięków Aurelii, ale co to za kobieta! (po ch.) a prawdą! (dzwoni, Marcin wchodzi) przywołaj Sztumwetera — gdyby mi się udało wydostać pieniędzy....

Scena dwunasta.

Korewicz, Rządzca.

RZĄDZCA.

Czy mogę wejść?

KOREWICZ.

Kontrakt napisany?

RZĄDZCA.

Już... a tu są pieniądze.

KOREWICZ. (biorąc pieniądze).

Wszystkie?

RZĄDZCA.

Wszystkie, może Jaśnie pan podpisze?

KOREWICZ. (podpisując).

I nie chciał dać nic więcej?

RZĄDZCA.

Ani grosza!

KOREWICZ.

No, to idź acan.

RZĄDZCA.

A obiecane reńskich?

Scena trzynasta.

Korewicz, Sztumweter wchodzi.

KOREWICZ.

Dam później, zajęty jestem (Rządzca wychodzi, do Sztumwetera). Jak się pan miewa.

SZTUMWETER.

Dziękuję Jaśnie panu; źle bardzo.... bieda.

KOREWICZ.

No, no, bieda, ale nie u pana.

SZTUMWETER. (po ch.).

Przyjechałem, bo termin minął wczoraj.

KOREWICZ.

Ach! wiem o tem, wiem, lecz panu zapłacić nie mogę....

SZTUMWETER.

Jaśnie panie! Ja tych pieniędzy potrzebuję koniecznie.

KOREWICZ.

A cóż dla pana znaczy taka mała summa?

SZTUMWETER.

Mała summa, , reńskich, to pieniądz wielki, bardzo wielki w teraźniejszych czasach.

KOREWICZ.

Zaczekasz pan, przecież znamy się oddawna, dopiszę procent.

SZTUMWETER.

To być nie może, nie! nie może być, bo mam napięty interes.

KOREWICZ. (zmięszany).

Ależ kiedy mówię, że nie mam, nie mam pod ręką, — zaczekaj pan miesiąc, dwa, będę miał zboże — ale teraz nie mogę żadną, miarą,.

SZTUMWETER.

Potrzebuję.

KOREWICZ.

Podniosę procent.

SZTUMWETER. (kiwając gtową).

Nu! nie —

KOREWICZ.

Dam przyjezdnego reńskich, tylko pan czekaj.

Scena czternasta.

Ci sami — i Baron z surdutem na ręku we drzwiach.

BARON.

Czy pań tu nie ma?

KOREWICZ. (zmięszany).

Nie ma — może nie ubrane jeszcze.

BARON.

Przeszkadzam! interesa... a nienawidzę! to truje zdrowie i humor.

KOREWICZ.

Panie zapewne są już przed pałacem (idzie do okna).

BARON, (pocichu, żywo do Sztumwetera).

I co?

SZTUMWETER. (podobnie).

Nie ma pieniędzy, prosi o zwłokę.

BARON, (podobnie).

Nie przystawaj, nudź go, a szczególniej nie mieniaj wekslu.

SZTUMWETER.

Jak pan baron każe.

KOREWICZ.

Panie już są przed gankiem i powóz zajechał.

BARON.

Żal mi cię Eustachy kochany... ale interesa... to rzecz nieznośna, nienawidzę (wychodzi).

Scena piętnasta.

Korewicz Sztumweter.

KOREWICZ (wyglądając, przez okno).

Szczęśliwy człowiek ten baron.

SZLUMWETER. (przystępując).

A jaki bogaty!...

KOREWICZ.

Czy go pan zna?

SZTUMWETER.

Nu któż go nie zna? to najbogatszy pan w całej okolicy, ile ma wsiów, a jakie gospodarstwo u niego, a kapitały!

KOREWICZ.

To ma i kapitały.

SZTUMWETER.

Indemnizacyę, i kolej żelazną i na bankach ma krocie.

KOREWICZ.

Szczęśliwy człowiek!

SZTUMWETER.

Pewnie że szczęśliwy. Podobno że się chce żenić...

KOREWICZ.

No, lecz do interesu — jakże będzie z wekslem?

SZTUMWETER.

Jaśnie pan zapłaci.

KOREWICZ.

Mówiłem że zapłacić nie mogę — że pieniędzy nie mam.

SZTUMWETER.

Czekać nie mogę.

KOREWICZ. (niecierpliwie).

To trzeba mi było powiedzieć, byłbym się wystarał, a tak?

SZTUMWETER.

Jasny pan wiedział, nie potrzebowałem uwiadamiać, weksel wczoraj upłynął.

KOREWICZ.

Albo ja mam tylko to na głowie, zresztą znam pana oddawna i nie byłeś nigdy tak twardy jak dzisiaj.

SZTUMWETER.

Inne czasy!... i interesa inne.

KOREWICZ.

Przecież nie uciekam... no dam reńskich porękawicznego dla żony, tylko pan czekaj dwa miesiące.

SZTUMWETER. (kiwając przecząco głową).

Nie!

KOREWICZ.

Uwziąłeś się pan na mnie, zkądże wezmę?

SZTUMWETER.

Nu! to nie moja rzecz.

KOREWICZ.

Pan mnie do desperacyi doprowadzasz — czekaj.

SZTUMWETER.

Nie mogę.

KOREWICZ. (z gniewem).

A to rób sobie co chcesz, nie dam, bo nie mam.

SZTUMWETER.

To źle — ja nie ustąpię!

KOREWICZ.

Wolna droga (wskazując na drzwi).

SZTUMWETER.

Czy to ostatnie słowo?

KOREWICZ.

Ostatnie.

SZTUMWETER.

Jaśnie pan odmieni — nu będę czekał jeszcze dni kilka, a jak nie? nu... (kłania się i wychodzi).

Scena szesnasta.

Korewicz, Ewelina bardzo wykwintnie ubrana.

KOREWICZ.

Nieznośny lichwiarz! co mu się stało? co robić? zkąd pieniędzy? fatalnie!

EWELINA.

Co ci się stało? zkąd taka rozpacz?

KOREWICZ.

Długi... wekslu spłacić nie mogę.

EWELINA.

Jakto? mając tak duży majątek?

KOREWICZ.

U nas ziemia prawie nic nie czyni, a wydatki tak ogromne! Co robić?

EWELINA.

Przedłużyć termin.

KOREWICZ.

Prosiłem, domagałem się — nie chce.

EWELINA.

Pożyczyć od kogo i oddać.

KOREWICZ.

Niepodobna! Kredyt mam nadwyrężony i summy takiej nie dostanie na prędce.

EWELINA.

Wziąść od karczmarzy.

KOREWICZ.

Wybrane z góry oddawna.

EWELINA.

Sprzedać las.

KOREWICZ.

Sprzedałem dziś za , reńskich, lecz ta summa nie wystarcza.

EWELINA.

Niceś mi o tem nie mówił, a czy kupiec dał wszystkie pieniądze?

KOREWICZ.

Dał połowę tylko.

EWELINA.

A i to dobrze, bo muszę posłać na materye do Paryża, należy się już od tak dawna, a wyszłam zupełnie z mody.

KOREWICZ.

Lecz zkąd pieniędzy na zapłacenie wekslu? co robić, co robić!

EWELINA.

Czy by może... może... Baron...

KOREWICZ. (dumnie).

Nigdy, nigdy! Przed rokiem udawałem się do niego i odmówił; drugi raz do prośby się nie zniżę — odmówił pod błachym pozorem że nie ma gotówki. — Nie... nie zrobię tego.

EWELINA.

Możeby dzisiaj był uczynniejszym, tem więcej... że... że...

KOREWICZ.

Że co?

EWELINA.

Że zdaje mi się, że ma zamiary... jeżeli się nie mylę, to Baron myśli o Anusi.

KOREWICZ.

To niepodobna, taka różnica wieku.

EWELINA.

Niewątpliwie zakochany w Anusi.

KOREWICZ.

Anusia go nie lubi.

EWELINA.

Kaprys dziecinny.

KOREWICZ.

Ucieka od niego.

EWELINA.

Fochy panieńskie.

KOREWICZ.

Charakter jej jest tak odmienny.

EWELINA.

Zmieni się; na to nietrzeba uważać.

KOREWICZ.

Nie będzie z nim szczęśliwą.

EWELINA.

Nie rozumiem dla czego, Baron jest bardzo majętny, dobrze wychowany, ma znaczenie, stanowisko; że imię nie zbyt sławne i dawne, że jest podobno synem jakiegoś liweranta Niemca — no — któż dziś na to uważa? dziś już tych przesądów nie ma — tembardziej jeżeli jest duży majątek.

KOREWICZ.

To prawda, lecz wątpię czyby Anusia przystała na ten związek, wiesz jak jest nieugiętą, a nawet upartą.

EWELINA.

Trzeba wpłynąć na nią. — Młode panny, miewają zawsze jakieś fantazye — a Anusia rzeczywiście iepszej partyi zrobić nie może.

KOREWICZ.

Nie przeczę — lecz tu wola Anusi musi być decydującą; bo to ojej szczęście chodzi.

EWELINA.

Trzeba rzeczy przedstawić, w należnem świetle, trzeba ich zbliżyć.

KOREWICZ.

Może masz słuszność, warto nad tem pomyśleć.

EWELINA.

Baron tak zakochany!... A gdyby się raz stał członkiem naszej familii, to byłoby już rzeczą jego usunąć przykre stosunki.

KOREWICZ.

Może by to. było i dobrze... tak, Anusia za Barona, a co myślisz gdyby Józio starał się o Aurelią?

EWELINA.

Zdaje mi się że Zimnicki.

KOREWICZ.

Aurelia kapryśna!.. A Józio wraca z ryża.

Scena siedmnasta.

Ci sami — i Marcin wpadając.

MARCIN.

Jaśnie panie! jedzie! jedzie! panicz... jaśnie pan młodszy.

KOREWICZ.

Co za radość! chodźmy go Ewelinko przywitać.

MARCIN.

Jedzie (wybiega).

EWELINA.

Bardzo się cieszę!...

Scena ośmnasta.

Wchodzą: Józef, Anna, Baron, Aurelia, Raul.

Józef w ubraniu podróżnem, Raul po dżokejsku ze szpicrutą w ręku, ubranie trochę zmięte i zabłocone.

JÓZEF, (rzucając się w objęcia Korewicza)

Ojcze kochany!

KOREWICZ. (całując go).

Jakeś zmężniał i wyrósł, jak wyglądasz doskonale.

JÓZEF.

Co za radość być pośród was! (całuje Ewelinę w rękę).

RAUL. (do Barona).

Na takie czułe sceny patrzeć się nie mogę; nie jestem jeszcze dość zahartowany!

JÓZEF.

Spieszyłem się do was; ostatnio stacye

wiekiem mi się zdawały! i gdyby nie spotkanie w drodze, już byłbym tu od godziny.

ANNA.

Nie godzi się dla obcych nabawiać nas tyle niespokojności.

MARCIN, (obchodząc).

Jak wyrósł! jak zmężniał!

JÓZEF.

Nie byłbym dla nikogo jednej chwilki tracił, lecz spotkałem Ignasia?

ANNA. (żywo).

Pana Ignacego?

JÓZEF.

Tak i wybaczycie że dla serdecznego przyjaciela spóźniłem się trochę.

BARON.

Żebyś wiedział Eustachy jak czułe i serdeczne było przywitanie rodzeństwa. — Ale! muszę ci

opowiedzieć jakeśmy się naśmieli z panią Aurelią z twego powozu, to istna arka Noego — trzęsie, huczy, a jakże można mieć grat taki?

KOREWICZ.

Miałem zamiar sprowadzić z Wiednia, lecz teraźniejsze czasy...

BARON, (bierze go na stronę).

Mógłbym ci mój powóz odstąpić, mam nowiuteńki, niesie jak kołyska, śliczny, ozdobny, a że mam dwa...

RAUL. (do Aurelii).

Pani nie słucha! a to tak interesujące!

AURELIA.

I spadłeś pan?

RAUL.

Ale jak szczęśliwie! jeszczem się do siodła angielskiego nie przyzwyczaił.

AURELIA.

Spadłeś pan i co?

RAUL.

Wstałem.

MARCIN, (zachodząc).

Jak wyrósł! jak wyprzystojniał!

JÓZEF. (spostrzegając go).

Jak się masz stary Marcinie?

KOREWICZ.

Więc zgoda, posyłam po powóz — , reńskich.

RAUL.

Pani nie słucha! — Koń uciekł, byłem w okropnem położeniu — uwaga pani zajęta nowo przybyłym.

AURELIA.

A! bo mnie pan nudzisz, spadasz co dnia, to monotonne, bo zawsze na ziemię i zawsze szczęśliwie.

ANNA.

A gdzież twoje rzeczy?

JÓZEF.

Na dole. (Całując ją) Dobra siostrzyczka, jaka gospodarna, jaka pamiętna, wyrosłaś!

AURELIA.

Teraz ja pana pytam co pan tak patrzy na Paryżanina?

RAUL.

Podziwiam krój surduta... bardzo piękny... (przystępując do Józia), przepraszam, ale gdzie ten surdut robiony?

JÓZEF, (śmiejąc się),

w Paryżu.

RAUL.

Zgadłem od razu — i to teraźniejsza moda?

JÓZEF.

Podobno.

KOREWICZ.

Ale zkąd się pan wziął tu razem z paniami ?

RAUL.

To bardzo interesujące! Wyjechałem dziś rano na mojej Dżemi bo chcę się koniecznie przyzwyczaić do angielskiego siodła; naraz w drodze przyszła mi myśl aby rów przeskoczyć — jeżdżę po polu, szukam rowu, znajduję, przypuszczam kłusem, rów był otoczony cierniami, klacz się wspina, odmawia, i... spadam.

WSZYSCY.

A!

RAUL.

Lecz szczęśliwie! muszę się przyzwyczaić. Wszak prawda Baronie, że na polowaniach "par force" w Anglii tak często bywa?

BARON, (śmiejąc się).

Źli jeźdzcy wszędzie spadają.

RAUL.

Ciekawym czybyś nie był spadł także Baronie, ciekawym? bo to stało się tak nagle, tak niespodzianie.

KOREWICZ.

No i cóż?

RAUL.

Spadłem i zanim wstałem, klacz była już daleko — próbowałem gonić, wołać, napróżno — musiałem piechotą, wracać do domu, w drodze spotkałem panie, które mnie łaskawie wzięły do powozu.

BARON.

Kochany Raul! ma fatalną jakąś gwiazdę nad sobą.

RAUL.

Lecz się przyzwyczaję, jutro rozpoczynam na nowo, ten sam rów...

EWELINA. (do Aurelii).

Jaki masz ładny kapelusz.

AURELIA.

Prosto z Paryża.

EWELINA.

Muszę sobie taki sam zapisać.

BARON, (do Anny)

Wytrwałość Raula jest do podziwienia; ja myślę, że wytrwałością, można wszystko zdobyć.

ANNA.

Nie sądzę.

BARON.

A ja temu wierzę, ja panią przekonam.

ANNA. (odchodzą do Józia).

My się tu bawiemy, a ty musisz być głodny Józiu!

JÓZEF.

Jestem trochę zmęczony i chciałbym się przebrać.

ANNA.

Odprowadzę cię braciszku.

EWELINA.

Niezadługo będzie obiad.

BARON, (do Aurelii).

Paryżanin panią, zajął?

AURELIA.

Co za przypuszczenie!

BARON.

Biedny Raul! (do Raula) zdaje mi się że wyścigi twoję ku Aurelii będą z przeszkodami.

RAUL.

Z przeszkodami? To interesujące bardzo!

(Zasłona spada — koniec aktu pierwszego).

AKT DRUGI.

Ten sam salon.

Scena pierwsza.

Anna, Józef — wchodzą.

JÓZEF.

Przecież jesteśmy sami, siostrzyczko kochana! (bierze ją za ręcę) zostawiłem cię dzieckiem, zastaję dorosłą i poważną panną.

ANNA.

Wierzaj mi tęskniłam bardzo! bardzo, za tobą; taki tu brak był ciebie (siadają).

JÓZEF.

Powiedz mi czyś szczęśliwą? (Anna spuszcza głowę). Milczysz Anusiu? nie masz zaufania do mnie? (po chwili) biedne dziecko!

ANNA.

Nie mówmy o mnie, dość czasu będzie na to.

JÓZEF.

Nie Anno, mówmy właśnie o tobie — o domu — od wczoraj szukam tej sposobności. — Listy

wasze były zawsze tak lakoniczne, a ja przeczuwam wiele złego.

ANNA.

Józiu!

JÓZEF.

Anno! przeczuwam bardzo przykre stosunki w domu, w otoczeniu jest jakieś ciężkie powietrze — jacyś ludzie nieznani snują, się ciągle — zamyślenie ojca... jego niepokój, przytem ten zbytek. — Wszystko to dla mnie jest groźną wróżbą i pragnę wiedzieć koniecznie.

ANNA.

Próżno się obawiasz, wiesz że ojciec...

JÓZEF.

Słowa twoję mnie nie uspokoją — twój smutek mówi więcej, błagam cię opowiedz mi wszystko!

ANNA. (całując go).

Ależ mój braciszku nic się tu nie zmieniło, żyjemy jak dawniej, jak zawsze — bale, spacery, wizyty, miewamy dużo gości, czas schodzi prędko, sam się o tym wkrótce przekonasz. Lepiej mówmy o tobie; powiedz mi lepiej tę wielką radosną nowinę, którąś zapowiadał w twych listach.

JÓZEF.

Niech i tak będzie — kiedy nalegasz to będę lepszym od ciebie, może tym sposobem zdołam zyskać zaufanie twoje (po chwil.). Pragniesz wiedzieć tę wielką wiadomość, którą zapowiedziałem w listach — oto słuchaj: jestem skończonym technikiem, mam naukę, mogę być użytecznym krajowi, i mieć świetną przyszłość.

ANNA.

O niedobry, niepoczciwy! wiadomość tę ukrywać tak długo... co za szczęście! jakże to szlachetnie z twej strony!

JÓZEF.

O! hola siostrzyczko. — Żem zmienił drogę życia nie wielka w tem moja zasługa.

ANNA.

Jakto ?

JÓZEF.

To długa historya — lecz słuchaj — wiesz jaki byłem przed kilku laty, lekkomyślny i popsuty dobrocią i pobłażliwością ojca. — Nauczyciele prywatni nie bardzo troszczyli się o mnie, nie wiele umiałem, wiedziałem tylko że ojciec majętny, że mnie czeka życie wesołe i niezależne. Dla dokończenia tak źle zaczętego wychowania, ojciec wysłał mnie do Paryża... do Paryża o którym marzyłem zawsze! Na drogę dostałem dużo pieniędzy, i ojciec przeznaczył mi znaczny fundusz na utrzymanie. — Początkowego życia mego w Paryżu nie będę ci opisywał, przyznam ci się, iż nie wiedziałem gdzie uniwersytet, lecz porobiłem dużo znajomości i dnie mi schodziły na wyścigach, spacerach, teatrach, balach! Lecz siostrzyczko, życie takie kosztuje wiele, wnet też roztrwoniłem pieniądze przywiezione z kraju i znalazłem się bez grosza.

ANNA.

Biedny!

JÓZEF.

O pieniądze w Paryżu nie trudno, zacząłem pożyczać.

ANNA.

Czemuś do nas nie napisał?

JÓZEF.

Przez wstyd; — nie śmiałem się naprzykrzać ojcu, i jednego poranku znalazłem się w najopłakańszem położeniu. — Dłużnicy dopominali się pieniędzy, a jeść co nie miałem.

ANNA.

Biedny!

JÓZEF.

I to przejście stało mi się twardą szkołą, — Wtedy właśnie w Paryżu bawił Czasza.

ANNA.

A! pan Ignacy.

JÓZEF.

Przyjechał po mała. schedę po stryju emigrancie, który w handlu dorobił się nie wielkiego majątku. — Czasza jako sąsiad, był u mnie kilka razy, lecz z razu stosunki nasze były obojętne; żyliśmy w innych kołach, w innych światach; przyznam ci się nawet że unikałem Ignasia, który mi nie raz mówił prawdę. — Czasza tem się nie zrażał — i raz trafił właśnie w chwilę rozpaczliwego mego położenia. — Ignaś jest domyślny... zresztą nie ukrywałem przygnębienia; po kilku przyjacielskich słowach opowiedziałem mu wszystko.

ANNA.

I co?

JÓZEF.

Ignaś nie namyślał się chwili, spisał wszystkie moje długi i podjął się je zapłacić.

ANNA.

O jakże to pięknie, jak szlachetnie z jego strony! A że nam nigdy o tem nie mówił?

JÓZEF.

Nie w tym siostrzyczko moja jego największa zasługa. — Długi za mnie niejeden może byłby zapłacił, lecz Ignaś nie ograniczył się na pomocy materyalnej, lecz wyrwał mnie z tego błota dusznego w którem grzązłem; bo żebyś była widziała z jaką delikatnością i troskliwością brata i przyjaciela wpływał na mnie, jak wymownie przypominał mi obowiązki względem kraju, jak przekonywająco odciągał od życia po którem szedłem, i w skutek to rad jego i namów zerwałem z przeszłością i chwyciłem się pracy.

ANNA.

Słucham, słucham cię braciszku!

JÓZEF.

W skutek to rady jego zdałem egzamina i wstąpiłem do szkoły technicznej.

ANNA.

A czemużeś nam nic nie pisał o tem postanowieniu?

JÓZEF.

Chciałem mieć wolniejsze ręce, chciałem wam zrobić niespodziankę.

ANNA.

To też ojciec mówił zawsze że cię Paryż zaczarował, i dziwił się tylko, że tak mało potrzebujesz pieniędzy!

JÓZEF.

Słuchaj dalej. — Z początku praca szła mi twardo i uporem, lecz z czasem znajdowałem w niej co raz więcej zamiłowania, znajdowałem i nagrodę, gdyż byłem jednym z pierwszych w szkole.

ANNA.

Jakże to ślicznie!

JÓZEF.

Wspomniałaś przed chwila o pieniądzach, i co do tego punktu muszę ci się wytłómaczyć. — Ojciec na utrzymanie w Paryżu przeznaczył mi , franków rocznie; jeżeli mi summa ta nie wystarczała na życie zbytkowne, to była za wielka na życie pracy, dlatego część zachowywałem na utrzymanie, a resztę odsyłałem Ignacemu; — tak że dziś Anusiu po latach czterech za wpływem Ignasia, jestem skończonym technikiem, i mogę użytecznie pracować.

ANNA.

Józiu! kochałam cię zawsze, szczerze, mocno, dziś kochać nie mogę więcej, bo to niepodobna! lecz cię szanuję!

JÓZEF.

O! powtarzam ci, że cała wdzięczność należy się Ignasiowi, bo on mnie to wyrwał i uratował.

Gdyby nie on byłbym szedł tą droga, po której idzie tylu innych, a koniec łatwy do przewidzenia! dlatego Anusia powinnaś być bardzo wdzięczną Ignasiowi, bo jemu zawdzięczasz brata, brata porządnego człowieka.

ANNA. (zmięszana).

Pan Ignacy tak rzadko bywa u nas; o! ja mu wdzięczną jestem, ja go cenię, bo znam oddawna jego szlachetny sposób myślenia.

JÓZEF.

Ty nie wiesz siostrzyczko co to za szczęście spokojnie patrzeć w przyszłość! O! bo ja mam dużo planów, lecz o tym później. — A teraz na ciebie kolej Anusiu, opowiedzieć mi szeroko i długo co się w domu dzieje.

ANNA. (spuszcza głowę).

Tu nic — jak zawsze.

JÓZEF.

Czy jeszcze nic masz zaufania do mnie? Powiedz mi jaki jest stosunek ojca z stryjem — zawsze trwa ta bolesna niezgoda?

ANNA. (z westchnieniem).

Zawsze! a nawet dziś gorzej jak dawniej. Przed dwoma laty starałam się prośbą wpłynąć na ojca aby ku stryjowi uczynił krok pierwszy, dobry ojciec dał mi się nakłonić, napisał list i otrzymał cierpką odpowiedź. — Stryj wszelką myśl pojednania odtrącił, odepchnął — nie może przebaczyć ojcu drugiego małżeństwa, i życia marnotrawnego...

JÓZEF.

A!

ANNA. (zmięszana).

Nie — nie — chciałam powiedzieć, iż jacyś ludzie starają się ciągle utrzymywać

ten przykry rozłam familii, podżegają, stryja, lękają się jego wpływu na ojca.

Scena druga.

Józef, Anna, Korewicz, przechodząc przez pokój.

KOREWICZ.

Jakże szczęśliwy jestem, że was tak widzę razem dzieci moje kochane! — Tylko ty Józiu bądź oględny i Paryżem nie przewracaj bardzo głowy Anusi.

JÓZEF.

Bądź ojcze spokojnym, mówiemy bardzo poważnie.

KOREWICZ. (przy drzwiach).

A prawda, od wczoraj noszę się z listem dla ciebie, list z Paryża — masz go (po cichu), pismo kobiece, z acana Lovelace.

JÓZEF.

O nie ojcze, patrz!

ANUSIA.

Muszę iść do gospodarstwa, zostawiam cię Józiu (całuje go i wychodzi).

Scena trzecia.

Korewicz — Józef.

KOREWICZ.

No, no, w tem niema nic złego, młodość ma swoje prawa, i Paryż do tego, byłem i ja młody (śmieje się, różnie to bywało.

JÓZEF.

Ależ ręczę ci ojcze że...

KOREWICZ.

Nie chcesz się przyznać, to nie nalegam — bo pojmuję w związkach sercowych delikatność i tajemnicę; — tak być powinno, no, ale teraz nie dziwię się, żeś nie śpieszy! do kraju. Powiedz przynajmniej dużo nieszczęśliwych zostawiłeś?

JÓZEF.

Ależ ojcze! ten list jest od właścicielki hotelu, w którym mieszkałem, dziękuje mi za pomoc naukową jaką udzielałem jej synowi.

KOREWICZ (śmiejąc się)

Znamy tę pomoc... ha! ha! wyborny jesteś, choć mógłbyś być ze mną otwartym, nie jesteś dzieckiem, a ja wcale nie Katonem, pojmuję i tłómaczę wszystko... młodość ma swoje prawa, do tego w Paryżu (klepiąc go po ramieniu). No powiedz, chodziłeś często do Mabilu?

JÓZEF.

Ojcze!

KOREWICZ.

Dzieciuch z ciebie, któż z nas w Paryżu tam nie chodził? dobre to były czasy! ach! bo ci Paryżanie umieją się bawić! jaki zapał, swoboda. — Byłeś na balach opery?

JÓZEF.

Byłem raz tylko.

KOREWICZ.

Nie udawaj skromnisia! gniewać się nie będę. — Bal opery w Paryżu, ach! to nieporównana zabawa — a potem, he? śmiechy, zabawy, szampan. — Ach młodość ma swoje wielkie zalety!

JÓZEF.

Nie ojcze, pozwól abym ci prawdę powiedział. — Ja w Paryżu nie spędzałem czasu na zabawach, ja się uczyłem.

KOREWICZ.

Co — ty?

JÓZEF.

Tak jest ojcze, obrzydziwszy sobie życie próżniacze, wziąłem się do pracy — i muszę ci z dumą oświadczyć ojcze, iż jestem skończonym technikiem.

KOREWICZ.

Jakto, ty? tyś się uczył w Paryżu, i to naprawdę i na seryo?

JÓZEF.

Tak jest, na prawdę i na seryo — i mam dyplom ze sobą.

KOREWICZ.

Na seryo! nie spodziewałem się tego — wprawdzie wczoraj zauważyłem na kopercie "Ingenieur Civil" lecz myślałem że to mistyfikacya — no zostałeś?...

JÓZEF.

Czy cię to gniewa ojcze?

KOREWICZ.

O! bynajmniej, wiesz że nie mam żadnych uprzedzeń, ale nie pojmuję jak w Paryżu można się uczyć, zostałeś no... — I powiedz mi na co to ci się przyda?

JÓZEF.

Na co ojcze? aby służyć krajowi i przyszłość sobie zapewnić.

KOREWICZ.

Bardzo to piękne, ale co myślisz robić?

JÓZEF.

Myślę podnieść gospodarstwo twoje ojcze, założyć fabryki i od ciebie nie wymagani nic, nic, tylko pozwolenia i kapitałów, od których obowiązuję ci się płacić procent.

KOREWICZ.

Ależ Józiu! ja kapitałów nie mam.

JÓZEF.

To pożyczemy z Towarzystwa Kredytowego.

KOREWICZ (na stronie).

Biedny chłopiec! on widać jeszcze nic nie wie.

Scena czwarta.

Ci sami — i Baron we drzwiach.

BARON.

Dobrze że znalazłem pana Józefa; pani Aurelia kazała mi pana szukać, bo pragnie koniecznie wiedzieć, jakie teraz w Paryżu noszą kapelusze.

KOREWICZ.

Niezaspokoi Józio tej ciekawości, bo nie uwierzysz baronie co się teraz dzieje na świecie i jaka młodzież, nieuwierzysz; Józio w Paryżu zamiast się bawić uczył się, i przedstawiam ci w jego osobie skończonego technika.

BARON.

A to zabawne! słowo honoru niesłychane! i na co się to panu przyda?

JÓZEF.

Dziwne pytanie.

BARON.

Przepraszam; rozumiem, że to potrzebne dla zwykłych ludzi.

JÓZEF (przerywając).

Gdzie mogę spotkać panią. Aurelią?

BARON.

Jest w ogrodzie, w altanie na lewo — smutna i zamyślona!

JÓZEF.

Spieszę, (wychodzi).

BARON (do Korewicza).

Grotów się zakochać.

Scena piąta.

Baron — Korewicz.

KOREWICZ.

Nie sądzę, bo Józio odmienił się bardzo!

BARON (po namyśle).

No, jesteśmy sami. (do siebie) Odwlekać nie mogę. (głośno) Szukam oddawna kochany Eustachy tej sposobności, aby pomówić z tobą.

KOREWICZ.

Jestem na twoje rozkazy.

BARON (po namyśle, siada).

Nie mówiłem nigdy z tobą o interesach materyalnych, bo wiesz jak tego nienawidzę, lecz dziś wypada mi skreślić ci moje położenie, chcę bowiem być z tobą szczerym, otwartym, tym sposobem prędzej dojdziemy do celu.

KOREWICZ.

Słucham cię!

BARON.

Jestem bogaty, bardzo bogaty — prócz klucza w twojem sąsiedztwie, do którego spodziewam się dokupić wioskę Czaszy, mam jeszcze obszerny majątek na Podolu; mam pałac we Lwowie, dość znaczne summy na bankach, słowem, śmiało mogę powiedzieć, iż się liczę do najmajętniejszych ludzi w kraju.

KOREWICZ.

Wiedzą ludzie o tem.

BARON.

Pozycya moja w świecie jest ustalona, jestem członkiem wielu towarzystw, o przyjaźń moją ubiegają, się największe znakomitości.

KOREWICZ.

Szacunku nikt ci odmówić nie może — lecz do czegóż zmierzasz?

BARON.

Chwilkę cierpliwości! — Lubię i kocham elegancyą, fantazyom moim nie ukracam nigdy cugli — niepotrzebuję sobie niczego odmawiać, lecz...

KOREWICZ.

Lecz?

BARON.

Lecz życie takie samotne jakie pędzę, zabija mnie — pragnę szczęścia w pożyciu domowem.

KOREWICZ (śmiejąc się).

Wybór będziesz miał łatwy.

BARON.

Wiem o tem; dlatego chociaż z obawą, niejaką, lecz z zaufaniem proszę cię o rękę twej córki panny Anny!

KOREWICZ.

A! a — nie myślałem.

BARON.

Nie mogłeś nie uważać tego silnego, niepojętego uczucia jakie panna Anna na mnie wywarła; z dniem każdym co raz gwałtowniej, co raz zapamiętalej przywiązywałem się do niej; z początku chciałem zapanować nad sobą — lecz dziwne, nie doświadczałem tego nigdy, walka podwajała uczucia — o tak... tak, że dziś... (po chwili). No, z zaufaniem przychodzę do ciebie — bo znasz mnie, i sądzę, że nieodmówisz ręki córki.

KOREWICZ.

Prośba twoja jest dla nas bardzo zaszczytną, i szczerze ci wyznam, nie mam nic przeciwko tobie, lecz...

BARON.

Lecz?

KOREWICZ.

Tu idzie o szczęście Anusi, o szczęście dziecka, które tak kocham, dlatego pozwolisz, iż przed, daniem ci stanowczej odpowiedzi zapytam się Anusi!

BARON.

Panna Anna jest bardzo młodą jeszcze, jest dzieckiem — w tym wieku, niepojmuje się jeszcze szczęścia.

KOREWICZ.

Przyznaję, podzielani twe zdanie, lecz choćby pojęcia te jak mówisz były nie jasne, należy je uszanować; obowiązkiem rodziców wpłynąć i przestrzedz.

BARON.

Przyznam ci się, że teorya twoja jest arcymiękką, dwuznaczną,; czy miałbym ją brać za złą, wróżbę?

KOREWICZ (podając rękę żywo).

Bynajmniej; słowem ci ręczę, że na związek ten patrzałbym z radością., ze spokojem, co więcej nawet, związku tego życzyłbym sobie... lecz przedewszystkiem muszę się zapytać Anusi.

BARON.

Niechże i tak będzie — liczę że wpływ twój, twoja rada, zrobią wrażenie na pannie Annie, tem więcej, iż niemożesz lekceważyć stanowiska mego. Zadaniem mojem będzie uszczęśliwić pannę Annę, uszczęśliwić całe jej otoczenie, a nie wymagam nic... nic. — Nawet przeciwnie, w każdym razie jestem gotów gdy wejdę w familią.... Liczę więc na ciebie a niecierpliwy jestem, pragnę wiedzieć, wiedzieć jak najprędzej.

KOREWICZ.

Rzecz mogę prędko ułatwić, (dzwoni) Zaczekaj w ogrodzie na odpowiedź.

BARON.

Dziękuję ci i mam nadzieję!...

KOREWICZ.

Bądź dobrej myśli, (do Marcina) Poproś tu panny Anny.

Baron.

Chwila uroczysta dlu mnie (po chwili) i dla was — człowiek jak ja, gdy chce to dojść musi. (wychodzi).

Scena szósta.

Korewicz, po chwili Anna.

KOREWICZ.

Ciekawym, niech Anusia rozstrzyga, nie — ona nie może!....

ANNA.

Wołałeś mnie ojcze?

KOREWICZ.

Wołałem; bo mam z tobą do pomówienia o rzeczach ważnych, bardzo ważnych — chodź, usiądź przy mnie (bierze ją za rękę). Ty wiesz Anusiu że cię kocham!

ANNA (całuje go w rękę).

Dobry ojcze!

KOREWICZ.

Wiesz, że pragnę twego szczęścia; jeżeli tu masz nie raz nie jedną, chwilę przykrą... Ty wiesz że to nie z mojej winy.

ANNA.

Ja się nie skarżę ojcze! ja jestem szczęśliwą.

KOREWICZ.

Nie dziecię moje; ja widzę nie raz Izy w twoich oczach.

ANNA.

Jeżeli płaczę ojcze, to nie nad sobą.

KOREWICZ.

Wiem, ty cierpisz, widząc stosunki....

ANNA.

Ja nie oskarżam nikogo.

KOREWICZ (po chwili).

Ty Anusiu jesteś już dorosłą panną, jesteś w wieku, w którym, w każdej chwili może przyjść stanowcza godzina życia.

ANNA.

Co chcesz mówić ojcze?

KOREWICZ.

Może przyjść chwila, w której wypadnie ci zrobić wybór; to chwila ważna, stanowiąca o całej pzryszłości.

ANNA.

Ojcze!

KOREWICZ.

O szczęście wprawdzie trudno! dlatego należy bacznie rozważyć wszystko — nie chcę żadnego przymusu wywierać na ciebie, pragnę abyś szła za skłonnościami serca, lecz Anusiu — położenie nasze jest przykre — świat dzisiejszy tak jest odmienny — dziś kwestya majątku rozstrzyga prawie wszystko... dlatego może nie będziesz miała wielkiego wyboru.

ANNA.

Ja się ojcze przyszłości nie lękam.

KOREWICZ.

Wiem iż majątek nie daje szczęścia, lecz jest wielkim, bardzo wielkim warunkiem...

ANNA.

Do czego zmierzają twe słowa ojcze?

KOREWICZ.

Chciałbym cię przygotować, dobrze usposobić, do ważnej wiadomości jaką ci mani udzielić, (po chwili, patrząc na nią). Baron oświadczył się o twą rękę...

ANNA.

Baron? śmiał...

KOREWICZ.

Tak, przed chwilą... opowiedział mi to wielkie, silne przywiązanie jakie ma dla ciebie, i prosił o twą rękę.

ANNA.

Cóżeś odpowiedział ojcze?

KOREWICZ.

Nie śmiałem dać mu stanowczej odpowiedzi, choć życzę sobie tego związku — to jednak — ty jedna rozstrzygać tylko możesz.

ANNA (żywo).

To powiedz mu ojcze, że nie będę nigdy — nigdy jego żoną.

KOREWICZ (zmięszany).

Dlaczego na Boga? Anusiu! zastanów się!

ANNA.

Dlatego, iż nie tylko w sercu nie wzbudził współczucia, lecz mam dla niego niechęć, obojętność, wstręt największy!

KOREWICZ.

Anusiu! zastanów się — mówisz jak dziecko, spodziewałem się znaleźć u ciebie więcej rozwagi. — Partyi takiej jak baron, nie wolno, nie można tak pogardliwie odpychać — pamiętaj na położenie nasze.

ANNA.

Nie — nie ojcze! nie wiem jaki Bóg mi los gotuje, lecz nie zrobię tego nigdy, nigdy! abym miała oddać rękę mimo skłonności serca, wolę.... niedostatek.

KOREWICZ.

Dziecinną jesteś — tak się zawsze mówi w twym wieku. Mówiłem do ciebie jak ojciec, teraz ci radzę jak przyjaciel, zastanów się Anusiu!

ANNA.

Ojcze! zanadto jesteś dobry, szlachetny, zanadto mnie kochasz, abyś pragnął narzucać mi twą. wolę.

KOREWICZ.

Nie — lecz obowiązkiem moim przestrzedz cię, powstrzymać; — rozważ, namyśl się, daję ci dni kilka do namysłu.

ANNA.

Nie ojcze! ani dziś, ani jutro, ani nigdy, nigdy — za nic w świecie!

KOREWICZ.

A gdybym pragnął, gdybym sobie życzył tego związku?

ANNA.

To być nie może ojcze, abyś ty pragnął mojego nieszczęścia.

KOREWICZ.

Uspokój się, uspokój się, (po chw.) mówmy poważnie, rozsądnie. — Powiedz, co masz przeciwko baronowi?

ANNA.

Ojcze! przerwijmy tę przykrą, rozmowę, która do niczego niedoprowadzi, nie pójdę za barona, bo go nie kocham.

KOREWICZ.

Ależ uczucie to może się wyrodzić z czasem, po bliższem poznaniu?

ANNA. (wstając).

Nigdy! nigdy!

KOREWICZ.

Namyśl się.

ANNA.

Nie — nie. — Błagam cię ojcze odpowiedz stanowczo, niech żadnych nie ma nadziei, bo jego żoną. nigdy nie będę.

KOREWICZ.

Jesteś upartą... grymaśną — to są. fochy dziecinne bez sensu.

ANNA. (ze łzami).

Wyrzutów tych nie spodziewałam się nigdy od ciebie ojcze.

KOREWICZ. (chodzi żywo po pokoju).

Co zrobić? jak odpowiedzieć baronowi — fatalne położenie!

ANNA (po ch.).

Czy mogę odejść?

KOREWICZ (kiwa ręką — Anna całuje go i odchodzi).

Co, robić? fatalne — przykre — a!

Scena siódma.

Korewicz — Baron.

BARON (pomięszany).

Spotkałem pannę Annę, z jej oczów, z jej twarzy, wyczytałem fatalny wyrok. — Ha!

ha! dostałem od kosza! nie prawdaż, od kosza! (z zapałem). Brak wzajemności! mój wiek! brak sympatyi — ha! ha! jej spojrzenie przybiło mnie do ziemi. A! bo cudnie była piękną. ! na twarzy rumieniec, piersi bijące wzruszeniem, te łzy w oczach. — O! piękną była — no cóż? czy prawda?

KOREWICZ (zmięszany).

Nie przeczę, że Anusia z zadziwieniem przyjęła oświadczenie twoję.

BARON.

Odmówiła — odepchnęła mnie ze wstrętem, z pogarda... jej serce nie dla mnie! Ha! mój majątek, moje stanowisko, nie mają uroku dla niej — woli skromną chatkę, strumyki, byle karmić się wzajemnością serca — ha! ja stary, mam twarz zoraną zmarszczkami, włos siwieje na głowie, tem nie zdobędę młodego serca, o! piekło!...

KOREWICZ.

Uspokój się baronie! jeszcze nie ma nic stanowczego!

BARON.

Mam gruchać i błagać jeszcze — mam rozpaczać? — A byłaby tak szczęśliwą ze mną!

KOREWICZ.

Uspokój się, bądź wyrozumiałym. Anusia jest dzieckiem jeszcze, masz naszą przychylność, dom nasz jest zawsze otwartym dla ciebie, to się może odmienić — bądź wyrozumiałym

BARON (chodząc po pokoju).

Kaprys — kaprys! To czemużeś jej nie wytłómaczył, że ze mną czeka ją życie świetne, czemużeś jej niepowiedział, że ją otoczę zbytkiem, przepychem, że jej niczego brakować nie będzie?! — O, nie — nie — tyś słaby, nie masz woli.

KOREWICZ (na str.).

Trzeba go zostawić, niech się. uspokoi.

Scena ósma.

Baron sam.

BARON.

Odepchnęła mnie ale ja, bez tej kobiety żyć nie mogę! (po ch.) Potrzebuję jej uśmiechu, spojrzenia, potrzebuję jej młodości... krew we mnie kipi namiętnie — ona musi być moją! (po ch.) Nie. — Ja się boję sam siebie — jakaś fatalna pcha mnie namiętność, nie — musi być moją. (po ch.) Dotąd nigdzie nie znalazłem przeszkody, ja nie znałem dotąd oporu, i dziś, dziś właśnie miałbym? nie! Ja znajdę sposób — ja ją przymuszę — ja ją upokorzę — do nóg ją moich rzucę.

Scena dziewiąta.

Baron — Raul w dżokejskiem ubraniu, powalany.

RAUL.

Dzień dobry baronie! wracam z przejażdżki.

BARON.

A!...

RAUL.

I opowiem ci rzecz bardzo zajmującą; wiesz że wczoraj ułożyłem sobie koniecznie ten rów przesadzić — ale nie słuchasz baronie?

BARON.

Słucham.

RAUL.

I przesadziłem — Dżemi skacze jak sarna, cudownie! lekko! byłem szczęśliwy, uradowany! — Ale nie słuchasz baronie?

BARON.

Słucham.

RAUL.

Zadowolony takim rezultatem, wracam spokojnie do domu — w drodze spotykam płot przyszła mi myśl do głowy płot przesadzić — wiesz, że się decyduje prędko — nawracam konia, przypuszczam — koń odmawia, i...

BARON.

Spadłeś?

RAUL.

Szczęśliwie! tylko o kołek płotu, trochę... no — koń wyrwał mi się z ręki, zanim wstałem. Dżemi już była daleko, i musiałem powrócić piechotą. — Ale nie słuchasz baronie?

BARON.

Spadłeś i co?

RAUL.

O! co ci jest? nie słuchasz, jesteś pomięszany; jakieś wzruszenie!

BARON.

Nudzisz mnie!

RAUL.

W tem coś jest — o... może panna Anna?

BARON.

Nudzisz mnie!

RAUL.

Nieszczęścia sercowe! ale znam to, znam i podzielam twą boleść. — Patrz na mnie, z jaką. angielską flegmą przyjmuje wszelkie zawody Aurelii; ja ją. tak kocham! a przecież nie mogę uzyskać wzajemności — cierpię, lecz cierpię z flegmą angielską.

BARON.

Nieznośny jesteś!

RAUL.

Przedewszystkiem zimna krew. Kocham ja, od roku i nigdy nie usłyszałem z ust jej jednego przychylnego słowa, nigdy nie ścisnąłem jej ręki.

BARON.

Ach! przestań!

RAUL.

Cierpię ale z flegmą — choć ją tak kocham!

BARON.

Po cóż mnie to wszystko mówisz? idź, mów Aurelii że ją kochasz.

RAUL.

A zapomniałem, muszę jej opowiedzieć mój dzisiejszy wypadek, czy nie wiesz gdzie jest teraz?

BARON.

W ogrodzie.

RAUL.

Biegnę jej opowiedzieć, bo to tak zajmujące!

Scena dziesiąta.

Baron sam.

BARON.

Ja znajdę sposób... on taki słaby... pieniędzy potrzebuje, (idzie do okna). Ona! a jak piękna! jaka kibić, jaki czar... jnki urok... Ty musisz być moją! (po ch.) On.. a — nie może być lepiej (kiwa ręką).

Scena jedenasta.

Baron. — Sztumweter.

SZTUMWETER (kłaniając się do ziemi).

Co jaśnie pan baron każe?

BARON.

Jak stoi interes?

SZTUMWETER.

Nie zapłacił i prosi o zwłokę.

BARON.

I cóżeś zrobił?

SZTUMWETER.

Spełniłem rozkazy jaśnie pana barona.

BARON.

Myślisz że nie będzie miał pieniędzy?

SZTUMWETER.

Znikąd.

BARON.

Dobrze. (po ch.). Chcesz zarobić , reńskich?

SZTUMWETER.

Nu? czy chcę?

BARON.

Słuchaj, dam ci , reńskich, ale musisz co do słowa spełnić polecenie moje — rozumiesz?

SZTUMWETER.

Rozkaz pana barona jest dla mnie święty!

BARON (po chwili).

Ja muszę mieć Korewicza w rękach.

SZTUMWETER.

Jaśnie pan baron już go ma.

BARON.

Ja muszę mieć w rękach jego honor.

SZTUMWETER.

Nu? jakto?

BARON.

Korewicz pieniędzy nie ma, wekslu nie zapłaci, ty mu dodaj jeszcze, ale niech na wekslu podpisze brata.

SZTUMWETER.

Nie zrobi tego, ja go znam.

BARON.

Głupiś; ty nie wiesz co to zbytek, próżność, co to pieniądz, probuj.

SZTUMWETER.

Nu? dobrze — a jak nie zechce?

BARON (po chwili).

To go przymuszę — znajdę sposób, a ty rób... zarobisz , reńskich, (odchodząc) odpowiedz mi zaraz. — Ha! ha! będzie moją!...

Scena dwunasta.

Sztumweter sam, później Marcin.

SZTUMWETER.

To straszny człowiek ten baron! nu? ale co mi do tego kiedy dobrze płaci — nu ,

reńskich to nie znaleźć na drodze. (chodzi i zagląda) Nu! gdzie on jest?

MARCIN (wchodząc).

A co tu robisz? a to skaranie Boże z wami, wszędzie was pełno!

SZTUMWETER.

Nie gniewajcie się p. Marcinie Jasny pan kazał mi przyjść dzisiaj, i nigdzie go nie mogę znaleźć, żebyście mi i dopomogli, bo się spieszę.

MARCIN.

No wiem, jaśnie pan nie wiem za co, ale łaskaw na was — on tu przyjdzie zaraz (wychodzi).

Scena trzynasta.

Sztumweter, później Korewicz.

SZTUMWETER.

Żeby mi się tylko udało! wiem, taki pyszny na swój honor; ale , reńskich....

KOREWICZ (wchodząc).

Czego pan chcesz?

SZTUMWETER.

Jaśnie pan wie — odjeżdżam, chcę pieniędzy, ostatniego słowa.

KOREWICZ.

Czekaj pan miesiąc, dwa...

SZTUMWETER.

Mówiłem, że nie mogę, że nie mam pewności.

KOREWICZ.

Mój majątek.

SZTUMWETER.

Przepraszam, ale jaśnie pan ma długi.

KOREWICZ.

Zboże!

SZTUMWETER.

Nu — może go grad jeszcze wybić, może się spalić; jak mi jaśnie pan dziś nie zapłaci, to wyrobię Calungsauflage.

KOREWICZ.

Pan tego nie zrobisz, znamy się od dawna, cóż znaczy parę miesięcy? — masz pewność.

SZTUMWETER.

Pewność... nu... ja wiem, że jaśnie pan ma potrzeby wielkie, ja to pojmuję bardzo! Jasny pan musi dom pański prowadzić, a to kosztuje....

KOREWICZ.

Widzisz więc pan sam...

SZTUMWETER.

Nu i jaśnie panna na wydaniu i syn — nu — na to wszystko potrzeba wiele, zresztą ja jaśnie pana bardzo cenię i czekałbym... i pożyczyłbym nawet jeszcze...

KOREWICZ.

Tak to lubię, spodziewałem się tego — mówisz pan rozsądnie.

SZTUMWETER.

Byle pewność.

KOREWICZ.

Pewność dam jaką pan chcesz, i mam nadzieję...

SZTUMWETER.

Ja w to nie wchodzę... ja chcę prawdziwej pewności.

KOREWICZ.

Hypoteka.

SZTUMWETER.

To długo czekać... to trzeba lata chodzić za nim się odbierze.

KOREWICZ.

Dam skrypt, las w zastaw.

SZTUMWETER.

I to nie — nu — ja mam lepszy, łatwiejszy sposób...

KOREWICZ.

Jaki, mów? zrobię wszystko!

SZTUMWETER.

Sposób bardzo łatwy, nu! jeżeli jasny pan taki pewny że odda...

KOREWICZ.

Za trzy miesiące najpewniej.

SZTUMWETER

To będę czekał, i dodam; tylko...

KOREWICZ.

Tylko co?

SZTUMWETER (po ch. po cichu).

Tylko niech jaśnie pan podpisze na wekslu brata.

KOREWICZ (z oburzeniem wstaje).

Co? co mówisz? ja podpisać — kogo?

SZTUMWETER.

Nu? tylko brata.

KOREWICZ (dumnie i gniewnie).

Ty — ty — czyś ty oszalał? ty chyba pijany jesteś, że śmiesz...

SZTUMWETER.

Nu? cóż w tym strasznego? kiedy jaśnie pan taki pewny.

KOREWICZ (co raz gniewniej).

Milcz! ty śmiesz mnie — a! precz mi ztąd, precz.

SZTUMWETER.

Niech się pan namyśli...

KOREWICZ.

Łotrze! precz ztąd!

SZTUMWETER.

Nu? tylko nie tak, bo ja mam moje prawo...

KOREWICZ.

Precz mi!

SZTUMWETER (odchodzi).

My się zobaczemy!...

KOREWICZ (z oburzeniem).

Marcinie!

Scena czternasta.

Korewicz — Józef wpadając.

JÓZEF (wpadając).

Ojcze! co ci jest? co się tu stało?

KOREWICZ (mitygując się).

Nic — nic — a! co za myśl... śmiał...

JÓZEF.

Ojcze! co ci jest? kto tu był? jesteś tak wzruszony!

KOREWICZ.

Nic — przykre przejście (na str.) okropnie!

JÓZEF (na str.).

Tak, nie ma wątpliwości — ruina nam grozi.

Scena piętnasta.

Korewicz, Józef, Ewelina, Aurelia, Raul, po chwili Baron.

EWELINA.

A! jakiż upał! Czy obiadu jeszcze nie ma?

BARON (wchodząc, do siebie).

Odmówił — przymuszę go. (siada i żywo rozmawia z Eweliną).

RAUL.

Pani nie słucha! a to tak zajmujące! Klacz odmawia i...

AURELIA.

Spadłeś pan!

RAUL.

Szczęśliwie.

AURELIA.

A — i tym razem.

RAUL.

Płot był wysoki, ale się tym nie zrażałem, jutro rozpocznę na nowo. — Ale pani nie słucha!

EWELINA (do Barona).

Śliczny! śliczny projekt!

BARON.

Należy się trochę rozerwać, zresztą wypada uroczystością jaką. obchodzić powrót pana Józefa.

EWELINA.

Słuchaj Eustachy! Baron proponuje bardzo piękny projekt.

KOREWICZ.

Co takiego?

EWELINA.

Ażebyś dał wielki wieczór, z powodu przyjazdu Józia.

KOREWICZ.

A! ależ nie wiem, bo ciężkie czasy!

BARON.

Kto na to uważa! u księztwa był bal niedawno!

EWELINA.

Żyjemy tu jak w klasztorze.

AURELIA.

Bal! a śliczny projekt! Pan nieodmówi!

RAUL.

W Anglii, bale wiejskie są bardzo w modzie.

KOREWICZ.

Ależ teraz wydatki... żniwa...

EWELINA.

Sprzedałeś kawał lasu, nie możesz nam tak małej rozrywki odmówić.

AURELIA.

Balu! balu! jak najprędzej!

KOREWICZ.

No, kiedy tak nalegacie... to cóż mam robić?

MARCIN (we drzwiach).

Obiad na stole.

RAUL.

A — muszę się przebrać.

AURELIA.

Kiedyż bal?

KOREWICZ.

W ten czwartek.

AURELIA (podając mu rękę).

O! to ślicznie! (wychodzą).

BARON (zaciera ręce i śmiejąc się mówi do Raula).

Będziesz ją mógł wziąść za rękę! nawet objąć jej kibić.

RAUL.

Kiedy?

BARON.

W walcu. (podaje rękę Ewelinie, i wychodzi — Raul wychodzi).

JÓZEF.

Biedny! biedny ojciec!

(Zasłona spada — koniec aktu drugiego).

AKT TRZECI.

Ten sam salon, tylko ubrany kwiatami, kandelabry i żyrandole.

Scena pierwsza.

Korewicz, Marcin, Tapicer.

KOREWICZ (przypatrując się).

Tak, dość dobrze, trochę niżej — ach! jak wy gustu nie macie — (do tapicera

możesz odejść (do Marcina) czy wina wyniesione z piwnicy?

MARCIN.

Już jaśnie panie.

KOREWICZ.

Czy bufet ustawiony?

MARCIN.

Kucharz jeszcze nie przyrządził wszystkiego.

KOREWICZ.

Na Boga! tylko się nie spóźnijcie, a nie zapomnij, żeby szampan był trzymany w lodzie.

MARCIN.

Dobrze jaśnie panie.

KOREWICZ.

Co pani robi?

MARCIN.

Już się ubiera.

KOREWICZ.

Idź, powiedz rządzcy, żeby obrok był dla koni gościnnych. (Marcin wychodzi).

Scena druga.

Korewicz, Józef.

KOREWICZ.

No Józiu, zdaje mi się, że bal będzie świetny, myślałem o wszystkiem.

JÓZEF.

Świetny będzie, może za świetny dla nas.

KOREWICZ.

Należy godnie utrzymać sławę domu, zresztą ja lubię wystąpić z pewnym przepychem, lubię do dawnej gościnności mięszać komfort dzisiejszy.

JÓZEF.

Dobrze to, ale powiedz mi ojcze, na co ci to tego kłopotu, tych wydatków?

KOREWICZ (śmiejąc się).

Oto młodzież dzisiejsza, wszystko rachuje, u nich wszystko zaraz na co, i po co? No, dla ciebie, dla Anusi; wszak wypada się zaawić?

JÓZEF.

Nie przeczę; lecz zabawa powinna być zastósowaną do możności, a bal taki musi kosztować bardzo wiele!

KOREWICZ (śmiejąc się).

A to Pitagoresy z was, mniecie tylko dodawać i odejmować.

JÓZEF.

Nie ojcze! umiemy coś więcej, bo umiemy patrzeć trzeźwo i rachować się z obecnością i przyszłością.

KOREWICZ.

Twoje słowa mnie dziwią — wszak za granicą widziałeś większy zbytek?

JÓZEF.

Za granicą jest zbytek, lecz jest i praca... my chcemy używania bez pracy, chcemy zbytku, lecz nie oglądamy się czem go opłacamy.

KOREWICZ.

Twoje słowa są ostre.

JÓZEF.

Ale prawdziwe! W tych kilku dniach przejrzałem.

KOREWICZ.

Czy to przymówka?

JÓZEF (całując go w rękę).

Ojcze! ojcze! ja szukam od dawna tej sposobności, aby pomówić z tobą otwarcie i szczerze — przebacz słowom, któremi powoduje tylko miłość moja dla ciebie — ojcze! ja wiem wszystko!

KOREWICZ (zmięszany).

Co? co takiego?

JÓZEF.

Ja wiem że położenie twoje majątkowe jest zachwiane, że w skutek nieszczęść.... w skutek wielu okoliczności... wielkie długi...

KOREWICZ (przerywając).

Oszukano cię!

JÓZEF.

Nie, nie — napróżno Anusia starała się prawdę utaić, tyś mi ojcze nie chciał o tem mówić, lecz ja wiem. — Jesteśmy nad ruiną majątkową!

KOREWICZ.

Przesadzono ci — nie przeczę że mam długi, lecz któż u nas ich nie ma? do ruiny daleko — to się da jeszcze wszystko urządzić...

JÓZEF.

Uwodzisz się pod tym względem mój ojcze, majątek bardzo mało czyni, gospodarstwo upada, a wydatki domu pochłaniają...

KOREWICZ (z goryczą).

Czy cię za granicą uczono obrachowywać wydatki ojca?

JÓZEF.

Odpłacasz ojcze ironią, nie chcesz mnie zrozumieć!

KOREWICZ.

Kiedy chcesz to mów — słucham. Józef (nieśmiało). Pragnę... chcę zwrócić uwagę twoją ojcze... iż po tej drodze, po drodze tak ślizkiej, musi się dojść do upadku — że czeka niechybnie chwila zguby — że.. że.. ja może widzę trochę jaśniej przybywszy po latach tylu (po chwili). Nie — nie, ojcze? ja muszę ci wszystko wypowiedzieć, ja cię błagam zerwij z tem życiem póki czas... może dziś jeszcze można wydobyć się z kłopotów, lecz kto wie czy jutro...

KOREWICZ.

Jesteś wymowny; jak widzę nie traciłeś czasu, umiesz pamiętać o sobie...

JÓZEF.

O! nie o mnie tu idzie, ja nie chcę być ciężarem, ja chcę sobie samemu przyszłość stworzyć, i widząc, że ci nie mogę być użytecznym, podałem prośbę, aby mnie przyjęto do kolei żelaznej.

KOREWICZ (po chwili).

Ty? Jakto? tyś to zrobił ?

JÓZEF.

Tak jest ojcze!

KOREWICZ.

Ale to wszystko szaleństwo, to jakaś egzaltacya, jesteś młody, masz piękne imie, stosunki, możesz się bogato ożenić.

JÓZEF.

Nie mówmy o mnie ojcze! chciałem cię tylko przekonać, że nie interes mną powoduje.

KOREWICZ.

Więc powiedz czego chcesz? co mam robić?

JÓZEF.

Sprzedaj majątek, spłać długi, a będziesz miał życie swobodne i spokojne, ja znajdę utrzymanie przy kolei, Anusia pójdzie za mąż.

KOREWICZ.

I to wszystko? a czy znajdę tam to otoczenie, te wygody, do których jestem przyzwyczajony?

JÓZEF.

Znajdziesz spokój; a tak, to czy prędzej czy później, katastrofa jest nieuniknioną.

KOREWICZ.

Do katastrofy daleko, a w moim wieku nie zrywa się prędko z przyzwyczajeniem.

JÓZEF.

Błagam cię! błagam ojcze, zastanów się.

Scena trzecia.

Ciż i Baron.

BARON.

Jak się masz Eustachy kochany? — spełniani twą prośbę i przyjechałem wcześniej, aby obejrzeć czy wszystko świetne i gustowne. Już to śmiało przyznać sobie mogę, że umiem urządzać wieczory. Piknik w Karlsbadzie, na którym byłem gospodarzem, zyskał europejski rozgłos.

KOREWICZ.

Liczę na twoją radę.

BARON (wpatrując się).

Nie źle, ten kląb kwiatów dość gustowny; chodźmy salon balowy obejrzeć — ale a propos (do Józia), zdaje mi się, że równocześnie ze mną przyjechał przyjaciel pański pan Czasza (do Korewicza). Panie czy zdrowe? (wychodzą).

Scena czwarta.

Józef, Czasza.

JÓZEF (idąc ku drzwiom).

Jak się masz Ignasiu kochany? przecież przyjechałeś!

CZASZA.

Byłem zajęty, bardzo zajęty, i dziś chciałem sobie wynagrodzić i przyjechałem wcześniej.

JÓZEF.

Ślicznieś zrobił!

CZASZA (przypatrując mu się).

Aleś zmizerniał Józiu; co ci to? czyś słaby?

JÓZEF.

Nie — nic mi.

CZASZA.

Ten smutek... — Co ci jest? powiedz, czy masz zmartwienie jakie?

JÓZEF.

Wesoły nie jestem, i mam wiele powodów.

CZASZA.

Podziel się ze mną.

JÓZEF (po chwili).

Z tobą będę otwarty — podałem prośbę do dyrekcyi kolei, chcę wstąpić jako inżynier.

CZASZA.

Jakto zkąd? wszak w drodze wspominałeś mi o twoich projektach podniesienia gospodarstwa ojca, założenia fabryk.

JÓZEF.

Są to nie możebne marzenia!

CZASZA.

Jakto, czyś zmienił postanowienie?

JÓZEF.

Nie — o nie — pragnę pracować, i dlatego dom opuszczam, bo tu nie mam co robić.

CZASZA.

Nie rozumiem, przecież majątek wasz potrzebuje pracy.

JÓZEF.

Wiem; lecz w warunkach obecnych, praca moja na nic by się nieprzydała.

CZASZA.

Powtarzam że nie rozumiem.

JÓZEF.

Przed tobą nie potrzebuję nic ukrywać — położenie majątkowe ojca jest bardzo zachwiane; życie wystawne jakie prowadzi, pochłania summy — ruina jest nieunikniona — jestem więc tu zbyteczny, bo mimo największej pracy, nieszczęście odwlec mogę, lecz go nie zażegnam.

CZASZA.

Nie — zastanów się Józiu, z czasem pozwoli może wpłynąć...

JÓZEF.

Nie znasz mego ojca, charakter jego jest zacny i szlachetny, lecz nie ma dość siły, aby zerwać stanowczo z przyzwyczajeniem. — Zresztą, ja pragnę zapewnić sobie utrzymanie — bo któż wie, czy kiedyś, los całej rodziny nie spadnie na moje ręce?

CZASZA.

Jakto? więc ojciec twój tego nie widzi?

JÓZEF.

Widzi — nie sposób żeby nie widział, lecz ma jakieś nadzieje — zwleka.

CZASZA (po chwili).

Słyszałem, że baron stara się...

JÓZEF.

Co mówisz?

CZASZA.

Słyszałem, że baron ma się oświadczyć o rękę panny Anny.

JÓZEF.

Oświadczył się przed kilku dniami, lecz Anusia odmówiła mu stanowczo.

CZASZA (z radością).

Czy to prawda? o! czy to prawda, powiedz, powtórz!

JÓZEF.

Odmówiła stanowczo, ale Ignasiu, co znaczy ta radość?

CZASZA.

O! dzięki Bogu! (po chwili). Ty byłeś ze mną otwartym, to teraz kolej na mnie. — Józiu! ja kocham twoją, siostrę!

JÓZEF (ściskając go).

Co za szczęście!

CZASZA (z radością).

Więc nie jesteś przeciwny?

JÓZEF.

Ja przeciwny? znając twe serce poczciwe — a że Anusia nic mi nie mówiła o tem ?

CZASZA.

Bo panna Anna nic nie wie o tem.

JÓZEF.

Jakto?

CZASZA.

Bo nie śmiałem, nie mogłem zrobić żadnego kroku, nie wiedząc pierwej czy ojciec twój... czy ty... nie będziecie przeciwni zamiarom moim.

JÓZEF.

A cóż Anusia?

CZASZA.

Nie wiem i nie śmiem ani się domyślać ani przeczuwać, bo toby było za wiele szczęścia — zawód byłby straszny... wolałem czekać twego przyjazdu.

JÓZEF.

Ale dlaczego?

CZASZA.

Bo chciałem wpierw zasięgnąć twej rady i pomocy. — Kocham pannę Annę — kocham ją całej m sercem, lecz dlatego przedewszystkiem pragnę jej szczęścia. Panna Anna przyzwyczajoną jest od dzieciństwa wygód, do tego wszystkiego co daje wielki majątek......znasz moje położenie majątkowe. Panna Anna oddając mi swą rękę, musiałaby zerwać z wielu przyzwyczajeniami. Jestto poświęcenie — poświę

cenia takiego nie wolno lekkomyślnie żądać; zrazu zdaje się być łatwem, lecz kto wie, czy nie przyjdzie następnie chwila rozczarowania, a z nią i gorzkiego zawodu? Nie — lekkomyślność ta jest zbrodnią, — dlatego też bacznie śledziłem usposobienia panny Anny. — O Józiu! z dniem każdym odsłaniałem coraz większe zalety jej serca i umysłu. Poznałem, iż panna Anna nie lubi przepychów i zbytku, ty zaledwie pojmujesz jakim mnie odkrycia te przejmowały szczęściem, — bo mnie zbliżały do niej, niszczyły zaporę. Lecz mimo to, nie śmiałem uczynić żadnego kroku. Panna Anna jest jeszcze bardzo młodą, zaledwie w świat wstępuje — przednią życie otwarte; dom wasz gościnny ściąga młodzież bogatą i świetną — mnie więc nie wypadało marzeniami mojemi zagradzać losu pannie Annie, dlatego milczałem, a jednakże uważałem, że panna Anna dla wszystkich była obojętną. Dziś wiadomość twoja zdecydowała postanowienie moje, jeżeli panna Anna odmówiła stanowczo baronowi, który należy do ludzi najmajętniejszych, o którego dobijają się wszyscy, dziś mogęśmiało.

JÓZEF.

Poczciwy! zacny! — Postępowanie twoje jest godnem ciebie, i gdyby to odemnie zależało!...

CZASZA.

O wiem! dlatego pragnę... dlatego proszę cię o jedną łaskę!

JÓZEF.

Cóż mam robić? mów — wszystko...

CZASZA.

Spytaj się panny Anny, czyby nie miała nic przeciwko....

JÓZEF (śmiejąc się).

No, żebyś jej powiedział, że ją kochasz...

CZASZA (całując go).

Że pragnę jej szczęścia, że się chcę o jej rękę oświadczyć...

Scena piąta.

Ciż i Korewicz, Baron.

BARON.

Nie źle to wszystko urządzone, nawet dość gustownie, tylko bufet wypadałoby może przenieść do małego salonu, żeby ciasno nie było.

JÓZEF (do Czaszy).

Pomówię z nią dziś jeszcze.

KOREWICZ (do Czaszy).

Jak się pan Ignacy miewa?

CZASZA (podając rękę).

Przyjechałem wcześniej, aby pogadać trochę z Józiem.

KOREWICZ.

A! to prawda — stara znajomość.

BARON.

Pan Ignacy jest niewidzialny, byłem dwa razy u pana i nie zastałem.

CZASZA (obojętnie).

Mówiono mi.

BARON.

Bo zawsze trwam w zamiarze nabycia pańskiej wioseczki, która tak niedogodnie przerywa mój majątek.

CZASZA.

Nie mam zamiaru sprzedać.

BARON.

Dam bardzo korzystną cenę, a to panu tak mało czyni.

CZASZA.

Nie idzie o cenę, lecz nie mam zamiaru sprzedać i nie sprzedam.

BARON.

Gdybyś się pan namyślił, to jestem gotów kupić w każdej chwili, bo tak mi zawadza.

Czasza (do Józia).

Może przejdziemy do twego pokoju, bo i czas się przebrać.

BARON.

Prawda! bal zacznie się nie długo.

Scena szósta.

Ciż i Marcin.

MARCIN.

Proszę jaśnie pana, przyjechała pani Aurelia i hrabstwo z Podola.

BARON.

Radzę ci, jeżeli można jeszcze, to trzeba przenieść ten bufet, bo będzie obszerniej trochę — a jaka muzyka?

KOREWICZ.

Wojskowa, z miasteczka.

BARON.

To bardzo dobrze, — zostawiam cię i idę się przebrać (na stronie). Żeby się tylko Sztumweter nie spóźnił (wychodzi).

KOREWICZ (do Marcina).

Zostań.

Scena siódma.

Marcin, Korewicz.

KOREWICZ.

Czy wszystko już przygotowane?

MARCIN.

Już wszystko...

KOREWICZ.

Czy wino jest dla muzykantów...

MARCIN.

Jest już w bufecie (słychać turkot).

KOREWICZ.

Ktoś przyjechał — idź pokaż pokoje gościnne.

Scena ósma.

Korewicz sam.

KOREWICZ.

Józef rozmową swą tak mnie zmęczył i zirytował... wszak mi nie podobna tak zerwać... coby świat powiedział? To się jeszcze ułoży.

Scena dziewiąta

Korewicz, Marcin wpadając.

MARCIN.

Jaśnie panie, to... to.... Sztumweter i jakiś urzędnik z nim — idą tu

KOREWICZ (zmięszany).

Czego chcą?

MARCIN.

Pytają się o jaśnie pana.

KOREWICZ.

Co to jest? (spostrzega Sztumwetera i urzędnika). A! okropne! (Marcin wychodzi).

Scena dziesiąta.

Korewicz, Sztumweter, Urzędnik.

URZĘDNIK.

Przyjechałem z przykrym obowiązkiem..

KOREWICZ.

Co to jest czego panowie chcecie?

SZTUMWETER.

Czy jasnie pan płaci weksel , reńskich, który już wyszedł od tygodnia?

KOREWICZ.

Na Boga! co to jest? co się to ma znaczyć?

SZTUMWETER.

Przed kilku dniami byłem i domagałem się zapłaty; jaśnie pan odmówił, — pieniędzy swoich poszukuje prawnie.

KOREWICZ.

Co panowie chcecie zrobić? co? na Boga, dziś...

SZTUMWETER.

Zajęcie rzeczy i... i...

KOREWICZ (zmięszany).

Ależ to być nie może, to niepodobna! dziś gdy u mnie bal, gdy tyle ludzi, a! to wstyd, hańba!

SZTUMWETER.

Niech jaśnie pan zapłaci...

KOREWICZ.

Kiedy nie mam, mówiłem.

SZTUMWETER.

To być nie może, jaśnie pan bal daje...

KOREWICZ.

A! panie, zlituj się, bądź cierpliwym, zaczekaj miesiąc, tydzień, byle nie dziś...

SZTUMWETER.

Ani godziny!

KOREWICZ.

Okropnie, co począć? co robić? wstyd, hańba, szyderstwo — w chwili balu... będę zgubiony — niepodobna. — Pan tego nie zrobisz! zrobię ofiarę jaką chcesz — dam procent, tylko zaczekaj!

SZTUMWETER. (daje znak urzędnikowi, aby wyszedł).

Scena jedenasta.

Korewicz, Sztumweter.

SZTUMWETER.

Zaczekam, nu... i dodam nawet, pożyczę jeszcze, ale pod warunkiem jaki mówiłem.

KOREWICZ.

Co? czego chcesz?

SZTUMWETER.

Podpisz pan brata!

Korewicz (pada na krzesło i zakrywa twarz rękami).

Okropnie! okropnie!

SZTUMWETER.

O tym nikt wiedzieć nie będzie, ja zaręczam! — Nu! jaśnie pan będzie miał czas... może pan baron pożyczy, on tak ceni jaśnie pana, nu! cóż to? podbisać brata? to nie obcy żaden — w tem nie ma nic złego... nu — gdyby jaśnie pan nie mógł zapłacić, to co innego, ale jaśnie pan ma pewność, to mała rzecz, nikt o tem wiedzieć nie będzie... a ja dopożyczę... dam jeszcze... nu, dam jeszcze drugie , reńskich.

KOREWICZ.

Nie... nie mogę... nie zrobię... to nad siły!

SZTUMWETER.

To ja zrobię swoje, a bedzie gorzej, bo wstyd głośny — będzie cały świat o tym gadał... nu... będą się śmiać.

KOREWICZ.

Zrobię wszystko co chcesz, tylko nie żądaj podpisu...

SZTUMWETER.

To mój warunek jedyny i ostatni.

KOREWICZ.

Me! wolę... wolę...

MARCIN (we drzwiach).

Proszę jaśnie pana, gdzie mam umieścić księztwo co przyjechali...

KOREWICZ.

Księztwo! a to nad siły! (do Marcina) W pawilonie. (Marcin wychodzi).

SZTUMWETER.

Nu — kiedy nie, to ja idę wołać urzędnika.

KOREWICZ (po walce).

Czekaj... daj... podpiszę...

SZTUMWETER.

Nu, tak to lubię... mam weksel gotowy, a tu są pieniądze. Niech jaśnie pan podpisze tu... tu... a tu brata...

KOREWICZ (podpisuje).

A, okropne! (wychodzi żywo).

Scena dwunasta.

Sztumweter, Baron, we drzwiach.

BARON (żywo).

No i co?

SZTUMWETER.

Podpisał.

BARON.

Dawaj! Przecie!

SZTUMWETER.

Zarobiłem moje pieniądze?

Baron (śmiejąc się).

Ha ha! mam go w ręku. Ha ha! będzie moja — byle chcieć, umieć, i mieć pieniądze... (wychodzi).

Scena trzynasta.

Chwila samotności. — Marcin wchodzi i zapala kandelabry.

MARCIN.

No dzisiaj, to u nas jak się należy... będzie bal co się nazywa — zjechało się gości.. Kamerdyner od księztwa to żółtaczki dostanie, bo u nich ha! ha! ha! — to tylko herbata i suche bułki z masłem, my im zaimponujemy... ha! ha! ha! ale to kosztuje! Już to nasz Jaśnie pan, to się umie bawić. Rządzca desperuje, ale co mi tam mięszać się do tego.

Scena czternasta.

Marcin, Anna w skromnem, lecz gustownym ubraniu balowem.

ANNA.

Czy już dużo gości przyjechało?

MARCIN.

Już są prawie wszyscy... będzie wesoło...

ANNA.

Czy pan Czasza przyjechał?

MARCIN.

Już dawno — stoi z paniczem... przepraszam, z jaśnie panem młodszym.

ANNA.

A to dobrze (Marcin wychodzi).

Scena piętnasta.

Anna, Józef w ubraniu balowem.

JÓZEF.

Jak to dobrze kochana siostrzyczko, że cię spotykam; bo mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.

ANNA.

Słucham... słucham...

JÓZEF.

Wpierw muszę ci jeszcze coś innego powiedzieć, oto, że jesteś dziś piękną... do zakochania!...

ANNA.

Paryżanin!.. (po chwili) Podobno pan Czasza przyjechał ?

JÓZEF.

Albo co panno Anno?

ANNA.

Nie miałam jeszcze sposobności spełnić twego polecenia, jeszcze mu nie podziękowałam.

JÓZEF.

To wszystko?

ANNA (spuszczając oczy).

Wszystko.

JÓZEF.

Jakżeż to pannie Annie, mojej nadobnej siostrzyczce spieszy się z oznakami wdzięczności?

ANNA.

Czyż jest w tem co złego?

JÓZEF.

O bynajmniej! Lecz teraz słuchaj, uważnie i poważnie, bo powiem ci coś bardzo ważnego, ciekawego — podaj mi twe rączki...

ANNA (podając ręce).

No cóż to? cóż za wstęp tajemniczy?

JÓZEF (patrząc jej w oczy).

Jest na tym plancie któś.... ktoś, co cię bardzo kocha.

ANNA (żywo).

Wiem — ty...

JÓZEF.

Oprócz mnie, jest ktoś jeszcze inny co cię bardzo kocha! bardziej odemnie. — Aha! spuszczasz oczy — rumienisz się... ty wiesz, prawda...

ANNA.

Ale nic nie wiem...

JÓZEF.

Jestto człowiek stateczny, poważny, w pewnym wieku, mający niezależne stanowisko.

ANNA.

To — to — ktoby był?

JÓZEF.

Jestto ktoś bardzo przyzwoity, wykształcony — a co najwięcej iż cię bardzo kocha, i to nie od dziś, choć nigdy nie śmiał ci uczuć swych wyjawić.

ANNA.

Ale mówię! jesteś nieznośny z tą zagadkowością...

JÓZEF.

Gniewasz się siostrzyczko, to dobrze... to nic nie powiem — a ciekawe!

ANNA.

Nie gniewam się, nie — tylko mów prędzej.

JÓZEF.

Ten ktoś jak to mówiłem przed chwilką, kocha cię oddawna, ale ze zbytku szlachetności nie śmiał... nie odważył się dotąd powiedzieć ci...

ANNA.

A! do rozpaczy mnie doprowadzasz, mówże kto ?

JÓZEF.

Że cię kocha nad życie to ja za to ręczę, bo to człowiek bardzo poważny — tem więcej, że z mowy jego, którą, słyszałem przed chwilą...

ANNA.

Józiu! skończże! mów!

JÓZEF.

Z mowy w której mnie prosił... abym ci się spytał najprzód i przedewszystkiem, czy serduszko twoje wolne?

ANNA (zmieszana).

Albo co?

JÓZEF.

Jeżeli wolne, to ma zamiar dobijać się o niego — jeżeli zajęte, to rzuca ojczyznę, i jedzie do Ameryki na kolonistę.

ANNA.

Nieznośny jesteś!

JÓZEF.

Proszę mi więc odpowiedzieć — primo, czy serce panny jest wolne?

ANNA.

Jaki ciekawy?

JÓZEF.

Rozumiem... następnie czy mój przyjaciel... może pokusić się o ten skarb?

ANNA.

A! to on!

JÓZEF.

Proszę! kto on? nie wymieniłem nikogo, mam wzbronione.

ANNA.

Nie dobry, szkaradny braciszku!

JÓZEF.

Proszę nie zgadywać — proszę odpowiedzieć czy ten "on" może marzyć o zdobyciu twego serca.

ANNA (rzucając mu się na szyję).

Jak ja cię kocham Józiu mój! jakiś ty dobry! poczciwy!

JÓZEF.

Teraz dobry i poczciwy, ale tu nie o mnie chodzi, odpowiedz czy może?

ANNA (w ucho).

Może.

JÓZEF.

Proszę głośniej! bo nie słyszę.

ANNA.

Może.

JÓZEF.

No to teraz mogę ci powiedzieć, iż ten "on" jest Ignaś.

ANNA (całując go).

Jakżeż ja cię kocham!

JÓZEF.

Czy mnie?

Scena szesnasta.

Ci i Raul we drzwiach, we fraku z laską — utyka.

RAUL.

Jaka czuła scena! może przeszkadzam — czułych scen znieść nie mogę — jeszcze mnie rozrzewniają (wychodzi na przód).

JÓZEF.

Ale co ci jest, utykasz?

RAUL.

To bardzo interesujące — posłuchaj; wiesz, iż przed kilku dniami, przesadzając płot, spadłem — postanowiłem zaraz na drugi dzień skok powtórzyć, lecz Dżemi skaleczyła się u kopyta, i musiałem dni kilka czekać, tak, że dopiero dziś rano próbowałem.

JÓZEF.

Spadłeś.

RAUL.

Nie — płot przeskoczyłem. Dżemi skacze cudownie, jak sarneczka, zadowolony z rezultatu, wracam do domu... ale nie słuchasz?

JÓZEF.

Słucham.

ANNA.

Słuchamy.

RAUL.

Wracam uradowany do domu i w drodze spostrzegam mały płot, a przed nim rów duży — pomyślałem, nie przeskakiwałem jeszcze rowu i płotu razem, a baron opowiada, iż w Anglii na polowaniu par force, zdarza się to często — nie namyślam się więc długo, zwracam konia, przypuszczam, koń odmawia i...

JÓZEF.

Spadłeś.

RAUL.

Nieszczęśliwie! zwichnąłem sobie nogę i odniesiono mnie do domu.

ANNA.

O! co za nieszczęście!

RAUL.

Cierpię wiele, lecz balu waszego opuścić nie mogłem, więc przyjechałem.

ANNA.

Siadajże pan! (Raul siada).

Scena siedemnasta.

Ci i Ewelina i Baron — równocześnie drzwi się otwierają w głębi sceny, — i widać salon po którym przechadzają się goście.

BARON.

Bal będzie świetny!

EWELINA.

To tobie baronie zawdzięczamy.

RAUL (chce powstać).

Witam panią!

BARON.

Co ci to jest Raulu.

RAUL.

Wypadek... to bardzo interesujące!

BARON.

Spadłeś.

RAUL.

Nieszczęśliwie — ale słuchaj.

Scena osiemnasta.

Józef i Anna wychodzą do salonu, Baron i Raul siadają i rozmawiają po cichu — do Eweliny przystępują goście, przez cały czas ruch na scenie — witają się.

GOŚĆ I.

Śliczny wieczór! wszystko pysznie urządzone.

EWELINA.

Jesteśmy tak uradowani przybyciem Józia.

RAUL.

Nie słuchasz? a to tak interesujące!

BARON.

Słucham.

RAUL.

Odnieśli mnie, ale jak tylko wyzdrowieję, to skok powtórzę.

GOŚĆ I.

Męża pani nie miałem jeszcze przyjemności przywitać (muzyka zaczyna grad za sceną).

EWELINA.

Musi być u siebie.

GOŚĆ I.

Czy mogę panią prosić (podaje rękę Ewelinie i wychodzi).

BARON (wstając).

Zaczynają tańczyć.

RAUL.

Ach! ja nieszczęśliwy! i tym razem omija nie sposobność...

BARON.

Co takiego?

RAUL.

Nie będę mógł wziąść Aurelii za rękę (Baron wychodzi).

Scena dziewiętnasta.

Raul, Korewicz blady, zmięszany — w głębi snują się goście.

KOREWICZ.

Okropne! co za postępek.... brata — a! gdyby się wydało, — świat... imię moję..

RAUL.

Mocno cierpię!

KOREWICZ (żywo wychodzi do sali balowej).

Szału zapomnienia!

Scena dwudziesta.

Raul, Aurelia, muzyka gra.

AURELIA (świetnie ubrana)

Że Raula nie ma? (spostnegając się). A! pan tutaj?

RAUL.

Przyjechałem, bo nie mogłem odmówić sobie przyjemności widzenia pani...

AURELIA.

Co panu jest? (zbliża się ku niemu).

RAUL.

Wypadek; to bardzo interesujące.

AURELIA.

Spadłeś pan!

RAUL.

Nieszczęśliwie!

AURELIA.

A przecie... i co się panu stało?

RAUL.

Chodzić nie mogę.

AURELIA.

Na Boga! co panu jest? pan cierpisz? (przystępuje ku niemu i bierze go za rękę).

RAUL.

O! to wzruszenie! jakże szczęśliwy jestem, ręka pani w mem ręku.

AURELIA.

Może niebezpieczeństwo... może po doktora?

RAUL.

O jakże szczęśliwy jestem! to wzruszenie mówi mi, że nie jestem pani obojętnym.

AURELIA.

Czyż to panu nowiną?

RAUL.

Ja panią, tak kocham!

BARON (we drzwiach).

Proszę panią, teraz na nas kolej.

AURELIA (do Raula).

Tylko się pan szanuj.

Scena dwudziesta pierwsza.

Raul, Goście.

RAUL.

Jak szczęśliwy jestem! ona mnie kocha — wzruszyło mnie to, nie umiem panować nad sobą, (po chwili). Ale cierpię — niewytrzymam, muszę się położyć (wychodzi, muzyka przestaje).

GOŚĆ II.

Ha! jaki przepych! znać że za pożyczane pieniądze — gubi się, gubi.

GOŚĆ III. (oblizując się).

Jaka kuchnia!..

ŻONA.

Tylko nie jedz kochaneczku dużo, bo zachorujesz... masz taki słaby... żołądek.

GOŚĆ II.

Ostatkami goni — bankrut, chce światu oczy zamydlić...

GOŚĆ III.

Muszę jeszcze do bufetu wrócić. Żona. Tylko zlituj się aniołeczku, nie jedz dużo, bo zachorujesz (wychodzi).

Scena dwudziesta druga.

Czasza, Anna, muzyka grać zaczyna.

ANNA.

Jeszczem panu nie miała sposobności podziękować za tę troskliwą przyjaźń, za opiekę jaką okazałeś Józiowi.

CZASZA.

To byłby każdy na mojem miejscu zrobił.

ANNA.

O nie! Jestem panu wdzięczną! bardzo wdzięczną (podaje mu rękę).

CZASZA.

Pani! nie mówmy o mnie, ja jestem tak szczęśliwy! O! bo przed chwilą mówił mi Józio... że pani nie ma nic przeciwko....

ANNA.

Jaki on nie dobry! ja to tylko jemu mówiłam...

CZASZA.

O, powiedz pani, czy to prawda! czy to być może... żebym ja mógł mieć nadzieję!

ANNA.

Józio wie.

Scena dwudziesta trzecia.

Baron, Anna, Czasza.

Baron. Ona, i Czasza? miałby... wszystko jedno — (głośno). Panie Czasza, pani Aurelia prosi pana do walca.

CZASZA.

A! — biegnę i wracam...

ANNA.

I ja idę do salonu.

BARON (zatrzymując ją).

Jedno słowo; pani wybaczy...

ANNA.

Idę tańczyć.

BARON.

Jedno słowo, bardzo ważne dla pani.

ANNA.

A niezapominaj pan, panie Ignacy, że razem tańczemy przyszłego kadryla.

CZASZA.

Z wdzięcznością (wychodzi).

Scena dwudziesta czwarta.

Baron, Anna, muzyka gra za sceną walca z Igo aktu Traviaty.

ANNA (sucho).

Słucham.

BARON.

Niech pani usiądzie, bo rzecz trochę długa.

ANNA.

Słucham.

BARON.

Będę się starać być zwięzłym, i nie nadużywać cierpliwości pani! (siada). Przed tygodniem oświadczyłem się Korewiczowi o rękę pani.

ANNA.

Panie!

BARON.

Chwilkę cierpliwości, oświadczyłem się o rękę pani, bo panią kocham.

ANNA (wstając).

Panie!

BARON.

Wiem; pani odtrąciłaś mnie, odepchnęłaś z pogardą.

ANNA.

Jeżeli mnie pan dlatego zatrzymałeś, to pozwolisz że odejdę.

BARON.

Będę ciekawsze mówił rzeczy... tylko proszę o cierpliwość. — Ja panią kocham mimo to, i kocham coraz więcej. (Anna chce odejść, baron chwyta ją za rękę). Proszę słuchać! (Anna siada). Odmowa pani piekło zrodziła we mnie, cierpiałem jak szalony. O! — pani cierpienia tego pojąć nie może; — lecz ludzie tacy jak ja, nieprzyzwyczajeni do tego aby być odepchniętymi jak kamień zawadzający na drodze. Ja panią kocham, ha! i szukałem sposobu aby przecież dobić się ręki pani, i zdaje mi się, że dopiąłem celu.

ANNA.

Nigdy.

BARON.

Nie sądzę — osoba moja, mój majątek, moje stanowisko, tem wszystkiem pani wzgardziła — lecz ja umiem się wznieść na wyższe szczeble, gdy potrzeba, ja umiem się poświęcać... i sądzę, że tym sposobem...

ANNA.

Co pan mówi?

BARON.

Sądzę, że szlachetne serce pani... poświęcenie moje oceni.

ANNA.

Żarty nie w porę (chce odejść).

BARON.

Tu idzie nie omnie, lecz o ojca pani.

ANNA.

O ojca? co takiego?

BARON.

Jak muzyka gra pięknie! jak pani jesteś czarującą! Lecz prawda, do rzeczy — tu idzie o ojca

pani. — Ach! to będzie trochę przykre i nudne do słuchania... lecz daruj pani, muszę wejść w szczegóły w tło obrazu. Ojciec pani jest zrujnowany, i ratuje się ustawicznemi pożyczkami.

ANNA.

Pan obrażasz niego ojca.

BARON.

Nie moja wina, mówię prawdę — opowiadam smutną, rzeczywistość; — ojcu pani nie mam tego za złe — trudno zerwać z przeszłością — trudno się wyrzec wygód, przyjemności i zbytku, do których przyzwyczaiło się od dzieciństwa — to tak naturalne — gdy dochody nie wystarczają., to się pożycza.

ANNA.

Do czego pan zmierzasz?

BARON.

Do zyskania względów pani — pan Korewicz w dniach ostatnich znalazł się w najopłakańszem położeniu, miał termin do zapłacenia, pieniędzy nie miał, a bal dzisiejszy był już zapowiedziany.

ANNA.

Skończ pan.

BARON.

Pożyczył na weksel; ja weksel jego wykupiłem i mam go przy sobie; zrobiłem wielkie poświęcenie, zdaje mi się, że poświęcenie to pani oceni, ochroniłem ojca od wstydu — od przykrości.

ANNA (dumnie).

Mój ojciec pieniądze zapłacone panu wróci, nie jestto więc poświęcenie, i zdaje mi się, że możemy skończyć tę nie miłą i nie stosowną, rozmowę (wstaje).

BARON.

Do końca daleko — koniec zadziwi panią trochę, tem więcej, że mi to trudno będzie jakoś wytłomaczyć (po chwili). Pani nie obcą jest ta zawzięta niezgoda między panem Korewiczem a jego bratem.

Pani wie jaka nienawiść ich dzieli — a przecież nie wiem jakim sposobem na wekslu wykupionym przezemnie znalazłem przy podpisie pana Korewicza Eustachego i podpis jego brata Jana?...

ANNA.

Co? co pan mówi? to nieprawda!

BARON.

Ja sam dziwiłem się temu niezmiernie, lecz że podpis ojca pani jest prawdziwy, domyślam się więc, że podpis brata jest naśladowanym, to dziwne tylko, że ręką ojca pani.

ANNA.

A! to okropne! to potwarz... haniebna potwarz!...

BARON.

Przykro mi, lecz mogę zapewnić że nie — że tak jest — i wiem faktycznie. Ojciec pani dla dostania pieniędzy, dla zyskania zwłoki podpisał brata.

ANNA (padając na krzesło).

Pan mnie zabijasz! a — to okropne (płacze).

BARON.

Ja, zabić panią ? O! nigdy — uspokój się pani — jak muzyka gra pięknie!. wesoło... jak pani jesteś piękną!

ANNA (żywo).

Nie, to być nie może, to nieprawda!

BARON.

Prawda! straszna prawda!., i tu się w pełni odsłania mój piękny czyn poświęcenia, bo chcąc uratować ojca pani od hańby, od... lecz pani kodeksu nie zna — wykupiłem weksel bezzwłocznie, tak, że o tym nikt nie wie, tylko ja i pani.

ANNA (składając ręce).

O dzięki! dzięki panu, jakeś pan pięknie zrobił... Pan go oddasz ojcu! spalisz...

BARON.

To od pani zależy...

ANNA.

Odemnie? jakto?

BARON.

Od pani zależy sława ojca, jego dobre imie — ja zrobiłem poświęcenie, teraz kolej na panią.

ANNA.

Co mam robić? mów pan?

BARON.

Weksel jest u mnie, i zrobię z nim co pani rozkażesz, jeżeli pozyskam rękę pani!

ANNA.

Boże! Boże! (zakrywa twarz).

BARON.

Uspokój się pani, mówmy rozsądnie, czy poświęcenie to takie wielkie! ja panią tak kocham! będziesz ze mną tak szczęśliwą!

ANNA.

A! to nad siły!

BARON.

Jestem majętny! raj stworzę pani na ziemi, a w zamian żądam uśmiechu!..

ANNA (błagając).

Panie litości! jesteś szlachetny, czyn twój jest piękny — ja cię będę cale życie błogosławić, tylko tego nie wymagaj, bo to nad siły moję.

BARON.

Jakżeż pani w tej chwili ponętną, piękną!

ANNA.

To nad siły!

BARON.

Pani wolisz niesławę ojca, nie wiedziałem? sądziłem żeś pani lepszą, córką. Chcesz pani odemnie poświęcenia... a widzisz sama jak poświęcenie jest trudne. Lecz nienalegam (wstaje). Niech się tragedya gra... czy mam odejść?

ANNA (prawie na klęczkach).

Nie — zostań pan! litości... ojciec... i on... on... o gdyby ratunku! rady!..

BARON.

Nic radzę tą wiadomością dzielić się z nikim, ludzie są tak pochopni do oszczerstwa.. a to powinno być tajemnicą między nami...

ANNA.

Co robić? co robić?

BARON.

Otrzyć łzy i przyjąć moją rękę... wtedy

sława Korewicza będzie mi tak drogą jak pani (muzyka za sceną ustaje — po chwili). Taniec skończony... za długo tu bawiemy, nieobecność nasza może być zauważaną, czekam ostatniego słowa (muzyka grad zaczyna).

Scena dwudziesta piąta.

Ci i Czasza.

CZASZA (we drzwiach).

Panno Anno! proszę panią do przyobiecanego kadryla.

BARON.

Przepraszam, angażowałem dawniej, panna Anna ze mną tańczy (do Anny), wybór uważam za odpowiedź.

ANNA (waha się chwilę, podaje rękę baronowi i wychodzi szybko).

CZASZA.

Co to jest! Anna a!

(Zasłona spada — koniec aktu trzeciego).

AKT CZWARTY.

Ten sam salon.

Scena pierwsza.

Korewicz sam, siedzi przy stole blady.

KOREWICZ.

Straszna noc! ani chwili spokoju — pieniędzy zkąd wydostać? pieniędzy! aby wykupić ten

fatalny weksel... O! jakżem ja upadł! (po chwili) piekielne tortury! (zakrywa twarz) dzieci moje, biedne dzieci! (wstaje) to nad siły... to nic do wytrzymania — moja sława, honor, imie! zgubiłem wszystko. (po chwili) Gdyby się kto dowiedział, nie — nie — (po chwili) Józef, o tak... on przeczuł że katastrofa niedaleko, ha! ha! ktoby był powiedział że tak prędko... O, dziś nie czas już — a jednak nie, nie, trzeba zaraz koniecznie (dzwoni) może jeszcze czas ratunku...

Scena druga.

Korewicz, Marcin.

KOREWICZ.

Czy pan Józef wstał?

MARCIN.

Już oddawna jaśnie panie.

KOREWICZ.

Poproś go tu zaraz. (do wychodzącego Marcina) Ale! ale! zawołaj mi rządzcę, (sam) tak żyć nie mogę ani chwili dłużej (zakrywa twarz rękami).

Scena trzecia.

Korewicz, Józef.

JÓZEF.

Wołałeś mnie ojcze!

KOREWICZ (po chwili).

Tak, siadaj tu przy mnie. (Józef siada).

JÓZEF.

Ojcze! co ci jest na Boga?! jesteś taki blady, zmięszany, czyś nie chory?

KOREWICZ.

Nie — to nic; to zmęczenie po wczorajszym balu (po chwili). Przywołałem cię, gdyż mam ci

oświadczyć postanowienie, które cię wielce ucieszy. — (po chwili). Rozmyślałem długo i bacznie nad uwagami i radami twojemi — Józiu, jestem gotów uczynić wszystko, czego pragniesz.

JÓZEF (całując go w rękę).

Co za szczęście ojcze!

KOREWICZ.

Tak; uważam że życie jakie pędzę jest niestosowne, że doprowadzi... doprowadzi do strasznej katastrofy (obciera czoło). Należy więc zerwać póki czas, jak najprędzej... uczynię wszystko, byle ocalić dobre imie... honor.

JÓZEF.

To nie dość ojcze, ale tym tylko sposobem powróci spokój i szczęście pośród nas — tym sposobem będziesz mógł prowadzić życie ciche, lecz bez trosk i upokorzenia.

KOREWICZ.

Trzeba się wziąść do tego jak najprędzej, dziś jeszcze — bezzwłocznie. — Nie wiem jaki rzeczywisty jest stan majątku mego, bo interesom nie oddawałem się nigdy — to — rozpatrzemy zaraz... ale trzeba... trzeba bezzwłocznie sprzedać i zapłacić długi. — Wszystko to oddaję tobie, daję ci zupełne pełnomocnictwo, rób jak chcesz, co chcesz, i tylko kładę jeden, jeden warunek.

JÓZEF.

Jaki, kochany ojcze?

KOREWICZ.

Abyś dziś... rozumiesz dziś, koniecznie zaraz, wydostał dla mnie , reńskich — rozumiesz, dziś zaraz.

JÓZEF.

To będzie trudno mój ojcze! bo nie mam znajomości, stosunków, kredytu.

KOREWICZ.

Rób co chcesz! Słuchaj ja idę za twojemi radami, będę robić co zechcesz, będę pracować,

będę żyć oszczędnie... tylko ty w zamian wydostań dla mnie te pieniądze. Ty dasz sobie radę prędzej, jesteś młody, masz głowę, energią... ja bezsilny, jestem zgnębiony, przybity — błagam cię więc wydostań pieniędzy!

JÓZEF.

Będę próbował, będę się starał, lecz daruj ojcze, że ośmielam się spytać, na co tak gwałtownie potrzebujesz tych pieniędzy?

KOREWICZ.

Nie pytaj, potrzebuję, potrzebuję koniecznie, zaraz.

Scena czwarta.

Ci i Rządzca.

RZĄDZCA.

Jestem na rozkazy jaśnie pana!

KOREWICZ.

Poszlij acan zaraz, ale zaraz po Sztumwetera, żeby mi tu przybył zaraz... i wracaj acan. (rządzca wychodzi).

Scena piąta.

Józef, Korewicz.

KOREWICZ.

Dziś jeszcze przepatrzemy wszystkie interesa, spiszemy wszystkie długi i dopiero zdecydujesz, co należy uczynić. Jeżeli mogę jeszcze przy majątku się utrzymać, to od dziś dnia stanowczo zmieniam tryb życia, zmniejszam wydatki, będę żyć skromnie, oszczędnie, jak najoszczędniej. Odprawiam

służbę... sprzedam konie, wszystko... nie chcę wiedzieć o zbytku. Jeżeli wypadnie wyzuć się z majątku, ha! to wezmę dzierżawę... lub osiądę w mieście. — Ty, ty Józiu pójdziesz do kolei, będziesz miał los zapewniony... Ale Anusia! biedne, biedne dziecko (zakrywa twarz rękami).

JÓZEF.

Nie troszcz się ojcze o los Anusi. Czekałem nawet sposobności, aby w tym przedmiocie pomówić z tobą.

KOREWICZ.

Co chcesz mówić?

JÓZEF.

Człowiek szlachetny, zacny, poczciwy — człowiek, którego szanuję i cenię kocha Anusię i pragnie pozyskać jej rękę.

KOREWICZ.

O kim mówisz?

JÓZEF.

O Ignacym, który mi wczoraj wyznał, iż oddawna kocha Anusię — i polecił mi, abym ci się zapytał ojcze, czybyś nie był przeciwny temu związkowi.

KOREWICZ.

Ależ Anusia?

JÓZEF.

Anusia z nim będzie szczęśliwą i zdaje mi się... a nawet wiem prawie pewno, iż mu jest wzajemną.... Sadzę więc ojcze, że związek ten będzie dobrany, i powinieneś zezwolić.

KOREWICZ.

Ale czy on wić? może on myśli, że Anna bogata?

JÓZEF.

Niegodne podejrzenie... on kocha Anusię, ojcze!

KOREWICZ.

To dobrze, ale...

JÓZEF.

Odpowiedz ojcze.

KOREWICZ.

Z mojej strony nie ma i nie może być żadnej przeszkody, to oceniam zarówno z tobą charakter i serce Ignacego — lecz tu Anusia niech rozstrzyga — muszę się jej wprzód zapytać.

JÓZEF.

O! Anusia przystanie, jakiż piękny dzień dzisiejszy, jak się wszystko składa — o jakże Ignaś będzie szczęśliwy!

KOREWICZ.

Tylko mu nic nie mów, póki się z Anusia nie rozmówię. Pragnę ja zbadać pierwej.

Scena szósta.

Ci, Rządzca.

RZĄDZCA.

Sztumweter będzie zaraz...

KOREWICZ.

Od dziś dnia mój syn zarządza i kieruje wszystkim, jego acan słuchać będziesz, a teraz przejdźmy do kancelaryi, aby przepatrzeć rachunki, chodź acan z nami. (wychodzą).

Scena siódma.

Baron, Anna w czarnem ubraniu.

BARON.

Łzy pani nie stósowne, złą wróżbą dla przyszłości, a ja panią tak kocham! Anna. Boże!

BARON.

To smętne usposobienie z czasem przejdzie, zaręczam że przejdzie — przyczyną tego jest młodość Jak pani trzeźwym umysłem rozpatrzy, to

uśmiech powróci na te koralowe usta... bo nieszczęście nie jest tak wielkie, ani tak straszne... tysiące kobiet zazdrościć będzie położeniu pani.

ANNA (siada i zakrywa twarz).

BARON.

Jak ta czarna suknia rysuje cudownie kibić... O! tysiące kobiet pragnęłoby być w położeniu pani. — Pani nie wierzy? wybór miałem łatwy i wielki — odpychałem tysiące uśmiechów, westchnień, odepchnąłem to dla pani... bo w pani jest jakiś dziwny urok, co mnie zaklął i zaczarował — Spojrzenie pani zapala mnie! panować nie mogę nad sobą... A w moim wieku miłość to nie dziecinna igraszka,., to nie szał chwilowy — gdy się kocha, to do grobowej deski!

ANNA (chce odejść).

Pozwól pan, odejdę!

BARON.

Chwilkę! Jak pani jesteś piękną z temi łzami nawet... ta bladość jak odbija cudnie od tych ciemnych włosów. Tylko ja czarnej sukni nie lubię... i pani gust odmieni. O! — ja na stroje żałować nie będę — będziesz pani miała strojów do zbytku. — Jak pani będzie pięknie w brylantach! — A może pani woli perły... perły na szyi to tak uroczo... Niech pani łzy otrze, nie ma czego płakać, przed panią życie takie wesołe! ponętne, szczęśliwe — bo ja panią tak kocham!

ANNA.

Odejdź pan!

BARON.

Chwilę jeszcze — niech się napoję widokiem pani... nie byliśmy nigdy tak sami, daj mi pani swą rękę, (bierze rękę) jaka cudowna! (całuje namiętnie).

ANNA (wyrywa rękę i chce odejść).

A to za wiele.

BARON.

Przepraszam, lecz to przejdzie. — Już odchodzę, a niezapominaj pani mej prośby — ja się po raz drugi nie zniżę — teraz kolej na panią prosić ojca o ten związek — przekonany jestem, że pani pomyślną przyniesie odpowiedź. Ojciec pani tak mnie kocha! i ceni! — ja tyle mogę... Żegnam panią.

Scena ósma.

Anna, Czasza.

CZASZA (we drzwiach).

Sama — muszę wiedzieć (po chwili). Pani!

ANNA (żywo, z radością).

A! to pan — (po chwili opuszcza podaną rękę, wstaje i chce odejść).

CZASZA.

Słowo! przez litość jedno słowo!

ANNA (wraca i chwiejąc się siada na kanapie).

A! i to jeszcze!

CZASZA (patrząc na nią z wzruszeniem).

Przebacz pani śmiałości mojej, złóż ją na karb szaleństwa, rozpaczy, lecz Bóg świadkiem, że dłużej nad sobą panować nie mogę, i pragnę raz, raz wyjść z tej okropnej niepewności... Wczoraj z ust Józia usłyszałem słowa nadziei — pani ich nie zaprzeczyłaś... a potem... potem.. o! powiedz, powiedz pani, co jest prawdą!

ANNA (załamując ręce z rozpaczą milczy).

CZASZA.

Pani milczy, ha — więc już wątpić nie mogę!

ANNA.

Zlituj się pan!

CZASZA.

O uczuciach moich mówić nie będę — choć Bóg wiś jeden jak szczerze, jak prawdziwie panią, kochani — wiem, iż na wzajemność niczem sobie nie zasłużyłem, lecz pytam panią za cóż? za cóż stałem się ofiarą., tak przykrego tak bolesnego żartu!

ANNA.

Panie!

CZASZA.

Com pani zawinił, aby tak zimnem szyderstwem zapłacić za szczere uczucia...

ANNA.

Nie!., nigdy..

CZASZA.

O! bo to szyderstw o straszne, straszne szyderstwo, dać chwilę nadziei, szału, szczęścia — i odebrać, nie myśląc nawet jaką to da boleść — rozpacz.

ANNA.

O! co ja cierpię!

CZASZA.

Dlaczego szukałaś pani tak bolesnej zabawki? wszak nie sposób żebyś pani nie wiedziała, że to zabawka z sercem ludzkiem.

ANNA.

O ja nieszczęśliwa!

CZASZA.

Dziś, dziś widzę jak byłem śmiały, zuchwały, żem śmiał o szczęściu zamarzyć, lecz niech pani wybaczy, wszak każdy człowiek szuka szczęścia, to już takie serce ludzkie... Marzenia moje były za śmiałe, dziś to widzę — lecz dlaczego nieodepchnęła mnie pani zaraz, jednem słowem, byłbym cierpiał lecz mniej jak dzisiaj... a tak pozwoliłaś pani marzyć chwilę — straszne przebudzenie!

ANNA.

Boże! Boże!

CZASZA.

To był sen, i jak sen trwał krótko... Szalony!

ANNA.

O, przestań pan!

CZASZA (z zapałem).

Tak szalony byłem, żeni mógł pragnąć wzajemności pani... żem mógł zapragnąć jej ręki — ja, ha! ha! jakież życie czekało panią ze mną? życie pracy, ciszy, nudów wiejskich, ha! i może chwila szczęścia!

ANNA.

Ojcze! ojcze!

CZASZA.

O — śmiałość moja... moja prośba przechyliły w umyśle pani wahający się wybór, inaczej być nie mogło — wszak on... pan milionowy!...

ANNA.

Niezasłużyłam.

CZASZA.

On panią, otoczy zbytkiem, przepychem, tem wszystkiem co daje bogactwo — a ja! o! nie dziwię się, wybór nie mógł być wątpliwy!

ANNA.

Panie! przez litość! przysięgam panu na miłość ojca, brata, na cienie mej matki! że tak nie jest!

CZASZA (z radością).

O wierzę! wierzę pani! o tak, to była chwila kaprysu zapomnienia, o tak — pani go nie kocha, prawda; pani go nie kocha?

ANNA (milczy i zakrywa twarz).

Czasza.

Pani milczy? — Nie, to niepodobna, abyś go pani kochała. — Nie, to być nie może, to szał jest... Pani masz serce zbyt szlachetne, zbyt wzniosłe, — pani nie będziesz z nim szczęśliwą... szczęśliwą być nie możesz. — Powiedz słowo, prawda? Pani go nie kochasz!

ANNA (milczy i płacze).

CZASZA (po chwili).

Ale przez Boga! powiedz pani! czemże on zdołał zyskać to serce?

ANNA.

Skończ pan.

CZASZA (z pomieszaniem).

Niech się pani zastanowi, bo nie wiesz jak cudowną, jest prawdziwa miłość... jak jest niewyczerpaną. — Ja pojmuję, pani się lękasz niedostatku, skromnego życia, nie chcesz porzucić zbytku i wystawy, ja to pojmuję! Ale ja panią, kocham, ja będę pracować... nie będzie pani zbywać na niczem, ja dokażę cudów — o, zobaczysz! ja także otoczę panią, zbytkiem, przepychem!..

ANNA (odchodząc).

Nie — to śmierci się równa!..

CZASZA.

Więc żadnej nadziei... przez litość... Nawet litości nie! Boże mój! Boże! (płacze).

ANNA (łkając, odchodzi mdlejąco).

Scena dziewiąta.

Czasza, po chwili Józef wchodzi żywo i nie uważa na Czaszę.

JÓZEF (chodzi).

A chwała Bogn! dobry ojciec — co za piękny dzień! lepiej jak myślałem (spostrzega Czaszę). A! Ignasiu kochany! jestem dziś wesoły, szczęśliwy, uradowany (Czasza siada). Wszystko układa się jak najlepiej, i ty... no... no... lecz mi nie wolno mówić, a niezadługo i tak się dowiesz (uderza się w czoło). A prawda, on mi najprędzej dopomoże. — Ignasiu, mam interes do ciebie.

CZASZA.

Słucham!

JÓZEF.

Tak wesoły i uradowany jestem, że nawet myśli zebrać nie mogę... No, opowiem ci krótko, i ciesz się ze mną. Dobry ojciec zgadza się na wszystkie moje myśli i przedstawienia i stanowczo zrywa

z przeszłością, i ty... no — lecz o tym mówić mi nie wolno — wszystko się ułoży jak najlepiej. A! zapominam, że mam do ciebie wielką, ogromną, prośbę — ty znasz miejscowe stosunki — tymi dopomożesz. Ojciec mój dla interesu potrzebuje koniecznie dziś, bezzwłocznie , reńskich, ale to koniecznie; poradź mi, jakim sposobem mogę jak najprędzej pieniądze te wydostać?

CZASZA.

Czy potrzeba prędko?

JÓZEF.

Dziś, zaraz jeżeli można. Ojciec nalega koniecznie, nie śmiem mu się sprzeciwiać, temwięcej, że jest tak dobry, poradź mi, zrób jako...

CZASZA (po namyśle).

Pieniądze będziesz miał dziś... zaraz...

JÓZEF.

Jakżem ci wdzięczny! ułóż się o procent, nie na długo — na dwa miesiące, bo myślę część majątku sprzedać.

CZASZA.

Oto mniejsza — pieniądze będą (dzwoni).

JÓZEF.

To cię zostawiam... bo muszę jeszcze niektóre rachunki przejrzeć.

CZASZA.

Przyjdź za chwilę po pieniądze. (Józef wychodzi — Czasza do Marcina). Poproś tu pana barona (sam). Tak, tu żyć nie potrafię.

Scena dziesiąta.

Czasza, Baron.

BARON.

Pan ma interes do mnie?

CZASZA.

Tak; pan życzysz sobie kupić moją wioskę, więc ją sprzedaję.

BARON.

A! tak nagłe postanowienie; (na stronie) niewątpliwie kocha się w niej.

CZASZA.

Ważny interes powołuje mnie zagranicę, muszę wyjechać.

BARON.

A! — a ileż pan żądasz za tę wioseczkę?

CZASZA.

Przystaję na summę, którąś mi pan ofiarował.

BARON.

A ileż to? bo zapomniałem.

CZASZA.

Trzydzieści tysięcy reńskich.

BARON.

Rozmyśliłem się, to za drogo, tyle dać nie mogę — to lichota...

CZASZA.

Ile pan dasz? tylko prędko.

BARON.

Dwadzieścia cztery i to tylko dla pana, z przyjaźni!

CZASZA.

Nie żądam jej. — Ależ to żarty?

BARON.

Nie spieszę się, nie potrzebuję.

CZASZA.

Sprzedam za, tę cenę, lecz pod warunkiem, iż połowę pieniędzy dostanę zaraz, bezzwłocznie.

BARON.

To mniejsza.. ale cóż tak nagli?

CZASZA.

Wyjeżdżam dziś jeszcze — dawaj pan — napiszę pokwitowanie i skrypt sprzedaży.

BARON (na stronie).

Będę miał wieś i usunę rywala — (głośno) pieniądze noszę zawsze przy sobie — oto masz pan , reńskich, — a czy hypoteka czysta?

CZASZA (pisząc).

Czysta.

BARON.

A serwitutów nie ma żadnych?

CZASZA (pisząc).

Żadnych.

BARON.

Rozumie się, że w tej cenie wliczone są już i inwentarze.

CZASZA.

Ależ to niepodobna?

BARON.

Inaczej bym nie kupił — zostawiam panu tylko meble i sprzęty domowe.

CZASZA.

Niech tak będzie (podaje mu papier). Interes skończony (dumnie). Żegnam.

BARON.

To pieniądze — proszę przeliczyć.

CZASZA.

Wierzę — żegnam.

BARON (wychodząc, na stronie).

Wyborny interes, wieś tamo kupiona i rywal usunięty, cha! cha! cha! (wychodzi).

Scena jedenasta.

Czasza i Józef.

CZASZA (we drzwiach, wola).

Józiu!

JÓZEF.

Służę ci.

CZASZA.

Masz potrzebne pieniądze.

JÓZEF (całującego).

Bóg ci zapłać! biegnę do ojca — jakże się dziś wszystko ślicznie układa.

CZASZA.

Bądź zdrów!

JÓZEF.

Odjeżdżasz?

CZASZA.

I na długo (wychodzi).

Scena dwunasta.

Józef, Korewicz.

KOREWICZ.

Spytaj się Józiu, czy Sztumweter nie przyjechał?

JÓZEF.

Jeszcze go nie ma; ale ojcze, tu masz potrzebne pieniądze.

KOREWICZ (rzucając się na nie).

Są! o dzięki ci Boże! ale zkądżeś je dostał?

JÓZEF.

Czasza pożyczył.

KOREWICZ.

Jaki poczciwy... jak mu wdzięczny jestem (po chwili). Ale idź, zobacz Józiu czy Sztumweter nie przyjechał. (Józio wychodzi).

Scena trzynasta.

Korewicz, Anna.

KOREWICZ (patrząc na nią).

Chodź tu Anusiu — żebyś ty wiedziała jaki ciężar spadł z mego serca, jak mi swobodnie.

ANNA (smutnie).

Cieszę się mój ojcze.

KOREWICZ.

O — dzień dzisiejszy jakoś dziwnie szczęśliwy — bo ja mam i dla ciebie bardzo, bardzo dobrą wiadomość!

ANNA.

Dla mnie?

KOREWICZ.

Tak... a jaka smutna minka... a zaręczam, że za chwilę rzucisz mi się na szyję... Ty może nie wiesz? Nie — ty wiesz bo ci Józio mówił, a wy młodzi to się rozumiecie zaraz, Ignaś cię kocha i oświadczył się o twa. rękę!

ANNA.

A!!!

KOREWICZ.

I ja się zgadzam, zgadzam całem sercem. Lecz co to ty milczysz? płaczesz? co to jest?

ANNA.

Nie ojcze! ja już odmówiłam panu Czaszy.

KOREWICZ.

Odmówiłaś? ty! A to dlaczego? A przyznam ci się, że cię nie pojmuję. Czasza wykształcony, młody, przystojny, ma serce, może się podobać, pojmuję żeś odmówiła baronowi... lecz tu, to już kaprys.

ANNA.

Nie ojcze — ja... ja... pana Czaszę nie... kocham i mam inne zamiary.

KOREWICZ.

Nie kochasz? Jakto? przecież mówiłaś wczoraj Józiowi, że Ignaś może się starać o twą rękę?

ANNA.

Nie zbadałam siebie... przekonałam się...

KOREWICZ (śmiejąc się).

Przecie nie do klasztoru?

ANNA.

Nie — serce moje przemówiło, ja — ja pójdę... (po chwili) za barona!

KOREWICZ.

Ty, za barona? z przywiązania? cha! cha! cha! oto serce kobiety! to zagadka — za barona!

ANNA.

Tak.

KOREWICZ.

Przecież przed kilkoma dniami, odrzuciłaś tak stanowczo jego rękę — cóż to znaczy?

ANNA.

Odmieniłam postanowienie... rozważyłam... wszak sam ojcze tak gorąco pragnąłeś tego związku?

KOREWICZ.

Rób jak chcesz, nie mam również nic przeciwko baronów; jeżeli myślisz że z nim będziesz szczęśliwą, to i owszem, — ale zawsze to mnie dziwi. O wy kobiety! któż was zbada kiedy?!

ANNA.

Więc zezwalasz ojcze!

KOREWICZ.

Jeżeli pragniesz, niech tak będzie.

Scena czternasta.

Korewicz, Sztumweter, Anna.

SZTUMWETER.

Jaśnie pan nia jakiś pilny interes do mnie?

KOREWICZ (żywo).

Zostaw nas samych Anusiu. (Anna wychodzi). Proszę bliżej (ogląda się).

SZTUMWETER (zmięszany).

No — co takiego?

KOREWICZ.

Wczoraj w szale, w rozpaczy, zrobiłem czyn haniebny, namową, twoją splamiłem imię — słuchaj — masz tu pieniądze, oddaj weksel.

SZTUMWETER.

Nu — nic pilnego, termin jeszcze daleko...

KOREWICZ.

Chcę zaraz, teraz — masz tu pieniądze — oddaj weksel.

SZTUMWETER.

Czego jaśnie pan chce odemnie? ja wekslu nie mam.

KOREWICZ (przychodząc do niego).

Czego ja chcę? chcę uratować imię od hańby! oddaj weksel.

SZTUMWETER.

Mówię, że go nie mam.

KOREWICZ.

To fałsz.

SZTUMWETER.

Nu? ja wekslu nie noszę z sobą?

KOREWICZ.

Gdzie go masz?

SZTUMWETER.

Może w domu? ja nie wiem.

KOREWICZ.

W domu? to chodź... idę z tobą — nieopuszczę cię — bo weksel muszę mieć zaraz.

SZTUMWETER.

Nu? czy to gwałt?

KOREWICZ.

Gwałt — chodź! (ciągnie go).

SZTUMWETER (przelękniony).

Może go ja już nie mam — ja pieniędzy potrzebuję.

KOREWICZ (chwytając go).

Nie masz? sprzedałeś? łotrze! ha, okropnie — mów komu — mów...

SZTUMWETER.

Nie mam, dałem...

KOREWICZ (z wściekłością).

Komu?

SZTUMWETER.

Nie mogę powiedzieć.

KOREWICZ.

Komu? bo...

SZTUMWETER.

Nu? ma go baron.

KOREWICZ (odtrąca go i pada na krzesło).

A! co za hańba! Precz — precz! (zakrywa twarz rękami i siedzi długo milczący).

Scena piętnasta.

Korewicz, później Marcin.

KOREWICZ (wstaje blady i dzwoni).

Nie ma ratunku dla mnie! (do Marcina). Idź i przynieś pistolety z mojego pokoju.

MARCIN.

Co jaśnie pan mówi? pistolety? na co?

KOREWICZ.

Idź i przynieś...

MARCIN.

Na Boga! coś strasznego...

KOREWICZ (chodzi żywo po salonie, znać walkę i rozpacz, Marcin przynosi pistolety i stawia je na stole).

Zawołaj barona.

MARCIN.

Ale jaśnie panie! na co? na Boga!

KOREWICZ.

Milcz!.. zawołaj barona.

Scena szesnasta.

Korewicz staje zamyślony przy stoliku i ogląda pistolety, Baron.

BARON.

Dzień dobry kochany Eustachy! niewidziałem cię dziś jeszcze — co? co to jest?..

KOREWICZ.

Ty wiesz com zrobił... tu pieniądze... weksel oddaj...

BARON.

Jaki weksel? co ci jest?

KOREWICZ.

Mówie wyraźnie — tu pieniądze — proszę o weksel.

BARON.

Aleja niemam — nie rozumiem... co ci jest? choryś?

KOREWICZ.

Weksel, na którym podpisałem brata... rozumiesz.

BARON.

No, no, cóż to znaczy — po cóż to z tego wielką, rzecz robić? jeszcze czas — porachujemy się kiedy indziej.

KOREWICZ.

Wekslu!

BARON.

Nic pilnego! po co te ruchy tragiczne? dziś szczególniej gdy nas mają bliższe połączyć stosunki.

Korewicz. Raz jeszcze powtarzam... wekslu i bierz pieniądze... bo...

BARON (zmięszany).

Bo co? — później.

KOREWICZ (bierze pieniądze i rzuca baronowi w twarz).

Bierz i weksel oddaj.

BARON (porywa się i mityguje).

A! tak... to... co to jest?

KOREWICZ.

To śmiertelna obraza — między nami na śmierć i życie — bo ty wiesz... przewidziałem wszystko — tu są pistolety, wybieraj.

BARON (otrzepując się — zimno).

Między nami pojedynku być nie może — nie jesteśmy równo honorowi ludzie.

KOREWICZ.

Co? ty...

BARON.

Między nami tylko sąd rozstrzygnąć może, ja nie podpisywałem fałszywie...

KOREWICZ.

Okropne! i ta obelga jeszcze...

BARON (zimno).

Obrazy poszukiwać będę na innej drodze — to bardzo łatwo wycofać się z podłości zabójstwem...

KOREWICZ.

Więc odrzucasz satysfakcyą?

BARON.

Ręka twoja obrażać nie może.

KOREWICZ (pada na krzesło i zakrywa twarz).

Boże!

BARON.

Znajdę satysfakcyą i większą, niż sądzisz, (po chwili zwraca się i przystępuje do Korewicza). Słuchaj; mam litość nad tobą bo jesteś ojcem Anny, i zapomnę to co się stało — to zginie na wieki między nami — przebaczam ci... powstań...

KOREWICZ.

A! to do szaleństwa doprowadzić może...

BARON.

Mówmy zimno, bez zapału — wiem — postępek twój jest haniebny... lecz pamiętam żeś ojcem Anny... że będziesz ojcem mojej żony — ja o honor jestem drażliwy — i będę milczał.

KOREWICZ.

Ty, ty! a Anna! jej prośba... a może ona wie? mów, czyś jej powiedział?

BARON.

Albo co?

KOREWICZ.

Ona wie? i poświęca się dla mnie — zgubiłem moje dziecko!

BARON.

Tylko zimno... już się stało...

Scena siedemnasta.

Ci, i Józef.

JÓZEF (wpadając).

Ojcze! co to jest? co się tu dzieje na Boga?! co znaczy postanowienie Anny... Ignacy odjeżdża... co to jest ?

KOREWICZ (blady, chwyta Józefa i patrzy mu w oczy).

Czy ty wiesz? (pada na krzesło). Dzięki ci Boże! oszczędziłeś mnie choć tę jedną boleść...

JÓZEF.

Ojcze! to jakieś nieporozumienie — straszne nieporozumienie!

BARON.

Panna Anna jest moją, narzeczoną..

JÓZEF.

To fałsz!

BARON.

Panie!

JÓZEF.

Anna kocha Ignacego...

BARON.

Mylisz się pan, przed chwilą sama prosiła ojca aby zezwolił na związek ze mną — potwierdź Eustachy! (Korewicz milczy) potwierdź... bo...

KOREWICZ (po chwili — do barona).

Milcz przez litość... tak.

JÓZEF (żywo).

To być nie może — to jakieś fatalne



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koziebrodzki Władysław BYĆ ALBO NIE BYĆ
Koziebrodzki Władysław HRABIA MARYAN
Koziebrodzki Władysław ZAWIERUCHA
Makuszynski Kornel Po mlecznej drodze
Makuszyński Kornel Po Mlecznej Drodze
Koziebrodzki Władysław GALICJA I AUSTRIA
Koziebrodzki Władysław BALOWE RĘKAWICZKI
Koziebrodzki Władysław REPREZENTANT DOMU MULLER I SPÓŁKA
Koziebrodzki Władysław SZKICE Z NIEPODLEGŁEJ PRZESZŁOŚCI
11 Kornel Makuszyński Po Mlecznej Drodze
Kornel Makuszyński Po mlecznej drodze
Makuszynski Kornel Po mlecznej drodze
Kornel Makuszynski Po mlecznej drodze (www ksiazki4u prv pl)
Po ciernistej drodze Teresa Jadwiga Papi ebook
Koziebrodzki Władysław U DOKTORA
Zasady?zpiecznego poruszania się po drodze
II SA Po 73 14 (nadanie nazwy drodze przed jej wybudowaniem)
II SA Po 73 14 (nadanie nazwy drodze przed jej wybudowaniem)
(31) Pogłębiarka, w drodze, posuwająca się po lodzie

więcej podobnych podstron