Nadmiar zasad bywa szkodliwy
Eliza Olczyk 10-03-2010, ostatnia aktualizacja 10-03-2010 20:07
Członków demokratycznej partii nie będzie można karać jak uczniów - uważa Jarosław Gowin z PO
Jarosław Gowin
Prawybory wywołują silne emocje w Platformie. Spodziewał się pan tego?
Jarosław Gowin, członek zarządu PO, poseł: Nie ma w Platformie problemu prawyborów. Co najwyżej jest problem Janusza Palikota i naruszania przez niego ustalonych standardów. Ale jego wyskoki w niczym nie umniejszają znaczenia prawyborów dla partii, a nawet dla całej sceny politycznej.
Co warte są prawybory, jeśli zwolennik jednego z kandydatów nie może powiedzieć, co myśli o przeciwniku?
Skoro umówiliśmy się, że będziemy uprawiać kampanię pozytywną, to trzeba się tego trzymać. Nie ogranicza to demokratycznego charakteru prawyborów. Poza tym w polskiej kulturze politycznej wzajemne atakowanie się przez kandydatów tej samej partii byłoby źle odebrane.
Posłanka Joanna Mucha powiedziała niedawno, że Palikot zaczął grać na siebie, a nie na partię, i to jest złe.
Trafna ocena. Pytanie tylko, kiedy Palikot zaczął: ostatnio czy już dawno temu?
Widać, że się nie lubicie. Czy dlatego, że pan popiera Radosława Sikorskiego, a on Bronisława Komorowskiego?
Nie. Nie akceptuję stylu uprawiania polityki, który przyjął Palikot.
A dlaczego opowiedział się pan za Sikorskim, który zawala obowiązki szefa MSZ, żeby robić sobie kampanię?
Nie zauważyłem, żeby poświęcał prawyborom więcej czasu niż jego konkurent. A popieram go ze względu na zakres konstytucyjnych uprawnień głowy państwa. Prezydent w Polsce zajmuje się obronnością i polityką zagraniczną. W pierwszym przypadku obaj nasi kandydaci mają odpowiednią wiedzę i doświadczenie. Ale jeżeli chodzi o politykę zagraniczną, to większe kwalifikacje ma Sikorski.
A osobiste sympatie lub antypatie nie wchodzą w grę?
Nie mam żadnych powodów, żeby nie głosować na Komorowskiego. Przecież przez jakiś czas był związany ze środowiskiem konserwatywnym. Po prostu mamy dwóch świetnych kandydatów, z których jednego oceniam nieznacznie lepiej.
Sikorski to polityczny singiel. Po objęciu stanowiska prezydenta mógłby się odciąć od Platformy.
Nie sądzę, by taki scenariusz był o milimetr bardziej prawdopodobny w przypadku Sikorskiego niż w przypadku Komorowskiego.
A nie razi pana styl, jaki szef MSZ przyjął w kampanii? Na przykład osobiste wycieczki pod adresem prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
Nie lubię ostrego języka w polityce. Myślę zresztą, że Polacy źle to odbierają. Choć od biedy mieści się to w konwencji kampanii wyborczej.
A czy w tej konwencji mieszczą się sugestie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, że Sikorski ma coś na sumieniu?
Nie jestem Dziewicą Orleańską - wiem, że w polityce trzeba mieć twarde łokcie. Wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego mieści się w granicach polskiej konwencji uprawiania polityki, dość zresztą miernej. Jestem jednak pewien, że prezes PiS swoimi wynurzeniami na temat Sikorskiego strzelił sobie w kolano.
Dlaczego?
Bo przypomniał najgorsze stereotypy, jakie przypisuje się PiS, czyli skłonność do zbierania haków i posługiwanie się bezpodstawnymi oskarżeniami. PiS straciło przez tę wypowiedź naprawdę sporo punktów.
Jest pan pierwszym politykiem PO, który przełamał niechęć do LPR. Wciągnął pan dwóch radnych z tej partii do klubu PO w sejmiku małopolskim.
Nie jestem pierwszy, bo w środowiskach lokalnych dochodziło już do takich porozumień. Dwaj radni, o których mówimy, od początku kadencji głosowali tak jak PO. Teraz postanowiliśmy sformalizować naszą współpracę, a media zrobiły z tego wielkie halo. Wśród dziennikarzy dosyć powszechne jest przekonanie, że jeżeli ktoś był wszechpolakiem, to do końca życia nie należy mu podawać ręki. Ci sami ludzie z dużą wyrozumiałością traktują agentów bezpieki. Nie znoszę takiej hipokryzji.
Może media wypatrują zbliżenia PO i LPR, bo gdy Roman Giertych ogłosił, że Jarosław Kaczyński zbierał haki na opozycję, Platforma skwapliwie to podchwyciła?
Negocjowałem porozumienie z Giertychem długo przed jego wystąpieniem. Te negocjacje były bardzo racjonalne, a ich efekt - zadowalający.
Polityczne decyzje podejmowane przez LPR negocjuje się z mecenasem Giertychem?
Tak, środowisko LPR jest bardzo lojalne wobec swojego byłego lidera.
A czy gdyby Roman Giertych zapukał dziś do drzwi Platformy, to zostałyby mu one otworzone?
Jego dzisiejsze poglądy sytuują go poza Platformą. Zresztą on sam nie ma najmniejszej ochoty do nas przystąpić.
Czy po zdobyciu stanowiska prezydenta Platforma zdecyduje się na zmianę kompetencji głowy państwa?
Sam urząd prezydenta do tego nie wystarczy, a zebranie w Sejmie ponad 300 posłów gotowych do poparcia zmian w konstytucji będzie w tej kadencji karkołomne.
Dlaczego więc premier Donald Tusk zapowiada, że zaraz po wyborach prezydenckich konstytucja zostanie zmieniona?
Być może jest większym optymistą niż ja co do wyniku wyborów parlamentarnych. Moim zdaniem najbardziej prawdopodobny scenariusz po wyborach parlamentarnych w 2011 r. wygląda tak: PO wygra wybory i zdobędzie bezwzględną większość głosów w parlamencie. Mimo to stworzymy koalicję z PSL. Ale i tak będziemy mieli za mało mandatów, żeby zmienić konstytucję, a z PiS czy SLD niełatwo będzie nam się porozumieć w tej sprawie. PiS ma zupełnie inną wizję prezydentury niż my. Natomiast SLD może blokować prace nad zmianą konstytucji po to, żeby nie wzmacniać Platformy.
A może PO zawiąże koalicję również z SLD?
Dla mnie to czarny scenariusz. Przystałbym na to tylko w przypadku, gdyby inaczej nie dało się utworzyć rządu większościowego. Ale to ostateczność. Trudno mi sobie wyobrazić współpracę z Grzegorzem Napieralskim.
Dlaczego akurat on się panu nie podoba? To młody człowiek, który nie ma na sumieniu grzechów PRL.
Młody, ale zanurzony po uszy w PRL owskich sentymentach. Piewca generała Wojciecha Jaruzelskiego. A w sprawach gospodarczych głoszący anachroniczne projekty lewicowe w duchu postpeerelowskiego etatyzmu. Zdecydowanie wolałbym współpracować z takimi partiami jak PSL czy Polska Plus. Dzień, w którym powstałaby koalicja PO - SLD, byłby najgorszym w mojej karierze politycznej.
Ale nie odszedłby pan z PO z tego powodu?
Odszedłbym z Platformy tylko w jednej sytuacji - gdyby ta partia w kwestiach światopoglądowych zaczęła realizować program sprzeczny z moimi zasadami moralnymi. Na przykład gdyby podjęła się liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Na szczęście nikt nie chce tego robić, a w sprawach światopoglądowych w PO panuje wolność.
Ta wolność często się sprowadza do tego, że nie porusza się tematów, które mogą dzielić, np. problemu sztucznego zapłodnienia metodą in vitro i innych kwestii bioetycznych.
Ustawa bioetyczna prędzej czy później zostanie uchwalona, bo nie może być pustki prawnej. Tam, gdzie jest pustka, tam jest nihilizm. Ale polityka wymaga cierpliwości, a ja na przykładzie Marka Jurka nauczyłem się, że nadmiar zasad bywa szkodliwy właśnie z punktu widzenia tych zasad.
Wierzy pan, że w tej kadencji Sejmu zostanie uchwalona ustawa o in vitro?
Z każdym dniem szanse są mniejsze. Ale nie unikniemy tego tematu, bo to jest jedno z najważniejszych wyzwań cywilizacyjnych. Tematyka bioetyczna będzie główną osią podziału na scenie politycznej, nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.
A jak pan odebrał słowa byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, że Polska to dziki kraj?
Źle. Tego wrażenia nie zatarł fakt, że mówiąc te słowa, wyglądał na człowieka zmagającego się z dramatyczną traumą. Przypuszczam, że tymi słowami Drzewiecki, być może mimowolnie, żegna się z polityką. Zresztą nie ma możliwości, by ponownie ubiegał się o mandat, bo byłby wymarzonym obiektem ataków.
Premier ma rozmawiać z Drzewieckim po jego powrocie z Florydy.
Taka rozmowa jest potrzebna. W końcu obaj panowie znają się i blisko ze sobą współpracowali przez niemal 20 lat.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że Donald Tusk coraz częściej traktuje członków PO jak niesfornych uczniów, których się wzywa na dywanik, na rozmowę wychowawczą.
Jeżeli nawet tak jest, to Polakom najwyraźniej się to podoba. Ale po prawyborach Platforma będzie inną partią, zdecydowanie bardziej demokratyczną. A członków demokratycznej wspólnoty nie można karcić jak uczniów, choć akurat tym, którzy zadają się z szemranymi biznesmenami, zmycie głowy się przyda.
rozmawiała Eliza Olczyk
Igrający z wyborcami
Jacek Kloczkowski 11-03-2010, ostatnia aktualizacja 11-03-2010 00:05
Dywagując o koalicji z SLD, politycy PiS narażają się na zarzut skrajnego politycznego cynizmu. A przecież jeszcze nie udało im się zmazać plamy na honorze, jaką był sojusz z Samoobroną - pisze publicysta
lider SLD Grzegorz Napieralski
Paru polityków PiS - o różnym znaczeniu w partyjnej hierarchii - poczęło znienacka roztaczać wizję potencjalnej koalicji z SLD. Nie wiadomo, czy tak ich ujęły występy posła Bartosza Arłukowicza w komisji hazardowej, czy chcą uchodzić za wiernych wyznawców Machiavellego, a może po prostu martwią się o Polskę i zrobią wszystko, aby wyrwać ją z rąk Donalda Tuska i jego kolegów z boiska. Na razie głównie swojej partii szkodzą.
Podważona wiarygodność
Straty są na razie niewielkie, bo i dyskusja na ten temat została rozdmuchana cokolwiek na wyrost. Zdecydowana większość liderów partyjnych, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, jest bowiem zdecydowanie na „nie”. Nieliczni posłowie dywagujący o koalicji z SLD mają na razie moc sprawczą ograniczoną głównie do Twittera, a ci bardziej wpływowi spośród nich wypowiadają się w tej materii oględnie, przekonując, że alians z Sojuszem rozważają jak każdy inny scenariusz polityczny, wcale go nie pożądając.
W tym jest logika, której nie sposób zanegować w kategoriach czysto pragmatycznych - nigdy nie wiadomo, jak się rozwinie sytuacja polityczna, więc nie należy z góry odrzucać projektu bądź co bądź opartego na demokratycznych regułach gry i realizowanego w ramach parlamentarnych rozstrzygnięć. Ponadto skoro PiS był w koalicji z Samoobroną, dlaczego nie miałby się porozumieć z postkomunistami?
Czy politycy PiS proponujący sojusz z SLD już umawiają się na kolejne Manify z działaczami lewicy?
A jednak jest w tym wszystkim pewien szkopuł dla PiS, dość oczywisty, aż dziwne, że nienależycie - jak się zdaje - brany pod uwagę przez autorów tego scenariusza. Podważają oni - prawdopodobnie niechcący - wiarygodność swej partii, co w warunkach ostrego boju z Platformą trudno uznać za twórczy wkład w próby zniwelowania strat sondażowych.
Oczywiście w roku wyborów prezydenckich rozdrażnianie elektoratu SLD, gdy w drugiej turze trzeba będzie próbować go pozyskać, byłoby krokiem wielce nieroztropnym. Niemniej równie nieroztropne jest igranie z przekonaniami własnego elektoratu. PiS sporo przegrał na koalicji z Samoobroną, ale były to głównie straty wizerunkowe i w obrębie elektoratu obrotowego, który przepłynął z tego powodu do PO.
Partia Andrzeja Leppera była przez lata przeciwnikiem oczywistym, ale nie pierwszoplanowym. Zdeklarowani wyborcy PiS mogli przyjąć, że koalicja z nią jest koniecznością wynikającą z układu politycznego, jaki się wytworzył po wyborach 2005 r., a „zjedzenie” koalicyjnej przystawki jawiło się jako perspektywa bardzo prawdopodobna, długofalowo korzystna nie tylko dla PiS, ale i dla Polski. W przypadku koalicji z Samoobroną łatwiej więc było o racjonalizacje na użytek swego twardego elektoratu.
Razem na Manifę?
Walka z patologiami symbolizowanymi przez SLD była natomiast jedną z głównych osi projektu politycznego, zaproponowanego już przez PC, a z sukcesem rozwiniętego przez PiS. Póki więc SLD będzie partią broniącą układu biznesowo-towarzysko-kulturowego, opisywanego wielokrotnie - i krytycznie - w minionych latach przez wielu publicystów i politologów, nazywanego umownie postkomunizmem, póty porozumienie z nim będzie sprzeniewierzeniem się zasadom stanowiącym sam rdzeń tożsamości PiS.
Tu już nie chodziłoby tylko o przymykanie oczu na walkę postkomunistów o honor(?) generała Jaruzelskiego po krytycznym wobec niego programie w TVP czy o przechodzenie do porządku dziennego nad obroną ubeckich emerytur. Ceną za porozumienie z postkomunistami byłoby utrwalenie patologii państwa w wymiarze instytucjonalnym i gospodarczym, a także przekroczenie granic w ostrym sporze kulturowym (czy politycy PiS proponujący sojusz z SLD już się umawiają na kolejne Manify z działaczami lewicy?).
Co prawda liderzy PiS wygłaszali już czasem opinie, że rząd Tuska jest najgorszym rządem po 1989 r., zatem pozbawiali tego miana zaciekle przez siebie wcześniej krytykowane ekipy Leszka Millera czy Józefa Oleksego, ale można to złożyć na karb pragmatyki bieżącej walki politycznej, w której najsilniejsze ciosy zadaje się aktualnie najgroźniejszemu rywalowi. Zresztą także czołowi politycy PO przedstawiają niekiedy rządy braci Kaczyńskich jako najgorszy okres w III RP.
W przypływie szczerości jedni i drudzy zapewne nie byliby skłonni tak „rehabilitować” postkomunistów - bo do takiej swoistej relatywizacji dochodzi, gdy PiS i PO mówią głównie o sobie, jakby zapominając, z kim i z czym walczyli w 2005 roku. Nawet jeśli jednak w swoich niedoszłych koalicjantach widzą istne zło wcielone, to przecież nie doznali nagłej iluminacji, dostrzegając niezauważone wcześniej walory Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
Ewentualne zbliżenie PO bądź PiS do SLD (dużo bardziej zresztą prawdopodobne w przypadku Platformy) byłoby więc jeszcze jednym, może najbardziej wymownym, przejawem konfliktu, który znużył już niemal wszystkich obserwatorów sceny politycznej, ale najwyraźniej nie jego głównych aktorów.
Kulturowa lewicowość
Na wizjach - choćby jedynie bardzo spekulatywnych - porozumienia PiS z SLD zyskuje na razie głównie PO. Partia Donalda Tuska w ramach budowania „frontu jedności narodu” potrzebuje rozmycia ideowego i utraty wiarygodności konkurentów po swej prawej i lewej stronie. Na razie nic takiego się nie stało i zapewne się nie stanie. W polityce ponoć nie ma rzeczy niemożliwych, gdy istnieje pole do targów i negocjacji, ale wydaje się, że racjonalna kalkulacja polityczna nie tylko wykluczy możliwość porozumienia PiS - SLD, ale też powstrzyma w końcu same dywagacje na ten temat.
Jednak póki one trwają, PiS - za sprawą garstki swych polityków, odpowiednio nagłaśnianych przez media (bo jest to jednak temat interesujący) - naraża się na zarzuty skrajnego politycznego cynizmu i bezideowości. A przecież jeszcze nie udało mu się zmazać plamy na honorze, jaką była koalicja z Samoobroną.
Platformie porozumienie z częścią Sojuszu uszłoby płazem - jej konserwatywne skrzydło jest już teraz na tyle słabe, że alians z postkomunistami nie mógłby mu zbytnio dodatkowo zaszkodzić, a jedność we wrogości wobec Prawa i Sprawiedliwości znacznej części elektoratu PO i SLD pozwoliłaby znaleźć zgrabne propagandowe uzasadnienie dla takiego kroku. PiS nawet niezwykle wyrafinowana ekwilibrystyka retoryczna wiele by nie pomogła, gdyby postanowił jednak zaryzykować.
Być może dalsza eskalacja konfliktu między PO a PiS spowoduje, że nawet ortodoksyjny elektorat pisowski, o jednoznacznie antylewicowych przekonaniach, uzna, że to Platforma jest przeciwnikiem nr 1, nie tylko w bieżącej rywalizacji partyjnej, ale także w zasadniczym sporze o przyszłość polskiej polityki, państwa i kultury. Do tej pory w takiej roli widział on postkomunistów, mimo że apogeum ich wpływów dawno już minęło, natomiast w ich partii rosną w siłę politycy niemający wiele albo zgoła nic wspólnego z reżimem sprzed 1989 roku.
Nie musi to jednak oznaczać, że w imię odsunięcia PO od władzy zwolennicy PiS uznają, iż należy paktować z SLD. Odrzucą taki scenariusz nie tyle z powodu postkomunistycznych korzeni Sojuszu, ile przede wszystkim z racji jego kulturowej lewicowości, która dla konserwatystów - przeciwników aborcji, małżeństw homoseksualnych, walki z symbolami religijnymi w sferze publicznej, parytetów - jest nie do przyjęcia.
Jest oczywiste, że w niektórych konkretnych kwestiach PiS będzie szukać porozumienia z SLD, podobnie jak rozmawiają ze sobą wszystkie inne partie parlamentarne. Nowego historycznego kompromisu - najbardziej spektakularnego z dotychczas zawartych - jednak nie będzie.
Autor jest doktorem politologii, publicystą, członkiem zarządu Ośrodka Myśli Politycznej. Wydał ostatnio pracę „Rzeczpospolita 1989 - 2009. Zwykłe państwo Polaków?”
Dyskryminująca polska rzeczywistość
Krzysztof Śmiszek 11-03-2010, ostatnia aktualizacja 11-03-2010 00:12
Ze statystyk strasburskich wynika, że Polska jest tym krajem z regionu środkowoeuropejskiego, który prowadzi w niechlubnej statystyce dotyczącej nierównego traktowania osób homoseksualnych - pisze prawnik środowisk gejowskich
Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wydaje rocznie kilkadziesiąt orzeczeń, w których stwierdza naruszenie przez Polskę wolności i praw człowieka. Żaden jednak wyrok nie wzbudził ostatnio takich emocji, jak ten w sprawie homoseksualnego mężczyzny, któremu odmówiono prawa do wstąpienia w prawo najmu mieszkania komunalnego po swoim partnerze.
Wyrok rozemocjonował redaktora Tomasza Pietrygę, który stwierdził, że w „strasburskim Trybunale znów górę wzięły względy ideologiczne” („Rz” z 3 marca 2010 r.). Natychmiast podniosły się także głosy polityków, iż Trybunał po raz kolejny narusza tradycyjne wartości i że od tego wyroku tylko krok od narzucenia Polsce małżeństw homoseksualnych.
Już kilkadziesiąt krajów podlegających jurysdykcji Trybunału w Strasburgu reguluje w różny sposób związki osób tej samej płci
Warto zatem wyjaśnić, co tak naprawdę orzekli sędziowie i jakich argumentów użył Trybunał, stwierdzając, że władze polskie dopuściły się dyskryminacji ze względu na orientację seksualną.
Prosty test na nietolernację
Po pierwsze, Trybunał w swoim orzeczeniu przypomniał po raz kolejny, że orientacja seksualna jest jedną z najbardziej intymnych i osobistych cech tożsamości każdej jednostki ludzkiej i jako taka jest chroniona na gruncie konwencji zapewniającej także poszanowanie życie prywatnego.
Po drugie, sąd uznał, że Polska, pozbawiając Piotra Kozaka prawa do wstąpienia w prawo najmu mieszkania komunalnego po jego zmarłym partnerze, dopuściła się nieuzasadnionego i dyskryminującego zróżnicowania, którego jedyną motywacją była orientacja seksualna skarżącego. Polska administracja oraz sądy kolejnych instancji odmawiały bowiem tego prawa, twierdząc, że wspólne pożycie pary jednopłciowej nie może być uznane za formę związku mieszczącego się w koncepcji konkubinatu.
Przeprowadzając prosty test na istnienie dyskryminacji, sędziowie strasburscy prawdopodobnie zadali sobie pytanie, czy w sytuacji gdyby pan Kozak był kobietą, zostałby potraktowany tak samo przez polskie władze i czy byłby pozbawiony prawa do dalszego przebywania w szczecińskim mieszkaniu w charakterze najemcy. Odpowiedź okazała się dziecinnie prosta.
Okazało się, że główną (i prawdopodobnie jedyną) przeszkodą w dalszym zajmowaniu lokalu była płeć oraz orientacja seksualna pana Kozaka, a także forma osobistych relacji, jaką przez lata tworzył ze swoim partnerem. Sędziowie zaznaczyli wyraźnie, że państwo winno być niezwykle ostrożne w ustanawianiu różnic w traktowaniu, jeśli w grę wchodzi płeć lub orientacja seksualna. Co więcej, w wyroku możemy przeczytać, że jeżeli państwo stosuje rozróżnienia oparte na orientacji seksualnej, działania te winny być niezbędne do osiągnięcia konkretnego celu, a relacja pomiędzy celem a środkami prawnymi winna być nierozerwalna.
Żywy instrument
Krytycy strasburskiego wyroku twierdzą, że otwarta została furtka do umniejszenia znaczenia tradycyjnego modelu rodziny i narzucenia Polsce niepożądanych wzorców z Zachodu. Sąd natomiast i w tej kwestii wypowiedział się bardzo jasno.
Nie zanegował w żaden sposób kompetencji państwa odnośnie ochrony „tradycyjnego modelu rodziny”. Podkreślił jednak stanowczo, że prawo zawierające generalne przepisy, które z góry wykluczają osoby homoseksualne z możliwości wstąpienia w prawo najmu po zmarłym partnerze, są zbyt radykalnym środkiem realizowania ochrony instytucji rodziny. Państwo dysponuje bowiem całą gamą innych środków, aby taką ochronę zapewnić.
Jest także inna kwestia, którą winni wziąć sobie do serca wszyscy ci, którzy porywają się na krytykę werdyktu strasburskich sędziów. W orzeczeniu podkreślono, że europejska konwencja chroniąca prawa człowieka, ratyfikowana przez nasz kraj w 1993 roku, jest żywym instrumentem i jej przepisy winny być interpretowane w świetle obecnych uwarunkowań społecznych. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że już kilkadziesiąt krajów podlegających jurysdykcji Trybunału w Strasburgu reguluje w różny sposób związki osób tej samej płci. Co więcej, polskie prawo w niektórych ustawach przyznaje takim parom status rodziny.
Zapewne w tym kontekście Trybunał odniósł się także do projektu ustawy o związkach osób tej samej płci autorstwa prof. Marii Szyszkowskiej dyskutowanego w polskim parlamencie i przyjętego przez Senat w 2004 r. jako inicjatywa ustawodawcza. Wszystko to wyraźnie pokazuje, że czasy się zmieniają, a wraz z nimi interpretacja przepisów konwencji przyjętej przez europejskie kraje ponad 50 lat temu.
Niechlubne miejsce Polski
Wyrok Kozak przeciwko Polsce to kolejne (po wyroku w sprawie zakazanej przez Lecha Kaczyńskiego warszawskiej Paradzie Równości w 2005 r.) orzeczenie pod adresem Polski sygnalizujące poważny problem, z jakim boryka się nasz kraj. Dyskryminacja osób homoseksualnych jest rzeczywistością, na którą zwraca uwagę nie tylko Trybunał w Strasburgu, ale także wszystkie międzynarodowe raporty o prawach człowieka z Amnesty International czy Human Rights Watch na czele. Ze statystyk strasburskich wynika też, że Polska jest tym krajem z regionu środkowoeuropejskiego, który prowadzi w tej niechlubnej statystyce.
Nadszedł chyba najwyższy czas, aby się zastanowić nad przyczynami kolejnych wyroków przeciwko Polsce, potępiających homofobiczne prawo, i wypracować konstruktywne rozwiązania instytucjonalne, które uwzględniłyby zmiany i potrzeby społeczne.
Redaktor Pietryga żadnej dyskryminacji nie widzi, twierdząc jednoznacznie, że jest to niemożliwe, bo zakazuje tego polska konstytucja, a reszta to „modna w Strasburgu linia orzecznicza, w której ideologia może brać górę nad twardą weryfikacją porządku prawnego danego państwa”. Pozostaje nam chyba tylko wszystkim życzyć takiego optymizmu i wiary w magiczny wpływ ustawy zasadniczej na nasze codzienne sprawy i zachowania ustawodawcy oraz urzędników. Piotr Kozak optymizmu Pietrygi na szczęście nie podzielił, gdy zmusiła go do tego dyskryminująca rzeczywistość. Wiary tej także nie podzielił Europejski Trybunał Praw Człowieka, przyznając Kozakowi rację.
Autor jest szefem Grupy Prawnej Kampanii przeciw Homofobii, wiceprzewodniczącym Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego, współkoordynatorem europejskiej sieci prawników zajmujących się przeciwdziałaniem dyskryminacji z powodu orientacji seksualnej
Tylko gejowska propaganda
Tomasz Pietryga 03-03-2010, ostatnia aktualizacja 03-03-2010 20:55
W strasburskim Trybunale znów górę wzięły względy ideologiczne. Bo zgodnie z polskimi przepisami większy problem z „dziedziczeniem" prawa najmu może mieć wnuczek po babci, niż homoseksualista po swoim partnerze - pisze publicysta „Rz"
Tomasz Pietryga
Tytuły ogólnopolskich dzienników w środę wywoływały nieodparte wrażenie, że wyrok Trybunału w Strasburgu nie tylko po raz kolejny surowo napiętnował Polskę jako kraj dyskryminujący osoby homoseksualne, ale wręcz postawił na głowie porządek prawny nie tylko u nas, ale w całej Europie.
Warto jednak wrócić na ziemię i na spokojnie zadać pytanie: czy polskie prawo rzeczywiście dyskryminuje mniejszości seksualne? Odpowiedź może być tylko jedna: to niemożliwe, ponieważ zabrania tego konstytucja. Mówiąc o równości wszystkich obywateli wobec prawa, zabrania ona ustawodawcy traktowania kogoś lepiej lub gorzej.
Modna linia
Wyrok Trybunału wydaje się wpisywać w ostatnio modną w Strasburgu linię orzeczniczą, w której ideologia może brać górę nad twardą weryfikacją porządku prawnego danego państwa. Tak było np. w sprawie krzyży we włoskich szkołach, wyrok odbił się szerokim echem w znacznej część Europy. Tego typu wyroki mają jednak to do siebie, że choć efektowne, ich siła oddziaływania na porządek prawny zdaje się niewielka.
Wróćmy jednak do wtorkowego orzeczenia. Trybunał uznał, mówiąc w skrócie, że 50-letni Piotr Kozak jest traktowany gorzej od innych obywateli, ponieważ jako osoba homoseksualna nie mógł wejść w stosunek najmu po zmarłym partnerze życiowym. Trybunał przyznał mu rację, orzekając, że krajowe sądy naruszyły jego prawa. Nie miał znaczenia nawet fakt, że urzędnicy odrzucili wniosek Kozaka w sprawie najmu z przyczyn formalnych.
Ich zdaniem, nie działał on w dobrej wierze, gdyż w tym samym czasie, gdy starał się o lokal po zmarłym partnerze, mieszkał na stałe w innym miejscu. To, według urzędników, dyskwalifikowało jego wniosek.
Jednak, patrząc na przepisy kodeksu cywilnego, trudno tu mówić o dyskryminacji. Artykuł 691 § 1 mówi, że w razie śmierci najemcy lokalu mieszkalnego w stosunek najmu lokalu wstępują "małżonek (...) oraz osoba, która pozostawała faktycznie we wspólnym pożyciu z najemcą". Kropka. Przepis nic nie mówi, że chodzi o wspólne pożycie kobiety i mężczyzny. To wynika z orzecznictwa.
Czytając wprost ten przepis, można więc odnieść nawet wrażenie, że osoba homoseksualna ma paradoksalnie znacznie większe szanse na wejście w stosunek najmu lokalu po zmarłym partnerze niż np. wnuczek po babci, który z oczywistych względów nie może pozostawać we "wspólnym pożyciu".
Ideologia górą
Sprawę możliwości przejęcia najmu mieszkania przez wnuka badał zresztą Sąd Najwyższy w 2002 r. Stwierdził wtedy, że wnuk nie ma takiego prawa, nawet gdy łączyła go z najemcą (babcią lub dziadkiem) więź gospodarcza czy uczuciowa. Zdanie to SN podtrzymał w niedawnej uchwale z 2009 r. w sprawie, w której przedłużenia najmu chciał brat zmarłej najemczyni.
Przepisami tymi zajmuje się zresztą ostatnio Sejm. Do tzw. komisji Palikota trafił projekt, który miałby umożliwić "dziedziczenie" najmu właśnie przez wnuka. Komisja jednak rekomendowała go negatywnie, uznając, że takie rozszerzenie kręgu uprzywilejowanych uderza w prawa właściciela lokalu (w tym przypadku chodziło o gminę). Bo to właśnie właściciel powinien w jak najszerszym stopniu decydować o tym, komu nadal będzie wynajmował lokal - biorąc pod uwagę np. kwestie finansowe czy poziom kultury lokatorów.
Właśnie kwestia ochrony praw właściciela wywołała zresztą już jakiś czas temu dyskusję w środowisku prawniczym, w której coraz częściej wspomina się o konieczności zawężenia tego przepisu.
Ciekawe, jak zachowaliby się strasburscy sędziowie, gdyby na wokandę trafiła sprawa wspomnianego wnuczka. Czy również wtedy argument o dyskryminacji byłby ważniejszy niż ochrona prawa decydowania własności? Wyrok, jaki zapadł we wtorek w Strasburgu, wskazuje, że w Trybunale względy ideologiczne wzięły górę.
Jakie znaczenie ma taki wyrok dla Polski? Z powyżej wymienionych względów w praktyce niewielkie. Świetnie podsumował to wczoraj w "Dzienniku Gazecie Prawnej" jeden z prawników: "Polskie prawo nie odnosi się do związków homoseksualnych, nie ma regulacji w tym zakresie, więc wyrok nie stanowi bezpośredniej podstawy do dochodzenia roszczeń".
Sprawa z czasem rozwiąże się sama, gdyż obowiązujący przepis daje podstawy do różnej jego interpretacji, a polskie orzecznictwo wciąż ewoluuje, bo przecież ciągle też zmieniają się realia społeczne. Warto chociażby przypomnieć sobie, jak wyglądały wyroki w sprawach reprywatyzacyjnych w pierwszej połowie lat 90., a jak wyglądają dziś.
Siła propagandy
Wyrok Trybunału strasburskiego ma jednak znaczenie w innym wymiarze. Odpowiednio nagłośniony i przejaskrawiony stał się kolejnym impulsem do zajadłej dyskusji na temat polskiej homofobii i dyskryminacji prawnej par homoseksualnych. Ci, którzy znaczenie wyroku wyolbrzymiali, mogą mieć satysfakcję - osiągnęli swój cel. Niestety, dzięki bezkrytycznym komentarzom części mediów.
Jeden z gejowskich aktywistów, komentując decyzję Trybunału, stwierdził, że wyrok otwiera drogę do walki z przepisami dyskryminującymi gejów, takimi jak np. prawo do odwiedzin partnera w szpitalu czy prawo do spadku.
Walka? Po co walczyć z czymś, co w żaden sposób gejów nie dyskryminuje? Warto zajrzeć do art. 31 ust. 1 ustawy o zawodzie lekarza - uzależnia ona możliwość odwiedzin czy udzielenia informacji o stanie pacjenta od jego własnej zgody. Również prawo cywilne pozwala swobodnie kształtować relacje majątkowe między partnerami tej samej płci. Zasady związane ze wspólnym nabywaniem majątku, dziedziczeniem czy darowiznami są dla nich takie same jak dla wszystkich innych osób żyjących w konkubinacie.
Dlatego piętnowanie obowiązujących dziś w Polsce przepisów jako homofobicznych i wzywanie do walki z nimi to czysta demagogia. Polskie prawo traktuje osoby homoseksualne tak samo jak innych obywateli.
Rzeczpospolita
Homoseksualista wygrał z Polską
Grażyna Zawadka , Piotr Kobalczyk , anie 03-03-2010, ostatnia aktualizacja 03-03-2010 01:04
Orientacja seksualna nie może mieć wpływu na prawo dziedziczenia po partnerach - uznał Trybunał w Strasburgu
Brak możliwości dziedziczenia przez partnerów homoseksualnych narusza konwencję praw człowieka i podstawowych wolności - uznał Trybunał w Strasburgu. Na zdjęciu Parada Równości w 2009 r. w Warszawie
Brak możliwości dziedziczenia przez partnerów homoseksualnych narusza konwencję praw człowieka i podstawowych wolności - uznał Trybunał w Strasburgu i uwzględnił wczoraj skargę Piotra Kozaka ze Szczecina.
Mężczyzna twierdził, że jest dyskryminowany, a wyroki polskich sądów naruszyły jego prawa jako osoby żyjącej w związku homoseksualnym. Powód: urzędnicy nie zgodzili się, by po śmierci partnera został najemcą mieszkania.
Zostać najemcą
Piotr Kozak do 1998 r. zajmował z partnerem lokal komunalny w Szczecinie.
Po śmierci partnera złożył wniosek o uznanie go za najemcę mieszkania. Ale urzędnicy odmówili, twierdząc, że nie ma do tego podstaw. Sądy były podobnego zdania.
Sąd Rejonowy uznał, że mężczyzna nie ma prawa do mieszkania. A w wyroku zaznaczył, że przysługiwałoby ono parom heteroseksualnym żyjącym w konkubinacie. A polskie prawo - jak zauważył - nie uznaje związków osób tej samej płci.
Dlaczego sąd wspomniał o konkubinacie? To wynik noweli prawa cywilnego, który do dziedziczenia prawa najmu włączył konkubinaty.
Kozak się odwołał, ale sąd okręgowy wyrok utrzymał.
W 2001 r. poskarżył się więc do Trybunału w Strasburgu. Na dyskryminację w poszanowaniu prawa do życia prywatnego i rodzinnego. Żądał od państwa ok. 16 tys. zł odszkodowania za straty materialne (koszty odnowienia mieszkania) i 20 tys. euro zadośćuczynienia za straty moralne.
Kozak podkreślał kontekst orientacji seksualnej i już przed polskimi sądami domagał się praw, jakie przysługują w konkubinacie heteroseksualnym.
Nie spełniał wymogów?
Jednak wszystko wskazuje na to, że wątek orientacji seksualnej nie przesądził o odmowie.
- O ile wiem, ten pan, występując o przejęcie prawa najmu po zmarłym partnerze, otrzymał od miasta odpowiedź odmowną nie z powodu homofobii, lecz dlatego, że nie spełnił warunków formalnoprawnych, wymaganych w takiej sytuacji od każdego - mówi „Rz” Szymon Dominiak-Górski, rzecznik Zarządu Budynków i Lokali Komunalnych w Szczecinie.
W Szczecinie przejęcie najmu reguluje nie tylko prawo cywilne, ale i lokalne.
Obowiązująca w 1998 r. uchwała rady miejskiej wymagała, by przejmujący prawo najmu po osobie bliskiej mieszkał z nią co najmniej sześć lat. - Były wątpliwości, czy Piotr Kozak rzeczywiście współzamieszkiwał ze zmarłym partnerem przez cały ten czas - zaznacza Dominiak-Górski.
Z informacji „Rz” wynika, że Kozak, ubiegając się o prawo najmu lokalu po zmarłym partnerze przy ul. Kapitańskiej, mógł nie działać w dobrej wierze. Już w trakcie weryfikacji jego wniosku przez urzędników ZBiLK wyszło na jaw, że mieszkał w tym samym czasie na stałe przy ul. Jagiellońskiej.
Ten fakt, potwierdzony przez sąsiadów Kozaka (jest o tym służbowa notatka urzędników), odbierał mu prawo do ubiegania się o mieszkanie po partnerze.
„Rz” ustaliła, że sprawa Kozaka, 50-letniego byłego kelnera, dziś masażysty, zaczęła się w 1998 r. od próby eksmisji - lokalówka nie uznała bowiem jego praw do mieszkania przy ul. Kapitańskiej. Kozak zaprotestował. Zabrał z domu meble i ustawił je nad brzegiem Odry. W końcu do mieszkania wrócił. Zajmuje je do dziś.
Sygnał dla sądów
Trybunał podkreślił, że wykluczenie żyjących w związkach homoseksualnych z prawa dziedziczenia nie może być uznane za służące ochronie rodziny w tradycyjnym tego słowa rozumieniu. Ale pieniędzy Kozakowi nie przyznał. - To sygnał dla polskich sądów, że nie mogą dyskryminować osób homoseksualnych - ocenia Yga Kostrzewa z Kampanii Przeciw Homofobii.
- Państwo powinno przyjąć ustawę o związkach partnerskich, która ureguluje problem - uważa dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
- Niestety Trybunał włączył się w sądokrację, której celem jest zbudowanie nowego człowieka i przekonania, że dwaj mężczyźni to małżeństwo - mówi z kolei publicysta katolicki Tomasz Terlikowski.
Mocny zwrot antyaborcyjny
Eliza Olczyk 10-03-2010, ostatnia aktualizacja 10-03-2010 18:44
Obecna ustawa antyaborcyjna to zgniły kompromis, zbudowany na kilkuset zabójstwach rocznie. To odrażające. Nie akceptuję tego i chcę doprowadzić do zmiany prawa - mówi Mariusz Dzierżawski, działacz ruchu prolife w rozmowie z Elizą Olczyk
Mariusz Dzierżawski
Lubi pan szokować ludzi?
Nie lubię. Unikam rzeczy nieprzyjemnych i staram się być sympatyczny dla bliźnich.
To dlaczego postanowił pan zaszokować ludzi w Poznaniu, i nie tylko, wystawą antyaborcyjną ze szczątkami płodów ludzkich i zdjęciem Adolfa Hitlera?
Bo to jest jedyny sposób, żeby powstrzymać aborcję w Polsce. Na tle innych krajów europejskich sytuacja w Polsce pod względem dopuszczalności aborcji jest wyjątkowo dobra. Ale i tak mamy do czynienia z tolerancją tego zjawiska. W wielu środowiskach mówi się, że skoro zabija się tylko 500 dzieci, to jest to dobry kompromis. Ja tego nie akceptuję.
W jaki sposób pana wystawa miałaby powstrzymać aborcję?
Doprowadzi do zmiany nastawienia opinii publicznej. Kampania społeczna jest najskuteczniejsza wtedy, gdy szokuje, pokazując drastyczne naruszenie praw człowieka. Amerykańska kampania przeciw wojnie w Wietnamie również posługiwała się takimi metodami i była bardzo skuteczna.
W Polsce co prawda nie mieliśmy kampanii antywojennej, ale za to mieliśmy kontrowersyjną kampanię przeciwko paleniu pod tytułem "Papierosy są do d...". Chyba nikogo nie skłoniła do rzucenia palenia.
Bo to był przykład głupiej kampanii, która nic nie zmieniła. Nasza kampania nie jest głupia i mam podstawy sądzić, że zmienia nastawienie Polaków. W latach 2005 - 2009 odsetek osób deklarujących się jako przeciwnicy aborcji zwiększyła się z 30 do 60 procent.
Skąd te dane? Według sondażu CBOS z września ubiegłego roku za całkowitym zakazem przerywania ciąży jest 42 proc. Polaków.
Ja moją wiedzę też czerpię z badań CBOS i twierdzę, że mamy do czynienia z mocnym zwrotem antyaborcyjnym. I to jest miara skuteczności naszych działań. W 2005 roku CBOS podawał, że 57 proc. Polaków raczej zgadza się lub zgadza się zdecydowanie na prawo do aborcji w pierwszych tygodniach, a tylko 36 proc. nie zgadza się lub zdecydowanie się nie zgadza. W 2009 już tylko 31 proc. Polaków uznawało przerywanie ciąży za zdecydowanie dopuszczalne lub dopuszczalne, a 64 proc. za zdecydowanie niedopuszczalne lub niedopuszczalne.
I to jest zasługa akcji antyaborcyjnych takich jak wasza? Od 1993 roku działa w Polsce ustawa antyaborcyjna, toczyła się szeroka debata na ten temat. Może to zmieniło nastawienie ludzi, a nie szokujące wystawy?
Według cytowanych badań wielka zmiana opinii publicznej zaszła w latach 2005 - 2009. Nie miało na nią wpływu to, co wydarzyło się kilkanaście lat wcześniej. Ale skoro mowa o początku lat 90., to w ówczesnej debacie o aborcji wielką rolę odegrał film "Niemy krzyk" pokazujący, jak wygląda w rzeczywistości przerywanie ciąży. A więc ówcześni bojownicy o prawo do życia też posłużyli się metodą szokową i sprawili, że aborcja przestała być oczywistością. A trzeba pamiętać, że wysokonakładowe media były proaborcyjne, a więc hamowały zmianę nastawienia opinii publicznej do tej sprawy. Do tej pory zresztą mamy do czynienia z tekstami np. w "Gazecie Wyborczej", że aborcja, czyli zabicie dziecka, jest w niektórych przypadkach w porządku.
Obecna ustawa antyaborcyjna dopuszcza przerywanie ciąży w szczególnych przypadkach. I jest powszechnie uważana za kompromis.
To jest tak zwany zgniły kompromis, zbudowany na kilkuset zabójstwach rocznie. Dla mnie to jest odrażające, nawet gdyby tylko jeden człowiek został zabity w ramach tego kompromisu.
Czego pan oczekuje? Zmiany ustawy?
Tak. Chcemy do tego doprowadzić za pośrednictwem opinii publicznej. Bo po pierwsze prawo oderwane od przekonań większości obywateli bardzo łatwo może się stać prawem martwym. Po drugie większość polityków nie kieruje się zasadami, tylko słupkami poparcia społecznego. Chcemy, żeby te słupki jednoznacznie wskazywały politykom, jak mają głosować w Sejmie. Uważam, że poznańska akcja przybliża nas do tego.
A kiedy ludziom opatrzy się plakat z Hitlerem i ludzkimi szczątkami, to sięgnie pan po bardziej drastyczne metody?
Szczątki ludzkie, pokazane w kontekście, że to są ludzie świadomie zamordowani za naszym przyzwoleniem, nigdy się nie opatrzą.
A czy zwolennicy swobodnego przerywania ciąży też mają prawo do sięgania po drastyczne metody, żeby przekonywać do swoich racji?
Ależ robią to. Nie mają żadnych obiekcji. Jestem przekonany, że na przykład zmyślają historie, w których aborcja jest jedynym wyjściem, bo takich sytuacji w rzeczywistości nie ma.
A może jednak taka wystawa nie powinna być prezentowana na ulicach miast? Choćby dlatego, że naraża dzieci na stres.
Dzieci są traktowane przez aborcjonistów jak żywe tarcze. Od pięciu lat organizuję te wystawy i nigdy nie spotkałem dziecka, które by ucierpiało z ich powodu. Za to widziałem, jak fotoreporterzy "Gazety Wyborczej" ustawiali matki z dziećmi przed wystawą i później było to odpowiednio komentowane. Przy okazji naszych wystaw pytamy ludzi, czy takie akcje jak nasza powinny być organizowane, i około 80 proc. odpowiedzi jest pozytywnych. Dostajemy listy z różnych miast z prośbą o zorganizowanie ekspozycji. Mamy też świadectwa ludzi, którzy pod wpływem naszej wystawy dali swoim dzieciom żyć i są z tego powodu zadowoleni.
Chciałby pan, aby Kościół poparł waszą akcję?
Nie jestem autorytetem moralnym, który pouczałby Kościół, co ma robić. Mam swoje sumienie i staram się działać w zgodzie z nim.
Z powodu wystaw kilkakrotnie stawał pan przed sądem. Nie zniechęca to pana?
Wręcz przeciwnie. Protesty i sprawy sądowe tylko zachęcają mnie do działania. Nasi przeciwnicy, nagłaśniając wystawę, ułatwiają nam pracę. Jeden z moich kolegów powiedział: jeśli jeden billboard narobił tyle hałasu, to jest to niebywała skuteczność.
A gdyby nikt nie zwrócił uwagi na pana billboard, to uznałby pan akcję za nieudaną?
Oczywiście, ludzie muszą zwracać uwagę na nasze wystawy. W przeciwnym wypadku nasze działania byłyby bez sensu.
Mariusz Dzierżawski jest członkiem rady Fundacji Pro, która organizuje akcje antyaborcyjne. Wystawę, o której mowa w wywiadzie, można zobaczyć w Internecie na stronie w4.stopaborcji.pl