Leopold Staff Wiersze (m76)


W sieci zebrał Mandragora76

LEOPOLD STAFF, Adoracja

Z mych pocałunków szata twej nagości,

Z warg moich na niej purpurowe róże,

W które cię stroić nigdy się nie znużę,

Tknąć ciebie kwiatom broniąc w ust zazdrości!

Z zachwytów moich kadzidła wonności,

Co owiewają cię w uwielbień chmurze!

Z dumy mej tobie stopień i podnóże,

I hołdowniczy kobierzec miłości!

Na swojej skroni twoje stopy noszę

Jako niewolnik pełne kwiatów kosze...

Ugięty klęczę i powstać się boję!

Na czole stopy twoje obnażone

Dzierżę jak żywych klejnotów koronę,

Bo na twych stopach chodzi szczęście moje!

LEOPOLD STAFF, Bliskość daleka

Nie widzę ciebie, tylko twoje szaty,

I ślepym ciebie zgaduję zdumieniem,

Snem jasnym ciemnych korzeni są kwiaty,

Jak śpiew jest jeno zbudzonym milczeniem.

Ostatnie blaski jesieni na drzewach,

Zachodnie słońce, lot dzikiego ptaka

Wieszczą o innych krainach i niebach,

Które zachwyca godzina jednaka.

I że nie złudą jedynie są echa

Czaru, co włada wiecznie za snu bramą,

Mówi o zmierzchu twa bliskość daleka,

Co zwierza wszystkim tęskniącym to samo.

LEOPOLD STAFF, Brona

Słońce za wzgórze się chyli

I senną ziemię ozłaca.

O, wielka ciszo tej chwili,

Gdy duch się zmierzchem wzbogaca!

Na nieboskłonie dnia pomnym

Ciemną sylwetą się czerni

Chłop na swym koniu ogromnym

Wlokącym bronę po ścierni.

Co krok koń ciężkim łbem kiwa,

Z trudem stąpając pod wzgórek.

Spod kopyt jego się zrywa

Stado spłoszonych przepiórek.

LEOPOLD STAFF, Capri

Na morzu wyspa górska: miniatura Tatr,

Jeno że Morskie Oko, miast w środku, jest wkoło

I miast smreczków, tyrsami winnic wstrząsa wiatr,

Jak niewidzialny tancerz, co pląsa wesoło.

Musiał spocząć pod drzewem, bo wachlarze palm

Chłodzą go; snadź zarzucił za nimfą pościgi.

Pojednawcze oliwki w sen nucą mu psalm,

A nagość swych owoców odsłania liść figi.

Łyskliwy, wonny cytryn i pomarańcz sad,

Które się przeplatają z sobą na przemiany,

W liściach swych jednocześnie chowa śnieżny kwiat

I owoc: cytryn złoty, pomarańcz miedziany.

Pinia niby parasol roztacza swój szczyt,

Janowce jak poduszki złote lśnią wśród trawy.

Kaktusy, do zielonych placków na swój wstyd

Podobne, między siwe kryją się agawy.

Jak pełen cudnych kwiatów i zieleni kosz,

Gdzie łańcuch domów niby kostki cukru skrzy się,

Leży wyspa, ujęta pod niebiosów klosz,

Na morzu jak na gładkiej, szafirowej misie.

I cudnie jest, gdy w morzu tonie słońca krąg

I jaskółki w nieb cichym świegocą błękicie,

Zupełnie jak nad senną równią naszych łąk,

A w trawie świerszcz tak samo gra jak w polskim życie.

LEOPOLD STAFF, Chciałem już zamknąć dzień...

Chciałem już zamknąć dzień na klucz,

Jak doczytaną księgę,

Owinąć się czarną ciszą.

I zasnąć na potęgę

Aż tu za oknem wściekła zorza,

Budząca radość i przestrach,

Rozbłysła niczym pożar

Wybuchła jak orkiestra

Oto dzień nowy i świat nowy

Tysiącem dziwów gra mi.

Zerwałem się na równe nogi

Przed wysokimi stanąłem schodami

LEOPOLD STAFF, Chleb

Wiecznie tak samo jeszcze jak za czasów Piasta,

Po łokcie umączone ręce dzierżąc w dzieży,

Zakwasem zaczyniony chleb ugniata świeży

Przejęta swym odwiecznym obrządkiem niewiasta.

Gdy wedle doświadczenia niechybnych probieży,

Nazajutrz ugniot miary właściwej dorasta,

Pierzyną ciepłą kryje pulchne ciało ciasta,

Kędy cierpliwie pory wypieku doleży.

I uklepawszy w płaskie półkule miąższ miękki

W gorący piec je wsuwa na długiej kociubie,

Skąd roztaczając zapach kuszący i miły

Wychodzą wnet pożywne, razowe bochenki,

Brunatne i okrągłe - ku piekarki chlubie -

Jak widnokrąg zoranych pól, co chleb zrodziły.

LEOPOLD STAFF, Curriculum vitae

Dzieciństwa mego blady, niezaradny kwiat

Osłaniały pieszczące, cieplarniane cienie.

Nieśmiałe i lękliwe było me spojrzenie

I stawiając krok cudzych czepiałem się szat.

Młodość ma pierwsze skrzydła swe wysłała w świat,

Kiedy nad wiosnę milsze zdały się jesienie.

Więc kochałem milczenie, wspomnienie, westchnienie

I plotłem chmurom wieńce z swych kwietniowych lat.

Dopiero od posągów, od drzew i od trawy,

Z którymi żyłem długo wśród dalekich dróg,

Nauczyłem się prostej, pogodnej postawy.

I kiedym, stary smutku dom zburzywszy w gruzy,

Uczynił z siebie jeno wschodom słońca próg,

Rozumie mnie me serce i kochają Muzy.

LEOPOLD STAFF, Czar

Czar

W miękkich fałdach twej sukni zgubiony ustami

Piję złotej godziny czar... Niech nas omami...

Krótko trwa rozkosz... Szczęście, co żyło dzień, kona...

Od warg mych pokraśniały ci nagle ramiona...

Włosy cię jeszcze kryją... Jutro przemoc losów

Rozdzieli nas na zawsze... Wyjdź z lasu twych włosów...

Wśród dwojga kwiatów, piersi twych, śnieżnych swą bielą,

Pocałunki mym ustom ciepłe gniazdo ścielą...

LEOPOLD STAFF, Czytelnicy

Zmierzchem, gdy gaśnie blask słonecznej kuli,

Nad brzegiem wody, gdzie drzew widma mdleją,

Marzy młodzieniec, spragnioną nadzieją

Całując karty powieści o Julii.

I gdzies o setki mil, parku aleją

Krocząc samotnie, dziewczyna najczulej

Tę samą księgę do swej piersi tuli,

Szepcąc z słodyczą oddania: "Romeo!"

Ta sama książka, chwila i tęsknota

Otwarła duszom ich miłości wrota,

Gdzie wszedłszy razem w swych wiosen ozdobie,

W objęciu wspólnym przeżyły ekstazy

Pierwszych upojeń, nie znanych dwa razy,

Choć się nie znają ni wiedzą o sobie.

LEOPOLD STAFF, Dalekaś mi

Dalekaś mi, daleka,

Jak radość szczęścia cicha...

Serce me czeka,

Usycha...

Lecz bliskaś ty mi, bliska

Jak żałość niezgłębiona...

Serce się ściska

I kona...

LEOPOLD STAFF, Deszcz jesienny

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze

Na próżno czekały na słońca oblicze...

W dal poszły przez chmurna pustynię piaszczystą,

W dal ciemną, bezkresną, w dal szarą i mglistą...

Odziane w łachmany szat czarnej żałoby

Szukają ustronia na ciche swe groby,

A smutek cień kładzie na licu ich młodem...

Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem

W dal idą na smutek i życie tułacze,

A z oczu im lecą łzy... Rozpacz tak płacze...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...

Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...

Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...

Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.

Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,

Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno...

Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...

Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...

Spaliły się dzieci... Jak ludzie w krąg płaczą...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie

I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...

Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem

I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,

Trawniki zarzucił bryłami kamienia

I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...

Aż, strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu

Położył się na tym kamiennym pustkowiu,

By w piersi łkające przytłumić rozpacze,

I smutków potwornych płomienne łzy płacze...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

LEOPOLD STAFF, Echo

Wśród swawolnej gonitwy w boru gęstwie starej

Usłyszał faun rozkoszne słowo obietnicy

Z gorących ust rusałki nagiej, śniadolicej

I pobiegł swą radością huknąć w mroczne jary.

I tchnął z swej piersi szczęścia szaleństwo ucieszne

W fletnię, a dźwięk wylata szklaną, barwną kulą,

Spada w jar, gdzie do stromych ścian karły się tulą

I patrzą długobrode, zadziwieniem śmieszne.

Chwytają bujające dziwo, cud tęczowy

I jeden go drugiemu niby piłkę ciska...

Kula grzmi echem, tłukąć się o skał urwiska,

I łoskotem rozbudza uśpione parowy...

A faun wziął się pod boki, porwany zachwytem,

I hucząc śmiechem, w ziemię uderza kopytem...

LEOPOLD STAFF, Gdy syty skarbów

Gdy syty skarbów, własnym bogactwem znużony,

Darowywać pragnąłem jako król szalony,

Stałaś przy mnie, o, Chryzis, złotowłosa pani,

Wsparta o marmurowy biały słup w przystani.

Patrzyłaś na rozlewnych wód płynne manowce

I na moje żaglowne, złote trójwiosłowce,

Na które niewolników moich pogotowie

Znosiło dzbany świetne, drogie złotogłowie,

Bisior, szkarłat tyryjski, przepyszne kobierce

I bursztyny ciążące jako moje serce.

I daremnie szukałem stu pozorów zwłoki:

Statki znaku czekały na odjazd z zatoki,

Żagle rozpięte drżały, a słońce już nisko

Za góry zapadało. A chociaż tak blisko

Stałaś przy mnie, nie rzekłaś słowa niś spytała,

Komu podarki wiezie ta wyprawa cała

Choć jednym słowem mogłaś ocalić od zgłady

Statki, które ma duma rzucała na zdrady

Korsarzy, burz, bez celu, bez gwiazdy na niebie,

Te skarby, które w duszy przeznaczył dla ciebie

LEOPOLD STAFF, Gdy w twoich ustach...

Gdy w twoich ustach z nieukojem

Szukam twojego serca woni,

Chciałbym cię zgnieść w objęciu mojem,

Zawrzeć jak ptaka w mojej dłoni.

I ściskam twe najsłodsze ciało

Śniąc, bym, pijany szczęścia trunkiem,

Mógł pokryć ciebie całą, całą,

Jednym jedynym pocałunkiem.

LEOPOLD STAFF, Gdzie się podziała

Gdzie się podziała dawna miłość nasza?

Wszystko przemija, czas wszystko uśmierca

Jako kwaśnieje słodka wina czasza

Tak też i nasze zmieniły się serca.

Ach, kamień, który stopa nasza depce,

Trawa, o którą szata się ociera,

Wiatr, co nam muska włos, gdy w ucho szepce,

Wszystko nam cząstkę nas samych odbiera!...

LEOPOLD STAFF, Ja kocham ciebie!

Jak tchu dla piersi, tak mi ciebie brak!

W pochmurnym niebie

Przeciąga w siną dal wędrowny ptak.

Niech leci, niech spieszy!

Niech się serce me pocieszy,

Że choć on mknie ku tej stronie,

Gdzie wyciągam tęskne dłonie,

Rozpaczliwie beznadziejne dłonie...

Ja kocham ciebie!

Niech o tym powie ci przelotny wiew,

Co w sen kolebie

Samotne szczyty cichych, smutnych drzew.

Niech leci, niech wieści,

Że w tęsknocie i boleści

Nie mógł uśpić mojej duszy,

Co się męczy w pustce, w głuszy,

W rozpaczliwie beznadziejnej głuszy...

LEOPOLD STAFF, Kartoflisko

Pod niebem, co jesiennym siąpi kapuśniakiem,

Na sejm zlatują wrony w żałobnym zespole

I z krzykiem krążą nisko nad kobiet orszakiem,

Rozpinając swych skrzydeł czarne parasole.

A robotnice w twardym, cierpliwym mozole,

Okryte - każda innym - barwistym wełniakiem,

Dziobia pilnie motyką ziemniaczane pole,

W miękkiej ziemi stopami zaparte okrakiem.

Pośród mgły i szarugi, przemokłe do nitki,

Grudy grzęd rozgarniają schylone najmitki

I spod zeschłych badyli i płytkich korzeni

Zbierają krągłe bulwy, jak jaja spod kwoki,

I rzucają je w wiadro lub ceber głęboki,

Co głucho grzmią jak bębny na odmarsz jesieni.

LEOPOLD STAFF, Kiedy spotykam cię w lesie

Kiedy spotykam cię w lesie,

Co szumem w sen się kołysze,

Pytam: "Dlaczego ty do mnie nie mówisz,

Lecz echo słów jeno twych słyszę?"

Gdy cię spotykam w ogrodzie,

Gdzie wonie zwiewa wiew chyży,

Pytam: "Dlaczego na pierś mi nie padasz,

Lecz jeno woń czuję twej bliży?"

Gdy cię spotykam nad studnią,

Gdzie niebo w wód śpi błękicie,

Pytam: "Dlaczego nie widzę twych oczu,

Lecz jeno ich w wodzie odbicie?"

Kiedy spotykam cię we śnie,

Który wykwita w noc z głuszy,

Pytam: "Dlaczego cię nie ma na świecie,

Lecz żyjesz jedynie w mej duszy?..."

LEOPOLD STAFF, Kochać i tracić...

Kochać i tracić, pragnąć i żałować,

Padać boleśnie i znowu się podnosić,

Krzyczeć tęsknocie "precz!" i błagać "prowadź!"

Oto jest życie: nic, a jakże dosyć...

Zbiegać za jednym klejnotem pustynie,

Iść w ton za perłą o cudu urodzie,

Ażeby po nas zostały jedynie

Ślady na piasku i kręgi na wodzie.

LEOPOLD STAFF, Kochanka

Przyjdę do ciebie w północ ciemną, z nowiem...

Drogę przez półmrok wskaże mi tęsknota...

A ty, choć o swym przyjściu nie powiem,

Wyjdziesz i sama otworzysz mi wrota.

Choć ciemno będzie, nie spytasz, kto jestem...

Dotkniesz mej dłoni i zaraz się dowiesz...

W głębokiej ciszy o nic słów szelestem

Nie spytam ciebie - a ty mi odpowiesz...

Cicho mnie w blade pocałujesz skronie,

A choć nie wyznam ci, że mnie coś tłoczy,

Ty mi utulisz głowę na swym łonie

I sama w wieczny sen zamkniesz mi oczy...

LEOPOLD STAFF, Kołodziej

O lat tysiąc świat cały wygląda mo młodziej,

Gdy widzę, jak przed progiem swej lepianki wiejskiej

Sprawuje rzemieślniczy swój trud kołodziejski,

Jakimś kruszwickim czarem owiany kołodziej.

Na jego skromną pracę w nierozgłośnym siole

Słońce blask rzuca dziwny, rzkełbyś, nadgoplański.

Gdy on sporządza koła, niby święty pański

Dla dusz błogosławionych wieczne aureole.

Jak gdyby plaster miodu albo chleba skibki

Krajał pośród śnieżnej kwietnych płatków chmury.

Struga dzwona i piastę z drzewa, kiedy wióry

Prószą wokoło niego wśród złotej rozsypki.

Ciosajże, jak promienie słońca, proste szprychy,

Hej, ojcze kołodzieju, nieksiążęcy Piaście,

By ich było, jak godzin w kole dnia, dwanaście,

A wśród dwunastu godzin ani jednej lichej!

A spajajże je mocno, aby trwały cało,

By z jednych gniazda miały strażnicze bociany,

A inne niech blask mają słońcem wyzłacany,

Jakby na nich po świecie szczęście jechać miało!

A zapłać-że ci Pan Bóg, że się tak mozolą

Bary twe, że się dłoń twa nad kołami trudzi!

A włóż w nie wraz z swym trudem życzenie dla ludzi

By na nich umknąć mogli przed wszelką niedolą!

LEOPOLD STAFF, Kowal

Całą bezkształtną masę kruszców drogocennych,

Które zaległy piersi mej głąb nieodgadłą,

Jak wulkan z swych otchłani wyrzucam bezdennych

I ciskam ja na twarde, stalowe kowadło.

Grzmotem młota w nią walę w radosnej otusze,

Bo wykonać mi trzeba dzieło wielkie, pilne,

Bo z tych kruszców dla siebie serce wykuć muszę,

Serce hartowne, mężne, serce dumne, silne.

Lecz gdy ulegniesz, serce, pod młota żelazem;

Gdy pękniesz, przeciw ciosom stali nieodporne:

W pył cie rozbiją pięści mej gromy potworne!

Bo lepiej giń, zmiażdżone cyklopowym razem,

Niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte,

Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte.

LEOPOLD STAFF, Kto jest ten dziwny nieznajomy...

Kto jest ten dziwny nieznajomy,

Co mnie urzeka swoim gusłem?

Rozrzuca mnie jak wiązkę słomy

I znów związuje mnie powrósłem.

Ogniem przepala moje ciało,

Duszę mi toczy, jak czerw sprzęty,

Spać mi nie daje przez noc całą,

A jednak wstaję wypoczęty.

Łagodnym zmierzchem mnie weseli,

Gdy radość mego dnia się kończy,

Jak rozstaj drogi moje dzieli

I jak most brzegi moje łączy.

LEOPOLD STAFF, Kto miłość zna?

Kto miłość zna? Kto, duszą obłąkany,

Wypił zabójczy i najsłodszy jad,

A z martwych ożył nim, jak rosą kwiat?

Kto ssał miód z krwawych ust serdecznej rany?

Kto oddał wszystko, żebrakiem być rad,

Kto niewolnikiem sprzedał się w kajdany,

A został królem wszech gwiazd obwołany

I zdobył nowy, nieodkryty świat?

Kto w przepaść rzucił się bez den, bez den,

A wpadł w róż obłok na zawrotny sen,

Którym odurza woń upojna, miękka?

Kto, pokorniejszy od przydrożnych ziół,

Pod stopy padał czołem w pyl, a czul,

Że się najwyżej wznosi, kiedy klęka?

LEOPOLD STAFF, List

Pytasz mnie, jak sie czuję. Tak, jak czuć się może

Człowiek dość pełnoletni w końcu listopada,

Gdy w niebie zmierzch pochmurny i błoto na dworze,

A za oknem bez przerwy deszcz ze śniegiem pada.

Lecz zbyt o dnia i roku nie troszcząc sie porę,

Bo po słocie pogoda idze wieczną zmianą,

Więc też o wschodzie słońca wiersz piszę wieczorem,

A nokturny w słoneczne grywam tylko rano.

I jestem zawsze ufny i pełen pewności

Czekając niezachwianie tej chwili jedynej,

Gdy ujrzę, że na świecie są same radości,

I zegar na raz wszystkie wskazuje godziny.

LEOPOLD STAFF, List z jesieni

Czekam listu od Ciebie... Tam Południa słońce

I morze mówi z Tobą... U mnie długa słota,

Samotność, jesień, chmury i drzewa więdnące...

Dziś pogoda... Lecz słońce chore - jak tęsknota...

Nim wyślesz, włóż list w trawę wonną albo w kwiaty,

Bo tu żadne nie kwitną już... Niech go przepoi

Spokój, woń słońca, szczęście Twej bliży i szaty -

Albo go noś godzinę w fałdach sukni swojej...

A papier niechaj bedzie niebieski... Bo może

Znów przyjdą chmury szare, smutne, znów na dworze

Słota łkać będzie, kiedy list przyjdzie od Ciebie;

Skarżyć się będą drzewa, co więdną i mokną,

A ja, samotny, może znów będę przez okno

Patrzał za małym skrawkiem błękitu na niebie...

LEOPOLD STAFF, Los

Dla siebie los nas stworzył dwoje,

Lecz nas rozdzielił traf żywota

I twe słodycze nie są moje,

Nie mój twój uścisk i pieszczota.

Żyjemy jeno w snach o sobie,

Gdzieś na wyżynach ponad światem,

Gdzie nawet uśmiech jest w żałobie,

Gdzie zimno wiosną jest i latem.

Róż szczęsnym kwieciem nie wieńczone,

Lecz nad łzy wyższe i dumniejsze,

Sięgają w niebo po koronę

Gwiazd serca nasze nietutejsze.

Tam się kochamy bladzi, niemi,

Oczarowani przez cisz głusze,

Jak jeszcze nigdy się na ziemi

Dwie ludzkie nie kochały dusze.

Niechaj tęsknoty wiecznej siła

Przepoi istność naszą całą,

By miłość bólem nagrodziła

To, czego szczęście nam nie dało.

Taki to już los mój będzie,

Takie to już miłowanie:

Przywitanie, pożegnanie,

Pożegnania, wspominanie....

Oczy twoje widzę wszędzie,

Oczy twoje mnie całują

Z dali, z dali mnie miłują,

Z dali, z dali mnie żałują,

Nie przychodzą na wyzwanie,

Jeno błyszczą, jak w legendzie,

W dali, w dali, zewsząd, wszędzie,

- Takie to już los mój będzie,

takie to już miłowanie:

Przywitane.... pożegnanie....

LEOPOLD STAFF, Matka

O zmierzchu przy oknie

Matka trąca nogą bieguny

Kołyski, w której śpi dziecko.

Ale już nie ma kołyski,

Ale nie ma już dziecka.

Poszło między cienie.

Matka sama siedzi o zmierzchu,

Kołysze nogą wspomnienie.

LEOPOLD STAFF, Miłość

W płaszczach królewskich, lśniących dumną pychą

W błękitnych szatach tęsknoty,

W koronie ogni,

Płonących żarem wiecznego pragnienia,

Niech dusze nasze ku sobie się zbliżą!

Niechaj wszystkie bogactwa, klejnoty krysztalne

W płomieniach łamiące się tęczach,

Z niewyczerpanych tajemnych swych skarbnic

Rzucą sobie do stóp!

Kochanko moja!

Utońmy w dusz naszych bezdennych głębinach!

W pożarze naszej miłości

W jedno się stopmy istnienie,

Jako dwa kruszce w jednym płomieniu!

I niech nam cisza dźwięcząca dzwoni

Hymn wniebowzięcia

Na święto naszej miłości

Na zmartwychwstanie szczęścia naszego!

Niech zmilkną wszystkie inne pieśni weselne,

Radości hejnały!

Bo oto chwili naszej miłości

Przytomny jest Bóg naszych dusz

I ponad głowy naszymi

Niewidzialne ręce swe wznosi...

Czuwajmy!

Bo oto w chwili upojeń

Wręczy nam złote klucze

Do przepastnych, tajnych bezdni naszych dusz!

Niegdyś w spalonej pochowałem ziemi

Trupa młodzieńczej mej wiary;

Grób przysypałem zeschłymi liśćmi

Zwiędłej nadziei.

I oto teraz mocą twej duszy

Wstał trup z umarłych, kwitnący i młody,

I dziwną siłę, i dziwne jaśnienie

Ujrzałem w jego źrenicach.

... O, dziwy kryje świątnica twojej miłości!

Jak dziwne, bezbrzeżne otwarły się dale

Na zaklęcie twych spojrzeń głębokich jak morze!

Bezbrzeża przedziwne - jak sen,

Bezbrzeża tajemne - jak noc

I niezbadane - jak śmierć...

Jaka jasność słoneczna

Dla naszych stała się źrenic!

Ujrzały oczy nasze

Rzeczy wielkie, dziwne, bez nazwiska,

Rzeczy, do których niemowlę uśmiecha się we śnie,

Przeczy, które wieczorną przeczuwaliśmy tylko godziną,

Gdy tęsknoty do naszych zapartych wrót kołatały.

Odsłoniły nam lica postaci dziwne, tajemne,

Które na drogach naszych codziennych

Z zakrytą jawią się twarzą.

Już sercom naszym niepokój nieznany,

Niczemu nie dziwią się myśli.

... O, dziwy kryje swiątnica twojej miłości!

Pragnę miłości twej i kocham miłość twoją,

Jak kocham wszystko, co idzie z oddali;

Jak kocham ciemny, bezbrzeżny ocean,

Bo w rozbudzonej mocy i spienionej dumie

Wyrzuca z toni swych perły,

Których żadne jeszcze nie widziało słońce;

Jak kocham drzew rozkołysanych szumy,

Płynące z mrocznej gęstwy głuchej puszczy leśnej,

Bo niosą wieści co się rodzą w ciszy,

Wieści nikomu nie opowiadane;

Jak kocham letnią rozsrebrzoną noc,

Bo przestwór tłumem dziatwy swej bladej zaludnia,

Tłumem marzeń milczących,

Co o północnej budzą się godzinie

I przecierają oczy zdziwione...

A mają takie ciemne głębokie spojrzenia...

Pragnę i kocham ciebie choć nie wiem dlaczego.

Jak nie wiem,

Czemu mię otchłań bytu z siebie wyrzuciła;

Jak nie wiem,

Czemu słońca w rozszalałym pędzie

Bezmierne, lśniące obiegają kręgi;

Jak nie wiem,

Czemu nie jestem stwórca, tylko stworem;

Jak nie wiem

Czemu nie jestem Bogiem, co jest wszystkim.

Lecz wiem, że przyjście twoje koniecznością było,

Jak koniecznością mórz przypływ i odpływ;

Jak koniecznością słońc wir rozhukany,

Niepowstrzymane godzin następstwo

I jak śmierć.

LEOPOLD STAFF, Mitologia

Nie pamiętam gór. Dawno ich już nie widziałem.

Pewnie znikły i pono wyschły wielkie morza.

W niskich bagnach odbija się zachodnia zorza

I oświeca mrok klęski, co stała się ciałem.

Konają pola, rodzą się tylko cmentarze,

Pioruny zamieniły w gruz świątynie miasta,

Modlitwy szept w przekleństwo rozpaczy urasta,

A w kostnicy pijani śmieją się grabarze.

Zdejmijcie wędzidła świętym rumakom. Powrozem

Spętane, nie pogonią skubiąc trawę w rowie.

Wyłupiono bogini mądre oczy sowie

I ogień na ołtarzu zgaszono nawozem.

Na drodze ciemne błoto. W niebie szara chmura

A gościńcem, skazany na żywot tułaczki,

Idzie kulawy anioł wlokąc ciężkie taczki,

W których leżą wydarte z jego skrzydeł pióra.

z tomu Martwa pogoda, 1946

LEOPOLD STAFF, Na ruinie

Woda wiedziała więcej o nas niż my sami

Że to ostatnia nasza schadzka pod drzewami

Wysokimi nad rzeką która w wolnym biegu fal

Odbijała postacie na brzegu

Siedzące w ostatniego słonca bladym błysku

Na chwastami obrosłymi świątynie zwalisku

W głębokim bezprzeczuciu słuchaliśmy w ciszy

Szumu drzew,w którym dusza zadumana słyszy

Za czym tęskni jak w chmurach płynących wysoko

Wszystkcih kształtów dopatrzy się marzące oko

Lecz woda znała przyszłość jawiąc nam rozlewne

Odbicia nasze zmienne i chwili niepewne

Zwierciedląc usta nasze w swej ciemnej głebinie

Złączone w pocałucnku pierwszym - na ruinie.

LEOPOLD STAFF, Niedziela

Nie pójdę tą ścieżką

Więdnącą opadłymi liśćmi:

Tu z każdym krokiem

Coraz głębsza, coraz mglistsza jesień,

Zawrócę tam, gdzie zielono,

Do źródła,

Nad którym kwitną niebem

Dziecinne niezapominajki

I pamięć w ciszy szuka ustami

Twojego imienia.

LEOPOLD STAFF, Oczy me pełne

Oczy me pełne ciebie, jak polne krynice,

Gdzie niebiosa swe jasne odbijają lice.

Uszy me pełne ciebie, jak muszla echowa,

Co szumy oceanu w swojej głębi chowa.

Nozdrza me pełne ciebie, jak duszne ogrody

Zapachu róż szkarłatnej, królewskiej urody.

Wargi me pełne ciebie, jak pszczela pasieka

Pełna miodnego wina, kwiatowego mleka.

Dłonie me pełne ciebie, jak plecione kosze,

Gdzie jesień składa źrałych owoców rozkosze.

Serce me pełne ciebie, jak korona drzewa

Gniazd ptactwa, co upojną miłości pieśń śpiewa.

Dusza ma pełna ciebie, jako wirów morze,

Co nigdy uśpić swego szaleństwa nie może!

LEOPOLD STAFF, Odys

Niech cię nie niepokoją

Cierpienia twe i błędy.

Wszędy są drogi proste

Lecz i manowce wszędy.

O to chodzi jedynie,

By naprzód wciąż iść śmiało,

Bo zawsze się dochodzi

Gdzie indziej, niż się chciało.

Zostanie kamień z napisem:

Tu leży taki i taki.

Każdy z nas jest Odysem,

Co wraca do swej Itaki.

LEOPOLD STAFF, On

Byłeś wciąż przy mnie niegdyś przed tysiącem lat

(A może tak sie tylko memu sercu zdaje).

Byłem wtedy pasterzem białorunych stad,

Po roli pług wodziłem, który ziemie kraje,

Siałem w rozorę bruzdy oziminy, jarce,

Pielęgnowałem z troską płodny, ciężki sad,

Chowałem pszczoły w ulach i z ciszą w pogwarce,

Zmierzchem śpiewałem proste pieśni na fujarce.

Odszedłeś precz ode mnie przed tysiącem lat

(A może tak się tylko memu sercu zdaje).

Bom przykrzył sobie lnianą prostotę swych szat

I jednostajne życia zgrzebnego zwyczaje.

I zapragnąłem zgiełku, który ciszę płoszy,

Przygód i niespodzianek, którym młodzian rad,

I chwały, i bogactwa, i bujnej rozkoszy,

I władzy, co się dumnie nad słabszym panoszy.

Nie byłeś potem przy mnie długie tysiąc lat

(A może tak się tylko memu sercu zdaje).

Bom zbiegał z nieukojem wielki, dziwny świat,

Znajdowałem wciąż nowe drogi i rozstaje.

Byłem kupcem, co w sakwie grube zyski liczy,

Graczem, co rzuca kości i złoto jak grad,

Żołnierzem żądnym walki, sławy i zdobyczy

I włastem, co z sąsiady sporami graniczy.

Wróciłeś znowu do nie po tysiącu lat

( I to się sercu memu już nie tylko zdaje).

Bo nie znalazłem szczęścia, lecz cierpienie i jad

I, wróciwszy z tęsknotą, rzucony próg maję.

I znów spokojny jestem snując się po polu,

Bo czuję, żeś jest przy mnie, druh słodki i brat,

I chłonę, pojednawco radości i bólu,

Duszę twą z dźbła pszenicy i kwiecia kąkolu.

LEOPOLD STAFF, Ostatni z mego pokolenia...

Ostatni z mego pokolenia,

Drogich przyjaciół pogrzebałem.

Widziałem, jak się życie zmienia,

I sam jak życie się zmieniałem.

Człowiekiam kochał i przyrodę,

W przyszłość patrzyłem jasnym okiem,

Wielbiłem wolność i swobodę

Zbratany z wiatrem i obłokiem.

Nie wabił mnie spiżowy pomnik,

Rozgłośne trąby, huczne brawa.

Zostanie po mnie pusty pokój

I małomówna, cicha sława.

LEOPOLD STAFF, Pamięć dzieciństwa

Idąc od świtu, z głową odkrytą i bosy,

Ległem w sadzie. Znużyła mnie droga taneczna.

Błękitne szczęście ranka rozszerza niebiosy,

Jak pierś mą słodkich kwiatów miodna woń pasieczna.

Nade mną, ogędzona pszczelimi rozgłosy,

W śnieżnego kwiecia gwiazdach drży gałąź jabłeczna:

Obarczona srebrnymi perły świeżej rosy,

Chwieje się na tle nieba niby Droga Mleczna.

Jak słodko! Dłoń wyciągam w górę i naginam

Niską gałąź kwitnącą do ust, i całuję

Chłód płatków... Wpół przymykam oczy... Przypominam...

W duszy mej rozjaśniają się tajne zagadki...

Zda się, dziecko zbłąkane i płaczące, czuję,

Jakby mą dłoń ujęła bezpieczna dłoń matki.

LEOPOLD STAFF, Patrz na te chmury...

Patrz na te chmury, co się kłębią w niebie,

Siostrzyce burz, niepogody!

Ileż w nich wichru, walki, męk, szału,

Pędu, wolności, swobody!

Nie mów o szczęściu, stara złudo!... Szczęście

Nie stwarza nic prócz wspomnienia,

A jedna chwila radości wystarczy

Na długie lata cierpienia.

LEOPOLD STAFF, Po latach

Po długich latach pierwszy raz

Idę jesienną tą aleją.

Jak mija czas, jak mija czas.

Pożółkłe liście lip się chwieją

I drży na ścieżce modry cień.

Z dwu stron dwa rzędy pni czernieją.

Na ławkę, o stuletni pień

Wsparta, rzuciłem nagle okiem...

Tutaj siedzieliśmy w ów dzień...

Przeszedłem mimo szybkim krokiem.

LEOPOLD STAFF, Podwaliny

Budowałem na piasku

I zwaliło się.

Budowałem na skale

I zwaliło się.

Teraz budując zacznę

Od dymu z komina.

LEOPOLD STAFF, Pokusa

W dłoni masz różę, w włosach perły winogrona,

A usta purpurowe, wilgotne od wina.

Na mchy mnie wabisz, naga wśród lasu dziewczyna,

Żądnie wyciągasz ku mnie tęskliwe ramiona.

Pręży cię nadmiar pragnień, luk twych biódr przegina,

Uwypukla dwa śnieżne wzgórza twego łona,

Na których, jak całowań pamięć zróżowiona

Zdwojony pąk różany usta me zaklina.

Czyś ty łaska, czy zguba, zbawienie czy zdrada,

Nie wiem. Wiem jeno: rozkosz w ramiona mi pada.

Ponęty moc i groźby czar ku tobie prze mię.

Dreszcz najsłodszy, że pragnę i razem się boję!

Bo ileż upojniejsze są mi róże twoje,

Że całując je nie wiem, czy w nich wąż nie drzemie

LEOPOLD STAFF, Północ

Smutek mając za druha, pustkę za sąsiada,

A samotność za siostrę, co wiecznie mi bliska,

W izbie swej u komina patrzę w żar ogniska,

Co płonie, fantastycznie jak krwawa ballada.

Za oknem noc milcząca i czarna, jak zdrada,

Do ślepych szyb murzyńską, płaską twarz przyciska,

Gdy na wietrze jesiennym głucho wyją psiska,

Jakby węsząc śmierć, która dom okrąża, blada...

Sprzęty, z którymi zżycie się wiąże mnie wspólne,

Zda się, kupią się bliżej mnie w grono zatulne,

Gdy dreszcz chłodny przebiega wzdłuż grzbietu jak mrówki...

I spoglądam z zapartym tchem w zegaru lice,

Gdzie na północ zbiegają się nieme wskazówki,

Już zaciskane z wolna złej Parki nożyce...

LEOPOLD STAFF, Prometeusz

Wstawszy raz lewą nogą z łóżka Jowisz srogi

Zwołał na zgromadzenie olimpijskie bogi

I rzekł: "Mam tego dosyć! Niech Herkules rusza

I wyzwoli natychmiast z pęt Prometeusza,

Bo czy się wam podoba to, czy nie podoba,

Obrzydła mi już tego pyszałka wątroba

I ten orzeł, co mu ją wieczyście wyżera,

I łańcuchy, i dzikie skały, et cetera."

I poszedł, aby rozkuć go, Herkules z młotem,

Lecz Prometeusz na to: "Ani mowy o tem,

Nie tykaj kajdan, niech ci się nawet nie marzy!

Czy nie widzisz, jak mi z tym Kaukazem do twarzy?"

ze zbioru "Dziewięć Muz" (1958)

LEOPOLD STAFF, Przebudzenie

Jest świt,

Ale nie jest jasno.

Jestem na pół zbudzony,

A dokoła nieład.

Coś trzeba związać,

Coś trzeba złączyć,

Rozstrzygnąć coś.

Nic nie wiem.

Nie mogę znależć butów,

Nie mogę znależć siebie.

Boli mnie głowa.

LEOPOLD STAFF, Przedśpiew

Czciciel gwiazd i mądrości, miłośnik ogrodów,

Wyznawca snów i piękna i uczestnik godów,

Na które swych wybrańców sprasza sztuka boska:

Znam gorycz i zawody, wiem, co ból i troska,

Złuda miłości, zwątpień mrok, tęsknot rozbicia,

A jednak śpiewać będę wam pochwałę życia -

Bo żyłem długo w górach i mieszkałem w lasach.

Pamięcią swe dni chmurne i dni w słońca krasach

Przechodzę, jakby jakieś wielkie, dziwne miasta,

Z myślą ciężką, jak z dzbanem na głowie niewiasta,

A dzban wino ukrywa i łzy w swojej cieśni.

Kochałem i wiem teraz skąd się rodzą pieśni;

Widziałem konających w nadziejnej otusze

I kobiety przy studniach brzemienne, jak grusze;

Szedłem przez pola żniwne i mogilne kopce,

Żyłem i z rzeczy ludzkich nic nie jest mi obce.

Przeto myśli me, które stoją przy mnie w radzie,

Choć smutne, są pogodne jako starcy w sadzie.

I uczę miłowania, radości w uśmiechu,

W łzach widzieć słodycz smutną, dobroć chorą w grzechu,

I pochwalam tajń życia w pieśni i w milczeniu,

Pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu.

LEOPOLD STAFF, Przygnębienie

Zmierzch melancholią szarą spływa...

Senność powieki moje klei,

Pełen znużenia, bez nadziei,

Chce spać bez marzeń i rojenia...

Gdzieś płacz sierocy się odzywa...

Chcę spać... myśl jakaś pośród cienia

Błądzi, sen mąci mi, przerywa,

Ciągła, natrętna, uporczywa...

Światłość dnia blada dogorywa,

Światłość omdlała i znużona...

Zraniona łania kędyś kona

W śmiertelnej ciszy mrocznej kniei...

Litości niemym okiem wzywa...

Jestem znużony, bez nadziei...

Chce spać... Sen mąci mi, przerywa

Wciąż myśl natrętna, uporczywa...

Zmierzch melancholią szarą spływa...

Senność powieki moje klei,

Znużony trudem, bez nadziei,

Błądzi wędrowiec mroźną nocą.

Pustka bezludna w krąg, nieżywa...

Mróz zgnębi go swą twardą mocą...

Chce spać... Sen mąci mi, przerywa

Wciąż myśl natrętna, uporczywa...

LEOPOLD STAFF, Przyjście

W lipowe kwiaty, w lipowe liście

Próg ustroiłem na twoje przyjście.

Jabłkami, winem, jako przy święcie,

Stół zastawiłem na twe przyjęcie.

Zasłałem płótnem białym posłanie

Na twoje przyjście, na twe witanie.

Ust pocałunki, ramion uściski

Chowam dla ciebie na dzień nasz bliski.

Po dniach rozłąki, po dniach w obłędzie,

Na dnie witania, których nie będzie...

LEOPOLD STAFF, Rób coś

Zewsząd tak ciasne widoki.

Trudno rozszerzać horyzont,

Więc zaokrąglam horyzont!

Zaokrąglam!

LEOPOLD STAFF, Rzeczywistość

Niewiara w miłość ma się wstydzi:

Oczy mi skrywa róż dwulistkiem.

Bowiem to, czego się nie widzi,

Istnieje przecie przede wszystkiem.

Szczęście przemija, jak dym ginie,

Nikną ułudy mgliste kraje.

Rzeczywistością jest jedynie

To, co po wszystkim pozostaje.

LEOPOLD STAFF, Rzęsa

W starym, zapuszczonym parku

Stałem nad stawem

Pokrytym grubym kożuchem rzęsy.

Myśląc,

Że woda była tu kiedyś przejrzysta

I dziś by być taka powinna.

Podjętą z ziemi suchą gałęzią

Zacząłem zgarniać zieloną patynę

I odprowadzać do odpływu.

Zastał mnie przy tym zajęciu

Mędrzec spokojny

O czole myślą rozciętym

I rzekł z łagodnym uśmiechem

Pobłażliwego wyrzutu:

"Nie żal ci czasu?

Każda chwila jest kroplą wieczności,

Życie mgnieniem jej oka.

Tyle jest spraw arcyważnych".

Odszedłem zawstydzony

I przez dzień cały myslałem

O życiu i o śmierci,

O Sokratesie

I niesmiertelności duszy,

O piramidach i pszenicy egipskiej,

O rzymskim Forum i księżycu,

O mamucie i wieży Eiffla...

Ale nic z tego nie wyszło.

Wróciwszy nazajutrz

Na to samo miejsce,

Ujrzałem nad stawem,

Pokrytym grubym, zielonym kożuchem,

Mędrca z czołem wygładzonym,

Który spokojnie,

Porzuconą przeze mnie gałęzią,

Zgarniał z powierzchni wody rzęsę

I odprowadzał do odpływu.

Wkolo szumiały cicho drzewa,

W gałęziach śpiewały ptaki.

LEOPOLD STAFF, Sonet szalony

Włóczęga, król gościńców, pijak słońca wieczny,

Zwycięzca słotnych wichrów, burz i niepogody,

Lecę w prześcigi z dalą i złudą w zawody,

Niewierny wszystkim prawdom i sam z sobą sprzeczny.

Pod gwiezdnym niebem w polu rozkładam gospody.

Snem i płaszczem nakryty, śpię wszędzie bezpieczny.

U głowy mej zatknięty kij, jak krzew jabłeczny,

Rodzi mi kwiat marzenia i owoc swobody.

Lekkomyślność śpi ze mną, płocha weselnica,

Sakwę, gdziem mądrość chował, przedarła psotnica...

W drodze szczęśliwie-m zgubił swą mądrosć znużoną.

Prosze cię, duszo moja, bądźże mi szaloną,

Bo ukradłem nadzieję gdzies w karczmie przydrożnej!

Ciesz sie zgubą! Niech będzie przeklęty ostrożny!

LEOPOLD STAFF, Trącam o ciebie, struno...

Trącam o ciebie, struno bolesna pamięci,

Grająca ciszę zmierzchu, wonią sianożęci.

We wspomnieniu dom biały, dwa klonowe drzewa,

Wieczór letni, w gałęziach ptak, co słodko śpiewa.

To wszystko, co zostało po was, szczęścia chwile:

Dwa drzewa, ptak, co śpiewa... nic... a tyle... tyle...

LEOPOLD STAFF, Twe złote włosy

Włosy twe jak płomienia błyskawicy grzywa,

Jak surm mosiężnych świetna, weselna muzyka,

Jak uroczyste święto bogatego żniwa,

Jak w południe lipcowe spieka słońca dzika.

Włosy twe: bursztyn, jedwab, ogień i oliwa,

jesienny niebywały przepych pażdziernika,

W zasobnych miodnych ulach praca pszczół szczęśliwa,

Złote szaleństwo wina dla ust biesiadnika.

Włosy twe: rozżagwiona rozkoszy pochodnia,

Kojace jako morze, kuszące jak zbrodnia...

jak w lesie o zachodzie zabłądzić w ich złocie!

I po wirze upojeń, pieszczot zawierusze

Zagrzebać w nich swe usta i upowić duszę,

Dumna jak sen zwycięzcy w zdobytym namiocie!

LEOPOLD STAFF, W przededniu

Usta twoje, dziewczyno, całowań łakome,

Śnią dziwy, co się własną trwożliwością płoszą...

Obietnicy ust męskich jeszcze nieświadome -

Czują, że jest im tajne coś, co jest rozkoszą...

Drżą tesknotą za czarą słodyczy nieznanych,

Roztapiając swą bladość w krwi wrącej rumieńcu;

Żary pragnienia gaszą na ustach siostrzanych,

Bo im zakwitł jeszcze sen o oblubieńcu.

Lecz nim twe usta, ogniem pożądań bezradne,

Zwyciężone pragnieniem rozkoszy potężnym,

W nieprzytomnym szukaniu mdlejące, bezwładne,

Tkną ust mych całowaniem pierwszym, niedołężnym:

Chce jak najdłużej patrzeć, jak się nasze obie

Dusze zmagają, liliom twym kradnąc biel skrycie...

Bowiem to najpiękniejsze, co znikome w tobie,

A wiekszą mi rozkoszą podróż niż przybycie!

LEOPOLD STAFF, Wieczór

Leżę na łodzi

W wieczornej ciszy.

Gwiazdy nade mną,

Gwiazdy pode mną

I gwiazdy we mnie.

LEOPOLD STAFF, Więc można kochać...

Więc można kochać i nie wiedzieć o tem?

Po przypadkowym, najkrótszym spotkaniu

Dłoń sobie wzajem podać w pożegnaniu

I w dusz spokoju odejść - z bezpowrotem...

Lecz już nazajutrz, ledwo po rozstaniu,

W dzień ów zabłądzić pamięci przelotem

I stając, jakby przed czemś cudnem, złotem,

Uczuć się nagle sercem - na wygnaniu!

I odtąd wracać wstecz, wciąż i na próżno,

Przesiewać przeszłość wspomnienia przetakiem,

By coś w niej znaleźć, co było żywotem!

Lecz smęt mży jeno szarym suchym makiem,

Jak proch w klepsydrze, co szemrze: "Za późno!..."

Ach, można kochać i nie wiedzieć o tem!

LEOPOLD STAFF, Willa samotna

Cień, co na miłość naszą padł wieczną żałobą,

Był dawno w mym przeczuciu. Pomnisz: szedłem z tobą

Wzdłuż muru, zza którego słodko się wychyla

Tonąca wśród jaśminów i róż biała willa,

Tchnąca marzeniem ciszy i woni głębokiej.

Na srebrnym niebie gasły różowe obłoki,

Błękitny zmierzch zapadał i byliśmy smutni.

Stanęliśmy w zadumie u krat starej wrótni,

Patrząc w tajemne mrokiem ogrodu głębiny,

Stworzone, zda się, aby wśród nich snuć godziny

Szczęścia w niezamąconej i jasnej miłości.

Wszystko zdało się czekać żądnych ciszy gości,

Tu nam, ściganym trwogą, zdawała się schrona.

Ogród tchnął upojeniem. Tęsknotą wiedziona

Dłoń ma bezwiednie pchnęła wrota i... opadła.

Wrota zamknięte były. I twarz ci pobladła,

Bo i ty może wtedy odgadłaś to samo:

Że obalony posąg Hermesa, co plamą

Na murawie wśród zmierzchu bielał jak płat śniegu,

Był jak poseł miłości pogodnej, co w biegu,

Chcąc wrota nam otworzyć, runął jak kwiat ścięty,

U bramy zostawiwszy nas szczęścia - zamkniętej.

LEOPOLD STAFF, Wir

Krew gna nas w szał! Rzuć wiosła! Na głębokie wody

Łódź nas zagnała! Nie broń się błagań próżnicą!

Prośba dla tej topieli zbyt płytką kotwicą!

Zdradził cię wróg twój boski: czas twej urody!

Rozbić się musisz! Piękność wodzi otchłaniami...

Usta twe, jeśli milczą, to tylko kochaniem...

Usta twe myśleć zdolne jeno całowaniem...

Piękność niebezpieczeństwem jest... A myśmy sami...

Duszę pełną całunków masz nie narodzonych,

Co w twej piersi o ciepły marmur łona twego,

Jak ptaki, skrzydłem biją... Puść je! Niech wybiegną!

Jak pszczoły miód mi zbiorą z twych ust rozchylonych.

Tyś piękna! Na nic wiosła! Dzierżysz je z nawyku...

Ręce twe przeciw wirom - to lilie najwiotsze...

Biały lęk twój w sen pada błogiego zaniku...

Pójdź w uścisk! Łódź twa pędzi w rozbicie najsłodsze!

LEOPOLD STAFF, Wolność

Ciasno mi, Panie, na kolumnie

Pychy samotnej, gdzie choć stoję,

Trwam sztywny, jakbym leżał w trumnie,

I są spętane ruchy moje.

Wolności pragnę ponad wszystko!

Daj mi szerokie pole kołem,

Bym mógł przed tobą klękać nisko

I jeszcze niżej hołd bić czołem.

LEOPOLD STAFF, Wysokie drzewa

O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,

W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,

Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,

Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.

Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,

W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,

Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu

Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę.

Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza

I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,

Z których widmami rośnie wyzwolona dusza...

O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!

LEOPOLD STAFF, Wyszedłem szukać...

Wyszedłem szukać Ciebie o swicie i w trwodze,

Nie znajdując, myślałem, żem szedł drogą kłamną;

I spotkałem Cię, kiedym odwrócił się w drodze,

Bowiem przez całe życie krok w krok szedłeś za mną.

Wędrowałem dzień cały pod cienia ciężarem,

W chłodzie-m południe minął, by oto u końca

Płonąć Tobą, o zmierzchu mym, czerwonym żarem,

Jako wieczorna rzeka o zachodzie słońca.

LEOPOLD STAFF, Zabite drzewo

Z ciemnych mojego lasu drzew jedno najcichsze

Ukochałem, najbardziej smutne i najwiotsze:

Brzozę, co nie szumiała w najszaleńczym wichrze,

Zawsze niema, choć wiatru wiew się o nią otrze.

Wszystkich innych drzew znałem najlżejsze poszumy,

Tylko to jedno tajni swej mi nie otwarło...

Próżno je ma tęsknota wśród bladej zadumy

Oplata, by w nim duszę ożywić zamarłą.

Nie wiał wicher, któremu obudzić je dano...

I gniew wstał we mnie... Dłońmi chwyciłem włos brzozy

I targnąłem, by wydrzeć choć skargę, jęk grozy...

Milczała... Mocą dziką, szaleństwem wezbraną

Połamałem ją... Leży zabita mą dłonią...

Nie wyszumiała tajni swej... A wichry gonią...

LEOPOLD STAFF, Zwózka

Sprzymierzone z plemieniem pszczół w pracy zakonie,

Miodową je gościną chętnie darzą kłosy,

Ucząc się ziarnem tęsknić ku śpichrzów skarbonie,

Jak one w barć składają swe słodkie donosy.

Więc w opiekuńczej ciężkich swych skarbów obronie

Strasząc wąsem próżniacze rozbójniczki, osy,

Odganiają natręty i, dościgłe w plonie,

Kuszą swym złotym blaskiem srebrny połysk kosy.

I nazajutrz zuchwałe miodów rabuśnice

Widzą pola zmienione w ścierń jak czarów gusłem,

A drogą wozy wiozą żyto i pszenicę...

I gniewa je, gdy chłop się snopami rozczula,

Które w pasie, jak osy, ściśnięte powrósłem

Z wideł w stodoły wrota lecą jak do ula.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
47 Leopold Staff wiersze 2
LEOPOLD STAFF WIERSZE
Leopold Staff Wiersze
LEOPOLD STAFF WIERSZE [opracowane]
Młoda Polska, Wiersze staff, Wiersze - Leopold Staff
Wiersze Leopold Staff
Leopold Staff analiza wierszy
LEOPOLD STAFF analiza i interpretacja wybranych wierszy (klp)
Staff Leopold Zbiór wierszy
XX-lecie 15, Leopold Staff - mistrz skamandrytów
Potocki Wacław Ogród nie plewiony i inne wiersze (m76)
Młoda Polska, Sonety Staff, Sonety - Leopold Staff
107 lektur streszczenia - podstawowa,gimnazjum,liceum, Sonety - Leopold Staff, Kowal
Leopold Staff BN
Leopold Staff Los
Leopold Staff Twe złote włosy
Karpiński Franciszek Wiersze (m76)
LEOPOLD STAFF 2
Leopold Staff całość

więcej podobnych podstron