Teilhard de Chardin O szczęściu cierpieniu miłości


0x01 graphic


o

szczęściu

cierpieniu

miłości

0x01 graphic



Ponadto w serii:

Bernhard Welte Czas i tajemnica

Bernhard Welte Czym jest wiara?

Ladislaus Boros Odkrywanie myśli


Josef Pieper Scholastyka


0x01 graphic


Pierre

Teilhard


de Chardin


o szczęściu

cierpieniu

miłości

Przełożyli

Wanda Sukiennicka

Mieczysław Tazbir

Instytut Wydawniczy Pax Warszawa 2001

by Nieomyty


Tytuły oryginałów

Sur le Bonheur © by Editions du Seuil, Paris 1966 Sur la Souffrance © by Editions Bernard Grasset, 1965 © by Desclee de Brouwer, 1965 © by Editions du Seuil, Paris 1974 Sur 1'Amour © by Editions du Seuil, Paris 1967

© for the Polish edition by Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 2001

Okładkę projektował Krzysztof R. Jaśkiewicz

Redaktor Ewa Burska

Redaktor techniczny Ewa Dębnicka

Korekta Zespól

ISBN 83-211-0129-1


O szczęściu


I. Myśli o szczęściu {Reflexions sur le Bonheur) - tekst odczytu, wygłoszonego w Pekinie 28 grudnia 1943 r., opublikowany w Cahiers Pierre Teilhard de Chardin, nr 2, Seuil, Paris 1960, następnie w tomiku Sur le Bonheur, Seuil, Paris 1966 i na koniec w Les Directions de l'Avenir (Oeuvres, t. XI), Seuil, Paris 1973, s. 119-140. Przełożył Mieczysław Tazbir.

II. Przemówienia do nowożeńców (Trois dis-cours de mariage) - teksty opublikowane w tomiku Sur le Bonheur, wyd. j. w., a następnie w Le coeur de la matiere (Oeuvres, t. XIII), Seuil, Paris 1976, s. 157-170, 187-190. Przełożył Mieczysław Tazbir.


Podobnie jak w świecie materii zmechanizowanej wszystkie ciała podlegają prawu powszechnego ciążenia, tak w świecie materii ożywionej wszystkie byty zorganizowane, nawet na najniższym poziomie, zmierzają w kierun­ku, który im zapewnia najwięcej „dobrobytu".

Rozprawianie o szczęściu powinno więc być najłatwiej­szym zadaniem dla prelegenta. Czyż człowiek żyjący, prze­mawiając do ludzi żyjących, nie jest przeświadczony, że ma przed sobą słuchaczy przekonanych i wtajemniczonych?

W praktyce jednak zadanie, jakiego się dziś podejmuję, okazuje się znacznie delikatniejsze i bardziej złożone.

Niewątpliwie człowiek, podobnie jak inne byty ożywio­ne, w istocie pragnie być szczęśliwy. To podstawowe żądanie przybiera jednak - w jego wypadku - postać skomplikowaną i nową. W gruncie rzeczy bowiem czło­wiek - to nie tylko istota żyjąca, wrażliwsza, bardziej wyczulona niż inne. Wskutek „hominizacji" stał się istotą zdolną do myślenia refleksyjnego i krytycznego. Owa zdolność do refleksji pociąga zaś za sobą dwie groźne cechy: możność dostrzegania tego, co możliwe, i przewi­dywania przyszłości - dwie władze, których pojawienie się wystarczyło, by wywołać zamęt i zamieszanie w zmierza­jącym wzwyż pochodzie Życia, tak przedtem zwartym i przejrzystym. Dostrzeganie możliwości i przewidywanie przyszłości łączą się z sobą sprawiając, że zarówno nasze obawy, jak i nasze nadzieje stają się niewyczerpane i wie­lokierunkowe... Podczas gdy zwierzę zdaje się bez prze­szkód zmierzać ku temu, co je zadowala, człowiek na każdym kroku, dokądkolwiek dąży, napotyka problem, który, odkąd jest człowiekiem, nieustannie usiłuje roz­wiązać w sposób ostateczny i uniwersalny.

7


De vita beata, jak mawiali już starożytni. Co to jest szczęście?

Książki na ten temat, ankiety, doświadczenia indywidu­alne i zbiorowe tworzą stale powiększający się, wzruszają­cy zbiór, z którego jednak niepodobna wysnuć jednoznacz­nych konkluzji. W końcu wielu z nas skłonnych jest wyciągnąć ze wszystkich tych rozważań wniosek, że nie warto szukać dalej. Albo nie ma rozwiązania problemu, tzn. prawdziwego szczęścia nie może być na tym świecie, albo też jest tylko nieskończenie wiele rozwiązań indywi­dualnych, czyli problem jest „nieokreślony". Szczęście byłoby więc kwestią oceny indywidualnej. Jeden lubi wino i dobrą kuchnię. Inny woli samochody, poezję czy dobro­czynność. „Niech każdy kieruje się swoimi własnymi upodobaniami, niech każdy korzysta z nadarzających mu się szans." Każdy z was na pewno nieraz to słyszał; każdy, być może, po trosze tak myśli.

Właśnie temu relatywistycznemu, a w istocie pesymis­tycznemu sceptycyzmowi chciałbym się dziś przeciwsta­wić, wykazując, że nawet dla człowieka zasadniczy kieru­nek dążenia do szczęścia nie jest tak niewyraźny i kon­trowersyjny jak się na ogół sądzi, jeśli tylko - ograniczając się do rozważań nad najistotniejszymi radościami życia - oprzemy się na wynikach badań nauk ścisłych i biologii.

Skoro nie mogę niestety zapewnić wam szczęścia, chciałbym przynajmniej pomóc wam je znaleźć.

Moja wypowiedź będzie się składała z dwóch części. W pierwszej, głównie teoretycznej, postaramy się wspólnie określić najlepszą drogę do szczęścia człowieka.

W drugiej, mającej charakter podsumowania, zastanowi­my się, jak dostosować nasze życie indywidualne do owych głównych osi skierowanych ku prawdziwej szczęś­liwości.


I. Teoretyczne wytyczne szczęścia

A. Punkt wyjścia rozważań (trzy różne postawy wobec życia)

Aby lepiej zrozumieć, jak się dla nas przedstawia zagadnienie szczęścia i dlaczego, rozważając je, ulegamy ustawicznym wahaniom, musimy na wstępie rozejrzeć się w sytuacji, to znaczy rozróżnić trzy postawy pierwotne, zasadnicze, jakie ludzie de facto przyjmują wobec życia.

Pozwolą państwo, że posłużę się pewnym porównaniem. Wyobraźmy sobie grupę turystów, którzy wyruszyli, by osiągnąć jakiś trudny do zdobycia szczyt górski, i spójrzmy na tych ludzi w kilka godzin po wyruszeniu 1'. Można sobie wyobrazić, że da się wtedy wyróżnić wśród nich trzy typy.

Jedni żałują, że wyszli ze schroniska. Cel wyprawy wydaje im się niewart spodziewanych trudów i niebez­pieczeństw. Postanawiają zawrócić.

Inni nie żałują, że wyruszyli. Słońce świeci, widoki są piękne. Po cóż jednak wspinać się jeszcze wyżej? Czy nie lepiej rozkoszować się pięknem gór, tam gdzie się dotarło, na łące lub w lesie? Rozkładają się więc na trawie lub myszkują w najbliższym sąsiedztwie w oczekiwaniu na śniadanie.

1 W Cahiers i w Les Directions de l'Avenir- oczywisty lapsus: „przed wyruszeniem". W tomiku Sur le Bonheur. - „po wyruszeniu".

9


Inni wreszcie, prawdziwi alpiniści, nie odrywają oczu od wierzchołka, który postanowili osiągnąć. I wyruszają naprzód.

Znużeni - poszukiwacze przyjemności - żarliwi.

Trzy typy, które w zalążku nosi w sobie każdy z nas i na które od niepamiętnych czasów dzielą się otaczający nas ludzie.

1. Najpierw - znużeni (czyli pesymiści)

Dla nich istnienie jest omyłką lub sprawą z góry skazaną na niepowodzenie. Zostaliśmy wplątani w coś niedobrego, toteż chodzi tylko o to, by jak najzręczniej wycofać się z gry. W postaci skrajnej i usystematyzowanej, w postaci teoretycznej doktryny postawa ta prowadzi do mądrości hinduskiej, dla której świat - to złudzenie i kaj­dany, lub do pesymizmu „Schopenhauerawskiego". W po­staci złagodzonej i pospolitej ta sama postawa przejawia się, czasem mimowolnie, w formie najprzeróżniejszych, powszechnie spotykanych poglądów życiowych. „Po co szukać? Czemu nie pozostawić dzikusów w stanie dzikości, a ignorantów w stanie ignorancji? Na co nauka? Po co maszyny? Czyż nie przyjemniej leżeć niż stać? Czy nie lepiej być martwym niż leżeć?" Wszystko to jest równo­znaczne ze stwierdzeniem - co najmniej implicite - że lepiej bytować w mniejszych wymiarach niż w większych, a najlepiej byłoby wcale nie istnieć.

2. Następnie - poszukiwacze przyjemności (czy rozkoszy)

Dla ludzi tej kategorii lepiej zapewne istnieć, niż nie istnieć. Zważmy jednak, że istnienie ma dla nich znaczenie swoiste. Istnieć, żyć - to dla uczniów tej szkoły

10


nie działać, lecz cieszyć się chwilą, korzystać z chwili. Rozkoszować się każdą chwilą i każdą rzeczą zachłannie, nic z niej nie tracąc, a zwłaszcza nie zmieniając płaszczyz­ny doznań - oto ich mądrość. Gdy się nasycą, przewrócą się, leżąc na trawie, na drugi bok, rozprostują nogi, zmienią punkt obserwacyjny. A przy tym nie będą się wzbraniali zejść w dół. Dla przyszłości, na przyszłość nie zaryzykują niczym, chyba że pod wpływem przerafinowania zechce im się upajać samym ryzykiem, doznać dreszczu odwagi lub dreszczu trwogi.

Tak sobie wyobrażamy w uproszczonej postaci dawny pogański hedonizm szkoły Epikura. Taka była w każdym razie jeszcze niedawno postawa Moranda, Montherlanta czy też (jako odmiana znacznie subtelniej sza) postawa Gide'a (wyrażona w Nourritures terrestres). Dla nich ide­ałem życiowym było pić, nie gasząc pragnienia, a raczej zaostrzając je nie po to, by odzyskać siły, lecz po to, by zachować gotowość do czerpania - coraz zachłanniej szego - z coraz to innych źródeł.

3. Na koniec - żarliwi

Mam na myśli tych, dla których życie - to pięcie się wzwyż, odkrywanie. Dla ludzi tej kategorii nie tylko lepiej istnieć niż nie istnieć. Dla nich w życiu możliwe i szczególnie cenne jest to, by stawać się „kimś więcej". W oczach tych zdobywców rozmiłowanych w przygodzie istnienie jest niewyczerpane, lecz nie tak, jak je widzi Gide, niby diament o niezliczonych ścian­kach, który można bez końca oglądać z różnych stron, lecz jako ognisko ciepła i światła, do którego można się zbliżać coraz bardziej. Można z tych ludzi podkpiwać, uważać ich za naiwnych lub kłopotliwych. Niemniej to oni uczynili nas takimi, jakimi jesteśmy, i z ich to rąk wyjdzie Ziemia jutra.

11


Pesymizm i nawrót do przeszłości - zabawa chwilą

- poryw ku przyszłości. Trzy podstawowe, jak już wspo­
mniałem, postawy wobec życia, a tym samym - i tu
wracamy do właściwego tematu - trzy sprzeczne postaci
szczęścia.

  1. Szczęście spokoju - bez kłopotów, bez ryzyka, bez wysiłków. Ograniczmy nasze kontakty z ludźmi, ogranicz­my potrzeby, przygaśmy światła, postarajmy się, by nasza skóra stała się twardsza, zamknijmy się we własnej skoru­pie. Szczęśliwy jest ten, kto najmniej myśli, najmniej odczuwa, najmniej pragnie.

  2. Szczęście wypływające z doznawania przyjemności

- przyjemności niezmiennej lub, jeszcze lepiej, nieustannie
odnawianej. Celem życia nie jest działanie i tworzenie, lecz
korzystanie. A zatem znowu zasada najmniejszego wysiłku
albo takiego tylko wysiłku, jakiego potrzeba, by zmienić
puchar lub rodzaj napoju. Rozłożyć się jak najswobodniej,
jak liść w promieniach słońca i stale zmieniać pozycję, by
jak najsilniej odczuwać - oto recepta na szczęście. Szczęś­
liwy jest ten, co potrafi wysmakować całą rozkosz z chwili,
którą zamknął w swych dłoniach.

3. Na koniec - szczęście rośnięcia. Z tego punktu wi­
dzenia nie istnieje ono ani nie ma wartości samo w sobie
niby rzecz, o którą moglibyśmy zabiegać i którą w końcu
moglibyśmy posiąść; jest ono tylko znakiem, skutkiem
właściwie ukierunkowanego działania, niejako nagrodą za
nie. Jest -jak się kiedyś wyraził Aldous Huxley - „produk­
tem ubocznym wysiłku". Nie wystarczy więc - jak sugeru­
ją współcześni hedoniści - „odnawiać się" w dowolny
sposób, by być szczęśliwym. Nie daje szczęścia żadna
zmiana, która nie jest wynikiem dążenia wzwyż. Szczęś­
liwy jest zatem ten, co nie poszukuje szczęścia bezpośred­
nio, znajduje nieuchronnie radość jako naddatek, dążąc do
pełni, do kresu siebie samego, dążąc naprzód.

Szczęście spokoju, szczęście przyjemności, szczęście rozwoju. Wzdłuż tych trzech linii rozdziela się na poziomie człowieka nurt życia.

12


Czyżby rzeczywiście nie było dla nas innych motywów wyboru poza osobistymi skłonnościami wypływającymi z upodobań i temperamentu?

Może jednak dałoby się jakoś znaleźć argumenty - obie­ktywne, a więc bezsporne - przemawiające za tym, że któraś z tych dróg jest bezwzględnie najlepsza, a tym samym jedyna, która może nas doprowadzić do szczęścia autentycznego.

B. Odpowiedź faktów

1. Rozwiązanie ogólne: ku przyrostowi świadomości

Ja osobiście jestem pewien, że takie kryterium - bezsporne i obiektywne - istnieje i nie jest bynajmniej tajemnicze czy ukryte, lecz dostrzegalne dla każdego. Twierdzę, że aby je dostrzec, wystarczy rozejrzeć się wokół nas, przyjrzeć się przyrodzie w świetle ostatnich odkryć fizyki i biologii, czyli w świetle nowych poglądów na wielkie zjawisko ewolucji.

Wiadomo, że nikt już dziś nie ma co do niej wątpliwo­ści. Wszechświat nie jest „ontologicznie" niezmienny, lecz od samego początku podlega ruchowi przechodzącemu na wskroś, poprzez najgłębsze wnętrze całej jego masy, a ma­jącemu postać dwóch przeciwstawnych nurtów. Jeden z nich pociąga materię ku stanom maksymalnego rozpadu, drugi powoduje tworzenie się układów organicznych, któ­rych wyższe typy, nieskończenie złożone, składają się na to, co nazywamy „światem istot żywych".

Przyjąwszy to, skoncentrujmy nasze rozważania na dru­gim z tych nurtów, na nurcie życia, którego cząstką sami jesteśmy. Co najmniej przez sto lat uczeni, uznając ewolu­cję biologiczną za zjawisko rzeczywiste, zastanawiali się, czy ruch, który nas unosi, jest wirowaniem po zamkniętym

13


okręgu, czy też ma on określony kierunek, zgodnie z któ­rym ożywiona część świata zmierza ku jakiemuś okreś­lonemu wyższemu stanowi. Dziś niemal wszyscy są zgo­dni, że druga z tych hipotez wydaje się całkowicie zgodna z rzeczywistością. Złożoność życia nie wzrasta chaotycznie czy przypadkowo. Zarówno wzięte jako całość, jak i roz­patrywane w odniesieniu do poszczególnych istot uorgani-zowanych, zmierza ono systematycznie i nieodwracalnie ku stanom coraz wyższej świadomości. Pojawienie się w końcu człowieka (niedawne zresztą) jest więc prawid­łowym i logicznym rezultatem procesu, który zarysował się już z grubsza u początków naszej planety.

Z historycznego punktu widzenia życie (czyli sam

V wszechświat w swej najaktywniejszej części) - to przyrost

świadomości. Czyż nie rzuca się natychmiast w oczy

bezpośrednia konsekwencja tej tezy dla naszej postawy

i naszego nastawienia wewnętrznego?

Dyskutujemy bez końca - jak przed chwilą stwierdziłem

- nad tym, jaka jest najwłaściwsza postawa wobec naszego
życia. Czy jednak, wiodąc te dysputy, nie zachowujemy się
jak podróżny, który w wagonie pociągu pędzącego z Pary­
ża do Marsylii zacząłby się zastanawiać, czy lepiej byłoby
skierować się na północ, czy na południe? Dyskutujemy.
Po co jednak, skoro decyzja została powzięta bez naszego
udziału i skoro „jesteśmy już na pokładzie". Od przeszło
czterystu milionów lat (należałoby nawet powiedzieć: od
początku we wszechświecie) ogromna masa bytów, której
cząstką jesteśmy, pnie się w górę uparcie, niestrudzenie

- ku większej wolności, większej wrażliwości, pełniej­
szemu widzeniu wewnętrznemu. A my się tymczasem
zastanawiamy, w którą stronę zdążać!

W rzeczywistości, w świetle wielkich praw kosmicz­nych, rozwiewają się mroki fałszywych problemów. Jeśli nie chcemy popaść w sprzeczność „fizyczną" (czyli zane­gować to wszystko, czym jesteśmy, i to wszystko, co sprawiło, że jesteśmy tym, czym jesteśmy), każdy z nas musi uznać za swój ów wybór pierwotny, podstawowy,

14


implikowany przez świat, którego myślącymi cząstkami jesteśmy. Cofanie się dla pomniejszenia własnego bytu, zatrzymywanie się dla rozkoszowania się czymś tam - te próby żeglowania pod prąd powszechnego nurtu okazują się absurdalne, niewykonalne.

A więc i droga w lewo, i droga w prawo - to ślepe zaułki. Otwarta pozostaje tylko droga wprost, naprzód.

Z naukowego i obiektywnego punktu widzenia jedyną odpowiedzią na wezwanie życia jest marsz drogą postępu.

Tym samym, również z naukowego i obiektywnego punktu widzenia, jedynym prawdziwym szczęściem jest to, które nazwaliśmy szczęściem rośnięcia i ruchu.

Czy chcemy być szczęśliwi jak świat i wraz ze światem? Pozostawmy więc znużonych i pesymistów; niech się zsu­wają w dół. Pozostawmy tych, co chcą się „cieszyć ży­ciem"; niech sobie leżą na zboczu ci burżuje na wy­wczasach! Przyłączmy się bez wahania do grupy tych, co chcą zaryzykować wspinaczkę aż na szczyt.

Zdecydować się na drogę w górę - to jednak nie wszystko, nie wolno zmylić szlaku. Pięknie to - podnieść się z ziemi i ruszyć w drogę. Jaką jednak wybrać ścieżkę, by radośnie dojść na szczyt? I tym razem, chcąc pozostać na pewnym gruncie, zbadamy działania natury, czyli spró­bujemy poszukać rozwiązania w naukach przyrodniczych.

2. Rozwiązanie szczegółowe: trzy fazy personalizacji

Życie na świecie wznosi się, jak już stwier­dziłem, ku coraz większej świadomości poprzez coraz większą złożoność - tak jakby skutkiem rosnącego kom­plikowania się organizmów było pogłębianie się samego centrum ich istnienia.

Jak jednak dokonuje się de facto i w szczegółach ów proces zmierzający ku wyższym postaciom jedności?

15


Aby jaśniej i prościej przedstawić sprawę, poprzestanie­my na obserwacjach dotyczących człowieka, istoty o naj­wyższym poziomie psychizmu, a dla nas - najlepiej znanej spośród wszystkich istot żywych.

W procesie naszego wewnętrznego jednoczenia się, czyli personalizacji, można w wyniku analizy wyróżnić trzy fazy, trzy „kroki", trzy wzajemnie sprzężone kolejne pro­cesy. Aby być w pełni sobą i żyć człowiek musi: 1. ześrodkować się, skoncentrować się na sobie (se centrer sur soi), 2. „rozśrodkować się" (se decentrer) ku „innym", 3. ześrodkować się wyżej (se surcentrer) na czymś więk­szym od niego.

Zdefiniujmy i wyjaśnijmy po kolei te trzy fazy ruchu naprzód, którym powinny odpowiadać trzy rodzaje szczęś­cia (skoro, jak już stwierdziliśmy, szczęście jest skutkiem rośnięcia).

  1. Ześrodkowanie się na sobie. Nie tylko pod względem fizycznym, ale i pod względem intelektualnym i etycznym człowiek jest człowiekiem, jeśli „kultywuje siebie", czyli pracuje nad sobą. I to nie tylko do dwudziestego roku życia! Aby więc być w pełni sobą, musimy przez całe życie pracować nad „organizowaniem" siebie, czyli nad wprowa­dzaniem coraz lepszego ładu, coraz większej spójności w nasze poglądy, uczucia, postępowanie. To cały program, a zarazem cała wartość (a przy tym - wielki trud) życia wewnętrznego - z jego nieodpartą skłonnością do przed­miotów coraz bardziej duchowym, coraz wyższym... Pod­czas tej pierwszej fazy każdy z nas musi podjąć i samo­dzielnie powtórzyć powszechną pracę życia. Istnieć - to przede wszystkim stworzyć siebie i odnaleźć siebie.

  2. Rozśrodkowanie się. Główną pokusą czy złudzeniem czyhającym na myślące centrum, które każdy z nas nosi w głębi siebie, jest mniemanie, że chcąc stać się większym, trzeba się odizolować i egoistycznie, w samym sobie tylko, kontynuować szczególną pracę zmierzającą do osiągnięcia pełni, odciąć się od innych, wszystko mierzyć własną miarą. Człowiek nie jest jednak na ziemi sam. Przeciwnie,

16


jest ich wielu i mogą oni istnieć tylko w ogromnej mnogo­ści. Jest to banalna oczywistość. A jednak fakt ten nabiera szczególnej wagi, gdy go uwzględnimy w ogólnej perspek­tywie fizyki, świadczy bowiem o tym, że choć istoty myślące są z natury zindywidualizowane, to jednak czło­wiek jest tylko atomem albo ogromną molekułą, a wraz z innymi ludźmi tworzy układ (system) o strukturze kor-puskularnej, z którego nie może się wyrwać. Pod wzglę­dem fizycznym czy biologicznym człowiek, jak wszystko w przyrodzie, jest w swej istocie czymś, co występuje tylko w mnogości. Jest „zjawiskiem masowym". Znaczy to

3. Ześrodkowanie się w górze. Tę fazę, choć jej potrzeba jest mniej oczywista, koniecznie trzeba zrozumieć.

Powiedziałem już, że aby stać się w pełni sobą, musimy poszerzyć niejako podstawę naszego istnienia, musimy się złączyć z „kimś innym". Gdy jednak zaczną się już two­rzyć więzy uczuciowe z „uprzywilejowanymi" jednostka­mi, niepodobna zatrzymać tej ekspansji. Niepostrzeżenie, stopniowo krąg się powiększa. Jest to szczególnie wyraźnie widoczne w świecie współczesnym. Człowiek był zapewne od początku świadomy przynależności do jednej wielkiej ludzkości. Jednakże dopiero dla ostatnich pokoleń ów zrazu niewyraźny zmysł społeczny zaczyna nabierać rze­czywistego i pełnego znaczenia. W ciągu ostatnich dziesię­ciu tysiącleci (okres, podczas którego dokonało się nagłe przyspieszenie rozwoju cywilizacji) ludzie, nie zastanawia­jąc się wiele nad tym, poddawali się oddziaływaniu wielo-

17


rakich sił, głębszych niż wszelkie wojny, które to siły pomału, stopniowo zbliżały ich do siebie wzajemnie. Obec­nie otwierają się nam oczy i zaczynamy dostrzegać dwie prawdy. Oto pierwsza z nich: na ograniczonej i nierozciąg-liwej powierzchni Ziemi, pod ciśnieniem przyrostu natural­nego i wskutek oddziaływania stale rozrastających się powiązań ekonomicznych, zaczynamy tworzyć jedno ciało. Drugie ważne stwierdzenie: w tym właśnie ciele, wskutek stopniowego tworzenia się jednolitego, ogólnoziemskiego systemu przemysłowego i naukowego, nasze umysły za­czynają w coraz większej mierze funkcjonować tak, jak komórki jednego mózgu. Czy to nie znaczy, że jeśli te przemiany będą postępowały dalej naturalnym torem, moż­na przewidywać, że kiedyś w przyszłości ludzie przekonają się, że mogą jak gdyby jednym sercem wspólnie i równo­cześnie pragnąć tego samego, z nadzieją oczekiwać na to samo, kochać to samo.

Ludzkość jutra, jakaś super-ludzkość o wiele bardziej świadoma, o wiele potężniejsza, o wiele bardziej jedno­myślna niż nasza zaczyna się wyłaniać z mroków przyszło­ści, nabiera kształtu na naszych oczach. Równocześnie zaś (wrócę jeszcze do tego) budzi się w nas odczucie, że aby dojść do kresu tego, czym jesteśmy, nie wystarczy zespolić naszego istnienia z dziesiątkiem innych istnień wybranych spośród otaczających nas tysięcy, lecz trzeba się zespolić ze wszystkimi równocześnie.

Jakież wnioski nasuwają te dwa zjawiska - zewnętrzne i wewnętrzne? Chyba przede wszystkim ten wniosek, że koniec końcem życie domaga się od nas tego, że aby istnieć, powinniśmy się włączyć w Całość, podporząd­kować się Całości uorganizowanej, której - w aspek­cie kosmicznym - jesteśmy tylko myślącymi cząstkami. Oczekuje nas Centrum należące do wyższego porządku; już się pojawia - nie na uboczu, lecz przed nami i nad nami.

A więc nie wystarczy rozwijać się samemu, nie wystar­czy ofiarować siebie komuś równemu sobie. Trzeba się

18


jeszcze poddać, podporządkować swoje życie czemuś wię­kszemu niż my.

Innymi słowy, najpierw istnieć, następnie - kochać, na koniec zaś - wielbić.

Oto naturalne fazy personalizacji.

Są to, jak widać, trzy zazębiające się stopnie na wzno­szącej się w górę drodze życia, a tym samym - trzy coraz to wyższe stopnie szczęścia, jeśli rzeczywiście, zgodnie z tym, cośmy uznali za prawdę, szczęście jest nierozerwal­nie związane z dążeniem wzwyż.

Szczęście rośnięcia - szczęście kochania - szczęście wielbienia. Oto trzy stopnie szczęśliwości, które przewi­dzieć można teoretycznie, opierając się na prawach życia.

Jaki jest jednak w tej sprawie wyrok doświadczenia?

Spróbujmy zweryfikować bezpośrednio, opierając się na faktach, trafność naszych dedukcji.

Szczęście „rośnięcia" wewnętrznego, w głębi siebie sa­mego: przybytek sił, wrażliwości, władzy nad sobą samym. I szczęście jednoczenia się z innymi, zespalania się dusz i ciał stworzonych do tego, by się wzajemnie dopełnić i połączyć.

Nie warto się chyba rozwodzić nad czystością i inten­sywnością tego rodzaju radości. W gruncie rzeczy wszyscy zgodnie je wysławiają.

Jednakże szczęście zanurzenia się, zagubienia się w przyszłości, w czymś większym niż my sami... Czy to nie czysta spekulacja myślowa lub marzenie? Radować się czymś, co nas przerasta, czymś, czego nie możemy jeszcze zobaczyć ani dotknąć? Kogóż poza kilkoma wizjonerami może obchodzić coś takiego w pozytywistycznym, materia-listycznym świecie, w którym tkwimy?

Kogóż może coś takiego obchodzić?

Rozejrzyjmy się jednak, zobaczmy, co się dzieje wokół nas.

Przed kilkoma miesiącami, podczas podobnego zebrania opowiadałem państwu o Marii i Piotrze Curie, o parze małżeńskiej, która znalazła szczęście w wielkiej przygo-

19


dzie z radem, wiedząc, że w tym wypadku sukces życiowy będzie jednoznaczny z utratą życia. Iluż innych ludzi wczoraj i dzisiaj, może z mniejszymi ambicjami, może w inny sposób wpadło w sidła i pozostaje w mocy demona poszukiwań! Spróbujcie ich policzyć!

Ci z Arktyki i Antarktyki: Nansen, Andre, Shackleton, Charcot i tylu innych...

Ci z gór: np. ci, co usiłowali zdobyć Everest.

Ci z niebezpiecznych laboratoriów, zabici przez promie­niowanie, substancje, z którymi mieli do czynienia, za­strzyki eksperymentalne...

Ci, co podbili przestworza. Jest ich legion.

Ci, co zdobywają człowieka dla człowieczeństwa: ci wszyscy, co ryzykują lub już dali życie za jakąś ideę...2

Powtarzam: spróbujcie ich wszystkich policzyć. A po­tem weźcie do ręki - jeśli istnieją - notatki lub listy pozostałe po tych ludziach - od najsłynniejszych poczyna­jąc (od tych, o których się mówi), a kończąc na najskrom­niejszych (anonimowych), takich jak np. owi piloci poczto­wi, którzy przed dwudziestu pięciu laty, nieustannie ryzy­kując życiem, przecierali w poprzek Ameryki szlak powiet­rzny, by mogły nim popłynąć ludzkie myśli i uczucia. Cóż znajdziecie w tych zwierzeniach? Radość. Radość wyższe­go rzędu, głęboką, wielką. Wybuch radości towarzyszącej życiu, które dla swej ekspansji znalazło teren bezkresny.

Radość bezkresności. To właśnie chciałem powiedzieć.

Tym, co najczęściej podkopuje i zatruwa szczęście, jest uczucie, że wkrótce dosięgniemy dna, dojdziemy do kresu wszystkiego, co nas pociąga. Cierpienia, jakie sprawiają rozstania, zużycie, bolesne przerażenie upływem czasu, lęk w obliczu nietrwałości posiadanych dóbr, rozczarowanie związane ze zbyt szybkim osiągnięciem kresu tego, czym jesteśmy, tego, co kochamy...

2 „Wiecie, że moje życie - to ofiara złożona, radośnie i świadomie bez egoistycznej nadziei na nagrodę, Mocy, która jest ponad życiem", pisze Rathenau.

20


Dla tego, co w jakiejś idei czy sprawie znalazł sekret bliskiego czy pośredniego współdziałania i utożsamiania się z wszechświatem w toku przemian rozwojowych, roz­wiewają się wszystkie te mroki. Radość wielbienia łączy się z radością życia i z radością kochania, potęguje je i umacnia (Curie, Termier byli wspaniałymi przyjaciółmi, ojcami, małżonkami), a dzięki swej pełni obdarza nas niezrównanym spokojem wewnętrznym. Przedmiot tego uwielbienia jest niewyczerpany, ponieważ stopniowo coraz bardziej utożsamia się ze spełnieniem otaczającego nas świata. Tym samym nie grozi mu śmierć czy zniszczenie. Poza tym jest zawsze - tak czy inaczej - dostępny dla nas, ponieważ najlepszy sposób dosięgnięcia go polega na tym, by każdy na swoim miejscu robił możliwie najlepiej to, co może.

Radość elementu, który stał się świadomy całości, jakiej służy i w jakiej znajduje spełnienie, radość, którą myślący atom znajduje wraz z poczuciem roli, jaką w niej pełni, i z poczuciem własnego dopełnienia się w unoszącym go wszechświecie - oto de iure i de facto najbardziej po­stępowa, najwyższa postać szczęścia, jaką mogę przed­stawić i jakiej wam życzę.


II. Podstawowe reguły szczęścia

Porzućmy teraz czystą teorię i zajmijmy się jej zastosowaniami w naszym życiu indywidualnym.

Prawdziwym szczęściem jest, jak już stwierdziliśmy, szczęście rośnięcia, a jeśli tak, to należy go szukać w okre­ślonym kierunku dążąc:

  1. do scalenia siebie samego od wewnątrz,

  2. do zespolenia naszego istnienia z istnieniami innych, nam równych,

  3. do podporządkowania naszego życia życiu większe­mu niż nasze.

Co wynika z tych definicji w odniesieniu do naszego codziennego postępowania? Jak konkretnie mamy działać, by być szczęśliwymi?

Rzecz jasna, mogę podać tylko najogólniejsze wskazówki, by zaspokoić państwa ciekawość i odwołać się do państwa dobrej woli. Oczywiście jest rzeczą zrozumiałą, że wyniknie tu wiele kwestii związanych ze zróżnicowaniem upodobań, możliwości i temperamentów. Taka jest natura życia i jego struktura, że ustala się ono i rozwija tylko dzięki ogromnemu zróżnicowaniu elementów. Każdy z nas widzi świat i ustosun­kowuje się do niego ze swoistego punktu widzenia, za­chowując właściwy mu, nieprzekazywalny zasób i odcień witalności (nawiasem mówiąc, komplementarna odmienność stanowi o biologicznej wartości „osobowości"). Każdy z nas musi więc koniec końcem sam znaleźć dla siebie postawę, sposób postępowania nie nadające się do naśladowania, a za-

22


pewniające mu jak najściślejsze zespolenie i uszczęśliwiające pojednanie ze wszechświatem w ruchu, w toku przemian.

Po tych zastrzeżeniach można - zgodnie z nakreślonymi wyżej perspektywami - sformułować trzy reguły szczęścia.

  1. Po pierwsze, ażeby być szczęśliwym, trzeba się prze­ciwstawić skłonności do kierowania się zasadą najmniej­szego wysiłku albo do tkwienia w jednym miejscu, albo do powierzchownej ruchliwości, mającej na celu „odnawia­nie" własnego życia. Nie ulega wątpliwości, że musimy głęboko zapuścić korzenie w otaczającej nas przebogatej, a dotykalnej rzeczywistości materialnej. Szczęście jest jednak osiągalne dopiero jako wynik pracy nad naszą wewnętrzną doskonałością - intelektualną, artystyczną, moralną. Najważniejsza sprawa w naszym życiu - powie­dział kiedyś Nansen - to znaleźć samego siebie. Duch z trudem wypracowywany - poprzez materię i poza mate­rią. A zatem ześrodkowanie się w sobie.

  2. Po drugie, aby być szczęśliwym, trzeba się przeciw­stawić egoizmowi, który każe nam zamknąć się w sobie lub podporządkowywać sobie innych. Można się spotkau z pewnym sposobem kochania - niedobrym, jałowym, a polegającym na tym, że chcemy kogoś posiadać, zamiast ofiarować mu siebie. Tu znowu - w przypadku stadła czy grupy - przypomnieć trzeba zasadę największego wysiłku, obowiązującą w pracy nad rozwojem wewnętrznym. Jedy­ną miłością dającą prawdziwe szczęście jest taka, która się wyraża we wspólnie urzeczywistnianym postępie ducho­wym. A więc - rozśrodkowanie się.

  3. Po trzecie, aby być szczęśliwym, w pełni szczęś­liwym, trzeba w taki czy inny sposób, bezpośrednio czy poprzez stale poszerzane ogniwa pośrednie (badania nau­kowe, wielkie przedsięwzięcia, idea, sprawa...) - związać ostateczną wartość naszego istnienia z postępem i suk­cesem otaczającego nas świata. Aby osiągnąć sferę rado­ści wielkich i trwałych musimy -jak małżonkowie Curie, jak Termier, jak Nansen, jak pierwsi lotnicy, jak wszyscy pionierzy, o których mówiłem - przesunąć biegun swego

23


istnienia, umieścić go w czymś większym od nas samych. Nie znaczy to bynajmniej - możecie się państwo nie niepokoić - że szczęście można zdobyć tylko za cenę wielkich, niezwykłych czynów. Wystarczy coś, co jest osiągalne dla wszystkich: to mianowicie, byśmy stawszy się świadomymi naszej żywej solidarności z wielką rzeczą, z wielką sprawą, czynili małe rzeczy w sposób nacechowa­ny wielkością. Dodać jeden ścieg, choćby najmniejszy, do zachwycającej tkaniny życia; dostrzec, rozpoznać rzecz wielką, która powstaje, która nas przyciąga, w samym jądrze i u celu naszych najmniejszych działań; rozpoznać ją i przyłączyć się do niej - oto w ostatecznym rozrachun­ku wielki sekret szczęścia. „W głębokim, instynktownym zespoleniu z wszechogarniającym nurtem życia znajduje­my największą ze wszystkich radości", powiada sam Bert­rand Russell, jeden z najtrzeźwiejszych i najdalszych od spirytualizmu umysłów współczesnej Anglii. A zatem -ponowne ześrodkowanie się w górze.

Skoro już doszliśmy do kluczowego punktu całej mojej wypowiedzi, pozwolę sobie dorzucić na zakończenie jeszcze jedną uwagę, którą jestem winien zarówno państwu, jak i sobie samemu, chcąc być do końca w zgodzie z prawdą.

Czytałem niedawno interesującą książkę3, w której po-wieściopisarz i filozof angielski Wells przedstawia oryginal­ne poglądy amerykańskiego biologa i biznesmena, Williama Burrougha Steele'a na ten sam temat, którym zajmowaliśmy się dzisiaj, a mianowicie na temat szczęścia. Steele trafnie i przekonywająco dowodzi - podobnie jak ja - że ponieważ szczęście jest nierozerwalnie związane z jakąś ideą nie­śmiertelności, człowiek nie może być w pełni szczęśliwy, jeśli nie utożsami swych osobistych korzyści i nadziei z korzyściami i nadziejami świata, a zwłaszcza ludzkości. Jednakże to rozwiązanie jest jeszcze, dodaje Steele, jako takie, niepełne. Aby bowiem móc ofiarować siebie bez reszty, trzeba móc kochać. Jakże jednak kochać rzeczywis-

3 H.G. Wells, Anatomy of Frustration.

24


tość zbiorową, bezosobową, potworną pod pewnymi wzglę­dami, jaką jest świat, a nawet ludzkość?

Wątpliwość, którą Steele napotkał w głębi serca i której nie rozwiał, jest straszliwie, okrutnie słuszna. Nie wypowie­działbym się więc do końca ani szczerze, gdybym nie zwrócił uwagi państwa na fakt, że niewątpliwa tendencja sprawiająca, iż masy ludzkie chcą się poświęcić służbie dla postępu, nie jest „samowystarczalna". Ten ziemski poryw, który z całą mocą pochwalam, powinien - dla podtrzymania i dla wzmocnienia - scalić się z porywem chrześcijańskim.

Wokół nas mistyka nauki, mistyka społeczna rusza z za­chwycającą wiarą na podbój przyszłości. Nie ma tu jednak jakiegoś określonego szczytu, ani, co ważniejsze, żadnego przedmiotu uwielbienia godnego miłości. Oto dlaczego entu­zjazm i ofiarność, jaką ta mistyka budzi, są twarde, oschłe, zimne, smutne, a przez to niepokojące dla obserwatorów, i na koniec, nie w pełni uszczęśliwiające tych, których porwały.

Zważmy jednak, że obok - dotychczas niejako na mar­ginesie owej mistyki ludzkiej - mistyka chrześcijańska od dwóch tysięcy lat nieprzerwanie poszerza (choć mało kto o tym wie) wyobrażenie Boga osobowego, będącego nie tylko Stwórcą, ale i Ożywicielem, i Jednoczycielem wszechświata, sprawiającym, że powraca on do Niego pod łącznym wpływem wszystkich sił, które obejmujemy mia­nem ewolucji. Wytrwałe wysiłki myśli chrześcijańskiej doprowadziły z czasem, do tego, że w przerażającym ogromie świata zaczynamy dostrzegać linie rozwojowe zmierzające do jednego punktu w górze, przeistaczającego się w ognisko promieniujące energią miłości.

Czyż można nie dostrzec, że te dwa potężne nurty, na które się obecnie rozdziela impet religijnych energii ludzkich - nurt postępu ludzkiego i nurt wielkiej miłości - domagają się tego właśnie, by się złączyć i wzajemnie dopełnić?

Wyobraźmy sobie, że ta świeża eksplozja ludzkich aspira­cji, wspaniale spotęgowana dzięki nowym koncepcjom czasu, przestrzeni, materii i życia, nasyca ludzkimi treściami nurt chrześcijański, wzbogacając go i ożywiając. Wyobraźmy

25


sobie też równocześnie, że vice versa, jakże współczesna postać Chrystusa Wszechświata, taka, jaka się dziś pojawia w świadomości chrześcijańskiej, ukazuje się i promieniuje na szczycie naszych marzeń o postępie, precyzując, humanizu­jąc, personalizując te marzenia. Czy nie byłaby to odpowiedź, jedyna prawdziwie pełna odpowiedź na pytania i trudności, z którymi zmaga się nasza wola działania?

Bez dopływu świeżej krwi materialnej, duchowości chrześcijańskiej grozi starcze zniedołężnienie i błądzenie w obłokach. Bez wszczepienia jakiejś zasady miłości po­wszechnej, miłości społecznej ludzkiemu zmysłowi po­stępu grozi jeszcze bliższe niebezpieczeństwo: odwrócenie się człowieka - z uczuciem grozy - od przerażającej machiny kosmicznej, w której, jak się okazuje, tkwimy.

Połączmy ciało z głową, podstawę z wierzchołkiem, a nagle pojawi się pełnia.

W gruncie rzeczy pełne rozwiązanie problemu szczęścia dać może, moim zdaniem, tylko humanizm chrześcijański lub, inaczej mówiąc, super-ludzki chrystianizm, w świetle którego każdy kiedyś zrozumie, że w każdej chwili i w każ­dej sytuacji może nie tylko służyć (to za mało!) ewolu­ującemu wszechświatowi, ale i kochać ów wszechświat naładowany miłością - we wszystkich rzeczach, zarówno miłych i pięknych, jak i w przykrych i najpospolitszych4.

4 Pod powyższym tekstem w pierwszym maszynopisie autor zanotował następujący cytat w języku angielskim: „Szczęście i zadowolenie - to nie coś, co jest wynikiem »dobrobytu« w czysto materialnym lub czysto biologicz­nym znaczeniu tego słowa. Gdybyśmy uwolnili ludzką społeczność od wszelkich chorób, nieszczęśliwych wypadków, nędzy i zbrodni, byłaby ona nadal nieszczęśliwa i nieznośnie ponura. Zadowolenie daje tylko służba Bogu. Służba ta może być równie rzeczywista zawsze, bez względu na najbardziej różnorakie okoliczności i na takie czy inne położenie człowieka, ponieważ Królestwo Boże jest w nas. W Królestwie Bożym służba musi być lojalna bez względu na to, na czym ona w danym wypadku polega. Religijne przeświadczenie, że ta służba, bez względu na same rezultaty, łączy nas z Bogiem, niesie z sobą natchnienie, siłę i wewnętrzne zadowolenie" - J.S. Haldane, Materialism, Hodder and Stoughton, London 1932, s. 156 ns. (przyp. wydawcy francuskiego w Directions de l'Avenir).


Przemówienia do nowożeńców

Przemówienie wygłoszone 14 czerwca 1928 r.

w kościele Świętego Augustyna

w Paryżu podczas zaślubin Odęty Bacot

z Janem Teilhard d'Eyry5

Panno Odęto! Drogi Janie!

Gdy patrzę na was, złączonych teraz na zawsze, nie potrafię się powstrzymać (dawne przyzwyczajenie zawodo­we) od spojrzenia w przeszłość na dwie drogi życia, na wasze dwie drogi, niegdyś - zdawałoby się - zupełnie niezależne od siebie, które nagle spotkały się, a teraz złączyły razem. Nie powinniście się dziwić, że to nieocze­kiwane, a przecież od dawna przygotowywane spotkanie zachwyca mnie i raduje jak każdy piękny sukces życiowy.

Twoja droga, Janie, zaczęła się daleko stąd, pod ciężkimi chmurami tropików, wśród płaskich pól ryżowych zam­kniętych błękitną sylwetką przylądka Saint-Jacques. Wi­docznie taka właśnie „mocna" mieszanina chłodnej Ower-nii z Dalekim Wschodem była potrzebna, by ożywić w to­bie dziedzictwo po matce, odważnej wędrownicy, a także po wuju, legendarnym „wuju Jerzym", na którego jako dziecko patrzałem z podziwem, gdy go widywałem - obok siwowłosej babki - w nieco mrocznym, na wpół chińskim salonie przy ulicy Savaron.

3 Z bocznej linii rodziny Teilhardów.

27


Z tradycji rodzinnej i z urodzenia związany jesteś z Az­ją. Dlatego wciąż do niej wracałeś, by nią odetchnąć.

Czym jednak są naprawdę te podróże serca i umysłu? Tylko ty sam mógłbyś nakreślić mapę etapów i nawrotów, jakie przebyło twoje „ja", zanim pojawił się człowiek, którym dziś jesteś. Ileż jednak oddziaływań, spotkań, po­kus, ileż konieczności dokonywania wyboru - w życiu rodzinnym, w szkole, wszędzie zresztą... Jakże złożona jest owa delikatna sieć powiązań, w którą wplecione są nasze żywoty!

W końcu, przebywszy labirynt sił zewnętrznych i we­wnętrznych odkryłeś własną duszę. Czy w tym miejscu (raczej wewnętrznym niż zewnętrznym), w którym się znalazłeś, nie pozostaniesz samotny, niejako zagubiony? Na kamienistych gościńcach i polnych drogach ludzie tłoczą się, potrącają się wzajemnie. Nawet w powietrzu muskają się czasem skrzydłami. Jednakże na tysiąckroć bardziej obszernym i złożonym obszarze duchowym czyż każdy z nas - tym bardziej, im bardziej jest człowiekiem (czyli czymś niepowtarzalnym) - nie jest skazany na to, by właśnie wskutek swych osiągnięć bez końca błąkać się samotnie? Mogłeś się obawiać, Janie, że tam, gdzie wsku­tek tylu okoliczności i przypadków znalazła się twoja łódź, nie spotkasz niczyjej innej łodzi...

I wówczas, jak w bajce, właśnie na tym obszarze ducho­wym, gdzie - zdawałoby się - nie jest możliwe spotkanie dwóch istot ludzkich, zjawiła się pani, Odetto, po prostu, jak gdyby nigdy nic. W wielotysięcznym tłumie spotkanie się dwóch spojrzeń jest już czymś niezwykłym. Cóż dopie­ro spotkanie się dwóch dusz!

W czasie, gdy ty, Janie, kontynuowałeś marszrutę, pod­czas której dojrzewało w tobie to, co jest istotną podstawą każdej istoty żywej, a mianowicie zdolność kochania,-pani - podążając inną trasą, pozostającą jednak w zadziwiającej harmonii z trasą Jana - przebywała kolejno, jeden po drugim, etapy, których ukoronowania jesteśmy dziś świad­kami.

28


Pani, również z racji urodzenia, wzrastała na glebie jednej z najstarszych dzielnic Francji, nie w Owernii, co prawda, lecz w Turenii. Rozkwitała pani w jednym z naj­bardziej „uśmiechniętych", w jednym z najłagodniejszych klimatów Francji, a pełny rozkwit zawdzięcza pani nieza­stąpionemu oddziaływaniu klimatu Paryża. Pani również wpojono od wczesnego dzieciństwa szacunek dla wielkiej Szkoły i znajomość najpiękniejszego oręża. Pani również, dzięki matce o wyjątkowej osobowości, wzrastała wraz z trojgiem rodzeństwa (w którym nie brakło nawet Jac-ąueline) w atmosferze wychowania otwartego, a zarazem naprawdę chrześcijańskiego, dzięki któremu rozkwitła pani tak pięknie i harmonijnie. Równocześnie (zadziwiająca harmonia losów!) wznosiła się pani stopniowo do punktu spotkania z tym, który, nie wiedząc o tym, zdążał na spotkanie z panią.

Wspomniałem o bajce, o królestwie czarodziejek czy wróżek. Cóż to za wróżka, jaka czarodziejka, nie zrywając nici, splotła na zawsze włókna waszych żywotów?

Czy tylko ślepy przypadek sprawił, że stał się cud? Czy naprawdę musimy wierzyć, że wszystko, co najpiękniejsze, zawdzięczamy temu, co nieprzewidziane, wyjątkowe, a więc i kruche - w elementach, z których zdaje się składać?

To prawda, świat wydaje się niekiedy ogromnym chao­sem. Zamęt jest wielki, tak wielki, że czasem, gdy pat­rzymy na nas samych, nasze własne istnienie wydaje nam się niewiarygodne. Czyż pośród tylu sprzecznych możliwo­ści nie wątpimy czasem w szansę zjednoczenia (z za­chowaniem życia), zjednoczenia w sobie samym, a tym bardziej zjednoczenia dwóch istnień? Zastanawiamy się, czy prawdziwa mądrość nie polega na tym, by natychmiast pochwycić i wyzyskać szansę, jaka się pojawia. Czy nie jest szaleństwem stawianie na przyszłość, na „bardziej nieprawdopodobne", wyższe postaci życia?

Każdy dzień mojej egzystencji, drogi Janie, zmuszał mię od wielu lat do życia w obliczu konieczności pracy i nie-

29


prawdopodobieństwa sukcesu. Otóż właśnie nieprawdopo­dobieństwo raz jeszcze, w obliczu waszego wspólnego szczęścia, okazuje się rzeczywistością.

Ponieważ prosiłeś, bym zabrał dziś głos, pozwól, że wam zwierzę - po długiej konfrontacji ze wspaniałą rze­czywistością świata - moje najdroższe i najgłębsze przeko­nania. Jak każdy uległem zrazu fascynacji tym, co wydaje się mieć pierwszeństwo: tym, co niższe i minione. Następ­nie, by zachować zdolność rozumienia tego, co się dzieje we mnie i wokół mnie, musiałem „odwrócić perspektywę" i przyznać pierwszeństwo Przyszłości i „Temu, co więk­sze".

Tak, jestem głęboko przeświadczony, że konsystencja otaczającego nas wszechświata jest zależna nie tyle od pozornej „stałości" zniszczalnych elementów, z których składają się ciała, ile od płomienia „organizacji", który od samego początku przenika świat i jest obecny w świecie. Całym swoim ciężarem świat ciąży ku Centrum, które jest przed nim. Dusze, przymierza dusz, siły duchowe nie są kruche ani przypadkowe. Właśnie one rosną, rozwijają się nieuchronnie, właśnie one przetrwają.

To, co nieuchwytne na tym świecie, jest czymś więk­szym od tego, co dotykalne.

To, czym promieniują istoty ludzkie, jest więcej warte niż ich pieszczoty.

To, co się jeszcze nie wydarzyło, jest cenniejsze od tego, co się już narodziło.

Dlatego też chcę ci w tej chwili powiedzieć, chcę wam powiedzieć, co następuje.

Jeśli obydwoje chcecie we właściwy sposób odpowie­dzieć na apel (należałoby raczej rzec: na łaskę), z jakim zwraca się dziś do was Życie animowane przez Boga, oprzyjcie się, rzecz jasna, bez wahania na dotykalnej materii, znajdźcie w niej wsparcie, lecz poprzez nią czy ponad nią wierzcie we wsparcie tego, co niedotykalne.

Wierzcie w Ducha poza wami, w długim szeregu związ­ków podobnych do waszego, które w ciągu stuleci zgroma-

30


dziły - by go wam przekazać - cały skarbiec zdrowia, mądrości i wolności. Ta spuścizna przechodzi dziś w wasze ręce. Pamiętajcie, że jesteście za nią odpowiedzialni wobec Boga i wobec wszechświata.

Wierzcie też w ducha przed wami. Dzieło stworzenia nie zostało ukończone, proces tworzenia trwa. Życie domaga się przedłużenia poprzez was dwoje. Niechże więc wasz związek nie będzie zamkniętym uściskiem. Niech się urze­czywistnia w tym, co jednoczy tysiąc razy mocniej niż spoczynek: we wspólnym dążeniu do jednego celu, coraz to większego, namiętnie umiłowanego.

Wierzcie też odtąd (a ten termin mieści w sobie wszyst­kie inne) w ducha między wami. Jedno dla drugiego staje się polem oddziaływania, by wzajemnie coraz lepiej się rozumieć, wzbogacać, uwrażliwiać. Jest to więc stałe prze­nikanie się, stała wymiana myśli, uczuć, marzeń, modlitw. Tylko tam bowiem, jak wiecie, gdzie duch przebija po­przez ciało, nie ma przesytu, rozczarowań ani granic. Tylko tam wasza miłość oddycha swobodnie, tylko tam znajduje szerokie ujście.

Czy nie czujecie, że ów Duch, o którym mówię, ześrod-kowuje się na was, koncentruje się wokół was?

Serdeczne uczucia krewnych i przyjaciół, którzy się tu zebrali, gorące i czyste życzenia, które na jakichś niewykrywalnych falach dotarły tu z Owernii, Turenii i Poitou, a nawet ze Srebrnego Wybrzeża; błogosławień­stwa tych, których już nie zobaczymy; przede wszystkim zaś - nieskończona miłość Tego, który jest świadkiem powstania - w postaci waszego związku - nowego cen­nego ogniwa w Jego wielkim dziele stwórczego jedno­czenia...

Oczywiście, znacznie ważniejsze od zewnętrznego, ma­terialnego przepychu tej uroczystości są skoncentrowane siły życzliwości wypełniające ten kościół.

Niechże ta duchowa żarliwość przeniknie waszą rodzącą się miłość i zachowa ją na życie wieczne. Amen.

31


Przemówienie wygłoszone podczas uroczystości zaślubin państwa de la Goublaye de Menerval w kościele Świętego Ludwika (Inwalidów) 15 czerwca 1935 r.

Drodzy państwo młodzi!

W chwili gdy w tej kaplicy zostały złączone wasze życia, nie sądzę, bym mógł wam ofiarować coś stosowniej-szego ani cenniejszego niż pochwałę jedności.

Jedność - termin, być może, abstrakcyjny, umiłowany przez filozofów; równocześnie jednak konkretna jakość, w którą pragnęliśmy wyposażyć nasze dzieła i otaczający nas świat. Wprowadzić nieco więcej jedności w pozorny chaos elementów materialnych i kapryśne działania przy­rody, w nieregularność barw i dźwięków, w ruchy mas ludzkich, w nasze niezdyscyplinowane i zmienne aspiracje i myśli - oto cel naszych najszlachetniejszych dążeń. Nauka, sztuka, polityka, etyka, filozofia, mistyka - to różne postaci tego samego dążenia do harmonii, w których - poprzez nasze ludzkie działania - wyraża się prze­znaczenie i niejako istota wszechświata. Szczęście, władza, bogactwo, mądrość, świętość - to różne postaci zwycię­stwa nad chaosem mnogości. W głębi każdego bytu kryje się marzenie o Zasadzie, która kiedyś uporządkuje jego rozproszone bogactwa. Bóg jest jednością.

Cóż jednak wypada czynić, by się zbliżyć do owej Boskiej jedności, by jej dosięgnąć?

Może każdy z nas powinien uczynić siebie samego środkiem własnego światka, jedynym centrum władzy i rozkoszy? Może szczęście polega na skupieniu - w miarę możności - maksimum wszystkiego innego wokół nas samych? Może będziemy szczęśliwsi wówczas, gdy każdy z nas stanie się bożkiem dla samego siebie?

Drodzy państwo, wasza obecność przed tym ołtarzem dowodzi, jak bardzo obce są wam te złudzenia egoizmu.

32


Skoncentrowanie się elementu na samym sobie (jedna z najbardziej niebezpiecznych pokus, jakie napotyka życie, w którym budzi się intelekt) nie skusiło was. Zrozumieliś­cie, że nikt z nas nie jest ostatecznym biegunem życia; każdy jest tylko cząstką, która ma się stać składnikiem wyższej syntezy. A zatem nie jedność przez odizolowanie się, ale jedność przez zespolenie, której stajecie się przy­kładem.

Wybraliście jedność przez zespolenie się. I dobrze wy­braliście. Jak jednak konkretnie owa jedność może stać się doskonała w was dwojgu - owa jedność wyższa, obiecana elementom, które się zjednoczą w łonie wspólnej scalającej je zasady? Na co - przechodząc od razu do głównego punktu mego przemówienia - odpowiem krótko: nie może­cie nigdy osłabić wysiłku zmierzającego do tego, by każde z was - ofiarowując siebie - stawało się coraz bardziej sobą.

Zjednoczenie - wskutek uczucia pełni, jakim darzy -może wydać się kresem, odpoczynkiem. W rzeczywistości jednak bardziej niż cokolwiek musi być posłuszne naturze życia, które jest nieustannym rozwojem. Ci, co mają się sobą wzajemnie obdarzać, muszą przedtem długo pielęg­nować dopełniające się wartości, które mają się złączyć. I kiedy się w końcu spotkają, nie mogą się prawdziwie zespolić, jeśli każde z nich nie dąży nadal swoim własnym torem do osiągnięcia pełni rozwoju. Prawdziwe zjednocze­nie różnicuje - w tej samej mierze, w jakiej zespala. Jest nieustannym odkrywaniem, nieustannym zdobywaniem.

Z przyjemnością znajduję, drodzy państwo, w tych nieco ciężkawych sformułowaniach wyjaśnienie waszej przeszło­ści i zapowiedzi na przyszłość...

Wasza przyszłość...

Kiedy na panią patrzę6 w tym odświętnym otoczeniu, myślę, że niejeden z nas, pani przyjaciół, którzy tak

6 Eliane Basse de Menerval - geolog, paleontolog i biolog. Współ­pracowała z Janem Piverteau w pracowni prof. Boule'a.


33


często widzieli panią schyloną nad mapami czy nad próbkami mineralogicznymi lub towarzyszyli pani myś­lami podczas niebezpiecznych i dalekich wypraw badaw­czych, może się zastanawiać, czy nie zboczyła pani z drogi, czy nie stała się pani inną kobietą. „Po cóż było osiągać tamto, jeśli się w końcu wybiera to?" „Po co?" Odpowiadam zdecydowanie: po to właśnie, by przygoto­wać to, do czego się doszło. Niech pani nigdy nie żałuje (gdyby pani w ogóle odczuła taką pokusę) godzin spędzo­nych w laboratorium, żmudnego redagowania długich referatów, uciążliwych marszów przez sawanny Madagas­karu. Czyż podczas tych przygód duchowych i cielesnych nie stała się pani doskonałą towarzyszką życia dla tego, który również należy do pracowników i badaczy ziemi? Życie potrzebowało milionów lat, by pod wpływem dzia­łania stwórczego wytworzyć serce i intelekt, które odzie­dziczyła pani po matce. Potrzebne były trudy i niebez­pieczeństwa pani młodości, by stała się pani kimś, kto może ofiarować siebie.

Teraz zaś, jak już zauważyłem, to samo prawo, na mocy którego każde z was z osobna przygotowało się do związku, domaga się, byście, będąc złączeni, dopełniali się wzajemnie. Jakie będą niekończące się nigdy dzieje waszego wzajemnego zdobywania się? Wie to tylko Bóg, który was pobłogosławi. Ja mogę wam jedynie powie­dzieć, opierając się na najpełniejszym doświadczeniu lu­dzkim, że wasze szczęście zależeć będzie od zakresu, jaki wyznaczycie waszym nadziejom. Uczucie zamknięte w sobie sprawia, że więdnie ciało i duch. Aby zapewnić konieczny rozwój płodności waszego związku, musicie jeszcze poszerzyć wasze horyzonty.

Nie będziecie szczęśliwi tak, jak wam teraz życzymy, takim szczęściem, o jakie się dla was modlimy, jeśli złączywszy wasze życia nie wychylicie się śmiało ku przyszłości, umiłowawszy namiętnie coś większego niż wy sami.

34


Przemówienie wygłoszone podczas

uroczystości zaślubin Klaudiusza

Marii Haardta7 i panny Krystyny Dresch

w kościele Panny Maryi

w Auteuil dnia 21 grudnia 1948 r.

Droga Krystyno! Drogi Klaudiuszu!

Doprawdy, życie jest pełne przedziwnych zbiegów oko­liczności, może nawet - ukrytych związków przyczyno­wych... Któż by przewidział w okresie Bożego Narodzenia w r. 1932, gdy przemierzałem wraz z Jerzym Marią Haardtem pustynie Azji Środkowej, że szesnaście lat póź­niej będę przemawiał do was, gdy wy z kolei wkraczacie na drogę innej wielkiej przygody: przygody zjednocze­nia waszych dróg życiowych. Zbieg okoliczności ukrywa prawdopodobnie tajemne intencje przeznaczenia. Czemu więc ta ukryta intencja przeznaczenia (czy Opatrzności) nic miałaby być równoznaczna z hasłem, z dewizą, którą wam przekażę, wam, a zwłaszcza tobie, Klaudiuszu, w obecno­ści matki, której tyle zawdzięczasz, z dewizą, którą stale głosił, której uczył własnym przykładem twój ojciec, wiel­ki podróżnik i znakomity organizator, gdyśmy razem węd­rowali po Azji: „Patrzcie zawsze w górę i przed siebie!"

Wyprawy poprzez Saharę, Afrykę, Chiny... Każde z tych przedsięwzięć, jak każda żywa realność, miało solidne podstawy materialne. Każde z nich miało na celu wyraźnie określone i starannie obmyślane rezultaty. A jednak, nieza­leżnie od wszystkich zadań praktycznych, ekonomicznych, flotylla ciężarówek i pojazdów na gąsienicach zmierzała

7 Syn Jerzego Marii Haardta, kierownika słynnej „Żółtej ekspedycji" (8.5.1931-12.2.1932), w której brał udział o. Teilhard. Zachowały się trzy piękne listy o. Teilharda do matki Klaudiusza. Pierwszy z nich (z 1.1.1934) dotyczy m.in. rzekomego powołania kapłańskiego Klaudiusza, które o. Teilhard radzi wystawić na próbę czasu. Por. Claude Cuenot, Pierre Teilhard de Chardin. Les grandes itapes de son evolution, Plon, Paris 1958, s. 136-138.

35


zawsze - pod kierunkiem dowódcy - ku czemuś prze­czuwanemu, wymarzonemu... Dla wszystkich, którzy ucze­stniczyli w tych ekspedycjach, będą one zawsze, pozostaną zawsze w ich wspomnieniach wędrówkami za gwiazdą...

Droga Krystyno! Drogi Klaudiuszu!

Pójdźcie, w innej dziedzinie, śladami ojca i w tym samym duchu wejdźcie w życie, dotykając mocno stopami ziemi - jak on - mając jednak - jak on - oczy zwrócone ku czemuś, co jest większe i piękniejsze niż wy sami. Wiecie dobrze, że pokusą i wyjałowieniem miłości jest spoczynek w posiadaniu, egoizm we dwoje. Jeśli się chce­cie wzajemnie odnaleźć i połączyć się naprawdę, nie szukajcie innej drogi niż namiętne umiłowanie wspólnego ideału. Między wami (pod tym względem sama struktura świata narzuca pewne nieprzekraczalne prawo) niemożliwy jest piękny związek bez wpływu jakiegoś wyższego cen­trum oddziaływającego na was jednoczące

Oby tym centrum stało się wkrótce dziecko!

W każdym razie niech będzie nim zapał i radość wzajemnego poznawania siebie i dopełniania siebie w ser­cu i umyśle.

Niechże jednak - w taki czy inny sposób, zgodnie z waszymi usposobieniami - centrum owym stanie się Bóg, przed którym i w którym zostaniecie za chwilę złączeni na zawsze. Bóg - jedyne ostateczne Centrum wszechświata. Nie Bóg konwencjonalny i daleki, lecz taki, jaki powinien i chce się wam w nieprzekazywalny sposób objawić, jeśli tylko będziecie do końca posłuszni sile wewnętrznej, która działa w tej chwili, by was połączyć.


O cierpieniu


Fragmenty pism Teilharda zebrane w tomiku Sur la Souffrance, Seuil, Paris 1974. Fragmenty Środowiska Bożego (s. 56-73) przełożyła Wanda Sukiennicka, pozo­stałe teksty - Mieczysław Tazbir.


W układzie organicznym tak wielkim jak wszechświat mnóstwo dobrych intencji i środków pozostaje niewyko­rzystanych, a za kilka sukcesów trzeba płacić niezliczony­mi niepowodzeniami. Ludzie nikomu nieznani, niepotrze­bni, ci, którym się nie wiedzie, muszą szukać zadowolenia w wyższości innych, do których sukcesów się przyczynia­ją, lub za które płacą. Wszystko to jest okrutne. Świat, zależność od świata, obowiązek służenia światu są trudne do niesienia. Jak krzyż. Właśnie po to, byśmy to zrozumieli, byśmy w to uwierzyli, Jezus zapragnął znaleźć się na krzyżu górującym ponad wszystkimi drogami świata jako symbol, w którym każdy z ludzi mógłby rozpoznać swój własny prawdziwy obraz.

Chcielibyśmy móc w to wątpić, chcielibyśmy wierzyć, że cierpienie i zło - to przejściowe warunki życia, które kiedyś wyeliminuje nauka i cywilizacja... Bądźmy szczersi i miejmy odwagę spojrzeć prosto w twarz naszej egzysten­cji. Im bardziej życie ludzkości staje się wyrafinowane i skomplikowane, tym bardziej rosną szanse nieładu i jego niebezpieczeństwa. Im wyższe szczyty, tym głębsze prze­paści, a wszelka energia - to zarówno moc czynienia dobra, jak i wyrządzania zła. Wszystko, co jest w toku stawania się, cierpi lub grzeszy. Prawdą naszej sytuacji na tym świecie jest to, że jesteśmy ukrzyżowani.

Otóż pragnieniem Chrystusa nie było to, by Jego bolesny obraz był po prostu wieczną przestrogą dla świata. Na Golgocie jest On jeszcze i przede wszystkim Centrum, w którym skupiają się i znajdują ukojenie wszystkie cier­pienia ziemskie. Niewiele mamy podstaw, by móc powie­dzieć, w jaki sposób Pan nasz doświadcza swego Ciała Mistycznego i cieszy się nim. Możemy sobie jednak mniej

39


więcej wyobrazić, jak przejmuje On jego cierpienia; jest to nawet jedyny sposób uświadomienia sobie ogromu Jego męki: zrozumienie, że jest to ból będący echem wszystkich bólów, że jest to cierpienie „kosmiczne". Podczas męki Jezusa Jego osamotnione i zbolałe serce odczuwało ciężar wszystkich cierpień ludzkich w postaci niezwykłej, niewy-słowionej syntezy. Wszystkie te cierpienia uczynił swoimi, wszystkie odczuł...

Wprowadzając je zaś w krąg swojej świadomości, doko­nał ich przeistoczenia. Przed Chrystusem cierpienie i grzech tworzyły jak gdyby „wysypisko" świata. Na hałdzie bolesnych wysiłków, daremnych wysiłków, wysił­ków „zahamowanych" i ukrytych gromadziły się odpadki ludzkich działań w świecie. Mocą Krzyża ta góra odpad­ków stała się czymś cennym. Człowiek zrozumiał, że nie ma dłań skuteczniejszego sposobu osiągania postępu niż zużytkowanie strasznego, odpychającego cierpienia.

Chrześcijanin odczuwa cierpienie tak samo jak inni. I tak samo jak inni powinien się starać zmniejszać je czy łagodzić nie tylko przez błagalne modlitwy, lecz wysiłkiem przedsiębiorczej i pewnej siebie nauki. Kiedy jednak cier­pienie przychodzi, chrześcijanin je spożytkowuje. Wskutek jakiejś cudownej kompensacji cierpienie fizyczne znoszone w pokorze niszczy zło moralne. Zgodnie z dającymi się prawidłowo sformułować prawami psychologii cierpienia oczyszcza duszę, pobudzają, ułatwia oderwanie. Na koniec wreszcie, niby sakrament, przynosi tajemnicze zjednocze­nie wierzącego z cierpiącym Chrystusem.

Idziemy przez świat śladem Chrystusa najpierw z pogod­ną ufnością, potem z nastawieniem zdobywczym, lecz logicznym zakończeniem tej wędrówki jest namiętny i bo­lesny uścisk ramion Krzyża. Dusza ludzka pełna zapału i szczera zaufałaby i powierzyłaby się wszystkim wielkim nurtom natury. U kresu swych doświadczeń i powolnego dojrzewania poglądów dostrzega jednak, że żadna praca nie jest skuteczniejsza i bardziej kojąca niż zbieranie wszelkiego bólu świata, by go złagodzić i ofiarować Bogu,

40


oraz że nie ma postawy, która by wprawiała w większe uniesienie niż otwarcie się - z Chrystusem i w Chrystusie - na życzliwość dla wszelkiego cierpienia, na „ współczucie kosmiczne".

La Vie cosmiąue w: Ecrits du temps de la Guerre, Grasset, Paris 1965, s. 55-57. Nieuport, 24 marca 1916

Tym, co mnie pasjonuje w życiu, jest możność przy­czyniania się do jakiegoś dzieła, do jakiejś realności trwal­szej niż ja. W tym duchu i z tego punktu widzenia usiłuję się doskonalić i nieco lepiej panować nad rzeczywistością. Niedawna śmierć bliskiej mi osoby, choć bolesna, nie miała wpływu na te sprawy, te idee, te realności trwalsze i cenniejsze ode mnie. Z drugiej strony wiara w Opatrzność każe mi ufać, że ta śmierć przyszła we właściwym czasie wraz ze swą tajemniczą szczególną owocnością (nie tylko dla nadprzyrodzonego przeznaczenia duszy, ale i dla przy­szłego postępu Ziemi). Po cóż więc lękać się i rozpaczać, skoro to, co istotne w moim życiu, pozostało nie naruszone, skoro jego linia ciągnie się dalej, bez przerwy, bez kata­strofalnego zerwania ciągłości?...

Jeśli się czegoś lękam w śmierci, to (czemu miałbym tego nie wyznać) - oprócz cierpienia, nieznanego, zmiany świata lub co najmniej zmiany oblicza świata. Powiadasz, że realności wiary nie mają tej samej odczuwalnej konsys­tencji co realności doświadczenia. A zatem nieuchronny i opatrznościowy jest lęk i jakiś „zawrót głowy" na myśl o porzuceniu jednego dla drugiego.

Wówczas jednak powinny wziąć górę adoracja, ufność i radość uczestniczenia w czymś większym od nas. Sądzę, że jeśli coś może złagodzić ból umierania, to tylko (wciąż i zawsze) ów właściwie pojęty kult „biernych doznań", o których tak często mówię. Dzięki śmierci nie wkraczamy w wielki nurt rzeczywistości wedle koncepcji panteistycz-nych. Zostajemy jednakże przejęci, zagarnięci, opanowani

41


przez Moc Bożą - zawartą w silach wewnętrznej dezor­ganizacji - obecną zwłaszcza w przyciąganiu, które skieru­je naszą duszę oddzieloną na przyszłe drogi jej prze­znaczenia (równie nieuchronnie jak słońce sprawia, że para unosi się z wody, którą ogrzewa)... Śmierć oddaje nas całkowicie Bogu, sprawia, że niejako „przechodzimy w Boga", powinniśmy się jej - na zasadzie wzajemności - oddać z miłością i ufnością, gdy bowiem przychodzi, nie pozostaje nam nic innego, jak dać się całkowicie opanować Bogu i pozwolić Mu kierować nami. Moje myśli powstają dopiero, rodzą się, gdy to piszę; stąd nieporadność wy­słowienia, pozory (być może) banalności i chaos. Niemniej sądzę, że można by powiedzieć coś istotnego o radości (zdrowej) umierania, o jej harmonijnym współbrzmieniu z życiem, o głębokim związku (a zarazem oddzieleniu) Świata Umarłych i Świata Żywych, o jedności obydwu w tym samym wszechświecie. Zbyt często traktowano śmierć jako temat melancholijny, jako przedmiot ascezy, jako nieco mglistą istność teologiczną... Trzeba by jej przyznać miejsce potężnej realności w świecie i stawaniu się, które są tym samym światem i tym samym stawaniem się, które poznajemy empirycznie.

Genese d'une Pensie, Grasset, Paris 1961, s. 185-187. Menil-sur-Saulx, 13 listopada 1916

Wydało mi się, że jedyną, wspaniałą modlitwą, którą należy odmawiać wtedy, gdy przestajemy dostrzegać drogę przed sobą, są słowa Nauczyciela na Krzyżu: In manus tuas commendo spiritum meum. W ręce, które łamały chleb i tchnęły weń życie, które błogosławiły i pieściły, które zostały przebite (...), w ręce łagodne i potężne, które dosięgają jądra duszy, które kształtują i stwarzają; w ręce, przez które przepływa tak wielka miłość, powinno się powierzać swą duszę, zwłaszcza gdy ktoś cierpi lub jest zatrwożony. To wielkie szczęście i wielka zasługa.

42


Genese d'une Pensie, wyd. cyt., s. 189. Menil-sur-Saulx, 23 listopada 1916

Nader kłopotliwym punktem wszelkich rozważań nad problemem zła jest właściwa światu niemożność doprowa­dzenia do sukcesu, nie powiem już: najlepszej, lecz znacz­nej jego części. W obliczu tej tajemnicy dobrze jest, jak słusznie zauważyłaś, poddać się potężnej fali - równie Boskiej, gdy unicestwia nasze zamiary, jak i wówczas, gdy unosi nas naprzód. Czy w końcu najważniejsze nie jest to, byśmy pozostawali w jedności z Bogiem i szli w tym kierunku (obojętnie jakim), który On nam narzuca? Czyż odczuwanie oddziaływania Tego, którego kochamy, nie uszczęśliwia tak samo wówczas, gdy nas ono pomniejsza (zgodnie z planem Jego Mądrości), jak i wówczas, gdy sprawia, że stajemy się więksi. Można by tu przytoczyć słowa Blondela, które mi wypisałaś, i stwierdzić, że „od­działywanie bliźniego w nas" przejawia się częściej jako cierpienie niż jako przyjemność; a zatem to samo odnosi się też do związanej z tym oddziaływaniem radości.

Genese d'une Pensie, wyd. cyt., s. 228. Bagneux, 29 stycznia 1917

Uważam, że analizujesz bardzo trafnie i wnikliwie cier­pienie związane z zapominaniem tych, których się kocha. Jest cała dziedzina uczuć dziwnie bolesnych, które dopiero pomału zaczynam rozumieć; należą do nich i te, o których piszesz, te, co rozdzierają duszę, przeciwstawiając jej naj­bardziej żywotne determinizmy jej najżywotniejszym uczuciom. Czy odczułaś kiedyś, co to znaczy nie móc dość mocno kochać kogoś, kto nas kocha w sposób wzruszający i kogo chcielibyśmy kochać całym sercem (wiesz dobrze, że nie mam na myśli Ciebie)? Zdarzyło mi się to już i nie znam bardziej wyrafinowanej kary. A zatem istotnie duszę jak gdyby rozdzierają, rozszarpują siły sprawiające, że jest ona tym, czym jest, i pozostające, jak się okazuje, w bardzo

43


skomplikowanych relacjach wzajemnych. W związku ze wspomnieniem mojego wuja odczuwasz bolesny lęk, wal­czysz z sobą. Jedyny sposób, jak powiadasz, to zwrócić wzrok ku Panu, Centrum dusz, a następnie poddać się, w duchu uwielbienia, nieubłaganemu, opatrznościowemu prawu. Nawiasem mówiąc, jak wielki niezbadany obszar mógłby znaleźć, idąc w kierunku owej „duszy w konflikcie z sobą samą", psycholog czy powieściopisarz zdolny do poruszania się w tych ciemnościach!

Genese d'une Pensie, wyd. cyt., s. 233. Marne, 5 lutego 1917

Nadeszła chwila próby.

Lecz nie pogrążyło mnie - jak się obawiałem - w naj­głębszym smutku to, że zderzyłem się z niepewnościami i ograniczeniami jakichś określonych dóbr. Przeciwnie, niespodziewana wspaniała radość ogarnęła moją duszę.

Dlaczego, Panie mój?

Dlatego, że gdy załamało się to, co chciałem uczynić podstawą mojego życia, w osobliwy sposób przekonałem się niejako doświadczalnie, że mogę polegać tylko na Twojej, Panie, stałości.

Doznania i rozwój własny są niezbędne, by mógł się obudzić i rozwijać zmysł mistyczny. Wszystkie ich unie­sienia są jednak mniej warte niż chłód rozczarowania jako dowód, że tylko Ty, Boże, możesz być trwałym oparciem. Tylko dzięki cierpieniu, nie zaś dzięki radości, Twoja Boskość staje się w naszym odczuciu wyższą rzeczywistością, którą jest z natury rzeczy, którą jednak tak trudno uchwycić, nawet najbardziej „wtajemniczo­nym".

Dlatego też, gdy pewnego dnia (choćby w dniu mojej śmierci) wszystko wokół mnie zacznie się rozpadać, gdy zawali się całkowicie gmach badań i uczuć, będący dzie­łem mego życia, a z tych ruin wyłoni się niczym nie przesłonięty obraz Twojej, Panie, trwałości, moje usta

44


wypowiedzą, z Twoją, Panie, pomocą, słowa pochwały starożytnej: Io, triumpe! (O tryumfie!)

Le milieu mystiąue w: Ecrits du temps de la guerre, wyd. cyt., s. 146-147. Oise, 13 sier­pnia 1917

Cóż więc takiego jest w cierpieniu, co tak do głębi wydaje mnie Tobie, Panie?

Dlaczego ogarniała mnie większa radość, gdy mi na­kładałeś więzy, niż wówczas, gdy wyrastały mi skrzydła?

Otóż w Twoich darach, Panie, jedynym składnikiem, który pobudza moje pożądanie, jest odczucie Twojego oddziaływania, wrażenie, że dotyka mnie Twoja dłoń.

Bardziej niż wolność, bardziej niż sukces upaja nas, ludzi, radość ze znalezienia wyższej Piękności, panującej nad nami; upaja nas radość, że jesteśmy przez nią „opęta­ni".

Gdy działam i rozwijam się zgodnie z mymi prag­nieniami, mogę sądzić, że jestem panem siebie. Gdy jednak poruszam się pod wpływem Twego działania, nie od­czuwam go; wydaje mi się, że moja łódź jest pozbawiona żagli i steru. Gdy jednak zdarzą się nagłe porywy wiatru, nagłe zahamowania, nagłe nawroty, które niemalże prze­wracają łódź, odczuwam w całej mocy działanie siły, która mnie podtrzymuje. Właśnie gdy przeciwstawiasz się moim skłonnościom, gdy je udaremniasz, Twoja Wszechmoc, Boże, staje się rzeczywista dla mojego serca i naznacza mnie błogosławionym piętnem swego panowania.

Niechże więc będą błogosławione rozczarowania, które wytrącają nam z ręki puchar, więzy, które sprawiają, że idziemy tam, gdzie nie mielibyśmy ochoty pójść!

Niech będzie błogosławiony nieubłagany czas, jego nie­przezwyciężona przemoc, nieunikniona niewola czasu, pły­nącego zbyt wolno i drażniącego naszą niecierpliwość lub uciekającego zbyt szybko i sprawiającego, że się starzeje­my, czasu, który się nie zatrzymuje i nie powraca nigdy!

45


Niechże przede wszystkim będzie błogosławiona śmierć i okropność rozproszenia się w energiach kosmicz­nych. W chwili śmierci potęga tak ogromna jak wszech­świat skupia się na naszym ciele, by je zamienić w proch i nicość; przyciąganie silniejsze niż jakiekolwiek naprę­żenie materialne działa na nasze dusze, kierując je bez oporu ku przeznaczonemu im Centrum. Śmierć spra­wia, że całkowicie „tracimy grunt pod nogami" i jesteś­my zdani wyłącznie na Moce Niebieskie i na moce Ziemi. Oto ostatnie słowo trwogi mistyka, lecz również szczyt jego szczęścia: otwarty dostęp - nareszcie! - do Śro­dowiska, które opanowuje, unosi i rozpłomienia. I o, triumpe\

Le Milieu mystiąue w: Ecrits du temps de la guerre, wyd. cyt., s. 150-151. Beaulieu-les-Fontaines, 13 sierpnia 1917

Moralność jest na ogół uważana za system praktyk i relacji drugorzędnych pod względem biologicznym, mniej ważnych i mniej konkretnych niż relacje materialne czy życiowe. Jest to niesłuszne. Wystarczy zbadać z pun­ktu widzenia „jednoczącego działania stwórczego" jej znaczenie w ewolucji istot żyjących, aby się przekonać, jak głębokie jest oddziaływanie „kształtotwórcze" dobra. Moralność chrześcijańska, bardziej niż jakakolwiek inna, dzięki dwu podstawowym cnotom: czystości i miłości, praktykowanym w duchu wyrzeczenia, jest niejako prze­znaczona do tego, by doprowadzić stopniowo do zjed­noczenia bytu.

Czystość - dzięki temu, że zwalcza tendencje roz­kładowe, odśrodkowe istoty ludzkiej, a podtrzymuje i wspiera w ich żmudnych działaniach scalających czyn­niki duchowe. Czystość wewnętrznie jednoczy monadę.

Miłość, przeciwnie, skłania istoty ludzkie, by nie zuży­wały swych możliwości egoistycznie, lecz udostępniły się, otwarły, ofiarowały sobie wzajemnie, by się „rozśrod-

46


kowały" na rzecz wyższego Centrum zjednoczenia. Mi­łość jednoczy monady z sobą, co jest funkcją szczególnie Boską i opatrznościową w świecie, gdzie pojawienie się intelektu zapoczątkowało kryzys autonomii i indywidua­lizmu.

L'Union creatrice w: Ecrits du temps de la guerre, wyd. cyt., s. 194. Listopad 1917

Jedynie prawdziwa śmierć, dobra śmierć jest paroksyz­mem życia. Można na nią zasłużyć żarliwym wysiłkiem stawania się coraz czystszym, coraz bardziej „obnażo­nym" i wysiłkiem wyrwania się poza strefę, w której jesteśmy zamknięci.

La Grandę Monadę w: Ecrits du temps de la guerre, wyd. cyt., s. 246. Vertus, 15 stycznia 1918

Niedostatek, jaki znajduję w naturze, niemalże cier­piąc fizycznie z tego powodu, to nieuchronna powierz­chowność empirycznego jej poznania, jakie tu na Ziemi jest dla nas możliwe. Wszelka nowość, jaką udaje się nam odkryć lub uzyskać, mieści się w obszarze z góry ograniczonym naszymi zdolnościami. Gdy tylko dowier-cimy się do pewnej głębokości, natrafiamy na litą skałę; stale napotykamy nieprzekraczalne bariery, które moż­na przeskoczyć tylko w rezultacie całkowitej transfor­macji organicznej, takiej, jaką może przynieść jedynie śmierć. Natura budzi w nas pragnienie śmierci; chcemy umrzeć, by wreszcie zobaczyć, co w niej naprawdę jest (umrzeć śmiercią będącą kresem życia dojrzałego w spo­sób przewidziany przez Opatrzność, dodajemy, by pozo­stać w zgodzie ze zdrowym rozumem i doświadcze­niem) - oto, jak mi się zdaje, ostatni etap ewolucji uczuć wobec rzeczywistości. Byłem nieco zaskoczony, kiedy znalazłem wyraz tego uczucia u Baudelaire'a

47


w Kwiatach zła (oczywiście nieco skażony dyletanty-zmem i pesymizmem): „Umrzeć, ażeby wreszcie dosięg­nąć nowego".

Genese d'une Pensie, wyd. cyt., s. 277-278. Vauciennes, 12 lipca 1918

W sumie nie naraziłem się tym razem na poważniejsze niebezpieczeństwo ani nie dokonałem żadnego wielkiego czynu. Może właśnie dlatego odczułem dotkliwiej niż kiedykolwiek „cień śmierci" i niebezpieczny dar, jaki nam ofiarowuje istnienie: nieuchronne zbliżanie się do nieunik­nionego kresu materialnego, sytuacja, z której nie ma innego wyjścia niż cielesna dekompozycja... Sądzę, że nigdy nie wydało mi się to tak realne... Zrozumiałem wówczas nieco lepiej bolesny lęk Jezusa w Wielki Czwar­tek... Tym wyraźniej dostrzegłem środek zaradczy: powie­rzyć się z wiarą i miłością przyszłości Bożej (stawaniu się), która jest „najbardziej rzeczywista", „najbardziej żywa", w której najbardziej przerażające jest to, że w najwyższym stopniu „czyni wszystko nowym" (a więc, że jest najbar­dziej twórcza, najcenniejsza).

Genese d'une Pensee, wyd. cyt., s. 300. Carlepont, 28 sierpnia 1918

Ufność do Boga (a więc i do podtrzymywanego przez Niego istnienia), nie przekreśla śmierci; czyni z niej jednak przejście do większego życia. (...) Z im mocniejszą wiarą damy się zabrać śmierci, tym snadniej udostępni nam ona szczególnie wysoką postać istnienia...

Genese d'une Pensee, wyd. cyt., s. 307. Moyvillers, 12 września 1918

Chorobę, grzech, pod których wpływem załamują się ludzie słabego ducha, wierzący, jeśli naprawdę wierzy, może uczynić elementami operacji, w wyniku której jego świat staje się bardziej uświęcający i bardziej Boży. Chrze-

48


ścijanin może opanować, uczynić swoim, spożytkować to, co dla innych jest trucizną, i uzyskać dzięki temu pewne „powiększenie" życia.

... W obliczu praktycznej niepewności jutra trzeba za­wierzyć - kosztem pewnego ryzyka wewnętrznego - Opat­rzności (uważając ją za równie realną fizycznie jak przy­czyny naszego niepokoju). W cierpieniu spowodowanym przez doznane zło, wśród wyrzutów sumienia wobec popeł­nionego błędu, w rozdrażnieniu wskutek niewykorzystania okazji trzeba się zmusić do wierzenia bez wahania, że Bóg jest dość potężny, by zmienić to zło w dobro. Nawet jeśli na pozór należałoby postępować inaczej, trzeba działać bez zastrzeżeń, tak jakby czystość, pokora, łagodność były jedynymi kierunkami, w jakich może się rozwijać nasze istnienie.

W półmroku śmierci trzeba się zmuszać do nieodwraca-nia wzroku do przeszłości i do wypatrywania w ciemno­ściach jutrzenki Bożej...

La Foi ąui operę w: Ecrits du temps de la guerre, wyd. cyt., s. 323, 328. Chavannes-sur-1'Etang, 28 września 1918

Odtąd, opierając się na solidnych podstawach natural­nych, czyli na żywej przyrodzonej zdolności do rozwoju i samozaparcia, Chrystus będzie działał (zwłaszcza poprzez cierpienie), wchodząc w dusze, a raczej zajmując ich miejsce („doprowadzając je do ekstazy"). Dla istoty stwo­rzonej opanowanej przez Jezusa przychodzi chwila, gdy trzeba sobie powiedzieć: Oportet illum crescere, me autem minui. Jest to godzina specyficznie chrześcijańskiej opera­cji, w toku której Chrystus, zachowując skarby natury ludzkiej, pozbawia człowieka egoizmu i zabiera mu jego serce. Jest to bolesna godzina dla niższych natur pod­danych działaniu pomniejszających sil tego świata, a godzi-

49


na szczęścia dla człowieka oświeconego przez wiarę, który czuje się wyzuty z siebie samego, czuje, że umiera mocą Komunii.

Forma Christi w: Ecrits du temps de la guerre, wyd. cyt., s. 346, Strasburg, 22 grudnia 1918

Mimo wszystko uderzający jest dla mnie nacisk, z jakim Kościół przy każdej sposobności powtarza, iż Christus factus est obediens usąue ad mortem crucis. Oczywiście jest to dokładnie określone głębokie znaczenie Krzyża: posłuszeństwo, poddanie się prawu życia. Trudzić się cier­pliwie aż do śmierci, akceptować wszystko w duchu miło­ści, nawet śmierć - oto istota chrześcijaństwa. Mocniej niż kiedykolwiek nalegam, byś porzuciła wszelkie zbędne żale dotyczące przeszłości i wszelkie niejasne niepokoje co do przyszłości. Skoncentruj się wyłącznie na tym, by być posłuszną Bogu, w miarę jak z dnia na dzień będzie się ujawniała Jego wola.

Genese d'une Pensee, wyd. cyt., s. 384. Paryż, Wielki Piątek (20 kwietnia) 1919

Rozumiem Pani niepokój co do tego, czy stanie Pani na wysokości zadania. Jest to jedno z poważniejszych cierpień ludzkich. Trzeba mu spojrzeć prosto w twarz, w prawdzie i w świetle Boga, ponieważ żyjemy w promieniach tego słońca. Niech się Pani nie gubi w jałowych rozważaniach nad swą rzeczywistą wartością. Niech Pani sobie powie w sposób kategoryczny, że dla zapewnienia sukcesu ogro­mnemu dziełu stworzenia Bóg potrzebuje tylko jednego: tego, by każdy zrobił wszystko, na co go stać. Gdy dajemy z siebie wszystko, jesteśmy w najwyższym stopniu zjed­noczeni z Bożym działaniem stwórczym i nie możemy być bardziej użytecznymi pomocnikami. Niech Pani dobrze zrozumie niezwykle istotną prawdę: jedno tylko jest ważne w naszym istnieniu (aby nasze życie było pełne), a miano-

50


wicie to, byśmy się zawsze znajdowali w wymaganym przez Boga miejscu, wyznaczanym w każdej chwili przez stan równowagi pomiędzy naszym wysiłkiem (aby osiąg­nąć określony cel i rozwijać się) a oporem, jaki stawia rzeczywistość, która nas ogranicza. Znajdując się w takim miejscu, jesteśmy we wszechświecie atomem wiernym i w najwyższym stopniu użytecznym, prawdziwie złączo­nym z Ciałem i z Sercem Chrystusa. Nie mamy wpływu na inspirację ani na naszą inteligencję, nie zapominajmy jed­nak o korzyści, jaką może przynieść zdolność wzmagania naszych intencji i naszej wiary. Im dłużej nad tym rozmyś­lam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że pod tym względem nasze możliwości są niezwykłe. Im mniej będzie się Pani czuła silna i pewna siebie, tym bardziej musi Pani w sobie umacniać wizję Wszechobecnej Istoty, której ofiarowała Pani swoje wysiłki. Najskromniejszy wysiłek dokonany z pełną miłości świadomością, że dzia­łamy (fizycznie) w Chrystusie, oddziałuje na rzeczywistą tkankę świata silniej niż jakikolwiek czyn czysto „ludzki". Innymi słowy, chciałbym Pani powiedzieć: trzeba kompen­sować odczuwane braki własne podwojeniem życia we­wnętrznego, „życia mistycznego".

Lettres a Leontine Zanta, Desclee De Brou-wer, Paris 1965, s. 65-66. Tiensin, 12 grud­nia 1923

Wyobraźmy sobie ocean wszystkich ludzkich namiętno­ści, oczekiwań, cierpień, radości. Każdy człowiek jest kroplą w tym oceanie. Chrystus zanurzył się w tym ogrom­nym morzu, chłonął wszystkimi porami ludzkie doświad­czenia i wszystkie uczynił swoimi. Przelał to burzliwe morze w swoje serce, ujarzmił je w sobie, nadając jego falowaniu, jego przypływom i odpływom swój własny rytm. Oto sens żarliwego życia dobrotliwego, rozmod­lonego Chrystusa. Oto niezgłębiona tajemnica Jego Męki. Oto niezrównana zasługa Jego śmierci na krzyżu.

51


Śmierć wzięta w oderwaniu jest czymś gorszącym; jest klęską, ślepym odwetem niedostatecznie ujarzmionych sił - na duszy, która ogranicza ich autonomię. Śmierć pojawia się w świecie jako najgorsza ze słabości, jako najgroźniej­szy z nieprzyjaciół. Jednakże, pomimo tej pierwotnej ska­zy, może mieć pozytywne znaczenie i głębszy sens w ra­mach stwórczych procesów jednoczących. Dla istoty ludz­kiej śmierć jest w zasadzie powrotem do mnogości. Może ona jednak być dla niej również przemianą niezbędną do przejścia pod władzę duszy wyższej. Chleb, który spoży­wamy, zdaje się ulegać rozkładowi, niemniej jednak staje się naszym ciałem. Czy nie są więc możliwe takie procesy rozkładu, w toku których elementy pozostają nadal pod wpływem jedności i rozpadają się tylko po to, by się przekształcić? (...)

Nim śmierć fizjologiczna (w świecie ludzkim jest to pozostałość panowania mnogości), mogła zostać przekształ­cona w czynnik zjednoczenia, skazane na nią monady musiały (była to konieczność fizyczna), nauczyć się od­nosić do niej z pokorą, miłością, a przede wszystkim z ufnością. Musimy intelektualnie i biologicznie przezwy­ciężyć lęk przed unicestwieniem. Chrystus, doświadczyw­szy osobiście śmierci jednostkowej, zmarłszy świątobliwie śmiercią ziemską, sprawił, że nasze zapatrywania i nasze obawy uległy niejako odwróceniu. Zwyciężył śmierć. Na­dał jej (fizycznie) charakter metamorfozy. Z Nim poprzez śmierć świat zyskał dostęp do Boga (...).

Umieranie poprzez czyn

Taka jest w istocie rzeczywista logika działania, że nie możemy zawładnąć sobą i stać się większymi, jeśli po trosze nie odumrzemy samych siebie. Działać szlachet­nie i pożytecznie - to, jak powiedzieliśmy, jednoczyć się. Lecz jednoczyć się - to przekształcać się w coś większego.

52


A zatem działać - to naprawdę wydobywać się z material-ności, z tego, co bezpośrednio dane, przezwyciężać egoizm i zagłębiać się w rzeczywistość powszechną, która się tworzy. To nieco skomplikowane sformułowanie stanowi odbicie najpowszedniejszego i najpowszechniejszego ludz­kiego doświadczenia: męki towarzyszącej wysiłkowi.

Nie ma większej męki niż wysiłek, zwłaszcza wysiłek duchowy. Zapytajcie mistrzów ascezy, które z umartwień jest największe, najskuteczniejsze i najwznioślejsze. Wszy­scy zgodnie odpowiedzą, że jest to praca nad rozwojem wewnętrznym, wysiłek niezbędny do tego, by się od siebie oderwać, by siebie przezwyciężyć, prześcignąć, pozostawić samego siebie za sobą. Droga każdego istnienia indywidu­alnego, jeśli jesteśmy wierni sobie, usiana jest skorupami porzuconymi po każdej kolejnej przemianie. Cały wszech­świat pozostawił za sobą szereg stanów, które by mu, być może, dogadzały, które jednak musiał porzucić, bo musiał rosnąć. To wspinanie się w górę, któremu towarzyszy nieustannie ogołacanie się, jest już drogą krzyżową.

Mój wszechświat w: Pisma wybrane I V Pax, Warszawa 1967, s. 43 ns. Tiensin, 25 marca 1924

Umieranie poprzez doznania

Trzeba z wielką uwagą, bardzo starannie roz­graniczyć dwie fazy w procesie urzeczywistnienia się wokół nas woli Bożej, czyli uruchamiania przyczyn wtór­nych przez Chrystusa Wszechrzeczy. Ziemskie uwarun­kowania - zwłaszcza te, co nas krępują, pomniejszają, zabijają - nie są same w sobie, w sposób bezpośredni Boskie; Bóg ich bynajmniej nie pragnie. Są one przejawa­mi niezupełności i nieładu szpecącego niecałkowicie zjed­noczone stworzenie. Dlatego też nie podobają się Bogu, który walczy z nimi od początku wraz z nami (i w nas)

53


i zatryumfuje kiedyś nad nimi. Ponieważ jednak czas naszego indywidualnego istnienia jest niczym w porów­naniu z powolną ewolucją Chrystusa Wszechrzeczy, nie będzie nam dane oglądać Jego ostatecznego zwycięstwa podczas naszego życia na Ziemi. Nasz mozolny rozwój jest stale w jakiejś mierze dezorganizowany i hamowany i każ­dego z nas czeka nieco wcześniejsze lub nieco późniejsze zniedołężnienie i śmierć. Chrystus nie może jednak ponieść klęski. W jaki więc sposób wszechmoc, którą posiada z racji swej funkcji kosmicznej, „wyrówna straty", zbawia­jąc i uświęcając wszystkie posłuszne składniki Jego wzras­tającego Ciała? Dokona się to w wyniku cudownej meta­morfozy. Słowo Wcielone włada tym wszystkim, co nas ogranicza i pomniejsza, a często w toku powszechnego procesu przemian kosmicznych nie może zniweczyć (tak jak wytrawny artysta-rzeźbiarz wykorzystuje skazy na mar­murze), i przenosi te niedomogi (nie zmieniając ich) na wyższy stopień naszej spirytualizacji. Dlatego też, gdy po nieustępliwej walce o własny rozwój i o zwycięstwo na­trafiamy na przeciwne siły świata i ponosimy porażkę, wówczas, jeśli wierzymy, potęga, z którą się zmagamy, nagle przestaje być ślepą czy zgubną mocą. Wroga materia znika. Zamiast niej mamy przed sobą Boskiego Pana Wszechświata, który „pod postacią i pod pozorami" wyda­rzeń - bez względu na to, jakie one są - kształtuje nas, uwalnia nas od egoizmu, przenika w głąb nas (...).

Niekiedy Chrystus posługuje się naszymi niepowodze­niami i nieszczęściami, by nas skierować na drogę, która wiedzie wyżej, na drogę doskonalenia przez doświadcze­nia. Iluż świętych zawdzięcza swą świętość klęsce ponie­sionej w jakiejś ziemskiej dziedzinie! Często jednak na­szych pomniejszeń i niepowodzeń nie wynagradza żadna uchwytna korzyść - nawet duchowa. Wówczas bardziej niż kiedykolwiek zaufajmy Bogu. Świat może osiągnąć Boga, in Christo Jesu, tylko w wyniku całkowitego przetworze­nia, podczas którego wszystko powinno pozornie ulec całkowitemu unicestwieniu, bez żadnej widocznej rekom-

54


pensaty (w porządku ziemskim). Gdy spadnie na nas taka śmierć - nagła czy powolna - otwórzmy serce nadziei na zjednoczenie. Moc, która ożywia świat, włada nami teraz całkowicie, bardziej niż kiedykolwiek przedtem.

Mój wszechświat w: Pisma wybrane, wyd. cyt., s. 46-48. Tiensin, 25 marca 1924

Całe moje życie wewnętrzne jest ukierunkowane na zjednoczenie i utwierdza się coraz bardziej w zjednoczeniu z Bogiem znajdowanym we „wszystkich siłach wewnętrz­nych i zewnętrznych tego świata". Aby jednak ta postawa była skuteczna, nie należy niczego wykluczać z owych sił - ani śmierci, ani „prześladowania" w dziedzinie idei. Wszystko może się przeistoczyć w Panu naszym, jeśli tylko wierzymy.

Lettres a Leontine Zanta, wyd. cyt., s. 73. Linn-Si (Mongolia Wschodnia), 20 maja 1924

Śmierć egoizmu - to uświadomienie sobie, że jesteśmy elementami wszechświata, który (jeśli wolno mi się tak wyrazić) personalizuje się, jednocząc się z Bogiem (nie mówię: stając się Bogiem). Wtedy już nie siebie kochamy w sobie.

Accomplir l'Homme, Grasset, Paris 1968, s. 43. Pekin, 13 czerwca 1926

Zło powinno zostać pochłonięte przez naddatek wierności.

List do Edouarda Le Roy. Tiensin, 24 stycz­nia 1927

W naszym dzisiejszym wszechświecie nic - to aż nazbyt oczywiste - nie może się całkowicie oprzeć siłom śmierci; wszystko musi prędzej czy później przed nimi ustąpić. Pani

55


umiłowanie życia jest siłą zdrową i wspaniałą. Powinna Pani zazdrośnie strzec tego ducha oporu wobec pomniej­szeń fizycznych, który Pani pomaga znosić zło. W Pani postawie brak jednak jeszcze czegoś: nie udało się Pani jeszcze pokochać wszelkiego życia, całego wszechświata, a tylko pod tym warunkiem potrafimy zaakceptować (kiedy nieuchronnie przyjdzie chwila) to, że się (pozornie) po­mniejszymy i przejdziemy gdzie indziej, we wszechświat z uczuciem miłości. Powinniśmy walczyć wszelkimi siłami ze śmiercią, jest to bowiem podstawowy obowiązek ży­wych. Kiedy jednak wskutek pewnego stanu rzeczy (zape­wne przejściowego, lecz nierozerwalnie związanego z pro­cesem rośnięcia świata) przychodzi śmierć, musimy być zdolni do tego paroksyzmu wiary w życie, który sprawia, że poddajemy się śmierci, niby spadaniu w sferę życia wyższego. Tak bardzo kochać życie, tak bardzo mu ufać, że przyjmujemy je radośnie, rzucamy się w nie nawet poprzez śmierć - oto jedyna postawa, która może Panią napełnić spokojem i umocnić - kochać do szaleństwa coś większego od siebie. Wszelkie zjednoczenie, szczególnie z czymś lub kimś większym, pociąga za sobą coś w rodzaju „odumarcia samego siebie". Ze śmiercią można się pogo­dzić, jeśli jest ona dla nas przejściem (fizycznie niezbęd­nym) do zjednoczenia, warunkiem metamorfozy.

Accomplir l'Homme, wyd. cyt., s. 97-98. Marsylia, 2 października 1927

Nadeszła odpowiednia chwila, by rozpatrzyć negatywną stronę naszego życia. Tu, jakkolwiek daleko sięgałby nasz wzrok, nie widać żadnego szczęśliwego rozwiązania, żad­nego zadowalającego zakończenia spotykających nas nie­powodzeń. Łatwo nam zrozumieć, że Bóg uchwytny jest w życiu, we wszelkim życiu. Lecz czy Bóg może także znajdować się w śmierci, we wszelkiej śmierci? Oto nader kłopotliwe pytanie. A jednak jest to pytanie, na które musimy odpowiedzieć ze zwykłego, praktycznego punktu

56


widzenia pod groźbą, że pozostaniemy ślepymi na to, co jest najbardziej chrześcijańskie w perspektywach chrześ­cijańskich, a także pod groźbą pozbawienia łączności z Bo­giem jednej z najrozleglejszych i najbardziej podatnych na wpływy dziedzin naszego życia.

Wobec sił destrukcyjnych jesteśmy naprawdę bezsilni. Ich liczba jest ogromna, ich formy nieskończenie różnorod­ne, ich oddziaływanie nieustanne. W celu nadania większej precyzji i właściwego kierunku naszym rozważaniom po­dzielimy siły te na dwa rodzaje, odpowiadające dwóm postaciom, pod jakimi ukazały nam się poprzednio siły konstrukcyjne, mianowicie na siły destrukcyjne pochodze­nia wewnętrznego i siły destrukcyjne pochodzenia ze­wnętrznego.

Doznania powstałe pod wpływem destrukcyjnych sił zewnętrznych - to wszystkie nasze niepowodzenia. Przed­stawmy sobie w myśli przebieg naszego życia, a uprzytom-nimy sobie, jak napływają one ze wszystkich stron. Oto zagradzająca drogę bariera, oto oddzielający mur. Oto kamień zmuszający do zboczenia z drogi lub przeszkoda, która łamie człowieka. Oto mikroby zabijające ciało lub nieuważnie rzucone słowo zatruwające ducha. Wypadki, przypadki różnej wagi i różnego rodzaju (niedostatek, nieoczekiwany wstrząs, kalectwo, śmierć) niby bolesna interferencja świata „innych" rzeczy i świata przez nas roztaczanego. A jednak, gdy grad, ogień, złoczyńcy po­zbawili Hioba wszystkich bogactw i gdy stracił całą rodzi­nę, szatan mógł powiedzieć do Boga: „Życie za życie, człowiek gotów jest wszystko utracić, byle tylko ocalił siebie. Dotknij tylko ciała sługi Twego, a zobaczysz, czy będzie Cię błogosławił". W pewnym sensie to mało ważne, że tracimy rzeczy, gdyż zawsze możemy sobie wyobrazić, iż je odzyskamy. Straszne natomiast jest to, że my od­chodzimy od rzeczy przez wewnętrzne i nieodwracalne malenie.

Po ludzku rzecz biorąc, doznania powstałe pod wpły­wem sił destrukcyjnych oddziałujących od wewnątrz stano-

57


wią najtragiczniejszy, rozpaczliwie bezużyteczny osad na­szego życia. Jedne z nich czyhały na nas i dotknęły nas, gdyśmy po raz pierwszy ujrzeli światło dzienne - ułomno­ści przyrodzone, upośledzenie fizyczne, intelektualne czy moralne - wskutek czego od urodzenia na całe życie zostało bezlitośnie ograniczone pole naszego działania, naszych radości, naszego widzenia. Inne staną później na naszej drodze. Pojawią się nagle w postaci jakiegoś wypad­ku lub zaczają się jak rozwijająca się w ukryciu choroba. Wszyscy pewnego dnia uświadomiliśmy sobie lub uświa­domimy, że któryś z tych procesów rozkładu usadowił się w samym centrum naszego życia. Jest to bądź bunt lub rozpad komórek ciała, bądź elementy samej naszej osobo­wości zdają się rozprzęgać i usamodzielniać. I wtedy sta­jemy się bezsilnymi świadkami słabości, buntu, we­wnętrznej tyranii w dziedzinie, w której na nic się nie zda żadna przyjazna pomoc. A jeśli przypadkiem w mniejszym lub większym stopniu unikniemy krytycznych form tej inwazji niszczącej w bezwzględny sposób siły, światło lub miłość, którymi żyjemy, to jeszcze pozostanie powolna i zasadnicza zmiana na gorsze, której ujść nie zdołamy: wiek, starość, odbierające nam z sekundy na sekundę coś z nas samych po to, aby nas zbliżyć do kresu. Czas, który kładzie kres posiadaniu, czas, którego nie można radośnie wykorzystać, czas, który czyni z nas wszystkich skazanych na śmierć - jakże strasznym doznaniem jest przemijanie czasu...

W śmierci tak jak w oceanie łączą się nasze nagłe lub stopniowe malenia. Śmierć jest streszczeniem i dopełnie­niem wszystkich naszych pomniejszeń - jest ona złem, zwykłym złem fizycznym w tej mierze, w jakiej organicz­nie wynika z mnogości materialnej, w której jesteśmy zanurzeni, lecz jest także złem moralnym o tyle, o ile ta nie uporządkowana mnogość, źródło wszelkich trudności i wszelkiego skażenia, zrodziła się w społeczeństwie lub w nas samych wskutek niewłaściwego użytkowania naszej woli.

58


Przezwyciężmy śmierć, odkrywając w niej Boga! A tym samym Bóg zamieszka w naszym sercu, w najtajniejszym zakątku, mogącym, zdawałoby się, ujść Jego uwagi (...)•

Chrystus zwyciężył śmierć, nie tylko kładąc kres spus­toszeniom przez nią czynionym, lecz także odwracając jej oścień. Na mocy Zmartwychwstania nic już nie musi nieodwracalnie zabijać, lecz wszystko w naszym życiu może stać się błogosławionym dotknięciem rąk Bożych, błogosławionym oddziaływaniem woli Boga. W każdej chwili - jakkolwiek rozpaczliwa wskutek naszych błędów czy wskutek okoliczności byłaby nasza sytuacja - możemy się podnieść, wprowadzić na nowo ład w otaczającym nas świecie i pomyślnie rozpocząć nowe życie. Diligentibus Deum omnia convertuntur in bonum. Oto fakt przerastający wszelkie wyjaśnienia i wszelką dyskusję (...).

Zapytajmy więc, w jaki sposób i pod jakimi warunkami nasze pozorne umieranie, czyli ubytek naszego istnienia, może być włączone w budowanie wokół nas Królestwa i środowiska Bożego. Aby odpowiedzieć na to pytanie, wyodrębnimy myślowo dwie fazy, dwa takty w procesie zmierzającym do przeobrażenia naszych pomniejszeń. Pie­rwszy z tych taktów polega na zwalczaniu zła. Drugi dotyczy upadku i jego przeobrażenia.

Doznania pomniejszające w: Środowisko Boże, IW Pax, Warszawa 1967, s. 49-53. Tiensin, listopad 1926-marzec 1927

W cierpieniu chrześcijanin zwykł mówić: „Bóg mnie dotknął". Powiedzenie to jest w najwyższym stopniu słusz­ne. Lecz w swej prostocie obejmuje ono złożony szereg czynności i tylko z ich zakończeniem człowiek ma prawo tak powiedzieć. W historii naszych spotkań ze złem nie należy oddzielać tego, co scholastycy nazywają „skłonnoś­ciami natury", lecz od razu na początku należy stwierdzić: „Bóg pragnie mnie wyzwolić od tego pomniejszenia, Bóg chce, bym pomógł Mu odsunąć ode mnie ten kielich".

59


Zwalczać zło, sprowadzać zagrażające nam zło do mini­mum (nawet zwykłe zło fizyczne) - to niewątpliwie pierw­szy odruch naszego Ojca, który jest w niebie; rzeczą niemożliwą byłoby pojmować Go w inny sposób, a tym bardziej kochać Go.

Wyznajemy ściśle ewangeliczny i słuszny pogląd na te sprawy, gdy przedstawiamy sobie, że Opatrzność czuwa w ciągu wieków nad tym, by oszczędzić światu cierpień i koić jego rany. Zaprawdę, to Bóg, zgodnie z ogólnym rytmem postępu, powołuje w ciągu wieków do życia wielkich dobroczyńców i wielkich lekarzy. To On inspiruje - nawet wśród niewierzących - poszukiwania tego wszyst­kiego, co przynosi ulgę i co leczy. Czy ludzie nie rozpo­znają instynktownie tej Boskiej Obecności, ludzie, których nienawiść znika i sprzeciw ustaje u stóp każdego, kto leczy ich ciała lub dusze? Nie wątpmy w to. W pierwszym momencie zbliżania się cierpienia nie możemy odnaleźć Boga inaczej niż przeciwstawiając się temu, co na nas spada, i stwarzając sobie możliwości uniknięcia tego zła. Im silniej odeprzemy cierpienie1, tym bardziej zbliżymy się jednocześnie całym sercem i ze wszystkich swych sił do serca i do działania Bożego.

Pozostając w przymierzu z Bogiem, mamy pewność, że zawsze ocalimy swą duszę. Lecz wiemy aż nazbyt dobrze, iż nic nie daje nam gwarancji, że nigdy nie zaznamy cierpienia lub że unikniemy załamań wewnętrznych, które w naszym mniemaniu zubożają nasze życie. W każdym

' Oczywiście, bez buntu i goryczy, lecz z wybiegającą w przyszłość intencją ostatecznego wzięcia na siebie tego cierpienia i pogodzenia się z nim. Bez wątpienia, trudno jest oddzielić obydwie „skłonności natury", nie zniekształcając w niczym ich opisu. Zauważmy jedynie, że skłonność początkowego stadium polegającego na przeciwstawieniu się złu jest oczywista i wszyscy są co do tego zgodni. Niepowodzenie będące następstwem lenistwa, choroba spowodowana nieuzasadnionym brakiem rozwagi itd. nie mogą uchodzić w niczyich oczach za bezpośrednią wolę Bożą (przypis autora).

60


razie wszyscy się starzejemy i wszyscy umrzemy. Znaczy to, że w tym czy innym momencie - niezależnie od tego, jak silny byłby nasz sprzeciw - odczujemy, że napór sił destrukcyjnych, któremu się przeciwstawiliśmy, zwycięża powoli nasze siły życiowe i pokonuje nas fizycznie. Lecz jak możemy przegrać walkę, skoro Bóg walczy wraz z nami? Co oznacza ta porażka?

Problem zła, czyli problem pogodzenia spotykających nas ciosów, nawet po prostu fizycznych, z dobrocią i mocą stwórczą pozostanie zawsze dla naszych umysłów i serc jedną z najbardziej niepokojących tajemnic wszechświata. Zrozumienie cierpień istoty stworzonej (podobnie jak kary potępionego) byłoby możliwe, gdyby dana nam była moż­liwość oceny natury i wartości „Bytu, w którym uczest­niczymy", a tej mieć nie możemy z braku porównania. Domyślamy się jednak, że z jednej strony podjęte przez Boga dzieło zespolenia się z istotami stworzonymi wymaga powolnego ich przygotowania, w toku którego (już ist­niejące, lecz nie posiadające jeszcze pełni istnienia) nie mogą one z samej swej natury uniknąć ryzyka (zwięk­szonego przez grzech pierworodny), jakie pociąga za sobą niedoskonała organizacja mnogości w nich i wokół nich: z drugiej zaś strony, ponieważ ostateczne zwycięstwo dobra nad złem może nastąpić tylko w całościowej or­ganizacji świata, przeto nasze indywidualne egzystencje, nieskończenie krótkie, nie będą mogły skorzystać na tym padole z dobrodziejstw Ziemi Obiecanej. Podobni jesteśmy żołnierzom ginącym w czasie szturmu, który przyniesie pokój. Bóg więc nie zostaje zwyciężony w następstwie naszej klęski, gdyż jeśli nawet się wydaje, że zostaliśmy pokonani indywidualnie, to jednak świat, w którym rozpo­czniemy nowe życie, zwycięża przez naszą śmierć.

Lecz ten pierwszy aspekt zwycięstwa Bożego, dostatecz­nie upewniający o wszechmocy Jego ramienia, uzupełniają inne okoliczności, może bardziej bezpośrednie, a w każ­dym razie bezpośredniej i skuteczniej przekonujące nas o Jego powszechnym panowaniu. Bóg nie może, nawet na

61


mocy swej doskonałości, sprawić2, by elementy świata będą­cego na drodze rozwoju - a przynajmniej na drodze wstępu­jącej - uniknęły potknięć i upadków, nawet natury moralnej: necesse est enim ut veniant scandala. A więc Bóg będzie wyrównywał sobie stratę - będzie rewanżował się, jeśli tak można powiedzieć - zmuszając do służenia dobru swych wiernych nawet zło, którego nie pozwala Mu jeszcze zniwe­czyć obecny stan stworzonej rzeczywistości. Tak jak artysta, który potrafi wykorzystać skazę lub niedoskonałość materiału, by wydobyć z rzeźbionego kamienia lub odlewanego brązu bardziej wyszukane linie lub piękniejszy dźwięk, tak samo Bóg - jeśli Mu tylko zawierzymy z miłością - nie oszczędza­jąc nam stopniowego umierania ani ostatecznej śmierci, sta­nowiących w zasadzie część naszego życia, przeobraża je, włączając je w całość doskonalszego planu. I przeobrażeniu temu podlegają nie tylko nie dające się uniknąć nieszczęścia, lecz i nasze występki, nawet najbardziej rozmyślne, jeśli tylko za nie żałujemy. Dla tych, którzy szukają Boga, nie wszystko jest dobre bezpośrednio, lecz wszystko może się takim stać. Omnia convertuntur in bonum.

W drodze jakiego procesu, przez jakie fazy Bóg prze­prowadza to cudowne przeobrażenie naszych słabości w doskonalsze życie? Na podstawie analogii do tego, czego sami potrafimy dokonać, oraz na podstawie rozważań nad postawą i praktycznymi poczynaniami Kościoła w odnie­sieniu do ludzkiego cierpienia możemy spróbować pew­nych domysłów.

Można by powiedzieć, że są trzy główne sposoby, jakimi posługuje się Opatrzność, przeobrażając zło w dobro dla swych wiernych. Niekiedy zaznane niepowodzenie skieruje naszą aktywność na obiekty lub dziedziny bardziej nam

2 Ponieważ Jego doskonałość nie może się zwracać przeciw naturze rzeczy i ponieważ natura świata, który, jak przypuszczamy, jest na drodze doskonalenia się lub na drodze „wznoszenia się", może być jeszcze częściowo nie zorganizowana. Świat, na którym nie byłoby śladów zla lub zagrożenia, byłby światem, który osiągnął już swoje spełnienie (przypis autora).

62


sprzyjające, jakkolwiek nadal usytuowane na płaszczyźnie poszukiwanego przez nas sukcesu ziemskiego. Tak się przedstawia historia Hioba, w której na nowo odzyskane szczęście przewyższyło dawne. Innym razem, i to częściej, poniesiona strata zmusi nas do szukania rekompensaty zawiedzionych nadziei w dziedzinach mniej materialnych, gdzie skarbu nie niszczy mól ani rdza. Dzieje świętych, a ogólniej biorąc, wszystkich znanych z dobroci i rozumu postaci obfitują w wypadki dowodzące, jak silny, zahar­towany, odnowiony wychodzi człowiek z próby czy nawet upadku, które, zdawałoby się, powinny by go osłabić lub pognębić na zawsze. Niepowodzenie odgrywa dla nas wówczas taką rolę, jaką dla samolotu odgrywa ster wyso­kościowy lub, jeśli kto woli, dla rośliny nożyce. Koncen­truje naszą siłę wewnętrzną, wyzwala najczystsze „skład­niki" naszej istoty, zmuszając nas, byśmy rośli wyżej i prościej. Upadek, nawet moralny, przeobraża się w ten sposób w osiągnięcie, które gdyby nawet było jak najbar­dziej duchowe, zawsze jeszcze jest odczuwalne w sferze doświadczenia. W obliczu świętego Augustyna, świętej Magdaleny czy świętej Ludwiny nikt nie zawaha się pomy­śleć: felix dolor lub felix culpa. Tak więc aż do tego punktu wciąż jeszcze „rozumiemy" Opatrzność.

Lecz istnieją przypadki trudniejsze (i te są właśnie najczęstsze), w których nasza mądrość zawodzi zupełnie. W każdej chwili w nas lub wokół nas obserwujemy straty, których zdaje się nie kompensować żadne osiągnięcie na żadnej dostrzegalnej płaszczyźnie: przedwczesne odejścia, bezsensowne wypadki, niemoc ogarniająca najwyższe sfery naszego „ja". Pod ciosami tego rodzaju człowiek nie potrafi się dźwignąć i pójść w jakimś określonym kierunku, lecz ginie lub tragicznie maleje. Jakże więc jest możliwe, by nawet te szkody bez kompensaty, naznaczone śmiertel­nym piętnem śmierci, stały się dla nas dobrem? I tu właśnie, w dziedzinie tego, co nas zubaża, ujawnia się trzeci sposób działania Opatrzności, najskuteczniejszy i najbardziej uświęcający.

63


Wiemy, że Bóg przeobraża nasze cierpienia, każąc im służyć widomemu doskonaleniu się człowieka. W Jego rękach siły destrukcyjne stały się w dostrzegalny sposób narzędziem, które ociosuje, rzeźbi, wygładza w nas kamień przeznaczony do zajęcia określonego miejsca w Niebie­skim Jeruzalem. A uczyni więcej jeszcze, gdy dzięki Jego Wszechmocy spotykającej się z naszą wiarą, zdarzenia, które przedstawiają się w naszym doświadczeniu życio­wym jako klęski i upadki, staną się bezpośrednim czyn­nikiem upragnionego zjednoczenia z Nim.

Zjednoczyć się - to w każdym razie wyjść poza siebie i po części umrzeć w tym, co się kocha. Lecz jeśli - jak o tym jesteśmy przekonani - to unicestwienie się w kimś innym ma być tym pełniejsze, im większy jest ten, z kim się łączymy, to jakież musi być owo oderwanie się od siebie, które by nam pozwoliło dojść do Boga? Niewątp­liwie, stopniowe wyzbywanie się egoizmu dzięki „auto­matycznemu" rozszerzaniu się naszych horyzontów oraz uduchowienie naszych upodobań i ambicji, rosnące pod wpływem pewnych niepowodzeń, stanowią bardzo istotne formy wznoszenia się wyżej, które powinny nam dopomóc do wyrzeczenia się siebie w celu podporządkowania się Bogu. Jednak wynikiem tego pierwszego oderwania się od siebie jest zaledwie przemieszczenie centrum naszej osobo­wości do ostatecznych granic możliwości naszego „ja". Doszedłszy do tego krańcowego punktu możemy mieć wrażenie, że opanowaliśmy siebie w najwyższym stopniu

Śmierć sama w sobie jest nieuleczalną słabością istot cielesnych, w naszym świecie łączą się z nią nadto skutki

64


grzechu pierworodnego. Jest ona pierwowzorem i stresz­czeniem tych rodzajów pomniejszenia, z którymi przy­chodzi nam walczyć bez nadziei na osiągnięcie osobistego zwycięstwa bezpośredniego i natychmiastowego. A więc z chrześcijańskiego punktu widzenia wielki triumf Stwo­rzyciela i Odkupiciela polega na przeobrażeniu tego, co samo w sobie jest wszechogarniającą siłą pomniejszania i unicestwiania, w podstawowy czynnik przywracania do życia. Bóg, aby ostatecznie nas przeniknąć, musi w jakiś sposób nas drążyć, żłobić, czynić sobie miejsce. Aby nas przyjąć do siebie, musi nas przerobić, rozbić cząsteczki naszego , ja". Zadaniem śmierci jest przebić pożądany wlot do głębi naszej jaźni. Zmusza nas ona, byśmy ulegli oczekiwanej dysocjacji. Wprowadza nas w stan organicz­nie niezbędny do tego, by mógł spaść na nas ogień Boży. I w ten sposób jej niszczycielska moc rozkładania i roz-przęgania zostaje podporządkowana najwznioślejszym działaniom życia. To, co z natury było próżnią, luką, powrotem do mnogości, może w każdej ludzkiej egzysten­cji stać się pełnią i jednością odnalezioną w Bogu.

Jak dobrze mi było, Boże, odczuwać pośród mego trudu, że przez swój rozwój zwiększyłem Twoją władzę nade mną; i jak dobrze mi było pod wewnętrznym naporem życia lub w pomyślnym przebiegu wydarzeń zdawać się na Twoją Opatrzność. Spraw, abym poznawszy radość wszel­kiego wzrastania, które skłania Cię lub dozwala Ci rosnąć we mnie, przystąpił bez lęku do ostatniej fazy zjednocze­nia, w której posiądę Cię, malejąc w Tobie!

Spraw, abym poznawszy Cię, jako Tego, który jest „więcej mną niż ja sam", rozpoznał Ciebie, gdy godzina moja wybije, we wszelkiej obcej lub wrogiej mocy, która na pozór będzie chciała mnie zniszczyć lub wyzuć ze wszystkiego. Gdy na mym ciele (a jeszcze bardziej w mo­im umyśle) zaczną występować oznaki zużycia wiekiem, gdy spadnie na mnie z zewnątrz lub zrodzi się wewnątrz mnie zło, które pomniejsza lub zwycięża, w bolesnej chwili, gdy uświadomię sobie nagle, że jestem chory lub


3 — O szczęściu, cierpieniu, miłości

65


stary, a nade wszystko w tym ostatnim momencie, gdy odczuję, że uchodzę sobie, nie władam sobą, lecz jestem we władaniu wielkich nieznanych sit, które mnie ukształ­towały - w tych wszystkich ciemnych godzinach pozwól mi, Boże, zrozumieć, że to Ty (jeśli tylko moja wiara jest dość silna) tak boleśnie rozsuwasz włókna mego „ja", by przeniknąć aż po rdzeń mej istoty i by zabrać mnie do siebie.

Im głębiej wszczepiło się zło w moje ciało, im bardziej stało się nieuleczalne, tym usilniej szukam u Ciebie schro­nienia, jako u przyciągającej, czynnej zasady oczyszczenia i oderwania. Gdy przyszłość wydaje się podobna zawrotnej przepaści lub ciemnemu lochowi, tym bardziej powinienem ufać - jeśli odważę się w nią pójść na Twoje słowo - że zatracę się i pogrążę w Tobie, że złączę się w jedno z Twoim Ciałem, Jezu.

O mocy Pana mego, nieodparta i żywa siło, ponieważ jesteś nieskończenie potężniejsza ode mnie, Tobie więc przyjdzie spalić mnie w zjednoczeniu, które ma nas sto­pić w jedno. Daj mi zatem, Panie, coś cenniejszego niż łaska, o którą proszą Cię wszyscy Twoi wierni. To nie dość, że umrę w zjednoczeniu z tobą, przyjąwszy Komu­nię świętą. Naucz mnie przyjmować śmierć jako Komu­nię.

Powyższa analiza (w której staraliśmy się poznać moż­liwości przebóstwienia naszych pomniejszeń i etapy, jakie ono przechodzi) pozwoliła nam wykazać słuszność powie­dzenia tak drogiego wszystkim cierpiącym chrześcijanom: „Bóg mnie dotknął. Bóg wziął. Niech będzie wola Jego". Dzięki tej analizie zrozumieliśmy, jak poprzez zło nisz­czące nas od wewnątrz, jak poprzez ciosy łamiące nas z zewnątrz może się objawić Opatrzność Boża, której dłonie są wtedy bardziej czynne i przenikają głębiej niż kiedykolwiek. Ta sama analiza przynosi nam jeszcze jeden wynik, niemal równie cenny. Zgodnie z naszą zapowiedzią pozwala ona nam, chrześcijanom, wykazać wobec innych ludzi uprawnioną i humanistyczną wartość rezygnacji.

66


Wielu uczciwych ludzi bez osłonek piętnuje chrześcijań­ską rezygnację, uważając ją za jeden z najniebezpieczniej usypiających składników „opium religii". Wyjąwszy pogar­dę dla świata, nie ma postawy, którą by z większym żalem wypominano Ewangelii niż zalecanie bierności wobec zła - bierności, która może dochodzić do perwersyjnego poni­żania się i umartwień. Mówiąc wyżej o błędnie rozumia­nym oderwaniu się od świata, stwierdziliśmy, że oskar­żenie to, czy po prostu przypuszczenie, ma w dzisiejszych czasach nieskończenie bardziej skuteczną moc, jeśli chodzi o powstrzymanie nawrócenia świata, niż wszystkie za­strzeżenia mające źródło w nauce lub filozofii. Religia, która zostanie uznana za coś niższego od ziemskiego humanistycznego ideału, choćby ją opromieniały najwięk­sze cuda, jest religią straconą. A zatem dla chrześcijanina jest sprawą jak największego znaczenia, by pojmował i przeżywał poddanie się woli Bożej w sensie aktywnym, który, jak przypomnieliśmy, jest jedynym sensem właś­ciwym.

Chrześcijanin, który chce osiągnąć pełnię doskonałości chrześcijańskiej, nie musi bynajmniej uchylać się od obo­wiązku sprzeciwiania się złu. Przeciwnie, przekonaliśmy się, że przede wszystkim powinien z przekonaniem i ze wszystkich swych sił, w łączności z twórczymi siłami świata, walczyć o odwrócenie wszelkiego zła: o to, by nic nie ulegało pomniejszeniu ani w nim, ani wokół niego. W tej początkowej fazie jest on wiernym sprzymierzeńcem wszystkich, który sądzą, że ludzkość osiągnie cel tylko wtedy, gdy będzie wytrwale dążyła do wykorzystania wszystkich swych możliwości. Jak to już stwierdziliśmy przy omawianiu rozwoju człowieka, chrześcijaninowi wiel­kość tego zadania jest bliższa niż komukolwiek innemu, ponieważ w jego oczach zwycięstwo ludzkie nad wszelkim złem na świecie, nawet fizycznym i wynikającym z natury rzeczy, częściowo warunkuje ostateczne spełnienie tej Rze­czywistości, którą wielbi. A zatem, jeśli opór jest możliwy, on, syn Światłości, tak samo jak najbardziej ziemscy

67


synowie świata, będzie stawiał czoło temu, co powinno być odrzucone lub wykorzenione.

I wtedy może doznać porażki - porażki osobistej, od której nie jest zabezpieczona żadna ludzka istota w ciągu swego krótkiego zmagania się indywidualnego z siłami o zasięgu powszechnym. Jednakże jego opór wewnętrzny, podobnie jak opór pokonanego herosa pogańskiego, jesz­cze nie osłabnie. Wysiłki jego, jakkolwiek przytłumione, zdławione, będą trwały nadal. Lecz w tym momencie dla kompensaty i przezwyciężenia zbliżającej się śmierci pozo­stanie mu coś więcej niż żałosna i problematyczna pocie­cha stoicyzmu (w którym zresztą, gdyby go zbadać do­statecznie głęboko, odnalazłoby się niewątpliwie jako osta­teczną zasadę piękna i mocy rozpaczliwą wiarę w wartość ofiary). Ujrzy on mianowicie otwierającą się przed nim nową dziedzinę możliwości. Jeśli przyjmie z wiarą tę wrogą siłę, która go niszczy i rozkłada, i nie zaniecha z nią walki, siła ta może stać się dla niego głównym czynnikiem odnowienia. Na płaszczyźnie doświadczenia wszystko jest stracone. Lecz w dziedzinie zwanej nadprzyrodzoną ist­nieje jeszcze jeden wymiar, który pozwala Bogu dokony­wać niepostrzeżenie tajemniczego przeistoczenia zła w do­bro. Pozostawiając za sobą strefę sukcesów i niepowodzeń ludzkich, chrześcijanin, dzięki temu, że zdobył się na ufność wobec Kogoś większego od siebie, dostępuje sfery rozwoju i przeobrażeń nadzmysłowych. Jego rezygnacja nie jest niczym innym jak porywem przenoszącym wyżej pole jego działania.

Jakże daleko odeszliśmy - zresztą zgodnie z duchem chrześcijaństwa - od owego nader słusznie krytykowanego pojęcia „poddania się woli Bożej", która to postawa może osłabić, rozhartować wolę ludzką zmagającą się ze wszys­tkimi mocami ciemności i słabości. Zechciejmy dobrze zrozumieć i przekonajmy wszystkich, że poddanie się i spełnianie woli Bożej (nawet w pomniejszeniu i śmierci) nie polega na biernej postawie ani na bezpośrednim spot­kaniu się z Bogiem. Nie mam prawa uważać, że to Bóg

68


mnie dotknął, jeśli zło dosięgło mnie wskutek mego zanie­dbania lub przewiny3. Z wolą Boga mógłbym łączyć się jedynie (w sposób odczuwalny) w każdym przypadku dojścia do kresu sił, wówczas gdy moja działalność zmie­rzająca do polepszenia mej sytuacji (polepszenie sytuacji rozumiem zgodnie ze zwykłymi ludzkimi pojęciami) jest ustawicznie równoważona przez siły przeciwne, które chcą mnie powstrzymać lub zmusić do odwrotu. Jeśli nie czynię tego, co jest w mojej mocy, by postępować naprzód lub by stawić opór, wówczas nie znajduję się w pożądanym pun­kcie - nie łączę się z Bogiem w takiej mierze, w jakiej mógłbym i w jakiej On tego pragnie. Jeśli natomiast zdobywam się na odważny i wytrwały wysiłek, łączę się z Bogiem poprzez zło, poprzez większą głębię niż zło, przywieram do Niego - i w tej chwili optimum mej łączności z Bogiem w rezygnacji zbiega się z konieczności (strukturalnie) z maksimum mej wierności wobec zadań ludzkich.

Środowisko Boże, wyd. cyt., s. 53-65. Tien-sin, listopad 1926 - marzec 1927

Taka jest natura chorób, że pod ich wpływem ci, których dotknęły, odnoszą wrażenie, że są niepotrzebni, a nawet że stali się ciężarem dla innych. Niemal nieuchronnie rodzi się w ich świadomości przeświadczenie, że niezasłużenie, przypadkiem wielki nurt życia wyniósł ich na ubocze, z dala od tych, co pracują i idą naprzód. Ich stan zdaje się nie mieć sensu. Zmusza ich do bezczynności wśród po­wszechnej aktywności.

Pragnąłbym, by niniejsze rozważania przyczyniły się do rozproszenia tych przygnębiających obaw przez wskazanie - z pewnego dającego się przyjąć punktu widzenia - miej-

3 Zło spowodowane moim zaniedbaniem może jednak również stać się dla mnie wolą Boga, jeśli za nie żałuję i jeśli staram się skorygować swą leniwą lub beztroską postawę. Wszystko może być naprawione i przeob­rażone w Bogu, nawet występki (przypis autora).

69


sca i skuteczności cierpienia w (nawet widzialnej) struk­turze świata.

Przede wszystkim świat jest w toku kształtowania się. Oto prawda podstawowa, którą od razu na początku trzeba zrozumieć, i to tak dobrze zrozumieć, by stała się ona codzienną, stałą, niemal naturalną dominantą naszego myś­lenia. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że istoty ludzkie i ich losy są rozmieszczone przypadkowo lub, w najlepszym razie, arbitralnie na powierzchni Ziemi. Gotowi jesteśmy twierdzić, że każdy z nas mógł się urodzić równie dobrze wcześniej jak później, tu lub tam, być szczęśliwym lub nieszczęśliwym - tak jakby wszech­świat, od początku do końca swoich dziejów, tworzył w czasie i przestrzeni coś w rodzaju ogromnego klombu, na którym kwiaty są porozmieszczane wedle kaprysów ogrodnika. Te wyobrażenia są fałszywe. Im dłużej się zastanawiamy, opierając się na tym, co w swych dziedzi­nach mogą nam powiedzieć nauki, filozofia i religia, tym bardziej umacnia się w nas przekonanie, że świata nie należy porównywać do wiązki sztucznie zestawionych ele­mentów, lecz raczej do jakiegoś układu organicznego, ożywionego przez potężny nurt właściwego mu wzrastania. Wydaje się, że w ciągu wieków urzeczywistnia się wokół nas pewien plan ogólny. We wszechświecie dokonuje się jakaś sprawa, w grę wchodzi jakiś rezultat. Nasuwa się porównanie do ciąży i porodu. Ma się narodzić pewna rzeczywistość duchowa, tworząca się z dusz i z tej części materii, którą niosą one z sobą. Żmudnie, przez działania ludzkie i dzięki nim skupia się, wyłania i oczyszcza nowa Ziemia.

Nie, nie można nas porównywać do kwiatów w bukiecie, lecz do liści i kwiatów wielkiego drzewa, na którym wszystko pojawia się we właściwym czasie i na właściwym miejscu, na miarę całości i wedle jej potrzeb.

Ta koncepcja świata w toku wzrastania może się wydać przemyślna, lecz abstrakcyjna. W rzeczywistości ma ona konsekwencje ważne i praktyczne, nie zmierza bowiem do

70


niczego innego, jak do odnowienia w naszej świadomości naszych wyobrażeń bądź to o wartości osobistego wysiłku ludzkiego (który się powiększa o całą pracę powszechną, z którą współdziała), bądź też (a to nas w tej chwili interesuje) o wartości indywidualnego cierpienia ludzkie­go. Wyjaśnijmy nieco ostatni punkt, wracając do obrazu bukietu i drzewa.

Zdziwilibyśmy się, gdybyśmy znaleźli w bukiecie kwia­ty niedoskonałe, „chore", ponieważ były one zrywane po kolei i uważnie, z rozmysłem dobrane. Natomiast na drzewie, które musi walczyć z wewnętrznymi zaburzenia­mi swego rozwoju i z niebezpieczeństwami zewnętrznymi (np. w postaci zjawisk atmosferycznych), złamane gałęzie, potargane liście, kwiaty zeschłe, marne lub zwiędłe są „na swoim miejscu". Są one odbiciem bardziej lub mniej korzystnych warunków, w jakich rośnie drzewo.

Podobnie we wszechświecie, w którym każde stworze­nie stanowi pewną zamkniętą całość, będącą samą sobie celem, teoretycznie dowolnie przemieszczalną, trudno by nam było usprawiedliwić istnienie jednostek boleśnie upo­śledzonych pod względem ich możliwości i pędu roz­wojowego. Jaka mogłaby być przyczyna tej nieuzasad­nionej nierówności i nieusprawiedliwionych ograniczeń? Jeśli natomiast świat jest odbywającym się aktualnie działaniem zdobywczym, jeśli naprawdę rodząc się wpa­damy w wir bitwy, łatwo pojąć, że warunkiem sukcesu powszechnego wysiłku, którego jesteśmy uczestnikami i który dotyczy nas bezpośrednio, jest męka, bolesny trud, cierpienie. Świat rozpatrywany empirycznie, w naszej skali, jest wielkim poszukiwaniem po omacku, wyprawą badawczą, atakiem; postęp może się dokonać tylko za cenę wielu niepowodzeń i wielu ran. Ci, co cierpią, bez względu na gatunek, do którego należą, symbolizują tę sytuację - trudną, lecz wzniosłą. Nie są bynajmniej zbędni ani pomniejszeni. Płacą jedynie za posuwanie się naprzód i sukces wszystkich. Są to ci, co polegli na polu chwały.

71


Idźmy dalej. W owym podmiocie zbiorowym, który tworzą wszyscy ludzie zgromadzeni pod przywództwem Chrystusa w Ciele Mistycznym, można, jak powiada świę­ty Paweł, wyróżnić rozmaite funkcje, rozmaite organy. Która część może się nam wydawać szczególnie predes­tynowana do tego, by sublimować, uduchawiać powszech­ny trud postępu i podboju? Niewątpliwie ci, co się po­święcają kontemplacji i modlitwie, ale również, z całą pewnością, chorzy i wszyscy, co cierpią. Z natury, z uspo­sobienia, ci co cierpią, są niejako wypędzeni z siebie samych, zmuszeni do opuszczenia obszaru zwykłych ak­tualnych form życia. Czyż nie są tym samym wybrańcami predestynowanymi do pracy polegającej na tym, by dźwi­gać świat ponad doraźne używanie, coraz wyżej, ku świat­łu? To oni powinni bardziej zdecydowanie i bezkom­promisowo niż inni dążyć ku rzeczywistości Bożej. To oni powinni dostarczać powietrza do oddychania tym, co jak górnicy pracują w głębi materii. A zatem ci właśnie, co dźwigają na swych barkach ciężar zmieniającego się świa­ta, są - na mocy wynagradzającego zrządzenia Opatrzności - najaktywniejszymi współtwórcami postępu, którego zda­wali się być ofiarami, który zdawał się ich miażdżyć.

Jeśli te uwagi są słuszne, chory w swej pozornej bez­czynności ma do spełnienia piękne zadanie. Oczywiście nie wolno mu zaniechać niczego, co możliwe, a co mogłoby się przyczynić do wyleczenia lub poprawy stanu zdrowia. Powinien również wykorzystać te siły, jakie mu pozostały, do wykonywania różnych dozwolonych mu prac, które nieraz bywają bardzo pożyteczne. Rezygnacja chrześcijań­ska jest w istocie dokładną odwrotnością kapitulacji. Gdy jednak zostaną już ustalone formy opierania się chorobie, cierpiący powinien zrozumieć, że właśnie jako cierpiący ma do spełnienia pewną szczególną misję, w której nikt go nie może zastąpić: misję przyczyniania się do przetworze­nia (można by rzec: do „nawrócenia") ludzkiego cierpienia.

Ludzkie cierpienia, suma cierpień doznawanych w każ­dej chwili na całym świecie - to przeogromny ocean.

72


Z czego się jednak składa ta masa? Z czerni? Z braków? Z odpadków? Nie, powtarzam raz jeszcze, składa się ona z energii potencjalnej. W cierpieniu kryje się - w ogrom­nym stężeniu - skierowana w górę siła świata. Problem polega na tym, by ją wyzwolić uświadamiając jej, co ona znaczy i co może. Ach, jak bardzo, jak raptownie świat zbliżyłby się do Boga, gdyby wszyscy chorzy równocześ­nie przetworzyli swe cierpienia we wspólne pragnienie, by jak najszybciej dojrzało Królestwo Boże przez podbój i organizację Ziemi! Gdyby wszyscy cierpiący na Ziemi złączyli swe cierpienia, aby cały ból świata stał się jednym jedynym aktem świadomości, sublimacji i zjednoczenia - czyż nie byłaby to jedna z najpiękniejszych postaci, jaką w naszych oczach może przybrać tajemnicze dzieło Stwo­rzenia?

Czyż nie dlatego właśnie dla chrześcijanina spełnieniem się Stworzenia jest Męka Jezusa Chrystusa? Przywykliśmy widzieć na Krzyżu tylko indywidualne cierpienie i zwykłą ekspiację. Nie dostrzegamy stwórczej mocy tej śmierci. Spójrzmy uważniej, a zauważymy, że Krzyż jest symbolem i ogniskiem działania o niewyrażalnej intensywności. Na­wet z ziemskiego punktu widzenia, jeśli się głębiej za­stanowimy, Jezus ukrzyżowany nie jest kimś odrzuconym czy pokonanym. Przeciwnie, jest Tym, który wziął na siebie ciężar powszechnego marszu ludzkości i pociąga ją coraz wyżej, ku Bogu. Czyńmy jak On, by zjednoczyć się z Nim całym naszym istnieniem.

La Signification et la Valeur constructive de la Souffrance w: L'Energie humaine, Seuil, Paris 1962, s. 61-66. 1 kwietnia 1933

W pewnym sensie powinniśmy szukać spokojnej przy­stani. Jeśli jednak życie rzuca nas nieustannie tu i tam, nie pozwalając nam nigdzie osiąść na stałe, jest w tym, być może, jakieś wezwanie, jakieś błogosławieństwo. Świat rozumieją i zbawią go (jak już do Pani pisałem) tylko ci,

73


co nie mają gdzie skłonić głowy. Ja osobiście proszę Boga, by mi pozwolił umrzeć - przynajmniej w znaczeniu prze­nośnym - na skraju drogi.

Accomplir l'Homme, wyd. cyt., s. 108. Paryż, 13 września 1935

Jeśli naprawdę wszystko w nas i wokół nas zmierza do wielkiego zjednoczenia w miłości, świat powinien być przepojony radością. Dlaczego więc pogrąża się w cier­pieniach? Dlaczego łzy i krew? W jaki sposób cierpienie wdziera się w świat personalistyczny?

Oto moja odpowiedź na to pytanie, najprzykrzejsze z pytań, jakie się może pojawić w ludzkim umyśle: we wszechświecie, który był przedmiotem moich rozważań, problem zła nie tylko nie nasuwa szczególnych trudności, lecz znajduje jak najbardziej zadowalające rozwiązanie teoretyczne, a nawet szkicowe rozwiązanie praktyczne.

Sądzicie, że świat, który jest w toku świadomego kon­centrowania się, powinien tylko „używać". Jestem odmien­nego zdania. Uważam, że taki świat z natury musi cierpieć. Nie ma większego szczęścia niż osiągnięte zjednoczenie, ale też nie ma gorszego trudu niż dążenie do zjednoczenia. Co najmniej z trzech powodów ewolucja personalizująca musi być bolesna: jej punktem wyjścia jest mnogość; dokonuje się przez różnicowanie; prowadzi do metamor­foz.

Esąuisse d'un Univers personel w: L'Ener-gie humaine, wyd. cyt., s. 105. 4 maja 1936

Można powiedzieć, bez obawy popełnienia błędu, że prawdziwe cierpienie wkroczyło w świat wraz z człowie­kiem, kiedy po raz pierwszy świadomość refleksyjna stała się zdolna stwierdzić swe własne pomniejszenie. Jedyne prawdziwe zło - to „zło osobowe". Czym jest śmierć we wszechświecie personalistycznym, jaki tu przedstawiłem?

'l\


Odpowiadam: jest metamorfozą.

Musimy wciąż powracać do ważnego punktu, który już poruszyłem wyżej, mówić o kształtowaniu się i spełnieniu osoby ludzkiej: żadna rzeczywistość fizyczna nie może wzrastać w nieskończoność i nie osiągnąć fazy, w której następuje zmiana stanu. Przez dłuższy lub krótszy okres czasu rzeczy podlegają prostym zmianom, nie przestając być podobne do samych siebie. W pewnym momencie jednak staje się konieczne całkowite przekształcenie ele­mentów, aby całość mogła wejść w nową fazę wzrostu. Energia personalizacji, którą uznaliśmy za główny czynnik napędowy ewolucji, rozwija się również, jak się zdaje, w sposób nieciągły. Elementy osobowe, osiągnąwszy pe­wien stopień zesrodkowania, napotykają próg, który muszą przekroczyć, by znaleźć się w sferze oddziaływania cen­trum wyższego rzędu. Muszą wówczas nie tylko prze­zwyciężyć unieruchamiającą je inercję, lecz nadto poddać się transformacji, która zdaje się pozbawiać je wszystkiego, co już zdobyły. Nie mogą już rosnąć, nie zmieniając się. Wtedy zaś ogarnia je straszliwy, bolesny lęk, że się zagubią w potwornej masie przyszłej ludzkości, lub jeszcze gorszy lęk, że wskutek powolnego lub nagłego rozpadu ciała znikną z empirycznie poznawalnej rzeczywistości, w której się urodziliśmy.

Zmarli i śmierć są to (są to tylko) punkty krytyczne, którymi jest usiana droga do jedności.

Esąuisse d'un Univers personel w: UEner-gie humaine, wyd. cyt., s. 108-109. Pekin, 4 maja 1936

Niech Pani przyjmuje to, co się Pani przydarza, tak jakby to była Hostia. Jeśli uczyniliśmy wszystko, co było w na­szej mocy, „wszystko, co się zdarza, jest godne uwielbie­nia". Oto ostatnie słowo mądrości ludzkiej i świętości.

Z listu do pani Henry Cosme. Pekin, 9 maja 1944

75


Niech Pani się pozbędzie wewnętrznego napięcia wobec cierpienia. Niech Pani spróbuje zamknąć oczy i poddać mu się jak potężnej miłującej sile. Taka postawa nie jest ani przejawem słabości, ani niedorzecznością. Tylko jej może­my zaufać, chyba że sam byt jako taki jest wewnętrznie sprzeczny i bezsensowny, czemu jednak przeczy jego istnienie. Jest niewątpliwie jeszcze za wcześnie dla Pani, za wcześnie, żeby się podnieść. Niech Pani spróbuje „spać", spać aktywnym snem ufności jak ziarno w ziemi podczas zimy. Powtórzę jeszcze, że jest to prawdziwa, wspaniała modlitwa na czas ciężkiej choroby.

Accomplir l'Homme, wyd. cyt., s. 126. 19 kwietnia 1948

Ciasna brama - to książka inteligentnie napisana, lecz odrażająca. Myśl, że poświęcenie i cierpienie są same w sobie wartościowe (gdy wartością cierpienia jest jedynie to, że można nim okupić jakieś cenne osiągnięcie) - to niebezpieczne (i bardzo „protestanckie") sfałszowanie „znaczenia Krzyża" (prawdziwe znaczenie Krzyża: ku po­stępowi przez trud).

Accomplir l'Homme, wyd. cyt., s. 226 ns. Paryż, 18 września 1948

Obdarzonemu dobrym wzrokiem obserwatorowi, który od dawna z wysoka przyglądałby się Ziemi, nasza planeta wydawałaby się z początku błękitna od tlenu, który ją otacza, potem zielona od roślinności, która pokrywa jej powierzchnię, potem świetlista, coraz bardziej świetlista od myśli, która zagęszcza się coraz bardziej na jej powierz­chni, lecz zarazem ciemna, coraz ciemniejsza od cier­pienia, które wzrasta i pod względem ilości, i pod wzglę­dem dotkliwości, w miarę jak w ciągu wieków wzrasta świadomość.

Jakże przerażająca jest w każdej chwili suma cierpień na Ziemi! Gdybyśmy mogli je zgromadzić, ustalić ich łączną

76


objętość, wagę, liczbę, byłyby to wielkości astronomiczne. A jaka przy tym szeroka i bogata gama - od mąk fizycz­nych po cierpienia moralne! Gdyby można było - dzięki jakiejś nagle powstałej przewodności pomiędzy ciałami i duszami - zmieszać wszystkie udręki i wszystkie radości świata, ciekawe, co by przeważyło - cierpienia czy rado­ści?

Tak, im bardziej człowiek staje się człowiekiem, tym bardziej bolesny staje się dla niego problem zła, tym mocniej wszczepia się w jego ciało, w jego nerwy, w jego umysł problem zła, które trzeba zrozumieć, i zła, którego trzeba zaznać.

Właściwszy sposób widzenia wszechświata, który wy­pracowujemy, umożliwia sformułowanie początku odpo­wiedzi. W toku procesu organizowania się tworzywa wszechświata, z którego to procesu wyłania się życie, za każde osiągnięcie trzeba, jak już wiemy, zapłacić znacz­nym odsetkiem porażek. Nie ma postępu bytu bez jakiejś tajemniczej daniny, łez, krwi i grzechu. Nic więc dziw­nego, że wokół nas cienie pogłębiają się, w miarę jak rośnie nasilenie światła. Z tego punktu widzenia cierpienie, we wszystkich jego postaciach i na wszystkich stopniach, byłoby jedynie (przynajmniej częściowo) naturalnym na­stępstwem procesu, któremu zawdzięczamy życie.

Zaczynamy na płaszczyźnie intelektualnej uznawać za rzeczywistą - na mocy powszechnego doświadczenia - tę komplementarność dobra i zła. Aby jednak nasze serce mogło bez sprzeciwu pogodzić się z tym surowym prawem natury, ze względów psychologicznych konieczne byłoby odkrycie w tym strasznym „ubocznym produkcie" procesu, który nas kształtuje, jakiejś wartości pozytywnej, która przeistaczając go, pozwoliłaby go, nam zaakceptować.

To nie ulega wątpliwości. I tu właśnie przychodzi nam z pomocą zdumiewające Objawienie chrześcijańskie, które mówi o cierpieniu dającym się przetworzyć (jeśli zostało we właściwy sposób przyjęte) w wyraz miłości i zasadę jedności. Cierpienie traktowane przede wszystkim jako

77


nieprzyjaciel, którego trzeba pokonać, cierpienie zwalcza­ne nieustępliwie, a równocześnie cierpienie, z którym się godzimy rozumem i sercem, jeśli odrywa to nas od naszego egoizmu i kompensując nasze błędy, może sprawiać, że „ześrodkujemy się w górze", w Bogu.

Tak, ciemne i odpychające cierpienie staje się dla każ­dego, nawet dla pierwszego lepszego chorego, w najwyż­szym stopniu czynną zasadą powszechnej humanizacji i przebóstwienia. Oto szczyty cudownej energetyki ducho­wej zrodzonej z Krzyża. Spróbuję opisać konkretny przy­kład, jeden spośród tysiąca podobnych przypadków.

Ta, którą Moniąue Givelet, przewodnicząca Union Cat-holiąue des Malades, przedstawia tu czytelnikom, jaśniała obliczem wewnętrznym, cechami i różnymi oznakami świad­czącymi o tym, że potrafi ona dobrze cierpieć. Coraz bardziej wyostrzony zmysł krytyczny, coraz lepiej wyważo­na ocena wartości ludzkich, heroiczne starania, by do końca reagować uśmiechem na wszelkie doznania pomniejszające związane z chorobą. Stale rosnące wyczulenie serca na radości i cierpienia innych. Umocnienie i trzeźwe uprosz­czenie wszelkiej rzeczywistości w obliczu wszechobecności Bożej. Wszystko to razem składało się na jakąś szczególną uspokajającą siłę przyciągania, promieniującą niby aureola.

Naddatek ducha zrodzony przez uszkodzenie ciała.

Tak, prawdziwy cud, powtarzający się od dwóch tysięcy lat cud uchrystusowienia cierpienia.

Małgorzato, moja siostrzyczko! Kiedy ja, zafascynowa­ny pozytywnymi siłami wszechświata, przebiegałem kon­tynenty, przepływałem morza, namiętnie obserwowałem barwy Ziemi, Ty, unieruchomiona w łóżku, spokojnie, w głębi swego wnętrza, najgorsze cienie świata przemie­niałaś w światło. Powiedz, które z nas Stwórca uzna za to, co lepszą cząstkę obrało?

Przedmowa o. Teilharda de Chardin do ksią­żki Marguerite-Marie Teilhard de Chardin, L'Energie spirituelle de la Souffrdnce, Seuil, Paris 1951, s. 9-12. Paryż, 8 stycznia 1950


O miłości


Fragmenty pism Teilharda, zebrane w tomiku Sur l'Amour, Seuil, Paris 1967. Fragmenty Środowiska Bożego (s. 90-91) i Energii miłości (s. 91-105) przełożyła Wanda Sukiennicka, pozostałe teksty - Mieczysław Tazbir.


1

Miłość jest najpowszechniejszą, najpotężniejszą, najbardziej tajemniczą z energii kosmicznych. W wyniku wielowiekowych prób instytucje społeczne uregulowały ją zewnętrznie, postawiły jej pewne tamy. Korzystając z tej sytuacji, moraliści próbowali ją ująć w reguły, nie wy­kraczając zresztą swymi koncepcjami poza elementarny empiryzm, w którym odczuwa się jeszcze wpływy prze­starzałych koncepcji materii i widoczne są ślady pradaw­nych tabu. W życiu społecznym nauka, świat produkcji i finansów, zgromadzenia publiczne udają, że nie wiedzą o istnieniu miłości, choć jest ona - w postaci utajonej - obecna wszędzie. Jest wszechobecna, wszechpotężna i nieujarzmiona. Zdaje się, że w końcu dano za wygraną i poniechano prób zrozumienia i opanowania tej dzikiej siły. Pozwolono jej więc działać (i czujemy, że ona działa) pod powierzchnią cywilizacji. Żąda się od niej tylko tyle, by umilała życie i nie wyrządzała szkód. Czy ludzkość może istotnie dalej żyć i rozwijać się, nie stawiając sobie szczerze pytania, ile prawdy i siły marnuje się w niewiary­godnej mocy miłości?

Z przyjętego tu punktu widzenia ewolucji duchowej wydaje się, że możemy nadać miano przedziwnej energii miłości i uznać jej wartość. Czy nie jest ona po prostu w swej istocie przyciąganiem, jakie wywiera na każdy myślący element tworzące się Centrum wszechświata, we­zwaniem do wielkiego zjednoczenia, którego urzeczywist­nienie jest jedną wielką sprawą rozgrywającą się dziś w przyrodzie? Gdyby wedle tej hipotezy, zgodnie z wyni-


4 — O szczęściu, cierpieniu, miłości

81


kami analizy psychologicznej, miłość była pierwotną i po­wszechną energią psychiczną, czyż wszystko nie stałoby się jasne - dla naszego intelektu i dla naszego działania? Można próbować zrekonstruować historię wszechświata z zewnątrz, obserwując różne procesy polegające na kom­binacjach atomów, cząsteczek lub komórek. Można też usiłować dokonać tego samego od wewnątrz, z jeszcze lepszym skutkiem, obserwując postępy czy stopnie kolejno osiągane przez świadomą spontaniczność. Najbardziej wy­mownym, najgłębszym sposobem opisania ewolucji po­wszechnej jest niewątpliwie odtworzenie ewolucji miłości.

W swych formach najprymitywniejszych, w życiu zaled­wie zaczynającym się indywidualizować, miłość trudno wyróżnić spośród sił molekularnych - chemicznych czy mechanicznych. Później wyodrębnia się ona pomału, będąc jednak nadal, i to na długo - jak można by sądzić - pomie­szana ze zwykłą funkcją reprodukcji. Dopiero na poziomie hominizacji ujawnia się w końcu sekret i różne możliwości jej siły. Miłość „uczłowieczona" różni się od każdej innej miłości, gdyż „widmo" jej ciepłego i przenikliwego światła wzbogaciło się wspaniale. Miłość - to już nie tylko pociąg fizyczny (szczególny i okresowy) związany z koniecznoś­cią zachowania gatunku, lecz nadto nieograniczone możli­wości kontaktu o wiele bardziej duchowego niż cielesnego, nieskończenie liczne i czułe „narządy kontaktu", poszuku­jące siebie nawzajem wśród wielu subtelnych doznań duszy ludzkiej, powab wzajemnego pogłębienia wrażliwości, wzajemnego wzbogacenia się i dopełnienia. Potrzeba za­chowania gatunku schodzi na dalszy plan wobec upajającej świadomości, że wspólnie bierze się w posiadanie cały świat. W istocie poprzez kobietę cały wszechświat zbliża się do mężczyzny. Cała sprawa (sprawa żywotna dla całej Ziemi) polega na tym, by się wzajemnie rozpoznali i uznali.

Jeśli mężczyzna nie pojmie, jaka jest rzeczywista natura, rzeczywisty przedmiot miłości, nieuchronnie pogrąża się w groźnym, głębokim zamęcie. Chcąc czymś zbyt małym zaspokoić pragnienie, którego przedmiotem jest Wszystko,

82


będzie usiłował przywrócić zachwianą podstawową równo­wagę wzmożoną cielesnością lub mnogością doznań. Są to, niestety, daremne wysiłki, a w oczach tych, co dostrzegają nieoszacowaną wartość „ludzkiego kwantum duchowego" - ogromna strata. Odłóżmy jednak na bok wszelkie prob­lemy moralne i reakcje uczuciowe. Spójrzmy tylko jako biologowie, jako inżynierowie energii ludzkich na roz­żarzone czerwienią wielkomiejskie wieczory. Ileż wspania­łej energii idzie tu (i gdzie indziej) na marne! Ziemia spala się tu „na otwartym powietrzu", czyli płonie na darmo. Ileż energii bezpowrotnie straconej dla „ducha Ziemi" w ciągu jednej nocy!

Gdy natomiast mężczyzna dostrzeże powszechną rzeczy­wistość przebłyskującą duchowo poprzez ciało, wówczas odkryje istotny sens tego, co go zwodziło i wykoślawiało jego zdolność kochania. Kobieta stanie się dla niego jak gdyby urokiem świata czy jego symbolem. Nie będzie mógł jej zdobyć inaczej jak rosnąc samemu na miarę świata. Ponieważ zaś świat jest coraz większy, zawsze niedokończony, zawsze jeszcze przed nami, mężczyzna w imię miłości, dla miłości angażuje się w nieprzerwany podbój świata i w podbój siebie samego. W tym znaczeniu mężczyzna mógłby „zdobyć" kobietę tylko dzięki speł­nieniu się powszechnego zjednoczenia. Miłość jest niejako świętą rezerwą energii, krwią ewolucji duchowej - oto, co nam przede wszystkim ujawnia zmysł Ziemi..,

L'Esprit de la Terre (1931), w: L'Energie humaine, Seuil, Paris 1962, s. 40-42

2

Wzajemny pociąg płciowy jest faktem tak pod­stawowym, że wszelkie wyjaśnienie świata (biologiczne, fizjologiczne czy religijne), które by mu nie przyznawało należnego miejsca i funkcji strukturalnej, byłoby daremne.

83


Ustalenie miejsca i roli płciowości jest szczególnie łatwe w systemie kosmicznym opartym na zasadzie jednoczenia się. I tak jednak trzeba je wyraźnie zdefiniować, zarówno w odniesieniu do przyszłości, jak i do przeszłości. Jaki jest więc sens i istota namiętności miłosnej we wszechświecie, którego budulcem są osobowości?

W swych postaciach zaczątkowych, a nawet wyrafino­wanych, płciowość zdaje się utożsamiać z przekazywaniem życia. Istoty żywe zbliżają się do siebie, ażeby przedłużyć istnienie - nie tyle nawet własne, ile czegoś, co zdobyły. Ow związek pomiędzy kojarzeniem się par a przekazywa­niem życia jest tak ścisły, że filozofowie - tacy jak np. Bergson - uznali go za dowód, iż życie jest bardziej rzeczywiste niż istoty żywe, i że religie - nawet tak wyrafinowane jak chrześcijaństwo - opierają na dziecku niemalże cały kodeks etyczny.

Inaczej jednak przedstawia się rzeczywistość z punktu widzenia, do którego nas doprowadziła analiza wszech­świata o strukturze zbieżnej. Nie ulega, rzecz jasna, wąt­pliwości, że z początku główną funkcją płciowości było zachowanie gatunku - tak długo, dopóki człowiek nie osiągnął etapu osobowości. Począwszy od punktu krytycz­nego hominizacji miłość zyskuje inne znaczenie, bardziej istotne, które zaledwie zaczynamy dostrzegać, a mianowi­cie jako niezbędna synteza pierwiastków męskich i kobie­cych w kształtowaniu się osobowości ludzkiej. Żaden moralista ani psycholog nie wątpił dotąd, że współmałżon­kowie dopełniają się wzajemnie w funkcjach rozrodczych. Zawsze jednak patrzono na tę komplementarnosć jako na zjawisko drugorzędne, tylko przypadłościowo związane z pierwszoplanowym zjawiskiem rozmnażania się. Jeśli się nie mylę, obecnie dokonuje się przewartościowanie ważno­ści zjawisk w świecie personalistycznym. Mężczyzna i ko­bieta dla dziecka - wciąż i długo jeszcze, tak długo, dopóki życie na Ziemi nie osiągnie dojrzałości. W coraz większej jednak mierze - i to już na zawsze - mężczyzna i kobieta dla siebie nawzajem.

84


Aby dowieść prawdziwości tych poglądów, nie mogę uczynić nic innego ani nic lepszego niż odwołać się do jedynego kryterium, jakie stosujemy w tych rozważaniach, a mianowicie - do kryterium możliwie jak najdoskonalszej koherencji danej teorii z szerszym obszarem rzeczywisto­ści. Gdyby mężczyzna i kobieta istnieli, jak powiedziałem, przede wszystkim dla dziecka, wówczas rola i moc miłości zmniejszałyby się w miarę precyzowania się ludzkiej in­dywidualności, a także - z drugiej strony - w miarę zbliżania się Ziemi do demograficznego „punktu nasyce­nia". Jeśli jednak mężczyzna i kobieta są w zasadzie przeznaczeni dla siebie wzajemnie, pojmujemy, że im bardziej się humanizują, tym silniej odczuwają potrzebę zbliżenia się do siebie. Doświadczenie potwierdza słusz­ność drugiego stanowiska, toteż trzeba je bliżej wyjaśnić.

W przyjętym tu hipotetycznie świecie, podlegającym, pro­cesowi personalizacji, jasno tłumaczy się fakt, że miłość nie zanika, lecz, przeciwnie, wzrasta. Łatwo tu też dostrzec możliwość ekstrapolacji tej zależności. Ewolucja nie kończy się na jednostce, zmierza dalej, ku jeszcze doskonalszemu ześrodkowaniu, związanemu z jeszcze silniejszym zróżnico­waniem, które jest następstwem procesów jednoczących. Otóż kobieta jest dla mężczyzny tym, co może mu narzucić owo dążenie naprzód. Dzięki kobiecie i tylko dzięki kobiecie mężczyzna może uniknąć wyobcowania, którego przyczyną mogłaby się stać nawet jego doskonałość. A zatem niezupeł­nie ścisłe byłoby dziś stwierdzenie, że podstawową cząstką wszechświata dostępnego naszemu doświadczeniu jest myś­ląca monada. Całkowita molekuła ludzka - to (już teraz wokół nas) element bardziej syntetyczny, a przede wszystkim bardziej uduchowiony niż osoba-jednostka, a mianowicie compositum złożone z pierwiastka męskiego i kobiecego.

Rozumiemy już teraz kosmiczne znaczenie płciowości. Równocześnie jasne się stają prawidła, których winniśmy przestrzegać, usiłując ujarzmić tę straszliwą energię, w któ­rej poprzez nas samych przejawia się moc sprawiająca, że wszechświat jest wewnętrznie zbieżny.

85


Wedle pierwszego z tych prawideł miłość, zgodnie z ogólnymi prawami jednoczenia stwórczego, ma się przy­czynić do zróżnicowania duchowego dwojga istot, które do siebie zbliża. Jedna z nich nie ma prawa „wchłonąć" drugiej. Tym bardziej obydwie razem nie mogą się zatracić w rozkoszy cielesnego posiadania, co oznaczałoby osunię­cie się w mnogość i powrót do nicości. Jest to codzienne doświadczenie. Można to jednak należycie zrozumieć tylko wówczas, gdy się właściwie pojmuje duchowo-materialną osnowę rzeczywistości. Miłość jest ryzykowną przygodą, podbojem. Trwa i rozwija się jak cały wszechświat - tylko za cenę nieustannych odkryć. Tylko ci mają prawo się kochać, których uczucia zmuszają - we wzajemnym od­działywaniu na siebie - do coraz doskonalszego opanowy­wania siebie. Dlatego w grzechach przeciwko miłości nie to jest najgroźniejsze, że obrażają one wstydliwość czy są sprzeczne z jakąś cnotą. Największe niebezpieczeństwo polega na tym, że przez niedbałość czy przez pożądliwość trwoni się energię przeznaczoną do personalizacji wszech­świata. Właśnie to marnotrawstwo stanowi istotę „nieczys­tości". Ono też - na wyższym etapie miłosnego związku - powoduje inne, subtelniejsze zwyrodnienie miłości, zwa­ne „egoizmem we dwoje".

(...) Gdy w tłumie istot spotykają się dwie, zdolne do wzajemnej miłości, zawsze są skłonne się zamknąć w sa­molubnym posiadaniu osiągniętego spełnienia. Pod wpły­wem pełni, jaką zdobyły, instynktownie usiłują zamknąć się w sobie wzajemnie i odciąć się od świata. Nawet gdy im się uda przezwyciężyć pokusę wchłonienia i spoczynku, usiłują zredukować obietnice przyszłości do wzajemnego odkrywania siebie, tak jakby stanowiły własny wszechświat dwojga.

Jeśli uwzględnimy wszystko, co wiemy o prawdopodob­nej strukturze ducha, stanie się dla nas jasne, że to marze­nie jest tylko niebezpiecznym złudzeniem. Na mocy tej samej zasady, która nakazywała „prostym" elementom osobowym łączyć się komplementarnie w pary, każda para

86


musi z kolei stale przewyższać siebie, dążyć do osiągnięć, jakich wymaga jej rozwój. Z jednej strony musi ona szukać zbliżenia z innymi podobnymi diadami i stowarzyszać się z nimi celem silniejszego ześrodkowania się (...). Z drugiej strony, Centrum, do którego obydwoje zbieżnie zmierzają jednocząc się, musi się pojawić jako osoba w samym środku kręgu, w którym chciałby się zamknąć ich związek. Nie wychodząc poza siebie, diada znajduje równowagę tylko dzięki trzeciemu elementowi znajdującemu się przed nią. Jakie dać miano temu tajemniczemu „intruzowi"?

Dopóki istoty obdarzone płcią nie były jeszcze w pełni osobami, potomstwo mogło być tą realnością, w której rodzice w jakiś sposób znajdowali przedłużenie swego istnienia. Gdy jednak mamy do czynienia z miłością łączą­cą dwie osoby ludzkie, a nie tylko dwoje rodzicieli, musi się ukazać, mniej lub bardziej wyraźnie, cel ostateczny, w którym zostałyby ocalone i znalazłyby spełnienie osobo­wości, a nie tylko gatunek. I wówczas znowu możemy obserwować „ciążenie ku przyszłości", „spadanie w przy­szłość", o którym już była mowa. Stopniowo, etapami, musimy dojść do końca świata. W końcu samo totalne Centrum, bardziej niż dziecko, staje się konieczne do skonsolidowania miłości. Miłość ma charakter trójbieguno-wy; te trzy bieguny to mężczyzna, kobieta i Bóg. Cała jej doskonałość i powodzenie zależą od harmonijnego wywa­żenia tych elementów.

Esąuisse d'un Univers personel (1936) w: UEnergie humaine, wyd. cyt., s. 91-95

3

Szlachetna namiętność uskrzydla. Dlatego gdy się chcemy przekonać, jak bardzo jakieś uczucie jest wzniosłe, powinniśmy zbadać, czy rozwija się ono ku

87


większej wolności duchowej. Im bardziej jest uduchowione, tym mniej pochłania i tym bardziej pobudza do działania.

(...) Miłość jest progiem innego wszechświata. Poza znanymi nam wzruszeniami, gama jej odcieni wciąż rośnie. Jednakże, wbrew fascynacji, jaką wywołują niższe tony, stwarzanie światła rozwija się tylko w kierunku „ultra". Właśnie w tych niewidzialnych, niejako niematerialnych strefach, możemy dostąpić prawdziwych „wtajemniczeń" w jedność. Głębiny, jakie przypisujemy materii, są tylko odbiciami szczytów ducha.

Wydaje mi się, że ludzkie doświadczenie i myśl ludzka rozstrzygnęły już tę kwestię.

(...) W punkcie, do którego doszedłem, dostrzegam, jak mi się zdaje, dwie fazy w twórczym przeistaczaniu się miłości ludzkiej. W pierwszej fazie rozwoju ludzkości mężczyzna i kobieta, skupieni na oddaniu fizycznym i sprawach związanych z przekazywaniem życia, tworzą stopniowo wokół tego podstawowego aktu wciąż rosnącą aureolę wymiany duchowej. Ta aureola jest początkowo wąskim pierścieniem. Stopniowo jednak przenosi się na jej powierzchnię i poszerza ją płodność i tajemnica zjed­noczenia. Na koniec wreszcie równowaga zostaje znisz­czona na rzecz ducha. Właśnie wówczas jednak centrum jedności fizycznej, z którego promieniowało światło, nie może już sprostać nowym przyrostom. Centrum sił przycią­gania przenosi się gwałtownie, jakby w nieskończoność, naprzód. I aby jeszcze lepiej zjednoczyć się w duchu, mężczyzna i kobieta muszą wzgardzić ciałem, by spotkać się w Bogu. Dziewictwo wyłania się z czystości jak myśl z życia przez jakieś „odwrócenie" lub w jakimś „punkcie krytycznym".

Oczywiście taka przemiana nie może się dokonać na Ziemi natychmiast. Potrzeba na to sporo czasu. Ogrzewana woda nie od razu zamienia się w parę w całości. Przez długi czas stan ciekły współistnieje w niej ze stanem gazowym. Tak musi być. Jednakże pod pozorami tej dwo­istości dokonuje się tylko jedno wydarzenie, którego sens

88


i „godność" odnoszą się do całości. A zatem w chwili obecnej zjednoczenie cielesne jest konieczne, jest dobrem z uwagi na potrzebę zachowania gatunku. Równocześnie jednak wartość duchową tych związków determinuje już wyższa forma spójni, którą przygotowują one i zasilają. W noosferze dokonuje się „zmiana stanu" miłości. I właś­nie w tym kierunku, jeśli religie mają rację, przygotowuje się zbiorowe przejście ludzkości w Boga.

Tak sobie wyobrażam ewolucję czystości.

Taka przemiana miłości jest teoretycznie możliwa. Aby się mogła dokonać, apel osobowego Centrum Bożego musi być silniejszy niż przyrodzony pociąg do drugiej płci, który działa na rzecz przedwczesnego łączenia się monad ludz­kich w pary.

Nie łudzę się, wiem, że w praktyce urzeczywistnienie tej próby byłoby tak trudne, iż dziewięciu ludzi na dziesięciu uznałoby wyłożone tu poglądy za szaleńcze lub naiwnie utopijne. Czyż powszechne doświadczenie nie dowodzi niezbicie, że wszystkie miłości duchowe kończyły się w błocie? Człowiek jest stworzony do chodzenia po ziemi. Czy komuś przyszło kiedy do głowy, żeby latać?

Odpowiadam na to: owszem, szaleńcy marzyli o tym. I właśnie dlatego człowiek opanował przestworza. To niewiara i brak odwagi paraliżują życie. Trudne jest nie rozwiązywanie problemów, lecz ich stawianie. Otóż uświa­damiamy sobie dzisiaj, że ujarzmienie namiętności i spo­żytkowanie ich dla ducha wydaje się z punktu widzenia życia warunkiem postępu. A zatem wcześniej czy później, na przekór naszemu niedowiarstwu, świat uczyni ten krok. Wszystko bowiem, co prawdziwsze, zostaje w końcu od­kryte. Wszystko, co lepsze, zawsze w końcu przychodzi. Kiedyś - po eterze, wiatrach, przepływach morza i siłach ciążenia - ujarzmimy dla Boga energie miłości. Wówczas zaś, po raz drugi w historii świata, człowiek odkryje ogień.

U Evolution de la Chastete (1934) w: Les Directions de l'Avenir, Seuil, Paris 1973, s. 83-92

89


4

Czyż to nie znaczy, Panie mój, że przez całą szerokość i grubość rzeczywistości, poprzez całą jej prze­szłość i przez całe jest stawanie się, przez wszystko, czego doznaję i co czynię, przez pełnione służby i podejmowane przedsięwzięcia, przez samo dzieło mego życia mogę Cię, Panie, dosięgnąć i bez końca pogłębiać ten związek!

Spełniasz, Panie, przez swoje Wcielenie w sposób nie­słychanie pełny potrójne marzenie miłości: otoczyć się przedmiotem miłości aż do zatopienia się w nim, nieustan­nie wzmagać jego obecność, zagubić się w nim, nie zdoławszy się nim nasycić...

Niech substancjalne i umartwiające oddziaływanie Chry­stusa rozprzestrzenia się coraz bardziej we wszystkich bytach i niech z nich spłynie na mnie, by mnie ożywić!

Niech czasowy i ograniczony kontakt z postaciami sak­ramentalnymi wprowadza mnie w Komunię powszechną i nieustanną z Chrystusem, z Jego wszechdziałającą wolą, z Jego bezgranicznym Ciałem Mistycznym...

Le pretre (1918) w: Ecrits du Temps de la guerre, Grasset, Paris 1965, s. 297

5

Ten, do którego wołam jak każde stworzenie wołaniem całego mego życia i całej mej żarliwej, nawet ziemskiej miłości - to nie bliźni, którego mam miłować; to Bóg, którego mam uwielbiać.

Uwielbiać, czyli zatracić się w tym, co niezgłębione, zanurzyć się w tym, co niewyczerpane, znaleźć ukojenie w tym, co niezniszczalne, pogrążyć się w ostatecznym bezmiarze, powierzyć się Światu i Jasności, unicestwić się

90


świadomie i dobrowolnie przez rozwój samoświadomości, oddać się bezgranicznie Temu, który nie ma granic. Kogóż więc moglibyśmy uwielbiać?

Im bardziej człowiek będzie się stawał człowiekiem, tym bardziej będzie odczuwał potrzebę adoracji, i to coraz wyraźniejszą, coraz czystszą, coraz wspanialszą.

O Jezu, otwórz swym piorunem zachmurzone niebo i ukaż nam się Zmartwychwstały w całej swej potędze i blasku! Jako Pantokrator, który w dawnych bazylikach sam swoją postacią wypełniał kopuły! Potrzeba nam tej Paruzji, aby zrównoważyć i przezwyciężyć w naszych sercach chwałę wywyższającego się świata. Abyśmy wraz z Tobą zwyciężyli świat, ukaż nam się w całej chwale świata.

Środowisko Boże (1926-1927), IW Pax, Warszawa 1967, s. 109

6

W ciągu stulecia dokonała się, choć sobie z tego nie zdajemy sprawy, doniosła przemiana w życiu intelek­tualnym. Odkrywanie, zdobywanie wiedzy zawsze były głębokimi dążeniami natury ludzkiej. Czyż nie dostrzega­my ich dziś nawet w człowieku jaskiniowym? Dopiero niedawno jednak ta istotna potrzeba poznania znalazła wyraz, została wyjaśniona i stała się autonomiczną funkcją życiową, mającą pierwszeństwo przed zaspokajaniem gło­du i pragnienia. Otóż, jeśli się nie mylę, zjawisko in­dywidualizacji wyższych funkcji psychicznych nie tylko nie osiągnęło jeszcze kresu w dziedzinie czystej myśli, lecz nadto dąży do rozprzestrzenienia się w sąsiedniej dziedzi­nie, która pozostała praktycznie bezkształtna i nie zbadana. To terra ignota władz afektywnych i miłości.

Jest to fakt paradoksalny, że miłość (pojmuję ją tutaj w znaczeniu ścisłym jako „namiętność") pomimo (a może

91


właśnie wskutek) swej wszechobecności i gwałtowności nie została dotychczas objęta żadną rozumową systematy­zacją energii ludzkiej. Systemy etyczne metodą empirycz­ną skodyfikowały, jak mogły, jej praktykę pod kątem zachowania i rozwoju gatunku. Czy jednak ktoś zastano­wił się poważnie nad tym, że w tej niepokojącej mocy (ożywiającej jednak, jak wiadomo, geniuszy, sztuki pięk­ne, wszelką poezję) kryją się rezerwy ogromnej siły twór­czej - tak wielkiej, iż człowiek stałby się naprawdę czło­wiekiem dopiero wówczas, gdyby ją nie tyle poskromił, ile przeistoczył, spożytkował, wyzwolił?... Dziś nasza epoka, która nie chce zmarnować żadnej siły i usiłuje zawładnąć najgłębszymi mechanizmami psychiki ludzkiej, zaczyna, jak się zdaje, coś dostrzegać. Miłość, tak jak i myśl, wciąż się rozwija w noosferze. Z każdym dniem jaskrawszy staje się kontrast pomiędzy jej rosnącą energią a coraz bardziej ograniczonymi potrzebami prokreacji. Miłość dąży więc do przybrania postaci bardziej zhomini-zowanej, do spełniania funkcji szerszej niż ta, co się wiąże z zachowaniem gatunku. Szczególna zdolność wza­jemnego uwrażliwiania się i zapladniania duchowego jeszcze właściwie drzemie w mężczyznach i kobietach i powinna się wyzwolić jako niepohamowany poryw ku wszystkiemu, co jest pięknem i prawdą. Przebudzi się w końcu. Będzie to, jak powiedziałem, uaktywnienie daw­nej mocy. Jest to oczywiście zbyt słabe wyrażenie. Po osiągnięciu pewnego poziomu sublimacji, dzięki nieogra­niczonym możliwościom intuicji i więzi międzyosobo­wych, jakie z sobą niesie, miłość duchowa przenika nie­znane; w tajemniczej przyszłości znajdzie się ona w ocze­kiwanym zespole nowych uzdolnień i nowych postaci świadomości.

(...) Zjednoczenie, prawdziwe zjednoczenie ukierunko­wane „wzwyż", zjednoczenie duchowe dopełnia w ich własnej doskonałości elementy, które łączy. Zjednoczenie różnicuje. Na mocy tej podstawowej zasady osobowości składowe mogą i muszą znaleźć samoafirmację włączając

92


się w jakąś jedność psychiczną czy w jakąś wyższą Duszę. Musi być jednak spełniony pewien warunek: wyższe Cen­trum, z którym te osoby się zespalają, nie zatracając się w nim, musi być realnością autonomiczną. Skoro nie dochodzi do „zatracenia się" czy „rozpłynięcia się" osób--elementów, Centrum, w którym się spotykają, bezwarun­kowo musi być odrębne, czyli posiadać własną osobowość.

Stąd w końcu taki oto obraz najwyższego Celu, ku któremu dąży energia ludzka: „Zorganizowana wielość, której elementy w paroksyzmie zjednoczenia i wzajemnej przejrzystości znajdują spełnienie własnej osobowości; całe to Ciało poddane jest jednoczącemu oddziaływaniu odręb­nego Centrum suprapersonalizacji".

Ten ostatni warunek (czy ograniczenie) jest bardzo ważny. Oznacza on bowiem, że noosfera - aby trwać i funkcjonować - potrzebuje fizycznie, by istniał we wszechświecie rzeczywisty biegun psychicznej zbieżności, Centrum różne od wszystkich centrów, które „ześrodkowu-je w górze" „przyswajając" je sobie. Osoba różna od wszystkich osób, które dopełnia, jednocząc je z sobą. Świat nie mógłby funkcjonować, gdyby gdzieś na przedzie w czasie i przestrzeni nie istniał kosmiczny punkt totalnej syntezy Omega.

Rozważania nad owym punktem Omega pozwolą nam zdefiniować w ostatnim rozdziale w sposób pełniejszy ukrytą naturę tego, co dotąd określaliśmy nader niejasno jako „energię ludzką".

Miłość, wyższa postać energii ludzkiej

W nas i wokół nas, jak mogliśmy stwierdzić, elementy świata nieustannie coraz bardziej się personalizu­ją dzięki więzi z osobowym Centrum jedności - tak dalece, że owo Centrum zbieżności ostatecznej promieniuje istotną energią świata, która do niego w końcu powraca; poruszy-

93


wszy w niejasny sposób masę kosmiczną, wyłania się z niej, by utworzyć noosferę.

Jakie miano należałoby nadać tego rodzaju oddziaływaniu?

Jedno tylko: miłość.

Miłość jest na mocy definicji słowem, którym się po­sługujemy, chcąc określić siły przyciągania o charakterze osobowym. Skoro we wszechświecie, który się stał myś­lący, wszystko w ostatecznym rozrachunku porusza się w pierwiastku osobowym i ku niemu, to miłość, pewna postać miłości jest i będzie w coraz większym stopniu „materią" energii ludzkiej.

Czy można a posteriori zweryfikować ten wniosek, który wynika a priori z warunków funkcjonowania i pod­trzymywania myśli na powierzchni Ziemi?

Sądzę, że tak - i to na dwa sposoby.

Przede wszystkim metodą psychologiczną, stwierdzając, że miłość, która osiągnęła pewien stopień powszechności dzięki poznaniu Centrum, jest jedyną siłą zdolną scalić - bez sprzeczności wewnętrznych - możliwości działania ludzkiego. Poza tym, metodą historyczną, stwierdzając, że nasze doświadczenie uznaje taką miłość powszechną za wyższą fazę przemiany już zapoczątkowanej w noosferze.

Spróbuję to udowodnić.

L'Eenergie humaine (1937) w tomie pod tymże tytułem, wyd. cyt., s. 161 ns., 179-181

1. Scalająca moc miłości

Ci sami myśliciele, którzy z największym scep­tycyzmem przyjmują wszelką sugestię co do możliwości przyspieszenia ogólnej koordynacji myśli na Ziemi, pierwsi skłonni są uznać stan rozdzielenia sil ludzkich skazujący je na wegetację i ubolewać nad nim: rozproszone punkty czynów jednostkowych, rozproszone punkty jednostek

94


w społeczeństwie. Oczywiście, mówią, w tym bezładnym ruchu marnuje się i ginie wielka moc, lecz w jaki sposób chcielibyście spoić te rozproszone punkty? Już z natury swej rozdzielone same w sobie cząstki ludzkie odpychają się wzajemnie od siebie i nie ma na to rady. Możecie jeszcze w sposób mechaniczny zmusić je do wzajemnego zbliżenia, lecz sprawić, by ożywiał je ten sam duch, jest fizyczną niemożliwością.

Słabą i mocną stroną wszystkich zarzutów wysuwanych przeciwko możliwości dalszego zjednoczenia świata jest, jak sądzę, fakt, że w zarzutach tych wyolbrzymia się w sposób ukryty zjawiska aż nazbyt realne, a nie uwzględ­nia się pewnych nowych czynników, które można już dostrzec w łonie ludzkości. Pluraliści zwykle rozumują tak, jak gdyby żadna spajająca zasada nie istniała lub nie mogła powstać w naturze ponad nieokreślonymi bądź powierz­chownymi stosunkami, stanowiącymi zazwyczaj przedmiot rozważań filozofii „zdrowego rozsądku" i socjologii. Myś­liciele ci to w gruncie rzeczy jurydyści i fiksyści, którzy nie mogą wyobrazić sobie w swym otoczeniu niczego innego poza tym, co w ich przekonaniu zawsze istniało.

Zobaczmy jednak, co będzie się działo w naszych du­szach wtedy, gdy w momencie wyznaczonym przebiegiem ewolucji zbudzi się w nich zdolność postrzegania żywego Centrum powszechnej zbieżności. Przedstawmy sobie (nie jest to bynajmniej fikcja, wkrótce omówimy to zagad­nienie) człowieka, który uświadomił sobie swe osobowe stosunki z Najwyższą Osobowością i łączy się z Nią dzięki całej grze działań kosmicznych. Jest rzeczą nieuniknioną, że w takiej jednostce i począwszy od niej będzie się rozwijał proces jednoczenia wyznaczany stopniowo przez następujące etapy: totalizacja każdej czynności poszczegól­nej jednostki w odniesieniu do niej samej; totalizacja jednostki w odniesieniu do niej samej; i wreszcie totaliza­cja jednostek w zbiorowości ludzkiej. Wszystkie te „nie­możliwości" urzeczywistniają się w sposób naturalny pod wpływem miłości.

95


A. Totalizacja działań indywidualnych przez miłość

W stanie rozdzielenia, w jakim chcą nas widzieć pluraliści (czyli wtedy, gdy nie uświadamiamy sobie wpły­wu punktu Omega), działamy najczęściej nieskończenie małą cząstką swej istoty. Człowiek, czy je, czy pracuje, czy rozwiązuje zadania matematyczne lub krzyżówki, angażuje się w swoją czynność tylko częściowo, posługując się taką czy inną władzą. Działają bądź jego zmysły, bądź członki, bądź rozum, ale nie serce. Jest to działanie ludzkie, w któ­rym nie uczestniczy cały człowiek, powiedziałby scholas­tyk. Dlatego też uczony czy myśliciel u schyłku życia pełnego wzniosłych dążeń może poczuć się zubożony, wyjałowiony, zawiedziony: nad martwymi obiektami pra­cował jego intelekt, ale nie cała jego osobowość. Oddawał się swej pracy, ale nie mógł jej pokochać.

Zobaczmy teraz, jak przedstawiają się te same rodzaje działania w świetle punktu Omega. Omega, punkt, w któ­rym wszystko się zbiega i, odwrotnie, z którego wszystko promieniuje. Skoro tylko umieści się go w postaci ogniska na szczycie wszechświata, tym samym obecność jego musi przenikać w głąb każdego, nawet najmniejszego procesu ewolucji. To znaczy, że dla tego, kto widzi, każda rzecz, choćby najmniejszej wagi, byle tylko mieściła się na linii postępu, nabiera ciepła, rozjaśnia się, ożywia i w konsek­wencji staje się sprawą pełnego osobistego zaangażowania. To, co było zimne, martwe, bezosobowe dla tego, kto nie widzi, wypełnia się dla tych, co widzą, nie tylko życiem, lecz życiem intensywniejszym niż ich własne; działanie absorbuje ich do tego stopnia, że przekładają je nad samych siebie. Ten sam przedmiot, który u pierwszego wywołuje słabą reakcję, u drugich budzi rezonans we wszystkich sferach ich istoty - tak że mogą oni ukochać całym sercem nawet najskromniejsze spośród swoich za­dań. W zewnętrznym mechanizmie czynności nic się nie zmieniło. Lecz w tworzywie działania, w sile oddania się,

96


jakaż różnica! Taka, jak między spożywaniem zwykłych pokarmów a Komunią.

I to jest pierwszy krok na drodze totalizacji. W świecie o zbieżnej strukturze osobowej, gdzie przyciąganie staje się miłością, człowiek spostrzega, że bez reszty może oddawać się temu, co czyni. W najskromniejszym ze swoich działań może nawiązać całą swą istotą, całą głębią swej istoty, całkowitą łączność z wszechświatem. Wszystko stało się dla niego w pełni zaspokajającym pokarmem.

B. Totalizacja jednostki przez miłość

Już sam fakt, że pod ożywiającym wpływem punktu Omega każdy nasz poszczególny uczynek może zyskać pełnię, stanowi cudowne spożytkowanie energii ludzkiej. Lecz to pierwsze, jak gdyby szkicowe przeob­rażenie naszych działań może znaleźć swe przedłużenie w innej, jeszcze głębszej metamorfozie. Dzięki temu, że każda z naszych czynności zyskuje pełnię, wszystkie nasze czynności razem wzięte mogą w konsekwencji scalić się w jeden akt. Zobaczmy, w jaki sposób.

Bezpośrednim skutkiem miłości powszechnej, możli­wym dzięki oddziaływaniu punktu Omega, jest rozszerze­nie na każde z naszych działań zasadniczej tożsamości, jaka powstaje między korzyścią a oddaniem. Jak będzie się przedstawiał wpływ tej wspólnej podstawy (tego nowego klimatu - można by powiedzieć) na nasze życie wewnętrz­ne? Czy zatracimy swą odrębność w łagodnym cieple miłości? Czy zatrze ona w atmosferze ułudy wyrazistość bliskich przedmiotów? Czy oderwie nas od konkretnych szczegółów, by nas pogrążyć w nieokreślonym odczuciu powszechności? Gdybyśmy się tego obawiali, znaczyłoby to, że raz jeszcze zapomnieliśmy o tym, iż wtedy, gdy się zdąża w kierunku rozwoju ducha, zjednoczenie różnicuje. Niewątpliwie to prawda, jeśli odkryłem punkt Omega,

97


wszystkie rzeczy stają się dla mnie w jakiś sposób jedną rzeczą, tak że cokolwiek bym czynił, mógłbym mieć wrażenie, że czynię to samo. Lecz ta podstawowa jedność nie ma nic wspólnego z rozpłynięciem się w jednorodności. Przede wszystkim, uwypukla ona zarysy zebranych skład­ników, nie zacierając ich w najmniejszym stopniu, gdyż Omega, jedyny przedmiot pragnień, kształtuje się w na­szych oczach i pozwala zbliżyć się do siebie jedynie w drodze doskonalenia elementarnych procesów rozwojo­wych, stanowiących wątek ewolucji poznawalny empirycz­nie. Ponadto miłość nie tylko przesyca wszechświat na sposób werniksu, który dodaje barwom żywości. Nie tylko spaja w przejrzystą całość nieprzejrzysty pył naszych do­świadczeń. Dokonuje ona prawdziwej syntezy całego ze­społu naszych władz. I ten właśnie punkt należy dobrze zrozumieć.

Gdy ujmuje się życie w sposób powierzchowny, wów­czas co innego znaczy widzieć, a co innego myśleć, co innego rozumieć, a kochać, dawać, a otrzymywać, wzras­tać, a maleć, żyć, a umrzeć. Lecz czym się staną wszystkie te przeciwieństwa, z chwilą gdy w punkcie Omega ich rozmaitość ukaże się jako nieskończenie zróżnicowane odmiany tego samego kontaktu we wszystkim? Nie tracąc niczego ze swej istoty, przeciwieństwa te będą dążyć do połączenia się w jedną wspólną wypadkową, w której ich wielość, zawsze rozpoznawalna, ujawni swe niewypowie­dziane bogactwo. Nie będzie to bynajmniej interferencja, lecz rezonans. Nie powinno to nas dziwić. W naszym doświadczeniu znamy zupełnie podobne zjawisko, jakkol­wiek o mniejszym stopniu natężenia. Gdy mężczyzna uwielbia kobietę, gdy obdarzają owym gorącym uczuciem, które wynosi ukochaną istotę ponad miłość własną, wów­czas życie tego mężczyzny, jego moc tworzenia i od­czuwania, cały jego wszechświat zawierają się, różnicują i zarazem zostają uwznioślone w miłości do tej kobiety. A przecież kobieta, jakkolwiek by była niezbędna męż­czyźnie, by mu odbijać, objawiać, przybliżać, personalizo-

98


wać świat, nie stanowi jeszcze centrum świata. Jeśli więc miłość jednostki do jednostki okazuje się czynnikiem tak silnym, że może stopić w jedno uczucie wielość naszych postrzeżeń i wzruszeń (nie mieszając ich ze sobą), to jakie siły wytworzy nasze spotkanie z punktem Omega?...

Zaprawdę, każdy z nas wezwany jest do tego, by od­powiedział w sposób harmonijnie czysty i jedyny na roz­brzmiewającą we wszechświecie nutę. Gdy dzięki roz­wijaniu się w naszych sercach miłości wszechrzeczy od­czujemy, że ponad różnorodnością naszych wysiłków i pra­gnień budzi się niewypowiedziany w swej prostocie poryw, w którym łączą się i uwznioślają, nie zatracając niczego ze swej istoty, niezliczone odcienie uczucia i działania, wów­czas w masie wytworzonej przez energię ludzką każdy z nas zbliży się do osiągnięcia pełni skuteczności swego działania i pełni swej osobowości.

C. Scalenie jednostek w ludzkość przez miłość

Przejście od totalizacji jednostkowej do totalizacji spo­łecznej stanowi aktualny i palący problem energii ludzkiej. Musimy wyraźnie sobie uświadomić, że pierwsze kroki prowadzące w kierunku rozwiązania zwiększają jeszcze nasze dotychczasowe trudności. Z jednej strony coraz bardziej zacieśniająca się sieć związków ekonomicznych (co łączy się z pewnym niezaprzeczalnym determinizmem biologicznym) stłacza nas i przybliża ku sobie w sposób nieunikniony. Z drugiej strony wydaje nam się, że w toku tej kompresji tracimy najcenniejszy nasz przywilej: samo-rzutność działania i wolność. Totalitaryzm i personalizm: czyżby te dwa nurty, wbrew przewidywaniom naszej teorii, musiały rozwijać się i dążyć w kierunkach przeciwnych? Czy chcąc budować przyszłość (skoro trzeba posuwać się naprzód), musimy wybierać między Charybdą kolektywiz-

99


mu a Scyllą anarchizmu, między symbiozą, która mechani-zuje, a rozproszeniem, które dewitalizuje, między termitie­rą a ruchami Browna? Wydaje się, że dylemat ten, od dawna dostrzegany przez przewidujące umysły, wyłoni się nagle w polu świadomości powszechnej. Co najmniej od roku nie ma czasopisma ani zjazdu, gdzie nie poruszano by tego zagadnienia, chociaż nikt nie zdobył się, niestety, na jasne przedłożenie choćby elementów trafnej odpowiedzi.

Moim zdaniem, przyczyny niepokojących niepowodzeń, jakich doznaje ludzkość w swoich dążeniach integracyj­nych, nie należy szukać w jakiejś istotnej niemożliwości, nierozłącznie związanej z zamierzonym działaniem - lecz w fakcie, że w dotychczasowych próbach totalizacji ulega odwróceniu naturalny porządek czynników przyszłego zje­dnoczenia. Wyjaśnię, co mam na myśli.

Chodzi o to, by totalizować nie depersonalizując. Ocalić zarówno całość, jak i składniki. Wszyscy są zgodni co do konieczności osiągnięcia tego dwojakiego celu. Lecz w ja­ki sposób w dzisiejszych programach społecznych szeregu­je się wartości, które w teorii zgodnie chce się zachować? Otóż zawsze uważa się osobę za czynnik drugorzędny i przejściowy, a na czoło programu wysuwa się prymat całości. Wszystkie systemy organizacji społecznej, przed­stawiane nam dzisiaj, milcząco zakładają, że końcowy stan, ku któremu zmierza noosfera, to ciało bez zindywidualizo­wanej duszy, organizm bez oblicza, nieokreślona ludzkość, słowem - bezosobowość.

Skoro raz się przyjmie ów punkt wyjścia, wówczas wszelkie dalsze działanie schodzi na błędne tory i w końcu staje się niemożliwe. W procesie syntezy ostateczne piętno na członach zjednoczenia musi wyciskać aktywna zasada ich zjednoczenia. Krystalizacja nadaje całości strukturę geometryczną, komórka nadaje życie materii, która z nią się łączy. W jakiż więc sposób we wszechświecie, który by dążył do stania się czymś, mogłoby się zachować miejsce dla kogośl Jeśli uważa się, że szczyt ewolucji ludzkiej jest natury bezosobowej, to elementy, które tę zasadę przyj-

100


mują, nieuchronnie, pod jej wpływem, wbrew wszelkim wysiłkom idącym w przeciwnym kierunku, będą się stawa­ły coraz mniej osobowe. I tak się właśnie dzieje. Ludzie służący postępowi materialnemu lub tworzeniu rasowych wspólnot daremnie dążą ku wolności: panują nad nimi i kierują nimi deterministyczne prawa, które sami stworzy­li. Mechanizują ich stworzone przez nich mechanizmy. Istna karma hinduska. I wówczas nie pozostaje już nic, co mogłoby wprawiać w ruch mechanizmy energii ludzkiej, prócz brutalnej siły - siły, którą w konsekwencji każe nam się dziś znowu uwielbiać.

Jest to odstępstwo od ducha i zarazem wielki błąd w technice ludzkiego działania. W układzie złożonym ze świadomych elementów spójność może istnieć tylko na podłożu immanencji. Nie siła ponad nami, lecz miłość - a zatem na początku trzeba przyjąć istnienie punktu Omega, dzięki któremu miłość powszechna staje się moż­liwa.

Powiedzieliśmy, że współczesne doktryny społeczne po­pełniają błąd, czyniąc bezosobową ludzkość celem szczy:-nych dążeń człowieka. Przedstawmy więc sobie, co by nastąpiło, gdybyśmy w miejsce owego ślepego bóstwa przyjęli istnienie świadomego centrum całkowitej zbieżno­ści. Wówczas na skutek innego rodzaju determinizmu niż ten, przed którym się bronimy, poszczególne jednostki, włączone w niepowstrzymany rozwój totalizacji ludzkiej, dzięki samemu ruchowi, który je zbliża ku sobie, nabiera­łyby coraz więcej siły. Im bardziej by się stowarzyszały pod wpływem czynnika osobowego, tym bardziej rozwija­łaby się ich osobowość. I to w sposób zupełnie naturalny, bez wysiłku z ich strony, dzięki własnościom miłości.

Kilkakrotnie już podkreślaliśmy tę podstawową prawdę, że zjednoczenie różnicuje. Miłość jest jedynie konkretnym wyrazem owej metafizycznej zasady. Wyobraźmy sobie Ziemię, na której głównym (a w pewnym sensie jedynym) przedmiotem zainteresowań ludzkich byłoby dążenie do całkowitego zjednoczenia się z gorąco upragnionym Bytem

101


Powszechnym, którego żywy udział każdy rozpoznawałby w tym, co jest najbardziej nieprzekazywalne w jego bliź­nich. Na takim świecie przymus nie byłby potrzebny, aby utrzymać jednostki w rygorach najbardziej sprzyjających działaniu, aby skłaniać je do poszukiwania lepszych roz­wiązań.w obrębie wolnej konkurencji, aby zachęcić je do przyjęcia ograniczeń i ofiar, jakich wymaga właściwa gospodarka potencjałem ludzkim - i w końcu, aby przeko­nać je, że nie należy roztrwaniać swej mocy miłowania, lecz że trzeba ją sublimować, mając na celu ostateczne zjednoczenie. W tych warunkach życie wyzwoliłoby się wreszcie spod tyranii przymusów natury materialnej (naj­wyższy rodzaj wyzwolenia) i coraz bardziej wolna osobo­wość rozwijałaby się bez przeszkód.

„Miłujcie się, wzajemnie." Mijają dwa tysiące lat od czasu, gdy słowa te zostały wypowiedziane, i dziś brzmią one w naszych uszach innym dźwiękiem. W ciągu wieków można było przedstawić miłość i braterstwo wyłącznie jako pewien kodeks doskonałości moralnej lub jako pewną metodę praktyczną, mającą na celu zmniejszenie tarć i tru­dów życia ziemskiego. Lecz odkąd poznaliśmy z jednej strony istnienie noosfery, a z drugiej strony stojącą przed nami życiową konieczność ocalenia jej, przykazanie miło­ści stało się bardziej naglące. Mówi nam już nie tylko: „Miłujcie się, aby być doskonałymi", ale ponadto ostrzega: „Miłujcie się, w przeciwnym bowiem razie zginiecie". Realiści mogą wyśmiewać marzycieli mówiących o ludz­kości zjednoczonej, której bronią byłaby już nie brutalna siła, lecz miłość. Niech przeczą temu, że maksimum siły fizycznej może łączyć się z maksimum łagodności i dob­roci. Ten sceptycyzm i te krytyki nie zdołają zmienić faktu, że teoria i praktyka energii ludzkiej zgodnie wykazują, iż doszliśmy do decydującego punktu ewolucji ludzkiej, skąd jedyna droga naprzód - to wspólne namiętne zaangażowa­nie, ,,kon-spiracja", czyli jedność inspiracji i aspiracji.

Dalsze zaufanie do porządku społecznego opartego na przymusie zewnętrznym oznaczałoby po prostu wyrzecze-

102


nie się wszelkiej nadziei na doprowadzenie ducha Ziemi do kresu rozwoju.

Jednakże nic nie może przeszkodzić energii ludzkiej (która tak jak sam wszechświat jest przejawem niepo­wstrzymanego i nieuniknionego rozwoju) w swobodnym osiągnięciu naturalnego celu swej ewolucji.

A zatem wbrew wszelkim niepowodzeniom i wszelkim nieprawdopodobieństwom zbliżamy się nieuchronnie do nowego wieku, w którym świat zrzuci swe więzy, aby zaufać wreszcie mocy swych związków wewnętrznych.

Musimy albo zwątpić w wartość wszystkiego, co nas otacza, albo uwierzyć bez zastrzeżeń w możliwość i, obecnie bym dodał, w nieuniknione następstwa miłości powszechnej.

Jak się przedstawiają te następstwa?

W dotychczasowych rozważaniach nad miłością, która scala energię ludzką pod społecznym kątem widzenia, mieliśmy przede wszystkim na uwadze szczególną jej właściwość, polegającą na możności łączenia i wyodręb­niania myślących cząstek noosfery bez ich mechanizowa ■ nia. Lecz jest to jedynie negatyw zjawiska. Miłość nie tylko może łączyć nie depersonalizując, ale łącząc, ultra-personalizuje. Jakież więc perspektywy otwierają się przed ludzkością z przełęczy, do której doszliśmy?

Najpierw musimy cofnąć się do punktu, gdzie pozo­stawiliśmy jednostkę ludzką u kresu jej przeobrażania się przez miłość. Stwierdziliśmy, że pod wypływem punktu Omega każda jednostka może w pełni wypowiedzieć się w jednym akcie, w którym łączą się, nie mieszając się z sobą, jej niezliczone spostrzeżenia, czynności, cierpienia i pragnienia. I właśnie do podobnej metamorfozy, lecz znacznie wyższego rzędu, zdaje się zmierzać całość energii cząstkowych, stanowiąca globalną masę energii ludzkiej.

Prześledziliśmy, jak dokonuje się u jednostki stopniowe ujmowanie uczuć, aspiracji, czynów w jedno niewyrażalne dążenie sui generis, które jest jednocześnie tym wszystkim i jeszcze czymś więcej. Jest to to samo zjawisko, które

103


w skali nieporównanie większej dąży do urzeczywistnienia się pod tym samym wpływem punktu Omega w całości myśli ziemskiej. I w istocie cała ludzkość na całym ob­szarze swych nieskoordynowanych dążeń urzeczywistnia Centrum, ku któremu zmierza, i jednocześnie podlega jego działaniu. Ten sam porywający fluid przebiega i łączy nieustannie niezdeterminowaną rozmaitość postaw, punk­tów widzenia, wysiłków, i każde z tych zjawisk reprezen­towane jest we wszechświecie przez poszczególne elemen­ty miriad ludzkich. Doprowadzona do szczytu wielość indywidualnych przeciwieństw łączy się harmonijnie w głębokiej prostocie jedynego pragnienia. Czymże więc jest to wszystko, jeśli nie genezą zbiorowego i jedynego aktu, w którym, przybierając postać miłości (jedynie moż­liwą postać), urzeczywistniałyby się, zbliżając się do swej dojrzałości, czyli do ostatecznego zjednoczenia, siły osobo­wości zawarte w noosferze?

Totalizacja - w totalnej miłości - totalnej energii ludzkiej.

Ideał wymarzony w snach przez techników działań ziem­skich.

Widzimy, co miłość może sprawić pod względem psy­chologicznym, jeśli się stanie miłością powszechną.

Lecz czy ten cud naprawdę ma się spełnić?

Jeśli tak, to ślady tego cudownego przeobrażenia powin­ny być widoczne w historii. Czy możemy je rozpoznać? To właśnie pozostało nam do zbadania i do udowodnienia.

2. Miłość, historyczny wytwór ewolucji ludzkiej

Przeprowadzona powyżej analiza syntetyzującej mocy miłości w zakresie życia wewnętrznego nie zostałaby zakończona - nie mogłaby zostać zakończona - gdybyśmy jej nie poparli naocznym przykładem.

104


Gdzie zatem można by dojrzeć w dzisiejszym świecie pierwszy zarys, pierwsze przybliżenie totalnego aktu będą­cego przedmiotem naszej wizji?

Wydaje się, że nigdzie nie jest on bardziej widoczny niż w akcie miłości chrześcijańskiej - tak jak go pojmuje współczesny wierzący, dla którego świat stworzony stał się możliwy do wyrażenia w terminach ewolucji. W oczach takiego wierzącego historia świata przedstawia się w po­staci gigantycznego procesu kosmogenezy, w toku którego wszystkie drogi rozwojowe rzeczywistości zbiegają się, nie mieszając się z sobą, w Chrystusie osobowym, a zarazem przenikającym cały wszechświat. Mówiąc ściśle, bez meta­fory, chrześcijanin, który rozumie istotę swego credo oraz czasowo-przestrzenne związki w przyrodzie, znajduje się w tej szczęśliwej sytuacji, że może poprzez całą różnorod­ność swych działań i w łączności z innymi ludźmi przejść do jedynego aktu zespolenia się z Bogiem. Czy żyje, czy umiera, przez swe życie i przez swą śmierć dopełnia on niejako swego Boga' i jednocześnie podlega Jego działa­niu. Słowem, Chrystus, którego możemy utożsamiać z przewidywanym przez naszą teorię punktem Omega (jeśli tylko potrafimy dojrzeć całą rzeczywistość Wcielenia), zdąża do wytworzenia owej oczekiwanej przez nas totali-zacji duchowej.

Nawet sporadyczny fakt istnienia stanu świadomości tak bogato wyposażonej, gdyby został niezbicie ustalony, stano­wiłby potwierdzenie przedstawionych wyżej poglądów na ostateczną naturę energii ludzkiej. Jednakowoż można roz­szerzyć dowodzenie, stwierdzając, że pojawienie się w czło­wieku miłości do Boga, pojętej w całej pełni, jaką temu zjawisku nadajemy, jest nie tylko sporadycznym przypad­kiem, lecz normalnym wytworem długiej ewolucji.

Energia miłości (1937) w: Pisma wybrane, IW Pax, Warszawa 1967, s. 90-102

1 Czyli Ciało Mistyczne Chrystusa: „aby byli jedno, jako Ojciec i ja jedno jesteśmy" (J 17,22).


7. Miłość - energia

Zazwyczaj ograniczamy się do rozpatrywania (i to /Jakim wyrafinowaniem analitycznym!) uczuciowej strony miłości: radości i cierpień, jakich jest ona źródłem. Ja, przystępując do rozważań nad najwyższymi fazami feno­menu człowieka, muszę się zająć jej przyrodzonym dyna­mizmem i jej znaczeniem w procesach ewolucji.

Miłość, ujęta w całej swej biologicznej realności, czyli jako „powinowactwo" skłaniające jeden byt ku drugiemu bytowi, występuje nie tylko w świecie ludzkim. Przejawia się w niej ogólna właściwość wszelkiego życia. Dostoso­wuje ona swe odmiany i stopnie do przeróżnych postaci, jakie kolejno przybiera materia uorganizowana. U bliskich nam ssaków rozpoznajemy ją z łatwością w jej różnych odmianach: jako pociąg płciowy, instynkt ojcowski czy macierzyński, solidarność społeczną itp. Dalej, a raczej niżej, na drzewie życia analogie są coraz słabsze i w końcu stają się niedostrzegalne. Przypomnę jednak to, co mówi­łem w związku z „wnętrzem rzeczy": gdyby jakaś wewnęt­rzna skłonność do jednoczenia się - niewątpliwie zaląż­kowa, lecz już rodząca się - nie istniała już w molekułach, to fizyczną niemożliwością byłoby pojawienie się wyżej, na naszym poziomie, miłości w formie uczłowieczonej. Jeśli więc stwierdzamy, że istnieje ona wśród nas, mamy prawo założyć, że jest ona obecna - w postaci mniej lub bardziej pierwotnej - we wszystkim, co istnieje. W rzeczy samej, gdy obserwujemy wokół nas zbieżne wznoszenie się świadomości, widzimy, że jest ona wszędzie. Odczuwał to

106


już Platon i w nieśmiertelnej formie wyraził w Dialogach. Później, dzięki takim myślicielom jak Mikołaj z Kuzy, filozofia średniowieczna zajęła się znów tą ideą, lecz w sposób bardziej sformalizowany. Pod wpływem sił miło­ści cząstki świata poszukują się wzajemnie, aby ów świat doszedł do skutku. Nie ma w tym żadnej metafory, jest wiele więcej niż poezja. To, co nas tu frapuje, można uznać za siłę, „krzywiznę", ciążenie powszechne; mniejsza z tym, ważne, że jest to odwrotna strona czy cień tego, co naprawdę porusza naturę. Aby dostrzec „źródłową" energię kosmiczną, trzeba - jeśli rzeczy istotnie posiadają „wnęt­rze" - zejść w wewnętrzną, „radialną" sferę duchowych sił przyciągania.

Miłość we wszystkich jej odcieniach - to nic innego ani nic mniejszego niż bardziej lub mniej bezpośredni ślad, wyciśnięty na sercu elementu przez powszechną zbieżność psychiczną wszechświata.

Oto, jeśli się nie mylę, snop światła, który nam może ułatwić rozeznanie się w tym, co nas otacza.

Odczuwamy cierpienie i niepokój, widząc, że współ­czesne próby scalenia społecznego, wbrew teoretycznym przewidywaniom i naszym oczekiwaniom, prowadzą jedy­nie do poniżenia i zniewolenia świadomości. Jakie jednak drogi obieraliśmy dotychczas, by się zjednoczyć? Obrona jakiejś sytuacji materialnej, uruchomienie nowej dziedziny przemysłu, stworzenie lepszych warunków jakiejś klasie społecznej lub pokrzywdzonemu narodowi - oto nieliczne i ograniczone tereny, na których usiłowaliśmy się zbliżyć. Nic dziwnego, że podobnie jak społeczności zwierzęce mechanizowaliśmy się pod wpływem działania samych mechanizmów naszego uspołecznienia! Nawet w działaniu w najwyższym stopniu intelektualnym, jakim jest wznosze­nie gmachu nauki - przynajmniej tak długo, jak długo pozostaje ona czysto spekulatywna i abstrakcyjna - nasz nacisk duchowy działa tylko pośrednio, niejako ubocznie. Kontakt wciąż jeszcze powierzchowny, a zatem - niebez­pieczeństwo nowej niewoli. Tylko miłość - z tego istot-

107


nego powodu, że tylko ona dosięga tego i łączy to, co w samej głębi istot ludzkich - zdolna jest je dopełnić, jako istoty ludzkie, łącząc je z sobą wzajemnie. Jest to fakt, który można stwierdzić w codziennym doświadczeniu. W jakiej chwili dwoje kochających się ludzi w najwyż­szym stopniu posiada siebie? Czyż nie wtedy, gdy powia­dają, że się zatracili? Czy magiczne działanie, uważane za wewnętrznie sprzeczne, a mianowicie „personalizujące" jednoczenie nie jest urzeczywistniane przez miłość nie­ustannie wokół nas - w kochającym się stadle, w różnych zespołach ludzkich? Czyż tego, czego miłość dokonuje codziennie w ograniczonej skali, nie może kiedyś dokonać w skali całego globu?

Ludzkość, Duch Ziemi, integracja jednostek i ludów, paradoksalne pogodzenie elementu z całością i jedności z mnogością - czegóż potrzeba, by te wszystkie rzekome utopie (a z punktu widzenia życia - konieczności) stały się rzeczywistością? Wyobraźmy sobie, że nasza zdolność kochania rozwinie się tak bardzo, że obejmie wszystkich ludzi na Ziemi. Czy to nie wystarczy?

Usłyszę na to zapewne: Właśnie to jest niemożliwe.

Wszystko, na co stać człowieka, to obdarzyć uczuciem jedną wybraną istotę ludzką lub kilka. Czyż nie tak? Dalej zasięg działania naszego serca się kończy, możliwa jest tylko oschła sprawiedliwość i chłodny rozum. Kochać wszystkich i wszystko? Byłby to poryw kryjący wewnętrz­ną sprzeczność, fałszywy, który w końcu może doprowa­dzić tylko do tego, że nie będziemy kochali nikogo.

Wobec tego jednak, odpowiedziałbym, skoro, jak utrzy­mujecie, miłość powszechna jest niemożliwa, cóż oznacza w naszych sercach ów nieodparty instynkt, popychający nas do jednoczenia się, ilekroć tylko coś, w jakimś kierun­ku, wzbudzi w nas entuzjazm? „Zmysł wszechświata", „zmysł Całości", tęsknota, jaka nas ogarnia, oczekiwanie, odczucie wielkiej Obecności - w obliczu przyrody, w ob­liczu piękna, przy słuchaniu muzyki... Jak to się stało, że poza mistykami i autorami analizującymi ich pisma nikt,

108


a zwłaszcza psychologowie, nie zainteresował się tą pod­stawową wibracją, której brzmienie jest dosłyszalne dla wrażliwego ucha u podstaw, a raczej na szczytach każdego wielkiego uczucia? Współbrzmienie z Całością, podstawo­wy ton poezji czystej i czystej religii. Raz jeszcze pytam, czy to zjawisko, które narodziło się wraz z myślą i rozwija się wraz z nią, nie oznacza głębokiej harmonii pomiędzy dwiema realnościami poszukującymi się wzajemnie: po­między oddzieloną cząstką a Całością, do której zbliża się z drżeniem.

Wydaje nam się czasem, że miłość pomiędzy mężczyzną a kobietą, miłość rodzicielska, przyjacielska, w pewnej mierze miłość ojczyzny - to wszystkie możliwe naturalne postaci miłości. Otóż nie. Na tej liście brak najbardziej podstawowej formy miłości: tej, która pod naciskiem zwie­rającego się wszechświata popycha elementy ku sobie wzajemnie i wszystkie razem - ku Całości. „Powinowact­wo", a w ślad za nim - „zmysł kosmiczny".

Miłość powszechna nie tylko jest możliwa pod wzglę­dem psychologicznym; jest to jedyna pełna i ostateczna postać miłości.

Jak jednak, skorośmy to ustalili, wytłumaczymy fakt, że wciąż - i to na pozór coraz bardziej - rośnie wokół nas niechęć i nienawiść? Jeżeli tkwi w nas i niejako napiera na nas od wewnątrz tak potężne pragnienie jedności, czemu nie przemienia się w działanie?

Powiemy po prostu, że przezwyciężając paraliżujący nas kompleks „antypersonalistyczny" zdecydowaliśmy się przyjąć możliwość i realność istnienia Kogoś kochającego i w najwyższym stopniu godnego miłości na szczycie świata, ponad naszymi głowami. Zbiorowość, jeśli wchła­nia lub zdaje się wchłaniać osobę ludzką, zabija miłość pragnącą się narodzić. Zbiorowość jako taka nie może być w swej istocie przedmiotem miłości. Oto przyczyna pora­żek wszelkiego rodzaju filantropii. Racja jest po stronie zdrowego rozsądku. Nie można ofiarować siebie anonimo­wej liczbie. Niech natomiast wszechświat zyska - przed

109


nami, w naszych oczach - oblicze i serce, niech się, jeśli można tak powiedzieć, „spersonalizuje", a wówczas na­tychmiast, w nowym klimacie stworzonym przez to ognis­ko, elementarne siły przyciągania znajdą warunki do zama­nifestowania się i do rozwoju. I wtedy, bez wątpienia, pod presją zacieśniania się Ziemi, wyzwolą się dotychczas drzemiące ogromne energie przyciągania pomiędzy mole­kułami ludzkimi. Naszemu „zmysłowi świata", „zmysłowi Ziemi", „zmysłowi ludzkiemu" odkrycia dokonane w ciągu ostatniego stulecia dostarczyły, dzięki swym całościowym perspektywom, nowych decydujących bodźców. Tym się tłumaczy eksplozja współczesnych panteizmów. Ten po­ryw zepchnie nas jednak na powrót w supermaterię, jeśli nas nie doprowadzi do Kogoś.

Ażeby zagrażająca nam porażka zmieniła się w zwycięs­two, ażeby powstało sprzysiężenie monad ludzkich, trzeba i wystarczy, byśmy - doprowadzając do samego końca myśl nauki - uznali za prawdziwe i konieczne do zamknięcia i zrównoważenia czasoprzestrzeni nie tylko jakieś niejasne przyszłe istnienie, lecz także (co chcę podkreślić szczególnie mocno) aktualną rzeczywistość i aktualne promieniowanie tajemniczego Centrum centrów, które nazwałem Omegą.

Le Phenomene humain (1938-1940), Seuil, Paris 1955, s. 293-298


Spis treści

O szczęściu 15

O cierpieniu 37

O miłości 79


0x08 graphic
0x01 graphic

Od zarania dziejów labirynt byl symbolem drogi pełnej niebezpie­czeństw, z czasem, gdy stał się ważnym elementem kompo­zycyjnym średnio­wiecznych katedr, zaczął oznaczać trudności i wątpli­wości, które czło­wiek musi pokonać w swej ziemskiej wędrówce, aby po śmierci osiągnąć zbawienie i móc po­łączyć się z Bogiem w niebieskim Jeru­zalem. Powrót do źródeł jest cyklem wydawniczym będą­cym zachętą, by po krętych ścieżkach myśli Czytelnik dotarł do miejsc, które określając jego tożsamość, przepro­wadzą go z ciemno­ści do światła.

Wybór tekstów francuskiego jezuity Teilhar­da de Chardin składa się z fragmentów przemówień, notatek, rozważań, prac nau­kowych skupionych wokół tytułowych te­matów: szczęścia, cierpienia i miłości.

Jak być szczęśliwym w świecie, w którym istnieją cierpienie i miłość? Prezentowane w tym tomiku rozważania Teilharda są mocno osadzone w całości jego wizji, w któ­rej człowiek jest niepowtarzalną cząstką w procesie rozwoju świata. Szczęście - po­wiada Teilhard za Huxleyem - jest produk­tem ubocznym wysiiku. „Nie daje szczęścia żadna zmiana, która nie jest wynikiem dą­żenia wzwyż. Szczęśliwy jest zatem ten, co nie poszukując szczęścia bezpośrednio, znajduje radość jako naddatek, dążąc do pełni, do kresu samego siebie, dążąc na­przód".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pierre Teilhard de Chardin O szczęściu cierpieniu miłości
Teilhard de Chardin Rozważania
Teilhard de Chardin Jaka jest moja wiara
Między szczęściem a cierpieniem poezja J A Morsztyna, poety
Na szczęście jest miłość
Anthony de Mello Wezwanie do milosci
de Chardin Rozwazania
Cierpienie i Miłość w Biblii
Motyw cierpienia i miłości w Biblii i
Anthony De Mello Wezwanie do miłości
Katecheza 38 Dobry Jezus cierpi z miłości do ludzi
Prezentacja maturalna Milość złudne szczęście, ulotna chwila, źródło cierpien
Miłość źródłem szczęścia czy cierpienia
De Sade D A F Zbrodnie miłości

więcej podobnych podstron