Harlequin Temptation 030 Madeline Harper Miłosny zew

Madeline Harper



Harlequin Temptation 30



Miłosny Zew




























Prolog



Jake Forrester leniwym krokiem wkroczył do klimatyzowanego wnętrza Klubu Ranczerów. Wręczył szatniarce szerokoskrzydły kowbojski kapelusz i niespiesznie się rozejrzał. Bez trudu dostrzegł urzędującego już w barku Freda Gilmera. Fred przeszedł jak zwykle od razu do rzeczy, nie tracąc czasu na powitania, kiedy tylko Jake dosiadł się do niego.

- Na starej farmie Farrella pojawiła się pewna dama - rzucił niedbale. - Wiesz, typ naukowca, pewnie jakaś pani docent. Chociaż podobno niebrzydka.

Jake uniósł brwi i czekał na dalszy ciąg.

- Pomyślałem sobie, że warto by się o niej czegoś dowiedzieć, a któż zrobiłby to lepiej niż nasz przystojny szeryf?

Jake przeczesał palcami przygniecione przez kapelusz włosy.

- Czy właśnie dlatego zaprosiłeś mnie na obiad?

- Można to i tak ująć. - Gilmer odchylił się niedbale na oparcie krzesła, wyciągnął cygaro i z wolna zaczął obracać je w palcach. Ten potężny mężczyzna, starszy od Jake'a o kilka lat, miał czerstwą cerę i władczy wygląd kogoś, kto posiadał najgrubszy portfel w całym hrabstwie Pierson w stanie Nowy Meksyk.

- Pogadamy teraz czy po lunchu? - zapytał Jake.

- Teraz, ale nie o suchym gardle. Linda, dziecinko, pozwól no tutaj... - Fred skinął na kelnerkę.

Frędzle krótkiej kowbojskiej spódniczki dziewczyny zawirowały, gdy natychmiast rzuciła się ku stolikowi.

- Słucham, panie Gilmer, co podać?

- Dla mnie whisky z lodem. A dla ciebie, Jake?

- Woda sodowa z kroplą cytryny, jak zwykle.

Obaj z aprobatą odprowadzali wzrokiem kelnerkę. Wreszcie Gilmer spod oka zerknął na szeryfa.

- Ciągle zamawiasz to samo. Nie znudziło ci się jeszcze?

- Znudziło? Skąd, za każdym razem cudownie mi smakuje. I nawet nie tęsknię już za czymś mocniejszym. No, może czasem za kuflem zimnego piwa.

- Muszę powiedzieć, że cię podziwiam, stary.

- Fred, każdy dzień jest zwycięstwem. Innej drogi już nie ma. W tym momencie pojawiła się Linda z napojami.

- Za dawne czasy! - Fred wzniósł szklankę, a Jake stuknął się z nim.

- Dobra, a teraz mów, o co, do licha, chodzi? - zapytał Jake niecierpliwie.

- Pozwól, że najpierw zadam ci pytanie: co wiesz o wykupieniu ziem Farrella?

- Zdaje się, że przejął je uniwersytet. Chodzi o program badawczy związany z ochroną dzikich zwierząt.

Fred uśmiechnął się.

- Widzę, że nie zaniedbujesz swoich obowiązków.

- Wiesz, w końcu niewiele się tu dzieje. Więc o co chodzi?

- Z moich informacji wynika, że tymi badaniami kieruje owa panienka. Obawiam się, że może narobić szkody naszym ranczerom. Dlatego dobrze by było, gdybyś się koło niej pokręcił i sprawdził, czy obawy Związku Hodowców Bydła są uzasadnione.

Jake czujnie nastawił uszu. Jeśli związek, grupujący najbardziej wpływowych obywateli w okolicy, zainteresował się farmą Farrella, sprawa musiała być poważna.

- Ciekawe - rzucił niedbale.

- Jake, powiem ci w zaufaniu - Fred konfidencjonalnie pochylił się ku niemu - że to, co dzieje się na starym ranczu, może wpędzić nas któregoś dnia w cholerne tarapaty.

















































Rozdział 1



Julia Shelton stała w oknie starego domu z palonej meksykańskiej cegły. Polną drogą, wzniecając tumany kurzu, nadjeżdżał samochód. Ryk silnika zakłócił sielską ciszę popołudnia.

Wyszła na ganek i czekała, osłoniwszy oczy przed palącymi promieniami słońca. W oddali lśniła rozgrzana upałem pustynia, nad którą rozciągała się błękitna czasza nieba.

Biało-czarny dżip zahamował ostro na podjeździe, na moment znikając w obłoku kurzu. Po chwili oczom Julii ukazała się wysoka postać w mundurze koloru khaki, kapeluszu typu Stetson i ciemnych okularach. Mężczyzna zbliżał się niedbałym, a jednocześnie stanowczym krokiem, pewnie stawiając na pylistej ziemi nogi w wysokich czarnych butach.

Zatrzymał się przed nią i zsunął kapelusz z czoła. Odbite w szkłach promienie słońca oślepiły ją na moment.

- Witam szanowną panią. Jestem Jake Forrester, szeryf hrabstwa Pierson. Julia o mało nie wybuchnęła śmiechem, słysząc to ceremonialne pozdrowienie.

Cała scena przypominała jej kadr z podrzędnego westernu. Odruchowo wyciągnęła rękę.

- Witam, szeryfie. Jestem Julia Shelton. Czyżbym coś przeskrobała? - zapytała żartobliwym tonem, choć w głębi duszy żywiła pewne obawy. Co prawda eksperyment znajdował się dopiero w początkowej fazie; za wcześnie, by mogły wyniknąć jakieś problemy. Sprzęt został już sprowadzony na farmę, ale jej asystent dopiero pojechał na pustynię, by przygotować się do wypuszczenia wilków.

- Ależ skąd, proszę pani, wszystko w porządku - odparł, ledwo dostrzegalnie przeciągając samogłoski.

Julia stłumiła westchnienie ulgi. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Cały zespół badawczy opracowywał program dostosowania stada meksykańskich płowych wilków do życia w warunkach naturalnych. Na niej spoczywała odpowiedzialność za powodzenie tego planu.

Nagle zorientowała się, że szeryf nadal więzi jej rękę w uścisku swojej twardej, silnej dłoni. Cofnęła siei podniosła wzrok, by wreszcie dokładnie mu się przyjrzeć.

Musiała przyznać, że miał w sobie coś z prawdziwego kowboja. Górował nad nią swą wysoką, silną postacią.

Dobiegał czterdziestki. Z opalonej twarzy bystro patrzyły inteligentne zielone oczy, a zmarszczki śmiechu zaznaczały się w kącikach zmysłowych ust.

- Wszystko w porządku - powtórzył z powolnym, południowym akcentem, ogarniając ją pełnym aprobaty spojrzeniem. Uśmiech mężczyzny stanowił fascynującą mieszaninę młodzieńczej żywości i męskiego doświadczenia. Całości dopełniał nieskazitelny mundur i wypolerowane cholewy wysokich butów, połyskujące nawet pod warstwą pyłu. Julia nabrała pewności, iż jest doskonale świadomy swego uroku.

Gdy poczuła delikatny zapach wody po goleniu, nagle zdała sobie sprawę z własnego wyglądu: włosy od rana nie widziały grzebienia, zakurzona przy sprzątaniu bawełniana koszulka i twarz bez makijażu.

Zakłopotanym ruchem odgarnęła niesforny lok z czoła.

- Rozumiem, że zostałam zaszczycona oficjalną wizytą przedstawiciela władzy - zaczęła i, nie czekając na odpowiedź, szybko dodała: - Proszę jednak, by mówił mi pan po imieniu. Jestem Julia.

- Bardzo mi miło, Julio. - Jake uparcie nie rezygnował z formalnego tonu. Wszedł na ganek i powiódł wzrokiem ku ciągnącym się w oddali pustynnym wzgórzom. Nieliczne krzewy dopiero zaczynały się zielenić.

- Nie czujesz się tutaj samotnie?

- Lubię być sama - odparła szczerze. Była z zawodu biologiem i kochała naturę. Wiele godzin spędziła na samotnych obserwacjach w głuszy, przedkładając te momenty nad zgiełk uniwersyteckich sal. Dzikie okolice Nowego Meksyku znakomicie nadawały się do zaplanowanych badań, stanowiących najtrudniejsze wyzwanie w jej dotychczasowej karierze naukowej.

- Tak tu spokojnie - dodała zamyślona - i tak pięknie teraz, kiedy pustynia zaczyna kwitnąć.

- Poczekaj lepiej, aż pobędziesz tu dłużej. Może zmienisz zdanie - trzeźwo zauważył Jake.

- Zawsze staram się dostrzegać lepsze strony życia - odparła, samej sobie dodając odwagi. Ogarnęła spojrzeniem stare farmerskie domostwo, które przez cały rok miało jej służyć zarazem jako mieszkanie i biuro. - A skoro już tu jesteś, zapraszam do środka. Mam nadzieję, że orientujesz się już, co mam zamiar robić.

- Raczej słabo - przyznał.

- Och, przecież nie byłbyś szeryfem, gdybyś nie wiedział, co dzieje się w okolicy. Założę się, że zawdzięczam tę wizytę chęci bliższego przyjrzenia się mnie i moim podopiecznym. Proszę. - Gestem zaprosiła go do wnętrza.

Jej podopiecznym... - Jake stłumił uśmiech. Doktor Julia Shelton miała twardy charakter i ostry język. I najwyraźniej wilcza wataha była jej oczkiem w głowie.

Przyjrzał się dokładniej swojej gospodyni. Teraz zrozumiał zdziwienie Freda, iż kobieta zajmująca się pracą naukową może być jednocześnie „niebrzydka". Choć Julia nie była pięknością, miała jednak w sobie urok przyciągający męskie spojrzenie. Musiała mieć około trzydziestki, ale był w niej jakiś rys młodzieńczej subtelności i niewinności, starannie maskowany rzeczowym, śmiałym obejściem. Podobał mu się sposób, w jaki otwarcie patrzyła mu w oczy. Z przyjemnością przyglądał się niesfornym, rudym kędziorom i kształtnej, wysportowanej sylwetce.

Poprowadziła go do salonu i znajdującego się za nim dużego pokoju.

- Tutaj urządziliśmy mój gabinet i „centrum dowodzenia" - wyjaśniła. -Wilkom pełniącym funkcję przywódców stada, czyli osobnikom Alfa, zostały wszczepione nadajniki. Dzięki temu za pomocą odpowiednio dostrojonego odbiornika i komputera mogę śledzić i rejestrować ich ruchy.

To mówiąc wskazała na dużą mapę ścienną regionu, po czym podeszła do stojącego na biurku komputera. Nacisnęła klawisz i ekran rozjarzył się poświatą. Przebiegając palcami po klawiaturze wywołała program. Jake z udawanym zainteresowaniem zerkał na szeregi danych. Kobieca postać odciągała jego wzrok od monitora.

- Ten sprzęt jest wart majątek - ciągnęła Julia. Uczelnia nie żałowała pieniędzy na tak prestiżowe badania. Niestety - wystukała kilka kolejnych komend wilki nie zostały jeszcze wypuszczone, więc niewiele mam ci do pokazania - dodała z prawdziwym żalem.

Jake z trudem zmusił się do śledzenia wywodu Julii.

- Wilki... Dlaczego właśnie nimi się zajęłaś?

- A dlaczegóż by nie? - Spojrzała na niego niewinnie.

Odpowiedź najwidoczniej zadowoliła mężczyznę, gdyż nie pytał już o nic więcej. Przeszli do kuchni.

- Kuchenka jest stara, ale za to lodówka porządna - stwierdziła Julia i, zerkając pytająco na Jake'a, spytała:

- Czego się napijesz? Piwa, coli, mrożonej herbaty? Alkohol chyba nie wchodzi w rachubę na służbie.

- Tak, piwo wykluczone. Wybieram mrożoną herbatę.

- Ja również.

Jake obserwował, jak kobieta krząta się, przyrządzając napój. Ruchy miała szybkie, oszczędne i precyzyjne. Skupiona na czynności zdawała się nie zauważać jego spojrzenia. Nie dostrzegł w zachowaniu Julii nawet cienia kokieterii. Mimo to prowokowała jego zmysły.

Wręczyła mu szklankę. Oparł się o kuchenny blat i łapczywie pociągnął długi, ożywczy łyk.

- Z tego, co zobaczyłem, trudno się zorientować, jak mieszkasz - rzucił. Korciło go, by obejrzeć resztę domu. Zwłaszcza sypialnia mogła wiele powiedzieć o kobiecie.

- Dobrze, skoro tak cię to interesuje. - Bez słowa zachęty obróciła się na pięcie i ruszyła z kuchni do salonu z kominkiem, a stamtąd w kierunku sypialni.

Jake szybkim rzutem oka ogarnął pokój. Ściany były białe, a jedyne umeblowanie stanowiło szerokie meksykańskie łoże, okryte wzorzystą ludową narzutą, oraz drewniana toaletka z lustrem. Podłogę z szerokich desek zaścielały barwne kilimy. Nigdzie nie dostrzegł typowych kobiecych drobiazgów. Pod lustrem leżały tylko szminka, szczotka i grzebień. Był coraz bardziej zaintrygowany.

- Miło tu, ale skromnie, jak w klasztornej celi - zauważył.

- Mnie to wystarczy. Nie mam wielkich wymagań - odparła Julia i uśmiechnęła się.

Skinął głową ze zrozumieniem i w zamyśleniu spojrzał na łóżko, przez moment wyobrażając sobie Julię Shelton w czarnym negliżu. Wątpił, czy w ogóle coś takiego posiada. A jednak ta kobieta od pierwszej chwili rozpaliła jego wyobraźnię.

Pokazała mu jeszcze łazienkę, po czym wrócili do salonu. Jake zagłębił się w wygodnym fotelu. Nie miał ochoty wracać. Zresztą należało wreszcie przejść do właściwego celu wizyty.

- Pomówmy jeszcze o twoich wilkach. Dlaczego je wybrałaś?

- To długa historia, szeryfie, i nie chciałabym cię nią zanudzać. Mówiąc krótko, uważam je za fascynujące stworzenia. Są nadzwyczaj inteligentne i wspaniale zorganizowane. Dopóki nie pojawił się człowiek, stanowiły - jedno z najważniejszych ogniw łańcucha ekologicznego na tych terenach.

- Stara historia o rajskim ogrodzie i wężu, co? - zażartował, lecz nie uśmiechnęła się.

- Tak, ta historia wszędzie się powtarza. Kiedy zaczęto tu hodować bydło, ranczerzy doprowadzili do kompletnej zagłady wilków. Dzięki programom naukowym takim jak nasz udało się wiele gatunków ocalić w niewoli, ale teraz chcielibyśmy pozwolić im żyć w naturalnym środowisku.

Jake uznał, że pomylił się co do Julii, obserwując zaangażowanie, z jakim mówiła. Była naprawdę piękna. Wielkie oczy z ożywieniem błyszczały w inteligentnej twarzy. Miała drobne rysy, zgrabny, mały nos i zmysłowe, zapraszające do pocałunku usta. Był coraz bardziej wdzięczny Fredowi, że przysłał go na rekonesans. Starał się udawać, że słucha. W duchu zastanawiał się, jak sprawić, by porzuciła ukochany temat i dała się namówić na randkę.

- Pięć lat trwały starania o przejęcie tych terenów, aż wreszcie nam się udało -oznajmiła z dumą.

- Trudno się spodziewać, by wszyscy tutaj pałali równym entuzjazmem do tego projektu, co ty - stwierdził. Nadszedł czas, by postawić sprawę jasno. Znając już nastawienie Julii, nie łudził się, że zechce pójść na ustępstwa wobec Związku Hodowców Bydła. Należało delikatnie przedstawić jej sprawę, a potem... potem może uda się zaaranżować spotkanie.

- Oczywiście, wcale się tego nie spodziewam. Wielu ludzi w ogóle nie pojmuje naszej idei. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Ty prawdopodobnie też.

Jake powoli odstawił szklankę. Dyplomacją wiele nie osiągnął.

- Staram się mieć otwartą głowę. Nawiasem mówiąc, nie ukrywam, że nie zjawiłem się tu wyłącznie w celu towarzyskim.

- Wiem - odparła spokojnie.

- Tym lepiej. - Jake odchylił się w fotelu i wziął głęboki oddech. - Niektórzy z okolicznych ranczerów martwią się, iż wilki zagrożą ich stadom - stwierdził.

Wzruszyła ramionami.

- Wierz mi, nie muszą się ich bać bardziej niż swoich domowych piesków. Nasze wilki wychowały się w niewoli i dużo czasu upłynie, zanim przyzwyczają się do życia na swobodzie.

- A kiedy się już przyzwyczają?

- Większość z nich nie będzie atakować bydła, o ile nie zmusi ich do tego głód. Zauważył, że po raz pierwszy nie udzieliła jasnej, bezpośredniej odpowiedzi.

- Nawet cieląt?

- Te wilki będą żyły na pustyni, na naszych terenach, a tam znajdą wystarczającą ilość łatwego łupu, takiego jak zające czy susły. Nie będą miały powodu, by zbliżać się do pastwisk - odpowiedziała z przekonaniem.

- Niemniej hodowcy się martwią - stwierdził Jake, świadomie wchodząc w rolę przedstawiciela władzy. - Pozostawią w spokoju ciebie i twoje badania, dopóki wataha będzie się trzymać swojego terytorium. Wystarczy jednak, że zginie choć jedno cielę, a ruszą do ataku.

Na policzki Julii wstąpił rumieniec.

- Nie wiem, w jakiej właściwie roli występujesz, szeryfie. Czy przypadkiem nie należy do twoich obowiązków ochranianie mnie właśnie wtedy, gdyby ranczerzy zagrozili mi... albo wilkom?

- Moim obowiązkiem nie jest rozstrzyganie racji, - lecz zapobieganie naruszeniu prawa. - Jake bez przekonania posłużył się oficjalną formułką.

- Słowem, ja i wilki musimy dostosować się do paragrafów, tak? - rzuciła z irytacją i wymaszerowała z salonu.

Jake zerwał się i ruszył za Julią. Zapewne stracił okazję umówienia się z nią na kolację. Chociaż... Należało zmienić taktykę. Nagle Julia odwróciła się ku niemu.

- Proszę zakomunikować ranczerom, że rozumiem ich obawy, lecz nie przyjmuję do wiadomości gróźb. Nie podoba mi się również, że nasłali tu pana. Można się było porozumieć w inny sposób, niekoniecznie za pośrednictwem szeryfa. Zwłaszcza że program znajduje się dopiero we wstępnej fazie i na razie nie może być mowy o naruszeniu prawa. A może się mylę? - Spojrzała mu wyzywająco w oczy.

- Jak już powiedziałem, wypełniam tylko swoje obowiązki. Zależy mi na tym, by w moim okręgu panował ład i spokój, to wszystko. I sądzę, iż dobrze się stało, że od początku jasno ustaliliśmy sobie pewne reguły postępowania.

- Ach, oczywiście - parsknęła. - Szeryf i wszechmocny Związek Hodowców nie życzą sobie, by ktokolwiek obcy wchodził im w paradę na ich terenie. Proszę się nie martwić, będę grzeczna.

- Mam nadzieję - rzucił, podążając za nią na werandę. - Jeśli jednak pojawią się jakieś problemy - dodał - pamiętaj, że zawsze możesz się do mnie zwrócić.

Odwróciła się ku niemu z uśmiechem i zrozumiał, że jej gniew mija. Uznał, że musi wykorzystać ostatnią szansę.

- Wiesz, mam już dosyć służbowych rozmów. Co byś powiedziała, gdybym zaprosił cię dzisiaj na kolację?

Julia skrzyżowała ręce na piersiach i popatrzyła na niego uważnie.

- Szczerze mówiąc, nie wiem, czy powinnam bratać się z człowiekiem stojącym po drugiej stronie barykady.

- Nie jestem twoim wrogiem, Julio - zaprotestował natychmiast.

- Nie? Powiedziałeś, że wypełniasz tylko swoje obowiązki, ale głowę bym dała, że interesy twoich wpływowych przyjaciół są dla ciebie o wiele ważniejsze niż moja skromna osoba. Prawdę mówiąc, drogi szeryfie, pomimo twojego uprzejmego zaproszenia wcale nie czuję się mile witana w waszym szacownym hrabstwie Pierson.

Jake odchrząknął z zakłopotaniem.

- Wierz mi, chciałem być po prostu miły. Nie spodziewałem się takiej reprymendy.

Nie zadała sobie nawet trudu, by odpowiedzieć. Jej spojrzenie wyraźnie sugerowało, że uważa spotkanie za skończone.

- Cóż - stwierdził, wkładając kapelusz i ciemne okulary - nasza mieścina jest mała. Wcześniej czy później i tak się na siebie natkniemy.

- A zatem do przypadkowego zobaczenia, szeryfie! I dziękuję za wizytę. Była bardzo pouczająca.

Jake'owi nie pozostało już nic innego, jak przyłożyć dwa palce do ronda kapelusza i odmaszerować do samochodu.

Zerknął w tylne lusterko, wyjeżdżając na drogę. Zobaczył pomniejszony obraz kobiecej postaci. Stała na werandzie z rękami opartymi na biodrach i obserwowała go. Uśmiechnął się. Tym razem się nie udało, ale niedługo nadarzy się nowa okazja. Podobała mu się. Zaimponowała mu jej odwaga. Niewiele znał takich kobiet.

Julia stała na ganku, dopóki na drodze nie opadł pył wzniecony przez dżipa. Wizyta szeryfa wzburzyła ją bardziej niż chciała się do tego przyznać. Wilcze stado nie zostało jeszcze wypuszczone na swobodę, a już podejrzliwi ranczerzy zaczęli następować jej na pięty!

Zawróciła do domu zła i rozżalona na Jake'a Forrestera. Było oczywiste, że stanie po stronie hodowców, a los dzikich zwierząt jest mu kompletnie obojętny.

Czy ona zainteresowała go jako kobieta? Przecież wyraźnie usiłował oczarować ją swoim męskim urokiem. I trzeba przyznać, że naprawdę jest przystojny. Nie mogła zapomnieć leniwego, kociego kroku, wysokiej postaci i znaczącego spojrzenia, jakim ogarnął sypialnię. Jeśli flirtował z nią z rozmysłem, przysłany na przeszpiegi, tym gorzej dla niego. Nagle pożałowała swojej decyzji. Należało przyjąć zaproszenie na kolację. Może wówczas dowiedziałaby się więcej o tutejszych stosunkach i o swoich potencjalnych wrogach.

Westchnęła, przypominając sobie słowa babci, która zwykła powtarzać, że więcej much zwabi się miodem niż octem. Niestety, pomimo usiłowań, nigdy nie udało się jej zastosować do tej słusznej rady.















Rozdział 2



Następnego dnia Julia zerwała się już o wschodzie słońca, zaparzyła sobie mocnej kawy i zasiadła przy komputerze. Kiedy na ekranie pojawił się program, zapomniała o przystojnym szeryfie i wszelkich kłopotach. Stado zostało wypuszczone w nocy i od tego momentu powodzenie całego eksperymentu zależało już tylko od niej. Szybko wypisała komendy i zlokalizowała położenie zwierząt. W podnieceniu nasłuchiwała popiskiwania sygnałów i śledziła przesuwające się po ekranie punkciki. To jej wilki krążyły tam, po pustyni i przemawiały do niej językiem błysków pulsujących jak ich serca. Jej wilki, teraz już swobodne.

Uśmiechnęła się radośnie, choć oczekiwała większego ożywienia zwierząt. Być może przyczaiły się gdzieś dla odpoczynku. Trzeba będzie poczekać do wieczora, aż poczują się pewniej i zaczną penetrować nowe terytorium. Niedługo powinien zjawić się Rafael Santana i zdać jej dokładny raport z pierwszych chwil przebywania stada na wolności. Zagłębiła się w papierach, od czasu do czasu rzucając okiem na ekran.

Kiedy wreszcie dobiegł ją dźwięk nadjeżdżającego samochodu, w pierwszym momencie pomyślała, że znów zobaczy Jake'a Forrestera. Jednak głośny warkot rozklekotanej półciężarówki w niczym nie przypominał równego pomruku podrasowanego silnika dżipa. To mógł być tylko jej asystent.

Szybko wyskoczyła zza biurka i wybiegła na ganek, by uściskać Rafaela. Ujęła go za rękę i szybko poprowadziła do gabinetu, po drodze niecierpliwe rzucając pytania.

- Rafe, powiedz, jak poszło? Bardzo były spłoszone? Czy...

Rafael roześmiał się.

- Julio, daj mi odetchnąć! Wszystko ci opowiem, ale teraz marzę o kawie.

- Och, przepraszam. - Szybko włączyła ekspres. Kiedy zasiedli wreszcie z parującymi filiżankami w rękach, ciekawość Julii sięgała zenitu.

- No, mów dokładnie i od początku - ponagliła.

- Wszystko poszło dobrze. Kiedy je wypuściliśmy, były najpierw nieco zdezorientowane, szczególnie te młode.

- Tego się można było spodziewać.

- Tak. Natomiast przywódcy zachowali spokój. Alfa Jeden i Alfa Dwa od razu poprowadziły stado w zarośla na wzgórza. Choć same wydawały się wystraszone, potrafiły narzucić reszcie posłuch. Mówię ci, one są piekielnie mądre.

- Jasne, przecież to nasze wilki! A jadły coś? - zapytała Julia z troską, jak kochająca matka. I tak się też zresztą czuła.

- Przed północą znalazły przy drodze rozjechane zwierzęta, które wcześniej zdążyłem nafaszerować witaminami i antybiotykami. Pożarły je, że tak powiem, z wilczym apetytem.

- To dobry znak, ale jeszcze przez jakiś czas będą potrzebowały dożywiania, nim nauczą się same polować.

- Nie powinno być problemów. Mają tam wszędzie łatwy łup: susły, polne myszy i króliki.

Oboje wiedzieli jednak, że życie w niewoli może nie tylko przytłumić wrodzone łowieckie instynkty, lecz nawet doprowadzić do ich zaniku.

- Nie martw się, szefowo. - Rafael uśmiechnął się. Starsze wilki jeszcze coś niecoś pamiętają. A nie trzeba wiele wysiłku, by złowić tak tępe stworzenie jak suseł.

Głowa do góry, na pewno wszystko się uda.

Z przyjemnością popatrzyła w ciemne, wesołe oczy młodzieńca, błyskające z przystojnej twarzy. Jak to dobrze, że Rafael znalazł się w zespole. Jego optymizm i poczucie humoru znakomicie równoważyły jej powagę i zatroskanie.

Ten ambitny chłopak zdobył wyższe wykształcenie, choć pochodził z biednej, meksykańsko-amerykańskiej rodziny. Urodził się i wyrósł w tej właśnie okolicy, gdzie do dzisiaj żyli jego rodzice oraz bracia i siostry. Teraz, będąc już bliski zdobycia dyplomu biologa, po dwóch latach uczestniczenia w programie badawczym wracał w swoje strony, gdzie znał dosłownie każdy kamień i wszystkich mieszkańców. To przypomniało jej o wczorajszej wizycie.

- Wiesz, wczoraj odwiedził mnie Jake Forrester - rzuciła mimochodem.

- A, szeryf. Wpadł z przyjacielską wizytą, czy raczej już mamy kłopoty?

- Zachowywał się bardzo miło, wręcz szarmancko - odpowiedziała, sącząc kawę. - A mimo to odniosłam wrażenie, że robił służbowy użytek ze swego uroku.

- Tak, tak, wyczuwam, o co ci chodzi. Przystojniaczek z niego. Tak uważają kobiety. Jest wielkim faworytem mojej mamuśki. Mówię ci, warto popatrzeć, jak zaczyna kokietować Forrestera, kiedy tylko pojawi się u niej w sklepiku.

Julia zachichotała mimo woli. Pilar Santana była cudowną kobietą. Jednak wizja zażywnej matrony flirtującej z Jake'em jak płocha nastolatka była nieodparcie komiczna.

- Mówiąc poważnie - stwierdził Rafe - jestem pewien, że nasz szeryf nie odwiedził cię bez ważnego powodu. Pamiętaj, że Pierson to zapadła dziura i każdy tutaj chce wiedzieć, co robi sąsiad.

Julia wstała, by dolać sobie kawy. W rzeczywistości pragnęła zyskać na czasie. Trzeba przyznać, że Rafael błyskawicznie domyślił się, o co chodzi.

Rafe odczekał kilka chwil, po czym zerknął na ekran. Wilki nadal spały.

- Chodźmy na werandę. Posiedzimy sobie na słońcu i tam opowiesz mi, co powiedział Forrester - zaproponował.

Słońce wspinało się coraz wyżej nad horyzontem, złocąc płowe połacie pustyni. Porywy porannego wiatru przetaczały po piasku kule z kolczastych gałęzi.

- Cóż... - zaczęła Julia, popatrując na błękitniejące niebo - wydaje się, że chciał grzecznie dać mi do zrozumienia, iż Związek Hodowców ma na nas oko, i że powinniśmy uważać na nasze wilki. Nic innego zresztą nie robimy, prawda?

- Tak, a nasze Bogu ducha winne wilki boją się własnego cienia i chowają w krzakach, na razie niezdolne zagryźć nawet myszy, nie mówiąc już o suśle.

- Toteż próbowałam wytłumaczyć, że nic nie grozi krowom i cielętom.

- Ach, ci faceci myślą po staremu, tak jak ich ojcowie i dziadkowie, którzy wytrzebili wszystkie wilki w tej okolicy. Oni naprawdę mogą być groźni.

- Nawet jeśli szeryf będzie czuwał nad prawem?

- Nawet W sumie ufają tylko tym, którzy urodzili się na ich ukochanym kawałku ziemi zwanym hrabstwem Pierson.

Julia ze zrozumieniem skinęła głową. Teraz pojęła, co zaintrygowało ją przy pierwszym spotkaniu z Jake'em Forresterem. Te gładkie leniwe ruchy, powolna, przeciągająca samogłoski wymowa, od początku zwróciły jej uwagę. Wyglądał na człowieka z zupełnie innych stron. Było w nim jeszcze coś nieuchwytnego, wywołującego wrażenie, iż nie pochodzi z tej okolicy.

- Szeryf nie jest chyba stąd? - rzuciła pytająco.

- Masz rację. Jest tu stosunkowo niedawno.

- Widać jednak, że mu ufają.

- Bo stoi za nim Fred Gilmer.

- Fred Gilmer? - powtórzyła. - Czy to nie jest największy hodowca w okolicy, prezes tego związku?

- Widzę, że nie traciłaś czasu. Wszystko się zgadza. Nic nie może się to dziać bez wiedzy Freda. Sądzę, że on właśnie przysłał do ciebie Jake'a.

- Co ich łączy?

- Zaprzyjaźnili się jeszcze w Wietnamie. A po powrocie Forrester został prywatnym detektywem.

- Chyba nie tutaj? Rafe zachichotał.

- Nie, w Los Angeles albo w jakimś innym wielkim mieście. Niewiele o nim wiem, bo kiedy się tu pojawił, wyjechałem na studia. Słyszałem co nieco od rodziny.

- I Gilmer sprowadził go tutaj, żeby został szeryfem?

- Tak się wydaje.

- Jednym słowem Jake robi to, co mu tamten każe?

- Aż tak źle chyba nie jest, ale sądzę, że tym razem działał na polecenie Freda.

- Mam rozumieć, że wszyscy w Pierson tańczą tak, jak im zagra szanowny pan Gilmer? - zdumiała się Julia.

Rafe wzruszył tylko ramionami.

- A jakie ty masz z nim układy?

- Trudno je nazwać dobrymi. - Rafael uśmiechnął się gorzko.

- Jak zdążyłeś mu się narazić, skoro zaraz po ukończeniu szkoły wyjechałeś na studia?

- On ma córkę.

- Ach, rozumiem - zachichotała Julia. Jednak Rafe'owi nie było do śmiechu.

- Ma na imię Beth. Bardzo przyjaźniliśmy się w szkole. Niestety, tata Gilmer aż nazbyt wyraźnie dał mi do zrozumienia, żebym zostawił jego córkę w spokoju -stwierdził ponuro.

Tym razem Julii popsuł się humor. Nie dość, że człowiek, który trząsł całą okolicą, nie życzył sobie jej wilków, to jeszcze nie znosił jej asystenta.

- A gdzie jest teraz Beth? - zapytała, starając się ukryć wzburzenie.

- Nie martw się, nie widziałem jej od lat. Wysłali ją na wschód, do jakiejś ekskluzywnej szkoły i wątpię, czy zechce tu wrócić.

- Ty wróciłeś - zauważyła.

- Tylko ze względu na nasze badania - stwierdził, odstawiając filiżankę i zerkając na zegarek. - A skoro już o nich mowa, muszę wracać do pracy. Sprawdzę odczyt i spróbuję zlokalizować stado. Potem pojadę na pustynię i postaram się śledzić je przez lornetkę. A jakie ty masz plany na dzisiaj? - zapytał wstając. Był niewiele wyższy od Julii.

- Powinnam posegregować materiały, co niestety łączy się też z odcyfrowywaniem twoich hieroglifów z notatek terenowych. A potem muszę pojechać do miasta, żeby sprawdzili mi akumulator. Rano mam trudności z uruchomieniem wozu.

- Może podjadę tam i podrzucę cię do domu?

- Nie, dziękuję, nie sądzę, żeby to była duża naprawa Niestety, okazało się, że uszkodzenie jest poważne.

- Zdaje się, że wysiadł pani alternator - stwierdził mechanik. - Wóz powinien być gotowy na jutro rano.

Julia westchnęła z rezygnacją i wyszła z warsztatu. Uznała, że bez kłopotu znajdzie kogoś, kto podrzuci ją do domu, toteż postanowiła zwiedzić najbliższą okolicę.

Odniosła wrażenie, że życie sennego, prowincjonalnego miasteczka skupia się na głównym handlowym deptaku.

Kurz wznosił się spod nóg. W oddali rysowały się sylwety gór. W zimie musiało spaść mało deszczu i wiosenna zieleń bladła szybciej niż zwykle.

Wkrótce Julia znalazła się w pobliżu sklepiku spożywczego należącego do Pilar Santany i postanowiła wpaść na pogawędkę. W ciągu dwóch tygodni, podczas których urządzali stację badawczą, miała więcej okazji do rozmów z Pilar niż Rafael, który doglądał transportu zwierząt na pustynię. Obie zapałały do siebie sympatią.

- Hola! - wykrzyknęła Pilar, wybiegając z zaplecza i serdecznie przyciskając Julię do obfitego biustu. - Jak to się mówi, straciłam syna, ale chyba zyskałam córkę!

- Rafe będzie tu bywał częściej, kiedy wilki zaczną się przyzwyczajać do nowego otoczenia - obiecała Julia.

- Mam nadzieję. Ale cieszę się przynajmniej, że wrócił w rodzinne strony. To twoja zasługa, Julio.

- Przede wszystkim wasza, bo łożyliście na jego studia. Pilar rozpromieniła się z dumy.

- No, i chłopak nie zmarnował szansy. Dobrze mu idzie, es verdad? - Tak. Jest bardzo zdolny. Jeśli nasz program się uda, będzie to w ogromnym stopniu zasługą wspaniałej pracy Rafe'a ze zwierzętami.

- Ciągle o nich mówi, a ani razu jeszcze nie pokazał mi zdjęć!

- Następnym razem przyniosę kilka. Były robione jeszcze w stacji doświadczalnej. Teraz, kiedy wilki zostały wypuszczone na wolność, nie chcemy się do nich zbliżać, żeby nauczyły się unikać ludzi. To jeden z warunków ich przetrwania. Może później zrobimy trochę ujęć stada z powietrza. Na razie jednak trzeba je zostawić w spokoju i mieć nadzieję, że przeżyją.

- Dadzą sobie radę, Julio - zapewniła ją z przekonaniem Pilar. - Ich miejsce jest na pustyni. Tam je kiedyś Bóg umieścił i nie pozwoli ich skrzywdzić.

Julia uśmiechnęła się z wdzięcznością. Pilar Santana i jej mąż, Luis, od samego początku popierali projekt, przekonani, że naukowcy pragną przywrócić święty porządek natury.

- Gdyby wszyscy myśleli tak jak wy... - westchnęła.

- Spokojnie, kochana, tak będzie. A teraz powiedz lepiej, czego potrzebujesz?

- Dziękuję, Pilar, naprawdę niczego. Wstąpiłam tylko na pogawędkę.

- O nie, nie wyjdziesz z pustymi rękami. Mamy świeży chleb i ciasto.

Matka Rafe'a zakręciła się szybko po sklepie, spakowała pokaźną torbę i wręczyła ją Julii.

- Proszę, weź. Jestem ci wdzięczna za to, że ściągnęłaś Rafaela do domu i sprowadziłaś tutaj wilki.

Wszelkie próby odmowy nie zdały się na nic. Szczodrość i serdeczność tej kobiety nie miały granic. Przy każdych zakupach przemycała do pakunków Julii jakieś łakocie.

Żegnana wylewnie przez poczciwą Pilar Julia wyszła na ulicę dumnie nazwaną Główną i skierowała się do biura szeryfa, mieszczącego się w niskim budynku za rogiem. Prawdziwym powodem jej wizyty w mieście był właśnie Jake, choć niechętnie się do tego przyznawała. Po rozmowie z Rafe'em doszła do wniosku, że musi dać Forresterowi do zrozumienia, iż wie o jego powiązaniach z Gilmerem.

Z bijącym sercem wkroczyła do holu. Przez moment myślała, że biuro jest puste, lecz po chwili zza uchylonych drzwi dobiegł ją znajomy głos.

- Dobra, Joe, możemy to dla ciebie zrobić. Spokojnie, nie denerwuj się.

Na widok wchodzącej Julii szeryf na moment zastygł ze słuchawką przy uchu.

- Słuchaj, stary, będę musiał kończyć, bo mam pilną sprawę - powiedział szybko i rozłączył się. Upłynęła jeszcze chwila, nim wstał i ruszył ku niej z uśmiechem.

- Witam, doktor Shelton. Co za niespodzianka! Czyżby pragnęła pani złożyć meldunek o naruszeniu prawa?

- Coś w tym rodzaju - rzuciła niedbale i, nie ukrywając zaciekawienia, rozejrzała się po pokoju. Na biurku leżały teczki z aktami. W przegródce na pisma znajdowało się kilka kopert przygotowanych do wysłania. Przegródka przeznaczona na sprawy do załatwienia była pusta. Można było odnieść wrażenie, że w tym gabinecie pracuje pedant albo przeciwnie, człowiek, któremu tak naprawdę nie zależy na robocie.

- Skoro tak, proszę usiąść i wypełnić kwestionariusz - zwrócił się do niej urzędowo.

- Sądziłam, że rozmowa będzie mniej... oficjalna.

- Intrygujesz mnie, Julio. - Jake błyskawicznie zmienił ton.

Julia poczuła narastającą irytację. Był zbyt swobodny i, co gorsza, wyraźnie próbował z nią flirtować. Za wszelką cenę postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi. Nabrała głęboko powietrza.

- Szeryfie, wiem, o co ci chodzi, i wiem dlaczego.

I jeśli ktoś miałby się czuć winny naruszenia prawa, to na pewno nie ja. Nawet nie drgnęła mu powieka, a oczy nie straciły łobuzerskiego wyrazu.

- Taak... - stwierdził przeciągle. - A więc wreszcie zostałem zdemaskowany. Mam tyle przewinień na koncie, że nawet nie wiem, na czym konkretnie mnie przyłapałaś.

- Chodzi o twoje powiązania z Fredem Gilmerem oznajmiła twardo. W odpowiedzi uniósł brwi, udając zdumienie.

- Wiem, że jesteś jego zausznikiem i że jesteście kumplami, jak to się mówi, od bitki i od wypitki - ciągnęła nieustępliwie.

- Niezbyt szczęśliwe porównanie - mruknął. Zignorowała tę uwagę.

- Wiem również, iż to on nakazał, by mnie obserwowano. Teraz czeka tylko, aż popełnię jakiś błąd, naruszając na przykład lokalne prawa, by pod byle pretekstem pozbyć się mnie i wilków. Otóż możesz przekazać panu Gilmerowi, że będzie czekał na próżno i zapewniam go, że nic się nie zdarzy.

Wyraz rozbawienia wreszcie zniknął z twarzy Jake'a. Zmrużył oczy i spytał:

- Skąd wzięłaś te informacje?

- Mam swoje źródła.

- W takim razie twoje źródła kłamią. Nie jestem człowiekiem Freda Gilmera. Nie jestem niczyim człowiekiem. Jestem szeryfem Pierson i mam za zadanie pilnować spokoju obywateli tego hrabstwa. Już ci to zresztą mówiłem, ale najwyraźniej nie zapamiętałaś moich słów.

- Lepiej wyłóż karty na stół, szeryfie.

- Z ochotą, doktor Shelton.

Julia wstała zza biurka i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Obserwujesz mnie, a ja mam zamiar obserwować ciebie. W ten sposób uzyskam pewną kontrolę nad informacjami, których będziesz dostarczał Gilmerowi.

Jake odchylił się na oparcie fotela i splótł ręce za głową. Jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać kobiety z takim charakterem. Zmierzała do swego celu nieomylnie i pewnie jak gołąb pocztowy. I ta uwaga o przejęciu kontroli. Warto ją zapamiętać na przyszłość, może się jeszcze przydać.

- No cóż, to wszystko brzmi szalenie interesująco. Jak więc mamy się nawzajem obserwować? Wprowadzisz się tutaj?

- Przestań żartować, mówię serio. Chcę zaznajomić cię szczegółowo z naszymi badaniami, abyś sam mógł się przekonać, iż nie naruszają prawa i w sumie przyniosą korzyści waszej okolicy. Będziesz mógł przekazać te informacje Gilmerowi.

- Tak, a szczególne korzyści odniosę ja - mruknął, lecz po chwili dodał poważniejszym tonem:

- Zgoda, podoba mi się twój pomysł. Przyjrzę się twojemu programowi i postaram się przychylniej do niego podejść. W takim razie kiedy zaczynamy?

- Ponieważ mam właśnie samochód w warsztacie, masz okazję zacząć od podwiezienia mnie do domu - wypaliła bez namysłu, by za moment pożałować zbyt obcesowego zachowania. - Nie, żartowałam tylko, masz przecież dyżur. Złapię jakąś okazję - dodała szybko.

Niestety, było już za późno.

- Z przyjemnością z tobą pojadę. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy realizować plan. A o moje obowiązki nie musisz się martwić. Nie ruszam się bez radiotelefonu.

Julia z rezygnacją spojrzała na zegarek.

- Dobrze, jedźmy. Zbliża się pora obserwacji. Kiedy włączę komputer, pokażę ci kilka bardzo ciekawych rzeczy.

Jake zmarszczył brwi i sięgnął po swojego stetsona. Perspektywa przebywania u boku Julii była nader nęcąca. Będzie gorzej, jeśli każe mu aż do wieczora wpatrywać się w migające punkciki krążące po ekranie...

- Zwykle stado liczy sześć do ośmiu sztuk - wyjaśniła Julia, czekając, aż komputer wczyta program. - Zawsze przywódcami są samiec i samica, które oznaczamy jako osobniki Alfa. O, widzisz! - Z ożywieniem wskazała na dwa punkciki, które nagle rozbłysły na ekranie. - Mam właśnie Alfę Jeden i Alfę Dwa.

- Który jest chłopczykiem, a który dziewczynką? - zapytał ze śmiechem Jake.

- Alfa Jeden jest wspaniałą wilczycą: mądrą, wytrwałą, troszczącą się o stado - odpowiedziała z satysfakcją Julia.

- Dobrze, a jak jest z innymi? Potrafisz je rozróżnić?

Doskonale wyczuwała, że szeryf jest w nastroju do żartów, lecz postanowiła zachować powagę.

- Pozostałe, czyli dwa samce i dwie samice Beta też rozróżniam po odmiennym dźwięku sygnałów. One są jeszcze młode. Na razie tylko Alfy będą się rozmnażać. Jak wszystko dobrze pójdzie, latem Alfa Jeden będzie miała młode.

- Och, jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze - stwierdził z życzliwością, w której nie zdołała wyczuć ani cienia ironii.

- Pewnie się śmiejesz, bo mówię o nich jak nadopiekuńcza mamusia. - Julia odwróciła głowę od ekranu i uśmiechnęła się do swego gościa.

Niewiele brakowało, a Jake w spontanicznym odruchu pochwyciłby dziewczynę w ramiona albo pochylił się, by ją pocałować. Kiedy znów odwróciła się ku ekranowi, poczuł, że dłużej już nie jest w stanie udawać zainteresowania.

- Słuchaj, czy można nagrywać obserwacje, tak byś choć na chwilę mogła się oderwać od komputera? zapytał nieśmiało.

Julia zachichotała.

- Jasne, w każdej chwili mogę to zrobić. O, popatrz. - Nacisnęła szybko dwa klawisze i zerknęła na niego. - Musisz mi wybaczyć, ale to dopiero pierwszy dzień i bardzo wszystko przeżywam. Jutro będziemy z Rafe'em analizować dane i zaczniemy nanosić ruchy stada na mapę. Stopniowo dojdziemy do takiej wprawy, że będziemy mogli stwierdzić, czy coś upolowały. W razie czego będzie można podjechać do nich i podrzucić im jedzenie. Chciałabym, żebyś przekazał Fredowi Gilmerowi, że wszystko będzie pod kontrolą.

- Nie musisz mnie przekonywać, sam widzę. I jestem przekonany, że mam do czynienia z profesjonalistą.

- Miło mi to słyszeć...

- Ale nawet najlepsi fachowcy są tylko ludźmi i potrzebują odpoczynku. Dlatego chciałbym zaprosić cię na obiad - ośmielił się wreszcie zaproponować.

Julia odmownie potrząsnęła głową.

- Niestety, Jake, nie mogę. Co prawda wszystko się nagrywa, ale muszę od czasu do czasu kontrolować zapis.

- W takim razie jakim cudem znalazłaś czas na wycieczkę po mieście?

- Wtedy spały. Teraz są aktywne.

Westchnął z rezygnacją. Zaproszenie tej kobiety graniczyło z cudem. Jednak nie rezygnował.

- Przecież musisz jeść - stwierdził, nie dając za wygraną.

- Tak, ale tutaj. Wykupiłam u Pilar pół sklepu. Czy nie możesz po prostu zostać i zjeść ze mną? - zaproponowała odruchowo. Tym razem jednak nie żałowała. Zaproszenie Jake'a wydało jej się nagle całkiem naturalne.

- Świetnie - ucieszył się. - Jestem całkiem niezłym kucharzem.

- Nie tracąc czasu, ruszyła do kuchni i otworzywszy lodówkę zaczęła wygarniać z niej produkty, objuczając go naręczem sałaty, papryki, marchwi i pieczarek.

- Starczy na sałatkę. Umiesz siekać?

- Jak prawdziwy mistrz chińskiej kuchni - pochwalił się, chwytając nóż i deskę.

- Może trochę piwa? - zaproponowała, ponownie otwierając lodówkę.

- Dzięki, wolałbym colę.

- Ciągle na służbie? - spytała, wręczając mu puszkę.

Zawahał się na moment z odpowiedzią. Wyczuł, że zauważyła zmianę w jego twarzy. Odgadł to po jej pytającym spojrzeniu. Uznał, że nie ma sensu niczego ukrywać. Lepiej niech dowie się teraz od niego niż później z plotek. Przynajmniej będzie mógł zaobserwować jej reakcję.

- Nigdy nie piję, Julio. Jestem wyleczonym alkoholikiem - wyznał, patrząc jej w oczy i w napięciu czekając na odpowiedź.

- Och, tak mi głupio, Jake - odparła po chwili milczenia. Najmniej spodziewał się tego przepraszającego tonu.

- Dlaczego? Przecież nic nie wiedziałaś. Najwidoczniej twoje źródło nie ujawniło ci wszystkich informacji.

- Najwidoczniej - przyznała. - Zresztą to nie ma nic do rzeczy, prawda?

- Owszem, ma, ale tylko dla mnie. Oczywiście, jeśli masz ochotę na wino czy piwo, nie krępuj się. Nie mam zamiaru narzucać nikomu swoich zasad.

- Nie, nie mam ochoty, czeka mnie dzisiaj dużo pracy - stwierdziła. - Jak przypuszczam, Fred Gilmer wie o tym? - dodała po chwili.

Jake zamarł na moment z nożem w uniesionej ręce. Znów go zaskoczyła.

- Krój, krój, nie leń się...

- Tak jest. - Skwapliwie chwycił kolejną paprykę. - Owszem, Fred wie o tym. Prawdę mówiąc, wie o mnie wszystko. Wiele ze sobą przeżyliśmy i zapewniam cię, Julio, że to porządny facet. Przekonasz się, kiedy go poznasz.

- Mhm... - mruknęła bez entuzjazmu i znów ruszyła ku lodówce. - Przez ten czas zrobię omlet - zaproponowała.

Stali ramię w ramię, zgodnie pracując przy kuchennym blacie. Jake'a ogarnęło niemal zapomniane uczucie spokoju.

Nim zasiedli do stołu, Julia zdążyła raz jeszcze spojrzeć na monitor. Czekał na nią, czując, że chce powiedzieć jej więcej o sobie. Było coś szczególnego w tej kobiecie, co skłaniało go, by być równie szczerym jak ona.

- Omlet był wspaniały - stwierdził z uznaniem.

- Sałatka również - zrewanżowała się z uśmiechem. Nie wahał się dłużej.

- Czy wiesz, że Fred i ja byliśmy razem w Wietnamie? - zagadnął. Przytaknęła tylko.

- Po powrocie przenosiłem się z miejsca na miejsce, łapiąc różne roboty, aż wylądowałem w Los Angeles. Tam zatrudniłem się w agencji detektywistycznej. I to nie byle jakiej, wierz mi.

- Wyobrażam sobie. Te szybkie samochody, błyszcząca broń, piękne kobiety...

- Tak, żebyś wiedziała. Pełny szpan.

- Kim byli wasi klienci?

- Faceci z Hollywoodu wynajmujący nas do szpiegowania niewiernych żon, producenci sprawdzający swoich aktorów albo nie ufające swoim kochankom gwiazdy filmowe.

- I cały ten blichtr zaczął ci imponować, tak?

- Tak, rzeczywiście. Czeki na wielkie sumy, łatwe kobiety, najlepsze hotele, bary i przyjęcia, na których alkohol lał się strumieniami. Uderzyło mi to wszystko do głowy jak narkotyk.

- Myślę, że Wietnam miał z tym wiele wspólnego - zauważyła.

- Zapewne, ale nie zamierzam się tłumaczyć. W każdym razie staczałem się w błyskawicznym tempie i szybko sięgnąłem dna. Straciłem pracę i popadłem w długi. Wtedy dowiedział się o tym Fred i zaproponował, że ściągnie mnie tutaj. Postawił jeden warunek: że skończę z piciem. I udało mi się.

- I zrobił cię szeryfem? Przecież to obieralna funkcja.

- Zgadza się. Popracowałem u niego przez rok, a potem wystartowałem w wyborach i wygrałem.

Uśmiechnął się.

- Nic by jednak z tego nie wyszło, gdyby Fred nie wyciągnął mnie wtedy z kłopotów.

- Dlatego jesteś wobec niego lojalny. Popatrzył na nią z wyrzutem.

- Dziwne, z takim szacunkiem wyrażasz się o lojalności panującej wśród

wilków, a w odniesieniu do ludzi staje się ona dla ciebie czymś nagannym i podejrzanym.

Julię wyraźnie poruszyła ta gorzka uwaga.

- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Po prostu z naukowego nawyku dokonałam dedukcji, łącząc różne fakty wiążące cię z Fredem Gilmerem, i doszłam do pewnych wniosków.

- Nie wierzę w tę naukowość. Wbrew pozorom jesteś osobą wrażliwą i reagującą emocjonalnie - stwierdził, choć nie był do końca pewien własnej intuicji. Rozmowa zaczynała zbaczać na śliski grunt. Postanowił porzucić niewygodny wątek swojej przyjaźni z Fredem i porozmawiać o Julii. Nie wiedział jednak, jak zmienić temat. Po raz pierwszy poczuł się bezradny w obecności kobiety. Zwykle zwierzały mu się same, bez żadnych zachęt. Jednak Julia Shelton była kimś zupełnie wyjątkowym.

- A teraz, kiedy już poznałaś moje sekrety, czy zwierzysz mi się ze swoich? -zapytał niezręcznie.

- Dobrze, ale po kawie - obiecała.












Rozdział 3



Szli ramię w ramię przez pustynię. Nie dotykali się, ale Julia silnie odczuwała bliskość tego wysokiego, postawnego mężczyzny, skracającego swój długi, niedbały krok, by mogła nadążyć.

Księżyc raz po raz przebłyskiwał zza chmur, wydobywając z cienia kształty kaktusów. Myśli Julii krążyły pomiędzy wilkami a Jake'em Forresterem. W niecodziennej scenerii jego obecność nabrała dodatkowego, intrygującego sensu. Ktoś, kogo początkowo zaklasyfikowała jako prowincjonalnego szeryfa, okazał się człowiekiem o głębokiej, złożonej naturze.

Jake pierwszy przerwał milczenie.

- No dobrze, teraz twoja kolej. Obiecałaś przecież, że po kawie zwierzysz mi się ze swoich sekretów - dodał, widząc jej zaskoczone spojrzenie.

- Mam tylko jeden sekret.

- Zamieniam się w słuch.

- To proste. Moim sekretem jest brak sekretów. Jestem całkowicie przeciętną kobietą, prowadzącą zwyczajne życie.

- O, tak - przyznał. - Większość kobiet, z jakimi miałem do czynienia, hodowała wilki na pustyni.

- Babcia zawsze mi mówiła, że wilki dwunożne są gorsze od czworonożnych -parsknęła.

Spojrzał na nią z leniwym uśmiechem.

- Niewiele wiem o tych ostatnich, natomiast pasjonują mnie dwunożne i ich miejsce w twoim życiu - powiedział niskim głosem.

Nic nie odpowiedziała. Jednak nie zamierzał rezygnować.

- W porządku, postawmy sprawę jasno. Czy jest w twoim życiu jakiś mężczyzna?

- Teraz nie ma - odparła, patrząc mu prosto w oczy.

- Ciężko się z tobą rozmawia. A myślałem, że jesteś specjalistką od wykładania kawy na ławę.

- Toteż jeśli powiedziałam, że nie mam sekretów, należy rozumieć, że nie mam nic ciekawego do opowiedzenia.

- Opowiedz cokolwiek, może dla mnie okaże się to interesujące.

- Dobrze, widywałam się z kimś z uczelni - zaczęła i zamilkła. Uświadomiła sobie, że zwierza się prawie nieznanemu mężczyźnie.

- Proszę - nalegał. Nagle przestała się wahać.

- Byliśmy z Tedem na tym samym wydziale, choć w różnych katedrach -zaczęła.

- Może znał się na komputerach? - nie wytrzymał Jake.

- Bystry jesteś... Większość pracowników uniwersyteckich, jak to określiłeś, „zna się na komputerach". Ted specjalizował się w behawiorystyce. Słowem, obserwował i analizował zarówno zachowania ludzi, jak i zwierząt. Dlatego mieliśmy wiele wspólnych naukowych pasji, nie mówiąc już o tym, iż oboje byliśmy pracoholikami. Nasi przyjaciele z wydziału uważali, że będziemy stanowić idealną parę jako małżeństwo.

- A jednak nie udało się?

- Nie, być może dlatego, że byliśmy za bardzo do siebie podobni, zbyt zapatrzeni w naszą pracę, która przesłaniała nam resztę życia. Ted miał swoje badania, ja swoje i... - zawahała się.

- I... ?-naciskał.

- Potem Ted dostał stypendium zagraniczne.

- I każde z was postawiło na własną karierę naukową - podsumował Jake. Zwolnili kroku, zbliżając się do domu.

- Tak - przyznała Julia. - Żadne z nas nie było nawet w stanie pomyśleć o prawdziwym związku. Owszem, często snuliśmy plany, że gdzieś się wybierzemy, na przykład na Riwierę, ale nigdy nie mieliśmy na nic czasu. Myślę, że już choćby to niezbyt pochlebnie świadczyło o naszym związku.

- Albo raczej o Tedzie. Zapewne nie był w stanie utrzymać przy sobie kobiety takiej jak ty.

Julia zatrzymała się na stopniu werandy i z góry spojrzała w oświetloną promieniami księżyca twarz Jake'a.

- A co mogłoby utrzymać przy mężczyźnie kobietę taką jak ja, szeryfie? Jestem pewna, że ma pan na ten temat własną teorię.

Roześmiał się wibrującym, zmysłowym śmiechem, który spowodował, że serce Julii zaczęło bić przyspieszonym rytmem.

- Mam wiele interesujących teorii na pani temat. Bardzo wiele.

Pochylił się ku niej powoli. Julia nie cofnęła się. Czekała. Wiedziała, że chce ją pocałować.

Nie pocałował. Zamiast tego delikatnie pogładził jej policzek koniuszkami palców. Uśmiechnęła się do niego i zawróciła, by wejść na ostatni stopień ganku.

Złapał ją za rękę i przyciągnął z powrotem ku sobie, tak łagodnie, że nie zaprotestowała. Otoczył ją ciasno ramionami i tym razem musnął wargami jej usta. Wyczuł napięte sutki piersi, gdy się do niego przytuliła.

Zdawała sobie sprawę, że jeśli teraz nie odrzuci tego mężczyzny, za chwilę może już być za późno. Czuła wargi Jake'a na policzkach i coraz niżej, na szyi. Tchnienie jego ciepłego oddechu nie pozwalało jej wydobyć głosu.

Wreszcie zdołała wykrztusić:

- Jake, słuchaj... szeryfie...

- Słucham, pani Shelton? - zapytał rzeczowo.

- Ja... - zająknęła się, czując jego usta tuż przy uchu.

- Czyżbyś nie była zainteresowana kontynuowaniem naszych badań?

- Nie, absolutnie nie - wydukała wreszcie, lecz wystawił ją na ciężką próbę. Czubkiem języka pieścił jej ucho. Zamiast odepchnąć go, jak zamierzała, przytuliła się mocniej. Poczuła twarde uda, przylegające do swoich, a potem wargi Jake'a, tym razem już nie delikatne, a gorące i niecierpliwe. Namiętnie odwzajemniła pocałunek i pozwoliła, by język mężczyzny wtargnął w jej usta.

Kiedy zdawało się, że całkowicie poddała się i pozwoliła, by ogarnęła ją fala rozkosznego zapomnienia, nagle cofnęła się, zakrywając dłonią usta.

Zmieszana, niepewna swoich reakcji, stała, próbując zapanować nad wewnętrznym drżeniem. Jake musiał to zauważyć, gdyż znów wyciągnął ku niej ramiona.

Po raz drugi próbowała wycofać się na werandę i uspokoić zmysły. Przesłał jej porozumiewawczy uśmiech, jakby od tej pory dzielili wspólny sekret. Szybko pokonał ostatnie schodki, stanął przy Julii i otoczył jej szyję ramieniem. Palce jego dłoni jakby przypadkiem dotykały piersi kobiety. Na próżno usiłowała zapanować nad zdradzieckim łomotem serca.

- Jest pani cudowna, pani doktor. Czy nie uważa pani, że nadszedł czas na doświadczalną fazę naszych badań? - zapytał, gładząc ją po ramieniu.

Arogancki ton w głosie mężczyzny zaalarmował Julię.

- Musisz być niesłychanie pewny siebie, prawda? - rzuciła ostrym tonem.

- Nie rozumiem, co masz przeciwko moim naukowym pomysłom?

- Pomysły są interesujące, lecz miejsce niewłaściwe.

- Och, rzeczywiście, ławka na werandzie nie jest najlepsza. Może weszlibyśmy do domu?

- Nie. - Julia zdecydowanie potrząsnęła głową, uwalniając ramię spod jego ręki. - To nie jest właściwy czas ani miejsce, szeryfie.

- Nie do wiary, czyżbyś obawiała się dużego, złego wilka? - zaśmiał się.

- Nigdy w życiu! - zapewniła. - Ale czeka mnie jeszcze wiele pracy tu, na pustyni. Nie mogę się rozpraszać. Poza tym nie wyobrażam sobie, żebym mogła iść do łóżka z wrogiem.

- A kto mówił coś o łóżku? - Jake zbił ją z tropu niewinnym pytaniem.

- Ja... - Bezskutecznie szukała ciętej riposty.

- Po co zaraz łóżko? Przecież jest sofa w salonie. A w kuchni masz taki duży stół...

- Szeryfie Forrester, mam już tego dosyć, a poza tym... jest późno! Niedbale wzruszył ramionami.

- Jak sobie pani życzy. Przed nami jeszcze wiele księżycowych nocy. I zapewniam panią, że niedługo już któraś z nich będzie nasza.

Stał przez chwilę, górując nad nią swoją wysoką postacią, po czym leciutko pocałował ją w policzek i zniknął w ciemnościach.

Julia nuciła radośnie, parząc poranną kawę. To wilki wprawiły ją w tak cudowny humor, wmawiała sobie w duchu. Nadspodziewanie dobrze przystosowywały się do nowej sytuacji. Najbardziej wyrafinowane pocałunki Jake'a Forrestera nie są warte satysfakcji z pomyślnie przebiegającego eksperymentu.

Gdy na dworze dał się słyszeć warkot samochodu, wiedziała od razu, że nie należy ani do jej asystenta, ani do szeryfa. Zdumiewające, jak szybko życie na pustkowiu wyostrzyło jej zmysły. Kiedy wyszła na ganek, zobaczyła młodą kobietę wysiadającą z niebieskiego sportowego kabrioletu. Skośne promienie porannego słońca zalśniły na jasnych włosach. Jednak zdumienie Julii wzbudził przede wszystkim snobistyczny wóz nie pasujący do okolicy, gdzie królowały dżipy i terenowe półciężarówki.

- Hej, jestem Beth Gilmer - powitała ją wesoło nowo przybyła. Swobodnym krokiem weszła na ganek i wyciągnęła rękę w geście powitania.

Julia wstrzymała oddech z wrażenia. Wyraźnie prześladuje ją to nazwisko!

- Córka Freda Gilmera? - zapytała, potrząsając dłonią Beth.

- Tak, we własnej osobie.

- Jestem Julia Shelton.

- Oczywiście. Wszystko o tobie wiem.

- Proszę, wejdź, porozmawiamy przy kawie.

Julia, zaciekawiona i jednocześnie zaniepokojona wizytą córki wszechwładnego Gilmera, nie zaniedbała uprzejmości i oprowadziła gościa po swoim królestwie.

Dziewczyna była zachwycona domem, który, jak się okazało, intrygował ją już w dzieciństwie. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat. Julia obserwowała ją spod oka, podziwiając zgrabną, wysportowaną sylwetkę i ładną buzię o niebieskich oczach. Musiała przyznać, że Beth Gilmer miała klasę. Zazdrosnym okiem oceniła modne pantofle, świetnie skrojone płócienne spodnie i beżową jedwabną bluzkę. Nagle poczuła się jak Kopciuszek w swoich obciętych dżinsach i spranej bawełnianej koszulce.

Kiedy wreszcie zasiadły przy stoliku z filiżankami kawy w dłoniach, Beth spojrzała na nią i posłała Julii olśniewający uśmiech.

- Zapewne zastanawiasz się, dlaczego tu przyjechałam, prawda?

- Nie przeczę, jestem ciekawa.

- Cóż, pragnę zgłosić się na ochotnika - oznajmiła Beth takim tonem, jakby wręczała swojej rozmówczyni cenny dar.

- Julia zamarła z wrażenia. Córka Freda Gilmera, szefa potężnego Związku Hodowców Bydła, zgłaszająca się jako ochotniczka do pracy z wilkami? To niemożliwe. Mało tego, podejrzane! Czyżby Gilmerowi nie wystarczało już przysłanie Jake'a na przeszpiegi i musiał posłużyć się córką? Trzeba szybko wyjaśnić sprawę, nie bawiąc się w subtelności, postanowiła.

- Beth, przecież twój ojciec...

- Och, nie musisz kończyć. - Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką. - Julio, mój tatuś nie rozumie nic z tego, co robisz. Mogę chyba mówić ci po imieniu, prawda? On ma jakieś prehistoryczne poglądy na temat wilków, które włóczą się całymi watahami po okolicy, zagryzając bydło i od czasu do czasu dzieci na zakąskę.

- Rzeczywiście chadzają stadami - przyznała Julia.

- Tak, ale z tego, co czytałam, wynika, że dziś nie stanowią już żadnego zagrożenia dla stad.

- Czytałaś coś na temat wilków?

- Ach, tylko kilka artykułów. Wiesz, kiedy dowiedziałam się, co robisz w naszych okolicach, poszłam do biblioteki i tam dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy. Mówię ci, gdyby każdy zadał sobie choć odrobinę tego trudu, co ja, nie byłoby problemu.

- Owszem, masz rację, tylko...

- Julio, jeśli chcesz, żeby ten eksperyment się udał, trzeba przekonać do niego lokalną społeczność!

Musiała przyznać, że Beth miała rację. Już na uczelni sugerowano jej, by nawiązała dobre stosunki z miejscową ludnością, lecz tego typu rady zwykle lekceważyła.

- Miałam zamiar obarczyć tym mojego asystenta, ale jest zbyt zajęty pracą w terenie. A ja nie należę do ludzi, którzy łatwo nawiązują kontakty. Jeszcze bardziej nie lubię występować publicznie - stwierdziła Julia i aż się wzdrygnęła. Beth z radosnym uśmiechem wyprostowała się na krześle.

- I właśnie dlatego tutaj przyjechałam - oznajmiła. - Nie chcę się chwalić, ale świetnie sobie radzę w takich sytuacjach. W końcu ukończyłam studia z odpowiednią specjalizacją i wiele mnie tam nauczono. No powiedz sama, czy nie przydałby ci się taki menedżer i rzecznik prasowy w jednej osobie? Wierz mi, jestem prawdziwym fachowcem! - wykrzyknęła bez śladu fałszywej skromności.

- Dobrze, chwileczkę... - Julia próbowała powściągnąć jej młodzieńczy entuzjazm. - Nie możesz zapominać, że twój ojciec nie życzy sobie ani mnie, ani moich wilków. Twoja obecność w naszym zespole pogorszyłaby moją i tak już niezręczną sytuację.

Beth zmierzyła ją spokojnym spojrzeniem.

- Dziwię się, że chcesz mi odmówić tylko dlatego, że mój tatuś jest tym, kim jest i ma takie, a nie inne zdanie.

Ja natomiast chciałabym być oceniana wyłącznie za moje postępowanie i poglądy, bez względu na to, czyją jestem córką. Pani jest profesjonalistką, pani doktor i jestem pewna, że doskonale mnie rozumie.

Julia przekonała się, że piękna Beth Gilmer jest nie tylko inteligentna i uparta, ale posiada dar przekonywania. Uśmiechnęła się. Dziewczyna była rzeczywiście doskonałym fachowcem.

- Masz rację - przyznała. - Przyjmuję twoją pomoc.

Mam tylko jedną prośbę: kiedy tylko wpadnie ci do głowy jakiś ciekawy pomysł, chciałabym się najpierw z nim zapoznać. Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie mogę lekceważyć twojego ojca. Chyba to rozumiesz, prawda?

- Tak, oczywiście. Nie chcę zaszkodzić naszym wilkom - oświadczyła Beth.

- Cieszę się. To właśnie pragnęłam usłyszeć. Masz już jakieś propozycje?

- Jasne. Po pierwsze chciałabym zamieścić kilka artykułów w lokalnej prasie. Swoją drogą dziwię się, że sama jeszcze na to nie wpadłaś.

Julia ze wstydem pomyślała o stercie nie załatwionych listów i telefonach, które stale zbywała.

- Później - ciągnęła Beth - spróbuję zmienić nastawienie naszej społeczności. Najlepiej będzie działać od podstaw, docierając do szkół, kościołów i lokalnych organizacji. Mówię ci, mam świetny pomysł.

Zaczęła w zapale gestykulować.

- Na pewno słyszałaś o programie ochrony wielorybów w Nowej Anglii. Niektóre ze zwierząt zostały „zaadoptowane" przez pojedynczych ludzi bądź ich grupy. Przybrani „rodzice" z całych Stanów otrzymują pełny serwis informacji i zdjęć na temat stad i swoich podopiecznych. Tego typu akcja wyrabia w ludziach osobisty stosunek do zwierząt i sprawia, że angażują się w ich ochronę. Wówczas taki wieloryb albo, w naszym przypadku, wilk może być chroniony w o wiele większym stopniu.

- Słowem chciałabyś, by na przykład szkolne dzieci zaadoptowały moje wilki?

- Właśnie. Pomysł jest szalony, ale chcę podjąć wyzwanie.

Propozycja Beth bardzo spodobała się Julii, choć z drugiej strony nadawała badaniom nowy, zgoła nienaukowy charakter. Być może jednak okaże się to konieczne... Właśnie roztrząsała w myślach wszystkie za i przeciw, kiedy usłyszała warkot terenowego samochodu. Po chwili na werandzie zadudniły kroki Rafe'a.

Musiał od razu domyślić się, do kogo należy sportowy wóz. Twarz młodego mężczyzny wyrażała sprzeczne uczucia: radość i napięcie, podekscytowanie i żal.

Natomiast Beth zareagowała żywiołowo.

- Rafe, co za niespodzianka!

- Beth zgłosiła się na ochotnika do pomocy, co jest dla nas bezcenne. Obawiam się, że sami możemy nie dać rady - oznajmiła Julia, ciekawa opinii Rafaela. Gdyby zauważyła choć cień niechęci, dla dobra współpracy musiałaby odrzucić ofertę dziewczyny.

- Znakomity pomysł - stwierdził, choć wyraz jego oczu częściowo przeczył słowom. - Rzeczywiście potrzebujemy każdej pary rąk. Na dobre wróciłaś już w rodzinne strony, Beth? - zagadnął z pozoru niedbałym tonem.

- Jeszcze nie wiem. Może i na długo.

- Beth chciałaby uzyskać poparcie społeczności dla naszego programu, działając poprzez lokalne organizacje - dodała Julia widząc, że Rafe nadal stoi w progu.

- Kolejny znakomity pomysł - stwierdził, nie odrywając oczu od dziewczyny. -Skoro tak, to pewnie pobędziesz tu trochę, prawda?

- Tak długo, jak będzie potrzeba, o ile oczywiście Julia mnie przyjmie.

- Jasne, że przyjmę! Witaj na pokładzie - zaśmiała się Julia, wyciągając rękę do dziewczyny.

Beth uścisnęła ją z entuzjazmem i odwróciła się do Rafe'a.

- Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę działać - powiedziała. - Może twoja matka zechciałaby się włączyć?

- O, na pewno. Od początku popierała nasz eksperyment, poza tym zna wszystkich w mieście. A tyle razy musiała chodzić do szkoły na wywiadówki, że zna też nauczycieli. Może niektórzy z nich zdążyli już zapomnieć, jak rozrabiali mali Santanowie. Poza tym jest wierną parafianką i stale siedzi w kościele.

- Jej pomoc będzie nieoceniona - ucieszyła się Julia, lecz dwójka młodych ludzi nie zwracała już na nią uwagi. Stali wpatrzeni w siebie.

- Bardzo chciałabym odwiedzić twoją matkę - westchnęła Beth. - Całe lata jej nie widziałam.

- Całe lata... - powtórzył Rafe.

Julia odchrząknęła głośno, zakłócając coraz bardziej romantyczny nastrój.

- Cieszę się, kochani, że doszliśmy do porozumienia - oznajmiła radośnie. -Dzięki Beth, która zajmie się propagandową stroną przedsięwzięcia, będziemy mogli skupić się na badaniach. Ustalimy terminy zebrań, a ty, Beth, będziesz opracowywać dla mnie coś w rodzaju sprawozdań. I na tym chyba skończymy dzisiejsze spotkanie, moi drodzy współpracownicy - oświadczyła, podchodząc do komputera.

Beth wreszcie zdołała oderwać wzrok od Rafaela i spojrzeć na swoją nową szefową.

- Fajnie. Zacznę od odwiedzenia pani Santany. Aha, i będę potrzebowała materiałów na temat wilków, zwłaszcza ich fotografii, imion, metryk.

Rafe zareagował błyskawicznie.

- Dostarczę ci wszystko, kiedy spotkamy się u mojej mamy. Chodź, odprowadzę cię do samochodu, bo zaraz muszę jechać na pustynię.

Dziewczyna wychodząc odwróciła się ku Julii.

- Jeszcze raz ci dziękuję. Aha, byłabym zapomniała.

W sobotę wieczorem urządzamy w naszym ogrodzie coroczne przyjęcie. Zapraszam was oboje i waszych partnerów również - dodała, zerkając na Rafe'a.

- To bardzo miło z twojej strony, ale czy ojciec nie będzie się sprzeciwiał? -zapytała Julia.

- Przyjęcie odbywa się również na moją cześć - obruszyła się Beth. - Poza tym tata lubi nowych gości. Proszę, przyjdźcie. Taka impreza zdarza się raz na rok i zjawia się na niej pół okolicy. Będzie świetna okazja, żeby coś zdziałać dla naszych wilków.

Ostatni argument przekonał Julię.

- Dobrze, przyjdziemy - obiecała, choć w głębi duszy niepokoiła ją perspektywa zjawienia się w samej jaskini lwa.

O jedenastej wieczorem, kiedy Julia przeglądała wydruki z komputera, zadzwonił telefon. Niedbale sięgnęła po słuchawkę.

- Obudziłem panią doktor?

Dźwięk głosu Jake'a przywrócił ją do rzeczywistości.

- Nie, zaplanowałam sobie nocne czuwanie przy komputerze.

- Może przydałoby się towarzystwo?

- Nie. Mówiłam ci, że lubię być sama.

- Mmm... A co byś powiedziała, gdybym w sobotę wieczór zabrał cię na przyjęcie do Gilmera?

- Byłabym po prostu zachwycona - odparła bez namysłu. - Jake? Jesteś tam? -Zerknęła na słuchawkę.

- Jestem - zachichotał. - Tylko na moment mnie zatkało, bo zgodziłaś się, nawet nie pytając.

- Nie musiałam pytać, bo już wiem. W tej okolicy wieści szybko się rozchodzą.

- Proszę, a ja myślałem, że będę musiał cię błagać i przekonywać.

- - Widzisz, po prostu doszłam do wniosku, że lepiej jest wkroczyć do jaskini lwa w towarzystwie innego lwa.

Roześmiał się.

- Fajnie kotku, tylko włóż buty do tańca. Porywam cię w sobotę o siódmej. Buty do tańca... Julia w zamyśleniu podeszła do szafy i zaczęła przeglądać jej

zawartość... Ubrania nadawały się na pustynię, ale nie na przyjęcie. Od dawna już planowała kupić sobie choć jedną elegancką kreację. Widać wreszcie nadszedł na to czas.

Muszę zrobić wrażenie na nich wszystkich, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia, pomyślała.

A gdyby tak jeszcze Jake Forrester oniemiał na jej widok z zachwytu?


Rozdział 4



- No, no, cóż za uroczy Czerwony Kapturek! Wymarzony kąsek dla wilka. Julia, schodząca właśnie z ganku na spotkanie Jake'a, zarumieniła się, widząc

autentyczny zachwyt w jego oczach.

- Ty też ładnie wyglądasz, szeryfie - zauważyła. Było mu bardzo do twarzy w jasnoniebieskiej koszuli i eleganckich szarych spodniach. Nie nałożył krawata. Widać na przyjęciach u Gilmera mężczyźni mogli ubierać się swobodnie, za to kobiety musiały olśniewać strojami.

Pogwizdywał z podziwu, przyglądając się jej uważnie.

- Bosko wyglądasz w tej kreacji, Julio. A przysiągłbym, że rudym nie jest w tym kolorze do twarzy.

Miał rację. Większość kobiet o jej odcieniu włosów wyglądałaby fatalnie w czerwonym. Na szczęście należała do wyjątków. Ta wydekoltowana suknia z ozdobnymi wstawkami kosztowała ją majątek. Nie zawahała się jednak i kupiła tę kreację od razu, gdy tylko ją dostrzegła.

Jake ceremonialnie ujął Julię pod ramię i poprowadził do dżipa.

- Nie mogę się doczekać momentu, w którym wkroczę tam z tobą u boku -stwierdził nagle, uniósł ją w ramionach i posadził w wozie.

Julia uśmiechnęła się rozpromieniona. Coś takiego zdarzyło się jej po raz pierwszy w życiu. Być może Jake należał do dwunożnych wilków, ale potrafił być czarujący.

Ranczo Freda Gilmera zrobiło na niej spore wrażenie. Promienie zachodzącego słońca złociły ceglane ściany piętrowego budynku otoczonego długą werandą z niezliczonymi białymi kolumienkami. Ten dom, jakby żywcem przeniesiony z Południa, z epoki Scarlett O'Hary, dziwnie wyglądał tu, na pustyni.

Natychmiast pojawiła się służba, a odźwierny w liberii zaprosił ich do wnętrza. Posadzkę ogromnego holu wyłożoną wspaniałą terakotą pokrywały dywany. Na piętro prowadziły ozdobne szerokie schody. Dostatniego wyglądu całości dopełniały piękne antyki.

- Twój przyjaciel ma niezły gust - pochwaliła.

- Wszystko urządzała jego żona, Lucy. Pochodziła z Południa i chciała, by dom przypominał jej czasy dzieciństwa. Niestety, umarła, kiedy Beth miała dziewięć lat.

- Och, to smutne.

- Tak, bardzo. Ale zdążyła jeszcze nacieszyć się swoją siedzibą. Lepiej zostawmy ten temat i chodźmy na dwór. Przyjęcie już się rozpoczęło.

W centralnym punkcie rozciągającego się za domem ogrodu znajdował się basen. Wokół niego rozstawiono długie, uginające się od potraw stoły. Stojący z boku barek kusił najlepszymi markami alkoholi. Połówka wołu obracała się powoli na wielkim rożnie, napełniając powietrze apetycznym zapachem pieczystego. Ogromne pęki białych i czerwonych kwiatów pyszniły się w wielkich glinianych wazonach, a ogrodowe latarnie o kolorowych szybkach rozsiewały nastrojowy blask.

Słońce jeszcze nie zaszło za horyzont, lecz goście bawili się już w najlepsze. Pod namiotem z białego płótna popisywał się zespół country, a na parkiecie kowbojskie buty mężczyzn i wysokie obcasy kobiet wystukiwały ostry, szybki rytm.

- I jak ci się tu podoba? - zagadnął Jake.

- Towarzystwa raczej nie można nazwać sennym, a koszty tego przyjęcia na pewno przekraczają nasz roczny budżet - odparła Julia, ściszając głos na widok nadchodzącej Bem.

- Julio, jak się cieszę, że przyszłaś. Bardzo ci do twarzy w tej sukni.

- Ty też wyglądasz wspaniale.

W białym stroju, z długimi, jasnymi, rozpuszczonymi włosami, dziewczyna sprawiała wrażenie rajskiej istoty.

- Chodź - ponagliła. - Chcę przedstawić cię ojcu.

- A ja tymczasem przyniosę drinki - zaproponował Jake.

- Czego się napijesz, Julio?

- Białego wina.

- Kiedy tylko Fred Gilmer dostrzegł Beth rozmawiającą z Julią, natychmiast odłączył się od grupki gości. Julia od razu odniosła wrażenie, że jest zakochany w swojej córce po uszy. Z pewnością po przedwczesnej śmierci żony starał się zastąpić dziecku oboje rodziców. To spostrzeżenie wcale nie podniosło jej na duchu.

- Tato, poznaj Julię Shelton. Wiesz, tę, która zamieszkała na ranczu Farrella -przedstawiła ją Beth.

- Witam, doktor Shelton. Cieszę się, że mogę wreszcie panią poznać. Zgniótł jej rękę w silnym uścisku.

- Słyszałem, że dała pani mojej córce okazję do wypróbowania świeżo nabytej wiedzy.

- Tak, bardzo się cieszę, że Beth zaoferowała mi swą pomoc - odpowiedziała Julia, starając się dać do zrozumienia, że pomysł nie wyszedł od niej.

- Cóż, życzę powodzenia i mam nadzieję, że eksperyment będzie się rozwijał zgodnie z planem.

Uważnie spojrzała mu w oczy. Ani na moment nie dała się zwieść jowialnej serdeczności Gilmera. Wyczuła w jego głosie groźbę, choć starał się zachować pozory. - Ja również mam nadzieję - odrzekła.

Przez krótką chwilę mierzyli się wzrokiem. Julia wytrzymała jego spojrzenie, choć górował nad nią swoją potężną postacią. Wreszcie uśmiechnął się i zerknął w stronę gości. Z satysfakcją uznała, że musiał wyczuć w niej godnego siebie przeciwnika.

- Chciałbym, żebyście się tu z Jake'em dobrze bawili - powiedział, robiąc zapraszający gest. - Jedzenia i picia wystarczy, a orkiestra będzie grała całą noc. Tańczy pani, prawda?

- Oczywiście.

- Świetnie, zatem zobaczymy się jeszcze - obiecał.

- Wzdrygnęła się. Jakoś nie mogła wyobrazić sobie, że miałaby z nim zatańczyć.

- Gdzie ten Jake? - niecierpliwił się Fred. - O, jest tam, rozmawia z jedną ze swoich licznych przyjaciółek.

Muszę panią ostrzec, by miała się pani na baczności.

Złamał już wiele niewieścich serc - powiedział, odwrócił się i zaczął przepychać przez tłum.

Julia rozejrzała się i rzeczywiście dostrzegła Jake'a zatopionego w rozmowie z kształtną, wyjątkowo przystojną brunetką, poufałym gestem opierającą dłoń o jego ramię.

- Spotykał się z nią parę lat temu - szepnęła jej do ucha Beth - a potem rzucił. Wtedy wyszła za mąż za innego, ale słyszałam, że jest okropnie nieszczęśliwa.

- Biedactwo - skomentowała krótko Julia, odsuwając od siebie pokusę posłuchania plotek o Forresterze.

- Wiesz co, zgłodniałam. Te stoły wyglądają bardzo zachęcająco - stwierdziła, ruszając ku bufetowi.

- A nie wiesz, kiedy przyjdzie Rafe? - zawołała za nią Beth.

- Nie, nic mi na ten temat nie mówił - odparła, modląc się w duchu, by chłopak się nie pokazał.

Kiedy po chwili wynurzyła się z tłumu z kawałkiem tortilli polanej ostrym meksykańskim sosem, nagle dostrzegła obok siebie Jake'a.

- Gdzie mi zniknęłaś na tak długo? - spytał, wręczając jej kieliszek wina.

- O to samo mogłabym ciebie zapytać.

- Mam tu mnóstwo znajomych.

- Znajomych kobiet? Roześmiał się.

- Ho, ho, pani doktor, czyżby to była zazdrość? Bardzo mi to pochlebia.

- Skądże - obruszyła się. - Dokonuję jedynie obserwacji w terenie.

- A może naukowo się za mną stęskniłaś?

- Tak, po prostu rozpaczliwie. - Julii udzielił się jego wesoły nastrój.

- Czy mógłbym cię prosić do tańca? - zapytał, sięgając po jej talerz i kieliszek. - Marzę o tym, by wziąć cię w ramiona.

Zespół grał właśnie słodką i rzewną kowbojską balladę o zakochanej kobiecie, która straciła swojego mężczyznę i nigdy już nie chciała się z nikim związać.

Jake przytulił Julię mocno do siebie, udaremniając jej próby zachowania stosownego dystansu.

- Czy już ci mówiłem, że zachwycająco wyglądasz w tej sukni? - szepnął jej do ucha.

Kiwnęła głową, usiłując skupić się na krokach tańca. Objął ją w pasie i przycisnął do siebie. Ich biodra zetknęły się. Kołysali się w takt powolnego rytmu. W ciele Julii zaczęła rozbrzmiewać inna muzyka, coraz szybsza, wprawiająca ją w drżenie.

- Założę się, że niewiele masz pod spodem - wymruczał, wodząc rękami po jej plecach.

Uśmiechnęła się skrycie. Miał słuszne podejrzenia.

- Może później uda mi się to sprawdzić.

Powoli opuścił głowę i zaczął muskać wargami jej włosy, a potem czoło. Julią zawładnęło pożądanie. Jeszcze chwila, a spragniona pocałunku zaczęłaby szukać jego ust. Na szczęście orkiestra właśnie przestała grać i Julia zdołała odstąpić krok do tyłu.

- Chodź, trzeba się wreszcie zacząć udzielać towarzysko - powiedziała zdyszana. - Na razie poznałam tylko Freda, a Beth mówiła, że zejdą się tu wszystkie osobistości z Pierson.

- Zgadza się. Jeśli uważasz, że powinnaś ich poznać, to chodźmy. Wszystko, czego zapragniesz, musi się dzisiaj spełnić - oświadczył.

Wciągnęła głęboko powietrze. Ciągle nie mogła się przyzwyczaić do stylu bycia tego mężczyzny.

Julia poznała wkrótce prawie wszystkich obecnych na przyjęciu. Chociaż goście witali ją miłymi uśmiechami i przyjaznymi słowami, Julia wyczuwała w ich postawach podejrzliwość. Większość z przybyłych zajmowała się hodowlą bydła, a każdy ranczer staje się czujny, kiedy na jego terytorium pojawiają się wilki.

Julia starała się zrobić jak najlepsze wrażenie, przełamując wrodzoną niechęć do publicznych wystąpień. Wraz z Beth przyjęła zaproszenie do Klubu Rotariańskiego i Ligi Kobiet. Cieszyła się, że ma tę miłą dziewczynę u boku.

Beth z zaangażowaniem udowadniała nowej szefowej, że zdoła przekonać nawet największych przeciwników programu Julii. Nagle dostrzegła nadchodzącego Rafe'a. Momentalnie zapomniała o wszystkim i, przepychając się przez tłum, ruszyła mu na spotkanie.

W tym samym momencie Julia zauważyła, że młodym przygląda się Fred Gilmer, i dreszcz przebiegł jej po krzyżu. Szybko złapała za ramię stojącego obok Jake'a.

- Czuję, że zaraz coś się stanie - szepnęła z lękiem. - A taką miałam nadzieję, że Rafe już się nie pokaże.

- Uspokój się, Julio, przecież jesteśmy w gronie kulturalnych ludzi. Stale ci się wydaje, że wszystko tu przypomina marny western.

- Jake, widziałam wyraz twarzy Freda!

- Trudno, aby był zachwycony, skoro wiadomo, że - nie lubi tego chłopaka. Ale nie jest przecież despotą, tylko kochającym ojcem. Chodź, zatańczymy.

Miał rację, chyba była przewrażliwiona. Obawiała się, że nie potrafi zapanować nad sobą, gdy znowu znajdzie się w ramionach Jake'a. Ten mężczyzna zbyt silnie na nią działał.

- Może później, na razie chciałabym trochę odpocząć - zdecydowała.

- Dobrze, posiedź tu, a ja przyniosę coś do jedzenia. Napiłabyś się jeszcze wina?

- Wolałabym porcję mięsa.

- Masz nie gorszy apetyt ode mnie, kochanie - zaśmiał się Jake i ruszył w stronę rożna.

Julia usiadła na ławeczce i przypatrywała się zabawie. Rafe i Beth mignęli jej na parkiecie. Tańczyli przytuleni, wpatrzeni w siebie. Wtem ujrzała, że Fred Gilmer krótkim skinieniem głowy przyzywa do siebie kilku swoich kowbojów i wydaje im jakieś polecenia Za chwilę jeden z nich brutalnie wcisnął się między tańczących, a para innych silnych rąk pochwyciła Rafe'a i odciągnęła poza krąg światła.

Julia błyskawicznie porwała się na nogi, rozpaczliwie rozglądając się za Jake'em. Właśnie nadchodził, balansując tacą zjedzeniem.

- No, udało mi się wreszcie wywalczyć przysmaki - oznajmił z dumą.

- Jake, dzieje się coś niedobrego - wyszeptała z przejęciem. Podał jej talerz i kieliszek wina.

- Jedz, mała.

- Posłuchaj, dwóch ludzi Freda wyprowadziło RafeA z parkietu.

- Dokąd poszli? - zapytał wyraźnie zaniepokojony.

- Chodź, pokażę ci.

Okrążyli basen i szybko zakradli się w odległy kąt ogrodu, gdzie księżyc oświetlał trzy stojące sylwetki.

- Słuchaj, Santana, nie lubimy, kiedy plączą się tu takie typy jak ty - warknął jeden z mężczyzn.

Julia zadrżała. Potężna, męska sylwetka groźnie górowała nad szczupłą postacią młodzieńca.

- Mam prawo być tutaj, tak samo jak i wy. Nie zamierzam odejść.

- Ale się synek stawia, co? - zarechotał drugi.

- Poczekaj, zaraz mu to wybijemy z głowy. - Jeden z goryli Freda podniósł zaciśniętą pięść.

Julia zamarła w przerażeniu, ale Jake już włączył się do akcji. Skoczył pomiędzy mężczyzn, rozdając ciosy z taką siłą, że potężny kowboj zachwiał się na nogach.

- Dobra, chłopaki - powiedział, cofając się o krok. - Na dzisiaj dosyć.

- Szeryfie, myśmy się tylko trochę zabawiali - zbagatelizował ten drugi. -Santana to mój dawny kumpel. Przypominaliśmy sobie stare czasy.

- Taak... - wycedził Jake. - Te stare czasy, kiedy wolno było wam bić Meksykanów. Ale one już minęły, chłopcy, i dlatego proponuję, żebyście sobie spokojnie wrócili do stajni i dokończyli piwo, a my zabierzemy Rafe'a ze sobą.

- Nie potrzeba mi opieki - burknął chłopak.

- No pewnie, stary - podchwycił jeden z napastników. - Sam widzisz, szeryfie, że załatwiamy tu swoje sprawy i Santana wcale cię nie potrzebuje, a my tym bardziej.

- Pozwolicie, że sam będę decydował, czy jestem potrzebny czy nie. A teraz ruszajcie.

- Szeryfie, nie...

- Słyszeliście, co powiedziałem - rzucił Jake tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Chyba że wolicie przejechać się do mojego biura, co?

- Nie możesz...

- Owszem, mogę.

Dwaj mężczyźni niechętnie odwrócili się i odeszli, raz jeszcze zerkając przez ramię na Jake'a. Nim zniknęli w ciemności, jeden z kowbojów zdążył jeszcze groźnie zawołać w stronę Rafaela:

- Santana, pamiętaj, gdzie jest twoje miejsce i nie podskakuj!

- Nawet ja bym ci radził, Rafe, żebyś nie wchodził im w paradę. Nie ma sensu ściągać sobie kłopotów na głowę - stwierdził Forrester.

- Ja nie szukałem guza. Chciałem tylko zatańczyć z Beth. Czy to zbrodnia?

- Oczywiście że nie, ale chyba na dzisiaj już dosyć. Zachowuj się spokojnie i pozwól chłopakom robić to samo.

- Tego właśnie życzyłby sobie twój kumpel, Gilmer, tak? - warknął ze złością Rafael.

- Rafe! - wtrąciła się Julia.

- W porządku, wszyscy jesteśmy trochę podminowani - uspokoił ich Jake. -Wracajmy teraz na przyjęcie. A co do ciebie, Rafe, to pomówię z Fredem i poproszę go, żeby lepiej pilnował swoich goryli.

- Przepraszam, Julio - wymamrotał Rafe, kiedy wracali. - Nie chciałem, żebyś została w to wciągnięta.

- Nie mówmy już o tym. Spróbujmy nie zmarnować reszty przyjęcia. Niestety, nastrój do zabawy minął bezpowrotnie. Jake poszedł porozmawiać z

Gilmerem. Julia siedziała z talerzem pełnym jedzenia, lecz straciła apetyt. Zwróciła uwagę, że Rafael i Beth rozmawiają stojąc obok parkietu. Widać było, że są bardzo sobą zajęci. Wpatrzeni w siebie, wydawali się nieobecni.

Nagle Beth nerwowo przyłożyła dłoń do ust. Najwyraźniej Rafe opowiadał jej o incydencie. Rozejrzała się, jakby zapragnęła natychmiast odnaleźć ojca. Rafael chwycił ją za ramię i potrząsnął. Julia rozumiała, jak bardzo Beth musi się teraz bać o chłopaka. Sama, ku swojemu zdziwieniu, drżała na wspomnienie niedawno oglądanej sceny.

Odstawiła talerzyk i wstała, by poszukać Jake'a i poprosić go, żeby zawiózł ją do domu. Nie było go w ogrodzie, więc weszła do domu. Miękki dywan w holu tłumił kroki. Po chwili usłyszała dobiegające zza uchylonych drzwi znajome głosy.

Jake mówił cicho, lecz głos Freda dobiegał głośno i wyraźnie:

- Ten chłopak wchodzi mi w drogę, Jake. Będziesz musiał się tym zająć.

Nie dosłyszała, co odpowiedział Forrester, lecz z tonu Freda można było wnosić, iż swoje słowa uważa za bezdyskusyjny nakaz.

Kiedy wyszli z pokoju, zdążyła się już wycofać na werandę.

Przez pierwsze kilka kilometrów powrotnej jazdy Julia milczała słuchając uwag Jake'a o przyjęciu. Wreszcie mężczyzna zwrócił się bezpośrednio do niej:

- Powiedz mi wreszcie, co sądzisz o imprezie u Gilmera.

- Była moją pierwszą i najprawdopodobniej ostatnią.

- Czemu? Stałaś się wydarzeniem wieczoru; rodzaj męski nie mógł od ciebie oderwać oczu.

- Jake, tamci kowboje grozili Rafe'owi. Mogli go ciężko pobić i nic byś na to nie poradził.

- Julio - zaczął poważnie, odrywając rękę od kierownicy, by ją objąć - od dawna już jestem tu szeryfem i wiem, jak sobie radzić z takimi drobnymi sprawami.

- Jeśli uważasz, że to była...

- Nie przywykłaś jeszcze do naszego światka. Kiedy przychodzi sobota, chłopcy rwą się do bitki. Zwykła rzecz. Nie martw się i zostaw to mnie.

- A jednak ciągle myślę o tych dwojgu. Ojciec Beth jest taki... nadopiekuńczy.

- Fred bardzo kocha swoją córkę i chce dla niej jak najlepiej. Powinnaś to rozumieć. Czyż sama nie byłaś oczkiem w głowie swojego tatusia?

Julia milczała.

- Co się stało? Powiedz? - zaniepokoił się.

- Nic, nic.

- Tego wieczoru, kiedy poszliśmy na spacer, obiecałaś mi, że wszystko o sobie opowiesz. Nie dotrzymałaś słowa, pamiętasz?

Pokiwała głową.

Zjechał na pobocze i zgasił silnik.

- Powiedz mi o tym teraz. Bardzo proszę - nalegał.

- Nigdy nie byłam oczkiem w głowie mojego ojca. Prawie go nie znałam -zaczęła. Jake milczał i czekał. Wreszcie dodała: - Zostawił mnie i matkę, kiedy miałam dwa lata, i na zawsze zniknął z naszego życia.

- Ale została ci matka...

- Wyszła po raz drugi za mąż. Ojczym był zawodowym wojskowym, toteż stale przenosili się z miejsca na miejsce. Nie interesował się dziećmi, więc mieszkałam u babci, razem z jej zwierzętami.

- Zwierzętami?

- Julia uśmiechnęła się.

- Miała całą menażerię: psy, koty, kurczaki, oswojone wróble. Raz nawet znalazłyśmy małego liska i wychowałyśmy go.

- Tak zapewne zaczęła się twoja miłość do dzikich zwierząt...

- Chyba. Wydały mi się bardziej cywilizowane niż większość znanych mi ludzi. Widzisz, rzadko zdarza się, by zwierzęta zostawiały swoje młode na pastwę losu.

Jake rozumiał jej rozgoryczenie, lecz milczał. Nie chciał poganiać Julii. I tak wyznała mu bardzo wiele.

Odchyliła głowę do tyłu, przymknęła oczy i ku jego zdziwieniu bez wahania zaczęła mówić dalej:

- Myślę, że właśnie dlatego szczególnie lubię wilki. Mają ogromne poczucie więzi rodzinnej i lojalności wobec stada. Wszystkie samce i samice wspólnie dbają o szczenięta. Bronią się nawzajem i pomagają sobie w zdobywaniu pożywienia. Czy wiesz, że wilki łączą się w pary raz na całe życie? Jeśli partner zginie, drugie zwierzę do końca pozostaje samotne.

- Nie miałem o tym pojęcia - przyznał.

Julia otworzyła oczy i posłała mu uroczy, choć smutny uśmiech, który wzruszył go do głębi.

- Myślę, że czworonożne wilki zawdzięczają swoją złą sławę wyłącznie wilkom dwunożnym - stwierdziła z gorzką ironią.

Jake uśmiechnął się, uruchomił silnik i ruszył w dalszą drogę. Jechali w milczeniu, każde zatopione w swoich myślach. Wokół rozciągała się pustynia skąpana w świetle księżyca. Słodka woń wiosennych kwiatów przesycała powietrze.

Kiedy stanęli przed domem, Jake wziął Julię w ramiona.

Z ulgą i radością poddała się urokowi chwili, silnym ramionom i gorącym wargom, które szybko odszukały jej usta, a potem obdarzyły pocałunkami skórę szyi i ramion. Niecierpliwymi palcami zsunął jedno z ramiączek czerwonej sukni, uwalniając pierś. Błyskawicznie przylgnął do niej ustami, ogrzewając skurczony, napięty sutek i pieszcząc go językiem. Drugą rękę zachłannie przesuwał wzdłuż ciała Julii, z zachwytem poznając krągłość bioder, smukłość nóg.

- Chcę się z tobą kochać - wyszeptał z twarzą przy jej piersi. - Ty tego też chcesz, prawda? - dodał niecierpliwie.

Ciało Julii było gotowe do pieszczot, lecz dręczyła ją niepewność.

- Wierz mi, będzie wspaniale - szeptał coraz namiętniej. - Taki wieczór nie może skończyć się inaczej.

Teraz już wiedziała, dlaczego się waha. Po prostu nie wyobrażał sobie innego rozwoju wydarzeń w takiej sytuacji.

Spojrzała mu w oczy, z wysiłkiem tłumiąc pożądanie.

- Zawsze w takich okolicznościach proponujesz to samo, Jake? - zapytała.

- Nie. To znaczy... zdarza się, że tak. Nagle wyprostował się i spoważniał.

- Co się dzieje? Czy uważasz, że nasz wieczór nie jest wart takiego zakończenia? Co w tym złego?

- Nic, naprawdę nic - odparła miękko. - Być może będziesz go jeszcze wspominał na przyjęciu u Gilmera za rok.

- Czego się obawiasz, Julio? Dlaczego jesteś tak nieufna? Pragnę twojej bliskości, pragnę cię zrozumieć. Dlaczego mnie odtrącasz?

Wyrzucał z siebie kolejne pytania, Coraz bardziej rozżalony. Nie umiała na nie odpowiedzieć. Odwróciła głowę i wpatrzyła się w przestrzeń. Nie była zdolna uporządkować myśli.

- Może zbyt przerażają mnie konsekwencje bliskości - powiedziała wreszcie.

- Jakie konsekwencje?

- Rafe pracuje dla mnie, a nienawiść Freda do niego przenosi się na całe nasze badania. A Beth...

- Julio, na litość boską. Ja myślę tylko o nas dwojgu.

- To nie jest takie proste.

- Jasne, że nie jest - rzucił wściekle. - Ale wiem jedno: twoim problemem nie jest Rafe ani Beth, tylko ty sama. Nie chcesz być szczęśliwa, a mogłabyś być, wierz mi.

- Ależ wierzę ci, szeryfie. Jestem pewna, że ten wybór jest najlepszy z możliwych. A gdybym miała wątpliwości, zawsze mogę się wesprzeć opinią twoich licznych przyjaciółek.

- Powtarzam ci, że mam na myśli tylko ciebie i mnie. De razy mam ci to mówić? Stale chowasz się za parawanem szkolnej zazdrości i śmiesznych usprawiedliwień. Dlaczego nie możesz zapomnieć o tym wszystkim i zaufać mi?

- Zaufać? Przecież ledwo się znamy.

- Jeśli nie zmienisz swojego nastawienia, nie ma szans, byśmy się lepiej poznali - stwierdził z irytacją.

- Przecież to tobie, Jake, marzy się przelotna miłostka, prawda?

- A ty od razu wymagasz zobowiązań, tak? - nie pozostał dłużny.

Bez słowa sięgnęła do klamki i wyskoczyła z wozu, tym razem nie oczekując szarmanckich gestów. Czuła się zraniona do głębi, lecz za wszelką cenę nie chciała nic po sobie pokazać.

- Nie przejmuj się zobowiązaniami, szeryfie. Takiego pojęcia nie ma w moim słowniku. I proszę, nie odprowadzaj mnie do drzwi - dodała, szybkim krokiem ruszając ku domowi.

Jake Forrester włączył silnik, wrzucił bieg i mocno przydusił pedał gazu. Samochód zniknął w ciemnościach, wzniecając tumany kurzu.

Jake przekroczył „wszystkie możliwe ograniczenia prędkości, pędząc z powrotem do miasteczka Pierson. Był zdenerwowany, rozżalony, zły. Zarówno na Julię, jak i na siebie. Niech diabli wezmą kobietę, która wywołała w nim dawno zapomnianą potrzebę bycia opiekuńczym i kochającym, by go na koniec odrzucić.

Nie zwykł pozwalać, żeby kobieta zyskiwała nad nim przewagę i zmuszała do ustępstw, zwłaszcza że tak bardzo się starał. Tym razem naprawdę mu zależało...

Z piskiem hamulców zatrzymał się przed swoim domem, położonym na obrzeżach miasteczka. Do tej pory nie zadbał ani o podjazd, ani o budynek. Chociaż nie miał zamiaru zostać tu na całe życie, ciągle odwlekał decyzję o wyjeździe.

Szybko otworzył drzwi i bez namysłu skierował się do kuchni. Otworzył szafkę nad zlewem, wyciągnął butelkę whisky i szklankę. Nietknięta butelka świadczyła o zwycięstwie nad nałogiem. Przynajmniej do tej chwili...

Nagle z determinacją odkręcił nakrętkę i nalał sobie solidną porcję, nie dodając wody. Tym razem miał powód. Tak dobrze mu szło tu, w Pierson, tak zręcznie udawało mu się, zachowując swoją władzę, wygrywać lokalne układy... Dopóki nie zjawiła się Julia Shelton i nie wskrzesiła w nim uczuć, które dawno uznał za umarłe. Ale już na samym początku, zanim jeszcze zdał sobie z tego sprawę i nim jeszcze ta kobieta zaprzeczyła wszystkiemu, poczuł się wobec niej zobowiązany.

A jakby jeszcze było mało, przyjechała z programem i zmusiła go, choć uparcie temu zaprzeczała, do zajęcia wyraźnego stanowiska.

I wreszcie Fred, stary kumpel, zażądał od niego rzeczy niemożliwej, która wymagała umiejętności linoskoczka, wygrywania obydwu stron przeciwko sobie, sprzeniewierzania się własnemu sumieniu. I oto miał szpiegować Julię, a jednocześnie bronić praw Rafe'a.

- Do licha z tym wszystkim! - wykrzyknął, unosząc szklankę do ust.

W tej samej chwili w nagłym porywie sprzeciwu uderzył nią o zlew, aż posypały się ostre odłamki. Zastygł na moment, oszołomiony, wpatrując się w rozbite szkło, oblane szlachetnym, bursztynowym płynem. Stał tak przez dłuższą chwilę, a potem odwrócił się i pomaszerował w noc, zatrzaskując za sobą drzwi potężnym pchnięciem, od którego zatrzęsła się futryna.


























Rozdział 5



Rano dzwonek telefonu wyrwał Julię z niespokojnego snu. Po odłożeniu słuchawki natychmiast zerwała się z łóżka. Już po dziesięciu minutach z rykiem silnika pędziła do szpitala w Pierson. W uszach dźwięczały jej słowa szlochającej Beth. Rafe został w nocy ciężko pobity.

Gwałtownie zahamowała na parkingu i pobiegła ku wejściu do pogotowia. Tam zatrzymała ją pielęgniarka i skierowała do poczekalni, gdzie czekały już Pilar i Beth.

- Co z nim? - wykrztusiła Julia, z trudem łapiąc oddech. - Czy...

- Wszystko w porządku, dzięki Bogu - powiedziała Pilar i przeżegnała się z przejęciem, po czym przytuliła Julię do swego obfitego łona.

- To mocny chłopak - zapewniła.

Matka Rafe'a uśmiechała się dzielnie, lecz Beth nie potrafiła się opanować. Łkając opowiedziała Julii, co się stało.

- Pilar zadzwoniła do mnie, a potem ja do ciebie. Jacyś dranie zmusili go do zjechania na pobocze, a potem pobili.

- Wiadomo, kto to był? - zapytała Julia, choć sama doskonale znała odpowiedź. Obie kobiety przecząco pokręciły głowami.

Uznała jednak, iż nie jest to właściwy moment na mówienie o Fredzie Gilmerze i jego sługusach. Beth i tak była wstrząśnięta. Nie mogła się jednak powstrzymać od poddania dziewczynie pewnej sugestii.

- Beth, może to sprawka któregoś z kowbojów z waszego rancza? Przecież zaczepiali Rafe'a w czasie przyjęcia.

- Nie wiem, nie mogłabym uwierzyć w coś takiego... Pilar miała swoją własną teorię.

- To sprawka Anglos. Nie pierwszy raz zdarza się taka rzecz. Ale nie ujdzie im to na sucho! Jake już tu był i Rafe złożył zeznanie. Jeśli ktoś ma nam pomóc, to tylko szeryf.

Julia uśmiechnęła się do niej pocieszająco, lecz milczała, mając w pamięci podsłuchaną na przyjęciu rozmowę. Będziesz musiał się tym zająć, Jake, powiedział wtedy Gilmer. Co miał na myśli i jaka była odpowiedź Forrestera? Ani przez moment nie podejrzewała go o osobisty udział w napaści. Wiedziała, że czegoś takiego by nie zrobił. Mógł natomiast w jakiś sposób kryć ludzi Gilmera.

- Czy Rafe byłby w stanie rozpoznać napastników? - zapytała.

- Niestety, nie - odparła Beth. - Twarze mieli zasłonięte chustami, a poza tym było ciemno. Sądzę, że chcieli raczej przestraszyć Rafe'a, niż naprawdę go skrzywdzić. Ma złamane żebro, jest potłuczony, ale lekarze mówią, że być może jutro wyjdzie do domu.

- Dzięki Bogu. - Julia zauważyła, że tak jak pozostałe kobiety, za wszelką cenę stara się zbagatelizować incydent Przez następne pół godziny czekały, aż lekarze pozwolą im wejść do Rafe'a.

Przeciągające się milczenie przerwała Beth.

- Julio, wiesz... chciałabym cię o coś prosić.

- Możesz na mnie liczyć. - Julia serdecznie uścisnęła dłoń dziewczyny.

- Lepiej nie obiecuj, dopóki nie usłyszysz, o co chodzi.

- Dobrze, mów śmiało.

- Pamiętasz, jak zastanawiałyśmy się, w jaki sposób zainteresować ludzi z Pierson losem naszych wilków? - zapytała z przejęciem Beth.

- Oczywiście.

- Więc zaczęłam już działać i udało mi się zorganizować kilka spotkań, na których mówiłam o naszej idei. Dwie klasy ze szkoły podstawowej chcą zaadoptować wilka. Już zbierają pieniądze.

- Widzę, że nie tracisz czasu.

- To nie wszystko. Wczoraj na przyjęciu jeden z nauczycieli poprosił, żebym przyjechała do szkoły na spotkanie z uczniami.

- Fantastyczne! Kiedy masz jechać?

- Dziś, mam tam być o dziesiątej.

- Jest już dziewiąta trzydzieści...

- Właśnie, ale popatrz, jak wyglądam, przecież nie mogę się tak pokazać ludziom.

Rzeczywiście, twarz miała opuchniętą od płaczu, a włosy w nieładzie. Zwykle bardzo starannie ubrana, tym razem miała na sobie wystrzępione dżinsy i coś, co przypominało starą męską koszulę.

- Och - westchnęła Julia - domyślam się, o co ci chodzi. Ale po pierwsze sama nie wyglądam zbyt elegancko, a po drugie nie umiem prowadzić takich spotkań.

- Julio, błagam, zgódź się. Ja muszę tu być, kiedy lekarze wyjdą od Rafe'a. Pilar nie może zostać sama, a pan Santana będzie dopiero za godzinę.

- Dobrze, wytłumacz mi, gdzie znajduje się ta szkoła - poprosiła Julia z rezygnacją.

Kiedy już pożegnała się i ruszyła korytarzem, Beth zawołała jeszcze za nią:

- Zapomniałam ci powiedzieć, że będzie tam ktoś z miejscowej prasy. Musisz się postarać!

- Nie - odpowiedziała Julia stanowczo na ostatnie pytanie. - Nigdy nie zdarzyło się, by na tych terenach wilk zaatakował człowieka, a tym bardziej dziecko.

Takie historie należy włożyć między bajki. Nie ma żadnego powodu, by obawiać się wilków, a zwłaszcza naszych wilków. Proszę, co jeszcze chcielibyście wiedzieć?

W ciągu godzinnego spotkania w szkole Julia zapomniała o Jake'u i Fredzie Gilmerze. Patrzyła na rząd zasłuchanych dziecięcych twarzyczek i z całą żarliwością opowiadała o badaniach, starając się unikać naukowego żargonu. Ciągle zerkała też na młodego reportera, który przycupnął z tyłu i pilnie notował. Wydawał się sympatyczny i życzliwy.

Kiedy przyszedł czas na pytania, las rąk uniósł się w górę. Pierwsza odezwała się szczupła, ciemnowłosa dziewczynka:

- Dlaczego nazywacie je Alfami i Betami? Czy one nie mają imion?

- Dobre pytanie - pochwaliła Julia. - Jest taki naukowy zwyczaj, że wilki przewodzące stadu, wszystko jedno, czy samce, czy samice, oznacza się jako Alfa Jeden i Alfa Dwa. U nas szefem jest wilczyca.

Dziewczynki zapiszczały z aprobatą, zaś chłopcy głośno zaprotestowali. Julia uśmiechnęła się.

- Wiecie, zdradzę wam tajemnicę: nadałam im imiona. I to niezwykłe imiona. Moja Alfa Jeden nazywa się Sacajewea. Chyba wiecie wszyscy, kto to był, prawda?

Odpowiedział jej chór głosów. Uciszyła dzieci ruchem ręki.

- Zgadza się. Słynna indiańska squaw. A nasz Alfa Dwa będzie nazywać się Cochise. Mamy też w stadzie Tazego, Geronima, Pocahontas i Nokomis.

Zdawała sobie sprawę, że długo nie zdoła już utrzymać uwagi dzieci. Należało przejść do rzeczy.

- Wiem, że chcecie zaadoptować jednego z naszych wilków. Możecie wybierać. A więc którego?

- Cochise'a! Cochise'a! - krzyczały dzieci, zanim jeszcze zdążyła skończyć zdanie. Najwyraźniej wielki wojownik Apaczów rozpalał ich wyobraźnię. Zapewniła ich z powagą, że wybór jest bardzo dobry.

Grubiutki trzecioklasista z dumą pokazał, ile pieniędzy udało im się dotychczas zebrać, a Julia obiecała przysłać zdjęcia i dostarczać informacje o tym, co robi

Cochise.

Nauczyciel podziękował za spotkanie, a dzieci żegnały ją oklaskami. Na korytarzu dogonił ją młody dziennikarz.

- Gratuluję występu, pani Shelton. Czy mogę zrobić zdjęcie dla gazety?

- Nie, nie dzisiaj - rzuciła, podchodząc do samochodu. - Bardzo się spieszę. Nagle przypomniała sobie wykład Beth na temat dobrych stosunków z prasą i uprzejmie zwróciła się do reportera:

- Ale możemy umówić się później. Niech pan jutro zadzwoni do Beth Gilmer. Ona jest moim... - szukała w myślach odpowiedniego określenia - ... rzecznikiem prasowym. Dostarczy panu zdjęć i materiałów dotyczących poszczególnych zwierząt.

- To będzie świetny tytuł: Dzieci adoptują wilki. Odwrócona opowieść o Remusie i Romulusie, przygarniętych przez rzymską wilczycę. Tak, zadzwonię do Beth. Chodziliśmy razem do szkoły. Ale chciałbym jeszcze raz spotkać się z panią i przeprowadzić obszerny wywiad. Najlepiej, gdybyśmy pojechali na pustynię.

Julia zajęta uruchamianiem silnika skinęła głową.

- Wiem, że martwi panią postawa naszej społeczności, a zwłaszcza Związku Hodowców Bydła. Mam jednak nadzieję, że uda nam się coś zrobić - zawołał, gdy odjeżdżała.

Cieszyło ją udane spotkanie, lecz radość przyćmiły ponure myśli. Czekało ją spotkanie z Jake'em. Koniecznie musiała się dowiedzieć, czy miał coś wspólnego z pobiciem Rafe'a.

- Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? - zapytała miła, młoda blondynka, sekretarka szeryfa.

- Nazywam się Julia Shelton i chciałabym natychmiast zobaczyć się z szeryfem Forresterem w pilnej sprawie.

W tym momencie w drzwiach gabinetu pojawiła się wysoka postać. Jake miał zmęczoną, napiętą twarz. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle się nie kładł tej nocy.

- Proszę, wejdź, Julio - powiedział, jednocześnie wręczając sekretarce teczkę.

- Czy mogłabyś to zanieść do sędziego, Sarah? Ale zaraz, bo zależy mi na czasie.

- Oczywiście, szefie. Już biegnę.

- Byłam w szpitalu - oznajmiła Julia.

- Wiem, Pilar dzwoniła niedawno. Rafe wraca dzisiaj do domu. Obrażenia okazały się lżejsze, niż przypuszczano.

- Mogły być ciężkie. Mogli go zabić, Jake.

- Prowadzę śledztwo w tej sprawie.

- Słyszałam twoją rozmowę z Gilmerem w czasie przyjęcia - rzuciła wyzywającym tonem.

- O, czyżbyś podsłuchiwała? Nie wspomniałaś mi o tym. I czego się dowiedziałaś? - zapytał czujnie. Nie podsunął jej krzesła, sam też stał.

- Gilmer prosił, żebyś zajął się Rafe'em.

- O ile pamiętam, nie wydał mi konkretnego polecenia.

- Och, nie będziemy spierać się o słowa - parsknęła niecierpliwie. - Ważne jest, że ktoś pobił chłopaka. Dziwny zbieg okoliczności, nie uważasz?

- I myślisz, że ja to zrobiłem? Elegancko odstawiłem cię do domu, a potem pojechałem, żeby stłuc Rafe'a do nieprzytomności? Taką masz o mnie opinię?

- Nie, nie... - zająknęła się, gdyż istotnie przez krótką chwilę przeszła jej przez głowę taka myśl. Teraz jednak, patrząc na jego zmęczoną twarz, odsunęła od siebie wszelkie podejrzenia.

- Nie miałam na myśli ciebie, lecz ludzi Gilmera.

Wiem, że oni to zrobili. Ty zaś, jako szeryf, musisz na to właściwie zareagować.

Jake odetchnął z widoczną ulgą.

- Prawdę mówiąc, Julio, nie jestem całkiem pewien, jaka jest właściwie moja rola. Wówczas, na przyjęciu, zadowoliłem się myślą, że opanowałem sytuację i nikomu nie stała się krzywda. A jednak okazało się, że nie dopilnowałem sprawy. Niestety, nie mam żadnych dowodów. Rafe nie jest w stanie nikogo zidentyfikować. Porozmawiam z kowbojami Freda, ale wierz mi, że bez dowodów...

- Czy twarz Rafe'a nie jest wystarczającym dowodem?

- Nie mogę przecież wsadzić do więzienia każdego faceta z tego cholernego hrabstwa! I nie będę się kompromitował, opierając śledztwo jedynie na wątpliwych poszlakach. Jestem przedstawicielem prawa, a jak ci wiadomo, w Stanach Zjednoczonych obywatel pozostaje niewinny, dopóki nie znajdą się dowody. Nie wyobrażaj więc sobie, że mogę zaaresztować Freda. Poza tym twoja opinia mogłaby zostać uznana za stronniczą, ze względu na jego niechęć do eksperymentu.

Nagle rąbnął pięścią w biurko.

- Niech diabli wezmą te wilki! Od nich wszystko się zaczęło. Słowo daję, lepiej by było, żeby....

- Żebym się tu w ogóle nie pojawiła, tak? Ale niestety, to już się stało. I mylisz się, Jake. Nie jestem niczemu winna. Cała sprawa zaczęła się kilka lat temu, kiedy Fred Gilmer postanowił odseparować Beth od Rafaela. Ale Stany Zjednoczone to wolny kraj i każdy może kochać kogo chce. Nikt nie może zabronić miłości. Nawet najgorsze lanie nie zniechęci Rafe'a do Beth. Wprost przeciwnie.

Odwróciła się i skierowała ku drzwiom.

- Fred utraci córkę, postępując w ten sposób. Powiedz mu to ode mnie, kiedy będziesz się z nim widział - rzuciła na odchodnym.

Jake gotów był przyznać jej rację, lecz wybiegła, głośno trzasnąwszy drzwiami. Próbował ją dogonić, ale zdążyła już wsiąść do samochodu. Odjechała nie oglądając się za siebie.

Jake przejechał całe mile, nim znalazł Freda. Gilmer miał zwyczaj objeżdżać codziennie swoje ziemie dżipem, nadzorując pracę ludzi.

- Cześć, Jake - zawołał Fred, zsuwając kapelusz na tył głowy. - Nie przypuszczałem, że będziesz mnie szukał.

- A ja myślę, że wiesz, dlaczego tu przyjechałem, Fred - powiedział Jake, opierając się niedbale o ogrodzenie.

- Dobra, mów, stary.

- Rafael Santana został ciężko pobity zeszłej nocy, po przyjęciu. Wcześniej dwóch twoich ludzi miało ochotę pogadać z nim na boku. Chciałbym zadać im kilka pytań.

- Jasne, nie ma sprawy. Ale nie wierzę, by moi chłopcy wdali się w coś takiego. Do licha, wiesz, jak jest, kiedy kowboje wypiją kilka głębszych na zabawie. Trochę ich roznosi. Przecież to normalne.

- Słuchaj, Fred, na przyjęciu rozmawialiśmy o młodym Santanie. Chciałeś, żebym zajął się jego sprawą, prawda? Otóż właśnie zajmuję się nią w sposób, jaki uważam za właściwy.

- Znam cię, Jake, i nie wątpię, że zawsze postąpisz właściwie.

- Cieszę się, że mnie popierasz. Zastanawiam się właśnie, czy nie wydałeś kowbojom poleceń, które mogli opacznie zrozumieć.

- Wolnego, stary! To zbyt pokrętne dla mnie.

- Okay, Fred, powiem szczerze: jeśli kazałeś swoim chłopakom mieć oko na Rafaela Santanę, a oni zaczaili się na niego i pobili do nieprzytomności, będziesz współwinny przestępstwa.

Gilmer ze zdumieniem pokręcił głową.

- Chyba musiałbyś mnie nie znać, Jake, by podejrzewać, że kazałem swoim ludziom chodzić za Santaną, a potem go pobić. To nie w moim stylu. Zrobiłeś mi przykrość. A myślałem, że jesteśmy jak bracia.

- Fred, mam wobec ciebie dług wdzięczności i, na Boga, nie mów, że kiedykolwiek się tego wypierałem!

- Ja też mam wobec ciebie dług wdzięczności - powtórzył jak echo Fred. - A wtedy, kiedy rozmawialiśmy sobie na przyjęciu, chciałem ci po prostu powiedzieć, żebyś spróbował wpłynąć na tego chłopaka. Pogadać z nim, wytłumaczyć mu, że Beth będzie lepiej bez niego. No wiesz, po prostu trochę go utemperować.

- Właśnie tak to wtedy zrozumiałem. Niestety, nie dano mi szansy, bo wcześniej zdążyli „utemperować" go twoi kowboje.

Fred pokręcił głową.

- Tego jeszcze trzeba dowieść. Co zamierzasz teraz zrobić? Jake zmarszczył brwi.

- Sam nie wiem. Teraz będzie jeszcze trudniej utrzymać tych dwoje z dala od siebie.

- Cholera, wszystko przez tę utrapioną Shelton i jej - wilki! - zaklął Gilmer. -Ona próbuje wszystko zmienić, cofnąć nas o sto lat. Ale my się nie damy, stary. Zaręczam ci.

- Fred, Julia nie jest niczemu winna. Ona i jej wilki zadziałały jedynie jak katalizator. Raz wywołaną reakcję trudno zatrzymać. Beth jest dorosła i wie, czego chce. Chce być z Rafaelem Santaną.

- Musi się wreszcie opamiętać. Nie dopuszczę, żeby stała jej się krzywda.

- A ja nie chcę, by komukolwiek stała się krzywda - zauważył sucho Jake. -Mam nadzieję, że Rafe będzie odtąd mógł się czuć bezpiecznie w Pierson.

- Masz moje słowo. I możesz sobie porozmawiać z każdym z moich chłopców.

- Serdeczne dzięki, Fred. - Jake uśmiechnął się, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że każdy z podejrzanych będzie miał alibi, gdyż kumple będą go kryć.

- Aha, jeszcze coś, szeryfie. Muszę zgłosić skargę.

- Skargę?

- Tak. Miałem nic nie mówić, ale skoro już tu jesteś, powiem ci, że w nocy straciłem piękne cielę. Wygląda na to, że zagryzły go dzikie zwierzęta. Było na wpół pożarte.

Jake poczuł niemiły skurcz w żołądku. Już wiedział, co za chwilę usłyszy.

- Pomyślałem, że to musi być robota wilków - oznajmił Fred.

- Równie dobrze mogły się do niego dobrać zdziczałe psy albo kojoty.

- Mogły, tylko od dawna nie widziano tu ani włóczących się psów, ani kojotów.

- W takim razie musiałbym obejrzeć ścierwo. Jeśli okaże się, że cielaka zagryzły wilki, będę działał.

- Słusznie. Przejdź się teraz do szopy i pogadaj z chłopakami. Później pokażę ci te resztki.

Fred wrócił, gdy Jake właśnie skończył wypytywanie.

- I co, dowiedziałeś się czegoś ciekawego? - zapytał, skinieniem głowy odprawiwszy kowbojów.

- Tego, czego się spodziewałem - lakonicznie odparł Jake.

- A jeżeli chodzi o cielę - powiedział Fred - to niestety muszę cię zmartwić.

- Dlaczego?

- Ścierwo zaczęło śmierdzieć i przyciągać sępy, więc chłopcy wrzucili je do starej studni i zakopali. Ale powtarzam ci, wyraźnie było widać, że to robota wilka. I powiedz ode mnie tej Shelton, że traktuję ten przypadek jako pierwsze ostrzeżenie. Jeśli jeszcze raz coś takiego się zdarzy, nie odpowiadam za ranczerów. Wiesz, co zrobią, jeśli wilki zaczną terroryzować ich stada...

- Dobrze, na razie proponuję, abyśmy zachowali to dla siebie. Nie trzeba wzniecać niepotrzebnej paniki. Zostaw sprawy mnie, Fred.

- Jasne, szeryfie. Ty tu odpowiadasz za porządek.

Jake zmierzył Freda zamyślonym spojrzeniem i ruszył w stronę dżipa. Nigdy w życiu nie czuł na swoich barkach tak przygniatającego ciężaru odpowiedzialności.

Po powrocie do domu Julia natychmiast sprawdziła odczyt w komputerze. Okazało się, że stado po raz pierwszy opuściło rejon leża. Zaniepokojona, czy wilki zanadto nie zbliżyły się do pastwisk, pojechała na pustynię. Znalazła je dopiero o zmroku, kiedy zeszły się, by zapolować.

Widziała sprężystą, pełną gracji sylwetkę Sacajewei, potężną postać jej wiernego towarzysza Cochise'a oraz resztę watahy. Schudły nieco, ale posuwały się przez pustynię lekkim, żwawym truchtem, czujne i skupione na tropieniu zdobyczy. Coraz szybciej przystosowywały się do nowych warunków, ale tym samym niebezpiecznie powiększały swoje terytorium.

Wróciła do domu zmęczona, marząc już tylko o kąpieli. Z ulgą weszła do wanny. W ciepłej wodzie poczuła senność, lecz nagle ocknęła się, słysząc głośny szmer. Zaalarmowana, zaczęła czujnie nasłuchiwać. Zdawało się jej, że słyszy kroki. Na pustyni czuła się bezpiecznie, przynajmniej do tego momentu, i drzwi wejściowe zamykała jedynie na noc.

Ktoś wszedł do salonu. Wyskoczyła z wanny, rozpaczliwie rozglądając się za czymś, co mogłoby służyć do obrony. Wtedy usłyszała znajomy głos:

- Julio, gdzie jesteś? Chciałbym z tobą porozmawiać.

Chwyciła cienki bawełniany szlafroczek, nałożyła go na mokre ciało i zamknęła drzwi od środka.

- Jake, co ty tu robisz? - zawołała.

- Przyszedłem, żeby porozmawiać.

- Słuchaj, teraz się kąpię, a poza tym jest już późno.

- Nic mnie to nie obchodzi. Jeśli nie wyjdziesz, sam wejdę - oświadczył i zaczął łomotać klamką.

- Dobrze już, dobrze, idę - odpowiedziała i z bijącym sercem otworzyła drzwi. Od razu zorientowała się, że mężczyzna jest zarazem zmieszany i spięty.

- Czy coś się stało z Rafe'em? - Pytanie nasunęło się jej natychmiast. Nie wyobrażała sobie, że tak natarczywie domagałby się rozmowy z innego powodu.

- Rafe? - Jake spojrzał na nią z roztargnieniem. - Skąd, wszystko z nim w porządku. Ja po prostu musiałem się z tobą zobaczyć.

- Mogłeś najpierw zadzwonić - powiedziała z naganą.

- Julio, nawet nie wiedziałem, że tu przyjadę. Po prostu wsiadłem w samochód i nagle znalazłem się pod twoim domem.

Przez cały czas wpatrywał się w nią. Po chwili postąpił krok do przodu, jeszcze jeden...

Zacisnęła poły szlafroka, nagle uświadomiwszy sobie, że przylega do jej mokrej skóry. Pod gorącym spojrzeniem mężczyzny czuła się zupełnie naga.

- Poczekaj, przebiorę się - wyjąkała.

- Nie. Nic nie rób - nakazał chrapliwym głosem.

- Jake, nie rozumiem...

- Nie musisz. I nie pytaj mnie o nic. Wiem tylko, że bardzo cię potrzebuję -wyszeptał i pochwycił ją w ramiona.

Próbowała jeszcze się uwolnić, lecz objął ją mocniej.

- Potrzebuję cię, Julio. Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem, nawet o tym nie wiedziałem. Ale teraz już wiem - wyrzucał z siebie coraz bardziej niecierpliwie, szukając ustami jej warg.

Wykręcała twarz, więc wsunął palce w jej włosy i mocno przytrzymał, aż zaczęła odwzajemniać pocałunek. Po chwili zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego.

Pasek rozwiązał się i spadł, a poły szlafroka rozchyliły się, odsłaniając nagie ciało. Już nie dbała o to. Pragnęła tylko zagubić się w jego uścisku i sycić rozkosznymi doznaniami, które wzbudzała w niej jego bliskość.

- Julio, powiedz mi szczerze, chciałaś tego? Chciałaś tak jak ja? - wyszeptał drżącym głosem.

- Tak, tak!

Odstąpił krok do tyłu, powoli zsunął z niej szlafrok i delikatnie powiódł opuszkami palców po nagim ciele.

- Jak jedwab, twoja skóra jest jak jedwab... - powiedział z zachwytem. - Chcę całować cię, wszędzie. Chcę kochać się z tobą.

Przylgnęła do niego namiętnie. Bez wysiłku porwał ją w ramiona i zaniósł do sypialni. Jasny blask księżyca przesiewał się przez zasłony, zamieniając skromny pokój w tajemniczą, cudowną krainę, czekającą tylko na nich.

Jake zaczął okrywać pocałunkami twarz, szyję, piersi, całe ciało Julii, aż drżącymi rękami zaczęła zdzierać z niego ubranie. Po chwili już leżał koło niej nagi i mogła wreszcie dotknąć go, otoczyć ramionami, gładząc twarde mięśnie pleców. Nagle poczuła pod palcami poszarpane krawędzie blizn i zdumiona cofnęła ręce.

- Nie, Julio, nie przestawaj. Proszę... - wyszeptał.

Przyłożyła dłonie do jego piersi, przesunęła je po płaskim brzuchu, jeszcze niżej, tam, gdzie niecierpliwie prężyła się twarda męskość. Zawahała się na moment, lecz Jake przytrzymał jej dłoń.

- Dotykaj mnie tu. A ja będę dotykał cię i tu... i tam... - Mówiąc to delikatnie sunął palcami wzdłuż jedwabistej wewnętrznej powierzchni jej ud, aż dotarł do ciepłego, sekretnego miejsca. Julia jęknęła i uniosła głowę, pozwalając, by odnalazł jej usta. Już nie wyobrażała sobie, że mógłby przestać, tak nieprawdopodobną przyjemność sprawiała jej pieszczota męskich rąk.

Jake oderwał wargi od ust Julii, by całować jej szyję, ciepłe zagłębienia obojczyków i krągłe wypukłości piersi. Ogarnęła ją fala gorąca, gdy poczuła, jak smakuje językiem zagłębienie między piersiami, a potem sięga napiętych sutków. W tym samym czasie jego palce pieściły tamto intymne miejsce, które czekało na niego niecierpliwie. Przejął ją dreszcz, narastający, rozkoszny aż do bólu. Jakby z oddali usłyszała własny głos, wołający imię mężczyzny. W tej cudownej chwili liczyły się tylko ich splecione, gorące ciała, szalone usta i niecierpliwe dłonie.

- Julio, tak bardzo cię pragnę.

- Jake, ale ja... - nie była nawet w stanie wymawiać słów. Już tylko jedna rzecz stała na przeszkodzie ich namiętności.

- Nie martw się - szepnął. - Pamiętałem o tym.

Wstał na moment, a kiedy wrócił i pochwycił ją w ramiona, wiedziała, że może już myśleć tylko o jednym.

Objęła go i pocałowała w usta.

- Kochaj się ze mną, Jake. Zrób to, błagam, bo inaczej umrę.

Powoli przygarnął ją do siebie i wsunął się w oczekującą, rozkoszną miękkość. Wyciągnęła rękę i czule pogładziła go po twarzy. A potem ich spojrzenia spotkały się i długo tłumiona namiętność zawładnęła nimi całkowicie.





Rozdział 6



Julię obudziły odgłosy dochodzące z kuchni. Wolno uniosła powieki i pociągnęła nosem. Wokół rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy, jajek na boczku i tostów.

Uśmiechnęła się do siebie i z lubością przeciągnęła pod kołdrą. Jake Forrester i Julia Shelton. Wydawało się to niemożliwe, a jednak się stało. Niczego nie planowali, działali spontanicznie, pod wpływem chwili i nastroju. Kochali się jeszcze raz przed świtem, tym razem powoli i czule, a potem zasnęli, tuląc się w ramionach. Po raz pierwszy od bardzo dawna Julia nie budziła się w pustym domu.

- Dzień dobry, siadaj - zaproponował Jake, gdy weszła do kuchni. Zachowywał się swobodnie, jakby przygotowywanie dla niej śniadania było najzwyczajniejszą rzeczą pod słońcem.

- Przypaliłem grzanki, ale za drugim razem się udało. - Postawił przed nią talerz z jajkami na bekonie i posmarowaną masłem grzanką, podsuwając po chwili filiżankę kawy.

- Och, Jake... dziękuję za śniadanie. Wygląda wspaniale. - Julia naprawdę była pod wrażeniem.

Jake pochylił się i szybko pocałował ją w usta.

- Jedz, bo wystygnie.

Zawartość talerza zniknęła w błyskawicznym tempie.

- Tak się cieszę, że jesteś - odezwała się po chwili Julia, uśmiechając się do niego znad filiżanki kawy.

- Ja też. Ale jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć.

- Tak?

- Wczoraj podejrzewałaś mnie, że jestem zamieszany w pobicie Rafe'a.

- Jake, ja naprawdę...

- Wiem, niemniej przyszło ci to na myśl i wcale cię nie winię. Szczerze mówiąc, Julio, nie byłem pewien, czy Fred miał wtedy na myśli to samo co ja. Dlatego wczoraj rozmawiałem z nim i jeszcze raz wyjaśniliśmy sobie wszystko. Cokolwiek zajdzie między Rafe'em i Beth, będzie to wyłącznie ich sprawa. Ani Gilmer, ani ja nie możemy tego zmienić. Ja zaś mam czuwać, by nikomu nie stała się krzywda.

- Dzięki, Jake. - Julia poczuła ulgę.

- Nie dziękuj mi. Jestem szeryfem i takie są moje - obowiązki. Niestety, pozostało coś jeszcze do wyjaśnienia.

- Domyślałam się...

Jake wstał i nerwowo zaczął przemierzać kuchnię.

- Jak już ci mówiłem, poznaliśmy się z Fredem w Wietnamie. Zostałem zwerbowany, a Fred był moim sierżantem. Tam było piekło, Julio. Nawet teraz, po latach, nie udało mi się wymazać z pamięci tego koszmaru. Powraca do mnie jak zły sen. Żaden z tych, którzy przeżyli, nie może zapomnieć. Czasami, kiedy wydaje mi się, że już odciąłem się od przeszłości, ona znowu powraca.

- Och, Jake - szepnęła ze współczuciem.

- Miałem wtedy osiemnaście lat. Fred był dużo starszy. Poza tym miał za sobą pracę na ranczo, która jest prawdziwą szkołą życia. Ja byłem wtedy niemal dzieckiem, cwanym miejskim chłopakiem. Mimo to zaprzyjaźniliśmy się. To się stało pod sam koniec. Trwała ostatnia ofensywa. Nasz oddział wycofywał się do strefy zdemilitaryzowanej, kiedy nagle natknęliśmy się na Vietkong - urwał, by nabrać tchu.

- Jake, jeśli nie chcesz, nie musisz opowiadać.

- Nie, nie, już dobrze. Cały patrol zginął. Ja dostałem kulę w ramię, a Fred został ciężko ranny. Wziąłem go na plecy i zacząłem iść przez dżunglę, całe mile. Boże, ten marsz nie miał końca! Ale wreszcie dowlokłem się do naszych linii. Powiedzieli, że uratowałem mu życie.

Julia wstała, podeszła do Jake'a i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Jesteś bohaterem - powiedziała cicho. Wzruszenie dławiło ją w gardle.

- To nieprawda - zaprzeczył z gorzkim uśmiechem. - Wtedy byłem po prostu dzieciakiem, zagubionym - w piekle wojny, który próbował uratować kumpla, żeby nie zostać sam wobec śmierci. A później, dużo później, ten kumpel ocalił mnie, Julio. Wyciągnął z samego dna i sprowadził tutaj. Ocalił mi życie, dokładnie tak samo jak ja jemu. Fred i ja... łączy nas coś ważniejszego od więzów krwi. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wystąpić przeciwko niemu.

- Rozumiem - odparła w zamyśleniu. Nagle uświadomiła sobie, że brakuje jej bliskości Jake'a. Nie obejmował jej. Opuścił bezradnie ręce, zupełnie jak gdyby wspomnienie o Fredzie Gilmerze wzniosło między nimi mur. Julia odstąpiła krok do tyłu i usiadła z powrotem przy stole.

- Wydaje mi się, że bez względu na to, jak głęboka jest wasza przyjaźń i co sobie wzajemnie zawdzięczacie, wreszcie wyrównaliście rachunki.

- Nie zgadzam się z tobą. I dlatego wszystko jest takie trudne.

- Ależ dlaczego, Jake? Sam powiedziałeś, że Beth i Rafe sami zadecydują o swoim losie.

- Tak, ale oboje wplątani są w sprawę wilków...

- Och, o to ci chodzi. - Zdołała narzucić sobie spokój, choć wzbierał w niej gniew. - Fred chce mnie stąd wyrzucić, ale nie zamierzam się tym przejmować. A ty nie musisz się o nic martwić. Rozgrywka z Fredem jest wyłącznie moją sprawą. Pamiętaj, co mówiłeś przed chwilą o Rafaelu i Beth.

Jake usiadł i spojrzał na nią zatroskanym wzrokiem.

- Wiem, że ci młodzi jakoś sobie poradzą. Ale twoja sytuacja jest niestety bardziej skomplikowana.

Spojrzała na niego zdumiona.

- Co się stało?

- Wczoraj Gilmer oznajmił, że twoje wilki zagryzły sztukę z jego stada.

- Nie, to niemożliwe - zaprzeczyła natychmiast, bez cienia wątpliwości. -Mówiłam ci, że one jeszcze nie odzyskały instynktów łowieckich. Nie byłyby w stanie zaatakować bydła.

- Cielaka - skorygował ją. - Fred mówił, że rozszarpały go na kawałki. Młodą sztukę łatwo jest oddzielić od stada.

- Nie wierzę. Owszem, zaczęły, się zapuszczać głębiej w teren, ale nadal są daleko od jego pastwisk.

- Nie ma sposobu, by udowodnić, że tego nie zrobiły.

- Jak to nie ma? Trzeba zebrać zeznania, fakty. Sam przecież mówiłeś o domniemaniu niewinności przy braku dowodów. Czy masz jakieś?

- Nie, nie mam.

- Poczekaj, a resztki cielęcia? Przecież musiały zostać zbadane.

- Właśnie, w tym problem. Zostały zakopane, zanim zdążyłem je obejrzeć. Julia porwała się z miejsca.

- Ha! Teraz rozumiem. Fred Gilmer wymyślił sobie pretekst, żeby pozbyć się za jednym zamachem wilków, mnie i Rafe'a. O, nie, Jake, to mu się nie uda!

- Owszem, uda się.

- Jak możesz tak mówić? Nie ma żadnych dowodów! - zaczęła krzyczeć ze zdenerwowania.

- Fred i jego chłopcy nie żartują. Jeśli on zacznie rozpowiadać wśród innych ranczerów, że twoje wilki zabijają bydło, rozpęta się piekło. Nic ci już wtedy nie pomoże.

- W takim razie będę walczyć - oświadczyła, wyzywająco wysuwając podbródek. - Jak uważasz, co powinnam robić?

- Przede wszystkim uważać, by drugi raz się coś takiego nie zdarzyło.

- Jake, przecież nie...

- Nie może paść na ciebie nawet cień podejrzenia. Julia podjęła decyzję.

- Dobrze. W takim razie przemieścimy wilki w głąb naszego terytorium, jeszcze dalej od pastwisk.

- Bardzo rozsądny pomysł.

- Zaczniemy akcję, jak tylko Rafe wróci do pracy. Jeśli wycofamy je daleko, na teren nie zamieszkany, będę pewna, że nie dotrą do krów. Ich terytorium łowieckie nie jest zbyt rozległe.

Na twarzy Jake'a odbiła się wyraźna ulga. Pochylił się ku Julii i pocałował ją raz, a potem drugi.

- To pierwszy nasz pocałunek po porannej kawie - mruknęła. - Szeryfie, czy nie wzywają cię obowiązki?

- Tak, i to bardzo pilne. - Wyciągnął rękę i niecierpliwie rozwiązał pasek szlafroka. - Bardzo, bardzo pilne...

- Jake, jest już dziewiąta - przypomniała Julia. Zawahał się przez moment, a potem wstał z ociąganiem - Dobrze, idę. Wrócę tu. Nie planuj nic na wieczór.

- Czy to rozkaz?

W odpowiedzi przygarnął ją jeszcze raz do siebie i długo, żarliwie całował.

- Pragnę cię, Julio Shelton. Bardzo cię pragnę i nic już tego nie zmieni.

W chwilę później Julia stała na werandzie i tęsknym wzrokiem odprowadzała znikający w tumanach kurzu samochód. W uszach ciągle dźwięczały jej ostatnie słowa Jake'a Forrestera.

Resztę poranka spędziła na planowaniu akcji przeniesienia wilków. Około południa uznała, że wzięła pod uwagę wszystkie okoliczności i przewidziała możliwe konsekwencje. Nagle dobiegł jej uszu znajomy warkot silnika. Jednak przy kierownicy nie siedział Rafe. Samochód prowadziła Beth.

Kolejny problem do rozwiązania, pomyślała patrząc na dwoje młodych. Rafe miał jeszcze siniak pod okiem i ramię w bandażach.

- Hej, dzisiaj ja mam dyżur - po, witała ją radośnie Beth. - Ten maniak chciał koniecznie wracać do pracy, aż w końcu lekarz mu pozwolił, pod warunkiem że nie będzie prowadził samochodu. Wreszcie udało mi się go przekonać, żeby wpuścił mnie za kółko.

- Cieszę się, że go przywiozłaś, bo jest parę ważnych rzeczy do zrobienia.

- On nie może...

- Beth - przerwała jej Julia z uśmiechem, lecz stanowczo - jemu już nie jest potrzebna pielęgniarka.

Beth westchnęła i usiadła z Rafe'em na kanapie. Cały czas opiekuńczo trzymała go za rękę.

- Co się stało? - zapytał Rafe z troską.

Opowiedziała mu o domniemanym zagryzieniu cielęcia przez wilki i groźbach Gilmera.

- Oczywiście nie wierzę, że one to zrobiły, ale musimy chronić stado. Nie możemy ryzykować, że kowboje zaczną je tropić.

- Masz jakiś plan?

- Tak. Pracowałam nad nim całe rano. Mam to w komputerze. Myślę, że uda sieje utrzymać w odległości przynajmniej dnia drogi od najbliższych pastwisk. Wówczas, gdyby zaczęły podchodzić bliżej, łatwiej będzie nam to wyśledzić.

- Świetnie - powiedział Rafe - pozwól, że przyjrzę się planowi. Wrócił po chwili, wypił dwie filiżanki kawy i oświadczył:

- Znalazłem im dobre miejsce na leże. Nie powinno być problemu z przeniesieniem. Zaraz wyruszam.

- Pojadę z nim - zaproponowała Beth.

- Nie uważam, żeby to był mądry pomysł - zaprotestowała Julia.

- Myślisz, że nie spodobałby się mojemu tatusiowi, prawda?

- Szczerze mówiąc, tak. On nie życzy sobie, żebyś się z nim widywała.

- To jest nasz problem, Julio, nie twój - wtrącił Rafael.

- Niestety, pracujecie dla mnie i to sprawia, że mamy wspólne problemy -oznajmiła dobitnie Julia, po czym ostrożnie dodała: - Beth, nie posądzam twojego ojca o nic, ale myślę, że jego zastrzeżenia do naszego eksperymentu w dużym stopniu wywołała twoja sympatia do Rafe'a.

Rafe impulsywnie ujął rękę dziewczyny.

- Masz rację, ale poradzimy sobie z tym.

- Ile razy jeszcze masz ochotę oberwać? - zapytała Julia brutalnie.

- Rozmawiałam z ojcem - oświadczyła Beth. - Zapewnił mnie, że nie ma z tym nic wspólnego.

- Napaść jest wyrazem niechęci ranczerów i nieważne, kto jej dokonał. - Julia za wszelką cenę pragnęła uniknąć sprzeczki.

- Słuchajcie - wtrącił Rafe - wiadomo, że nie ma co dolewać oliwy do ognia. Musimy przenieść wilki. I musimy to zrobić razem. Beth też należy do zespołu. Kiedy ty będziesz sprawdzała namiary na komputerze i łączyła się ze mną przez radio, Beth poprowadzi wóz.

- Będę też robić zdjęcia - wtrąciła z entuzjazmem Beth. - Mam fantastyczny aparat z teleobiektywem. Można będzie zaoferować zdjęcia prasie, podarować -szkołom, różnym organizacjom. - Zapalała się coraz bardziej.

- Ale...

- Wiem, nie powinno się im na razie przeszkadzać - dokończył Rafe - ale potrzebujemy tych zdjęć i będziemy robić je z maksymalnego dystansu. Trudno, Julio, trzeba iść na kompromis. Nie możemy teraz zawieść ludzi, których sami przekonywaliśmy. W ten sposób nigdy nie pokonamy wroga.

Nie pozostało jej nic innego, jak zgodzić się. Mieli rację. Potrzebowała ich.

- Dobrze, jedźcie. Tylko proszę, uważajcie na siebie - dodała z troską.

- Niepotrzebnie się zamartwiasz - zapewnił Rafe. - Wszystko będzie dobrze. Odnajdziemy nowe miejsce i zdamy ci raport, a potem zaczniemy przeprowadzać wilki.

- Och, jak ja tego nie lubię - wzdrygnęła się Julia. - Szkoda, że nie można się obyć bez usypiania.

- Nie mamy przecież innego wyjścia. A zresztą, kiedy będą uśpione, wykorzystam to i zrobię im badania oraz testy na pasożyty. Upłynęło już wystarczająco dużo czasu.

- Jesteś jak zwykle optymistą.

- Bo wiem, że nam się uda.

- Uda się, bo opinia publiczna stanie po naszej stronie - dodała Beth.

- Racja. Już mamy poparcie. Pokaż Julii ten artykuł.

Julia wzięła do ręki egzemplarz lokalnej gazety. Nie pomyliła się w ocenie młodego reportera. Napisał życzliwy, wyważony tekst, gęsto przeplatany cytatami z jej prelekcji.

- Nie jest zły - przyznała. - Aha, przypomniało mi się, że ten reporter chciał więcej...

- Tak, wiem, dzwonił do mnie. Kilka z dzisiejszych zdjęć ma być dla niego -rzuciła Beth, niecierpliwie patrząc na zegarek.

- Chodźmy, szanowny partnerze. Mamy robotę na cały dzień.

Przewidywania Beth okazały się słuszne. Zgłosili się dopiero po zachodzie słońca. Cały ten czas Julia spędziła przy komputerze, śledząc ich poczynania.

- Słuchaj, zrobiłam bombowe zdjęcia! - krzyczała przez radio rozentuzjazmowana Beth. - Jest Cochise dla dzieci i piękne ujęcie, jak śpi pod skałą u boku Sacajewei. Mam też uroczą scenę, kiedy jeden z młodszych wilków...

- Taza - podpowiedział Rafe.

- ... więc kiedy Taza zaczepia żółwia i bawi się z nim jak szczeniak.

- W końcu psy to po prostu oswojone wilki - zauważyła Julia. - Pięknie się spisaliście. Teraz rozłączam się i czekam.

- Przyszykuj się, bo porywamy cię na kolację do moich rodziców - zawołał Rafe.

Julia zawahała się. Jake prosił, by zarezerwowała sobie wieczór...

- Nie, przykro mi, ale nie mam czasu. Muszę jeszcze posiedzieć przy komputerze. Przeproście ode mnie Pilar.

Z głośnika dobiegły ją stłumione chichoty.

- Rozumiem, szefowo, masz inne plany - domyślił się Rafe.

- Powiedzmy... No, wracajcie do domu. Koniec odbioru!

- Nagle poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Wyłączyła aparaturę i wstała, pocierając obolały kark. Postanowiła przejść się i odetchnąć świeżym powietrzem.

Po powrocie zafundowała sobie gorącą kąpiel. Leżąc w wannie, z sympatią myślała o miłości tych dwojga, choć mogła zrujnować cały eksperyment. Uznała jednak, że nie ma nic ważniejszego od miłości, i nagle zdumiała ją własna, romantyczna postawa. Co się z nią dzieje?

Kiedy o wpół do ósmej wyjęła z lodówki steki i zaczęła je odmrażać, nasłuchiwała już tylko warkotu dżipa.

O ósmej wyszła na werandę, usiadła na ławce i zaczęła wpatrywać się w drogę.

O dziewiątej wróciła do kuchni, z powrotem włożyła steki do lodówki i zrobiła sobie kanapkę.

O dziesiątej zaczęła niepokoić się na dobre. Zadzwoniła do biura Jake'a i do domu, ale nikt nie odpowiadał.

O jedenastej zaczęła się gorączkowo zastanawiać, czy coś mu się przytrafiło, czy też unika spotkania z nią. Czyżby była dla niego jedynie przygodą na jedną noc? Może flirtował z nią tylko po to, by ją wreszcie zdobyć, a teraz zostawi ją, tak jak tamtą brunetkę?

Zdenerwowana i rozżalona położyła się do łóżka. Wreszcie zasnęła. Miała koszmarny sen o krwawej zemście Freda Gilmera na wilkach. A potem wydawało się jej, że leży przy niej Jake.

- Powinnaś sprawić sobie większe łoże, kochana dobiegł ją głos. Jednocześnie poczuła delikatną pieszczotę.

To nie był sen.

- Jake! - wykrzyknęła obudzona, siadając gwałtownie na łóżku.

- Stanowczo muszę ci założyć solidny zamek.

- Co ty tu robisz?

- Przecież mnie zapraszałaś.

- Owszem, na kolację.

- Przepraszam. - Czule ucałował ją w szyję. - Dwa samochody zderzyły się na Stage Road. Mnóstwo czasu zajęło mi sprowadzenie dźwigu i ściągnięcie wraków.

- Czy ktoś został poszkodowany?

- Nie do wiary, ale wszyscy uszli cało, choć oba wozy nadają się do kasacji. Potem musiałem jeszcze opisać miejsce wypadku, sporządzić zeznania, słowem odwalić najgorszą papierkową robotę. Oczywiście obaj kierowcy oskarżali się nawzajem, co jeszcze przedłużyło całą sprawę. Nie miałem kiedy do ciebie zadzwonić.

- Teraz już wiem, co znaczy umawiać się na kolację z szeryfem...

- Aha - mruknął, niecierpliwie ściągając z niej koszulkę. Przytulił Julię do swojej nagiej piersi.

- Tak, teraz jest cudownie. Tylko my dwoje i nic nas już nie rozdziela. Myślałem o tobie przez cały dzień. A wiesz chociaż, co myślałem?

- Nie, ale założę się, że zaraz mi powiesz - uśmiechnęła się radośnie. Poczuła jego twardą męskość i czekała, drżąc w rozkosznym napięciu.

Jake z ustami przy jej uchu zaczął długo i namiętnie szeptać. Julia przymknęła oczy. Pod powiekami migały jej w zawrotnym tempie erotyczne obrazy. Słowa mężczyzny jak magiczna sieć oplatały jej umysł i ciało.

- I wiesz, co jeszcze sobie pomyślałem? - zapytał głośno. - Że warto było czekać. Zgadzasz się ze mną?

Otworzyła oczy i spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.

- Straszny z ciebie erotoman gawędziarz, szeryfie - oznajmiła kpiącym tonem. - Czy nie mógłbyś mi po prostu pokazać, jak to się robi?

Jake roześmiał się i przyciągnął ją do siebie.































Rozdział 7



Świt zaczął rozjaśniać niebo. Jake poruszył się, otworzył oczy i pocałował Julię. Roześmiała się cicho, bo w tej samej chwili znowu zasnął. Miał za sobą długą, pełną przeżyć noc.

Kiedy jednak próbowała wstać z łóżka, znów się ocknął.

- Julia...

- Śpij, jeszcze wcześnie. Tym razem ja przygotuję śniadanie. Zawołam cię, kiedy będzie gotowe.

- Nie wołaj, tylko przyjdź i obudź mnie pocałunkiem.

- Dobrze...

- Kiedy szła do drzwi, już spał.

Wznoszące się nad horyzontem słońce zaglądało przez kuchenne okna. Lubiła tę porę dnia, a dzisiejszy poranek wydał się jej szczególnie sympatyczny. Nucąc zaczęła przygotowywać kawę. Z czułością rozmyślała o mężczyźnie śpiącym w jej łóżku.

Nagle dobiegł ją z zewnątrz dziwny odgłos. W pierwszym momencie pomyślała, że nadchodzi burza. Po chwili zdała sobie sprawę, że chodzi o coś zupełnie innego. Wyjrzała przez okno. To był tętent koni, pędzących w tumanach kurzu ku jej domowi!

Zacisnęła mocniej pasek szlafroka i wyszła na ganek. Słońce wzniosło się wyżej i blask boleśnie poraził ją w oczy.

Zrobiła daszek z dłoni i spojrzała uważnie w dal. Miała wrażenie, że przeniosła się w odległe czasy. Przez pustynię nadjeżdżała ku niej grupa jeźdźców. Na czele, jak anioł zemsty, pędził Fred Gilmer.

- Panowie, co się dzieje? - wykrzyknęła, lecz jej słowa zagłuszył stukot kopyt, parskanie wierzchowców i gwar nawołujących się męskich głosów.

Wreszcie zapadła cisza, przerywana jedynie stąpnięciami i pochrapywaniem koni.

- Co się dzieje? - powtórzyła, na serio już zaniepokojona.

- Dzień dobry, panno Shelton. - Fred uprzejmie uniósł kapelusz, nie zsiadając z konia.

- Czego pan chce? - spytała podejrzliwie. Najwyraźniej nie była to towarzyska wizyta. Dwóch spośród jeźdźców trzymało w ręku karabiny. Pozostali mieli je zawieszone u siodeł. Patrzyła na nich i miała wrażenie, że znalazła się w środku

nocnego koszmaru.

- Zna już pani niektórych naszych ranczerów, prawda? - zaczął Gilmer towarzyskim tonem. - Przedstawiłem ich pani na przyjęciu. Jak pani widzi, jest Ray i Lonnie, a także Buddy Silver oraz Tom Landers.

Julia przytaknęła. Rzeczywiście, poznała tych ludzi. Przedstawiano ich jej nie tylko jako przyjaciół Freda. Również jako kumpli Jake'a.

- Przepraszam za najście, panno Shelton. A może lepiej, Julio. Niestety, pogłoski o napadach wilków na nasze bydło rozniosły się wśród hodowców. Teraz krowy się cielą, więc zaczęli się poważnie martwić. Uważają, że najlepiej byłoby pozbyć się wilków.

- O, nie! - Julia postąpiła w ich kierunku. - W tej sytuacji należałoby porozmawiać. Było tylko jedno doniesienie o wypadku. Nie ma żadnego dowodu, że moje wilki zagryzają cielęta, o ile w ogóle jakaś sztuka została zagryziona.

Ktoś zza pleców Freda spytał:

- Czy pani oskarża Gilmera o kłamstwo?

- Powiedziałam tylko, że nie mamy dowodów. Gdyby okazało się, że moje wilki zagryzły cielę, strata zostanie wyrównana z nawiązką.

- My nie chcemy rekompensaty, droga pani - wykrzyknął inny kowboj. - My chcemy, żeby wilki się stąd wyniosły!

- Martwe! - dorzucił drugi.

- Tak, trzeba dawnym zwyczajem zawiesić ich skóry na płocie!

Julia poczuła, jak wali jej serce. Nadal nie mogła uwierzyć, że pod koniec dwudziestego wieku, w posiadłości, która należała do uniwersytetu, mogły się rozgrywać takie sceny. Spróbowała jeszcze raz przemówić im do rozsądku:

- Panowie, zapraszam was do domu, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Jestem pewna, że dojdziemy do porozumienia. Dysponuję zapisami obserwacji i mogę udowodnić, że wilki nie opuszczały swojej siedziby.

- Wszystko można sfałszować - rzucił ktoś zaczepnie.

Julia westchnęła zrezygnowana. Wobec tych ludzi nie skutkowały żadne sposoby.

Fred spojrzał na nią i pokręcił głową.

- Sama pani widzi, że oni są zbyt rozdrażnieni. Z trudem zdołała się opanować.

- A kto jest temu winien, panie Gilmer? - syknęła wściekle. - Pan pierwszy chciał się mnie stąd pozbyć.

- Jako prezes Związku Hodowców Bydła jestem rzecznikiem wszystkich ranczerów.

Spokojny ton głosu Gilmera kontrastował z nerwowymi reakcjami Julii. Jednak nie miała zamiaru ustąpić ani się poddać.

- Działania, które podejmuję, są słuszne z punktu widzenia moich badań -stwierdziła. - A co za tym idzie, obecność pana i pańskich ludzi na terenie mojej posiadłości jest niepożądana.

Mówiąc to wysunęła wojowniczo brodę.

- Naruszyliście prywatną własność i proszę was, byście opuścili farmę -oświadczyła stanowczym tonem.

Julia dostrzegła we wzroku Freda Gilmera wahanie, lecz trwało to ułamek sekundy. W sukurs prezesowi przyszedł Buddy Silver.

- Słowem, chce pani wydawać nam rozkazy, tak? A jakim prawem? - rzucił zaczepnym tonem.

- Takim, jakie przysługuje tej pani, i jakiego ja bronię - rozległa się niespodziewana odpowiedź.

Tym sposobem Jake Forrester dokonał efektownego wejścia na scenę. Pojawił się na werandzie półnagi i bosy, ze zmierzwioną czupryną, ubrany jedynie w dżinsy. Oczy Jake'a patrzyły bystro i trzeźwo, a pod ramieniem trzymał odbezpieczony, gotowy do strzału karabinek. Stanął oparty niedbale o ganek i leniwie spoglądał na przeciwników. Dla Julii była to najpiękniejsza sekwencja z westernu, jaką kiedykolwiek widziała. Bez względu na to, czy ten western miałby być kiczem, czy arcydziełem.

Wyraz twarzy Freda również zasługiwał na upamiętnienie. Kompletne zaskoczenie i zmieszanie szybko zastąpił gniew.

- Jake, do licha, co ty tu...

Jake w dwóch szybkich krokach postąpił do przodu i zasłonił sobą drobną postać Julii.

- Gadaj, skąd się tu wziąłeś? - spytał Fred, nadaremnie rozglądając się za służbowym dżipem szeryfa.

- Zaparkowałem wóz za domem, jeśli chcesz wiedzieć - poinformował go Jake. - A kiedy usłyszałem cały ten rumor i zobaczyłem twoich chłopców ze strzelbami, uznałem, że lepiej będzie, gdy wkroczę do akcji. Tylko nie bardzo wiem, o co chodzi. Może byłbyś mi łaskaw wyjaśnić?

- Jake, ty stary draniu, nie udawaj, że nie wiesz. - Fred szybko odzyskał kontrolę nad sobą. - Przecież chodzi o wilki. Ranczerzy dowiedzieli się o moim cielęciu i postanowili pozbyć się tych szkodników raz na zawsze – wyjaśnił twardym tonem.

- Obawiam się, Fred, że nie pójdzie im tak łatwo - swobodnie odparł Jake. - A przynajmniej nie dzisiaj. Widzisz, stary, ta pani ma rację. Wkroczyliście bez pozwolenia na prywatny teren. O ile wiem, nie zapraszała was tutaj? Prawda, Julio?

- Zgadza się, pojawili się bez zaproszenia - potwierdziła. Czuła się pewniej, mając Jake'a u boku.

- Ponieważ uniwersytet wydzierżawił ziemie, na których przebywają zwierzęta, automatycznie tereny te pozostają pod zarządem pani Shelton - kontynuował Jake. - A skoro tak, to naruszyliście własność uczelni stanowej. Jako przedstawiciel prawa na tym terenie stwierdzam, że możecie być za to pociągnięci do odpowiedzialności.

Dobitne słowa Jake'a zadźwięczały jak wyzwanie. Julia zaczęła obawiać się, jak rozwinie się sytuacja.

Pomiędzy mężczyznami wybuchł krótki spór. Podenerwowane konie, trzymane krótko w cuglach, wierzgały, parskały i rzucały głowami. Kowboje wyprostowali się w siodłach, napięci, z dłońmi opuszczonymi ku kaburom. Przez moment rozgorączkowana wyobraźnia Julii podsunęła obraz rodem z westernu.

Jake wytrzymał ten moment napięcia bez zmrużenia powiek. Spokojnie, z zimną krwią, odwiódł spust, wprawnym ruchem ręki ustawiając broń w pozycji dogodnej do strzału, choć lufę trzymał nadal opuszczoną ku ziemi.

- Spokojnie, Jake - odezwał się pojednawczo Fred. - Jesteś jednym z nas, bez względu na to, co się tutaj dzieje. - Znacząco zerknął na Julię. - I wiesz, co jest słuszne - dodał z naciskiem.

- Wiem - przytaknął Jake. - Dlatego radzę wam, byście natychmiast odjechali, zanim komuś stanie się krzywda - oznajmił, lekko unosząc lufę.

- Przecież nie będziesz chyba strzelał do starego kumpla, co?

- Nie, ale aresztujecie. I was wszystkich, jeżeli mnie - nie posłuchacie. - Jake popatrzył im po kolei w oczy i dodał zimnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem:

- Ty, Buddy, ty, Tom i ty, Lon, macie chyba ważniejsze rzeczy do roboty, niż uganiać się za kilkoma wilkami. Czy nie lepiej by było, żebyście wrócili na pastwiska i zajęli się bydłem?

Konie grzebały kopytami ziemię, mężczyźni poprawili się w siodłach, ale nikt nie dał hasła do odwrotu. Jake przemówił znów, jeszcze bardziej dobitnie:

- Przysięgam wam, że jeżeli ktoś podniesie rękę na te wilki, pociągnę go do odpowiedzialności wobec prawa.

Tak się złożyło, że wybraliście mnie na szeryfa. Myślę, że nie chcecie sobie napytać kłopotu.

Julia dostrzegła z ulgą, że mężczyźni opuścili broń. Atmosfera wrogości nadal wisiała w powietrzu, ale chęć do bitki wyraźnie osłabła.

- My tylko chcemy, żeby zabrali stąd te willa, i to szybko - rzucił Lon. Julia spojrzała na niego ostro.

- Moich wilków tutaj nie ma - odparła stanowczo. - Mają swoje leże o całe mile stąd, co mogę udowodnić na podstawie odczytów.

- Pieprzone odczyty!

- Mamy zamiar odsunąć je jeszcze dalej od ludzkich siedzib - kontynuowała Julia. - Poza tym zaczęliśmy je dożywiać, by nie potrzebowały polować. Czy to was satysfakcjonuje, panowie?

- Fred, jak będzie? - zapytał któryś z nich niepewnie. Gilmer spojrzał na Jake'a.

- Wydaje mi się, chłopaki, że ta pani i szeryf nie za bardzo pragną naszego towarzystwa.

Julia aż wzdrygnęła się, słysząc kpinę w jego głosie. Jake miał ochotę coś odpowiedzieć, lecz Fred mówił dalej:

- Tak jak sam powiedziałeś, Jake, jesteś reprezentantem prawa na tych terenach, przynajmniej na razie. A póki co, kiedy się opamiętasz, wpadnij do mnie, żebyśmy obgadali spokojnie całą sprawę. Najwyższy czas zacząć gromadzić fundusze na nową kampanię wyborczą, nie uważasz? Jeśli zamierzasz przez następne lata bronić prawa w naszym okręgu, warto by pomyśleć o poparciu wyborców - zakończył, uśmiechając się złośliwie.

W twarzy Jake'a nie drgnął ani jeden mięsień.

- Zgoda, stary, możemy o tym porozmawiać. Masz moje słowo. A następnym razem, kiedy będziesz miał jakieś problemy w związku z badaniami prowadzonymi przez doktor Shelton, radzę ci, byś zadzwonił do niej i spróbował wyjaśnić sprawę w sposób kulturalny. Mam wrażenie, że czasy, kiedy lokalnie wymierzano sprawiedliwość, bezpowrotnie minęły.

- Jake, jesteśmy w naszym Pierson, a nie w Los Angeles. Pamiętaj o tym. Póki co sami najlepiej wiemy, jakie mamy prawa.

- Nie. Dopóki jestem waszym szeryfem, będę sam o tym decydował.

- W takim razie mamy nadzieję, że nie będziesz musiał długo się trudzić, Jake. Dobrze mówię, chłopaki?

W odpowiedzi rozległy się pełne aprobaty pomruki i śmiechy. Fred ściągnął wodze i zawrócił konia.

- Jeszcze nie wiadomo, czym się to wszystko skończy - stwierdził, popatrując znacząco na swoich towarzyszy. - Na razie musimy przyjąć na wiarę dobrą wolę panny Shelton - oświadczył i zmusił swojego wierzchowca do kolejnego zwrotu, tak by znaleźć się twarzą w twarz z Julią. - Jeśli jednak zawiedzie ona nasze zaufanie lub jeśli jeszcze jeden cielak zostanie zagryziony, nic już nas nie powstrzyma. Ani pani, panno Shelton, ani szeryf, ani nawet Gwardia Narodowa. Po prostu wybijemy te bestie do nogi. Daję na to moje słowo. Teraz już możemy jechać, chłopcy. Na razie sprawa jest skończona - rzucił.

Słysząc te słowa cała grupa zgodnie zawróciła konie i ruszyła galopem.

Nim zdążył opaść tuman kurzu, Jake wciągnął Julię do domu i wziął ją w ramiona. Nadal wstrząsały nią dreszcze, które - co dziwne - nie ustały nawet w momencie, kiedy pojawił się na ganku ze strzelbą.

- Bogu dzięki, że byłeś tutaj - wyszeptała. - Byłam taka przerażona.

- Byłaś wspaniała, kochanie - oświadczył, przytulając ją mocno do siebie. -Bezbłędnie odegrałaś swoją rolę.

- Bo stanąłeś u mojego boku. Przedtem zachowywałam się jak tchórz.

- To nieprawda. Sam słyszałem, jak kazałaś Fredowi wynosić się z twojej posiadłości.

- Jake, przecież to był jeden wielki blef.

- Z ich strony również.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Jak to? Oni mieli broń.

- Och, wyciągnęli ją tylko po to, by zobaczyć, jak bardzo dasz się zastraszyć.

- Bez ciebie byłabym tchórzem - stwierdziła. - A oni naprawdę chcą zabić moje wilki.

- Chyba od początku wiedziałaś, co ranczerzy sądzą o twoim eksperymencie.

- Ale nie przypuszczałam, że może dojść aż do grożenia bronią.

- Chodź, lepiej napijmy się kawy. Podobno miałaś przygotować śniadanie -przypomniał, prowadząc ją do kuchni.

- Jak możesz myśleć o śniadaniu w takiej chwili?

- Po prostu jestem głodny.

Nalał kawy i wręczył jej talerz z jajkami, który zostawiła na stole.

- Zrób jajecznicę, a ja spróbuję nie przypalić tostów. Julia stanęła przy kuchni. Nagle coś jej się przypomniało.

- Och, Jake, ty też możesz mieć kłopoty. Fred miał taki wyraz twarzy, kiedy cię zobaczył, że...

Wzruszył ramionami.

- Jest mi to obojętne.

- Jak to? Nie pamiętasz, co mówił o nowej kampanii wyborczej?

- Nie on będzie kandydował, tylko ja.

- Ale niewiele wskórasz bez jego poparcia. I jest twoim najlepszym przyjacielem - powiedziała, z przerażeniem uświadamiając sobie, że jej program może zrujnować karierę Jake'a.

- Nie martw się o mnie. Będzie jeszcze czas, by o tym pomyśleć. Na razie najważniejszą sprawą są nasze wilki.

Nasze wilki... Te słowa dodały Julii otuchy.

- Masz rację. Teraz skontaktuję się z Rafe'em i dokładnie wszystko zaplanujemy. Mogą wyniknąć kłopoty, gdyż ich nowe leże będzie na granicy zasięgu nadajników.

Nagle nowa myśl przyszła jej do głowy.

- Czekaj, a może nie trzeba będzie ich ruszać... Jeśli zacznę prowadzić stały zapis, będę miała dane, stanowiące dowód, i wówczas...

- Julio, ranczerzy nie uwierzą w twoje odczyty - ostrzegł.

- Pokażę im wydruki i mapę.

- Zrozum, oni kierują się emocjami i uprzedzeniami, a nie logiką. Musisz przenieść stado.

- Ogarnęło ją nagłe zwątpienie.

- Wszystko fatalnie się układa. Hodowcy boją się o swoje cielaki, Fred szaleje, ponieważ Rafe spotyka się z Beth, a do tego twój autorytet jest zagrożony, bo...

- Bo jesteśmy ze sobą, tak? - dokończył z uśmiechem. Z wysiłkiem próbowała odsunąć od siebie czarne myśli.

- Nie, Jake, to co przeżyliśmy było piękne. Może jednak nam się uda...

Następnego dnia Julia, Beth i Pilar siedziały na zapleczu sklepu przy kawie i ciastkach. Beth przyniosła z sobą plany kampanii ochrony wilków i listę ofiarodawców na specjalny fundusz, lecz Julia nie była w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu. Miała za sobą godziny, spędzone na drobiazgowym opracowywaniu operacji przenosin stada.

- Nie rozumiem, dlaczego jesteś tak niechętnie nastawiona do moich planów -poskarżyła się Beth.

- Nie jestem, wierz mi, ale mam w tej chwili za dużo spraw na głowie.

- Wszystko będzie dobrze! Teraz, kiedy Pilar włączyła się do akcji, nasze szanse wzrosły. Właśnie organizuje bal dobroczynny w naszej parafii i zdążyła już namówić kierownika liceum, by dochód z przedstawienia zorganizowanego przez ostatnie klasy przeznaczył na adopcję Sacajewei.

- Naprawdę, nie wiem co bym bez ciebie zrobiła, Pilar - przyznała Julia. Pilar pokraśniała z dumy.

- Och, nic by z tego nie wyszło, gdyby nie reklama, jaką Beth nam robi -odpowiedziała skromnie.

Rzeczywiście, na stole przed Beth piętrzyły się stosy wycinków prasowych i ulotek dotyczących Julii, jej planów osadzenia wilków na powrót w naturalnym środowisku i poparcia społeczności hrabstwa Pierson dla eksperymentu.

- Wiesz, adopcja Cochisa przez dzieci została już prawie załatwiona -stwierdziła, unosząc głowę znad papierów. - Pomogła nam lokalna prasa.

- Widzę, że idzie ci świetnie, ale... - Julia sięgnęła po telefoniczną wiadomość z Los Angeles, którą przekazała jej Beth. - Ty się nadajesz do takich rzeczy, kochana, nie ja. Nie wyobrażam swojego udziału w nagraniu telewizyjnym -orzekła.

- Ależ Julio, programy Polly Anderson należą do najpopularniejszych w Stanach! Nie masz pojęcia, ilu ludzi dałoby wszystko, by zaproszono ich na „Herbatkę u Polly Anderson".

- Ale ja się nie nadaję. Zresztą skąd jej przyszło do głowy zwrócić się właśnie do mnie? - podejrzliwie zapytała Julia.

- Byłam na studiach z Tiffany, która jest teraz jedną z asystentek Polly. Dzień w dzień bombardowałam tę dziewczynę telefonami na temat ciebie i wilków, nadsyłając jej też zdjęcia i materiały, aż Polly uznała, że warto zaprosić tak interesującą osobę jak ty. Oddzwoniła, że masz przyjechać pojutrze. Przecież to wielka sprawa! Nie możesz odmówić.

- Niestety, muszę - oświadczyła Julia, pamiętając o porannych groźbach ranczerów. Nie powiedziała nic Beth ani Pilar, żeby ich nie przestraszyć. - Ale ty pojedziesz - dodała.

- Oni chcą ciebie, nie mnie.

- Nie mogę - uparcie powtórzyła Julia.

- Pilar, która dotychczas przysłuchiwała się w milczeniu rozmowie, nagle przemówiła:

- Julio, wiemy, że nie ma dla ciebie nic niemożliwego. Los Angeles nie jest na końcu świata. Wystarczy godzina czy dwie lotu. Szybko będziesz z powrotem.

- Pilar...

Beth przyszła w sukurs matce Rafe'a.

- Program Polly Anderson ma wielomilionową widownię. Im więcej ludzi dowie się o naszych wilkach, tym szybciej znajdą się ochotnicy do zaadoptowania tych, które zostały. Pomyśl o Tazie i Nokomis. Na razie są bezpańskie.

Przed oczami Julii pojawił się raz jeszcze obraz jeźdźców z bronią u siodeł, a w uszach zabrzmiała jej pogróżka, że wilcze skóry zawisną na płotach.

- Wiem, że macie rację - przyznała z ociąganiem - ale moment jest fatalny. Teraz najważniejsze jest przeniesienie wilków w głąb pustyni.

- Nowe miejsce, które znaleźliśmy z Rafe'em, wydaje się doskonałe.

- Tak, i mam nadzieję, że z dala od ludzkich osad będą bezpieczniejsze -podkreśliła Julia, nadal nie mogąc się zdobyć na opowiedzenie Beth o porannym najeździe pod wodzą jej ojca. - Zawiadomiłam już uniwersytet o naszych planach. Trzeba też będzie wzmocnić odbiór, gdyż z tej odległości sygnały będą słabsze. Nie wyobrażam sobie, żebym w tej sytuacji mogła wyjechać i zostawić was samych - podsumowała.

- Wciągniemy do pracy mojego starego Luisa i braci Rafe'a. Ja też będę pomagać - powiedziała uspokajająco Pilar, życzliwie obejmując Julię pulchnym ramieniem. - Po to jest właśnie rodzina, żeby się wspierać wzajemnie. Ty też do niej należysz, kochana.

- Julia gwałtownie zamrugała powiekami, próbując powstrzymać łzy wzruszenia. Czuła, że nie sposób odmówić tym kobietom.

- Okay, poddaję się, postawiłyście mnie pod ścianą. Pojadę do Los Angeles, ale tylko na jeden dzień.

Pilar z Beth spojrzały na siebie z triumfującym uśmiechem. Julia uśmiechnęła się również. Dobrze było mieć taką rodzinę.

- Boże, tu się tyle dzieje, a ja muszę lecieć do Los Angeles. Zupełnie sobie tego nie wyobrażam - mruknęła Julia do ślęczącego nad mapą topograficzną Rafe'a.

- To jest właśnie najlepszy moment - oznajmił z przekonaniem. - Kiedy wrócisz, wszystko już będzie gotowe. Będziesz mogła obserwować, jak zachowują się na nowym miejscu.

- Wiem, ale...

- Zaufaj mi. Dam sobie radę.

- Z pomocą moją i rodziny Santana - dodała Beth, siedząca przy zaimprowizowanym biurku, przygotowując informacje dla prasy.

- Nie martw się Julio, nic takiego jak wczoraj się nie zdarzy - dorzuciła.

- Coo?

- Plotkuje o tym całe miasteczko.

Jasne, jakżeby mogło być inaczej, pomyślała Julia. Mogła się spodziewać, że sprawa w końcu dotrze do Beth.

- Powiedziałam już ojcu, co myślę o takich pomysłach rodem z tandetnych westernów. Wprost nie mogę uwierzyć, że dał się wciągnąć w taką awanturę.

Julia milczała. Fred Gilmer na pewno nie pozwoliłby nikomu wodzić się za nos.

- Podejrzewałem, że będziesz miała nieporozumienia z ojcem, gdy zaczniesz z nami współpracować - westchnął Rafe.

Julia zmarszczyła brwi, zdumiona, że chłopak nie uświadamia sobie własnej roli w konflikcie.

- Och, odkąd pamiętam, spierałam się z tatą o wszystko - zbagatelizowała Beth. - O to, do jakiej szkoły powinnam się zapisać, jaki mam wybrać kierunek studiów, z kim mam się umawiać na randki, a z kim nie. Ale chociaż tak często mamy różne zdanie, bardzo się kochamy - oświadczyła z przekonaniem dziewczyna.

Julia nadal milczała.

Córka kontynuowała mowę obronną w imieniu ojca:

- Po prostu dla taty ideałem jest nadał tradycyjny ranczer z Nowego Meksyku. Nigdy cię jednak nie skrzywdzi, zapewniam cię.

Julia długo szukała właściwej odpowiedzi. Nie chciała urazić Beth.

- Wiesz, jednak się przeraziłam, gdy zobaczyłam, jak sięgnęli po strzelby. Tym razem wtrącił się Rafe.

- Większość ludzi w tych stronach ma broń, Julio.

- Mimo wszystko wolałabym oglądać ją tylko na filmach.

Zapanowała długa, niezręczna cisza. Każdy wrócił do swojej roboty. Wreszcie Beth wyciągnęła z maszyny do pisania kartkę z raportem i wręczyła ją Julii. Nadal jednak dało się wyczuć między nimi napięcie.

- On naprawdę nie jest złym człowiekiem - rzuciła dziewczyna nerwowo. -Długo rozmawiałam z nim na temat wilków i dałam mu do przeczytania nasze materiały. Jestem pewna, że pojmie wreszcie znaczenie tego eksperymentu. Miejsce wilków jest tutaj. Należały kiedyś do tej krainy tak samo jak góry i pustynie.

Julia unikała odpowiedzi, udając, że z zainteresowaniem czyta maszynopis. Lojalność córki wobec ojca poruszyła ją, lecz nadal nie mogła sobie wyobrazić Freda Gilmera roniącego łzy nad losem prześladowanych zwierząt. Miała wrażenie, że wszystko wymyka się jej spod kontroli. Nawet o podróży do Kalifornii zadecydowano za nią. Musi jakoś znieść ten występ i jak najszybciej wrócić do wilków.

O zachodzie słońca nadjechał Jake. Znajomy warkot dżipa spowodował przyspieszone bicie pulsu Julii. Sama obecność tego mężczyzny sprawiała, że wszystko wydawało się prostsze i mniej groźne.

Podeszła do drzwi, by go przywitać. Pochylił się i mocno pocałował ją w usta. Nie krępowało ich to, że nie są sami.

Wkrótce już cała czwórka szykowała kolację, krzątając się koło grilla z hamburgerami. Rafe i Julia na zmianę dyżurowali przy komputerze, śledząc ruchy zwierząt. Kiedy po kolacji zasiedli do kawy, Jake ośmielił się zapytać o wyjazd do Los Angeles.

- Słyszałem, że wybierasz się do wielkiego miasta rzucił. - Gdzie się zatrzymasz?

Julia spojrzała pytająco na Beth. Nawet się tym dotychczas nie zainteresowała.

- Telewizja zarezerwowała jej miejsce w hotelu „Beverly Hills".

- Ho, ho, pierwsza klasa - mruknął z uznaniem.

Julia miała ochotę zapytać Jake'a, czy chciałby jej towarzyszyć, ale dała spokój.

- Masz tremę? - chciał koniecznie wiedzieć Rafe.

- Jasne, jestem przerażona - przyznała się szczerze.

- Na pewno wypadniesz świetnie - zapewniła ją Beth. - Tiffany mówi, że Polly Anderson wcale nie jest agresywna i bardzo miło traktuje swoich rozmówców. A ponieważ interesuje ją ekologia i ochrona dzikich zwierząt, wszystko pójdzie jak z płatka. Poopowiadasz jej po prostu różne ciekawostki o wilkach.

- Tak, na przykład opiszesz z detalami, jak polują na cielaki i pożerają je -wtrącił zgryźliwie Rafe.

- Och, przestań - powiedziała Beth, stając koło jego krzesła. - Powinniśmy już iść - dodała z naciskiem. - Julia miała dzisiaj ciężki dzień.

Rafe zerwał się i otoczył dziewczynę ramieniem.

- Kiedy ostatni raz sprawdzałem odczyt, wilki były koło Skały Apaczów. Nie chciałabyś popatrzeć na nie przy księżycu, Beth?

Rozmarzonym wzrokiem spojrzała mu oczy. Objęci wyszli z pokoju.

- Wiesz, oni w swoim towarzystwie zapominają o całym świecie - zauważyła Julia, wędrując ramię w ramię z Jake'em po chłodnym piasku pustyni.

- Tak, i dlatego niczym się nie przejmują. Ten chłopak jest gotów naprawdę wziąć byka za rogi.

- A ona gotowa jest stanąć u jego boku.

- Wspaniała z nich para. - Jake ujął ją za rękę. - Ale nie tylko młodzi kochankowie mają ochotę na romantyczne spacery.

- Czyżbyśmy byli już tacy starzy? - roześmiała się.

- My? Skąd.

- W każdym razie jedno się zgadza. Jesteśmy kochankami - powiedziała zadumana.

Kochankowie... To słowo cieszyło ją i niepokoiło zarazem. Dzieliła z Jake'em łoże, ich ciała nie miały dla siebie tajemnic. Ale między Beth i Rafe'em istniało głębokie, pełne porozumienie, dające im siłę i nadzieję. Zaczęła się zastanawiać, czy coś podobnego łączy ją z Jake'em. Nie potrafiła sobie jednak dać jednoznacznej odpowiedzi.

- Rozmawiałeś dzisiaj z Fredem? - zapytała, kiedy stanęli nad skalnym urwiskiem, patrząc na rozciągającą się w dole, oświetloną srebrnym blaskiem bezmierną przestrzeń.

- Nie.

- Jake...

- Julio, trzeba poczekać, aż Fred się uspokoi.

- Wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi.

- Przejdzie mu. Przecież dobrze go znam.

- Właśnie, w tym cały problem - westchnęła, obróciwszy ku niemu zatroskaną twarz. - Wasza przyjaźń była taka trwała, a ja przyjechałam i wszystko zepsułam.

Jake położył jej uspokajająco palec na ustach.

- Nikomu niczego nie zepsułaś, Julio, a to, co się teraz dzieje, nie ma nic wspólnego z tamtą przyjaźnią. Ja spełniałem jedynie swoje obowiązki, a oni weszli bez pozwolenia na prywatny teren.

Oczywiście, pomyślała zgryźliwie, przecież nie robił tego dla niej.. Chronił obywatelkę przed intruzami, tak jak zrobiłby to na jego miejscu każdy policjant.

- Mam przynajmniej nadzieję, że wypełniając obowiązki służbowe nie stracisz stanowiska - zauważyła. - Twój byt tutaj zależy wyłącznie od...

- Julio, proszę cię, teraz chciałbym zapomnieć o ranczerach, Fredzie i pracy...

- Dobrze. - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Wobec tego nie traćmy czasu.

- Hej, czyżbyś mnie uwodziła?

Wspięła się na palce, pocałowała i przylgnęła do niego całym ciałem.

- Jest jeszcze wcześnie, a dzieciaki sobie poszły - wyszeptała z wargami na jego ustach.

- I dzięki Bogu. Już nie mogłem się doczekać, kiedy znikną.

- Teraz mamy cały dom dla nas.

Mocno przyciągnął ją do siebie. Przytuliła się do niego mocno i poczuła, jak bardzo jej pragnął.

- Twoja sypialnia jest za daleko - szepnął chrapliwie.

- Co w takim razie proponujesz?

Jake puścił ją, zdjął koszulę i ceremonialnym ruchem rozesłał na ziemi.

- Tutaj?

- Nigdy nie kochałaś się w księżycową noc na pustyni? - zdziwił się ze śmiechem.

- No wiesz... - Przeszedł ją dreszcz, kiedy zaczął rozpinać bluzkę, niecierpliwymi dłońmi muskając piersi.

- Stanowczo powinna pani uzupełnić edukację, pani doktor - orzekł, rozkładając bluzkę obok swojej koszuli.

- Ale ten piach... i - zająknęła się niepewnie, lecz Jake szybkim ruchem pozbył się reszty ubrania, pochwycił Julię w ramiona i złożył na zaimprowizowanym posłaniu.

- Za chwilę będziesz tak zajęta, że przestaniesz zwracać na cokolwiek uwagę -powiedział i zaczął zachłannie całować jej szyję, a potem rowek między piersiami. - Jesteś taka piękna w świetle księżyca. Taka delikatna i bezbronna...

- Ty też... Roześmiał się.

- Naprawdę, ty też jesteś piękny.

Jasna poświata wysrebrzała gęste włosy i łagodziła twarde linie jego rysów.

- Mężczyzna nie może być piękny.

- Ty jesteś.

Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go mocno, gwałtownie, smakując śmiało językiem jego usta.

- Och, co ty ze mną robisz - westchnął. Pieścił jej piersi, gładząc je przez jedwab stanika. Gdy natrafił na napięty sutek, zniżył ku niemu usta i całował, aż koronki zaczęły drażniąco obcierać jej skórę. Kiedy poczuła pieszczotę gorących dłoni na ciele, wygięła się namiętnie. Przymknęła oczy i wyszeptała jego imię.

- Jake, och, Jake...

Szybko odpiął jej stanik i odrzucił na bok. Podobny los spotkał zielone szorty. Pozostawił tylko jedwabne, wąskie majteczki i szybkim ruchem dłoni począł gładzić śliski pasek materiału między jej udami. Julia, spragniona przyjemności, zaczęła niecierpliwie wić się pod jego ręką.

- Jake... - Czuła, że cała płonie, ogarnięta nieznośnym pragnieniem. Powolną

pieszczotą doprowadzał ją do szaleństwa. Wreszcie pozwoliła, by namiętność zawładnęła nią do reszty. Na koniec opadła bezsilnie, zaspokojona.

- Chyba teraz nie... - zaczęła.

- Nie martw się - przerwał jej szybko. - Jeszcze wszystko przed nami. Pochwycił jej dłoń i poprowadził ją tam, gdzie paliło go największe pożądanie.

Zaczęła go pieścić i nagle w magiczny sposób jej pragnienia odrodziły się z jeszcze większą siłą. Było jednak coś jeszcze.

- Jake, nie pomyśleliśmy...

- O niczym już nie myśl - poprosił. - Tylko odczuwaj.

I tak zrobiła, tuląc się do niego, gładząc jego silne, twarde ciało, pochylone nad nią.

- Chcesz mnie teraz, Julio?

- Tak, tak - wychrypiała, gorączkowo ściągając majteczki.

Wszedł w nią. Trzymała się go kurczowo, czekając, aż zabierze ją w najpiękniejszą podróż.

Wszystko stało się błyskawicznie. Fale rozkoszy ruszyły jak potężny przy bój. Na moment zatonęli w nich oboje. Kiedy po długiej chwili Julia otworzyła oczy, prawie oślepił je jaskrawy srebrny blask.

Jake, zdyszany, tulił ją do piersi, a serce łomotało mu jak oszalałe. Przez długi czas leżeli nic nie mówiąc, aż wreszcie wstali i powoli pozbierali rozrzucone rzeczy.

- Nie jest ci zimno? - spytał z czułością.

- Skąd, nigdy nie było mi tak gorąco.

- Mnie też. Chodźmy do domu. Ciekawe co będzie, kiedy spotkamy się w łóżku - powiedział z rozmarzeniem, biorąc ją za rękę.

W milczeniu zaczęli iść ku domowi, nadzy, strojni jedynie w światło księżyca.
































Rozdział 8



Następnego ranka Jake odwiózł Julię na lotnisko. Po drodze cierpliwie słuchał długiej litanii poleceń i instrukcji, które miał przekazać Rafe'owi i Beth. Wreszcie nie wytrzymał i roześmiał się.

- Boże, przecież już im to wszystko mówiłaś, mało tego, napisałaś. Oni nie są dziećmi, Julio. Dadzą sobie radę bez ciebie.

- Masz rację - przyznała - ale mam już nerwową wysypkę, bo...

- ... czeka cię udział w programie telewizyjnym - dopowiedział. - O to przecież naprawdę chodzi, prawda? Wrócisz tu po dwudziestu czterech godzinach i przekonasz się, że wilki przeżyły. Ale czy ty pozostaniesz żywa po programie Polly Anderson?

- Chyba nie. - Julia wzdrygnęła się.

Jake zdjął rękę z kierownicy i uspokajająco poklepał ją po ramieniu.

- Dasz sobie radę, nie martwię się o to. Na pewno ty i twoje ukochane czworonogi okażecie się gwoździem programu.

- Ale to ja mam wystąpić! Jake znów się roześmiał.

- To naprawdę szkoda, że nie możesz zabrać ze sobą do studia Tazego i Nokomis.

- Piękny pomysł, naprawdę żałuję.

- I bez nich wypadniesz wspaniale - zapewnił ją poważnym tonem. - Wbrew temu, co sama o sobie sądzisz, umiesz znakomicie nawiązywać kontakt z ludźmi. Najlepszy dowód, że świetnie poradziłaś sobie w szkole.

- Och, to były tylko dzieci.

- Dzieci jest o wiele trudniej zainteresować. Z dorosłymi pójdzie ci łatwiej. Pamiętaj o tym, kiedy znajdziesz się przed kamerą.

Nie mogła sobie tego wyobrazić. Widok dziecięcych twarzyczek działał na nią uspokajająco. Natomiast sama myśl, że będą ją oglądać miliony widzów, przejmowała Julię dreszczem. Odwróciła głowę i zaczęła tępo wpatrywać się w rozświetlony słońcem pejzaż migający za oknem, usiłując zapomnieć o wszystkim.

Jake próbował jeszcze dowcipkować pragnąc, by się odprężyła, lecz nie na wiele się to zdało. Wiedziała, że jest tylko jeden sposób.

- Czy nie pojechałbyś ze mną, Jake? - zapytała z nadzieją.

- Przepraszam, nie usłyszałem, co powiedziałaś.

Nic dziwnego, że nie usłyszał. Od kilku dni miała mu zadać to pytanie i teraz ledwo zdołała je z siebie wykrztusić.

- Właściwie mógłbyś ze mną pojechać - powtórzyła, siląc się na lekki ton. Jake uśmiechnął się w milczeniu.

- Wiesz, po prostu dodawałbyś mi odwagi w czasie tych telewizyjnych tortur, a potem pokazałbyś mi miasto. Przecież tak dobrzeje znasz.

- O, tak, znam je jak mało kto - przyznał. - I ono też mnie jeszcze pamięta. Wątpię jednak, czy ludzie, z którymi miałem kiedyś do czynienia, chcieliby się ze mną spotkać, choć teraz już prowadzę się przyzwoicie. I prawdę mówiąc ja też nie mam ochoty ich widzieć.

Zdała sobie nagle sprawę, co dla niego może znaczyć wyjazd do Los Angeles. Nie chciał wracać do miejsc i wspomnień, od których już raz uciekał. Ale w końcu chodzi tylko o jeden dzień, pomyślała egoistycznie.

- Słuchaj, jeśli nie chcesz, możemy nawet nie wychodzić na miasto - nalegała.

- Julio, powtarzam ci, nie mam ochoty spędzić w tym Mieście Aniołów nawet godziny, nie mówiąc już o całej dobie.

Kątem oka musiał dostrzec rozczarowanie na jej twarzy, gdyż zwolnił, pochylił się i szybko ją pocałował.

- Rozumiesz mnie, prawda?

- Tak, Jake - przytaknęła bez przekonania.

- Więc nie miej żalu, że podziękuję za zaproszenie. Ale nie martw się, kiedyś jeszcze wybierzemy się razem w podróż.

Równie dobrze mógłby przemawiać do małego, nadąsanego dziecka, któremu nie wystarczają obietnice. Ona starała się wejść w jego położenie, dlaczego on nie może zdobyć się na podobny gest?

To pytanie dręczyło ją przez cały czas lotu. Zawiodła się na Jake'u. Oczekiwała od niego czegoś więcej niż tylko zdawkowych pocieszeń. Zostawił ją samą, wiedząc, jak bardzo potrzebuje oparcia.

Lot był męczący, a jedzenie fatalne. Rozgoryczona Julia rozpamiętywała ostatnią rozmowę. Okazało się, że Jake nie był w stanie przedłożyć jej spraw nad swoje. Co prawda obronił ją przed Fredem Gilmerem, lecz wynikało to chyba raczej z poczucia obowiązku niż prawdziwego poświęcenia.

Poczuła się jeszcze bardziej samotna. Pragnęła go, tęskniła za nim, żałowała, że nie ma go u swego boku. Zadziwiające! Ona, która przez całe życie była niezależna, rozsądna i samodzielna, teraz nie była zdolna zrobić kroku bez tego mężczyzny, lękając się niemal wszystkiego.

Niewesołe rozmyślania przerwał głos kapitana oznajmiający, że podchodzą do lądowania. Julia zapięła pasy i przełknęła ślinę. Nerwy miała w kompletnej rozsypce.

Głośnik odezwał się jeszcze raz.

- Panie i panowie, bardzo przepraszamy, ale nastąpi małe opóźnienie. Proszę się nie denerwować, po prostu panuje duży ruch i musimy zaczekać na pas. Kiedy tylko wieża kontrolna da nam pozwolenie, wylądujemy.

Tego jej jeszcze było trzeba! Będzie musiała spieszyć się do hotelu i denerwować, czy zdąży do studia.

Samolot wreszcie wylądował. Tiffany, przyjaciółka Beth, już na nią czekała. Kiedy weszły na ruchomy chodnik, najdłuższy, jaki Julia kiedykolwiek widziała, asystentka Polly Anderson oznajmiła:

- Nagranie się opóźni, ale tylko do jutra.

- Jak to, nagranie będzie dopiero jutro? - Julia była wyraźnie niezadowolona. -Ja naprawdę nie mogę zostać tak długo!

Tiffany szybkim ruchem ręki kilka razy przeczesała bujną ciemnoblond czuprynę.

- A cóż to za problem? - zapytała beztrosko.

- Być może dla was żaden, ale dla mnie bardzo poważny.

Dotarły wreszcie do hali bagażowej i stanęły przy transporterze, czekając na walizkę. Julia była już mocno poirytowana.

- Dlaczego nikt nie bierze pod uwagę moich obowiązków?

- Och, to tylko kilka godzin więcej niż było ustalone - uspokajała ją Tiffany, po czym dodała: - Naprawdę jest mi strasznie przykro, ale to się zdarza.

- Co mianowicie?

- Polly ma straszne kłopoty z gardłem. Ledwo może szeptać. W naszym zawodzie to po prostu klęska.

- Och, przykro mi, nie wiedziałam, ale...

- Tak to bywa, kiedy się ma dwie audycje dziennie i mnóstwo spotkań z publicznością.

Julia nie miała najmniejszej ochoty poznawać cudzych problemów. Poprzysięgła sobie, że będzie to jej pierwszy i ostatni występ publiczny. Niech Beth dalej radzi sobie sama.

- Wierz mi, Polly bardzo się martwi tym, że musiała przełożyć program -ciągnęła Tiffany.

- Nie ona jedna - cierpko zauważyła Julia.

- Mam nadzieję, że do jutra jej struny głosowe będą w lepszym stanie.

- Jak to „mam nadzieję"? Przecież mówiłaś, że jutrzejszy termin nagrania jest pewny.

- Tak, tak, oczywiście - skwapliwie zapewniła asystentka. - Polly poszła do najlepszego lekarza w Los Angeles, co ja mówię, najlepszego na świecie.

- Cieszę się...

- Dał jej zastrzyki, antybiotyki, no, dosłownie wszystko, po czym kazał wyłączyć się z życia na dwadzieścia cztery godziny. Niestety, w przypadku Polly jest to niewykonalne.

Julia znów się zaniepokoiła.

- Nie, nie martw się, będzie musiała go posłuchać.

- Skąd ta pewność?

- Ponieważ zaprosiła do studia specjalnych gości i nie chce ich zawieść. Zresztą są już nadawane zwiastuny programu.

Julia przypuszczała, że właśnie ten fakt spowodował, że Polly grzecznie posłuchała zaleceń lekarza. Telewizyjna machina musiała się kręcić. Nie było czasu na chorowanie i zawalanie programu.

- W gruncie rzeczy niewiele się zmieni, bo wyjedziesz tylko o jeden dzień później. A jeśli zdecydujesz się zostać do pojutrza, oczywiście przedłużymy ci rezerwację hotelu na jeszcze jedną noc. Ma się rozumieć, na nasz koszt -podkreśliła Tiffany.

Julia przecząco pokręciła głową i spojrzała na zegarek.

- Jestem do waszej dyspozycji na dwadzieścia cztery godziny i ani minuty dłużej - oznajmiła stanowczo. Nie miała zamiaru przedłużać pobytu. Czekało ją poważne zadanie. Zresztą jeżeli pod jej nieobecność coś stałoby się wilkom, wtedy nie pomogłaby już żadna reklama.

- Wspaniale! - wykrzyknęła z radością Tiffany. - Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło i jak ucieszy się Polly. A gdzie jest twój bagaż? - przypomniała sobie nagle i zaczęła się rozglądać.

- Przecież przyjechałam na krótko. To mi wystarczy. Julia wskazała na sporą torbę, zawieszoną na ramieniu.

- No wiesz! - Dziewczyna była wyraźnie zdumiona. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, idź do sklepu hotelowego i kup wszystko, co ci potrzebne. Na nasz rachunek.

Oczywiście zadbamy też o twoją fryzurę i makijaż.

Julia uśmiechnęła się sceptycznie. Z pewnością wypadnie fatalnie, ale przynajmniej jej uczesaniu i makijażowi nic nie będzie można zarzucić.

Drogę z lotniska do miasta Tiffany przebyła w rekordowym tempie, często łamiąc przepisy drogowe.

- Jak ci się udaje uniknąć mandatów? - zapytała Julia, kiedy Tiffany zaparkowała samochód przed hotelem.

- Och, po prostu uważnie prowadzę. - Dziewczyna roześmiała się beztrosko, odrzucając w tył głowę. Była tak sympatyczna, że Julia nie miała serca okazywać dłużej niezadowolenia.

Julia zostawiła bagaż w pokoju, po czym Tiffany zaprowadziła ją do słynnej Polo Lounge. Zaczęły od kieliszka wermutu i po chwili Julia poczuła, jak bardzo jest głodna. Z przyjemnością więc zjadła znakomity obiad. W połowie posiłku Tiffany przeprosiła ją na chwilę i wyszła, jak przypuszczała Julia, do toalety.

Nagle po kilku minutach pojawił się kelner z aparatem telefonicznym.

- Telefon do pani Shelton - oznajmił.

Zdenerwowana Julia podniosła słuchawkę. Czyżby coś się stało? W tym samym momencie usłyszała znany już jej chichot Tiffany.

- Ładny numer, co? Chciałam, żebyś poczuła się jak gwiazda. Nie każdy ma telefon do Polo Lounge!

Jak na razie Julia czuła jedynie tremę. Mimo to żart Tiffany szczerze ją rozbawił.

Po lunchu wyszły, by pospacerować po pasażu handlowym i obejrzeć wystawy. Wypiły kawę w kawiarence z ogródkiem, a potem wróciły do hotelu i wypoczywały nad brzegiem basenu. Pod koniec dnia Julia poczuła się całkowicie odprężona.

- Najwyższa pora, by pomyśleć o nocnym życiu - oświadczyła Tiffany, kiedy wróciły do pokoju. - Powinnaś się trochę rozerwać. Mam dla ciebie bardzo miłego towarzysza.

- O, nie, na dziś wystarczy - zaprotestowała Julia. - Marzę już tylko o pójściu do wanny, a potem do łóżka.

- To strasznie nudne.

- Nie dla mnie. Zresztą ty też pewnie jesteś zmęczona i powinnaś mieć trochę czasu dla siebie. Wspaniale się mną opiekowałaś przez cały dzień. Dawno już nikt tak się mną nie zajmował.

- Obiecałam Beth, że trochę cię rozerwę, ale cóż, skoro nie chcesz...

- Tak będzie najlepiej, Tiffany.

- Może jednak zmienisz zdanie? Przecież nie wrócimy późno. Wzięłabym swojego przyjaciela i poszlibyśmy razem.

- Nie, naprawdę nie.

- Dobrze, skoro tak, nie będę nalegać. Obiecaj mi tylko, że nie spędzisz całego wieczoru na zamartwianiu się jutrzejszym występem.

- Obiecuję - zapewniła ją Julia. Tiffany wyciągnęła rękę na pożegnanie.

- Trzymaj się. Do jutra. Sama się przekonasz, jakie to uczucie być gwiazdą telewizji.

Za dziewczyną zamknęły się drzwi. Julia dopiero teraz uświadomiła sobie, co właściwie najlepszego wyczynia. Już sam fakt, że wyraziła zgodę na pojawienie się przed kamerami, był dla niej złamaniem dotychczasowych zasad, a do tego przez cały dzień kręciła się koło Beverly Hills i bawiła tak dobrze, że niemal zapomniała o ukochanych wilkach!

Teraz jednak, nie słysząc radosnego śmiechu Tiffany, znowu poczuła się osaczona. Gdyby tylko Jake był przy niej!

- Cholera, po co dałam się w to wszystko wrobić! zaklęła, po czym mrucząc wściekle pod nosem: - Już nigdy więcej - ruszyła do łazienki.

Kąpiel poprawiła jej humor. Otulona szlafrokiem zasiadła przy biurku i rozłożyła papiery, które przywiozła z sobą. Postanowiła wreszcie dokończyć artykuł dla uniwersyteckiego pisma. Już po chwili przeniosła się w inny świat, zamieszkany przez gatunek canis lupus. Zamówiła kolację do pokoju i o ósmej, ku własnej satysfakcji, miała już gotowy tekst Niestety, było jeszcze wcześnie. Znów zaczęły ją dręczyć upiorne wizje jutrzejszego dnia. Pragnąc je odegnać, szybko sięgnęła po słuchawkę, by zadzwonić do Jake'a. Tylko z nim miała ochotę rozmawiać i tylko za nim tęskniła. Jednak w ostatniej chwili zawahała się i wykręciła numer farmy.

Jake miał zamiar zjeść kolację w mieście, kiedy jednak ruszył spod biura i wyjechał na Główną, dziwnym trafem nie zatrzymał się przy knajpce. Już po chwili zorientował się, że jest na autostradzie i zmierza w stronę farmy Farrella.

Zahamował przed werandą dokładnie w momencie, kiedy Rafe i Beth układali steki na grillu.

- Chodź - zawołali. - Trafiłeś akurat na kolację.

Na próżno udawał, że już jadł. Nie dali się zwieść ani przez chwilę.

- Wydaje mi się, że musisz być bardzo głodny zauważyła Beth, dostawiając jeszcze jedno krzesło do kuchennego stołu.

- A jedzenia wystarczy dla wszystkich - dodał Rafe.

Jake nie opierał się dłużej. Nie miał ochoty być sam, a ponadto chciał porozmawiać o Julii.

Stopniowo tracił jednak nadzieję, że tego wieczoru padnie choć krótka wzmianka o jej osobie. Musiał wysłuchać dokładnego raportu Rafe'a z terenu i rozważań na temat wad i zalet nowego miejsca, w które przeniósł stado. Z trudem udając zainteresowanie, przejrzał również konspekty nowych artykułów i prelekcji Beth.

- Znalazłam w sąsiednim okręgu szkołę, która chce zaadoptować Tazego -pochwaliła się. - Julia była zachwycona.

Nareszcie ktoś wymówił długo oczekiwane imię.

- Kiedy ci się to udało załatwić? - spytał Jake, odzyskując nadzieję na rozmowę o Julii.

- Dzisiaj po południu. Rafe pojechał do wilków, a ja do...

- Skąd w takim razie Julia już wie o tym? - przerwał jej z zainteresowaniem.

- Och, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Dzwoniła tutaj.

- Kiedy? - zapytał, z trudem ukrywając żal. Czemu najpierw nie odezwała się do niego?

- Niedługo przed twoim przyjazdem - poinformował go Rafe, odgryzając potężny kęs steku. - Wiecie, dawno nie jadłem czegoś tak wspaniałego - oznajmił z błogą miną.

- Mniejsza o stek, powiedz lepiej, co mówiła. Jak poszło nagranie? -niecierpliwił się Jake.

- Nie było nagrania.

- Jak to?! - Jake odłożył widelec i wbił wzrok w chłopaka. - Powiedz mi wreszcie dokładnie, o co chodzi - nakazał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Tak jest, szeryfie! Ta sławna telewizyjna primadonna, niejaka Anderson, dostała chrypki i bodajże straciła głos. Dlatego przełożyli nagranie na jutro po południu i Julia wróci dopiero późnym wieczorem.

- I nic mi nie mówicie? Przecież będę mógł po nią wyjechać na lotnisko.

- Nie wiedziałem o tym... - tłumaczył się Rafe. - Pomyślałem, że na pewno będziesz zajęty, więc postanowiłem sam ją odebrać.

- Ale jutro wieczorem nie będę już pracował. O której przylatuje samolot?

- Nie wiem...

- Rafe, ja cię chyba zabiję!

Beth uznała, że musi interweniować.

- Ci z telewizji myśleli, że Julia zostanie jeszcze na noc i nie zabukowali jej lotu na jutro wieczór. Dlatego będzie dzwoniła w tej sprawie po nagraniu.

- Do licha, trzeba z was wszystko wyciągać - zdenerwował się Jake. Widząc ich niepewne miny, dodał jednak z uśmiechem: - Ale stek rzeczywiście był pyszny. A może Julia jeszcze coś powiedziała? i - indagował dalej.

- Jak myślisz, czy powinniśmy mu to zdradzić? - Rafe zerknął na Beth.

- Chyba tak. Lepiej, żeby wiedział, czego się ma spodziewać.

- Słuchajcie, zaczynam tracić cierpliwość. Rafe parsknął śmiechem.

- Och, nic takiego. Wspomnieliśmy jej tylko, że krąży już legenda o tym, jak wypadłeś półnagi na ganek, by bronić jej przed kowbojami.

- Zachwycające... - skomentował Jake.

- To naprawdę było zachwycające - przyznała szczerze Beth.

- Możliwe, ale czy koniecznie musieliście jej o tym mówić?

- I tak by się dowiedziała po powrocie, więc woleliśmy ją uprzedzić. Zresztą -uśmiechnęła się - twoja postać nabrała nowego wymiaru. A twoja sława spłynęła również na Julię.

- Wątpię, czy była tym wszystkim zachwycona.

- No, niezbyt - przyznał Rafe.

Jake zerknął na zegarek.

- Kiedy dokładnie dzwoniła?

- Mniej więcej o ósmej.

- Teraz jest wpół do dziesiątej. Jak myślicie, chyba jeszcze nie śpi? Beth z trudem stłumiła chichot.

- Raczej nie.

- Dobrze, w takim razie dziękuję za kolację i będę już leciał. Mam jeszcze trochę roboty. - Jake podniósł się i odstawił talerz.

- Możesz zadzwonić stąd - zaproponował Rafe.

- Nie, dzięki, lepiej już pojadę do siebie.

Była prawie dziesiąta, kiedy w hotelowym pokoju zadzwonił telefon.

- Witam panią doktor. - Na dźwięk głosu Jake'a, choć brzmiała w nim lekka kpina, Julię przeszedł dreszcz podniecenia.

- Podobno zmieniła pani plany.

- Rafe już ci powiedział?

- Tak. Wpadłem do niego przejazdem i załapałem się na kolację. Beth też tam była. Opowiadała mi z wielkim - entuzjazmem, że znalazła szkołę, która chce zaadoptować Tazego. Rafe natomiast uraczył mnie dokładnym sprawozdaniem z operacji przeniesienia wilków. Mają nowe leże, daleko od farm, ze źródełkiem i skałami, wśród których mogą się ukryć.

- Wiem. Zdał mi szczegółową relację.

- Tak naprawdę jednak chciałem usłyszeć coś o tobie - przyznał Jake. Zaledwie wypowiedział te słowa, poczuł się głupio, jak zakochany uczniak. Co się z nim dzieje, zastanawiał się z irytacją. Jak to możliwe, by tak się zapomniał. Najpierw pojechał na farmę Farrella zamiast do domu, a potem siedział i nawet nie słuchał, co do niego mówią, marząc wyłącznie o niej.

Julię znów przeszedł znany, rozkoszny dreszcz. Nie towarzyszył jej, ale przynajmniej zadzwonił i zwierzył się, że o niej myślał.

- Nadal tak przeżywasz jutrzejszy występ? - zapytał.

- Tak, zwłaszcza teraz, gdy nie ma cię koło mnie. Tęsknię za tobą, Jake, naprawdę.

- Ja też, kochanie. - Rozmarzył się, po czym szybko dodał: - Ale powiedz, jak ci się podoba Los Angeles?

- Och, spędziłam urocze popołudnie z asystentką Polly Anderson. To cudowna dziewczyna. Potrafiła mnie tak rozerwać, że zapomniałam choć na parę godzin o nagraniu. Szczerze mówiąc, zapomniałam nawet o tobie - dodała - i o tym, jak bardzo tęsknię. Ale potem wszystko wróciło.

- Ja tęskniłem cały czas. Dziś w nocy będę czuł się straszliwie samotny w łóżku.

- Ja też. Ale jest jeszcze coś więcej - zawahała się na moment, szukając właściwych słów. - Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą o uczuciach, Jake. Chyba nie mamy w tym wprawy.

- Milczał, więc brnęła dalej:

- Potrzebuję twojej przyjaźni i wsparcia. Twoja obecność jest coraz bardziej niezbędna. Nie spodziewałeś się usłyszeć takiego wyznania, prawda?

- Nie - przyznał. - Zawsze byłaś tak cholernie niezależna i zasadnicza.

- Może się zmieniam...

- Może.

- Jake?

- Julio, nie jest łatwo rozmawiać o takich sprawach przez telefon.

- Wiem.

- Ale kiedy wrócisz do domu... -Tak?

- Zawiadom mnie, którym samolotem przylecisz, a ja wyjadę po ciebie.

- Nie, nie, umówiłam się już z Rafe'em.

- Jeszcze zobaczymy. W każdym razie zadzwoń, kiedy tylko będziesz coś wiedziała.

- W porządku.

- A teraz zaśnij spokojnie.

- Tak, Jake.

- Trzymaj się.

Wbrew zapewnieniom nie mogła zasnąć. Rozmowa wytrąciła ją z równowagi. Nagle zapragnęła porozmawiać z Jake'em o swoich uczuciach. Nie mogła się na to zdobyć, kiedy byli razem. Niestety, niewiele z tego wyszło. Czy kiedy się spotkają, będzie w stanie powiedzieć temu mężczyźnie, co naprawdę czuje? Wyznać mu, że się zakochała?

Jake leżał bezsennie w łóżku, przeklinając się w duchu. Tyle pragnął przekazać Julii, a tymczasem nie powiedział nic. Do diabła, powinien być z nią teraz tam, w Los Angeles. Powinien, lecz było to niewykonalne.

Obawiał się, że znów dopadną go zmory przeszłości. Bał się tego miasta. Lęk czynił go bezsilnym. Co by było, gdyby w drodze na lotnisko uległ jej prośbom? Czy przeszłość przysłoniłaby teraźniejszość? Nie był pewien odpowiedzi na te dręczące pytania.

Poderwał się z łóżka i nerwowo zaczął przemierzać sypialnię. Dotąd cieszył się, że trafił do Pierson i zaczął nowe życie. Ale dziś nawet tu nie miał spokoju. Stosunki z Fredem były napięte, a przez znajomość z Julią naraził się potężnemu Związkowi Hodowców. W jego uładzony dotychczas i spokojny świat znów wtargnęły niepokój i niepewność. Najlepiej by było, gdyby wziął się za naprawianie płotu, zamiast zastanawiać się nad ewentualnymi konsekwencjami wyjazdu do Los Angeles. Ale tam była Julia i potrzebowała go. On również jej potrzebował. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo.

Kiedy następnego Julia obudziła się, nie myślała o spotkaniu w studiu telewizyjnym, lecz o Jake'u. Nie mogła wybrać sobie lepszego momentu w życiu, by uzależnić się od mężczyzny takiego jak Jake Forrester, wyraźnie dającego jej do zrozumienia, że długotrwałe związki nie leżą w jego naturze.

Telefon od Tiffany przywrócił ją do rzeczywistości. Polly już wyzdrowiała. Nagranie miało się zacząć o pierwszej.

Już o dwunastej pod hotel podjechała elegancka limuzyna. Po przyjeździe na miejsce Julia została natychmiast porwana przez charakteryzatora. Młody chłopak, żywy jak srebro i niesłychanie gadatliwy, zgrabnie łączył komplementy z krytyką.

- Pani ma naprawdę ładne rysy - pochwalił. - Gdybym miał więcej czasu, żeby nad panią porządnie popracować, zrobiłbym pani fantastyczne oczy. Trochę cienia na powieki. - Szybkim ruchem pędzelka musnął jej twarz. - Albo te kości policzkowe, gdyby je uwydatnić... - Zanurzył kolejny pędzelek w słoiku z pudrem, potem pochwycił jeszcze inny i manewrował nimi błyskawicznie.

Kiedy skończył, otworzyła oczy i z zaciekawieniem spojrzała w lustro. Twarz, którą tam zobaczyła, była jej znana, lecz z pewnością nie należała do Julii Shelton. Charakteryzator zdjął jej z głowy czepek.

- Zrobiłbym z pani piękność, gdybym tylko miał czas - powiedział z zawodowym żalem.

- Ale, niestety, nie masz - rzuciła Tiffany od drzwi. - Polly już czeka. Musimy się przygotować - mówiła, szybko prowadząc Julię korytarzem. - Wystąpisz jako pierwsza. Mam nadzieję, że porządnie sobie wypoczęłaś?

- Och, tak - skłamała Julia.

- Świetnie, bo Polly ma jeszcze trochę chrypki. Będziesz bez mała musiała mówić za nią. Ale nie martw się, to tylko piętnaście minut.

- Tylko piętnaście! - wyjąkała przestraszona nie na żarty Julia.

- Uszy do góry. - Asystentka poklepała ją po ramieniu. - I pamiętaj, że jesteś gwiazdą.

Wreszcie dotarły do drzwi studia z numerem 1-A. Tiffany przeprowadziła Julię przez plątaninę wijących się po podłodze kabli, po czym wepchnęła w jasny krąg światła.

- Poznaj samą Polly Anderson - oznajmiła z dumą.

- Polly, to jest doktor Julia Shelton.

- Znana dziennikarka nie wyglądała wcale groźnie. Była wysoka i szczupła. Wnikliwe i surowe spojrzenie ciemnych, brązowych oczu równoważyły linie śmiechu wokół ust. Najwyraźniej nie starała się ich ukryć pod makijażem, czym musiała sprawiać nieustający zawód charakteryzatorowi. W sumie każdy mógłby ją uznać za swoją ulubioną ciotkę. Julia szybko obejrzała się przez ramię i zobaczyła, jak Tiffany szczerzy zęby w uśmiechu.

- Witam, doktor Shelton. - Polly ruszyła ku Julii z wyciągniętą w powitalnym geście ręką. - Prawdę mówiąc miałabym ochotę mówić do ciebie: Julio.

- Bardzo się cieszę.

- A ja jestem Polly. Specjalnie z okazji twojego występu zaprosiłam do studia ekologów. Mogą nam bardzo pomóc.

Miała niski i trochę zdarty głos, ale o miłym brzmieniu.

Niestety, mimo najlepszych chęci Julia nie mogła powstrzymać lęku przed trzema wycelowanymi w jej stronę kamerami i rzędami siedzeń na widowni. Dziennikarka musiała wyczuć jej nastrój.

- Nie bój się - powiedziała miękko, prowadząc Julię ku sofie ustawionej pośrodku sceny. - Wyobraź sobie, że jesteśmy w domu i ucinamy sobie małą pogawędkę.

Julia posłusznie skinęła głową. Rada trafiła jej do przekonania, lecz rzeczywistość telewizyjnego studia nie miała w sobie nic z domowej atmosfery. Widzowie zaczęli powoli zapełniać widownię. Oślepiona blaskiem jupiterów, które nagle rozjarzyły się nad jej głową, słyszała jedynie szurania i pomruki, jakby gdzieś tam zaczajała się na nią groźna bestia o stu oczach. Na szczęście nie mogła nikogo dostrzec.

W miarę jak nieubłaganie zbliżał się czas wejścia na wizję, jej serce alarmująco przyspieszało tempo, a policzki zaczynały płonąć. Gorączkowo przywoływała się w duchu do porządku. Przypominała samej sobie, że jest dorosłą kobietą, szefową ważnego programu badawczego. Niestety, nawet to nie pomogło. Czuła, że wpada w panikę. Czy będzie w ogóle zdolna cokolwiek powiedzieć? Zacisnęła w palcach fotografie Cochise'a, Nokomis i Tazego, szukając pocieszenia w ich mądrych, złotawych ślepiach. W tym momencie jednak technik szybko wyjął jej zdjęcia z rąk, by włożyć je do wyświetlarki.

- Dwie minuty, Polly. - To reżyser informował prowadzącą, kiedy zaczyna się program.

Dziennikarka usiadła na sofie koło Julii, szybko przekartkowała swoje notatki, po czym spokojnie je odłożyła.

- Mówię ci, sama się zdziwisz, że masz tyle rzeczy do powiedzenia - zapewniła, patrząc na nią z pełnym zrozumienia uśmiechem.

Julia była zdumiona. Ta kobieta doskonale wyczuwała jej stan ducha.

- Jedna minuta - zawołał przez mikrofon reżyser. W tym samym momencie Polly szybkim ruchem wcisnęła jej do ręki jakąś karteczkę.

- Strasznie nalegał - powiedziała. - Nie mogłam mu odmówić, bo po prostu bałam się, że wedrze się na scenę i wręczy ci to osobiście.

Julia rozwinęła mały papierek. Zawierał tylko kilka linijek tekstu. „Po programie masz randkę z twoim wielbicielem numer 1. Kocham cię - Jake".

Natychmiast spojrzała na widzów, lecz wszystko rozmywało się w oślepiającej poświacie. Zresztą nie to było istotne. Najważniejsza była świadomość, że Jake jest blisko.

I od razu wszystko stało się proste.

Kiedy już zaczęła mówić, trudno było jej przerwać. Nawet Polly Anderson ledwie zdołała zadać przygotowane pytania. Julia mogła sobie wyobrazić błysk rozbawienia w oczach Jake'a. Z zapałem opowiadała, jak jej wywodzące się już z dzieciństwa zainteresowanie zwierzętami i fascynacja wilkami doprowadziły do realizacji projektu przywrócenia ich naturze. Opowiadała, w jaki sposób zbiera się fundusze i z dumą podawała przykłady podobnych, uwieńczonych sukcesem starań. Audytorium, ku satysfakcji Polly, chłonęło jej słowa z wielkim zainteresowaniem.

- Przedtem robili to już z powodzeniem inni - tłumaczyła Julia. - Szare wilki z północy i czerwone wilki z Północnej Karoliny już kilka lat temu zostały przywrócone ich naturalnemu środowisku. My jesteśmy pierwszymi, którzy podjęli się ocalić wilki płowe. Jeśli nam się nie uda, gatunek ten zostanie skazany na zagładę.

Ostatnie zdanie wyraźnie poruszyło słuchaczy. W tym momencie kamera najechała na zdjęcia zwierząt ze stada. Julia opowiadała o każdym z osobna, o ich charakterach i obyczajach, tak zdumiewająco rodzinnych i łagodnych, zupełnie jak u domowych zwierząt.

Była zaskoczona, kiedy Polly zasygnalizowała jej dotknięciem ręki, że czas się kończy.

- To było fascynujące spotkanie - powiedziała dziennikarka na zakończenie - a ty, Julio, jesteś wyjątkową kobietą. Za chwilę wyświetlimy na ekranie nazwę i dane fundacji, tak by nasi widzowie w studio i przed telewizorami, zainteresowani losem wilków płowych, mogli się więcej o nich dowiedzieć. To szlachetne przedsięwzięcie potrzebuje finansowego wsparcia, dlatego pierwsza wrzucam do skarbonki czek na tysiąc dolarów, bo bardzo chciałabym zaadoptować piękną Nokomis.

Podziękowanie wzruszonej Julii utonęło w ogólnym aplauzie. Jej występ dobiegł końca. Kamery skierowano w inną stronę studia, a Polly już biegła, by powitać następnego gościa.

Na podeście pojawiła się Tiffany i wyprowadziła Julię do wyjścia.

- Byłaś dokładnie tak wspaniała, jak zapowiadała Beth - trajkotała, pełna

entuzjazmu. - Wierz mi, Polly jest zachwycona. Potrafiłaś przekonać ludzi. Zobaczysz, nie będziesz teraz miała spokoju.

Ale Julia nie słuchała już tych pochwał. Drżąc z radosnego oczekiwania zerkała ponad ramieniem asystentki. I wreszcie zobaczyła go: wysokiego, przystojnego mężczyznę, który z uśmiechem wyciągnął ku niej ramiona. Podbiegła do niego. Objął ją i bardzo mocno przytulił.

- Przede wszystkim muszę zmyć wreszcie z twarzy tę maskę - oznajmiła Julia.

- Po co? Wspaniale wyglądasz - powiedział Jake, całując ją żarliwie. Przytulali się na tylnym siedzeniu wozu, którym odwożono ich do hotelu.

Zajęty wyszukiwaniem luk w strumieniu samochodów kierowca zdawał się nie zwracać na nich uwagi.

- Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie i przyjechałeś do Los Angeles? - zapytała, gdy oderwali się od siebie, by nabrać oddechu.

- Och, mnóstwo powodów - odparł wymijająco.

- Na przykład co? - nie dawała za wygraną.

- Na przykład to, że mnie potrzebowałaś.

- Tak, nawet nie wiesz, jak bardzo - wyznała.

- Z początku nie zdawałem sobie sprawy, ale teraz już zrozumiałem. Nawiasem mówiąc, byłaś po prostu niesamowita.

- Bo wiedziałam, że jesteś blisko. Dziękuję ci, Jake.

Kiedy tylko dotarli do pokoju, Julia, tak jak zapowiedziała, pobiegła do łazienki, chwyciła zmywacz do makijażu i grubą warstwą rozprowadziła go na twarzy.

- Żegnaj, gwiazdo telewizji - powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Kiedy wyszła, wcierając w twarz resztki kremu, miała już świeżą, gładką cerę i zaróżowione policzki. Z pokoju dobiegł ją dźwięk otwieranego szampana.

- Proszę, właśnie przysłały ci go Polly i Tiffany. Jake nalał perlisty płyn do jej kieliszka i sięgnął po drugi.

Na moment ogarnęła ją panika. Czyżby, pragnąc uczcić jej sukces, miał złamać swoje zasady? A może te kilka godzin, które spędził w Los Angeles, osłabiło jego wolę? I nagle z ulgą dostrzegła, że Jake bierze do ręki stojącą za kubełkiem z szampanem butelkę wody mineralnej.

- Nie musisz się martwić - powiedział, napełniając swój kieliszek.

- Wcale się nie martwiłam - skłamała.

- Nieprawda.

- Dobrze - przyznała - ale zrozum, po prostu nie mogę zapomnieć, co mi mówiłeś. To miasto jest dla ciebie niebezpieczne.

- Nie wtedy, kiedy jesteśmy razem. I będziemy tutaj tylko do jutra. Wszystko już załatwiłem.

- Jake, bardzo się cieszę, ale...

- Co, kochanie?

- Czy... jesteś pewien? - zapytała, patrząc na niego w napięciu.

- Jestem pewien - oświadczył z mocą i trącił się z nią kieliszkiem.

- Chyba już się przekonałaś, że jestem facetem, który jest gotów na wszystko dla ukochanej dziewczyny.

Julia powoli i ostrożnie odstawiła swojego szampana, jak gdyby bała się spłoszyć ulotną chwilę.

- Co powiedziałeś? - zapytała miękko.

- Że jestem takim facetem, który...

- Nie, nie, chodzi o ostatnie słowo.

- A, te głupoty o miłości? Przytaknęła.

- To szło jakoś tak: kocham cię, Julio.

Przez moment patrzyła na niego rozszerzonymi oczami, w których nagle zakręciły się łzy, a potem rzuciła mu się w ramiona.

- Ja też cię kocham, Jake, nawet nie wiesz, jak. Och, kocham cię, kocham -powtarzała uszczęśliwiona.

Objęci upadli na łóżko. Jake ujął w dłonie piersi Julii i cichutko wyszeptał jej do ucha:

- Ja nie tylko cię kocham, ale chcę się z tobą kochać.

- Teraz?

- A czemu nie? - zapytał, niecierpliwie sięgając ku zapięciu jej bluzki. - Mamy przed sobą całe godziny i bardzo, bardzo ich potrzebujemy, bo będę przecież kochał każdy centymetr twojego ciała - wyszeptał namiętnie.

I kochał. Żarliwie, namiętnie, zachłannie. Jakby nie widzieli się przez całe tygodnie. W kilka godzin później, kiedy wreszcie nasyceni sobą odpoczywali na wielkim łożu, wśród skotłowanych prześcieradeł, blask słońca przesączający się zza zasłon zaczął przygasać.

- Robi się ciemno - powiedziała Julia, opierając się na łokciu i patrząc na Jake'a. Odrzuciła kosmyk wilgotnych włosów z jego twarzy i jeszcze raz go pocałowała.

- Straciliśmy całe popołudnie - oznajmiła prowokacyjnie.

- Straciliśmy? Roześmiała się.

- Ale to wyjątkowo miła strata!

- No właśnie. Ale Los Angeles bawi się całą noc. Mamy więc jeszcze mnóstwo czasu.

- Wiesz - mruknęła - może byśmy tak kazali przynieść sobie jakąś wspaniałą kolację i zostali tutaj.

- Ciągle się o mnie boisz?

- Trochę - przyznała szczerze. Pieszczotliwym ruchem dotknął jej policzka.

- Cieszę się, że tak o mnie dbasz, ale naprawdę wszystko jest w porządku. Przecież jesteś tu ze mną.

- Wiem, Jake, ale lepiej nie kuś losu.

- Nie. Czuję, że muszę wreszcie rzucić wyzwanie mojej przeszłości. Jeśli tego nie zrobię, będę stale przed nią uciekał, tak jak robiłem to dotychczas. Wtedy jednak byłem samotny w swojej walce. Dzisiaj mam ciebie i nie będę już w tym mieście sam - powiedział, czule biorąc Julię w ramiona.
































Rozdział 9



- Jake, powinniśmy już chyba wstawać.

- Zaraz. - Przyciągnął ją do siebie, choć i tak leżeli ciasno spleceni. Wyprężyła się w jego ramionach.

- Jest już późno - przypomniała.

- Może w Pierson, ale nie w Los Angeles.

- Dlatego właśnie powinniśmy wstać.

- Czyżbyś chciała poznać nocne życie Los Angeles?

- Powiedzmy. Skoro już tu jesteśmy, moglibyśmy się trochę rozerwać. Jednak ani Julia, ani Jake nie uczynili najmniejszego ruchu, by wyjść z ciepłej pościeli.

- Dlaczego w takim razie nie idziemy? - zapytał przekornie.

- Właśnie nie wiem.

- Dobrze, wobec tego ja będę pierwszy. - Jake sięgnął do wezgłowia i zapalił nocną lampkę. Julia czule pogłaskała mężczyznę po twarzy.

- Dziękuję...

- Za co?

- Za to, że przyjechałeś.

- Przecież powiedziałem, że zrobię wszystko dla kobiety, którą kocham. A ja cię kocham, Julio - szepnął, przypieczętowując swoje słowa pocałunkiem.

Wtuliła twarz w zagłębienie jego ramienia, zapominając o kolacji i nocnej wyprawie.

- Od kiedy to wiedziałeś?

- Od kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem.

- O, nie, drogi panie Forrester, tego mi nie wmówisz.

- Nie wierzysz mi? - Próbował przekonać ją kolejnym pocałunkiem.

- Zdecydowanie nie. Wyznałeś, że wtedy tylko mnie pożądałeś. Ale ja chcę usłyszeć o miłości przez duże „M". Oczekuję bardzo romantycznej odpowiedzi na moje pytanie.

- Cóż - mruknął - niech się zastanowię. Przymknął oczy, udając głęboki namysł.

- Może wtedy, kiedy mnie tak strasznie obrugałaś...

- To znaczy kiedy?

- Och, robiłaś to tyle razy, że trudno mi sobie przypomnieć. Ach, czekaj, wiem!

Wtedy, kiedy wpadłaś wściekła do mojego biura.

- Znów oszukujesz, szeryfie. Tylko ze mną flirtowałeś.

- Ty też, moja droga.

- Ja nie! - zaperzyła się, ale w porę uświadomiła sobie, jak bardzo pragnęła, by odwiózł ją do domu.

- Powiedzmy, że wtedy jeszcze robiłam to odruchowo - sprostowała.

- Nie kłam. - Pogroził jej palcem. - Ostatecznie dochodzę do wniosku, że mogło się to zdarzyć w czasie spaceru po pustyni albo w czasie przyjęcia, albo...

- Jake - uciszyła go ruchem dłoni - przecież ty i tak nie pamiętasz.

- Nie, nie pamiętam - przyznał, wpatrując się w nią z uwielbieniem. - Nie mogę sobie już nawet wyobrazić, że były czasy, kiedy cię jeszcze nie znałem. Dlaczego więc wymagasz ode mnie, bym wiedział, kiedy cię pokochałem?

- Och, Jake - szepnęła przejęta.

- Tak, wydaje mi się, że zawsze cię kochałem - wyszeptał. Milczała, powstrzymując łzy wzruszenia.

- Hej, nie uważasz, że znalazłem bardzo romantyczną odpowiedź? Spojrzała mu głęboko w oczy.

- Najlepszą w świecie, panie Forrester.

- I wiesz, chociaż nie potrafię powiedzieć, kiedy naprawdę się w tobie zakochałem, pamiętam moment, w którym po raz pierwszy pomyślałem o miłości -zwierzył się.

Spokojnie czekała na ciąg dalszy.

- Kiedy stanąłem u twego boku przeciwko Fredowi.

- Wtedy? - zdumiała się. Przecież bardzo dobrze pamiętała jego słowa. -Powiedziałeś, że po prostu wykonujesz swój zawód i broniłbyś każdej sprawy, którą uważałbyś za słuszną.

- I tak rzeczywiście było. Tyle że nie tylko poczucie - obowiązku, ale i miłość kazały mi bronić ciebie i twojej sprawy.

- Można ci tylko pozazdrościć - zachichotała. Ale Jake nie był w nastroju do żartów.

- Najważniejsze, że sercem byłem po twojej stronie. Fred nie byłby już w stanie mnie zastraszyć.

Zastanawiała się nad tym przez moment, ale nie było sensu dalej drążyć tematu. Teraz, kiedy wiedziała już, że jest kochana, przestały ją dręczyć wątpliwości.

- Chyba jednak musimy wstać - oznajmił Jake. Mamy wiele miejsc do odwiedzenia.

Razem weszli pod prysznic i szybko się umyli.

- Jak myślisz, czy mogę wyjść z mokrymi włosami? - zapytała Julia.

- Jasne, taki jest styl w Los Angeles - zapewnił ją z powagą.

- Nie dosuszone włosy? -Aha.

Szybko natarł ją ręcznikiem i odrzucił go, przyciągając ją do siebie.

- Nie uważasz, że cały ten pomysł z wyjściem na miasto jest jednak niemądry? - spytał, wodząc dłońmi po smukłych kobiecych kształtach w przypływie pożądania.

- Chodźmy. - Wyrwała się i owinęła ręcznikiem. - Obiecałeś.

- A co z... - Znów sięgnął po nią. Odepchnęła jego rękę.

- Później. Później będzie na to czas.

- Skoro już mówimy o czasie, uświadomiłem sobie właśnie, że nie powiedziałaś mi jeszcze, kiedy ty po raz pierwszy stwierdziłaś, że kochasz się we mnie - powiedział, idąc do sypialni.

Julia podeszła do toaletki i zaczęła rozczesywać włosy.

- To musiała być miłość od pierwszego wejrzenia - stwierdził z żartobliwą powagą, szukając w torbie czystej koszuli.

- Pudło! - odparowała.

- Czy to znaczy, że nie doznałaś olśnienia, kiedy wychynąłem z kurzu pustyni, wkraczając w twoje życie jak romantyczny kowboj?

- Szczerze mówiąc, uznałam cię za trochę podrabianego kowboja i zbyt pewnego siebie macho.

- Przestań, już nie mogę tego słuchać. - Chwycił ją za rękę.

- I za odrobinę zagubionego, ale miłego faceta - uzupełniła łaskawie.

- No, już trochę lepiej - ucieszył się.

Julia podeszła do szafy i wyjęła z niej czerwoną sukienkę.

- Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zobaczysz mnie w niej drugi raz, ale to mój najlepszy ciuch. Miałam włożyć ją do telewizji, ale uznałam, że jest zbyt śmiała.

- Tę sukienkę miałaś na sobie, kiedy się w tobie zakochałem - stwierdził, zręcznie unikając ciosu pantoflem.

- I kto tu jest wierutnym łgarzem?

- Trudno wyczuć... Lepiej powiedz mi, Julio, kiedy tak naprawdę zrozumiałaś, że mnie kochasz?

- Kiedy przekonałam się, że jesteś lojalny, uczciwy i miły. I bardzo, bardzo pociągający.

Jake nałożył spodnie o modnym kroju i koszulę w paski. Wyglądał bardzo przystojnie. Julii z wrażenia mocniej zabiło serce.

- Tak, właśnie, bardzo pociągający - powiedziała w zamyśleniu. - Chyba zaczęłam cię kochać, kiedy po raz pierwszy poszliśmy do łóżka.

Jake włożył koszulę w spodnie, zapiął pasek i wyciągnął ramiona ku Julii.

- My nie poszliśmy do łóżka, my się kochaliśmy - poprawił.

- Wiem. Czułam się taka szczęśliwa, a bałam się o tym mówić głośno, żeby wszystko nie rozwiało się nagle jak sen.

- Nikt nam już tego nie zabierze. - Jake przytulił Julię mocno i przeczesał palcami jej wilgotne włosy. Kochana, mamy z sobą więcej wspólnego, niż się komukolwiek wydaje. Oboje byliśmy samotnikami. Oboje tłumiliśmy przez lata swoje prawdziwe ja i teraz nie umiemy się odsłonić do końca. Dopiero się tego uczymy.

Kiedy po raz pierwszy się kochaliśmy, otworzyły się dla nas zamknięte drzwi, broniące nam dostępu do siebie. I teraz, gdy zyskaliśmy wszystko, boimy się, bo wiemy, co możemy utracić. Ale obiecuję ci, że nie dopuszczę, byśmy zagubili naszą miłość. Wierzysz mi, Julio? Wierzysz?

W odpowiedzi przylgnęła do niego mocniej.

- Razem możemy poradzić sobie ze wszystkim i osiągnąć wszystko -powiedział.

Julia zarzuciła mu ręce na szyję, rozkoszując się świeżym, czystym zapachem jego skóry.

- Wierzę w nas, Jake - wyszeptała.

Własne słowa zaskoczyły ją. Uświadomiła sobie, iż odkąd pamięta, zawsze wierzyła tylko w siebie i tylko sobie ufała. A teraz oto zaufała Jake'owi Forresterowi jak nikomu przedtem z swoim życiu.

- Nigdy cię nie opuszczę. To jest moja przysięga, Julio.

- Nie musisz przecież nic obiecywać.

- Muszę i chcę. Zakochałem się w tobie, a ty zaczynasz zmieniać moje życie.

- Mam nadzieję, że na lepsze.

- Przecież wiesz, że tak. - Roześmiał się radośnie i delikatnie poklepał ją po pupie.

- Kończ ubieranie i chodźmy szybko, bo mam wielką ochotę znów zaciągnąć cię do łóżka - ostrzegł.

Stali na hotelowym podjeździe czekając, aż portier przyprowadzi wynajęty samochód. Julia uważnie popatrzyła na Jake'a. Ten przystojny, ubrany z niedbałą elegancją mężczyzna był znów częścią tego miasta, echem swojego dawnego wcielenia. Obserwowała, jak wyćwiczonym gestem sięga po portfel, by wręczyć suty napiwek, tak jak czynił to zapewne wiele razy przedtem.

Samochód, który wybrał, okazał się czerwonym, sportowym kabrioletem alfa romeo.

Które życie Jake'a było prawdziwe? To dręczące Julię pytanie powracało przez cały wieczór. Głośno nie wspomniała o swoich rozterkach ani słowem.

Wjechali na Bulwar Zachodzącego Słońca. Julia była niespokojna. Jake rzucił wyzwanie swojej przeszłości. Co się stanie, gdy powróci do miejsc, z których kiedyś uciekł? Tak wspaniale zapowiadająca się noc mogła równie dobrze przerodzić się w koszmar.

Nie mogła do tego dopuścić. Czy istniał jakiś sposób, by zapobiec katastrofie?

- Jake - odezwała się łagodnie - może poszlibyśmy gdzie indziej, tam, gdzie dawniej nie bywałeś? Na przykład do jakiejś włoskiej restauracji? - zasugerowała. Uwielbiam tę kuchnię.

Z nadzieją czekała na odpowiedź. Może, cudem, da się namówić? Zerknął na nią z uśmiechem znad kierownicy.

- Ostatnim miejscem, o jakim bym marzył, jest włoska knajpa. Już wybrałem, Julio. To znakomity lokal.

Dawniej witali mnie tam jak stałego bywalca.

Zmrużył oczy i popatrzył w perspektywę rozjarzonego światłami bulwaru.

- Ciekawe, czy mnie jeszcze pamiętają - mruknął.

Julia niemal wpadła w panikę. Jake zmierzał prosto do jaskini lwa.

- Słuchaj, nie musi to być włoska restauracja - postanowiła nie dawać za wygraną.

- Julio, nie musisz się martwić. Wszystko będzie w porządku. Nie mam zamiaru wypić ani kropli. Zauważyłem, że uwielbiasz się troszczyć o innych, ale jestem dorosły i wiem, co robię. Zaufaj mi, proszę.

Zaufaj mi... Gdyby wiedział, jak trudno jej to przychodziło. Do tej pory ufała tylko sobie. Co prawda, nie zawiodła się jeszcze na Jake'u. Kochała go i chyba ufała mu. Ciągle jednak nie opuszczały jej obawy i wątpliwości.

Zaczęła przyglądać się słynnemu Hollywood, żeby odegnać złe myśli. Pod palmami, na szerokich chodnikach kłębił się kolorowy tłum. Obok turystów dało się zauważyć mnóstwo młodych ludzi ubranych ekscentrycznie, a właściwie przebranych.

Wreszcie czerwone alfa romeo skręciło w stronę Beverly Hills i sceneria uległa nagłej zmianie. Chodniki świeciły pustkami, za to na jezdniach tłoczyły się kosztowne samochody: jaguary, sportowe BMW, Rolls-royce'y i wytworne limuzyny.

- Dokąd oni jadą? - zapytała Julia.

- Do najmodniejszych restauracji i klubów - odparł Jake i skręcił w boczną uliczkę.

Zatrzymali się przed wejściem do niepozornego budynku z ceglaną fasadą i ciemnozielonymi markizami.

- To ma być znana restauracja? - spytała z niedowierzaniem. Na zewnątrz nie widać było żadnego szyldu.

- Owszem, i to najlepsza w mieście. Nagle jak spod ziemi wyrósł portier.

- Skąd ludzie wiedzą, co tu się mieści? - indagowała Julia, gdy ceremonialnie wprowadzono ich do holu.

- Nie wiedzą, i o to właśnie chodzi. A my jesteśmy wybrańcami, którzy znają tajemnicę restauracji „U Arturo".

- Czy mają państwo rezerwację? - zapytał szef sali, urzędujący za kontuarem.

- Nie - odpowiedział krótko Jake.

- W takim razie przykro mi, ale nie dysponujemy już wolnymi stolikami.

Na twarzy Jake'a nie drgnął ani jeden mięsień, a pewny siebie, spokojny głos nie zmienił się nawet o ton.

- „U Arturo" zawsze było dla mnie miejsce, bez względu na liczbę gości. Julia zastanawiała się, czy oczekiwał, że zostanie natychmiast rozpoznany.

- A może po prostu już mnie nie poznajesz, Gregory?

- dodał Jake po chwili.

Mężczyzna podniósł głowę znad planu rezerwacji. Był wysoki, chudy, mocno łysiejący, z kilkoma kosmykami włosów przylepionymi do lśniącej czaszki. Miał zmęczony wygląd człowieka, którego życie od rana do wieczora wypełnione jest obowiązkami. Wieloletnie administrowanie najlepszą restauracją w mieście takim jak Hollywood musiało wycisnąć swoje piętno.

Uważnie przyglądał się Jake'owi znad połówek szkieł, aż wreszcie uśmiech zaczął rozjaśniać jego zniszczoną twarz.

- Pan Forrester! - powiedział zaskoczony, unosząc się i wyciągając rękę na powitanie. - Myślałem, że pan już nie żyje - dodał.

Julia wzdrygnęła się na te słowa, lecz na Jake'u nie zrobiły one żadnego wrażenia.

- Prawdę mówiąc, mało brakowało - przyznał - ale przeżyłem dzięki przyjaciołom.

- Trzeba przyznać, że prowadził pan niebezpieczne życie.

- Tak, Gregory, ale to już przeszłość. Dziś przyszliśmy tutaj, żeby spędzić długi, miły wieczór przy wspaniałej kolacji, tak jak zwykli ludzie.

- Niezupełnie, panie Forrester - poprawił go Gregory. - „Arturo" nie jest dla zwykłych ludzi.

- Masz rację. Właśnie usiłowałem wytłumaczyć to pani Shelton.

- Najlepiej będzie, jeśli sama się przekona - uznał Gregory, wertując papiery. -Chyba mam wolny stolik.

Spojrzał na nich z uśmiechem, który na moment ożywił jego smutne, zmęczone rysy. - To po prostu cud - oświadczył Jake z powagą.

- Bez wątpienia, ale zdarza się od czasu do czasu. Rodzaj sztuczki magicznej.

- A co ze starym towarzystwem? - zapytał Jake. - Pokazują się jeszcze tutaj?

- Czasami wpadają.

Gregory uniósł rękę i natychmiast znalazł się przy jego biurku młody kelner.

- Dave, stolik numer trzy dla pana Forrestera i jego towarzyszki - rozkazał, po czym zwrócił się do Jake'a: - Jeśli zajrzy ktoś z pana dawnych przyjaciół, szepnę mu słówko.

Dave wywnioskował z zachowania szefa, że ta para należy do specjalnego gatunku gości. Dlatego potraktował ich z całą atencją, po mistrzowsku łącząc usłużność z dyskrecją.

Jake nawet nie wziął do ręki menu, ale od razu zapytał o specjalność kuchni. Stopniowo z pomocą młodego kelnera zdołał zawęzić wybór do: spaghetti „anielskie włosy" z sosem a la Arturo, kruszków cielęcych na muszelkach ze szpinakiem oraz pierożków ravioli z nadzieniem z homara. Julia wybrała muszelki.

- Dla mnie proszę to samo - zdecydował Jake. - A na przystawkę poprosimy sałatkę z kalmarów.

- Jakie wino państwo sobie życzą? - padło na koniec nieuniknione pytanie.

- Ja dziękuję - szybko powiedziała Julia.

- Nonsens! - prychnął Jake. - To jest nasz specjalny wieczór i wymaga specjalnego wina.

Szybko przebiegł wzrokiem listę i dokonał wyboru. Kiedy kelner oddalił się, stwierdził:

- Trudno sobie wyobrazić delektowanie się włoską kuchnią bez dobrego wina.

Nie powinnaś być pozbawiona tej przyjemności tylko dlatego, że zakochałaś się w facecie, który jest byłym alkoholikiem.

- Mogę przyznać ci rację tylko w jednym punkcie: rzeczywiście zakochałam się - westchnęła.

W ciągu całego wieczoru odwiedziła ich stolik masa przyjaciół i znajomych Jake'a, którzy przysiadali się, by powspominać dawne czasy i zapytać go, co obecnie porabia.

Jego odpowiedź zaskakiwała wszystkich. Julia świetnie się bawiła, obserwując, jak na twarzy kolejnego dawnego kumpla Jake'a pojawia się wyraz niekłamanego zdumienia. Wielu z nich było niegdyś jego klientami. Znalazł się wśród nich aktor z telewizji, który wynajął Jake'a, by ten odszukał mu córkę. Podszedł także pisarz, podejrzewający swego agenta nie tylko o defraudację, ale i o to, że jest kochankiem jego żony i nawet były oficer policji, któremu Jake pomagał kiedyś rozwiązać zagadkę morderstwa, popełnionego przed laty. Wśród dawnych znajomych znalazły się też kobiety, co wcale nie zdziwiło Julii.

Do ich stolika podchodziło coraz mniej ludzi. Właśnie próbowali deseru.

- Przepraszam cię - powiedział Jake. - Nie przypuszczałem, że pojawi się tu taki tłum. Podejrzewam, że też uważali mnie za umarłego, tak jak Gregory.

- Bardzo interesujące były ich opowieści - przyznała Julia. - Jednak cieszę się, że znów mam cię tylko dla siebie.

Pochylił siei przykrył jej dłoń swoją.

- Uważaj, bo twoje dawne klientki patrzą! - ostrzegła.

- Niech patrzą - rzucił lekkim tonem, wychylił się jeszcze bardziej i pocałował ją.

- Jake! - wykrzyknęła zawstydzona.

- Julio, pamiętaj, że jesteś w moim mieście, gdzie czuję się jak u siebie i mam prawo robić, co mi się podoba - oznajmił i pocałował ją znów, jeszcze goręcej.

Długo siedzieli przy deserze i kawie, rozmawiając cicho i czule. A kiedy wreszcie dopili cappuccino i zamierzali wstać, nagle na ramię Jake'a opadło wielkie łapsko.

- W życiu bym się nie spodziewał, że cię jeszcze zobaczę, ale wróciłeś i cholernie się cieszę! - rozległ się tubalny głos.

- Norm, kopę lat... - Jake wstał i serdecznie przywitał przybyłego, po czym przedstawił go Julii:

- Norman Freeman, jeden z moich najwierniejszych klientów.

- I najlepiej płacących, musisz to przyznać - dodał ze śmiechem Norman.

- Fakt, Norm, ale też dla nikogo nie przepracowałem w pocie czoła aż tylu godzin - zauważył Jake, podsuwając gościowi krzesło.

Freeman był niskim, potężnie zbudowanym mężczyzną, niesłychanie pewnym siebie. Widać było, że jest przyzwyczajony do posłuchu. Najwyraźniej miał spore konto w banku. Grube palce zdobiły dwa złote sygnety. Złoty, kosztowny zegarek i złoty, gruby łańcuszek na szyi dopełniały całości.

- W każdym razie cieszę się, że znów cię widzę w „Arturo". Tu jest twoje miejsce, stary - oznajmił autorytatywnie.

Jake zbył tę uwagę niedbałym machnięciem ręki.

- I do tego jesteś w świetnej formie - dodał Norman, dając znak kelnerowi.

- Jestem, bo uporałem się ze swoimi problemami.

- Cieszę się - szczerze uśmiechnął się Freeman. - Chciałbym to samo powiedzieć o sobie.

Przy stoliku zjawił się Dave.

- Brandy dla mnie i dla pana Forrestera. A co dla ciebie, moja droga? - zwrócił się do Julii.

Potrząsnęła przecząco głową.

- Dla mnie tylko kawę.

- Dla mnie też - dołączył się Jake.

- I nic więcej?

- Nie, przyjacielu. Wiesz dobrze, że nie mogę już wypić ani kropli.

- Norman potrząsnął głową i spojrzał na Julię.

- Wiem, jak było, i nie będę nalegał. I wiem, że jak ten facet coś postanowi, to potrafi być twardy.

Kiedy podano koniak i kawę, ciągnął dalej:

- Prawdę mówiąc, to nawet dobrze, że skończyłeś z piciem, bo mam dla ciebie poważną robotę. Coś z twojej działki, a jednocześnie cholernie dobrze płatne.

Jake roześmiał się.

- Norm, ja nie szukam zajęcia.

- Kochany, kiedy usłyszysz, jaka jest stawka, to zaczniemy inaczej rozmawiać. Mowa o stanowisku szefa ochrony. Trafione w dziesiątkę, jeżeli chodzi o ciebie, prawda?

- Zupełnie podobne zajęcie mam teraz.

- Możliwe, ale ja dam ci dwa razy tyle.

Jake pochylił się ku niemu i konfidencjonalnym szeptem podał wysokość swoich poborów, zdając sobie doskonale sprawę, iż w Los Angeles jest to śmiesznie mało.

- Tylko tyle ci dają? Stary, ode mnie dostaniesz cztery razy więcej. I co ty robisz za takie psie pieniądze? - zapytał Freeman z niekłamaną ciekawością.

- Jestem szeryfem w hrabstwie Pierson w stanie Nowy Meksyk.

Na okrągłej twarzy Normana pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia.

- Prowincjonalny szeryf? Nie, mój drogi, to zupełnie do ciebie nie pasuje. Nie ten scenariusz. Ty jesteś chłopak z miasta i zawsze nim byłeś.

- Właśnie, Norm, byłem. Pamiętaj o tym. Freeman poszukał wsparcia u Julii.

- Od jak dawna jesteście w L. A. ?

- Ja jestem od dwóch dni, a Jake właśnie przyjechał.

- Aha, rozumiem. Jeszcze się nie zdążył porządnie rozejrzeć. Ale za kilka dni będzie myślał inaczej. - Znów zwrócił się do Jake'a:

- Stary, po prostu zadzwoń do mnie. Wiesz, gdzie mnie szukać. Nic się nie zmieniło. Dobra, teraz muszę wracać do swojej staruszki. I czekam na telefon -przypomniał, wstając od stolika.

Jake uścisnął mu rękę na pożegnanie.

- Dzięki za zaufanie i pamięć, Norm, ale nie skorzystam. Jutro rano wracamy do Pierson.

Julia mimowolnie wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. Kiedy ją usłyszała, odetchnęła z ulgą.

- Rozczarowałeś mnie, ale nie tracę nadziei - stwierdził Norman i wyciągnął z portfela wizytówkę.

- Dzwonią do mnie ludzie z różnych stron, więc dlaczego nie miałby odezwać się ktoś z Nowego Meksyku? - zakończył, żegnając się krótkim skinieniem głowy z Julią, a Jake'a obdarzając przyjacielskim klepnięciem po plecach.

Kiedy zniknął, Julia w zdumieniu pokręciła głową.

- Ciekawy typ, co? - zapytał Jake.

- Jest szybki w interesach.

- O, tak. Ma swoje przedsiębiorstwo telewizyjne i wyprodukował już parę przebojowych komedii. Często robiłem dla niego, jak to nazywaliśmy, „badania", czyli po cichu sprawdzałem aktorów, których zatrudniał. Bywało, że musiałem trochę zająć się tymi, którzy za mało przykładali się do pracy.

- On musi cię bardzo lubić. A jego oferta wygląda poważnie - stwierdziła Julia. Jake wzruszył tylko ramionami i sięgnął po kartę kredytową.

- Typowe towarzyskie gadanie. Tutaj wszyscy się kochają, zwłaszcza w knajpie przy stoliku. Do czasu... Uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.

- A swoją drogą muszę przyznać, że miło jest od razu pierwszego dnia otrzymać taką propozycję. Zabawne byłoby wrócić i pogrążyć się znowu, co?

Zamilkł. Julia zastanawiała się, o czym teraz myśli.

- No i co? - zapytał wreszcie. - Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Pójdziemy potańczyć, pozwiedzamy bary czy wrócimy do hotelu?

- Wrócimy do hotelu - zadecydowała bez wahania.

- Słusznie, bądźmy rozsądni - powiedział z lekką kpiną. - Wcześnie rano musimy być przecież na lotnisku.

Przez cały czas jazdy do hotelu Julia nie odezwała się słowem.

- Dużo bym dał, żeby wiedzieć, o czym myślisz - nie wytrzymał wreszcie Jake.

- Myślałam o twoich przyjaciołach i o życiu, które prowadziłeś. Było tak bardzo różne od tego, co teraz robisz w Pierson.

- „Bardzo różne" to skromnie powiedziane - skomentował.

- Lepsze, tak?

- Po prostu zupełnie inne. Zresztą nie mówmy już o tym, co bezpowrotnie minęło.

- To wcale nie jest takie pewne - zauważyła. Nie mogła lekceważyć faktów, choć napawały ją lękiem. - Jake, przecież twoja pozycja jako szeryfa może być zagrożona, zwłaszcza po ostatniej konfrontacji z Fredem. Jeśli Norm naprawdę chce cię zatrudnić na takich warunkach, nie możesz tego lekceważyć.

- Fred Gilmer nie jest jedynym wyborcą w hrabstwie Pierson - przypomniał jej.

- Racja. Inni ranczerzy i jego kowboje też mogą głosować.

- Strasznie się martwisz mną i Fredem, Julio. - Jake skręcił na światłach, wjechał w boczną uliczkę, zatrzymał wóz i obrócił się ku niej. - Widzisz, musiałem aż stanąć, żeby spokojnie móc wyjaśnić ci moje stanowisko. Mamy jeszcze dla siebie kilka godzin w tym mieście i nie chciałbym, aby zatruwały je rozmowy o tym cholernym facecie. Jeśli więc masz jeszcze coś do powiedzenia o nim, lepiej zrób to teraz. Później powinniśmy już tylko cieszyć się sobą.

- Nie gniewaj się, ale nie mogę przestać myśleć o tym, że musiałeś wybierać pomiędzy mną a nim, i że wystąpiłeś przeciwko niemu...

- Zrobiłem po prostu to, co chciałem, Julio. Znam Freda i wiem, że porządny z niego chłop. Jeśli jednak nie zmieni zdania, nie zamierzam się więcej na niego oglądać. Wreszcie stanąłem na własnych nogach i sam decyduję o swoim życiu.

Jego odpowiedź nie uspokoiła Julii, gdyż nie podzielała wiary Jake'a w przyzwoitość Gilmera. Gdyby sprawy w Pierson przybrały naprawdę fatalny obrót, Jake mógł zawsze powrócić do Los Angeles, gdzie czekali na niego starzy

przyjaciele i nowe, atrakcyjne zajęcie. Poradził już sobie z problemem alkoholowym, więc co stało na przeszkodzie? Jake pochylił się i pocałował ją w czoło.

- Wystarczy już o Fredzie, dobrze? Przecież mamy się bawić. Spojrzał na zegarek.

- Zostało nam jeszcze niecałe dziesięć godzin, więc nie zmarnujmy ich. Jeszcze raz pocałował ją, tym razem w usta.

- Trochę zdrowej namiętności nie zaszkodzi, co? - roześmiał się, całując ją coraz goręcej.

Julia odpowiedziała mu natychmiast, z równą żarliwością i oddaniem. A jednak, pomimo upajającej bliskości Jake'a wciąż dręczyło ją pytanie: co będzie dalej?






















Rozdział 10



Jake od razu podniósł słuchawkę. Spodziewał się tego telefonu.

- Musimy porozmawiać, Jake.

- Jestem do twojej dyspozycji, Fred.

- Słyszałem, że byłeś w Los Angeles.

- Dobrze słyszałeś. Właśnie dzisiaj rano wróciłem. Jake odchylił się na oparcie krzesła i oparł nogi na służbowym biurku. Od dawna nie był w tak dobrym humorze. Perspektywa rozmowy z Fredem nie zdołała popsuć mu nastroju. Po chwili milczenia Gilmer spytał wreszcie:

- I co tam słychać?

- Niewiele się zmieniło.

- Słowem, udany wypad, co? - Fred ostrożnie usiłował zapuścić sondę.

- Nawet sobie nie wyobrażałem, że będzie tak udany - szczerze wyznał Jake.

- No, no, a więc sukces... Czy to oznacza, że opuścisz naszą zapadłą dziurę i wrócisz tam, teraz, kiedy jesteś już... hm, wyleczony?

Jake roześmiał się.

- O, kochany, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz! Lepiej przejdźmy do rzeczy, bo chyba nie dzwonisz po to, żeby pogawędzić sobie ze mną o Los Angeles. Co masz na wątrobie, stary?

- Musimy porozmawiać o przyszłości.

- Niezbyt precyzyjnie się wyrażasz. Czy chodzi o czyjąś konkretną przyszłość?

- Tak - odparł Fred. - O twoją, Jake. Jake czekał, milcząc.

- Coś się wydarzyło w czasie twojej nieobecności. A od tego, jak sobie poradzisz, zależy los nas wszystkich.

- Czy nie mógłbyś mówić jaśniej?

- Mogę, ale musisz do mnie przyjechać. Czekam.

Julia siedziała przy komputerze i pomimo zmęczenia próbowała uważnie śledzić błyskające punkciki. Zastanawiała się, jak sobie radzi Jake. Rześki i pełen energii po solidnym śniadaniu i kilku kawach, jakie pochłonął w samolocie, odwiózł ją do domu, a potem pojechał prosto do biura. Julia ambitnie postanowiła dotrzymać mu kroku i zaraz po przyjeździe połączyła się przez nadajnik z Rafe'em.

Zdołała zlokalizować na ekranie komputera miejsce nowej siedziby wilków, kiedy Rafe oddalił się poza zasięg radiostacji i głos w słuchawkach zaczął zamierać. Próbowała sama śledzić ruchy stada, lecz oczy same się jej zamykały. Nic dziwnego, w nocy szkoda im było czasu na sen. Kochali się, zapomniawszy o całym świecie. Rano półprzytomni wsiedli do autobusu, który zawiózł ich na lotnisko. Trochę drzemali w drodze.

- Julio!

Drgnęła i ruszyła do drzwi, naglona niecierpliwym pukaniem Beth.

- Czemu się tak zamykasz?

- Szczerze mówiąc, zapomniałam, że masz tu dzisiaj przyjść - wyjaśniła śmiejąc się Julia.

- Masz zamiar pracować czy iść do łóżka?

- Pracować - oświadczyła bohatersko.

- W takim razie zrobię ci porządną kawę, bo widzę, że ledwie trzymasz się na nogach.

Julia z westchnieniem opadła na krzesło w kuchni.

- Wiem, ale chciałabym jeszcze poobserwować wilki i to nowe miejsce.

- Daj spokój, to naprawdę może poczekać do jutra. Byłoby lepiej, żebyś pojechała do Rafe'a i sprawdziła wszystko na miejscu - rozsądnie zaproponowała dziewczyna.

- Masz rację.

Julia z wdzięcznością przyjęła filiżankę parującej, aromatycznej kawy.

- Opowiadaj, jak było - poprosiła niecierpliwie Beth, sadowiąc się obok.

- Nie najgorzej - odparła wymijająco Julia.

- Tylko nie próbuj mnie zbywać! Rozmawiałam - z Tiffany i wiem, że odniosłaś ogromny sukces. - Zerknęła na zegarek. - O, właśnie, za kilka godzin jest emisja. Musimy to obejrzeć.

- Nie wiem, czy zdążę wrócić.

- Nie szkodzi, nagram na wideo. A jak w ogóle podobało ci się w Los Angeles?

- Owszem, ładne miasto, ale...

- ... ale nie mogłabyś tam żyć, prawda? - dokończyła domyślnie Beth. - Jestem natomiast pewna, że Jake z przyjemnością odwiedził stare kąty. Dobrze się bawiliście razem?

- Niezupełnie - bąknęła Julia. Stale prześladowało ją wspomnienie innego Jake'a, który z łatwością odnalazł się w hollywoodzkim światku. Do tego tłumy znajomych i propozycja Freemana. Wszystko to budziło w niej podświadomą zazdrość i lęk.

Lecz trzpiotowata Beth nie była w stanie dłużej pozostać przy jednym temacie.

- Jake wygląda kwitnąco. Szybciej odzyskał formę niż ty.

- Kiedy zdążyłaś go zobaczyć?

- Och, niedawno. Przyjechał do taty i umówili się gdzieś w mieście na rozmowę.

- O czym mieliby rozmawiać?

- O przyszłości.

- Skąd to wiesz? - Julia była poruszona wiadomością.

- Tak wyraził się tata - wyjaśniła Beth, nalewając jej kolejną porcję kawy. -Hej, co się stało? Martwi cię, że chcą sobie pogadać? - zapytała zaniepokojona.

- Nie, skąd, byłam tylko ciekawa - skłamała Julia.

- Zapewniam cię, wszystko będzie dobrze. - Beth siliła się wyraźnie na pocieszający ton, próbując przekonać o tym Julię i samą siebie. - Mylisz - się, jeśli sądzisz, że mój tata chce zniszczyć jego karierę. Naprawdę nic Jake'owi nie grozi z jego strony - zapewniła.

Niestety, nie wiedziała, że Los Angeles oczarowało Jake'a z dawną siłą. Złe przeczucia Julii narastały.

- Słuchaj, jest coś, czego nie wiesz - wyznała szczerze. - Jake świetnie się czuł w mieście, a dawni przyjaciele zgotowali mu przyjęcie, jakiego się nie spodziewał. Dostał nawet fantastyczną propozycję pracy. Jeśli nie dojdą z twoim ojcem do porozumienia, rzuci to wszystko i wyjedzie do Los Angeles.

- Kochana, nie bądź głupia. Dla niego ty jesteś teraz najważniejsza. Nie wyobrażam sobie, żeby miał ochotę cię zostawić i wynieść się do miasta, z którego raz już uciekł.

Julia nie odpowiedziała. Tak bardzo pragnęła, by Beth miała rację. Co się jednak stanie, jeśli się myli?

Wybiła druga po południu, kiedy Julia obudziła się z drzemki, w którą zapadła pomimo wypitych kaw. Beth tymczasem nie próżnowała, pracowicie przeglądając sterty zaległej poczty. Niedługo miała się zacząć audycja Polly Anderson.

Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu.

- Odbiorę - zawołała Julia i podniosła się z łóżka.

Czuła się rześka i wypoczęta. Przypuszczała, że dzwoni Rafe ze sprawozdaniem na temat wilków albo Jake z wiadomością o wyniku rozmowy z Fredem.

Słuchała w skupieniu, z coraz bardziej zatroskaną twarzą. Kiedy wreszcie odłożyła słuchawkę, zwróciła się do dziewczyny, starannie dobierając słowa:

- Beth, zdarzył się wypadek, ale wszystko jest w porządku - dokończyła szybko widząc, że dziewczyna już otwiera usta. - Dżip twojego ojca wpadł do rowu na starej drodze. Na szczęście Rafe wracał właśnie tamtędy z gór, zobaczył wypadek i...

- Julio!

- Ojca wyrzuciło z wozu. Ma złamaną nogę. Rafe zabrał go do szpitala. Beth pochwyciła torbę i już pędziła ku drzwiom.

- Zaczekaj, jadę z tobą. Ja poprowadzę.

- Dobrze, bo sama nie bardzo jestem w stanie - z ulgą zgodziła się Beth. - Czy lekarze stwierdzili jeszcze jakieś obrażenia?

- Na razie nie wiadomo - odparła Julia, siadając za kierownicą. - Ważne organy wydają się być nienaruszone, jednak nie zrobiono jeszcze wszystkich badań. Ale nie martw się, nie sądzę, by coś znaleźli.

Obie kobiety zastały Rafe'a w poczekalni miejskiego szpitala w Pierson. Beth przywarła do niego kurczowo. Przytulił ją i zaczął pocieszać.

- Nie martw się, kochana. Przewieziono go już do sali pooperacyjnej. Niedługo powiadomią nas, kiedy będzie można go zobaczyć.

- Czy nie powinnam zadzwonić na ranczo i poinformować ludzi o wypadku? -zapytała Beth.

- Tak, myślę, że to dobry pomysł - oceniła Julia.

- Jak z nim jest naprawdę? - zapytała Rafe'a w chwilę później, gdy dziewczyna pobiegła do telefonu.

- Wyliże się z tego szybko. Jest ulepiony z twardej gliny, - Zastanowił się chwilę. - Wiesz, muszę przyznać, że kiedy zobaczyłem go leżącego na poboczu, wyglądał jak trup i przez moment miałem zamiar przejechać nie zatrzymując się.

- A jednak nie zrobiłeś tego.

- Bo to był tylko moment. Ten, w którym pomyślałem, że on w takiej sytuacji na pewno pojechałby dalej.

- Przestań, chyba sam w to nie wierzysz!

- Nie zastanawiałem się, czy wierzę, czy nie. Po prostu doszedłem do wniosku, że nie mogę tak postąpić. Zresztą jest przecież ojcem Beth.

- Myślę, że w gruncie rzeczy stary Gilmer to porządny człowiek - powiedziała Julia, starając się, by zabrzmiało to przekonująco.

- Ha, ciekawe, jak zareaguje, kiedy się ocknie i dowie się, że ma w żyłach moją krew!

- Ty byłeś dawcą?

- Tak. Jak myślisz, czy jesteśmy teraz braćmi krwi? Julia uśmiechnęła się.

- W każdym razie miał szczęście, że grupa krwi się zgadzała - stwierdziła. - O, idzie Beth.

- Będą pilnowali rancza, dopóki ojciec nie wróci - poinformowała dziewczyna. - Są mu bardzo oddani, choć z drugiej strony nie sądzę, żeby pod jego nieobecność nadmiernie się przepracowywali. Natomiast nigdzie nie mogłam złapać Jake'a. Próbowałam dodzwonić się do biura, do domu, wszędzie. Bez skutku.

- Może spróbujemy wezwać go przez radiotelefon? - zaproponowała Julia.

- Nie przesadzaj, to nie jest konieczne - zbagatelizował Rafe. - Pewnie wyjechał gdzieś w teren. Poszukamy go, kiedy będzie już wiadomo, co z Fredem.

Julia przytaknęła, lecz poczuła nagły niepokój. Stale dręczyła ją ciekawość, co się działo po rozmowie Jake'a z Fredem.

- Może poszlibyście do knajpki i coś zjedli? - zaproponowała. - Rafe pewnie umiera z głodu, a nie wiadomo, ile jeszcze każą nam czekać. Ja zostanę na posterunku.

- Nieładnie zostawiać cię samą - oponowała Beth.

- Daj spokój, nie ma problemu. Posiedzę tu, a gdyby coś się działo, przyjdę po was.

Beth spojrzała pytająco na Rafe'a.

- On wyzdrowieje, prawda?

Rafe opiekuńczo otoczył ją ramieniem.

- Malutka, twój tatuś to twarda sztuka i dobrze o tym wiesz. A teraz, kiedy ma w sobie krew Santanów, za kilka dni będzie się wyrywał ze szpitala.

Julia odczekała, aż się oddalą, po czym odszukała automat do kawy. Niestety, serwował tylko ohydną lurę, która do reszty wpędziła ją w ponury nastrój. Uparcie powracał niepokój o Jake'a. Gdzie on się, do licha, podziewa? Co zdarzyło się przed wypadkiem Freda?

Z papierowym kubkiem w ręku usiadła w poczekalni i raz po raz zerkała na zegarek. Była dopiero czwarta, choć dzień, wypełniony porannym lotem, jazdą z lotniska, kilkoma godzinami spędzonymi na farmie i wariacką jazdą do szpitala wydawał się jej nieskończenie długi.

Zastanawiała się właśnie, czy jeszcze raz nie spróbować zadzwonić do Jake'a, kiedy Beth i Rafe weszli do poczekalni.

W tym samym momencie pojawili się lekarze.

- Co z tatą? Jak się czuje? Czy mogę go zobaczyć? - wykrzykiwała dziewczyna, biegnąc w ich kierunku.

- Dzielnie zniósł zabieg i właśnie się obudził. W tej chwili przewożą go do pokoju.

- Gdzie, gdzie jest? - dopytywała się niecierpliwie. Lekarz zerknął w kartę.

- W sali dwadzieścia trzy.

Beth biegiem ruszyła korytarzem. Lekarze nie zamierzali jeszcze odchodzić.

- Stwierdziliśmy pewne obrażenia wewnętrzne - poinformował jeden z ich. -Na szczęście udało się w porę powstrzymać krwotok i zszyć pękniętą śledzionę. Ma również skomplikowane złamanie lewej nogi, które będzie się długo zrastać. Stopniowo jednak wszystko wróci do normy, a jego życie nie jest już zagrożone.

Julia nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć. Lekarze wyraźnie potraktowali ich jako rodzinę Freda. Na szczęście Rafe przejął inicjatywę. Podziękował im i uścisnął wszystkim rękę na pożegnanie, po czym pociągnął Julię w głąb korytarza. Posłusznie ruszyła za nim.

- Proszę poczekać! - zawołała za nimi pielęgniarka.

- Do pacjenta można wchodzić tylko pojedynczo.

Posłusznie zatrzymali się pod drzwiami. Po pewnym czasie wypadła z nich Beth i rzuciła się Rafe'owi na szyję.

- Wszystko będzie dobrze! - wykrzyknęła z wyraźną ulgą. - Rafe, i to dzięki tobie! Uratowałeś mu życie.

- Ależ Beth, ja tylko...

- Właśnie tak! Ocaliłeś go tam, na pustyni, a potem w szpitalu, kiedy dałeś mu swoją krew. Powiedziałam mu o tym.

Rafe, najwyraźniej speszony, zerknął na Julię sponad ramienia dziewczyny.

- On chce z wami rozmawiać - oznajmiła Beth.

- Przecież nie... - zaczęła Julia.

- Lepiej się pospieszcie, bo jest szalenie osłabiony. Proszę, on bardzo nalega. Idźcie. - Popchnęła ich ku drzwiom.

Na szczęście pielęgniarka zniknęła, więc weszli bez przeszkód. Fred wydał się nagle Julii bardziej ludzki niż wtedy, gdy patrzył na nią butnie spod ronda kowbojskiego kapelusza czy z wysokości końskiego grzbietu. Nogę miał w gipsie, na wyciągu, a ciało w bandażach. Blada twarz wydawała się skupiona i spokojna. Opuchnięte powieki ciężko opadały na oczy. Gdy przemówił, głos zabrzmiał słabo i chrapliwie.

- Nie poprosiłem cię tu, by dziękować, choć zapewne powinienem - zwrócił się do Rafe'a.

Julia z trudem ukryła uśmiech. Stary Gilmer, choć niedawno uciekł grabarzowi spod łopaty, ani na chwilę nie przestał być sobą.

- Nie ma potrzeby, proszę pana - odrzekł sztywno chłopak.

- Jak zwykle, Santana, nie wiadomo, czego się po tobie spodziewać - stwierdził zgryźliwie Fred. - Okazało się, że dwa razy ocaliłeś mi życie. Raz na pustyni, a raz na sali operacyjnej.

- Ja...

- Dobra, nie kręć - uciął Gilmer. - Pogadamy o rym... później. - Głos zaczął mu odmawiać posłuszeństwa. Julia dostrzegła, że za wszelką cenę stara się pokonać własną słabość.

- Tak, proszę pana - zgodził się Rafe niemal pokornie. Biedak, robił co mógł dla dobra Beth. Julia była pełna podziwu.

Fred usiłował lekceważąco machnąć ręką, lecz dłoń opadła bezsilnie na kołdrę. Z trudem pokonując ból, wziął głęboki oddech.

- Teraz powiem wam coś ważniejszego - zaczął szeptać. Rafe pochylił się ku niemu.

- Coś najważniejszego - powtórzył chory. Środki przeciwbólowe i nasenne zaczynały działać coraz silniej.

- Jake...

Tym razem Julia pochyliła się nad łóżkiem.

- Co z nim? Czy coś mu grozi? - zapytała nerwowo.

- Tak... niebezpieczeństwo...

- Fred, proszę, mów!

Wargi Gilmera poruszyły się bezdźwięcznie.

- Gdzie jest szeryf? - Julia ścisnęła go za rękę i potrząsnęła nią, pragnąc za wszelką cenę wytrącić Freda z ogarniającej go śpiączki.

- Spokojnie, Julio - powstrzymał ją Rafe.

- Ale on już prawie nic nie kojarzy! Za chwilę uśnie na dobre.

- Nie - zamruczał nagle ojciec Beth. - Jeszcze nie. Muszę wam powiedzieć... -Zamilkł i przymknął oczy.

Złe przeczucia ogarnęły Julię z całą siłą. Jake znalazł się w niebezpieczeństwie, a Fred Gilmer, jedyny człowiek, który mógł im coś powiedzieć, pogrążał się właśnie w narkotycznym śnie!

Nagle zobaczyła, jak ciężkie powieki chorego unoszą się z niezmiernym wysiłkiem.

- Mówiłem Jake'owi rano... - Znów zamilkł i zmagał się z sennością, próbując zebrać uciekające myśli. Na jego twarzy malował się ogromny wysiłek.

- Kowboje, tropią wilki...

- Tak? - Julia znów mocno ścisnęła jego dłoń.

- Mówili, że ten duży...

- Cochise? Ścigają Cochise'a?! - wykrzyknęła z rozpaczą. Rafe odsunął ją na bok zdecydowanym ruchem.

- Teraz nieważne, który to wilk - stwierdził i sam pochylił się ku Fredowi.

- Niech pan nam tylko powie, gdzie oni są. Musimy wiedzieć. Tylko to. Proszę...

Fred znów zamknął oczy. Julia w duchu modliła się, by nie zasnął. Nagle jego wargi lekko drgnęły. Oboje pochylili się jeszcze niżej, usiłując odczytać z nich słowa.

- Jake za nimi... do skały... El Diablo...

Zerknęła pytająco na Rafe'a. Skinął głową na znak, że rozumie.

- Ja z powrotem... szybko... żeby powiedzieć... - wyszeptał jeszcze Gilmer w ostatnim świadomym odruchu. Westchnął, a głowa bezwładnie opadła mu na bok. Już po chwili oddychał ciężko i głęboko, całkowicie pogrążony we śnie. Wiedzieli, że nieprędko się obudzi.

- Dzięki ci, Fredzie Gilmerze. - Wychodząc z sali, Julia obrzuciła pożegnalnym spojrzeniem bezwładnie leżącą postać.

Na korytarzu niecierpliwie potrząsnęła Rafe'a za ramię.

- Znasz te skały?

- Jak własną kieszeń. Leżą na zachód od nowego legowiska stada.

Szybko pobiegli korytarzem, po drodze wyjaśniając zdyszanym szeptem Beth, o co chodzi. Teraz, kiedy ojciec już był bezpieczny, koniecznie chciała pojechać z nimi. Jednak Julia odmownie potrząsnęła głową. Stanęli przy samochodzie i urządzili pospieszną naradę.

- Słuchaj, Beth, tutaj przydasz się o wiele bardziej - przekonywała ją. - Jake, Rafe i ja damy sobie jakoś radę z ranczerami, a przynajmniej zdołamy ich powstrzymać, dopóki ty nie zorganizujesz pomocy. Zbierz jak najszybciej ludzi i przyślij ich do El Diablo.

- Ale kogo? Co mam zrobić? - W głosie dziewczyny zabrzmiała bezradność.

- Nie wiem! - rzuciła zniecierpliwiona Julia. - Przecież ty jesteś specjalistką od kontaktów z ludźmi. Wymyśl coś.

- Za mało czasu! - zawołała z rozpaczą Beth.

- Jedź do mojej mamy, już ona coś wymyśli - doradził Rafe. - Zadzwoń do kościoła, do szkoły.

- Aha! - W dziewczynę nagle wstąpiła energia, a w głowie najwyraźniej zaczął się formować plan. - Jasne, załatwimy autobus, zabierzemy do niego... - zaczęła z entuzjazmem.

Ale nie słuchali już dalszego ciągu. Błyskawicznie wskoczyli do auta. Kiedy Rafe ruszał z piskiem opon, Julia była myślami przy Jake'u.

- To tam! - wrzasnął Rafe, przekrzykując ryk silnika.

- Patrz! El Diablo - Diabeł!

Zza zakrętu wyłoniły się nagle dwie bliźniacze, ostre iglice skalne, rzeczywiście przypominające sterczące czarcie rogi.

Rafe skierował jednak półciężarówkę na zachód, ku wypiętrzającym się z ziemi kamiennym blokom.

- Jeśli są w przesmyku, stąd zobaczymy ich wcześniej niż oni nas - powiedział, ostrożnie wjeżdżając na kamienisty teren wokół podnóża skał. - Pod ich osłoną zbliżymy się do wylotu wąwozu - dodał.

- A przejedziemy przez niego?

- Nie, droga jest zbyt niebezpieczna, a poza tym nie wiem dokładnie, gdzie są kowboje. Zostaniemy tu, pod skałami, tak żeby... - urwał nagle i gwałtownie wcisnął hamulec. W tym samym momencie Julia dostrzegła kilkunastu jeźdźców, zgromadzonych u wylotu widocznego w oddali przesmyku pomiędzy diabelskimi turniami.

- Oni też tamtędy nie przejadą. Jestem pewien, że Jake jest gdzieś wyżej, na skałach. - Wskazał na wiodący ku szczytom żleb.

- Dalej pójdziemy pieszo. Tylko w ten sposób będziemy mogli ukrywać się do ostatniej chwili - zadecydował.

Wysiedli z wozu i ostrożnie, kryjąc się za głazami, przekradli się do podnóża góry. Gdzieś przed nimi rozległ się strzał. Julia stłumiła okrzyk przerażenia.

- To Jake. - Rafe przystanął i uważnie zaczął lustrować zbocze.

- Widzę go! Jest tam. - Wskazał ręką w górę. Rzeczywiście, był. Stał na skalnej półce z bronią w ręku, mierząc do jeźdźców w dole.

- Czy oni go widzą? - zapytała nerwowo.

- Nie jestem pewien, ale jeśli nie widzą, to zaraz im się pokaże.

W tej samej chwili szeryf postąpił krok do przodu i ukazał się oczom mężczyzn w całej okazałości.

- Nikt tędy nie przejdzie! - krzyknął, mierząc wyraźnie w prowodyra całej

grupy. - A już zwłaszcza ty, Buddy Silverze - dodał groźnie. - Pierwszy strzał był ostrzegawczy. Macie się wycofać, i to natychmiast!

- Zjeżdżaj stamtąd, Forrester! - odkrzyknął jeden z kowbojów. - Mamy przewagę liczebną. Wszystkich nas nie zatrzymasz.

- Boże, on ma zamiar sam z nimi walczyć... - z przerażeniem powiedziała Julia.

- To wcale nie jest tak rozpaczliwy pomysł, jak myślisz - uspokajał ją Rafe. -Przełęcz jest jedyną drogą i...

- Oni go mogą zastrzelić! Musimy ich powstrzymać! - krzyknęła i, nie czekając na dalszy ciąg wyjaśnień, błyskawicznie zaczęła wspinać się na stok, ku Jake'owi. Rafe nie miał innego wyjścia, jak tylko podążyć za nią.

Po chwili dostrzegli ją jeźdźcy i powitali wściekłymi okrzykami:

- Przyszliśmy tu zapolować na pani wilki i tym razem nic nas już nie powstrzyma!

- Ani ty, laleczko, ani twój narzeczony!

Nagle uciszył wszystkich potężny bas Buddy Silvera:

- Niech pani przemówi szeryfowi do rozumu, inaczej straci na tym i pani, i pani ukochane zwierzaki. Chyba się rozumiemy?

Kiedy dotarła na skalną półkę i stanęła u boku Jake'a, natychmiast wepchnął ją za siebie, pod nawis skalny.

- Julio, co ty, u licha, wyprawiasz? Chyba widzisz, że to nie zabawa? -wycedził wściekle. - Oni mają w magazynkach prawdziwe naboje.

- Chyba nie podejrzewasz, że siedziałabym grzecznie w domu, co? Z rezygnacją pokręcił głową i otoczył Julię ramieniem.

- Dobra, widzę, że wszyscy w to wdepnęliśmy - stwierdził, zobaczywszy, że staje obok nich asystent Julii.

- Fred nie zdążył do miasta po pomoc - poinformował Rafe.

- Jak to? Co się stało? - Jake, choć zaniepokojony, nie spuszczał czujnego oka z jeźdźców.

- Wpadł kołem w szczelinę na drodze koło skał i wóz wywrócił się. Na szczęście przejeżdżałem tamtędy i zabrałem starego do szpitala. Tam zdążył nam powiedzieć, że ludzie poszli pozabijać wilki.

- Tak, ktoś, prawdopodobnie Silver, rozpuścił plotkę, że Cochise znów zagryzł cielę - oznajmił Jake. - A kiedy Fred zaczął wycofywać się z tej sprawy, sam objął dowództwo.

- Czemu Gilmer nagle zmienił zdanie? - zapytał Rafe.

- Myślę, że za sprawą Julii i Beth, a także postawy całej społeczności. Trudno lekceważyć opinię publiczną, gdy się jest tak znaną postacią w okolicy.

- I dzięki tobie, Jake - dodała Julia. - Od początku stanąłeś po słusznej stronie. Z dołu znów dobiegły gniewne pokrzykiwania.

- Fajnie, wszyscy jesteśmy bardzo szlachetni, ale co z tego? - zauważył sceptycznie Rafe. - Sterczymy tu na skale w pełnym słońcu i mamy tylko jedną strzelbę.

Jake oparł się plecami o ścianę, w napięciu śledząc poczynania jeźdźców.

- Beth organizuje pomoc. To jedyna nasza nadzieja mówił Rafe. - Do tego czasu może uda nam się jakoś ich powstrzymać.

Julia o wiele bardziej martwiła się o wilki. Wybrali im znakomitą kryjówkę na drugim końcu przełęczy, ale zdawała sobie sprawę, jak wystraszą je strzały oraz zapach ludzi i koni. Gdyby zamieszanie trwało zbyt długo, istniało duże prawdopodobieństwo, że rozproszyłyby się po pustyni. Nie chciała też dłużej narażać swoich towarzyszy. Należało podjąć decyzję.

- Trzeba z tym wreszcie skończyć - oświadczyła, wychodząc z ukrycia.

Jake usiłował ją powstrzymać, lecz wyrwała mu się i stanęła na krawędzi skały.

- Chcę z panem pomówić, panie Silver - krzyknęła, zapominając nagle o strachu. Ciężar odpowiedzialności spoczywał na niej i wiedziała, że musi coś zrobić.

- Nie mamy już o czym gadać, szanowna pani - odkrzyknął Buddy. - Trzeba było wywieźć stąd te cholerne wilki, zanim się do nich zabraliśmy. Teraz pierwszą kulkę dostanie ten wielki samiec!

- Cochise nie zabił! Specjalnie puściliście plotkę.

Jake i Rafe jednocześnie postąpili ku przodowi, by stanąć u jej boku.

- Rano rozmawiałem z Gilmerem - dodał Jake. - Sam mi powiedział, że ten wilk nie zagryzł cielaka. Twierdził, że to pomyłka.

Z dołu rozległy się pełne niedowierzania pomruki. Wreszcie ktoś przekrzyczał pozostałych, każąc im się uciszyć.

- Dlaczego mamy w to uwierzyć?

- My nie kłamiemy! - zawył wściekle Rafe. Jake nie stracił panowania nad sobą.

- Fred nic nie miał przeciwko eksperymentowi doktor Shelton. Chodziło o... rodzinne sprawy. Myślę zresztą, że teraz już się z nimi uporał.

- Dobra, ale gdzie on jest?

- W szpitalu. Miał wypadek, kiedy jechał do miasta. W szeregach jeźdźców znów zawrzało.

- Gdyby był teraz z nami - znów zaczęła Julia.

- Ale nie jest - uciął krótko Buddy Silver. - I dlatego, szeryfie, zaraz wejdziemy w tą cholerną przełęcz. Lepiej, żebyście ty, ta pani i ten młody, odsunęli się i pozwolili nam przejść.

W odpowiedzi Jake uniósł lufę. Silver, nie pozostając dłużny, wycelował w jego pierś.

- Niee! - krzyknęła rozpaczliwie Julia.

- Albo puścicie nas do wilków, albo wreszcie przemówią strzelby - zagroził Buddy.

Julia wiedziała, że jeśli dojdzie do strzelaniny, nie będą mieli najmniejszych szans. Jake też zdawał sobie z tego sprawę. Pociągnął ich pod skałę, a sam wystawił lufę zza kamienia.

Julia gorączkowo poszukiwała w myśli rozwiązania. Ten człowiek już dwa razy ryzykował dla niej swoją karierę. Teraz gotów był ryzykować życiem. Nie mogła na to pozwolić.

- Połóżcie się na ziemi - zakomenderował Jake. - Ja ich zatrzymam. Ale Julia już podjęła ostateczną decyzję.

- W porządku, zwyciężyliście - zawołała do kowbojów. - Rezygnuję z eksperymentu - oświadczyła z determinacją, absolutnie pewna swoich postanowień. - Dajcie mi tylko czas, by wyłapać wilki i zabrać je z powrotem do stacji badawczej. O to jedynie proszę.

- Julio, co robisz! - wykrzyknął Rafe z rozpaczą. Z drugiej strony szarpnął ją za ramię Jake.

- Jak mogłaś coś takiego powiedzieć po tym, co już przeszliśmy?

- Kocham te zwierzęta - oświadczyła z mocą, strząsając z ramienia jego rękę -ale ciebie kocham jeszcze bardziej i nie chcę, żebyś się narażał. I tak już bardzo wiele dla mnie zrobiłeś, Jake.

- Mówiłem już, że zrobię wszystko dla kobiety, którą kocham.

Spojrzała mu prosto w oczy nie wiedząc, czy ma śmiać się ze szczęścia, czy płakać z rozpaczy. Był to zarazem najwspanialszy i najgorszy moment w jej życiu. Jake ostatecznie udowodnił, że ją kocha. Teraz uwierzyła mu na zawsze.

- Nie chcę, żebyś się poddała - powiedział.

Julia wiedziała jednak, że w ten sposób straci swoje zwierzęta. I o dziwo, po raz pierwszy stwierdziła, że w jej życiu jest jeszcze coś ważniejszego.

- Ja też zrobię wszystko dla mężczyzny, którego kocham. Mogę zrezygnować z eksperymentu. I zrobię to.

Nagle stojący za nimi Rafe wyszeptał:

- Wstrzymajcie się z tymi górnolotnymi oświadczeniami, dobrze? Właśnie nadciąga Beth z odsieczą!

W dali, na pustyni, widać było sunący szybko tuman kurzu. Rafe przyłożył do oczu lornetkę.

- Ludzie z rancza Freda? - zapytała Julia z nadzieją, choć w głębi ducha obawiała się kolejnej awantury.

- Popatrz sama. - Rafe podał jej lornetkę.

- O, wielkie nieba! - jęknęła, gdy kawalkada pojazdów znalazła się w polu widzenia.

Przodem pędziły dwa wozy: jeden z emblematem lokalnej stacji telewizyjnej, drugi z prasy. Za nimi jechał autokar z parafii.

Przekazała lornetkę Jake'owi, lecz ten zdążył już zobaczyć sam.

Patrzyli, jak wozy hamują koło gromady jeźdźców i pasażerowie w pośpiechu wysiadają. Do dziennikarzy szybko dołączyła grupa uczniów.

Julia dostrzegła wśród nich jasną głowę Beth, a potem potężną postać Pilar, która energicznie kierowała dziećmi.

Jakimś cudem zdołały zaalarmować nie tylko mass media, ale i szkołę, która zaadoptowała Cochise'a.

- One są szalone! - wykrzyknęła, chwytając Jake'a za ramię. - I wspaniałe -dodała ze wzruszeniem. Cała trójka zaczęła schodzić ze skały.

Rafe pierwszy znalazł się na dole. Dzieci bojowo maszerowały przez pustynię niosąc pospiesznie namalowany transparent, nawołujący do ocalenia wilka. Wśród jeźdźców rozległy się przekleństwa, a potem zakłopotane śmieszki. Zmieszani odwiesili strzelby na kulbaki. Niektórzy rozpoznali wśród uczniów swoje własne córki i synów, więc zeskoczyli z koni i ruszyli im na spotkanie. Dzieci wyrywały się do przodu i rzucały się w objęcia tatusiów. Zapanował kompletny rozgardiasz. Zaniepokojone konie rżały i tupały.

Rafe już ściskał czule matkę i Beth, kiedy dobiegli do nich Jake i Julia.

- Nie bardzo wiedziałam, kogo sprowadzić na pomoc - mówiła zdyszana Beth - więc zadzwoniłam do Pilar. Potem już wszystko potoczyło się samo.

- Chyba liczyłyście na Anioła Stróża - stwierdził Rafe. - Przyprowadzać dzieci tam, gdzie strzelanina wisi w powietrzu...

- Po prostu wiedziałyśmy, że wszystko musi się dobrze skończyć. Tylko dzieci mogą nauczyć te zakute męskie łby, co to jest tolerancja i miłość – powiedziała Pilar.

Reporter z telewizji przepchał się przez grupę ranczerów razem z kamerzystą i podstawił mikrofon pod nos Buddy Silverowi. Kompletnie ogłupiały Buddy na próżno usiłował wybrnąć z sytuacji i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wraz z innymi poluje na zaadoptowanego przez szkołę wilka.

Właśnie wyjaśniał, że Julia zgodziła się zabrać stado i zakończyć eksperyment, kiedy mały chłopiec, wyraźnie nieświadomy jego roli, radośnie zarzucił mu rączki na szyję, krzycząc z entuzjazmem:

- Tatusiu, tatusiu, moja szkoła zaadoptowała Cochise'a!

Duma wprost rozsadzała malca. Reporter błyskawicznie zwęszył okazję.

- I co pan nam powie w tej sytuacji? - zapytał, manewrując mikrofonem, by nie potrącił go wiercący się w ramionach ojca chłopiec. Kamera cały czas rejestrowała przebieg wydarzeń.

- Cóż... - zająknął się Silver z nieszczęśliwą miną. - Pani Shelton powiedziała nam, że...

- Przepraszam, ale sama wolałabym mówić we własnym imieniu - wtrąciła Julia, stając przed kamerą.

- Proszę państwa, oto doktor Julia Shelton - dziennikarz szybko przysunął się ku niej - która kieruje uniwersyteckim eksperymentem. Pani Shelton, czy mamy rozumieć, że zamierza pani ustąpić i zrezygnować z programu?

- Jeszcze dziesięć minut temu rzeczywiście miałam ten zamiar. Jednak w zaistniałej sytuacji, przy tak gorącym poparciu całej społeczności, wątpię, czy w ogóle pozwolono by mi wyprowadzić stąd stado.

- Jednak pan Silver powiedział nam przed chwilą, że... Nie pozwoliła mu dokończyć.

- Jeśli da mi pan kilka minut czasu, postaram się wraz z panem Silverem opracować wspólne, oparte na porozumieniu oświadczenie.

Specjalnie podniosła głos, żeby Buddy mógł to usłyszeć. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, widząc, jak skwapliwie kiwa głową na znak zgody. Miał wyraźnie nieszczęśliwą minę. Potężny mężczyzna, niedawno wygrażający bronią, został spacyfikowany przez grupę uczniów i własnego syna.

W pięć minut później Julia i Buddy stanęli ponownie przed dziennikarzami, gotowi do zaimprowizowanej konferencji prasowej. Wokół zebrał się kręgiem tłum, po raz pierwszy cichy i uważny.

Zaczęła Julia:

- Kilka dni temu rozpuszczono pogłoskę, że jedno z hodowlanych cieląt zostało zagryzione przez jednego z naszych wilków. Aby uniknąć nieporozumień, wraz ze współpracownikami przeniosłam stado na nowe leże, wystarczająco oddalone od pastwisk. Dziś po raz drugi rozpętano na nas nagonkę, która o mały włos nie skończyła się tragicznie. Na szczęście, jak państwo widzą, zdołaliśmy dojść do porozumienia.

Zgromadzeni przyklasnęli z zapałem, a wśród nich kilku z kowbojów, którzy najwyraźniej nie chcieli sprawić zawodu swoim dzieciom.

- Dlatego - ciągnęła Julia - wobec tak wyraźnego społecznego poparcia, uzgodniliśmy, że sprowadzimy stado z powrotem na jego pierwotny teren. Ponadto oznajmiła z uśmiechem - pan Silver podjął się wystąpić do Związku Hodowców Bydła o poparcie dla utworzenia specjalnej fundacji. Fundusze umożliwiłyby nam wykupienie na własność terenów, które dotychczas dzierżawiliśmy. Obecna tu Beth Gilmer zapewnia, że jej ojciec nas poprze.

Tłum znów zaczął wznosić entuzjastyczne okrzyki. Gdy ucichły, przed kamerę wystąpił z poważną miną Buddy Silver.

- Doktor Shelton zobowiązała się ze swojej strony do prowadzenia stałej obserwacji wilków, by zapobiec zabijaniu naszego bydła. W wypadku, gdyby jakaś sztuka została zagryziona, obiecała wypłacić rekompensatę przewyższającą wartość rynkową straconej sztuki.

Rozległy się uprzejme oklaski, a ktoś zawołał:

- Hej, a teraz podajcie sobie ręce!

Wreszcie Julia mogła wyrwać się z zasięgu kamery i paść w ramiona Jake'a.

- Już po wszystkim - westchnęła z niekłamaną ulgą.

- Jakoś przez to przebrnęliśmy...

Pocałował ją mocno i żarliwie, a potem ujął w dłonie jej pokrytą smugami kurzu twarz. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna. Nigdy nie czuł tak dojmująco, że ją kocha.

- O, nie Julio, nic się jeszcze nie skończyło. Jeszcze bardzo wiele się wydarzy.

- Założę się, że ty już o to zadbasz - zaśmiała się.

- Jasne! Przecież zostaję tutaj.

- Ja też zostaję tutaj, Jake.

- W takim razie mam nadzieję, że będziemy się widywać, pani doktor.

- Też mam taką nadzieję, szeryfie.











































Epilog



Minął rok. Julia jak zwykle siedziała przy komputerze, śledząc poczynania wilczej gromady. Zwierzęta zaadaptowały się już całkowicie do nowego środowiska. Na pustyni zbudowany został punkt obserwacyjny, obsługiwany przez nowego asystenta. Nie były to jedyne zmiany w jej życiu. W domu przybył nowy mieszkaniec, dla którego urządzono śliczny biało-różowy pokoik.

Elizabeth Forrester spała rozkosznie w ramionach siedzącej matki, posapując przez sen.

- Och, Lisbeth, jaka jestem szczęśliwa, że mam ciebie - wyszeptała Julia. Dwumiesięczna dziewczynka miała rude włoski jak jej matka, a po ojcu odziedziczyła wielkie, zielone oczy. Była uroczym, spokojnym i pogodnym dzieckiem.

Julia kołysała małą w ramionach, z pełnym satysfakcji uśmiechem zerkając na ekran. Potomstwo z miotu Sacajewei przeżyło i rosło jak na drożdżach. Cudowny, odwieczny instynkt sprawił, że całe stado troskliwie pomagało rodzicom wychowywać małe wilczki. Pomimo wszystkich przeszkód eksperyment zakończył się sukcesem. Wilki płowe stały się znów prawowitymi mieszkańcami swojej krainy.

Julia włączyła automatyczny zapis i ostrożnie ułożyła śpiące niemowlę w stojącej przy biurku kołysce. Na moment zatrzymała się u okna i zapatrzyła w dal, w noc gęstniejącą nad pustynią, rozświetloną księżycem, wychylającym się zza niskich chmur.

Zaskrzypiały drzwi i do pokoju wślizgnął się Jake.

- Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłem wymigać się od posiedzenia rady. - Uśmiechnął się przepraszająco i pocałował żonę. - Pilar powiedziała, że chętnie posiedzi z małą, jeżeli mielibyśmy ochotę wyskoczyć gdzieś, by uczcić naszą rocznicę.

- Najbardziej miałabym ochotę świętować ją w domu - odparła Julia. - Tak długo przynajmniej, jak Liz nam pozwoli.

Jake ucałował ją raz jeszcze, a potem sięgnął do kieszeni i wyjął kopertę.

- Pilar otrzymała list z Kalifornii. Rafe kończy pracę dyplomową, a Beth zaczęła praktykę w gazecie. A co najważniejsze, pomyślnie udało im się przetrwać wizytę ojczulka Freda.

- Zaraz przeczytam. Wiesz, bardzo mi ich brakuje. Ten nowy asystent jest świetny, ale...

- Nie należy do rodziny tak jak oni. Wrócą tu, kiedy Liz już będzie chodzić. Pochylił się nad kołyską i czule musnął czubkiem palca policzek śpiącego dziecka.

- Ona jest wspaniała, prawda? Julia roześmiała się serdecznie.

- Jake, pytasz mnie o to dziesięć razy na dzień i dziesięć razy na dzień odpowiadam ci, że Liz jest najbardziej doskonałym stworzeniem na tym niedoskonałym świecie.

- Świat staje się coraz lepszy - odparł, biorąc ją za rękę. - Chodź, wyjdźmy na chwilę. Chciałbym ci coś pokazać.

Stanęli przytuleni na werandzie i patrzyli w dal, poznaczoną czarnymi sylwetkami kaktusów, odcinającymi się na tle nieba, na którym zaczęły już migotać pierwsze gwiazdy. Julia przypomniała sobie ich pierwszy spacer po pustyni. Nazwała wtedy Jake'a dwunożnym wilkiem, a on przekomarzał się z nią tak uroczo. Wydawało się, że wszystko działo się zaledwie wczoraj, choć minął już rok.

- Grosik za twoje myśli, kochana...

- Wszystkie są o tobie i wszystkie dobre.

- Tak jak i moje. Kocham tę krainę, wiesz? A kiedyś myślałem, że jest tak odludna i nieciekawa...

- Nie. Ona jest magiczna i piękna. A co chciałeś mi pokazać?

- Po prostu to. - Szerokim gestem powiódł wokół. Sceneria zmieniła się nagle. Wiatr rozwiał chmury i księżyc ukazał się w całej okazałości na rozgwieżdżonym niebie.

- To księżyc kochanków. Specjalnie go na dziś zamówiłem.

- Całowali się długo, a pustynia, skąpana w srebrnym blasku, nabierała niesamowitego, nierealnego wyglądu. Powiał wiatr i przyniósł z oddali zew wilka. Po chwili zawtórował mu drugi, potem trzeci. W końcu cała pustynia rozbrzmiała echem ich wycia - dziką muzyką natury.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harper Madeline Milosny zew T030
Thompson Vicki Lewis W hawajskim rytmie (Harlequin Temptation 107)
Madeline Harper Tym razem na zawsze
Thompson Vicki Lewis Specjalista od romansow (Harlequin Temptation 183)
Harlequin Temptation 022 Wilkins Gina Gorąca linia
Harlequin Temptation 021 White Tiffany Spełnione marzenia
Harlequin Temptation 015 Elise Title Świąteczna opowieść
Harlequin Temptation 001 Schuler Candace Dziecko Desi
Madeline Harper Zakochani detektywi
Thompson Vicki Lewis Szalony weekend (Harlequin Temptation 18)
Thompson Vicki Lewis Boże Narodzenie w Connecticut (Harlequin Temptation 53)
Thompson Vicki Lewis Ulubieniec kobiet (Harlequin Temptation 170)
Harlequin Temptation 028 Jo Morrison Trudne pojednanie
Harlequin Temptation 027 White Tiffany Zaproszenie in blanco
Harlequin Temptation 008 Sandra James Uśmiech losu
Harlequin Temptation 029 JoAnn Ross Mroczne namiętności
Harlequin Temptation 019 Delinsky Barbara Samotne serce
Harlequin Temptation 010 Carin Rafferty Uciec od przeszłości
Harlequin Temptation 003 Glenda Sanders Isadora

więcej podobnych podstron