Madeline Harper
Miłosny Zew
Prolog
Jake
Forrester
leniwym
krokiem
wkroczył
do
klimatyzowanego wnętrza Klubu Ranczerów. Wręczył
szatniarce szerokoskrzydły kowbojski kapelusz i niespiesznie się
rozejrzał. Bez trudu dostrzegł urzędującego już w barku Freda
Gilmera. Fred przeszedł jak zwykle od razu do rzeczy, nie tracąc
czasu na powitania, kiedy tylko Jake dosiadł się do niego.
– Na starej farmie Farrella pojawiła się pewna dama – rzucił
niedbale. – Wiesz, typ naukowca, pewnie jakaś pani docent.
Chociaż podobno niebrzydka.
Jake uniósł brwi i czekał na dalszy ciąg.
– Pomyślałem sobie, że warto by się o niej czegoś
dowiedzieć, a któż zrobiłby to lepiej niż nasz przystojny szeryf?
Jake przeczesał palcami przygniecione przez kapelusz włosy.
– Czy właśnie dlatego zaprosiłeś mnie na obiad?
– Można to i tak ująć. – Gilmer odchylił się niedbale na
oparcie krzesła, wyciągnął cygaro i z wolna zaczął obracać je w
palcach. Ten potężny mężczyzna, starszy od Jake’a o kilka lat,
miał czerstwą cerę i władczy wygląd kogoś, kto posiadał
najgrubszy portfel w całym hrabstwie Pierson w stanie Nowy
Meksyk.
– Pogadamy teraz czy po lunchu? – zapytał Jake.
– Teraz, ale nie o suchym gardle. Linda, dziecinko, pozwól no
tutaj... – Fred skinął na kelnerkę.
Frędzle krótkiej kowbojskiej spódniczki dziewczyny
zawirowały, gdy natychmiast rzuciła się ku stolikowi.
– Słucham, panie Gilmer, co podać?
– Dla mnie whisky z lodem. A dla ciebie, Jake?
– Woda sodowa z kroplą cytryny, jak zwykle.
Obaj z aprobatą odprowadzali wzrokiem kelnerkę. Wreszcie
Gilmer spod oka zerknął na szeryfa.
– Ciągle zamawiasz to samo. Nie znudziło ci się jeszcze?
– Znudziło? Skąd, za każdym razem cudownie mi smakuje. I
nawet nie tęsknię już za czymś mocniejszym. No, może czasem
za kuflem zimnego piwa.
– Muszę powiedzieć, że cię podziwiam, stary.
– Fred, każdy dzień jest zwycięstwem. Innej drogi już nie ma.
W tym momencie pojawiła się Linda z napojami.
– Za dawne czasy! – Fred wzniósł szklankę, a Jake stuknął się
z nim.
– Dobra, a teraz mów, o co, do licha, chodzi? – zapytał Jake
niecierpliwie.
– Pozwól, że najpierw zadam ci pytanie: co wiesz o
wykupieniu ziem Farrella?
– Zdaje się, że przejął je uniwersytet. Chodzi o program
badawczy związany z ochroną dzikich zwierząt.
Fred uśmiechnął się.
– Widzę, że nie zaniedbujesz swoich obowiązków.
– Wiesz, w końcu niewiele się tu dzieje. Więc o co chodzi?
– Z moich informacji wynika, że tymi badaniami kieruje owa
panienka. Obawiam się, że może narobić szkody naszym
ranczerom. Dlatego dobrze by było, gdybyś się koło niej
pokręcił i sprawdził, czy obawy Związku Hodowców Bydła są
uzasadnione.
Jake czujnie nastawił uszu. Jeśli związek, grupujący
najbardziej wpływowych obywateli w okolicy, zainteresował się
farmą Farrella, sprawa musiała być poważna.
– Ciekawe – rzucił niedbale.
– Jake, powiem ci w zaufaniu – Fred konfidencjonalnie
pochylił się ku niemu – że to, co dzieje się na starym ranczu,
może wpędzić nas któregoś dnia w cholerne tarapaty.
Rozdział 1
Julia Shelton stała w oknie starego domu z palonej
meksykańskiej cegły. Polną drogą, wzniecając tumany kurzu,
nadjeżdżał samochód. Ryk silnika zakłócił sielską ciszę
popołudnia.
Wyszła na ganek i czekała, osłoniwszy oczy przed palącymi
promieniami słońca. W oddali lśniła rozgrzana upałem pustynia,
nad którą rozciągała się błękitna czasza nieba.
Biało-czarny dżip zahamował ostro na podjeździe, na moment
znikając w obłoku kurzu. Po chwili oczom Julii ukazała się
wysoka postać w mundurze koloru khaki, kapeluszu typu
Stetson i ciemnych okularach. Mężczyzna zbliżał się niedbałym,
a jednocześnie stanowczym krokiem, pewnie stawiając na
pylistej ziemi nogi w wysokich czarnych butach.
Zatrzymał się przed nią i zsunął kapelusz z czoła. Odbite w
szkłach promienie słońca oślepiły ją na moment.
– Witam szanowną panią. Jestem Jake Forrester, szeryf
hrabstwa Pierson.
Julia o mało nie wybuchnęła śmiechem, słysząc to
ceremonialne pozdrowienie. Cała scena przypominała jej kadr z
podrzędnego westernu. Odruchowo wyciągnęła rękę.
– Witam, szeryfie. Jestem Julia Shelton. Czyżbym coś
przeskrobała? – zapytała żartobliwym tonem, choć w głębi
duszy żywiła pewne obawy. Co prawda eksperyment znajdował
się dopiero w początkowej fazie; za wcześnie, by mogły
wyniknąć jakieś problemy. Sprzęt został już sprowadzony na
farmę, ale jej asystent dopiero pojechał na pustynię, by
przygotować się do wypuszczenia wilków.
– Ależ skąd, proszę pani, wszystko w porządku – odparł,
ledwo dostrzegalnie przeciągając samogłoski.
Julia stłumiła westchnienie ulgi. Na razie wszystko szło
zgodnie z planem. Cały zespół badawczy opracowywał program
dostosowania stada meksykańskich płowych wilków do życia w
warunkach naturalnych. Na niej spoczywała odpowiedzialność
za powodzenie tego planu.
Nagle zorientowała się, że szeryf nadal więzi jej rękę w
uścisku swojej twardej, silnej dłoni. Cofnęła siei podniosła
wzrok, by wreszcie dokładnie mu się przyjrzeć.
Musiała przyznać, że miał w sobie coś z prawdziwego
kowboja. Górował nad nią swą wysoką, silną postacią.
Dobiegał czterdziestki. Z opalonej twarzy bystro patrzyły
inteligentne zielone oczy, a zmarszczki śmiechu zaznaczały się
w kącikach zmysłowych ust.
– Wszystko w porządku – powtórzył z powolnym,
południowym akcentem, ogarniając ją pełnym aprobaty
spojrzeniem. Uśmiech mężczyzny stanowił fascynującą
mieszaninę młodzieńczej żywości i męskiego doświadczenia.
Całości dopełniał nieskazitelny mundur i wypolerowane
cholewy wysokich butów, połyskujące nawet pod warstwą pyłu.
Julia nabrała pewności, iż jest doskonale świadomy swego
uroku.
Gdy poczuła delikatny zapach wody po goleniu, nagle zdała
sobie sprawę z własnego wyglądu: włosy od rana nie widziały
grzebienia, zakurzona przy sprzątaniu bawełniana koszulka i
twarz bez makijażu.
Zakłopotanym ruchem odgarnęła niesforny lok z czoła.
– Rozumiem, że zostałam zaszczycona oficjalną wizytą
przedstawiciela władzy – zaczęła i, nie czekając na odpowiedź,
szybko dodała: – Proszę jednak, by mówił mi pan po imieniu.
Jestem Julia.
– Bardzo mi miło, Julio. – Jake uparcie nie rezygnował z
formalnego tonu. Wszedł na ganek i powiódł wzrokiem ku
ciągnącym się w oddali pustynnym wzgórzom. Nieliczne krzewy
dopiero zaczynały się zielenić.
– Nie czujesz się tutaj samotnie?
– Lubię być sama – odparła szczerze. Była z zawodu
biologiem i kochała naturę. Wiele godzin spędziła na samotnych
obserwacjach w głuszy, przedkładając te momenty nad zgiełk
uniwersyteckich sal. Dzikie okolice Nowego Meksyku
znakomicie nadawały się do zaplanowanych badań,
stanowiących najtrudniejsze wyzwanie w jej dotychczasowej
karierze naukowej.
– Tak tu spokojnie – dodała zamyślona – i tak pięknie teraz,
kiedy pustynia zaczyna kwitnąć.
– Poczekaj lepiej, aż pobędziesz tu dłużej. Może zmienisz
zdanie – trzeźwo zauważył Jake.
– Zawsze staram się dostrzegać lepsze strony życia – odparła,
samej sobie dodając odwagi. Ogarnęła spojrzeniem stare
farmerskie domostwo, które przez cały rok miało jej służyć
zarazem jako mieszkanie i biuro. – A skoro już tu jesteś,
zapraszam do środka. Mam nadzieję, że orientujesz się już, co
mam zamiar robić.
– Raczej słabo – przyznał.
– Och, przecież nie byłbyś szeryfem, gdybyś nie wiedział, co
dzieje się w okolicy. Założę się, że zawdzięczam tę wizytę chęci
bliższego przyjrzenia się mnie i moim podopiecznym. Proszę. –
Gestem zaprosiła go do wnętrza.
Jej podopiecznym... – Jake stłumił uśmiech. Doktor Julia
Shelton miała twardy charakter i ostry język. I najwyraźniej
wilcza wataha była jej oczkiem w głowie.
Przyjrzał się dokładniej swojej gospodyni. Teraz zrozumiał
zdziwienie Freda, iż kobieta zajmująca się pracą naukową może
być jednocześnie „niebrzydka”. Choć Julia nie była pięknością,
miała jednak w sobie urok przyciągający męskie spojrzenie.
Musiała mieć około trzydziestki, ale był w niej jakiś rys
młodzieńczej subtelności i niewinności, starannie maskowany
rzeczowym, śmiałym obejściem. Podobał mu się sposób, w jaki
otwarcie patrzyła mu w oczy. Z przyjemnością przyglądał się
niesfornym, rudym kędziorom i kształtnej, wysportowanej
sylwetce.
Poprowadziła go do salonu i znajdującego się za nim dużego
pokoju.
– Tutaj urządziliśmy mój gabinet i „centrum dowodzenia” –
wyjaśniła. – Wilkom pełniącym funkcję przywódców stada,
czyli osobnikom Alfa, zostały wszczepione nadajniki. Dzięki
temu za pomocą odpowiednio dostrojonego odbiornika i
komputera mogę śledzić i rejestrować ich ruchy.
To mówiąc wskazała na dużą mapę ścienną regionu, po czym
podeszła do stojącego na biurku komputera. Nacisnęła klawisz i
ekran rozjarzył się poświatą. Przebiegając palcami po
klawiaturze
wywołała
program.
Jake
z
udawanym
zainteresowaniem zerkał na szeregi danych. Kobieca postać
odciągała jego wzrok od monitora.
– Ten sprzęt jest wart majątek – ciągnęła Julia. Uczelnia nie
żałowała pieniędzy na tak prestiżowe badania. Niestety –
wystukała kilka kolejnych komend wilki nie zostały jeszcze
wypuszczone, więc niewiele mam ci do pokazania – dodała z
prawdziwym żalem.
Jake z trudem zmusił się do śledzenia wywodu Julii.
– Wilki... Dlaczego właśnie nimi się zajęłaś?
– A dlaczegóż by nie? – Spojrzała na niego niewinnie.
Odpowiedź najwidoczniej zadowoliła mężczyznę, gdyż nie
pytał już o nic więcej. Przeszli do kuchni.
– Kuchenka jest stara, ale za to lodówka porządna –
stwierdziła Julia i, zerkając pytająco na Jake’a, spytała:
– Czego się napijesz? Piwa, coli, mrożonej herbaty? Alkohol
chyba nie wchodzi w rachubę na służbie.
– Tak, piwo wykluczone. Wybieram mrożoną herbatę.
– Ja również.
Jake obserwował, jak kobieta krząta się, przyrządzając napój.
Ruchy miała szybkie, oszczędne i precyzyjne. Skupiona na
czynności zdawała się nie zauważać jego spojrzenia. Nie
dostrzegł w zachowaniu Julii nawet cienia kokieterii. Mimo to
prowokowała jego zmysły.
Wręczyła mu szklankę. Oparł się o kuchenny blat i łapczywie
pociągnął długi, ożywczy łyk.
– Z tego, co zobaczyłem, trudno się zorientować, jak
mieszkasz – rzucił. Korciło go, by obejrzeć resztę domu.
Zwłaszcza sypialnia mogła wiele powiedzieć o kobiecie.
– Dobrze, skoro tak cię to interesuje. – Bez słowa zachęty
obróciła się na pięcie i ruszyła z kuchni do salonu z kominkiem,
a stamtąd w kierunku sypialni.
Jake szybkim rzutem oka ogarnął pokój. Ściany były białe, a
jedyne umeblowanie stanowiło szerokie meksykańskie łoże,
okryte wzorzystą ludową narzutą, oraz drewniana toaletka z
lustrem. Podłogę z szerokich desek zaścielały barwne kilimy.
Nigdzie nie dostrzegł typowych kobiecych drobiazgów. Pod
lustrem leżały tylko szminka, szczotka i grzebień. Był coraz
bardziej zaintrygowany.
– Miło tu, ale skromnie, jak w klasztornej celi – zauważył.
– Mnie to wystarczy. Nie mam wielkich wymagań – odparła
Julia i uśmiechnęła się.
Skinął głową ze zrozumieniem i w zamyśleniu spojrzał na
łóżko, przez moment wyobrażając sobie Julię Shelton w
czarnym negliżu. Wątpił, czy w ogóle coś takiego posiada. A
jednak ta kobieta od pierwszej chwili rozpaliła jego wyobraźnię.
Pokazała mu jeszcze łazienkę, po czym wrócili do salonu.
Jake zagłębił się w wygodnym fotelu. Nie miał ochoty wracać.
Zresztą należało wreszcie przejść do właściwego celu wizyty.
– Pomówmy jeszcze o twoich wilkach. Dlaczego je wybrałaś?
– To długa historia, szeryfie, i nie chciałabym cię nią
zanudzać. Mówiąc krótko, uważam je za fascynujące stworzenia.
Są nadzwyczaj inteligentne i wspaniale zorganizowane. Dopóki
nie pojawił się człowiek, stanowiły – jedno z najważniejszych
ogniw łańcucha ekologicznego na tych terenach.
– Stara historia o rajskim ogrodzie i wężu, co? – zażartował,
lecz nie uśmiechnęła się.
– Tak, ta historia wszędzie się powtarza. Kiedy zaczęto tu
hodować bydło, ranczerzy doprowadzili do kompletnej zagłady
wilków. Dzięki programom naukowym takim jak nasz udało się
wiele gatunków ocalić w niewoli, ale teraz chcielibyśmy
pozwolić im żyć w naturalnym środowisku.
Jake uznał, że pomylił się co do Julii, obserwując
zaangażowanie, z jakim mówiła. Była naprawdę piękna. Wielkie
oczy z ożywieniem błyszczały w inteligentnej twarzy. Miała
drobne rysy, zgrabny, mały nos i zmysłowe, zapraszające do
pocałunku usta. Był coraz bardziej wdzięczny Fredowi, że
przysłał go na rekonesans. Starał się udawać, że słucha. W
duchu zastanawiał się, jak sprawić, by porzuciła ukochany temat
i dała się namówić na randkę.
– Pięć lat trwały starania o przejęcie tych terenów, aż
wreszcie nam się udało – oznajmiła z dumą.
– Trudno się spodziewać, by wszyscy tutaj pałali równym
entuzjazmem do tego projektu, co ty – stwierdził. Nadszedł czas,
by postawić sprawę jasno. Znając już nastawienie Julii, nie
łudził się, że zechce pójść na ustępstwa wobec Związku
Hodowców Bydła. Należało delikatnie przedstawić jej sprawę, a
potem... potem może uda się zaaranżować spotkanie.
– Oczywiście, wcale się tego nie spodziewam. Wielu ludzi w
ogóle nie pojmuje naszej idei. – Spojrzała mu prosto w oczy. –
Ty prawdopodobnie też.
Jake powoli odstawił szklankę. Dyplomacją wiele nie
osiągnął.
– Staram się mieć otwartą głowę. Nawiasem mówiąc, nie
ukrywam, że nie zjawiłem się tu wyłącznie w celu towarzyskim.
– Wiem – odparła spokojnie.
– Tym lepiej. – Jake odchylił się w fotelu i wziął głęboki
oddech. – Niektórzy z okolicznych ranczerów martwią się, iż
wilki zagrożą ich stadom – stwierdził.
Wzruszyła ramionami.
– Wierz mi, nie muszą się ich bać bardziej niż swoich
domowych piesków. Nasze wilki wychowały się w niewoli i
dużo czasu upłynie, zanim przyzwyczają się do życia na
swobodzie.
– A kiedy się już przyzwyczają?
– Większość z nich nie będzie atakować bydła, o ile nie zmusi
ich do tego głód.
Zauważył, że po raz pierwszy nie udzieliła jasnej,
bezpośredniej odpowiedzi.
– Nawet cieląt?
– Te wilki będą żyły na pustyni, na naszych terenach, a tam
znajdą wystarczającą ilość łatwego łupu, takiego jak zające czy
susły. Nie będą miały powodu, by zbliżać się do pastwisk –
odpowiedziała z przekonaniem.
– Niemniej hodowcy się martwią – stwierdził Jake,
świadomie wchodząc w rolę przedstawiciela władzy. –
Pozostawią w spokoju ciebie i twoje badania, dopóki wataha
będzie się trzymać swojego terytorium. Wystarczy jednak, że
zginie choć jedno cielę, a ruszą do ataku.
Na policzki Julii wstąpił rumieniec.
– Nie wiem, w jakiej właściwie roli występujesz, szeryfie.
Czy przypadkiem nie należy do twoich obowiązków ochranianie
mnie właśnie wtedy, gdyby ranczerzy zagrozili mi... albo
wilkom?
– Moim obowiązkiem nie jest rozstrzyganie racji, – lecz
zapobieganie naruszeniu prawa. – Jake bez przekonania posłużył
się oficjalną formułką.
– Słowem, ja i wilki musimy dostosować się do paragrafów,
tak? – rzuciła z irytacją i wymaszerowała z salonu.
Jake zerwał się i ruszył za Julią. Zapewne stracił okazję
umówienia się z nią na kolację. Chociaż... Należało zmienić
taktykę. Nagle Julia odwróciła się ku niemu.
– Proszę zakomunikować ranczerom, że rozumiem ich obawy,
lecz nie przyjmuję do wiadomości gróźb. Nie podoba mi się
również, że nasłali tu pana. Można się było porozumieć w inny
sposób, niekoniecznie za pośrednictwem szeryfa. Zwłaszcza że
program znajduje się dopiero we wstępnej fazie i na razie nie
może być mowy o naruszeniu prawa. A może się mylę? –
Spojrzała mu wyzywająco w oczy.
– Jak już powiedziałem, wypełniam tylko swoje obowiązki.
Zależy mi na tym, by w moim okręgu panował ład i spokój, to
wszystko. I sądzę, iż dobrze się stało, że od początku jasno
ustaliliśmy sobie pewne reguły postępowania.
– Ach, oczywiście – parsknęła. – Szeryf i wszechmocny
Związek Hodowców nie życzą sobie, by ktokolwiek obcy
wchodził im w paradę na ich terenie. Proszę się nie martwić,
będę grzeczna.
– Mam nadzieję – rzucił, podążając za nią na werandę. – Jeśli
jednak pojawią się jakieś problemy – dodał – pamiętaj, że
zawsze możesz się do mnie zwrócić.
Odwróciła się ku niemu z uśmiechem i zrozumiał, że jej
gniew mija. Uznał, że musi wykorzystać ostatnią szansę.
– Wiesz, mam już dosyć służbowych rozmów. Co byś
powiedziała, gdybym zaprosił cię dzisiaj na kolację?
Julia skrzyżowała ręce na piersiach i popatrzyła na niego
uważnie.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy powinnam bratać się z
człowiekiem stojącym po drugiej stronie barykady.
– Nie jestem twoim wrogiem, Julio – zaprotestował
natychmiast.
– Nie? Powiedziałeś, że wypełniasz tylko swoje obowiązki,
ale głowę bym dała, że interesy twoich wpływowych przyjaciół
są dla ciebie o wiele ważniejsze niż moja skromna osoba.
Prawdę mówiąc, drogi szeryfie, pomimo twojego uprzejmego
zaproszenia wcale nie czuję się mile witana w waszym
szacownym hrabstwie Pierson.
Jake odchrząknął z zakłopotaniem.
– Wierz mi, chciałem być po prostu miły. Nie spodziewałem
się takiej reprymendy.
Nie zadała sobie nawet trudu, by odpowiedzieć. Jej spojrzenie
wyraźnie sugerowało, że uważa spotkanie za skończone.
– Cóż – stwierdził, wkładając kapelusz i ciemne okulary –
nasza mieścina jest mała. Wcześniej czy później i tak się na
siebie natkniemy.
– A zatem do przypadkowego zobaczenia, szeryfie! I dziękuję
za wizytę. Była bardzo pouczająca.
Jake’owi nie pozostało już nic innego, jak przyłożyć dwa
palce do ronda kapelusza i odmaszerować do samochodu.
Zerknął w tylne lusterko, wyjeżdżając na drogę. Zobaczył
pomniejszony obraz kobiecej postaci. Stała na werandzie z
rękami opartymi na biodrach i obserwowała go. Uśmiechnął się.
Tym razem się nie udało, ale niedługo nadarzy się nowa okazja.
Podobała mu się. Zaimponowała mu jej odwaga. Niewiele znał
takich kobiet.
Julia stała na ganku, dopóki na drodze nie opadł pył
wzniecony przez dżipa. Wizyta szeryfa wzburzyła ją bardziej niż
chciała się do tego przyznać. Wilcze stado nie zostało jeszcze
wypuszczone na swobodę, a już podejrzliwi ranczerzy zaczęli
następować jej na pięty!
Zawróciła do domu zła i rozżalona na Jake’a Forrestera. Było
oczywiste, że stanie po stronie hodowców, a los dzikich zwierząt
jest mu kompletnie obojętny.
Czy ona zainteresowała go jako kobieta? Przecież wyraźnie
usiłował oczarować ją swoim męskim urokiem. I trzeba
przyznać, że naprawdę jest przystojny. Nie mogła zapomnieć
leniwego, kociego kroku, wysokiej postaci i znaczącego
spojrzenia, jakim ogarnął sypialnię. Jeśli flirtował z nią z
rozmysłem, przysłany na przeszpiegi, tym gorzej dla niego.
Nagle pożałowała swojej decyzji. Należało przyjąć zaproszenie
na kolację. Może wówczas dowiedziałaby się więcej o
tutejszych stosunkach i o swoich potencjalnych wrogach.
Westchnęła, przypominając sobie słowa babci, która zwykła
powtarzać, że więcej much zwabi się miodem niż octem.
Niestety, pomimo usiłowań, nigdy nie udało się jej zastosować
do tej słusznej rady.
Rozdział 2
Następnego dnia Julia zerwała się już o wschodzie słońca,
zaparzyła sobie mocnej kawy i zasiadła przy komputerze. Kiedy
na ekranie pojawił się program, zapomniała o przystojnym
szeryfie i wszelkich kłopotach. Stado zostało wypuszczone w
nocy i od tego momentu powodzenie całego eksperymentu
zależało już tylko od niej. Szybko wypisała komendy i
zlokalizowała położenie zwierząt. W podnieceniu nasłuchiwała
popiskiwania sygnałów i śledziła przesuwające się po ekranie
punkciki. To jej wilki krążyły tam, po pustyni i przemawiały do
niej językiem błysków pulsujących jak ich serca. Jej wilki, teraz
już swobodne.
Uśmiechnęła się radośnie, choć oczekiwała większego
ożywienia zwierząt. Być może przyczaiły się gdzieś dla
odpoczynku. Trzeba będzie poczekać do wieczora, aż poczują
się pewniej i zaczną penetrować nowe terytorium. Niedługo
powinien zjawić się Rafael Santana i zdać jej dokładny raport z
pierwszych chwil przebywania stada na wolności. Zagłębiła się
w papierach, od czasu do czasu rzucając okiem na ekran.
Kiedy wreszcie dobiegł ją dźwięk nadjeżdżającego
samochodu, w pierwszym momencie pomyślała, że znów
zobaczy Jake’a Forrestera. Jednak głośny warkot rozklekotanej
półciężarówki w niczym nie przypominał równego pomruku
podrasowanego silnika dżipa. To mógł być tylko jej asystent.
Szybko wyskoczyła zza biurka i wybiegła na ganek, by
uściskać Rafaela. Ujęła go za rękę i szybko poprowadziła do
gabinetu, po drodze niecierpliwe rzucając pytania.
– Rafe, powiedz, jak poszło? Bardzo były spłoszone?
Czy...
Rafael roześmiał się.
– Julio, daj mi odetchnąć! Wszystko ci opowiem, ale teraz
marzę o kawie.
– Och, przepraszam. – Szybko włączyła ekspres. Kiedy
zasiedli wreszcie z parującymi filiżankami w rękach, ciekawość
Julii sięgała zenitu.
– No, mów dokładnie i od początku – ponagliła.
– Wszystko poszło dobrze. Kiedy je wypuściliśmy, były
najpierw nieco zdezorientowane, szczególnie te młode.
– Tego się można było spodziewać.
– Tak. Natomiast przywódcy zachowali spokój. Alfa Jeden i
Alfa Dwa od razu poprowadziły stado w zarośla /
na wzgórza. Choć same wydawały się wystraszone, potrafiły
narzucić reszcie posłuch. Mówię ci, one są piekielnie mądre.
– Jasne, przecież to nasze wilki! A jadły coś? – zapytała Julia
z troską, jak kochająca matka. I tak się też zresztą czuła.
– Przed północą znalazły przy drodze rozjechane zwierzęta,
które wcześniej zdążyłem nafaszerować witaminami i
antybiotykami. Pożarły je, że tak powiem, z wilczym apetytem.
– To dobry znak, ale jeszcze przez jakiś czas będą
potrzebowały dożywiania, nim nauczą się same polować.
– Nie powinno być problemów. Mają tam wszędzie łatwy łup:
susły, polne myszy i króliki.
Oboje wiedzieli jednak, że życie w niewoli może nie tylko
przytłumić wrodzone łowieckie instynkty, lecz nawet
doprowadzić do ich zaniku.
– Nie martw się, szefowo. – Rafael uśmiechnął się. Starsze
wilki jeszcze coś niecoś pamiętają. A nie trzeba wiele wysiłku,
by złowić tak tępe stworzenie jak suseł.
Głowa do góry, na pewno wszystko się uda.
Z przyjemnością popatrzyła w ciemne, wesołe oczy
młodzieńca, błyskające z przystojnej twarzy. Jak to dobrze, że
Rafael znalazł się w zespole. Jego optymizm i poczucie humoru
znakomicie równoważyły jej powagę i zatroskanie.
Ten ambitny chłopak zdobył wyższe wykształcenie, choć
pochodził z biednej, meksykansko-amerykańskiej rodziny.
Urodził się i wyrósł w tej właśnie okolicy, gdzie do dzisiaj żyli
jego rodzice oraz bracia i siostry. Teraz, będąc już bliski
zdobycia dyplomu biologa, po dwóch latach uczestniczenia w
programie badawczym wracał w swoje strony, gdzie znał
dosłownie każdy kamień i wszystkich mieszkańców. To
przypomniało jej o wczorajszej wizycie.
– Wiesz, wczoraj odwiedził mnie Jake Forrester – rzuciła
mimochodem.
– A, szeryf. Wpadł z przyjacielską wizytą, czy raczej już
mamy kłopoty?
– Zachowywał się bardzo miło, wręcz szarmancko –
odpowiedziała, sącząc kawę. – A mimo to odniosłam wrażenie,
że robił służbowy użytek ze swego uroku.
– Tak, tak, wyczuwam, o co ci chodzi. Przystojniaczek z
niego. Tak uważają kobiety. Jest wielkim faworytem mojej
mamuśki. Mówię ci, warto popatrzeć, jak zaczyna kokietować
Forrestera, kiedy tylko pojawi się u niej w sklepiku.
Julia zachichotała mimo woli. Pilar Santana była cudowną
kobietą. Jednak wizja zażywnej matrony flirtującej z Jake’em jak
płocha nastolatka była nieodparcie komiczna.
– Mówiąc poważnie – stwierdził Rafe – jestem pewien, że
nasz szeryf nie odwiedził cię bez ważnego powodu. Pamiętaj, że
Pierson to zapadła dziura i każdy tutaj chce wiedzieć, co robi
sąsiad.
Julia wstała, by dolać sobie kawy. W rzeczywistości pragnęła
zyskać na czasie. Trzeba przyznać, że Rafael błyskawicznie
domyślił się, o co chodzi.
Rafe odczekał kilka chwil, po czym zerknął na ekran. Wilki
nadal spały.
– Chodźmy na werandę. Posiedzimy sobie na słońcu i tam
opowiesz mi, co powiedział Forrester – zaproponował.
Słońce wspinało się coraz wyżej nad horyzontem, złocąc
płowe połacie pustyni. Porywy porannego wiatru przetaczały po
piasku kule z kolczastych gałęzi.
– Cóż... – zaczęła Julia, popatrując na błękitniejące niebo –
wydaje się, że chciał grzecznie dać mi do zrozumienia, iż
Związek Hodowców ma na nas oko, i że powinniśmy uważać na
nasze wilki. Nic innego zresztą nie robimy, prawda?
– Tak, a nasze Bogu ducha winne wilki boją się własnego
cienia i chowają w krzakach, na razie niezdolne zagryźć nawet
myszy, nie mówiąc już o suśle.
– Toteż próbowałam wytłumaczyć, że nic nie grozi krowom i
cielętom.
– Ach, ci faceci myślą po staremu, tak jak ich ojcowie i
dziadkowie, którzy wytrzebili wszystkie wilki w tej okolicy. Oni
naprawdę mogą być groźni.
– Nawet jeśli szeryf będzie czuwał nad prawem?
– Nawet W sumie ufają tylko tym, którzy urodzili się na ich
ukochanym kawałku ziemi zwanym hrabstwem Pierson.
Julia ze zrozumieniem skinęła głową. Teraz pojęła, co
zaintrygowało ją przy pierwszym spotkaniu z Jake’em
Forresterem. Te gładkie leniwe ruchy, powolna, przeciągająca
samogłoski wymowa, od początku zwróciły jej uwagę. Wyglądał
na człowieka z zupełnie innych stron. Było w nim jeszcze coś
nieuchwytnego, wywołującego wrażenie, iż nie pochodzi z tej
okolicy.
– Szeryf nie jest chyba stąd? – rzuciła pytająco.
– Masz rację. Jest tu stosunkowo niedawno.
– Widać jednak, że mu ufają.
– Bo stoi za nim Fred Gilmer.
– Fred Gilmer? – powtórzyła. – Czy to nie jest największy
hodowca w okolicy, prezes tego związku?
– Widzę, że nie traciłaś czasu. Wszystko się zgadza. Nic nie
może się to dziać bez wiedzy Freda. Sądzę, że on właśnie
przysłał do ciebie Jake’a.
– Co ich łączy?
– Zaprzyjaźnili się jeszcze w Wietnamie. A po powrocie
Forrester został prywatnym detektywem.
– Chyba nie tutaj?
Rafe zachichotał.
– Nie, w Los Angeles albo w jakimś innym wielkim mieście.
Niewiele o nim wiem, bo kiedy się tu pojawił, wyjechałem na
studia. Słyszałem co nieco od rodziny.
– I Gilmer sprowadził go tutaj, żeby został szeryfem?
– Tak się wydaje.
– Jednym słowem Jake robi to, co mu tamten każe?
– Aż tak źle chyba nie jest, ale sądzę, że tym razem działał na
polecenie Freda.
– Mam rozumieć, że wszyscy w Pierson tańczą tak, jak im
zagra szanowny pan Gilmer? – zdumiała się Julia.
Rafe wzruszył tylko ramionami.
– A jakie ty masz z nim układy?
– Trudno je nazwać dobrymi. – Rafael uśmiechnął się gorzko.
– Jak zdążyłeś mu się narazić, skoro zaraz po ukończeniu
szkoły wyjechałeś na studia?
– On ma córkę.
– Ach, rozumiem – zachichotała Julia.
Jednak Rafe’owi nie było do śmiechu.
– Ma na imię Beth. Bardzo przyjaźniliśmy się w szkole.
Niestety, tata Gilmer aż nazbyt wyraźnie dał mi do zrozumienia,
żebym zostawił jego córkę w spokoju – stwierdził ponuro.
Tym razem Julii popsuł się humor. Nie dość, że człowiek,
który trząsł całą okolicą, nie życzył sobie jej wilków, to jeszcze
nie znosił jej asystenta.
– A gdzie jest teraz Beth? – zapytała, starając się ukryć
wzburzenie.
– Nie martw się, nie widziałem jej od lat. Wysłali ją na
wschód, do jakiejś ekskluzywnej szkoły i wątpię, czy zechce tu
wrócić.
– Ty wróciłeś – zauważyła.
– Tylko ze względu na nasze badania – stwierdził,
odstawiając filiżankę i zerkając na zegarek. – A skoro już o nich
mowa, muszę wracać do pracy. Sprawdzę odczyt i spróbuję
zlokalizować stado. Potem pojadę na pustynię i postaram się
śledzić je przez lornetkę. A jakie ty masz plany na dzisiaj? –
zapytał wstając. Był niewiele wyższy od Julii.
– Powinnam posegregować materiały, co niestety łączy się też
z odcyfrowywaniem twoich hieroglifów z notatek terenowych. A
potem muszę pojechać do miasta, żeby sprawdzili mi
akumulator. Rano mam trudności z uruchomieniem wozu.
– Może podjadę tam i podrzucę cię do domu?
– Nie, dziękuję, nie sądzę, żeby to była duża naprawa
Niestety, okazało się, że uszkodzenie jest poważne.
– Zdaje się, że wysiadł pani alternator – stwierdził mechanik.
– Wóz powinien być gotowy na jutro rano.
Julia westchnęła z rezygnacją i wyszła z warsztatu. Uznała, że
bez kłopotu znajdzie kogoś, kto podrzuci ją do domu, toteż
postanowiła zwiedzić najbliższą okolicę.
Odniosła wrażenie, że życie sennego, prowincjonalnego
miasteczka skupia się na głównym handlowym deptaku.
Kurz wznosił się spod nóg. W oddali rysowały się sylwety
gór. W zimie musiało spaść mało deszczu i wiosenna zieleń
bladła szybciej niż zwykle.
Wkrótce Julia znalazła się w pobliżu sklepiku spożywczego
należącego do Pilar Santany i postanowiła wpaść na pogawędkę.
W ciągu dwóch tygodni, podczas których urządzali stację
badawczą, miała więcej okazji do rozmów z Pilar niż Rafael,
który doglądał transportu zwierząt na pustynię. Obie zapałały do
siebie sympatią.
– Hola! – wykrzyknęła Pilar, wybiegając z zaplecza i
serdecznie przyciskając Julię do obfitego biustu. – Jak to się
mówi, straciłam syna, ale chyba zyskałam córkę!
– Rafe będzie tu bywał częściej, kiedy wilki zaczną się
przyzwyczajać do nowego otoczenia – obiecała Julia.
– Mam nadzieję. Ale cieszę się przynajmniej, że wrócił w
rodzinne strony. To twoja zasługa, Julio.
– Przede wszystkim wasza, bo łożyliście na jego studia.
Pilar rozpromieniła się z dumy.
– No, i chłopak nie zmarnował szansy. Dobrze mu idzie, es
verdad? – Tak. Jest bardzo zdolny. Jeśli nasz program się uda,
będzie to w ogromnym stopniu zasługą wspaniałej pracy Rafe’a
ze zwierzętami.
– Ciągle o nich mówi, a ani razu jeszcze nie pokazał mi zdjęć!
– Następnym razem przyniosę kilka. Były robione jeszcze w
stacji doświadczalnej. Teraz, kiedy wilki zostały wypuszczone
na wolność, nie chcemy się do nich zbliżać, żeby nauczyły się
unikać ludzi. To jeden z warunków ich przetrwania. Może
później zrobimy trochę ujęć stada z powietrza. Na razie jednak
trzeba je zostawić w spokoju i mieć nadzieję, że przeżyją.
– Dadzą sobie radę, Julio – zapewniła ją z przekonaniem
Pilar. – Ich miejsce jest na pustyni. Tam je kiedyś Bóg umieścił i
nie pozwoli ich skrzywdzić.
Julia uśmiechnęła się z wdzięcznością. Pilar Santana i jej mąż,
Luis, od samego początku popierali projekt, przekonani, że
naukowcy pragną przywrócić święty porządek natury.
– Gdyby wszyscy myśleli tak jak wy... – westchnęła.
– Spokojnie, kochana, tak będzie. A teraz powiedz lepiej,
czego potrzebujesz?
– Dziękuję, Pilar, naprawdę niczego. Wstąpiłam tylko na
pogawędkę.
– O nie, nie wyjdziesz z pustymi rękami. Mamy świeży chleb
i ciasto.
Matka Rafe’a zakręciła się szybko po sklepie, spakowała
pokaźną torbę i wręczyła ją Julii.
– Proszę, weź. Jestem ci wdzięczna za to, że ściągnęłaś
Rafaela do domu i sprowadziłaś tutaj wilki.
Wszelkie próby odmowy nie zdały się na nic. Szczodrość i
serdeczność tej kobiety nie miały granic. Przy każdych zakupach
przemycała do pakunków Julii jakieś łakocie.
Żegnana wylewnie przez poczciwą Pilar Julia wyszła na ulicę
dumnie nazwaną Główną i skierowała się do biura szeryfa,
mieszczącego się w niskim budynku za rogiem. Prawdziwym
powodem jej wizyty w mieście był właśnie Jake, choć niechętnie
się do tego przyznawała. Po rozmowie z Rafe’em doszła do
wniosku, że musi dać Forresterowi do zrozumienia, iż wie o jego
powiązaniach z Gilmerem.
Z bijącym sercem wkroczyła do holu. Przez moment myślała,
że biuro jest puste, lecz po chwili zza uchylonych drzwi dobiegł
ją znajomy głos.
– Dobra, Joe, możemy to dla ciebie zrobić. Spokojnie, nie
denerwuj się.
Na widok wchodzącej Julii szeryf na moment zastygł ze
słuchawką przy uchu.
– Słuchaj, stary, będę musiał kończyć, bo mam pilną sprawę –
powiedział szybko i rozłączył się. Upłynęła jeszcze chwila, nim
wstał i ruszył ku niej z uśmiechem.
– Witam, doktor Shelton. Co za niespodzianka! Czyżby
pragnęła pani złożyć meldunek o naruszeniu prawa?
– Coś w tym rodzaju – rzuciła niedbale i, nie ukrywając
zaciekawienia, rozejrzała się po pokoju. Na biurku leżały teczki
z aktami. W przegródce na pisma znajdowało się kilka kopert
przygotowanych do wysłania. Przegródka przeznaczona na
sprawy do załatwienia była pusta. Można było odnieść wrażenie,
że w tym gabinecie pracuje pedant albo przeciwnie, człowiek,
któremu tak naprawdę nie zależy na robocie.
– Skoro tak, proszę usiąść i wypełnić kwestionariusz –
zwrócił się do niej urzędowo.
– Sądziłam, że rozmowa będzie mniej... oficjalna.
– Intrygujesz mnie, Julio. – Jake błyskawicznie zmienił ton.
Julia poczuła narastającą irytację. Był zbyt swobodny i, co
gorsza, wyraźnie próbował z nią flirtować. Za wszelką cenę
postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi. Nabrała
głęboko powietrza.
– Szeryfie, wiem, o co ci chodzi, i wiem dlaczego.
I jeśli ktoś miałby się czuć winny naruszenia prawa, to na
pewno nie ja.
Nawet nie drgnęła mu powieka, a oczy nie straciły
łobuzerskiego wyrazu.
– Taak... – stwierdził przeciągle. – A więc wreszcie zostałem
zdemaskowany. Mam tyle przewinień na koncie, że nawet nie
wiem, na czym konkretnie mnie przyłapałaś.
– Chodzi o twoje powiązania z Fredem Gilmerem oznajmiła
twardo.
W odpowiedzi uniósł brwi, udając zdumienie.
– Wiem, że jesteś jego zausznikiem i że jesteście kumplami,
jak to się mówi, od bitki i od wypitki – ciągnęła nieustępliwie.
– Niezbyt szczęśliwe porównanie – mruknął.
Zignorowała tę uwagę.
– Wiem również, iż to on nakazał, by mnie obserwowano.
Teraz czeka tylko, aż popełnię jakiś błąd, naruszając na przykład
lokalne prawa, by pod byle pretekstem pozbyć się mnie i
wilków. Otóż możesz przekazać panu Gilmerowi, że będzie
czekał na próżno i zapewniam go, że nic się nie zdarzy.
Wyraz rozbawienia wreszcie zniknął z twarzy Jake’a.
Zmrużył oczy i spytał:
– Skąd wzięłaś te informacje?
– Mam swoje źródła.
– W takim razie twoje źródła kłamią. Nie jestem człowiekiem
Freda Gilmera. Nie jestem niczyim człowiekiem. Jestem
szeryfem Pierson i mam za zadanie pilnować spokoju obywateli
tego hrabstwa. Już ci to zresztą mówiłem, ale najwyraźniej nie
zapamiętałaś moich słów.
– Lepiej wyłóż karty na stół, szeryfie.
– Z ochotą, doktor Shelton.
Julia wstała zza biurka i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Obserwujesz mnie, a ja mam zamiar obserwować ciebie. W
ten sposób uzyskam pewną kontrolę nad informacjami, których
będziesz dostarczał Gilmerowi.
Jake odchylił się na oparcie fotela i splótł ręce za głową.
Jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać kobiety z takim
charakterem. Zmierzała do swego celu nieomylnie i pewnie jak
gołąb pocztowy. I ta uwaga o przejęciu kontroli. .. Warto ją
zapamiętać na przyszłość, może się jeszcze przydać.
– No cóż, to wszystko brzmi szalenie interesująco. Jak więc
mamy się nawzajem obserwować? Wprowadzisz się tutaj?
– Przestań żartować, mówię serio. Chcę zaznajomić cię
szczegółowo z naszymi badaniami, abyś sam mógł się
przekonać, iż nie naruszają prawa i w sumie przyniosą korzyści
waszej okolicy. Będziesz mógł przekazać te informacje
Gilmerowi.
– Tak, a szczególne korzyści odniosę ja – mruknął, lecz po
chwili dodał poważniejszym tonem:
– Zgoda, podoba mi się twój pomysł. Przyjrzę się twojemu
programowi i postaram się przychylniej do niego podejść. W
takim razie kiedy zaczynamy?
– Ponieważ mam właśnie samochód w warsztacie, masz
okazję zacząć od podwiezienia mnie do domu – wypaliła bez
namysłu, by za moment pożałować zbyt obcesowego
zachowania. – Nie, żartowałam tylko, masz przecież dyżur.
Złapię jakąś okazję – dodała szybko.
Niestety, było już za późno.
– Z przyjemnością z tobą pojadę. Wprost nie mogę się
doczekać, kiedy zaczniemy realizować plan. A o moje
obowiązki nie musisz się martwić. Nie ruszam się bez
radiotelefonu.
Julia z rezygnacją spojrzała na zegarek.
– Dobrze, jedźmy. Zbliża się pora obserwacji. Kiedy włączę
komputer, pokażę ci kilka bardzo ciekawych rzeczy.
Jake zmarszczył brwi i sięgnął po swojego stetsona.
Perspektywa przebywania u boku Julii była nader nęcąca.
Będzie gorzej, jeśli każe mu aż do wieczora wpatrywać się w
migające punkciki krążące po ekranie...
– Zwykle stado liczy sześć do ośmiu sztuk – wyjaśniła Julia,
czekając, aż komputer wczyta program. – Zawsze przywódcami
są samiec i samica, które oznaczamy jako osobniki Alfa. O,
widzisz! – Z ożywieniem wskazała na dwa punkciki, które nagle
rozbłysły na ekranie. – Mam właśnie Alfę Jeden i Alfę Dwa.
– Który jest chłopczykiem, a który dziewczynką? – zapytał ze
śmiechem Jake.
– Alfa Jeden jest wspaniałą wilczycą: mądrą, wytrwałą,
troszczącą się o stado – odpowiedziała z satysfakcją Julia.
– Dobrze, a jak jest z innymi? Potrafisz je rozróżnić?
Doskonale wyczuwała, że szeryf jest w nastroju do żartów,
lecz postanowiła zachować powagę.
– Pozostałe, czyli dwa samce i dwie samice Beta też
rozróżniam po odmiennym dźwięku sygnałów. One są jeszcze
młode. Na razie tylko Alfy będą się rozmnażać. Jak wszystko
dobrze pójdzie, latem Alfa Jeden będzie miała młode.
– Och, jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze –
stwierdził z życzliwością, w której nie zdołała wyczuć ani cienia
ironii.
– Pewnie się śmiejesz, bo mówię o nich jak nadopiekuńcza
mamusia. – Julia odwróciła głowę od ekranu i uśmiechnęła się
do swego gościa.
Niewiele brakowało, a Jake w spontanicznym odruchu
pochwyciłby dziewczynę w ramiona albo pochylił się, by ją
pocałować. Kiedy znów odwróciła się ku ekranowi, poczuł, że
dłużej już nie jest w stanie udawać zainteresowania.
– Słuchaj, czy można nagrywać obserwacje, tak byś choć na
chwilę mogła się oderwać od komputera? zapytał nieśmiało.
Julia zachichotała.
– Jasne, w każdej chwili mogę to zrobić. O, popatrz. –
Nacisnęła szybko dwa klawisze i zerknęła na niego. – Musisz mi
wybaczyć, ale to dopiero pierwszy dzień i bardzo wszystko
przeżywam. Jutro będziemy z Rafe’em analizować dane i
zaczniemy nanosić ruchy stada na mapę. Stopniowo dojdziemy
do takiej wprawy, że będziemy mogli stwierdzić, czy coś
upolowały. W razie czego będzie można podjechać do nich i
podrzucić im jedzenie. Chciałabym, żebyś przekazał Fredowi
Gilmerowi, że wszystko będzie pod kontrolą.
– Nie musisz mnie przekonywać, sam widzę. I jestem
przekonany, że mam do czynienia z profesjonalistą.
– Miło mi to słyszeć...
– Ale nawet najlepsi fachowcy są tylko ludźmi i potrzebują
odpoczynku. Dlatego chciałbym zaprosić cię na obiad – ośmielił
się wreszcie zaproponować.
Julia odmownie potrząsnęła głową.
– Niestety, Jake, nie mogę. Co prawda wszystko się nagrywa,
ale muszę od czasu do czasu kontrolować zapis.
– W takim razie jakim cudem znalazłaś czas na wycieczkę po
mieście?
– Wtedy spały. Teraz są aktywne.
Westchnął z rezygnacją. Zaproszenie tej kobiety graniczyło z
cudem. Jednak nie rezygnował.
– Przecież musisz jeść – stwierdził, nie dając za wygraną.
– Tak, ale tutaj. Wykupiłam u Pilar pół sklepu. Czy nie
możesz po prostu zostać i zjeść ze mną? – zaproponowała
odruchowo. Tym razem jednak nie żałowała. Zaproszenie Jake’a
wydało jej się nagle całkiem naturalne.
– Świetnie – ucieszył się. – Jestem całkiem niezłym
kucharzem.
– Nie tracąc czasu, ruszyła do kuchni i otworzywszy lodówkę
zaczęła wygarniać z niej produkty, objuczając go naręczem
sałaty, papryki, marchwi i pieczarek.
– Starczy na sałatkę. Umiesz siekać?
– Jak prawdziwy mistrz chińskiej kuchni – pochwalił się,
chwytając nóż i deskę.
– Może trochę piwa? – zaproponowała, ponownie otwierając
lodówkę.
– Dzięki, wolałbym colę.
– Ciągle na służbie? – spytała, wręczając mu puszkę.
Zawahał się na moment z odpowiedzią. Wyczuł, że
zauważyła zmianę w jego twarzy. Odgadł to po jej pytającym
spojrzeniu. Uznał, że nie ma sensu niczego ukrywać. Lepiej
niech dowie się teraz od niego niż później z plotek. Przynajmniej
będzie mógł zaobserwować jej reakcję.
– Nigdy nie piję, Julio. Jestem wyleczonym alkoholikiem –
wyznał, patrząc jej w oczy i w napięciu czekając na odpowiedź.
– Och, tak mi głupio, Jake – odparła po chwili milczenia.
Najmniej spodziewał się tego przepraszającego tonu.
– Dlaczego? Przecież nic nie wiedziałaś. Najwidoczniej twoje
źródło nie ujawniło ci wszystkich informacji.
– Najwidoczniej – przyznała. – Zresztą to nie ma nic do
rzeczy, prawda?
– Owszem, ma, ale tylko dla mnie. Oczywiście, jeśli masz
ochotę na wino czy piwo, nie krępuj się. Nie mam zamiaru
narzucać nikomu swoich zasad.
– Nie, nie mam ochoty, czeka mnie dzisiaj dużo pracy –
stwierdziła. – Jak przypuszczam, Fred Gilmer wie o tym? –
dodała po chwili.
Jake zamarł na moment z nożem w uniesionej ręce. Znów go
zaskoczyła.
– Krój, krój, nie leń się...
– Tak jest. – Skwapliwie chwycił kolejną paprykę. – Owszem,
Fred wie o tym. Prawdę mówiąc, wie o mnie wszystko. Wiele ze
sobą przeżyliśmy i zapewniam cię, Julio, że to porządny facet.
Przekonasz się, kiedy go poznasz.
– Mhm... – mruknęła bez entuzjazmu i znów ruszyła ku
lodówce. – Przez ten czas zrobię omlet – zaproponowała.
Stali ramię w ramię, zgodnie pracując przy kuchennym blacie.
Jake’a ogarnęło niemal zapomniane uczucie spokoju.
Nim zasiedli do stołu, Julia zdążyła raz jeszcze spojrzeć na
monitor. Czekał na nią, czując, że chce powiedzieć jej więcej o
sobie. Było coś szczególnego w tej kobiecie, co skłaniało go, by
być równie szczerym jak ona.
– Omlet był wspaniały – stwierdził z uznaniem.
– Sałatka również – zrewanżowała się z uśmiechem. Nie
wahał się dłużej.
– Czy wiesz, że Fred i ja byliśmy razem w Wietnamie? –
zagadnął.
Przytaknęła tylko.
– Po powrocie przenosiłem się z miejsca na miejsce, łapiąc
różne roboty, aż wylądowałem w Los Angeles. Tam zatrudniłem
się w agencji detektywistycznej. I to nie byle jakiej, wierz mi.
– Wyobrażam sobie. Te szybkie samochody, błyszcząca broń,
piękne kobiety...
– Tak, żebyś wiedziała. Pełny szpan.
– Kim byli wasi klienci?
– Faceci z Hollywoodu wynajmujący nas do szpiegowania
niewiernych żon, producenci sprawdzający swoich aktorów albo
nie ufające swoim kochankom gwiazdy filmowe.
– I cały ten blichtr zaczął ci imponować, tak?
– Tak, rzeczywiście. Czeki na wielkie sumy, łatwe kobiety,
najlepsze hotele, bary i przyjęcia, na których alkohol lał się
strumieniami. Uderzyło mi to wszystko do głowy jak narkotyk.
– Myślę, że Wietnam miał z tym wiele wspólnego –
zauważyła.
– Zapewne, ale nie zamierzam się tłumaczyć. W każdym razie
staczałem się w błyskawicznym tempie i szybko sięgnąłem dna.
Straciłem pracę i popadłem w długi. Wtedy dowiedział się o tym
Fred i zaproponował, że ściągnie mnie tutaj. Postawił jeden
warunek: że skończę z piciem. I udało mi się.
– I zrobił cię szeryfem? Przecież to obieralna funkcja.
– Zgadza się. Popracowałem u niego przez rok, a potem
wystartowałem w wyborach i wygrałem.
Uśmiechnął się.
– Nic by jednak z tego nie wyszło, gdyby Fred nie wyciągnął
mnie wtedy z kłopotów.
– Dlatego jesteś wobec niego lojalny.
Popatrzył na nią z wyrzutem.
– Dziwne, z takim szacunkiem wyrażasz się o lojalności
panującej wśród wilków, a w odniesieniu do ludzi staje się ona
dla ciebie czymś nagannym i podejrzanym.
Julię wyraźnie poruszyła ta gorzka uwaga.
– Nie, źle mnie zrozumiałeś. Po prostu z naukowego nawyku
dokonałam dedukcji, łącząc różne fakty wiążące cię z Fredem
Gilmerem, i doszłam do pewnych wniosków.
– Nie wierzę w tę naukowość. Wbrew pozorom jesteś osobą
wrażliwą i reagującą emocjonalnie – stwierdził, choć nie był do
końca pewien własnej intuicji. Rozmowa zaczynała zbaczać na
śliski grunt. Postanowił porzucić niewygodny wątek swojej
przyjaźni z Fredem i porozmawiać o Julii. Nie wiedział jednak,
jak zmienić temat. Po raz pierwszy poczuł się bezradny w
obecności kobiety. Zwykle zwierzały mu się same, bez żadnych
zachęt. Jednak Julia Shelton była kimś zupełnie wyjątkowym.
– A teraz, kiedy już poznałaś moje sekrety, czy zwierzysz mi
się ze swoich? – zapytał niezręcznie.
– Dobrze, ale po kawie – obiecała.
Rozdział 3
Szli ramię w ramię przez pustynię. Nie dotykali się, ale Julia
silnie odczuwała bliskość tego wysokiego, postawnego
mężczyzny, skracającego swój długi, niedbały krok, by mogła
nadążyć.
Księżyc raz po raz przebłyskiwał zza chmur, wydobywając z
cienia kształty kaktusów. Myśli Julii krążyły pomiędzy wilkami
a Jake’em Forresterem. W niecodziennej scenerii jego obecność
nabrała dodatkowego, intrygującego sensu. Ktoś, kogo
początkowo zaklasyfikowała jako prowincjonalnego szeryfa,
okazał się człowiekiem o głębokiej, złożonej naturze.
Jake pierwszy przerwał milczenie.
– No dobrze, teraz twoja kolej. Obiecałaś przecież, że po
kawie zwierzysz mi się ze swoich sekretów – dodał, widząc jej
zaskoczone spojrzenie.
– Mam tylko jeden sekret.
– Zamieniam się w słuch.
– To proste. Moim sekretem jest brak sekretów. Jestem
całkowicie przeciętną kobietą, prowadzącą zwyczajne życie.
– O, tak – przyznał. – Większość kobiet, z jakimi miałem do
czynienia, hodowała wilki na pustyni.
– Babcia zawsze mi mówiła, że wilki dwunożne są gorsze od
czworonożnych – parsknęła.
Spojrzał na nią z leniwym uśmiechem.
– Niewiele wiem o tych ostatnich, natomiast pasjonują mnie
dwunożne i ich miejsce w twoim życiu – powiedział niskim
głosem.
Nic nie odpowiedziała. Jednak nie zamierzał rezygnować.
– W porządku, postawmy sprawę jasno. Czy jest w twoim
życiu jakiś mężczyzna?
– Teraz nie ma – odparła, patrząc mu prosto w oczy.
– Ciężko się z tobą rozmawia. A myślałem, że jesteś
specjalistką od wykładania kawy na ławę.
– Toteż jeśli powiedziałam, że nie mam sekretów, należy
rozumieć, że nie mam nic ciekawego do opowiedzenia.
– Opowiedz cokolwiek, może dla mnie okaże się to
interesujące.
– Dobrze, widywałam się z kimś z uczelni – zaczęła i
zamilkła. Uświadomiła sobie, że zwierza się prawie nieznanemu
mężczyźnie.
– Proszę – nalegał.
Nagle przestała się wahać.
– Byliśmy z Tedem na tym samym wydziale, choć w różnych
katedrach – zaczęła.
– Może znał się na komputerach? – nie wytrzymał Jake.
– Bystry jesteś... Większość pracowników uniwersyteckich,
jak to określiłeś, „zna się na komputerach”. Ted specjalizował
się w behawiorystyce. Słowem, obserwował i analizował
zarówno zachowania ludzi, jak i zwierząt. Dlatego mieliśmy
wiele wspólnych naukowych pasji, nie mówiąc już o tym, iż
oboje byliśmy pracoholikami. Nasi przyjaciele z wydziału
uważali, że będziemy stanowić idealną parę jako małżeństwo.
– A jednak nie udało się?
– Nie, być może dlatego, że byliśmy za bardzo do siebie
podobni, zbyt zapatrzeni w naszą pracę, która przesłaniała nam
resztę życia. Ted miał swoje badania, ja swoje i... – zawahała
się.
– I... ?-naciskał.
– Potem Ted dostał stypendium zagraniczne.
– I każde z was postawiło na własną karierę naukową –
podsumował Jake. Zwolnili kroku, zbliżając się do domu.
– Tak – przyznała Julia. – Żadne z nas nie było nawet w
stanie pomyśleć o prawdziwym związku. Owszem, często
snuliśmy plany, że gdzieś się wybierzemy, na przykład na
Riwierę, ale nigdy nie mieliśmy na nic czasu. Myślę, że już
choćby to niezbyt pochlebnie świadczyło o naszym związku.
– Albo raczej o Tedzie. Zapewne nie był w stanie utrzymać
przy sobie kobiety takiej jak ty.
Julia zatrzymała się na stopniu werandy i z góry spojrzała w
oświetloną promieniami księżyca twarz Jake’a.
– A co mogłoby utrzymać przy mężczyźnie kobietę taką jak
ja, szeryfie? Jestem pewna, że ma pan na ten temat własną
teorię.
Roześmiał się wibrującym, zmysłowym śmiechem, który
spowodował, że serce Julii zaczęło bić przyspieszonym rytmem.
– Mam wiele interesujących teorii na pani temat.
Bardzo wiele.
Pochylił się ku niej powoli. Julia nie cofnęła się. Czekała.
Wiedziała, że chce ją pocałować.
Nie pocałował. Zamiast tego delikatnie pogładził jej policzek
koniuszkami palców. Uśmiechnęła się do niego i zawróciła, by
wejść na ostatni stopień ganku.
Złapał ją za rękę i przyciągnął z powrotem ku sobie, tak
łagodnie, że nie zaprotestowała. Otoczył ją ciasno ramionami i
tym razem musnął wargami jej usta. Wyczuł napięte sutki piersi,
gdy się do niego przytuliła.
Zdawała sobie sprawę, że jeśli teraz nie odrzuci tego
mężczyzny, za chwilę może już być za późno. Czuła wargi
Jake’a na policzkach i coraz niżej, na szyi. Tchnienie jego
ciepłego oddechu nie pozwalało jej wydobyć głosu.
Wreszcie zdołała wykrztusić:
– Jake, słuchaj... szeryfie...
– Słucham, pani Shelton? – zapytał rzeczowo.
– Ja... – zająknęła się, czując jego usta tuż przy uchu.
– Czyżbyś nie była zainteresowana kontynuowaniem naszych
badań?
– Nie, absolutnie nie – wydukała wreszcie, lecz wystawił ją
na ciężką próbę. Czubkiem języka pieścił jej ucho. Zamiast
odepchnąć go, jak zamierzała, przytuliła się mocniej. Poczuła
twarde uda, przylegające do swoich, a potem wargi Jake’a, tym
razem już nie delikatne, a gorące i niecierpliwe. Namiętnie
odwzajemniła pocałunek i pozwoliła, by język mężczyzny
wtargnął w jej usta.
Kiedy zdawało się, że całkowicie poddała się i pozwoliła, by
ogarnęła ją fala rozkosznego zapomnienia, nagle cofnęła się,
zakrywając dłonią usta.
Zmieszana, niepewna swoich reakcji, stała, próbując
zapanować nad wewnętrznym drżeniem. Jake musiał to
zauważyć, gdyż znów wyciągnął ku niej ramiona.
Po raz drugi próbowała wycofać się na werandę i uspokoić
zmysły. Przesłał jej porozumiewawczy uśmiech, jakby od tej
pory dzielili wspólny sekret. Szybko pokonał ostatnie schodki,
stanął przy Julii i otoczył jej szyję ramieniem. Palce jego dłoni
jakby przypadkiem dotykały piersi kobiety. Na próżno usiłowała
zapanować nad zdradzieckim łomotem serca.
– Jest pani cudowna, pani doktor. Czy nie uważa pani, że
nadszedł czas na doświadczalną fazę naszych badań? – zapytał,
gładząc ją po ramieniu.
Arogancki ton w głosie mężczyzny zaalarmował Julię.
– Musisz być niesłychanie pewny siebie, prawda? – rzuciła
ostrym tonem.
– Nie rozumiem, co masz przeciwko moim naukowym
pomysłom?
– Pomysły są interesujące, lecz miejsce niewłaściwe.
– Och, rzeczywiście, ławka na werandzie nie jest najlepsza.
Może weszlibyśmy do domu?
– Nie. – Julia zdecydowanie potrząsnęła głową, uwalniając
ramię spod jego ręki. – To nie jest właściwy czas ani miejsce,
szeryfie.
– Nie do wiary, czyżbyś obawiała się dużego, złego wilka? –
zaśmiał się.
– Nigdy w życiu! – zapewniła. – Ale czeka mnie jeszcze
wiele pracy tu, na pustyni. Nie mogę się rozpraszać. Poza tym
nie wyobrażam sobie, żebym mogła iść do łóżka z wrogiem.
– A kto mówił coś o łóżku? – Jake zbił ją z tropu niewinnym
pytaniem.
– Ja... – Bezskutecznie szukała ciętej riposty.
– Po co zaraz łóżko? Przecież jest sofa w salonie. A w kuchni
masz taki duży stół...
– Szeryfie Forrester, mam już tego dosyć, a poza tym... jest
późno!
Niedbale wzruszył ramionami.
– Jak sobie pani życzy. Przed nami jeszcze wiele
księżycowych nocy. I zapewniam panią, że niedługo już któraś z
nich będzie nasza.
Stał przez chwilę, górując nad nią swoją wysoką postacią, po
czym leciutko pocałował ją w policzek i zniknął w
ciemnościach.
Julia nuciła radośnie, parząc poranną kawę. To wilki
wprawiły ją w tak cudowny humor, wmawiała sobie w duchu.
Nadspodziewanie dobrze przystosowywały się do nowej
sytuacji. Najbardziej wyrafinowane pocałunki Jake’a Forrestera
nie są warte satysfakcji z pomyślnie przebiegającego
eksperymentu.
Gdy na dworze dał się słyszeć warkot samochodu, wiedziała
od razu, że nie należy ani do jej asystenta, ani do szeryfa.
Zdumiewające, jak szybko życie na pustkowiu wyostrzyło jej
zmysły. Kiedy wyszła na ganek, zobaczyła młodą kobietę
wysiadającą z niebieskiego sportowego kabrioletu. Skośne
promienie porannego słońca zalśniły na jasnych włosach. Jednak
zdumienie Julii wzbudził przede wszystkim snobistyczny wóz
nie pasujący do okolicy, gdzie królowały dżipy i terenowe
półciężarówki.
– Hej, jestem Beth Gilmer – powitała ją wesoło nowo
przybyła. Swobodnym krokiem weszła na ganek i wyciągnęła
rękę w geście powitania.
Julia wstrzymała oddech z wrażenia. Wyraźnie prześladuje ją
to nazwisko!
– Córka Freda Gilmera? – zapytała, potrząsając dłonią Beth.
– Tak, we własnej osobie.
– Jestem Julia Shelton.
– Oczywiście. Wszystko o tobie wiem.
– Proszę, wejdź, porozmawiamy przy kawie.
Julia, zaciekawiona i jednocześnie zaniepokojona wizytą
córki wszechwładnego Gilmera, nie zaniedbała uprzejmości i
oprowadziła gościa po swoim królestwie.
Dziewczyna była zachwycona domem, który, jak się okazało,
intrygował ją już w dzieciństwie. Mogła mieć najwyżej
dwadzieścia lat. Julia obserwowała ją spod oka, podziwiając
zgrabną, wysportowaną sylwetkę i ładną buzię o niebieskich
oczach. Musiała przyznać, że Beth Gilmer miała klasę.
Zazdrosnym okiem oceniła modne pantofle, świetnie skrojone
płócienne spodnie i beżową jedwabną bluzkę. Nagle poczuła się
jak Kopciuszek w swoich obciętych dżinsach i spranej
bawełnianej koszulce.
Kiedy wreszcie zasiadły przy stoliku z filiżankami kawy w
dłoniach, Beth spojrzała na nią i posłała Julii olśniewający
uśmiech.
– Zapewne zastanawiasz się, dlaczego tu przyjechałam,
prawda?
– Nie przeczę, jestem ciekawa.
– Cóż, pragnę zgłosić się na ochotnika – oznajmiła Beth takim
tonem, jakby wręczała swojej rozmówczyni cenny dar.
– Julia zamarła z wrażenia. Córka Freda Gilmera, szefa
potężnego Związku Hodowców Bydła, zgłaszająca się jako
ochotniczka do pracy z wilkami? To niemożliwe. Mało tego,
podejrzane! Czyżby Gilmerowi nie wystarczało już przysłanie
Jake’a na przeszpiegi i musiał posłużyć się córką? Trzeba
szybko wyjaśnić sprawę, nie bawiąc się w subtelności,
postanowiła.
– Beth, przecież twój ojciec...
– Och, nie musisz kończyć. – Dziewczyna machnęła
lekceważąco ręką. – Julio, mój tatuś nie rozumie nic z tego, co
robisz. Mogę chyba mówić ci po imieniu, prawda? On ma jakieś
prehistoryczne poglądy na temat wilków, które włóczą się
całymi watahami po okolicy, zagryzając bydło i od czasu do
czasu dzieci na zakąskę.
– Rzeczywiście chadzają stadami – przyznała Julia.
– Tak, ale z tego, co czytałam, wynika, że dziś nie stanowią
już żadnego zagrożenia dla stad.
– Czytałaś coś na temat wilków?
– Ach, tylko kilka artykułów. Wiesz, kiedy dowiedziałam się,
co robisz w naszych okolicach, poszłam do biblioteki i tam
dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy. Mówię ci, gdyby
każdy zadał sobie choć odrobinę tego trudu, co ja, nie byłoby
problemu.
– Owszem, masz rację, tylko...
– Julio, jeśli chcesz, żeby ten eksperyment się udał, trzeba
przekonać do niego lokalną społeczność!
Musiała przyznać, że Beth miała rację. Już na uczelni
sugerowano jej, by nawiązała dobre stosunki z miejscową
ludnością, lecz tego typu rady zwykle lekceważyła.
– Miałam zamiar obarczyć tym mojego asystenta, ale jest zbyt
zajęty pracą w terenie. A ja nie należę do ludzi, którzy łatwo
nawiązują kontakty. Jeszcze bardziej nie lubię występować
publicznie – stwierdziła Julia i aż się wzdrygnęła. Beth z
radosnym uśmiechem wyprostowała się na krześle.
– I właśnie dlatego tutaj przyjechałam – oznajmiła. – Nie chcę
się chwalić, ale świetnie sobie radzę w takich sytuacjach. W
końcu ukończyłam studia z odpowiednią specjalizacją i wiele
mnie tam nauczono. No powiedz sama, czy nie przydałby ci się
taki menedżer i rzecznik prasowy w jednej osobie? Wierz mi,
jestem prawdziwym fachowcem! – wykrzyknęła bez śladu
fałszywej skromności.
– Dobrze, chwileczkę... – Julia próbowała powściągnąć jej
młodzieńczy entuzjazm. – Nie możesz zapominać, że twój ojciec
nie życzy sobie ani mnie, ani moich wilków. Twoja obecność w
naszym zespole pogorszyłaby moją i tak już niezręczną sytuację.
Beth zmierzyła ją spokojnym spojrzeniem.
– Dziwię się, że chcesz mi odmówić tylko dlatego, że mój
tatuś jest tym, kim jest i ma takie, a nie inne zdanie.
Ja natomiast chciałabym być oceniana wyłącznie za moje
postępowanie i poglądy, bez względu na to, czyją jestem córką.
Pani jest profesjonalistką, pani doktor i jestem pewna, że
doskonale mnie rozumie.
Julia przekonała się, że piękna Beth Gilmer jest nie tylko
inteligentna i uparta, ale posiada dar przekonywania.
Uśmiechnęła się. Dziewczyna była rzeczywiście doskonałym
fachowcem.
– Masz rację – przyznała. – Przyjmuję twoją pomoc.
Mam tylko jedną prośbę: kiedy tylko wpadnie ci do głowy
jakiś ciekawy pomysł, chciałabym się najpierw z nim zapoznać.
Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie mogę lekceważyć twojego
ojca. Chyba to rozumiesz, prawda?
– Tak, oczywiście. Nie chcę zaszkodzić naszym wilkom –
oświadczyła Beth.
– Cieszę się. To właśnie pragnęłam usłyszeć. Masz już jakieś
propozycje?
– Jasne. Po pierwsze chciałabym zamieścić kilka artykułów w
lokalnej prasie. Swoją drogą dziwię się, że sama jeszcze na to
nie wpadłaś.
Julia ze wstydem pomyślała o stercie nie załatwionych listów
i telefonach, które stale zbywała.
– Później – ciągnęła Beth – spróbuję zmienić nastawienie
naszej społeczności. Najlepiej będzie działać od podstaw,
docierając do szkół, kościołów i lokalnych organizacji. Mówię
ci, mam świetny pomysł.
Zaczęła w zapale gestykulować.
– Na pewno słyszałaś o programie ochrony wielorybów w
Nowej Anglii. Niektóre ze zwierząt zostały „zaadoptowane”
przez pojedynczych ludzi bądź ich grupy. Przybrani „rodzice” z
całych Stanów otrzymują pełny serwis informacji i zdjęć na
temat stad i swoich podopiecznych. Tego typu akcja wyrabia w
ludziach osobisty stosunek do zwierząt i sprawia, że angażują się
w ich ochronę. Wówczas taki wieloryb albo, w naszym
przypadku, wilk może być chroniony w o wiele większym
stopniu.
– Słowem chciałabyś, by na przykład szkolne dzieci
zaadoptowały moje wilki?
– Właśnie. Pomysł jest szalony, ale chcę podjąć wyzwanie.
Propozycja Beth bardzo spodobała się Julii, choć z drugiej
strony nadawała badaniom nowy, zgoła nienaukowy charakter.
Być może jednak okaże się to konieczne... Właśnie roztrząsała w
myślach wszystkie za i przeciw, kiedy usłyszała warkot
terenowego samochodu. Po chwili na werandzie zadudniły kroki
Rafe’a.
Musiał od razu domyślić się, do kogo należy sportowy wóz.
Twarz młodego mężczyzny wyrażała sprzeczne uczucia: radość i
napięcie, podekscytowanie i żal.
Natomiast Beth zareagowała żywiołowo.
– Rafe, co za niespodzianka!
– Beth zgłosiła się na ochotnika do pomocy, co jest dla nas
bezcenne. Obawiam się, że sami możemy nie dać rady –
oznajmiła Julia, ciekawa opinii Rafaela. Gdyby zauważyła choć
cień niechęci, dla dobra współpracy musiałaby odrzucić ofertę
dziewczyny.
– Znakomity pomysł – stwierdził, choć wyraz jego oczu
częściowo przeczył słowom. – Rzeczywiście potrzebujemy
każdej pary rąk. Na dobre wróciłaś już w rodzinne strony, Beth?
– zagadnął z pozoru niedbałym tonem.
– Jeszcze nie wiem. Może i na długo.
– Beth chciałaby uzyskać poparcie społeczności dla naszego
programu, działając poprzez lokalne organizacje – dodała Julia
widząc, że Rafe nadal stoi w progu.
– Kolejny znakomity pomysł – stwierdził, nie odrywając oczu
od dziewczyny. – Skoro tak, to pewnie pobędziesz tu trochę,
prawda?
– Tak długo, jak będzie potrzeba, o ile oczywiście Julia mnie
przyjmie.
– Jasne, że przyjmę! Witaj na pokładzie – zaśmiała się Julia,
wyciągając rękę do dziewczyny.
Beth uścisnęła ją z entuzjazmem i odwróciła się do Rafe’a.
– Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę działać – powiedziała.
– Może twoja matka zechciałaby się włączyć?
– O, na pewno. Od początku popierała nasz eksperyment,
poza tym zna wszystkich w mieście. A tyle razy musiała chodzić
do szkoły na wywiadówki, że zna też nauczycieli. Może
niektórzy z nich zdążyli już zapomnieć, jak rozrabiali mali
Santanowie. Poza tym jest wierną parafianką i stale siedzi w
kościele.
– Jej pomoc będzie nieoceniona – ucieszyła się Julia, lecz
dwójka młodych ludzi nie zwracała już na nią uwagi. Stali
wpatrzeni w siebie.
– Bardzo chciałabym odwiedzić twoją matkę – westchnęła
Beth. – Całe lata jej nie widziałam.
– Całe lata... – powtórzył Rafe.
Julia odchrząknęła głośno, zakłócając coraz bardziej
romantyczny nastrój.
– Cieszę się, kochani, że doszliśmy do porozumienia –
oznajmiła radośnie. – Dzięki Beth, która zajmie się
propagandową stroną przedsięwzięcia, będziemy mogli skupić
się na badaniach. Ustalimy terminy zebrań, a ty, Beth, będziesz
opracowywać dla mnie coś w rodzaju sprawozdań. I na tym
chyba
skończymy
dzisiejsze
spotkanie,
moi
drodzy
współpracownicy – oświadczyła, podchodząc do komputera.
Beth wreszcie zdołała oderwać wzrok od Rafaela i spojrzeć na
swoją nową szefową.
– Fajnie. Zacznę od odwiedzenia pani Santany. Aha, i będę
potrzebowała materiałów na temat wilków, zwłaszcza ich
fotografii, imion, metryk.
Rafe zareagował błyskawicznie.
– Dostarczę ci wszystko, kiedy spotkamy się u mojej mamy.
Chodź, odprowadzę cię do samochodu, bo zaraz muszę jechać
na pustynię.
Dziewczyna wychodząc odwróciła się ku Julii.
– Jeszcze raz ci dziękuję. Aha, byłabym zapomniała.
W sobotę wieczorem urządzamy w naszym ogrodzie coroczne
przyjęcie. Zapraszam was oboje i waszych partnerów również –
dodała, zerkając na Rafe’a.
– To bardzo miło z twojej strony, ale czy ojciec nie będzie się
sprzeciwiał? – zapytała Julia.
– Przyjęcie odbywa się również na moją cześć – obruszyła się
Beth. – Poza tym tata lubi nowych gości. Proszę, przyjdźcie.
Taka impreza zdarza się raz na rok i zjawia się na niej pół
okolicy. Będzie świetna okazja, żeby coś zdziałać dla naszych
wilków.
Ostatni argument przekonał Julię.
– Dobrze, przyjdziemy – obiecała, choć w głębi duszy
niepokoiła ją perspektywa zjawienia się w samej jaskini lwa.
O jedenastej wieczorem, kiedy Julia przeglądała wydruki z
komputera, zadzwonił telefon. Niedbale sięgnęła po słuchawkę.
– Obudziłem panią doktor?
Dźwięk głosu Jake’a przywrócił ją do rzeczywistości.
– Nie, zaplanowałam sobie nocne czuwanie przy komputerze.
– Może przydałoby się towarzystwo?
– Nie. Mówiłam ci, że lubię być sama.
– Mmm... A co byś powiedziała, gdybym w sobotę wieczór
zabrał cię na przyjęcie do Gilmera?
– Byłabym po prostu zachwycona – odparła bez namysłu. –
Jake? Jesteś tam? – Zerknęła na słuchawkę.
– Jestem – zachichotał. – Tylko na moment mnie zatkało, bo
zgodziłaś się, nawet nie pytając.
– Nie musiałam pytać, bo już wiem. W tej okolicy wieści
szybko się rozchodzą.
– Proszę, a ja myślałem, że będę musiał cię błagać i
przekonywać.
– – Widzisz, po prostu doszłam do wniosku, że lepiej jest
wkroczyć do jaskini lwa w towarzystwie innego lwa.
Roześmiał się.
– Fajnie kotku, tylko włóż buty do tańca. Porywam cię w
sobotę o siódmej.
Buty do tańca... Julia w zamyśleniu podeszła do szafy i
zaczęła przeglądać jej zawartość... Ubrania nadawały się na
pustynię, ale nie na przyjęcie. Od dawna już planowała kupić
sobie choć jedną elegancką kreację. Widać wreszcie nadszedł na
to czas.
Muszę zrobić wrażenie na nich wszystkich, żeby wiedzieli, z
kim mają do czynienia, pomyślała.
A gdyby tak jeszcze Jake Forrester oniemiał na jej widok z
zachwytu?
Rozdział 4
– No, no, cóż za uroczy Czerwony Kapturek! Wymarzony
kąsek dla wilka.
Julia, schodząca właśnie z ganku na spotkanie Jake’a,
zarumieniła się, widząc autentyczny zachwyt w jego oczach.
– Ty też ładnie wyglądasz, szeryfie – zauważyła. Było mu
bardzo do twarzy w jasnoniebieskiej koszuli i eleganckich
szarych spodniach. Nie nałożył krawata. Widać na przyjęciach u
Gilmera mężczyźni mogli ubierać się swobodnie, za to kobiety
musiały olśniewać strojami.
Pogwizdywał z podziwu, przyglądając się jej uważnie.
– Bosko wyglądasz w tej kreacji, Julio. A przysiągłbym, że
rudym nie jest w tym kolorze do twarzy.
Miał rację. Większość kobiet o jej odcieniu włosów
wyglądałaby fatalnie w czerwonym. Na szczęście należała do
wyjątków. Ta wydekoltowana suknia z ozdobnymi wstawkami
kosztowała ją majątek. Nie zawahała się jednak i kupiła tę
kreację od razu, gdy tylko ją dostrzegła.
Jake ceremonialnie ujął Julię pod ramię i poprowadził do
dżipa.
– Nie mogę się doczekać momentu, w którym wkroczę tam z
tobą u boku – stwierdził nagle, uniósł ją w ramionach i posadził
w wozie.
Julia uśmiechnęła się rozpromieniona. Coś takiego zdarzyło
się jej po raz pierwszy w życiu. Być może Jake należał do
dwunożnych wilków, ale potrafił być czarujący.
Ranczo Freda Gilmera zrobiło na niej spore wrażenie.
Promienie zachodzącego słońca złociły ceglane ściany
piętrowego budynku otoczonego długą werandą z niezliczonymi
białymi kolumienkami. Ten dom, jakby żywcem przeniesiony z
Południa, z epoki Scarlett O’Hary, dziwnie wyglądał tu, na
pustyni.
Natychmiast pojawiła się służba, a odźwierny w liberii
zaprosił ich do wnętrza. Posadzkę ogromnego holu wyłożoną
wspaniałą terakotą pokrywały dywany. Na piętro prowadziły
ozdobne szerokie schody. Dostatniego wyglądu całości
dopełniały piękne antyki.
– Twój przyjaciel ma niezły gust – pochwaliła.
– Wszystko urządzała jego żona, Lucy. Pochodziła z Południa
i chciała, by dom przypominał jej czasy dzieciństwa. Niestety,
umarła, kiedy Beth miała dziewięć lat.
– Och, to smutne.
– Tak, bardzo. Ale zdążyła jeszcze nacieszyć się swoją
siedzibą. Lepiej zostawmy ten temat i chodźmy na dwór.
Przyjęcie już się rozpoczęło.
W centralnym punkcie rozciągającego się za domem ogrodu
znajdował się basen. Wokół niego rozstawiono długie, uginające
się od potraw stoły. Stojący z boku barek kusił najlepszymi
markami alkoholi. Połówka wołu obracała się powoli na wielkim
rożnie,
napełniając
powietrze
apetycznym
zapachem
pieczystego. Ogromne pęki białych i czerwonych kwiatów
pyszniły się w wielkich glinianych wazonach, a ogrodowe
latarnie o kolorowych szybkach rozsiewały nastrojowy blask.
Słońce jeszcze nie zaszło za horyzont, lecz goście bawili się
już w najlepsze. Pod namiotem z białego płótna popisywał się
zespół country, a na parkiecie kowbojskie buty mężczyzn i
wysokie obcasy kobiet wystukiwały ostry, szybki rytm.
– I jak ci się tu podoba? – zagadnął Jake.
– Towarzystwa raczej nie można nazwać sennym, a koszty
tego przyjęcia na pewno przekraczają nasz roczny budżet –
odparła Julia, ściszając głos na widok nadchodzącej Bem.
– Julio, jak się cieszę, że przyszłaś. Bardzo ci do twarzy w tej
sukni.
– Ty też wyglądasz wspaniale.
W białym stroju, z długimi, jasnymi, rozpuszczonymi
włosami, dziewczyna sprawiała wrażenie rajskiej istoty.
– Chodź – ponagliła. – Chcę przedstawić cię ojcu.
– A ja tymczasem przyniosę drinki – zaproponował Jake.
– Czego się napijesz, Julio?
– Białego wina.
– Kiedy tylko Fred Gilmer dostrzegł Beth rozmawiającą z
Julią, natychmiast odłączył się od grupki gości. Julia od razu
odniosła wrażenie, że jest zakochany w swojej córce po uszy. Z
pewnością po przedwczesnej śmierci żony starał się zastąpić
dziecku oboje rodziców. To spostrzeżenie wcale nie podniosło
jej na duchu.
– Tato, poznaj Julię Shelton. Wiesz, tę, która zamieszkała na
ranczu Farrella – przedstawiła ją Beth.
– Witam, doktor Shelton. Cieszę się, że mogę wreszcie panią
poznać.
Zgniótł jej rękę w silnym uścisku.
– Słyszałem, że dała pani mojej córce okazję do
wypróbowania świeżo nabytej wiedzy.
– Tak, bardzo się cieszę, że Beth zaoferowała mi swą pomoc
– odpowiedziała Julia, starając się dać do zrozumienia, że
pomysł nie wyszedł od niej.
– Cóż, życzę powodzenia i mam nadzieję, że eksperyment
będzie się rozwijał zgodnie z planem.
Uważnie spojrzała mu w oczy. Ani na moment nie dała się
zwieść jowialnej serdeczności Gilmera. Wyczuła w jego głosie
groźbę, choć starał się zachować pozory. – Ja również mam
nadzieję – odrzekła.
Przez krótką chwilę mierzyli się wzrokiem. Julia wytrzymała
jego spojrzenie, choć górował nad nią swoją potężną postacią.
Wreszcie uśmiechnął się i zerknął w stronę gości. Z satysfakcją
uznała, że musiał wyczuć w niej godnego siebie przeciwnika.
– Chciałbym, żebyście się tu z Jake’em dobrze bawili –
powiedział, robiąc zapraszający gest. – Jedzenia i picia
wystarczy, a orkiestra będzie grała całą noc. Tańczy pani,
prawda?
– Oczywiście.
– Świetnie, zatem zobaczymy się jeszcze – obiecał.
– Wzdrygnęła się. Jakoś nie mogła wyobrazić sobie, że
miałaby z nim zatańczyć.
– Gdzie ten Jake? – niecierpliwił się Fred. – O, jest tam,
rozmawia z jedną ze swoich licznych przyjaciółek.
Muszę panią ostrzec, by miała się pani na baczności.
Złamał już wiele niewieścich serc – powiedział, odwrócił się i
zaczął przepychać przez tłum.
Julia rozejrzała się i rzeczywiście dostrzegła Jake’a
zatopionego w rozmowie z kształtną, wyjątkowo przystojną
brunetką, poufałym gestem opierającą dłoń o jego ramię.
– Spotykał się z nią parę lat temu – szepnęła jej do ucha Beth
– a potem rzucił. Wtedy wyszła za mąż za innego, ale słyszałam,
że jest okropnie nieszczęśliwa.
– Biedactwo – skomentowała krótko Julia, odsuwając od
siebie pokusę posłuchania plotek o Forresterze.
– Wiesz co, zgłodniałam. Te stoły wyglądają bardzo
zachęcająco – stwierdziła, ruszając ku bufetowi.
– A nie wiesz, kiedy przyjdzie Rafe? – zawołała za nią Beth.
– Nie, nic mi na ten temat nie mówił – odparła, modląc się w
duchu, by chłopak się nie pokazał.
Kiedy po chwili wynurzyła się z tłumu z kawałkiem tortilli
polanej ostrym meksykańskim sosem, nagle dostrzegła obok
siebie Jake’a.
– Gdzie mi zniknęłaś na tak długo? – spytał, wręczając jej
kieliszek wina.
– O to samo mogłabym ciebie zapytać.
– Mam tu mnóstwo znajomych.
– Znajomych kobiet?
Roześmiał się.
– Ho, ho, pani doktor, czyżby to była zazdrość? Bardzo mi to
pochlebia.
– Skądże – obruszyła się. – Dokonuję jedynie obserwacji w
terenie.
– A może naukowo się za mną stęskniłaś?
– Tak, po prostu rozpaczliwie. – Julii udzielił się jego wesoły
nastrój.
– Czy mógłbym cię prosić do tańca? – zapytał, sięgając po jej
talerz i kieliszek. – Marzę o tym, by wziąć cię w ramiona.
Zespół grał właśnie słodką i rzewną kowbojską balladę o
zakochanej kobiecie, która straciła swojego mężczyznę i nigdy
już nie chciała się z nikim związać.
Jake przytulił Julię mocno do siebie, udaremniając jej próby
zachowania stosownego dystansu.
– Czy już ci mówiłem, że zachwycająco wyglądasz w tej
sukni? – szepnął jej do ucha.
Kiwnęła głową, usiłując skupić się na krokach tańca. Objął ją
w pasie i przycisnął do siebie. Ich biodra zetknęły się. Kołysali
się w takt powolnego rytmu. W ciele Julii zaczęła rozbrzmiewać
inna muzyka, coraz szybsza, wprawiająca ją w drżenie.
– Założę się, że niewiele masz pod spodem – wymruczał,
wodząc rękami po jej plecach.
Uśmiechnęła się skrycie. Miał słuszne podejrzenia.
– Może później uda mi się to sprawdzić.
Powoli opuścił głowę i zaczął muskać wargami jej włosy, a
potem czoło. Julią zawładnęło pożądanie. Jeszcze chwila, a
spragniona pocałunku zaczęłaby szukać jego ust. Na szczęście
orkiestra właśnie przestała grać i Julia zdołała odstąpić krok do
tyłu.
– Chodź, trzeba się wreszcie zacząć udzielać towarzysko –
powiedziała zdyszana. – Na razie poznałam tylko Freda, a Beth
mówiła, że zejdą się tu wszystkie osobistości z Pierson.
– Zgadza się. Jeśli uważasz, że powinnaś ich poznać, to
chodźmy. Wszystko, czego zapragniesz, musi się dzisiaj spełnić
– oświadczył.
Wciągnęła głęboko powietrze. Ciągle nie mogła się
przyzwyczaić do stylu bycia tego mężczyzny.
Julia poznała wkrótce prawie wszystkich obecnych na
przyjęciu. Chociaż goście witali ją miłymi uśmiechami i
przyjaznymi słowami, Julia wyczuwała w ich postawach
podejrzliwość. Większość z przybyłych zajmowała się hodowlą
bydła, a każdy ranczer staje się czujny, kiedy na jego terytorium
pojawiają się wilki.
Julia starała się zrobić jak najlepsze wrażenie, przełamując
wrodzoną niechęć do publicznych wystąpień. Wraz z Beth
przyjęła zaproszenie do Klubu Rotariańskiego i Ligi Kobiet.
Cieszyła się, że ma tę miłą dziewczynę u boku.
Beth z zaangażowaniem udowadniała nowej szefowej, że
zdoła przekonać nawet największych przeciwników programu
Julii. Nagle dostrzegła nadchodzącego Rafe’a. Momentalnie
zapomniała o wszystkim i, przepychając się przez tłum, ruszyła
mu na spotkanie.
W tym samym momencie Julia zauważyła, że młodym
przygląda się Fred Gilmer, i dreszcz przebiegł jej po krzyżu.
Szybko złapała za ramię stojącego obok Jake’a.
– Czuję, że zaraz coś się stanie – szepnęła z lękiem. – A taką
miałam nadzieję, że Rafe już się nie pokaże.
– Uspokój się, Julio, przecież jesteśmy w gronie kulturalnych
ludzi. Stale ci się wydaje, że wszystko tu przypomina marny
western.
– Jake, widziałam wyraz twarzy Freda!
– Trudno, aby był zachwycony, skoro wiadomo, że – nie lubi
tego chłopaka. Ale nie jest przecież despotą, tylko kochającym
ojcem. Chodź, zatańczymy.
Miał rację, chyba była przewrażliwiona. Obawiała się, że nie
potrafi zapanować nad sobą, gdy znowu znajdzie się w
ramionach Jake’a. Ten mężczyzna zbyt silnie na nią działał.
– Może później, na razie chciałabym trochę odpocząć –
zdecydowała.
– Dobrze, posiedź tu, a ja przyniosę coś do jedzenia.
Napiłabyś się jeszcze wina?
– Wolałabym porcję mięsa.
– Masz nie gorszy apetyt ode mnie, kochanie – zaśmiał się
Jake i ruszył w stronę rożna.
Julia usiadła na ławeczce i przypatrywała się zabawie. Rafe i
Beth mignęli jej na parkiecie. Tańczyli przytuleni, wpatrzeni w
siebie. Wtem ujrzała, że Fred Gilmer krótkim skinieniem głowy
przyzywa do siebie kilku swoich kowbojów i wydaje im jakieś
polecenia Za chwilę jeden z nich brutalnie wcisnął się między
tańczących, a para innych silnych rąk pochwyciła Rafe’a i
odciągnęła poza krąg światła.
Julia błyskawicznie porwała się na nogi, rozpaczliwie
rozglądając się za Jake’em. Właśnie nadchodził, balansując tacą
zjedzeniem.
– No, udało mi się wreszcie wywalczyć przysmaki – oznajmił
z dumą.
– Jake, dzieje się coś niedobrego – wyszeptała z przejęciem.
Podał jej talerz i kieliszek wina.
– Jedz, mała.
– Posłuchaj, dwóch ludzi Freda wyprowadziło Rafe^ z
parkietu.
– Dokąd poszli? – zapytał wyraźnie zaniepokojony.
– Chodź, pokażę ci.
Okrążyli basen i szybko zakradli się w odległy kąt ogrodu,
gdzie księżyc oświetlał trzy stojące sylwetki.
– Słuchaj, Santana, nie lubimy, kiedy plączą się tu takie typy
jak ty – warknął jeden z mężczyzn.
Julia zadrżała. Potężna, męska sylwetka groźnie górowała nad
szczupłą postacią młodzieńca.
– Mam prawo być tutaj, tak samo jak i wy. Nie zamierzam
odejść.
– Ale się synek stawia, co? – zarechotał drugi.
– Poczekaj, zaraz mu to wybijemy z głowy. – Jeden z goryli
Freda podniósł zaciśniętą pięść.
Julia zamarła w przerażeniu, ale Jake już włączył się do akcji.
Skoczył pomiędzy mężczyzn, rozdając ciosy z taką siłą, że
potężny kowboj zachwiał się na nogach.
– Dobra, chłopaki – powiedział, cofając się o krok. – Na
dzisiaj dosyć.
– Szeryfie, myśmy się tylko trochę zabawiali – zbagatelizował
ten drugi. – Santana to mój dawny kumpel. Przypominaliśmy
sobie stare czasy.
– Taak... – wycedził Jake. – Te stare czasy, kiedy wolno było
wam bić Meksykanów. Ale one już minęły, chłopcy, i dlatego
proponuję, żebyście sobie spokojnie wrócili do stajni i
dokończyli piwo, a my zabierzemy Rafe’a ze sobą.
– Nie potrzeba mi opieki – burknął chłopak.
– No pewnie, stary – podchwycił jeden z napastników. – Sam
widzisz, szeryfie, że załatwiamy tu swoje sprawy i Santana
wcale cię nie potrzebuje, a my tym bardziej.
– Pozwolicie, że sam będę decydował, czy jestem potrzebny
czy nie. A teraz ruszajcie.
– Szeryfie, nie...
– Słyszeliście, co powiedziałem – rzucił Jake tonem nie
znoszącym sprzeciwu. – Chyba że wolicie przejechać się do
mojego biura, co?
– Nie możesz...
– Owszem, mogę.
Dwaj mężczyźni niechętnie odwrócili się i odeszli, raz jeszcze
zerkając przez ramię na Jake’a. Nim zniknęli w ciemności, jeden
z kowbojów zdążył jeszcze groźnie zawołać w stronę Rafaela:
– Santana, pamiętaj, gdzie jest twoje miejsce i nie podskakuj!
– Nawet ja bym ci radził, Rafe, żebyś nie wchodził im w
paradę. Nie ma sensu ściągać sobie kłopotów na głowę –
stwierdził Forrester.
– Ja nie szukałem guza. Chciałem tylko zatańczyć z Beth. Czy
to zbrodnia?
– Oczywiście że nie, ale chyba na dzisiaj już dosyć. Zachowuj
się spokojnie i pozwól chłopakom robić to samo.
– Tego właśnie życzyłby sobie twój kumpel, Gilmer, tak? –
warknął ze złością Rafael.
– Rafe! – wtrąciła się Julia.
– W porządku, wszyscy jesteśmy trochę podminowani –
uspokoił ich Jake. – Wracajmy teraz na przyjęcie. A co do
ciebie, Rafe, to pomówię z Fredem i poproszę go, żeby lepiej
pilnował swoich goryli.
– Przepraszam, Julio – wymamrotał Rafe, kiedy wracali. –
Nie chciałem, żebyś została w to wciągnięta.
– Nie mówmy już o tym. Spróbujmy nie zmarnować reszty
przyjęcia.
Niestety, nastrój do zabawy minął bezpowrotnie. Jake poszedł
porozmawiać z Gilmerem. Julia siedziała z talerzem pełnym
jedzenia, lecz straciła apetyt. Zwróciła uwagę, że Rafael i Beth
rozmawiają stojąc obok parkietu. Widać było, że są bardzo sobą
zajęci. Wpatrzeni w siebie, wydawali się nieobecni.
Nagle Beth nerwowo przyłożyła dłoń do ust. Najwyraźniej
Rafe opowiadał jej o incydencie. Rozejrzała się, jakby
zapragnęła natychmiast odnaleźć ojca. Rafael chwycił ją za
ramię i potrząsnął. Julia rozumiała, jak bardzo Beth musi się
teraz bać o chłopaka. Sama, ku swojemu zdziwieniu, drżała na
wspomnienie niedawno oglądanej sceny.
Odstawiła talerzyk i wstała, by poszukać Jake’a i poprosić go,
żeby zawiózł ją do domu. Nie było go w ogrodzie, więc weszła
do domu. Miękki dywan w holu tłumił kroki. Po chwili usłyszała
dobiegające zza uchylonych drzwi znajome głosy.
Jake mówił cicho, lecz głos Freda dobiegał głośno i wyraźnie:
– Ten chłopak wchodzi mi w drogę, Jake. Będziesz musiał się
tym zająć.
Nie dosłyszała, co odpowiedział Forrester, lecz z tonu Freda
można było wnosić, iż swoje słowa uważa za bezdyskusyjny
nakaz.
Kiedy wyszli z pokoju, zdążyła się już wycofać na werandę.
Przez pierwsze kilka kilometrów powrotnej jazdy Julia
milczała słuchając uwag Jake’a o przyjęciu. Wreszcie
mężczyzna zwrócił się bezpośrednio do niej:
– Powiedz mi wreszcie, co sądzisz o imprezie u Gilmera.
– Była moją pierwszą i najprawdopodobniej ostatnią.
– Czemu? Stałaś się wydarzeniem wieczoru; rodzaj męski nie
mógł od ciebie oderwać oczu.
– Jake, tamci kowboje grozili Rafe’owi. Mogli go ciężko
pobić i nic byś na to nie poradził.
– Julio – zaczął poważnie, odrywając rękę od kierownicy, by
ją objąć – od dawna już jestem tu szeryfem i wiem, jak sobie
radzić z takimi drobnymi sprawami.
– Jeśli uważasz, że to była...
– Nie przywykłaś jeszcze do naszego światka. Kiedy
przychodzi sobota, chłopcy rwą się do bitki. Zwykła rzecz. Nie
martw się i zostaw to mnie.
– A jednak ciągle myślę o tych dwojgu. Ojciec Beth jest taki...
nadopiekuńczy.
– Fred bardzo kocha swoją córkę i chce dla niej jak najlepiej.
Powinnaś to rozumieć. Czyż sama nie byłaś oczkiem w głowie
swojego tatusia?
Julia milczała.
– Co się stało? Powiedz? – zaniepokoił się.
– Nic, nic.
– Tego wieczoru, kiedy poszliśmy na spacer, obiecałaś mi, że
wszystko o sobie opowiesz. Nie dotrzymałaś słowa, pamiętasz?
Pokiwała głową.
Zjechał na pobocze i zgasił silnik.
– Powiedz mi o tym teraz. Bardzo proszę – nalegał.
– Nigdy nie byłam oczkiem w głowie mojego ojca. Prawie go
nie znałam – zaczęła. Jake milczał i czekał. Wreszcie dodała: –
Zostawił mnie i matkę, kiedy miałam dwa lata, i na zawsze
zniknął z naszego życia.
– Ale została ci matka...
– Wyszła po raz drugi za mąż. Ojczym był zawodowym
wojskowym, toteż stale przenosili się z miejsca na miejsce. Nie
interesował się dziećmi, więc mieszkałam u babci, razem z jej
zwierzętami.
– Zwierzętami?
– Julia uśmiechnęła się.
– Miała całą menażerię: psy, koty, kurczaki, oswojone
wróble. Raz nawet znalazłyśmy małego liska i wychowałyśmy
go.
– Tak zapewne zaczęła się twoja miłość do dzikich zwierząt...
– Chyba. Wydały mi się bardziej cywilizowane niż większość
znanych mi ludzi. Widzisz, rzadko zdarza się, by zwierzęta
zostawiały swoje młode na pastwę losu.
Jake rozumiał jej rozgoryczenie, lecz milczał. Nie chciał
poganiać Julii. I tak wyznała mu bardzo wiele.
Odchyliła głowę do tyłu, przymknęła oczy i ku jego
zdziwieniu bez wahania zaczęła mówić dalej:
– Myślę, że właśnie dlatego szczególnie lubię wilki. Mają
ogromne poczucie więzi rodzinnej i lojalności wobec stada.
Wszystkie samce i samice wspólnie dbają o szczenięta. Bronią
się nawzajem i pomagają sobie w zdobywaniu pożywienia. Czy
wiesz, że wilki łączą się w pary raz na całe życie? Jeśli partner
zginie, drugie zwierzę do końca pozostaje samotne.
– Nie miałem o tym pojęcia – przyznał.
Julia otworzyła oczy i posłała mu uroczy, choć smutny
uśmiech, który wzruszył go do głębi.
– Myślę, że czworonożne wilki zawdzięczają swoją złą sławę
wyłącznie wilkom dwunożnym – stwierdziła z gorzką ironią.
Jake uśmiechnął się, uruchomił silnik i ruszył w dalszą drogę.
Jechali w milczeniu, każde zatopione w swoich myślach. Wokół
rozciągała się pustynia skąpana w świetle księżyca. Słodka woń
wiosennych kwiatów przesycała powietrze.
Kiedy stanęli przed domem, Jake wziął Julię w ramiona.
Z ulgą i radością poddała się urokowi chwili, silnym
ramionom i gorącym wargom, które szybko odszukały jej usta, a
potem obdarzyły pocałunkami skórę szyi i ramion.
Niecierpliwymi palcami zsunął jedno z ramiączek czerwonej
sukni, uwalniając pierś. Błyskawicznie przylgnął do niej ustami,
ogrzewając skurczony, napięty sutek i pieszcząc go językiem.
Drugą rękę zachłannie przesuwał wzdłuż ciała Julii, z
zachwytem poznając krągłość bioder, smukłość nóg.
– Chcę się z tobą kochać – wyszeptał z twarzą przy jej piersi.
– Ty tego też chcesz, prawda? – dodał niecierpliwie.
Ciało Julii było gotowe do pieszczot, lecz dręczyła ją
niepewność.
– Wierz mi, będzie wspaniale – szeptał coraz namiętniej. –
Taki wieczór nie może skończyć się inaczej.
Teraz już wiedziała, dlaczego się waha. Po prostu nie
wyobrażał sobie innego rozwoju wydarzeń w takiej sytuacji.
Spojrzała mu w oczy, z wysiłkiem tłumiąc pożądanie.
– Zawsze w takich okolicznościach proponujesz to samo,
Jake? – zapytała.
– Nie. To znaczy... zdarza się, że tak.
Nagle wyprostował się i spoważniał.
– Co się dzieje? Czy uważasz, że nasz wieczór nie jest wart
takiego zakończenia? Co w tym złego?
– Nic, naprawdę nic – odparła miękko. – Być może będziesz
go jeszcze wspominał na przyjęciu u Gilmera za rok.
– Czego się obawiasz, Julio? Dlaczego jesteś tak nieufna?
Pragnę twojej bliskości, pragnę cię zrozumieć. Dlaczego mnie
odtrącasz?
Wyrzucał z siebie kolejne pytania, Coraz bardziej rozżalony.
Nie umiała na nie odpowiedzieć. Odwróciła głowę i wpatrzyła
się w przestrzeń. Nie była zdolna uporządkować myśli.
– Może zbyt przerażają mnie konsekwencje bliskości –
powiedziała wreszcie.
– Jakie konsekwencje?
– Rafe pracuje dla mnie, a nienawiść Freda do niego przenosi
się na całe nasze badania. A Beth...
– Julio, na litość boską. Ja myślę tylko o nas dwojgu.
– To nie jest takie proste.
– Jasne, że nie jest – rzucił wściekle. – Ale wiem jedno:
twoim problemem nie jest Rafe ani Beth, tylko ty sama. Nie
chcesz być szczęśliwa, a mogłabyś być, wierz mi.
– Ależ wierzę ci, szeryfie. Jestem pewna, że ten wybór jest
najlepszy z możliwych. A gdybym miała wątpliwości, zawsze
mogę się wesprzeć opinią twoich licznych przyjaciółek.
– Powtarzam ci, że mam na myśli tylko ciebie i mnie. De razy
mam ci to mówić? Stale chowasz się za parawanem szkolnej
zazdrości i śmiesznych usprawiedliwień. Dlaczego nie możesz
zapomnieć o tym wszystkim i zaufać mi?
– Zaufać? Przecież ledwo się znamy.
– Jeśli nie zmienisz swojego nastawienia, nie ma szans,
byśmy się lepiej poznali – stwierdził z irytacją.
– Przecież to tobie, Jake, marzy się przelotna miłostka,
prawda?
– A ty od razu wymagasz zobowiązań, tak? – nie pozostał
dłużny.
Bez słowa sięgnęła do klamki i wyskoczyła z wozu, tym
razem nie oczekując szarmanckich gestów. Czuła się zraniona do
głębi, lecz za wszelką cenę nie chciała nic po sobie pokazać.
– Nie przejmuj się zobowiązaniami, szeryfie. Takiego pojęcia
nie ma w moim słowniku. I proszę, nie odprowadzaj mnie do
drzwi – dodała, szybkim krokiem ruszając ku domowi.
Jake Forrester włączył silnik, wrzucił bieg i mocno przydusił
pedał gazu. Samochód zniknął w ciemnościach, wzniecając
tumany kurzu.
Jake przekroczył „wszystkie możliwe ograniczenia prędkości,
pędząc z powrotem do miasteczka Pierson. Był zdenerwowany,
rozżalony, zły. Zarówno na Julię, jak i na siebie. Niech diabli
wezmą kobietę, która wywołała w nim dawno zapomnianą
potrzebę bycia opiekuńczym i kochającym, by go na koniec
odrzucić.
Nie zwykł pozwalać, żeby kobieta zyskiwała nad nim
przewagę i zmuszała do ustępstw, zwłaszcza że tak bardzo się
starał. Tym razem naprawdę mu zależało...
Z piskiem hamulców zatrzymał się przed swoim domem,
położonym na obrzeżach miasteczka. Do tej pory nie zadbał ani
o podjazd, ani o budynek. Chociaż nie miał zamiaru zostać tu na
całe życie, ciągle odwlekał decyzję o wyjeździe.
Szybko otworzył drzwi i bez namysłu skierował się do
kuchni. Otworzył szafkę nad zlewem, wyciągnął butelkę whisky
i szklankę. Nietknięta butelka świadczyła o zwycięstwie nad
nałogiem. Przynajmniej do tej chwili...
Nagle z determinacją odkręcił nakrętkę i nalał sobie solidną
porcję, nie dodając wody. Tym razem miał powód. Tak dobrze
mu szło tu, w Pierson, tak zręcznie udawało mu się, zachowując
swoją władzę, wygrywać lokalne układy... Dopóki nie zjawiła
się Julia Shelton i nie wskrzesiła w nim uczuć, które dawno
uznał za umarłe. Ale już na samym początku, zanim jeszcze zdał
sobie z tego sprawę i nim jeszcze ta kobieta zaprzeczyła
wszystkiemu, poczuł się wobec niej zobowiązany.
A jakby jeszcze było mało, przyjechała z programem i
zmusiła go, choć uparcie temu zaprzeczała, do zajęcia
wyraźnego stanowiska.
I wreszcie Fred, stary kumpel, zażądał od niego rzeczy
niemożliwej, która wymagała umiejętności linoskoczka,
wygrywania obydwu stron przeciwko sobie, sprzeniewierzania
się własnemu sumieniu. I oto miał szpiegować Julię, a
jednocześnie bronić praw Rafe’a.
– Do licha z tym wszystkim! – wykrzyknął, unosząc szklankę
do ust.
W tej samej chwili w nagłym porywie sprzeciwu uderzył nią
o zlew, aż posypały się ostre odłamki. Zastygł na moment,
oszołomiony, wpatrując się w rozbite szkło, oblane szlachetnym,
bursztynowym płynem. Stał tak przez dłuższą chwilę, a potem
odwrócił się i pomaszerował w noc, zatrzaskując za sobą drzwi
potężnym pchnięciem, od którego zatrzęsła się futryna.
Rozdział 5
Rano dzwonek telefonu wyrwał Julię z niespokojnego snu. Po
odłożeniu słuchawki natychmiast zerwała się z łóżka. Już po
dziesięciu minutach z rykiem silnika pędziła do szpitala w
Pierson. W uszach dźwięczały jej słowa szlochającej Beth. Rafe
został w nocy ciężko pobity.
Gwałtownie zahamowała na parkingu i pobiegła ku wejściu
do pogotowia. Tam zatrzymała ją pielęgniarka i skierowała do
poczekalni, gdzie czekały już Pilar i Beth.
– Co z nim? – wykrztusiła Julia, z trudem łapiąc oddech. –
Czy...
– Wszystko w porządku, dzięki Bogu – powiedziała Pilar i
przeżegnała się z przejęciem, po czym przytuliła Julię do swego
obfitego łona.
– To mocny chłopak – zapewniła.
Matka Rafe’a uśmiechała się dzielnie, lecz Beth nie potrafiła
się opanować. Łkając opowiedziała Julii, co się stało.
– Pilar zadzwoniła do mnie, a potem ja do ciebie. Jacyś dranie
zmusili go do zjechania na pobocze, a potem pobili.
– Wiadomo, kto to był? – zapytała Julia, choć sama doskonale
znała odpowiedź. Obie kobiety przecząco pokręciły głowami.
Uznała jednak, iż nie jest to właściwy moment na mówienie o
Fredzie Gilmerze i jego sługusach. Beth i tak była wstrząśnięta.
Nie mogła się jednak powstrzymać od poddania dziewczynie
pewnej sugestii.
– Beth, może to sprawka któregoś z kowbojów z waszego
rancza? Przecież zaczepiali Rafe’a w czasie przyjęcia.
– Nie wiem, nie mogłabym uwierzyć w coś takiego...
Pilar miała swoją własną teorię.
– To sprawka Anglos. Nie pierwszy raz zdarza się taka rzecz.
Ale nie ujdzie im to na sucho! Jake już tu był i Rafe złożył
zeznanie. Jeśli ktoś ma nam pomóc, to tylko szeryf.
Julia uśmiechnęła się do niej pocieszająco, lecz milczała,
mając w pamięci podsłuchaną na przyjęciu rozmowę. Będziesz
musiał się tym zająć, Jake, powiedział wtedy Gilmer. Co miał na
myśli i jaka była odpowiedź Forrestera? Ani przez moment nie
podejrzewała go o osobisty udział w napaści. Wiedziała, że
czegoś takiego by nie zrobił. Mógł natomiast w jakiś sposób
kryć ludzi Gilmera.
– Czy Rafe byłby w stanie rozpoznać napastników? –
zapytała.
– Niestety, nie – odparła Beth. – Twarze mieli zasłonięte
chustami, a poza tym było ciemno. Sądzę, że chcieli raczej
przestraszyć Rafe’a, niż naprawdę go skrzywdzić. Ma złamane
żebro, jest potłuczony, ale lekarze mówią, że być może jutro
wyjdzie do domu.
– Dzięki Bogu. – Julia zauważyła, że tak jak pozostałe
kobiety, za wszelką cenę stara się zbagatelizować incydent Przez
następne pół godziny czekały, aż lekarze pozwolą im wejść do
Rafe’a.
Przeciągające się milczenie przerwała Beth.
– Julio, wiesz... chciałabym cię o coś prosić.
– Możesz na mnie liczyć. – Julia serdecznie uścisnęła dłoń
dziewczyny.
– Lepiej nie obiecuj, dopóki nie usłyszysz, o co chodzi.
– Dobrze, mów śmiało.
– Pamiętasz, jak zastanawiałyśmy się, w jaki sposób
zainteresować ludzi z Pierson losem naszych wilków? – zapytała
z przejęciem Beth.
– Oczywiście.
– Więc zaczęłam już działać i udało mi się zorganizować
kilka spotkań, na których mówiłam o naszej idei. Dwie klasy ze
szkoły podstawowej chcą zaadoptować wilka. Już zbierają
pieniądze.
– Widzę, że nie tracisz czasu.
– To nie wszystko. Wczoraj na przyjęciu jeden z nauczycieli
poprosił, żebym przyjechała do szkoły na spotkanie z uczniami.
– Fantastyczne! Kiedy masz jechać?
– Dziś, mam tam być o dziesiątej.
– Jest już dziewiąta trzydzieści...
– Właśnie, ale popatrz, jak wyglądam, przecież nie mogę się
tak pokazać ludziom.
Rzeczywiście, twarz miała opuchniętą od płaczu, a włosy w
nieładzie. Zwykle bardzo starannie ubrana, tym razem miała na
sobie wystrzępione dżinsy i coś, co przypominało starą męską
koszulę.
– Och – westchnęła Julia – domyślam się, o co ci chodzi. Ale
po pierwsze sama nie wyglądam zbyt elegancko, a po drugie nie
umiem prowadzić takich spotkań.
– Julio, błagam, zgódź się. Ja muszę tu być, kiedy lekarze
wyjdą od Rafe’a. Pilar nie może zostać sama, a pan Santana
będzie dopiero za godzinę.
– Dobrze, wytłumacz mi, gdzie znajduje się ta szkoła –
poprosiła Julia z rezygnacją.
Kiedy już pożegnała się i ruszyła korytarzem, Beth zawołała
jeszcze za nią:
– Zapomniałam ci powiedzieć, że będzie tam ktoś z
miejscowej prasy. Musisz się postarać!
– Nie – odpowiedziała Julia stanowczo na ostatnie pytanie. –
Nigdy nie zdarzyło się, by na tych terenach wilk zaatakował
człowieka, a tym bardziej dziecko.
Takie historie należy włożyć między bajki. Nie ma żadnego
powodu, by obawiać się wilków, a zwłaszcza naszych wilków.
Proszę, co jeszcze chcielibyście wiedzieć?
W ciągu godzinnego spotkania w szkole Julia zapomniała o
Jake’u i Fredzie Gilmerze. Patrzyła na rząd zasłuchanych
dziecięcych twarzyczek i z całą żarliwością opowiadała o
badaniach, starając się unikać naukowego żargonu. Ciągle
zerkała też na młodego reportera, który przycupnął z tyłu i pilnie
notował. Wydawał się sympatyczny i życzliwy.
Kiedy przyszedł czas na pytania, las rąk uniósł się w górę.
Pierwsza odezwała się szczupła, ciemnowłosa dziewczynka:
– Dlaczego nazywacie je Alfami i Betami? Czy one nie mają
imion?
– Dobre pytanie – pochwaliła Julia. – Jest taki naukowy
zwyczaj, że wilki przewodzące stadu, wszystko jedno, czy
samce, czy samice, oznacza się jako Alfa Jeden i Alfa Dwa. U
nas szefem jest wilczyca.
Dziewczynki zapiszczały z aprobatą, zaś chłopcy głośno
zaprotestowali. Julia uśmiechnęła się.
– Wiecie, zdradzę wam tajemnicę: nadałam im imiona. I to
niezwykłe imiona. Moja Alfa Jeden nazywa się Sacajewea.
Chyba wiecie wszyscy, kto to był, prawda?
Odpowiedział jej chór głosów. Uciszyła dzieci ruchem ręki.
– Zgadza się. Słynna indiańska squaw. A nasz Alfa Dwa
będzie nazywać się Cochise. Mamy też w stadzie Tazego,
Geronima, Pocahontas i Nokomis.
Zdawała sobie sprawę, że długo nie zdoła już utrzymać uwagi
dzieci. Należało przejść do rzeczy.
– Wiem, że chcecie zaadoptować jednego z naszych wilków.
Możecie wybierać. A więc którego?
– Cochise’a! Cochise’a! – krzyczały dzieci, zanim jeszcze
zdążyła skończyć zdanie. Najwyraźniej wielki wojownik
Apaczów rozpalał ich wyobraźnię. Zapewniła ich z powagą, że
wybór jest bardzo dobry.
Grubiutki trzecioklasista z dumą pokazał, ile pieniędzy udało
im się dotychczas zebrać, a Julia obiecała przysłać zdjęcia i
dostarczać informacje o tym, co robi Cochise.
Nauczyciel podziękował za spotkanie, a dzieci żegnały ją
oklaskami. Na korytarzu dogonił ją młody dziennikarz.
– Gratuluję występu, pani Shelton. Czy mogę zrobić zdjęcie
dla gazety?
– Nie, nie dzisiaj – rzuciła, podchodząc do samochodu. –
Bardzo się spieszę.
Nagle przypomniała sobie wykład Beth na temat dobrych
stosunków z prasą i uprzejmie zwróciła się do reportera:
– Ale możemy umówić się później. Niech pan jutro zadzwoni
do Beth Gilmer. Ona jest moim... – szukała w myślach
odpowiedniego określenia – ... rzecznikiem prasowym.
Dostarczy panu zdjęć i materiałów dotyczących poszczególnych
zwierząt.
– To będzie świetny tytuł: Dzieci adoptują wilki. Odwrócona
opowieść o Remusie i Romulusie, przygarniętych przez rzymską
wilczycę. Tak, zadzwonię do Beth. Chodziliśmy razem do
szkoły. Ale chciałbym jeszcze raz spotkać się z panią i
przeprowadzić obszerny wywiad. Najlepiej, gdybyśmy pojechali
na pustynię.
Julia zajęta uruchamianiem silnika skinęła głową.
– Wiem, że martwi panią postawa naszej społeczności, a
zwłaszcza Związku Hodowców Bydła. Mam jednak nadzieję, że
uda nam się coś zrobić – zawołał, gdy odjeżdżała.
Cieszyło ją udane spotkanie, lecz radość przyćmiły ponure
myśli. Czekało ją spotkanie z Jake’em. Koniecznie musiała się
dowiedzieć, czy miał coś wspólnego z pobiciem Rafe’a.
– Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? – zapytała miła,
młoda blondynka, sekretarka szeryfa.
– Nazywam się Julia Shelton i chciałabym natychmiast
zobaczyć się z szeryfem Forresterem w pilnej sprawie.
W tym momencie w drzwiach gabinetu pojawiła się wysoka
postać. Jake miał zmęczoną, napiętą twarz. Sprawiał wrażenie,
jakby w ogóle się nie kładł tej nocy.
– Proszę, wejdź, Julio – powiedział, jednocześnie wręczając
sekretarce teczkę.
– Czy mogłabyś to zanieść do sędziego, Sarah? Ale zaraz, bo
zależy mi na czasie.
– Oczywiście, szefie. Już biegnę.
– Byłam w szpitalu – oznajmiła Julia.
– Wiem, Pilar dzwoniła niedawno. Rafe wraca dzisiaj do
domu. Obrażenia okazały się lżejsze, niż przypuszczano.
– Mogły być ciężkie. Mogli go zabić, Jake.
– Prowadzę śledztwo w tej sprawie.
– Słyszałam twoją rozmowę z Gilmerem w czasie przyjęcia –
rzuciła wyzywającym tonem.
– O, czyżbyś podsłuchiwała? Nie wspomniałaś mi o tym. I
czego się dowiedziałaś? – zapytał czujnie. Nie podsunął jej
krzesła, sam też stał.
– Gilmer prosił, żebyś zajął się Rafe’em.
– O ile pamiętam, nie wydał mi konkretnego polecenia.
– Och, nie będziemy spierać się o słowa – parsknęła
niecierpliwie. – Ważne jest, że ktoś pobił chłopaka. Dziwny
zbieg okoliczności, nie uważasz?
dostrzegła, jak w twarzy mężczyzny zadrgał napięty mięsień.
Uświadomiła sobie dopiero teraz, z jakim wysiłkiem panował
nad sobą.
– I myślisz, że ja to zrobiłem? Elegancko odstawiłem cię do
domu, a potem pojechałem, żeby stłuc Rafe’a do
nieprzytomności? Taką masz o mnie opinię?
– Nie, nie... – zająknęła się, gdyż istotnie przez krótką chwilę
przeszła jej przez głowę taka myśl. Teraz jednak, patrząc na jego
zmęczoną twarz, odsunęła od siebie wszelkie podejrzenia.
– Nie miałam na myśli ciebie, lecz ludzi Gilmera.
Wiem, że oni to zrobili. Ty zaś, jako szeryf, musisz na to
właściwie zareagować.
Jake odetchnął z widoczną ulgą.
– Prawdę mówiąc, Julio, nie jestem całkiem pewien, jaka jest
właściwie moja rola. Wówczas, na przyjęciu, zadowoliłem się
myślą, że opanowałem sytuację i nikomu nie stała się krzywda.
A jednak okazało się, że nie dopilnowałem sprawy. Niestety, nie
mam żadnych dowodów. Rafe nie jest w stanie nikogo
zidentyfikować. Porozmawiam z kowbojami Freda, ale wierz mi,
że bez dowodów...
– Czy twarz Rafe’a nie jest wystarczającym dowodem?
– Nie mogę przecież wsadzić do więzienia każdego faceta z
tego cholernego hrabstwa! I nie będę się kompromitował,
opierając śledztwo jedynie na wątpliwych poszlakach. Jestem
przedstawicielem prawa, a jak ci wiadomo, w Stanach
Zjednoczonych obywatel pozostaje niewinny, dopóki nie znajdą
się dowody. Nie wyobrażaj więc sobie, że mogę zaaresztować
Freda. Poza tym twoja opinia mogłaby zostać uznana za
stronniczą, ze względu na jego niechęć do eksperymentu.
Nagle rąbnął pięścią w biurko.
– Niech diabli wezmą te wilki! Od nich wszystko się zaczęło.
Słowo daję, lepiej by było, żeby....
– Żebym się tu w ogóle nie pojawiła, tak? Ale niestety, to już
się stało. I mylisz się, Jake. Nie jestem niczemu winna. Cała
sprawa zaczęła się kilka lat temu, kiedy Fred Gilmer postanowił
odseparować Beth od Rafaela. Ale Stany Zjednoczone to wolny
kraj i każdy może kochać kogo chce. Nikt nie może zabronić
miłości. Nawet najgorsze lanie nie zniechęci Rafe’a do Beth.
Wprost przeciwnie.
Odwróciła się i skierowała ku drzwiom.
– Fred utraci córkę, postępując w ten sposób. Powiedz mu to
ode mnie, kiedy będziesz się z nim widział – rzuciła na
odchodnym.
Jake gotów był przyznać jej rację, lecz wybiegła, głośno
trzasnąwszy drzwiami. Próbował ją dogonić, ale zdążyła już
wsiąść do samochodu. Odjechała nie oglądając się za siebie.
Jake przejechał całe mile, nim znalazł Freda. Gilmer miał
zwyczaj objeżdżać codziennie swoje ziemie dżipem, nadzorując
pracę ludzi.
– Cześć, Jake – zawołał Fred, zsuwając kapelusz na tył głowy.
– Nie przypuszczałem, że będziesz mnie szukał.
– A ja myślę, że wiesz, dlaczego tu przyjechałem, Fred –
powiedział Jake, opierając się niedbale o ogrodzenie.
– Dobra, mów, stary.
– Rafael Santana został ciężko pobity zeszłej nocy, po
przyjęciu. Wcześniej dwóch twoich ludzi miało ochotę pogadać
z nim na boku. Chciałbym zadać im kilka pytań.
– Jasne, nie ma sprawy. Ale nie wierzę, by moi chłopcy wdali
się w coś takiego. Do licha, wiesz, jak jest, kiedy kowboje
wypiją kilka głębszych na zabawie. Trochę ich roznosi. Przecież
to normalne.
– Słuchaj, Fred, na przyjęciu rozmawialiśmy o młodym
Santanie. Chciałeś, żebym zajął się jego sprawą, prawda? Otóż
właśnie zajmuję się nią w sposób, jaki uważam za właściwy.
– Znam cię, Jake, i nie wątpię, że zawsze postąpisz właściwie.
– Cieszę się, że mnie popierasz. Zastanawiam się właśnie, czy
nie wydałeś kowbojom poleceń, które mogli opacznie
zrozumieć.
– Wolnego, stary! To zbyt pokrętne dla mnie.
– Okay, Fred, powiem szczerze: jeśli kazałeś swoim
chłopakom mieć oko na Rafaela Santanę, a oni zaczaili się na
niego i pobili do nieprzytomności, będziesz współwinny
przestępstwa.
Gilmer ze zdumieniem pokręcił głową.
– Chyba musiałbyś mnie nie znać, Jake, by podejrzewać, że
kazałem swoim ludziom chodzić za Santaną, a potem go pobić.
To nie w moim stylu. Zrobiłeś mi przykrość. A myślałem, że
jesteśmy jak bracia.
– Fred, mam wobec ciebie dług wdzięczności i, na Boga, nie
mów, że kiedykolwiek się tego wypierałem!
– Ja też mam wobec ciebie dług wdzięczności – powtórzył jak
echo Fred. – A wtedy, kiedy rozmawialiśmy sobie na przyjęciu,
chciałem ci po prostu powiedzieć, żebyś spróbował wpłynąć na
tego chłopaka. Pogadać z nim, wytłumaczyć mu, że Beth będzie
lepiej bez niego. No wiesz, po prostu trochę go utemperować.
– Właśnie tak to wtedy zrozumiałem. Niestety, nie dano mi
szansy, bo wcześniej zdążyli „utemperować” go twoi kowboje.
Fred pokręcił głową.
– Tego jeszcze trzeba dowieść. Co zamierzasz teraz zrobić?
Jake zmarszczył brwi.
– Sam nie wiem. Teraz będzie jeszcze trudniej utrzymać tych
dwoje z dala od siebie.
– Cholera, wszystko przez tę utrapioną Shelton i jej – wilki! –
zaklął Gilmer. – Ona próbuje wszystko zmienić, cofnąć nas o sto
lat. Ale my się nie damy, stary. Zaręczam ci.
– Fred, Julia nie jest niczemu winna. Ona i jej wilki zadziałały
jedynie jak katalizator. Raz wywołaną reakcję trudno zatrzymać.
Beth jest dorosła i wie, czego chce. Chce być z Rafaelem
Santaną.
– Musi się wreszcie opamiętać. Nie dopuszczę, żeby stała jej
się krzywda.
– A ja nie chcę, by komukolwiek stała się krzywda –
zauważył sucho Jake. – Mam nadzieję, że Rafe będzie odtąd
mógł się czuć bezpiecznie w Pierson.
– Masz moje słowo. I możesz sobie porozmawiać z każdym z
moich chłopców.
– Serdeczne dzięki, Fred. – Jake uśmiechnął się, choć
doskonale zdawał sobie sprawę, że każdy z podejrzanych będzie
miał alibi, gdyż kumple będą go kryć.
– Aha, jeszcze coś, szeryfie. Muszę zgłosić skargę.
– Skargę?
– Tak. Miałem nic nie mówić, ale skoro już tu jesteś, powiem
ci, że w nocy straciłem piękne cielę. Wygląda na to, że zagryzły
go dzikie zwierzęta. Było na wpół pożarte.
Jake poczuł niemiły skurcz w żołądku. Już wiedział, co za
chwilę usłyszy.
– Pomyślałem, że to musi być robota wilków – oznajmił Fred.
– Równie dobrze mogły się do niego dobrać zdziczałe psy
albo kojoty.
– Mogły, tylko od dawna nie widziano tu ani włóczących się
psów, ani kojotów.
– W takim razie musiałbym obejrzeć ścierwo. Jeśli okaże się,
że cielaka zagryzły wilki, będę działał.
– Słusznie. Przejdź się teraz do szopy i pogadaj z chłopakami.
Później pokażę ci te resztki.
Fred wrócił, gdy Jake właśnie skończył wypytywanie.
– I co, dowiedziałeś się czegoś ciekawego? – zapytał,
skinieniem głowy odprawiwszy kowbojów.
– Tego, czego się spodziewałem – lakonicznie odparł Jake.
– A jeżeli chodzi o cielę – powiedział Fred – to niestety
muszę cię zmartwić.
– Dlaczego?
– Ścierwo zaczęło śmierdzieć i przyciągać sępy, więc chłopcy
wrzucili je do starej studni i zakopali. Ale powtarzam ci,
wyraźnie było widać, że to robota wilka. I powiedz ode mnie tej
Shelton, że traktuję ten przypadek jako pierwsze ostrzeżenie.
Jeśli jeszcze raz coś takiego się zdarzy, nie odpowiadam za
ranczerów. Wiesz, co zrobią, jeśli wilki zaczną terroryzować ich
stada...
– Dobrze, na razie proponuję, abyśmy zachowali to dla siebie.
Nie trzeba wzniecać niepotrzebnej paniki. Zostaw sprawy mnie,
Fred.
– Jasne, szeryfie. Ty tu odpowiadasz za porządek.
Jake zmierzył Freda zamyślonym spojrzeniem i ruszył w
stronę dżipa. Nigdy w życiu nie czuł na swoich barkach tak
przygniatającego ciężaru odpowiedzialności.
Po powrocie do domu Julia natychmiast sprawdziła odczyt w
komputerze. Okazało się, że stado po raz pierwszy opuściło
rejon leża. Zaniepokojona, czy wilki zanadto nie zbliżyły się do
pastwisk, pojechała na pustynię. Znalazła je dopiero o zmroku,
kiedy zeszły się, by zapolować.
Widziała sprężystą, pełną gracji sylwetkę Sacajewei, potężną
postać jej wiernego towarzysza Cochise’a oraz resztę watahy.
Schudły nieco, ale posuwały się przez pustynię lekkim, żwawym
truchtem, czujne i skupione na tropieniu zdobyczy. Coraz
szybciej przystosowywały się do nowych warunków, ale tym
samym niebezpiecznie powiększały swoje terytorium.
Wróciła do domu zmęczona, marząc już tylko o kąpieli. Z
ulgą weszła do wanny. W ciepłej wodzie poczuła senność, lecz
nagle ocknęła się, słysząc głośny szmer. Zaalarmowana, zaczęła
czujnie nasłuchiwać. Zdawało się jej, że słyszy kroki. Na pustyni
czuła się bezpiecznie, przynajmniej do tego momentu, i drzwi
wejściowe zamykała jedynie na noc.
Ktoś wszedł do salonu. Wyskoczyła z wanny, rozpaczliwie
rozglądając się za czymś, co mogłoby służyć do obrony. Wtedy
usłyszała znajomy głos:
– Julio, gdzie jesteś? Chciałbym z tobą porozmawiać.
Chwyciła cienki bawełniany szlafroczek, nałożyła go na
mokre ciało i zamknęła drzwi od środka.
– Jake, co ty tu robisz? – zawołała.
– Przyszedłem, żeby porozmawiać.
– Słuchaj, teraz się kąpię, a poza tym jest już późno.
– Nic mnie to nie obchodzi. Jeśli nie wyjdziesz, sam wejdę –
oświadczył i zaczął łomotać klamką.
– Dobrze już, dobrze, idę – odpowiedziała i z bijącym sercem
otworzyła drzwi. Od razu zorientowała się, że mężczyzna jest
zarazem zmieszany i spięty.
– Czy coś się stało z Rafe’em? – Pytanie nasunęło się jej
natychmiast. Nie wyobrażała sobie, że tak natarczywie
domagałby się rozmowy z innego powodu.
– Rafe? – Jake spojrzał na nią z roztargnieniem. – Skąd,
wszystko z nim w porządku. Ja po prostu musiałem się z tobą
zobaczyć.
– Mogłeś najpierw zadzwonić – powiedziała z naganą.
– Julio, nawet nie wiedziałem, że tu przyjadę. Po prostu
wsiadłem w samochód i nagle znalazłem się pod twoim domem.
Przez cały czas wpatrywał się w nią. Po chwili postąpił krok
do przodu, jeszcze jeden...
Zacisnęła poły szlafroka, nagle uświadomiwszy sobie, że
przylega do jej mokrej skóry. Pod gorącym spojrzeniem
mężczyzny czuła się zupełnie naga.
– Poczekaj, przebiorę się – wyjąkała.
– Nie. Nic nie rób – nakazał chrapliwym głosem.
– Jake, nie rozumiem...
– Nie musisz. I nie pytaj mnie o nic. Wiem tylko, że bardzo
cię potrzebuję – wyszeptał i pochwycił ją w ramiona.
Próbowała jeszcze się uwolnić, lecz objął ją mocniej.
– Potrzebuję cię, Julio. Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem,
nawet o tym nie wiedziałem. Ale teraz już wiem – wyrzucał z
siebie coraz bardziej niecierpliwie, szukając ustami jej warg.
Wykręcała twarz, więc wsunął palce w jej włosy i mocno
przytrzymał, aż zaczęła odwzajemniać pocałunek. Po chwili
zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego.
Pasek rozwiązał się i spadł, a poły szlafroka rozchyliły się,
odsłaniając nagie ciało. Już nie dbała o to. Pragnęła tylko
zagubić się w jego uścisku i sycić rozkosznymi doznaniami,
które wzbudzała w niej jego bliskość.
– Julio, powiedz mi szczerze, chciałaś tego? Chciałaś tak jak
ja? – wyszeptał drżącym głosem.
– Tak, tak!
Odstąpił krok do tyłu, powoli zsunął z niej szlafrok i
delikatnie powiódł opuszkami palców po nagim ciele.
– Jak jedwab, twoja skóra jest jak jedwab... – powiedział z
zachwytem. – Chcę całować cię, wszędzie. Chcę kochać się z
tobą.
Przylgnęła do niego namiętnie. Bez wysiłku porwał ją w
ramiona i zaniósł do sypialni. Jasny blask księżyca przesiewał
się przez zasłony, zamieniając skromny pokój w tajemniczą,
cudowną krainę, czekającą tylko na nich.
Jake zaczął okrywać pocałunkami twarz, szyję, piersi, całe
ciało Julii, aż drżącymi rękami zaczęła zdzierać z niego ubranie.
Po chwili już leżał koło niej nagi i mogła wreszcie dotknąć go,
otoczyć ramionami, gładząc twarde mięśnie pleców. Nagle
poczuła pod palcami poszarpane krawędzie blizn i zdumiona
cofnęła ręce.
– Nie, Julio, nie przestawaj. Proszę... – wyszeptał.
Przyłożyła dłonie do jego piersi, przesunęła je po płaskim
brzuchu, jeszcze niżej, tam, gdzie niecierpliwie prężyła się
twarda męskość. Zawahała się na moment, lecz Jake przytrzymał
jej dłoń.
– Dotykaj mnie tu. A ja będę dotykał cię i tu...
i tam... – Mówiąc to delikatnie sunął palcami wzdłuż
jedwabistej wewnętrznej powierzchni jej ud, aż dotarł do
ciepłego, sekretnego miejsca. Julia jęknęła i uniosła głowę,
pozwalając, by odnalazł jej usta. Już nie wyobrażała sobie, że
mógłby przestać, tak nieprawdopodobną przyjemność sprawiała
jej pieszczota męskich rąk.
Jake oderwał wargi od ust Julii, by całować jej szyję, ciepłe
zagłębienia obojczyków i krągłe wypukłości piersi. Ogarnęła ją
fala gorąca, gdy poczuła, jak smakuje językiem zagłębienie
między piersiami, a potem sięga napiętych sutków. W tym
samym czasie jego palce pieściły tamto intymne miejsce, które
czekało na niego niecierpliwie. Przejął ją dreszcz, narastający,
rozkoszny aż do bólu. Jakby z oddali usłyszała własny głos,
wołający imię mężczyzny. W tej cudownej chwili liczyły się
tylko ich splecione, gorące ciała, szalone usta i niecierpliwe
dłonie.
– Julio, tak bardzo cię pragnę.
– Jake, ale ja... – nie była nawet w stanie wymawiać słów. Już
tylko jedna rzecz stała na przeszkodzie ich namiętności.
– Nie martw się – szepnął. – Pamiętałem o tym.
Wstał na moment, a kiedy wrócił i pochwycił ją w ramiona,
wiedziała, że może już myśleć tylko o jednym.
Objęła go i pocałowała w usta.
– Kochaj się ze mną, Jake. Zrób to, błagam, bo inaczej umrę.
Powoli przygarnął ją do siebie i wsunął się w oczekującą,
rozkoszną miękkość. Wyciągnęła rękę i czule pogładziła go po
twarzy. A potem ich spojrzenia spotkały się i długo tłumiona
namiętność zawładnęła nimi całkowicie.
Rozdział 6
Julię obudziły odgłosy dochodzące z kuchni. Wolno uniosła
powieki i pociągnęła nosem. Wokół rozchodził się zapach
świeżo parzonej kawy, jajek na boczku i tostów.
Uśmiechnęła się do siebie i z lubością przeciągnęła pod
kołdrą. Jake Forrester i Julia Shelton. Wydawało się to
niemożliwe, a jednak się stało. Niczego nie planowali, działali
spontanicznie, pod wpływem chwili i nastroju. Kochali się
jeszcze raz przed świtem, tym razem powoli i czule, a potem
zasnęli, tuląc się w ramionach. Po raz pierwszy od bardzo dawna
Julia nie budziła się w pustym domu.
– Dzień dobry, siadaj – zaproponował Jake, gdy weszła do
kuchni. Zachowywał się swobodnie, jakby przygotowywanie dla
niej śniadania było najzwyczajniejszą rzeczą pod słońcem.
– Przypaliłem grzanki, ale za drugim razem się udało. –
Postawił przed nią talerz z jajkami na bekonie i posmarowaną
masłem grzanką, podsuwając po chwili filiżankę kawy.
– Och, Jake... dziękuję za śniadanie. Wygląda wspaniale. –
Julia naprawdę była pod wrażeniem.
Jake pochylił się i szybko pocałował ją w usta.
– Jedz, bo wystygnie.
Zawartość talerza zniknęła w błyskawicznym tempie.
– Tak się cieszę, że jesteś – odezwała się po chwili Julia,
uśmiechając się do niego znad filiżanki kawy.
– Ja też. Ale jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć.
– Tak?
– Wczoraj podejrzewałaś mnie, że jestem zamieszany w
pobicie Rafe’a.
– Jake, ja naprawdę...
– Wiem, niemniej przyszło ci to na myśl i wcale cię nie winię.
Szczerze mówiąc, Julio, nie byłem pewien, czy Fred miał wtedy
na myśli to samo co ja. Dlatego wczoraj rozmawiałem z nim i
jeszcze raz wyjaśniliśmy sobie wszystko. Cokolwiek zajdzie
między Rafe’em i Beth, będzie to wyłącznie ich sprawa. Ani
Gilmer, ani ja nie możemy tego zmienić. Ja zaś mam czuwać, by
nikomu nie stała się krzywda.
– Dzięki, Jake. – Julia poczuła ulgę.
– Nie dziękuj mi. Jestem szeryfem i takie są moje –
obowiązki. Niestety, pozostało coś jeszcze do wyjaśnienia.
– Domyślałam się...
Jake wstał i nerwowo zaczął przemierzać kuchnię.
– Jak już ci mówiłem, poznaliśmy się z Fredem w Wietnamie.
Zostałem zwerbowany, a Fred był moim sierżantem. Tam było
piekło, Julio. Nawet teraz, po latach, nie udało mi się wymazać z
pamięci tego koszmaru. Powraca do mnie jak zły sen. Żaden z
tych, którzy przeżyli, nie może zapomnieć. Czasami, kiedy
wydaje mi się, że już odciąłem się od przeszłości, ona znowu
powraca.
– Och, Jake – szepnęła ze współczuciem.
– Miałem wtedy osiemnaście lat. Fred był dużo starszy. Poza
tym miał za sobą pracę na ranczo, która jest prawdziwą szkołą
życia. Ja byłem wtedy niemal dzieckiem, cwanym miejskim
chłopakiem. Mimo to zaprzyjaźniliśmy się. To się stało pod sam
koniec. Trwała ostatnia ofensywa. Nasz oddział wycofywał się
do strefy zdemilitaryzowanej, kiedy nagle natknęliśmy się na
Vietkong – urwał, by nabrać tchu.
– Jake, jeśli nie chcesz, nie musisz opowiadać.
– Nie, nie, już dobrze. Cały patrol zginął. Ja dostałem kulę w
ramię, a Fred został ciężko ranny. Wziąłem go na plecy i
zacząłem iść przez dżunglę, całe mile. Boże, ten marsz nie miał
końca! Ale wreszcie dowlokłem się do naszych linii.
Powiedzieli, że uratowałem mu życie.
Julia wstała, podeszła do Jake’a i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Jesteś bohaterem – powiedziała cicho. Wzruszenie dławiło
ją w gardle.
– To nieprawda – zaprzeczył z gorzkim uśmiechem. – Wtedy
byłem po prostu dzieciakiem, zagubionym – w piekle wojny,
który próbował uratować kumpla, żeby nie zostać sam wobec
śmierci. A później, dużo później, ten kumpel ocalił mnie, Julio.
Wyciągnął z samego dna i sprowadził tutaj. Ocalił mi życie,
dokładnie tak samo jak ja jemu. Fred i ja... łączy nas coś
ważniejszego od więzów krwi. Nie wyobrażam sobie, że
mógłbym wystąpić przeciwko niemu.
– Rozumiem – odparła w zamyśleniu. Nagle uświadomiła
sobie, że brakuje jej bliskości Jake’a. Nie obejmował jej. Opuścił
bezradnie ręce, zupełnie jak gdyby wspomnienie o Fredzie
Gilmerze wzniosło między nimi mur. Julia odstąpiła krok do tyłu
i usiadła z powrotem przy stole.
– Wydaje mi się, że bez względu na to, jak głęboka jest wasza
przyjaźń i co sobie wzajemnie zawdzięczacie, wreszcie
wyrównaliście rachunki.
– Nie zgadzam się z tobą. I dlatego wszystko jest takie trudne.
– Ależ dlaczego, Jake? Sam powiedziałeś, że Beth i Rafe sami
zadecydują o swoim losie.
– Tak, ale oboje wplątani są w sprawę wilków...
– Och, o to ci chodzi. – Zdołała narzucić sobie spokój, choć
wzbierał w niej gniew. – Fred chce mnie stąd wyrzucić, ale nie
zamierzam się tym przejmować. A ty nie musisz się o nic
martwić. Rozgrywka z Fredem jest wyłącznie moją sprawą.
Pamiętaj, co mówiłeś przed chwilą o Rafaelu i Beth.
Jake usiadł i spojrzał na nią zatroskanym wzrokiem.
– Wiem, że ci młodzi jakoś sobie poradzą. Ale twoja sytuacja
jest niestety bardziej skomplikowana.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Co się stało?
– Wczoraj Gilmer oznajmił, że twoje wilki zagryzły sztukę z
jego stada.
– Nie, to niemożliwe – zaprzeczyła natychmiast, bez cienia
wątpliwości. – Mówiłam ci, że one jeszcze nie odzyskały
instynktów łowieckich. Nie byłyby w stanie zaatakować bydła.
– Cielaka – skorygował ją. – Fred mówił, że rozszarpały go na
kawałki. Młodą sztukę łatwo jest oddzielić od stada.
– Nie wierzę. Owszem, zaczęły, się zapuszczać głębiej w
teren, ale nadal są daleko od jego pastwisk.
– Nie ma sposobu, by udowodnić, że tego nie zrobiły.
– Jak to nie ma? Trzeba zebrać zeznania, fakty. Sam przecież
mówiłeś o domniemaniu niewinności przy braku dowodów. Czy
masz jakieś?
– Nie, nie mam.
– Poczekaj, a resztki cielęcia? Przecież musiały zostać
zbadane.
– Właśnie, w tym problem. Zostały zakopane, zanim
zdążyłem je obejrzeć.
Julia porwała się z miejsca.
– Ha! Teraz rozumiem. Fred Gilmer wymyślił sobie pretekst,
żeby pozbyć się za jednym zamachem wilków, mnie i Rafe’a. O,
nie, Jake, to mu się nie uda!
– Owszem, uda się.
– Jak możesz tak mówić? Nie ma żadnych dowodów! –
zaczęła krzyczeć ze zdenerwowania.
– Fred i jego chłopcy nie żartują. Jeśli on zacznie
rozpowiadać wśród innych ranczerów, że twoje wilki zabijają
bydło, rozpęta się piekło. Nic ci już wtedy nie pomoże.
– W takim razie będę walczyć – oświadczyła, wyzywająco
wysuwając podbródek. – Jak uważasz, co powinnam robić?
– Przede wszystkim uważać, by drugi raz się coś takiego nie
zdarzyło.
– Jake, przecież nie...
– Nie może paść na ciebie nawet cień podejrzenia. Julia
podjęła decyzję.
– Dobrze. W takim razie przemieścimy wilki w głąb naszego
terytorium, jeszcze dalej od pastwisk.
– Bardzo rozsądny pomysł.
– Zaczniemy akcję, jak tylko Rafe wróci do pracy. Jeśli
wycofamy je daleko, na teren nie zamieszkany, będę pewna, że
nie dotrą do krów. Ich terytorium łowieckie nie jest zbyt
rozległe.
Na twarzy Jake’a odbiła się wyraźna ulga. Pochylił się ku
Julii i pocałował ją raz, a potem drugi.
– To pierwszy nasz pocałunek po porannej kawie – mruknęła.
– Szeryfie, czy nie wzywają cię obowiązki?
– Tak, i to bardzo pilne. – Wyciągnął rękę i niecierpliwie
rozwiązał pasek szlafroka. – Bardzo, bardzo pilne...
– Jake, jest już dziewiąta – przypomniała Julia. Zawahał się
przez moment, a potem wstał z ociąganiem – Dobrze, idę.
Wrócę tu. Nie planuj nic na wieczór.
– Czy to rozkaz?
W odpowiedzi przygarnął ją jeszcze raz do siebie i długo,
żarliwie całował.
– Pragnę cię, Julio Shelton. Bardzo cię pragnę i nic już tego
nie zmieni.
W chwilę później Julia stała na werandzie i tęsknym
wzrokiem odprowadzała znikający w tumanach kurzu
samochód. W uszach ciągle dźwięczały jej ostatnie słowa Jake’a
Forrestera.
Resztę poranka spędziła na planowaniu akcji przeniesienia
wilków. Około południa uznała, że wzięła pod uwagę wszystkie
okoliczności i przewidziała możliwe konsekwencje. Nagle
dobiegł jej uszu znajomy warkot silnika. Jednak przy kierownicy
nie siedział Rafe. Samochód prowadziła Beth.
Kolejny problem do rozwiązania, pomyślała patrząc na dwoje
młodych. Rafe miał jeszcze siniak pod okiem i ramię w
bandażach.
– Hej, dzisiaj ja mam dyżur – po, witała ją radośnie Beth. –
Ten maniak chciał koniecznie wracać do pracy, aż w końcu
lekarz mu pozwolił, pod warunkiem że nie będzie prowadził
samochodu. Wreszcie udało mi się go przekonać, żeby wpuścił
mnie za kółko.
– Cieszę się, że go przywiozłaś, bo jest parę ważnych rzeczy
do zrobienia.
– On nie może...
– Beth – przerwała jej Julia z uśmiechem, lecz stanowczo –
jemu już nie jest potrzebna pielęgniarka.
Beth westchnęła i usiadła z Rafe’em na kanapie. Cały czas
opiekuńczo trzymała go za rękę.
– Co się stało? – zapytał Rafe z troską.
Opowiedziała mu o domniemanym zagryzieniu cielęcia przez
wilki i groźbach Gilmera.
– Oczywiście nie wierzę, że one to zrobiły, ale musimy
chronić stado. Nie możemy ryzykować, że kowboje zaczną je
tropić.
– Masz jakiś plan?
– Tak. Pracowałam nad nim całe rano. Mam to w komputerze.
Myślę, że uda sieje utrzymać w odległości przynajmniej dnia
drogi od najbliższych pastwisk. Wówczas, gdyby zaczęły
podchodzić bliżej, łatwiej będzie nam to wyśledzić.
– Świetnie – powiedział Rafe – pozwól, że przyjrzę się
planowi.
Wrócił po chwili, wypił dwie filiżanki kawy i oświadczył:
– Znalazłem im dobre miejsce na leże. Nie powinno być
problemu z przeniesieniem. Zaraz wyruszam.
– Pojadę z nim – zaproponowała Beth.
– Nie uważam, żeby to był mądry pomysł – zaprotestowała
Julia.
– Myślisz, że nie spodobałby się mojemu tatusiowi, prawda?
– Szczerze mówiąc, tak. On nie życzy sobie, żebyś się z nim
widywała.
– To jest nasz problem, Julio, nie twój – wtrącił Rafael.
– Niestety, pracujecie dla mnie i to sprawia, że mamy
wspólne problemy – oznajmiła dobitnie Julia, po czym ostrożnie
dodała: – Beth, nie posądzam twojego ojca o nic, ale myślę, że
jego zastrzeżenia do naszego eksperymentu w dużym stopniu
wywołała twoja sympatia do Rafe’a.
Rafe impulsywnie ujął rękę dziewczyny.
– Masz rację, ale poradzimy sobie z tym.
– Ile razy jeszcze masz ochotę oberwać? – zapytała Julia
brutalnie.
– Rozmawiałam z ojcem – oświadczyła Beth. – Zapewnił
mnie, że nie ma z tym nic wspólnego.
– Napaść jest wyrazem niechęci ranczerów i nieważne, kto jej
dokonał. – Julia za wszelką cenę pragnęła uniknąć sprzeczki.
– Słuchajcie – wtrącił Rafe – wiadomo, że nie ma co dolewać
oliwy do ognia. Musimy przenieść wilki. I musimy to zrobić
razem. Beth też należy do zespołu. Kiedy ty będziesz sprawdzała
namiary na komputerze i łączyła się ze mną przez radio, Beth
poprowadzi wóz.
– Będę też robić zdjęcia – wtrąciła z entuzjazmem Beth. –
Mam fantastyczny aparat z teleobiektywem. Można będzie
zaoferować zdjęcia prasie, podarować – szkołom, różnym
organizacjom. – Zapalała się coraz bardziej.
– Ale...
– Wiem, nie powinno się im na razie przeszkadzać –
dokończył Rafe – ale potrzebujemy tych zdjęć i będziemy robić
je z maksymalnego dystansu. Trudno, Julio, trzeba iść na
kompromis. Nie możemy teraz zawieść ludzi, których sami
przekonywaliśmy. W ten sposób nigdy nie pokonamy wroga.
Nie pozostało jej nic innego, jak zgodzić się. Mieli rację.
Potrzebowała ich.
– Dobrze, jedźcie. Tylko proszę, uważajcie na siebie – dodała
z troską.
– Niepotrzebnie się zamartwiasz – zapewnił Rafe. – Wszystko
będzie dobrze. Odnajdziemy nowe miejsce i zdamy ci raport, a
potem zaczniemy przeprowadzać wilki.
– Och, jak ja tego nie lubię – wzdrygnęła się Julia. – Szkoda,
że nie można się obyć bez usypiania.
– Nie mamy przecież innego wyjścia. A zresztą, kiedy będą
uśpione, wykorzystam to i zrobię im badania oraz testy na
pasożyty. Upłynęło już wystarczająco dużo czasu.
– Jesteś jak zwykle optymistą.
– Bo wiem, że nam się uda.
– Uda się, bo opinia publiczna stanie po naszej stronie –
dodała Beth.
– Racja. Już mamy poparcie. Pokaż Julii ten artykuł.
Julia wzięła do ręki egzemplarz lokalnej gazety. Nie pomyliła
się w ocenie młodego reportera. Napisał życzliwy, wyważony
tekst, gęsto przeplatany cytatami z jej prelekcji.
– Nie jest zły – przyznała. – Aha, przypomniało mi się, że ten
reporter chciał więcej...
– Tak, wiem, dzwonił do mnie. Kilka z dzisiejszych zdjęć ma
być dla niego – rzuciła Beth, niecierpliwie patrząc na zegarek.
– Chodźmy, szanowny partnerze. Mamy robotę na cały dzień.
Przewidywania Beth okazały się słuszne. Zgłosili się dopiero
po zachodzie słońca. Cały ten czas Julia spędziła przy
komputerze, śledząc ich poczynania.
– Słuchaj, zrobiłam bombowe zdjęcia! – krzyczała przez radio
rozentuzjazmowana Beth. – Jest Cochise dla dzieci i piękne
ujęcie, jak śpi pod skałą u boku Sacajewei. Mam też uroczą
scenę, kiedy jeden z młodszych wilków...
– Taza – podpowiedział Rafe.
– ... więc kiedy Taza zaczepia żółwia i bawi się z nim jak
szczeniak.
– W końcu psy to po prostu oswojone wilki – zauważyła
Julia. – Pięknie się spisaliście. Teraz rozłączam się i czekam.
– Przyszykuj się, bo porywamy cię na kolację do moich
rodziców – zawołał Rafe.
Julia zawahała się. Jake prosił, by zarezerwowała sobie
wieczór...
– Nie, przykro mi, ale nie mam czasu. Muszę jeszcze
posiedzieć przy komputerze. Przeproście ode mnie Pilar.
Z głośnika dobiegły ją stłumione chichoty.
– Rozumiem, szefowo, masz inne plany – domyślił się Rafe.
– Powiedzmy... No, wracajcie do domu. Koniec odbioru!
– Nagle poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Wyłączyła
aparaturę i wstała, pocierając obolały kark. Postanowiła przejść
się i odetchnąć świeżym powietrzem.
Po powrocie zafundowała sobie gorącą kąpiel. Leżąc w
wannie, z sympatią myślała o miłości tych dwojga, choć mogła
zrujnować cały eksperyment. Uznała jednak, że nie ma nic
ważniejszego od miłości, i nagle zdumiała ją własna,
romantyczna postawa. Co się z nią dzieje?
Kiedy o wpół do ósmej wyjęła z lodówki steki i zaczęła je
odmrażać, nasłuchiwała już tylko warkotu dżipa.
O ósmej wyszła na werandę, usiadła na ławce i zaczęła
wpatrywać się w drogę.
O dziewiątej wróciła do kuchni, z powrotem włożyła steki do
lodówki i zrobiła sobie kanapkę.
O dziesiątej zaczęła niepokoić się na dobre. Zadzwoniła do
biura Jake’a i do domu, ale nikt nie odpowiadał.
O jedenastej zaczęła się gorączkowo zastanawiać, czy coś mu
się przytrafiło, czy też unika spotkania z nią. Czyżby była dla
niego jedynie przygodą na jedną noc? Może flirtował z nią tylko
po to, by ją wreszcie zdobyć, a teraz zostawi ją, tak jak tamtą
brunetkę?
Zdenerwowana i rozżalona położyła się do łóżka. Wreszcie
zasnęła. Miała koszmarny sen o krwawej zemście Freda Gilmera
na wilkach. A potem wydawało się jej, że leży przy niej Jake.
– Powinnaś sprawić sobie większe łoże, kochana dobiegł ją
głos. Jednocześnie poczuła delikatną pieszczotę.
To nie był sen.
– Jake! – wykrzyknęła obudzona, siadając gwałtownie na
łóżku.
– Stanowczo muszę ci założyć solidny zamek.
– Co ty tu robisz?
– Przecież mnie zapraszałaś.
– Owszem, na kolację.
– Przepraszam. – Czule ucałował ją w szyję. – Dwa
samochody zderzyły się na Stage Road. Mnóstwo czasu zajęło
mi sprowadzenie dźwigu i ściągnięcie wraków.
– Czy ktoś został poszkodowany?
– Nie do wiary, ale wszyscy uszli cało, choć oba wozy nadają
się do kasacji. Potem musiałem jeszcze opisać miejsce wypadku,
sporządzić zeznania, słowem odwalić najgorszą papierkową
robotę. Oczywiście obaj kierowcy oskarżali się nawzajem, co
jeszcze przedłużyło całą sprawę. Nie miałem kiedy do ciebie
zadzwonić.
– Teraz już wiem, co znaczy umawiać się na kolację z
szeryfem...
– Aha – mruknął, niecierpliwie ściągając z niej koszulkę.
Przytulił Julię do swojej nagiej piersi.
– Tak, teraz jest cudownie. Tylko my dwoje i nic nas już nie
rozdziela. Myślałem o tobie przez cały dzień. A wiesz chociaż,
co myślałem?
– Nie, ale założę się, że zaraz mi powiesz – uśmiechnęła się
radośnie. Poczuła jego twardą męskość i czekała, drżąc w
rozkosznym napięciu.
Jake z ustami przy jej uchu zaczął długo i namiętnie szeptać.
Julia przymknęła oczy. Pod powiekami migały jej w zawrotnym
tempie erotyczne obrazy. Słowa mężczyzny jak magiczna sieć
oplatały jej umysł i ciało.
– I wiesz, co jeszcze sobie pomyślałem? – zapytał głośno. –
Że warto było czekać. Zgadzasz się ze mną?
Otworzyła oczy i spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.
– Straszny z ciebie erotoman gawędziarz, szeryfie – oznajmiła
kpiącym tonem. – Czy nie mógłbyś mi po prostu pokazać, jak to
się robi?
Jake roześmiał się i przyciągnął ją do siebie.
Rozdział 7
Świt zaczął rozjaśniać niebo. Jake poruszył się, otworzył oczy
i pocałował Julię. Roześmiała się cicho, bo w tej samej chwili
znowu zasnął. Miał za sobą długą, pełną przeżyć noc.
Kiedy jednak próbowała wstać z łóżka, znów się ocknął.
– Julia...
– Śpij, jeszcze wcześnie. Tym razem ja przygotuję śniadanie.
Zawołam cię, kiedy będzie gotowe.
– Nie wołaj, tylko przyjdź i obudź mnie pocałunkiem.
– Dobrze...
– Kiedy szła do drzwi, już spał.
Wznoszące się nad horyzontem słońce zaglądało przez
kuchenne okna. Lubiła tę porę dnia, a dzisiejszy poranek wydał
się jej szczególnie sympatyczny. Nucąc zaczęła przygotowywać
kawę. Z czułością rozmyślała o mężczyźnie śpiącym w jej łóżku.
Nagle dobiegł ją z zewnątrz dziwny odgłos. W pierwszym
momencie pomyślała, że nadchodzi burza. Po chwili zdała sobie
sprawę, że chodzi o coś zupełnie innego. Wyjrzała przez okno.
To był tętent koni, pędzących w tumanach kurzu ku jej domowi!
Zacisnęła mocniej pasek szlafroka i wyszła na ganek. Słońce
wzniosło się wyżej i blask boleśnie poraził ją w oczy.
Zrobiła daszek z dłoni i spojrzała uważnie w dal. Miała
wrażenie, że przeniosła się w odległe czasy. Przez pustynię
nadjeżdżała ku niej grupa jeźdźców. Na czele, jak anioł zemsty,
pędził Fred Gilmer.
– Panowie, co się dzieje? – wykrzyknęła, lecz jej słowa
zagłuszył stukot kopyt, parskanie wierzchowców i gwar
nawołujących się męskich głosów.
Wreszcie zapadła cisza, przerywana jedynie stąpnięciami i
pochrapywaniem koni.
– Co się dzieje? – powtórzyła, na serio już zaniepokojona.
– Dzień dobry, panno Shelton. – Fred uprzejmie uniósł
kapelusz, nie zsiadając z konia.
– Czego pan chce? – spytała podejrzliwie. Najwyraźniej nie
była to towarzyska wizyta. Dwóch spośród jeźdźców trzymało w
ręku karabiny. Pozostali mieli je zawieszone u siodeł. Patrzyła
na nich i miała wrażenie, że znalazła się w środku nocnego
koszmaru.
– Zna już pani niektórych naszych ranczerów, prawda? –
zaczął Gilmer towarzyskim tonem. – Przedstawiłem ich pani na
przyjęciu. Jak pani widzi, jest Ray i Lonnie, a także Buddy
Silver oraz Tom Landers.
Julia przytaknęła. Rzeczywiście, poznała tych ludzi.
Przedstawiano ich jej nie tylko jako przyjaciół Freda. Również
jako kumpli Jake’a.
– Przepraszam za najście, panno Shelton. A może lepiej,
Julio. Niestety, pogłoski o napadach wilków na nasze bydło
rozniosły się wśród hodowców. Teraz krowy się cielą, więc
zaczęli się poważnie martwić. Uważają, że najlepiej byłoby
pozbyć się wilków.
– O, nie! – Julia postąpiła w ich kierunku. – W tej sytuacji
należałoby porozmawiać. Było tylko jedno doniesienie o
wypadku. Nie ma żadnego dowodu, że moje wilki zagryzają
cielęta, o ile w ogóle jakaś sztuka została zagryziona.
Ktoś zza pleców Freda spytał:
– Czy pani oskarża Gilmera o kłamstwo?
– Powiedziałam tylko, że nie mamy dowodów. Gdyby
okazało się, że moje wilki zagryzły cielę, strata zostanie
wyrównana z nawiązką.
– My nie chcemy rekompensaty, droga pani – wykrzyknął
inny kowboj. – My chcemy, żeby wilki się stąd wyniosły!
– Martwe! – dorzucił drugi.
– Tak, trzeba dawnym zwyczajem zawiesić ich skóry na
płocie!
Julia poczuła, jak wali jej serce. Nadal nie mogła uwierzyć, że
pod koniec dwudziestego wieku, w posiadłości, która należała
do uniwersytetu, mogły się rozgrywać takie sceny. Spróbowała
jeszcze raz przemówić im do rozsądku:
– Panowie, zapraszam was do domu, żebyśmy mogli
spokojnie porozmawiać. Jestem pewna, że dojdziemy do
porozumienia. Dysponuję zapisami obserwacji i mogę
udowodnić, że wilki nie opuszczały swojej siedziby.
– Wszystko można sfałszować – rzucił ktoś zaczepnie.
Julia westchnęła zrezygnowana. Wobec tych ludzi nie
skutkowały żadne sposoby.
Fred spojrzał na nią i pokręcił głową.
– Sama pani widzi, że oni są zbyt rozdrażnieni.
Z trudem zdołała się opanować.
– A kto jest temu winien, panie Gilmer? – syknęła wściekle. –
Pan pierwszy chciał się mnie stąd pozbyć.
– Jako prezes Związku Hodowców Bydła jestem rzecznikiem
wszystkich ranczerów.
Spokojny ton głosu Gilmera kontrastował z nerwowymi
reakcjami Julii. Jednak nie miała zamiaru ustąpić ani się poddać.
– Działania, które podejmuję, są słuszne z punktu widzenia
moich badań – stwierdziła. – A co za tym idzie, obecność pana i
pańskich ludzi na terenie mojej posiadłości jest niepożądana.
Mówiąc to wysunęła wojowniczo brodę.
– Naruszyliście prywatną własność i proszę was, byście
opuścili farmę – oświadczyła stanowczym tonem.
Julia dostrzegła we wzroku Freda Gilmera wahanie, lecz
trwało to ułamek sekundy. W sukurs prezesowi przyszedł Buddy
Silver.
– Słowem, chce pani wydawać nam rozkazy, tak? A jakim
prawem? – rzucił zaczepnym tonem.
– Takim, jakie przysługuje tej pani, i jakiego ja bronię –
rozległa się niespodziewana odpowiedź.
Tym sposobem Jake Forrester dokonał efektownego wejścia
na scenę. Pojawił się na werandzie półnagi i bosy, ze
zmierzwioną czupryną, ubrany jedynie w dżinsy. Oczy Jake’a
patrzyły bystro i trzeźwo, a pod ramieniem trzymał
odbezpieczony, gotowy do strzału karabinek. Stanął oparty
niedbale o ganek i leniwie spoglądał na przeciwników. Dla Julii
była to najpiękniejsza sekwencja z westernu, jaką kiedykolwiek
widziała. Bez względu na to, czy ten western miałby być
kiczem, czy arcydziełem.
Wyraz twarzy Freda również zasługiwał na upamiętnienie.
Kompletne zaskoczenie i zmieszanie szybko zastąpił gniew.
– Jake, do licha, co ty tu...
Jake w dwóch szybkich krokach postąpił do przodu i zasłonił
sobą drobną postać Julii.
– Gadaj, skąd się tu wziąłeś? – spytał Fred, nadaremnie
rozglądając się za służbowym dżipem szeryfa.
– Zaparkowałem wóz za domem, jeśli chcesz wiedzieć –
poinformował go Jake. – A kiedy usłyszałem cały ten rumor i
zobaczyłem twoich chłopców ze strzelbami, uznałem, że lepiej
będzie, gdy wkroczę do akcji. Tylko nie bardzo wiem, o co
chodzi. Może byłbyś mi łaskaw wyjaśnić?
– Jake, ty stary draniu, nie udawaj, że nie wiesz. – Fred
szybko odzyskał kontrolę nad sobą. – Przecież chodzi o wilki.
Ranczerzy dowiedzieli się o moim cielęciu i postanowili pozbyć
się tych szkodników raz na zawsze – wyjaśnił twardym tonem.
– Obawiam się, Fred, że nie pójdzie im tak łatwo – swobodnie
odparł Jake. – A przynajmniej nie dzisiaj. Widzisz, stary, ta pani
ma rację. Wkroczyliście bez pozwolenia na prywatny teren. O ile
wiem, nie zapraszała was tutaj? Prawda, Julio?
– Zgadza się, pojawili się bez zaproszenia – potwierdziła.
Czuła się pewniej, mając Jake’a u boku.
– Ponieważ uniwersytet wydzierżawił ziemie, na których
przebywają zwierzęta, automatycznie tereny te pozostają pod
zarządem pani Shelton – kontynuował Jake. – A skoro tak, to
naruszyliście własność uczelni stanowej. Jako przedstawiciel
prawa na tym terenie stwierdzam, że możecie być za to
pociągnięci do odpowiedzialności.
Dobitne słowa Jake’a zadźwięczały jak wyzwanie. Julia
zaczęła obawiać się, jak rozwinie się sytuacja.
Pomiędzy
mężczyznami
wybuchł
krótki
spór.
Podenerwowane konie, trzymane krótko w cuglach, wierzgały,
parskały i rzucały głowami. Kowboje wyprostowali się w
siodłach, napięci, z dłońmi opuszczonymi ku kaburom. Przez
moment rozgorączkowana wyobraźnia Julii podsunęła obraz
rodem z westernu.
Jake wytrzymał ten moment napięcia bez zmrużenia powiek.
Spokojnie, z zimną krwią, odwiódł spust, wprawnym ruchem
ręki ustawiając broń w pozycji dogodnej do strzału, choć lufę
trzymał nadal opuszczoną ku ziemi.
– Spokojnie, Jake – odezwał się pojednawczo Fred. – Jesteś
jednym z nas, bez względu na to, co się tutaj dzieje. – Znacząco
zerknął na Julię. – I wiesz, co jest słuszne – dodał z naciskiem.
– Wiem – przytaknął Jake. – Dlatego radzę wam, byście
natychmiast odjechali, zanim komuś stanie się krzywda –
oznajmił, lekko unosząc lufę.
– Przecież nie będziesz chyba strzelał do starego kumpla, co?
– Nie, ale aresztujecie. I was wszystkich, jeżeli mnie – nie
posłuchacie. – Jake popatrzył im po kolei w oczy i dodał
zimnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem:
– Ty, Buddy, ty, Tom i ty, Lon, macie chyba ważniejsze
rzeczy do roboty, niż uganiać się za kilkoma wilkami. Czy nie
lepiej by było, żebyście wrócili na pastwiska i zajęli się bydłem?
Konie grzebały kopytami ziemię, mężczyźni poprawili się w
siodłach, ale nikt nie dał hasła do odwrotu. Jake przemówił
znów, jeszcze bardziej dobitnie:
– Przysięgam wam, że jeżeli ktoś podniesie rękę na te wilki,
pociągnę go do odpowiedzialności wobec prawa.
Tak się złożyło, że wybraliście mnie na szeryfa. Myślę, że nie
chcecie sobie napytać kłopotu.
Julia dostrzegła z ulgą, że mężczyźni opuścili broń.
Atmosfera wrogości nadal wisiała w powietrzu, ale chęć do bitki
wyraźnie osłabła.
– My tylko chcemy, żeby zabrali stąd te willa, i to szybko –
rzucił Lon. Julia spojrzała na niego ostro.
– Moich wilków tutaj nie ma – odparła stanowczo. – Mają
swoje leże o całe mile stąd, co mogę udowodnić na podstawie
odczytów.
– Pieprzone odczyty!
– Mamy zamiar odsunąć je jeszcze dalej od ludzkich siedzib –
kontynuowała Julia. – Poza tym zaczęliśmy je dożywiać, by nie
potrzebowały polować. Czy to was satysfakcjonuje, panowie?
– Fred, jak będzie? – zapytał któryś z nich niepewnie.
Gilmer spojrzał na Jake’a.
– Wydaje mi się, chłopaki, że ta pani i szeryf nie za bardzo
pragną naszego towarzystwa.
Julia aż wzdrygnęła się, słysząc kpinę w jego głosie. Jake
miał ochotę coś odpowiedzieć, lecz Fred mówił dalej:
– Tak jak sam powiedziałeś, Jake, jesteś reprezentantem
prawa na tych terenach, przynajmniej na razie. A póki co, kiedy
się opamiętasz, wpadnij do mnie, żebyśmy obgadali spokojnie
całą sprawę. Najwyższy czas zacząć gromadzić fundusze na
nową kampanię wyborczą, nie uważasz? Jeśli zamierzasz przez
następne lata bronić prawa w naszym okręgu, warto by pomyśleć
o poparciu wyborców – zakończył, uśmiechając się złośliwie.
W twarzy Jake’a nie drgnął ani jeden mięsień.
– Zgoda, stary, możemy o tym porozmawiać. Masz moje
słowo. A następnym razem, kiedy będziesz miał jakieś problemy
w związku z badaniami prowadzonymi przez doktor Shelton,
radzę ci, byś zadzwonił do niej i spróbował wyjaśnić sprawę w
sposób kulturalny. Mam wrażenie, że czasy, kiedy lokalnie
wymierzano sprawiedliwość, bezpowrotnie minęły.
– Jake, jesteśmy w naszym Pierson, a nie w Los Angeles.
Pamiętaj o tym. Póki co sami najlepiej wiemy, jakie mamy
prawa.
– Nie. Dopóki jestem waszym szeryfem, będę sam o tym
decydował.
– W takim razie mamy nadzieję, że nie będziesz musiał długo
się trudzić, Jake. Dobrze mówię, chłopaki?
W odpowiedzi rozległy się pełne aprobaty pomruki i śmiechy.
Fred ściągnął wodze i zawrócił konia.
– Jeszcze nie wiadomo, czym się to wszystko skończy –
stwierdził, popatrując znacząco na swoich towarzyszy. – Na
razie musimy przyjąć na wiarę dobrą wolę panny Shelton –
oświadczył i zmusił swojego wierzchowca do kolejnego zwrotu,
tak by znaleźć się twarzą w twarz z Julią. – Jeśli jednak
zawiedzie ona nasze zaufanie lub jeśli jeszcze jeden cielak
zostanie zagryziony, nic już nas nie powstrzyma. Ani pani,
panno Shelton, ani szeryf, ani nawet Gwardia Narodowa. Po
prostu wybijemy te bestie do nogi. Daję na to moje słowo. Teraz
już możemy jechać, chłopcy. Na razie sprawa jest skończona –
rzucił.
Słysząc te słowa cała grupa zgodnie zawróciła konie i ruszyła
galopem.
Nim zdążył opaść tuman kurzu, Jake wciągnął Julię do domu i
wziął ją w ramiona. Nadal wstrząsały nią dreszcze, które – co
dziwne – nie ustały nawet w momencie, kiedy pojawił się na
ganku ze strzelbą.
– Bogu dzięki, że byłeś tutaj – wyszeptała. – Byłam taka
przerażona.
– Byłaś wspaniała, kochanie – oświadczył, przytulając ją
mocno do siebie. – Bezbłędnie odegrałaś swoją rolę.
– Bo stanąłeś u mojego boku. Przedtem zachowywałam się
jak tchórz.
– To nieprawda. Sam słyszałem, jak kazałaś Fredowi wynosić
się z twojej posiadłości.
– Jake, przecież to był jeden wielki blef.
– Z ich strony również.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Jak to? Oni mieli broń.
– Och, wyciągnęli ją tylko po to, by zobaczyć, jak bardzo
dasz się zastraszyć.
– Bez ciebie byłabym tchórzem – stwierdziła. – A oni
naprawdę chcą zabić moje wilki.
– Chyba od początku wiedziałaś, co ranczerzy sądzą o twoim
eksperymencie.
– Ale nie przypuszczałam, że może dojść aż do grożenia
bronią.
– Chodź, lepiej napijmy się kawy. Podobno miałaś
przygotować śniadanie – przypomniał, prowadząc ją do kuchni.
– Jak możesz myśleć o śniadaniu w takiej chwili?
– Po prostu jestem głodny.
Nalał kawy i wręczył jej talerz z jajkami, który zostawiła na
stole.
– Zrób jajecznicę, a ja spróbuję nie przypalić tostów.
Julia stanęła przy kuchni. Nagle coś jej się przypomniało.
– Och, Jake, ty też możesz mieć kłopoty. Fred miał taki wyraz
twarzy, kiedy cię zobaczył, że...
Wzruszył ramionami.
– Jest mi to obojętne.
– Jak to? Nie pamiętasz, co mówił o nowej kampanii
wyborczej?
– Nie on będzie kandydował, tylko ja.
– Ale niewiele wskórasz bez jego poparcia. I jest twoim
najlepszym przyjacielem – powiedziała, z przerażeniem
uświadamiając sobie, że jej program może zrujnować karierę
Jake’a.
– Nie martw się o mnie. Będzie jeszcze czas, by o tym
pomyśleć. Na razie najważniejszą sprawą są nasze wilki.
Nasze wilki... Te słowa dodały Julii otuchy.
– Masz rację. Teraz skontaktuję się z Rafe’em i dokładnie
wszystko zaplanujemy. Mogą wyniknąć kłopoty, gdyż ich nowe
leże będzie na granicy zasięgu nadajników.
Nagle nowa myśl przyszła jej do głowy.
– Czekaj, a może nie trzeba będzie ich ruszać... Jeśli zacznę
prowadzić stały zapis, będę miała dane, stanowiące dowód, i
wówczas...
– Julio, ranczerzy nie uwierzą w twoje odczyty – ostrzegł.
– Pokażę im wydruki i mapę.
– Zrozum, oni kierują się emocjami i uprzedzeniami, a nie
logiką. Musisz przenieść stado.
– Ogarnęło ją nagłe zwątpienie.
– Wszystko fatalnie się układa. Hodowcy boją się o swoje
cielaki, Fred szaleje, ponieważ Rafe spotyka się z Beth, a do
tego twój autorytet jest zagrożony, bo...
– Bo jesteśmy ze sobą, tak? – dokończył z uśmiechem.
Z wysiłkiem próbowała odsunąć od siebie czarne myśli.
– Nie, Jake, to co przeżyliśmy było piękne. Może jednak nam
się uda...
Następnego dnia Julia, Beth i Pilar siedziały na zapleczu
sklepu przy kawie i ciastkach. Beth przyniosła z sobą plany
kampanii ochrony wilków i listę ofiarodawców na specjalny
fundusz, lecz Julia nie była w stanie wykrzesać z siebie ani
odrobiny entuzjazmu. Miała za sobą godziny, spędzone na
drobiazgowym opracowywaniu operacji przenosin stada.
– Nie rozumiem, dlaczego jesteś tak niechętnie nastawiona do
moich planów – poskarżyła się Beth.
– Nie jestem, wierz mi, ale mam w tej chwili za dużo spraw
na głowie.
– Wszystko będzie dobrze! Teraz, kiedy Pilar włączyła się do
akcji,
nasze
szanse
wzrosły.
Właśnie organizuje bal
dobroczynny w naszej parafii i zdążyła już namówić kierownika
liceum, by dochód z przedstawienia zorganizowanego przez
ostatnie klasy przeznaczył na adopcję Sacajewei.
– Naprawdę, nie wiem co bym bez ciebie zrobiła, Pilar –
przyznała Julia.
Pilar pokraśniała z dumy.
– Och, nic by z tego nie wyszło, gdyby nie reklama, jaką Beth
nam robi – odpowiedziała skromnie.
Rzeczywiście, na stole przed Beth piętrzyły się stosy
wycinków prasowych i ulotek dotyczących Julii, jej planów
osadzenia wilków na powrót w naturalnym środowisku i
poparcia społeczności hrabstwa Pierson dla eksperymentu.
– Wiesz, adopcja Cochisa przez dzieci została już prawie
załatwiona – stwierdziła, unosząc głowę znad papierów. –
Pomogła nam lokalna prasa.
– Widzę, że idzie ci świetnie, ale... – Julia sięgnęła po
telefoniczną wiadomość z Los Angeles, którą przekazała jej
Beth. – Ty się nadajesz do takich rzeczy, kochana, nie ja. Nie
wyobrażam swojego udziału w nagraniu telewizyjnym – orzekła.
– Ależ Julio, programy Polly Anderson należą do
najpopularniejszych w Stanach! Nie masz pojęcia, ilu ludzi
dałoby wszystko, by zaproszono ich na „Herbatkę u Polly
Anderson”.
– Ale ja się nie nadaję. Zresztą skąd jej przyszło do głowy
zwrócić się właśnie do mnie? – podejrzliwie zapytała Julia.
– Byłam na studiach z Tiffany, która jest teraz jedną z
asystentek Polly. Dzień w dzień bombardowałam tę dziewczynę
telefonami na temat ciebie i wilków, nadsyłając jej też zdjęcia i
materiały, aż Polly uznała, że warto zaprosić tak interesującą
osobę jak ty. Oddzwoniła, że masz przyjechać pojutrze. Przecież
to wielka sprawa! Nie możesz odmówić.
– Niestety, muszę – oświadczyła Julia, pamiętając o
porannych groźbach ranczerów. Nie powiedziała nic Beth ani
Pilar, żeby ich nie przestraszyć. – Ale ty pojedziesz – dodała.
– Oni chcą ciebie, nie mnie.
– Nie mogę – uparcie powtórzyła Julia.
– Pilar, która dotychczas przysłuchiwała się w milczeniu
rozmowie, nagle przemówiła:
– Julio, wiemy, że nie ma dla ciebie nic niemożliwego. Los
Angeles nie jest na końcu świata. Wystarczy godzina czy dwie
lotu. Szybko będziesz z powrotem.
– Pilar...
Beth przyszła w sukurs matce Rafe’a.
– Program Polly Anderson ma wielomilionową widownię. Im
więcej ludzi dowie się o naszych wilkach, tym szybciej znajdą
się ochotnicy do zaadoptowania tych, które zostały. Pomyśl o
Tazie i Nokomis. Na razie są bezpańskie.
Przed oczami Julii pojawił się raz jeszcze obraz jeźdźców z
bronią u siodeł, a w uszach zabrzmiała jej pogróżka, że wilcze
skóry zawisną na płotach.
– Wiem, że macie rację – przyznała z ociąganiem – ale
moment jest fatalny. Teraz najważniejsze jest przeniesienie
wilków w głąb pustyni.
– Nowe miejsce, które znaleźliśmy z Rafe’em, wydaje się
doskonałe.
– Tak, i mam nadzieję, że z dala od ludzkich osad będą
bezpieczniejsze – podkreśliła Julia, nadal nie mogąc się zdobyć
na opowiedzenie Beth o porannym najeździe pod wodzą jej ojca.
– Zawiadomiłam już uniwersytet o naszych planach. Trzeba też
będzie wzmocnić odbiór, gdyż z tej odległości sygnały będą
słabsze. Nie wyobrażam sobie, żebym w tej sytuacji mogła
wyjechać i zostawić was samych – podsumowała.
– Wciągniemy do pracy mojego starego Luisa i braci Rafe’a.
Ja też będę pomagać – powiedziała uspokajająco Pilar, życzliwie
obejmując Julię pulchnym ramieniem. – Po to jest właśnie
rodzina, żeby się wspierać wzajemnie. Ty też do niej należysz,
kochana.
– Julia gwałtownie zamrugała powiekami, próbując
powstrzymać łzy wzruszenia. Czuła, że nie sposób odmówić tym
kobietom.
– Okay, poddaję się, postawiłyście mnie pod ścianą.
Pojadę do Los Angeles, ale tylko na jeden dzień.
Pilar z Beth spojrzały na siebie z triumfującym uśmiechem.
Julia uśmiechnęła się również. Dobrze było mieć taką rodzinę.
– Boże, tu się tyle dzieje, a ja muszę lecieć do Los Angeles.
Zupełnie sobie tego nie wyobrażam – mruknęła Julia do
ślęczącego nad mapą topograficzną Rafe’a.
– To jest właśnie najlepszy moment – oznajmił z
przekonaniem. – Kiedy wrócisz, wszystko już będzie gotowe.
Będziesz mogła obserwować, jak zachowują się na nowym
miejscu.
– Wiem, ale...
– Zaufaj mi. Dam sobie radę.
– Z pomocą moją i rodziny Santana – dodała Beth, siedząca
przy zaimprowizowanym biurku, przygotowując informacje dla
prasy.
– Nie martw się Julio, nic takiego jak wczoraj się nie zdarzy –
dorzuciła.
– Coo?
– Plotkuje o tym całe miasteczko.
Jasne, jakżeby mogło być inaczej, pomyślała Julia. Mogła się
spodziewać, że sprawa w końcu dotrze do Beth.
– Powiedziałam już ojcu, co myślę o takich pomysłach rodem
z tandetnych westernów. Wprost nie mogę uwierzyć, że dał się
wciągnąć w taką awanturę.
Julia milczała. Fred Gilmer na pewno nie pozwoliłby nikomu
wodzić się za nos.
– Podejrzewałem, że będziesz miała nieporozumienia z
ojcem, gdy zaczniesz z nami współpracować – westchnął Rafe.
Julia zmarszczyła brwi, zdumiona, że chłopak nie uświadamia
sobie własnej roli w konflikcie.
– Och, odkąd pamiętam, spierałam się z tatą o wszystko –
zbagatelizowała Beth. – O to, do jakiej szkoły powinnam się
zapisać, jaki mam wybrać kierunek studiów, z kim mam się
umawiać na randki, a z kim nie. Ale chociaż tak często mamy
różne zdanie, bardzo się kochamy – oświadczyła z przekonaniem
dziewczyna.
Julia nadal milczała.
Córka kontynuowała mowę obronną w imieniu ojca:
– Po prostu dla taty ideałem jest nadał tradycyjny ranczer z
Nowego Meksyku. Nigdy cię jednak nie skrzywdzi, zapewniam
cię.
Julia długo szukała właściwej odpowiedzi. Nie chciała urazić
Beth.
– Wiesz, jednak się przeraziłam, gdy zobaczyłam, jak sięgnęli
po strzelby.
Tym razem wtrącił się Rafe.
– Większość ludzi w tych stronach ma broń, Julio.
– Mimo wszystko wolałabym oglądać ją tylko na filmach.
Zapanowała długa, niezręczna cisza. Każdy wrócił do swojej
roboty. Wreszcie Beth wyciągnęła z maszyny do pisania kartkę z
raportem i wręczyła ją Julii. Nadal jednak dało się wyczuć
między nimi napięcie.
– On naprawdę nie jest złym człowiekiem – rzuciła
dziewczyna nerwowo. – Długo rozmawiałam z nim na temat
wilków i dałam mu do przeczytania nasze materiały. Jestem
pewna, że pojmie wreszcie znaczenie tego eksperymentu.
Miejsce wilków jest tutaj. Należały kiedyś do tej krainy tak
samo jak góry i pustynie.
Julia unikała odpowiedzi, udając, że z zainteresowaniem czyta
maszynopis. Lojalność córki wobec ojca poruszyła ją, lecz nadal
nie mogła sobie wyobrazić Freda Gilmera roniącego łzy nad
losem prześladowanych zwierząt. Miała wrażenie, że wszystko
wymyka się jej spod kontroli. Nawet o podróży do Kalifornii
zadecydowano za nią. Musi jakoś znieść ten występ i jak
najszybciej wrócić do wilków.
O zachodzie słońca nadjechał Jake. Znajomy warkot dżipa
spowodował przyspieszone bicie pulsu Julii. Sama obecność
tego mężczyzny sprawiała, że wszystko wydawało się prostsze i
mniej groźne.
Podeszła do drzwi, by go przywitać. Pochylił się i mocno
pocałował ją w usta. Nie krępowało ich to, że nie są sami.
Wkrótce już cała czwórka szykowała kolację, krzątając się
koło grilla z hamburgerami. Rafe i Julia na zmianę dyżurowali
przy komputerze, śledząc ruchy zwierząt. Kiedy po kolacji
zasiedli do kawy, Jake ośmielił się zapytać o wyjazd do Los
Angeles.
– Słyszałem, że wybierasz się do wielkiego miasta rzucił. –
Gdzie się zatrzymasz?
Julia spojrzała pytająco na Beth. Nawet się tym dotychczas
nie zainteresowała.
– Telewizja zarezerwowała jej miejsce w hotelu „Beverly
Hills”.
– Ho, ho, pierwsza klasa – mruknął z uznaniem.
Julia miała ochotę zapytać Jake’a, czy chciałby jej
towarzyszyć, ale dała spokój.
– Masz tremę? – chciał koniecznie wiedzieć Rafe.
– Jasne, jestem przerażona – przyznała się szczerze.
– Na pewno wypadniesz świetnie – zapewniła ją Beth. –
Tiffany mówi, że Polly Anderson wcale nie jest agresywna i
bardzo miło traktuje swoich rozmówców. A ponieważ interesuje
ją ekologia i ochrona dzikich zwierząt, wszystko pójdzie jak z
płatka. Poopowiadasz jej po prostu różne ciekawostki o wilkach.
– Tak, na przykład opiszesz z detalami, jak polują na cielaki i
pożerają je – wtrącił zgryźliwie Rafe.
– Och, przestań – powiedziała Beth, stając koło jego krzesła.
– Powinniśmy już iść – dodała z naciskiem. – Julia miała dzisiaj
ciężki dzień.
Rafe zerwał się i otoczył dziewczynę ramieniem.
– Kiedy ostatni raz sprawdzałem odczyt, wilki były koło
Skały Apaczów. Nie chciałabyś popatrzeć na nie przy księżycu,
Beth?
Rozmarzonym wzrokiem spojrzała mu oczy. Objęci wyszli z
pokoju.
– Wiesz, oni w swoim towarzystwie zapominają o całym
świecie – zauważyła Julia, wędrując ramię w ramię z Jake’em po
chłodnym piasku pustyni.
– Tak, i dlatego niczym się nie przejmują. Ten chłopak jest
gotów naprawdę wziąć byka za rogi.
– A ona gotowa jest stanąć u jego boku.
– Wspaniała z nich para. – Jake ujął ją za rękę. – Ale nie tylko
młodzi kochankowie mają ochotę na romantyczne spacery.
– Czyżbyśmy byli już tacy starzy? – roześmiała się.
– My? Skąd.
– W każdym razie jedno się zgadza. Jesteśmy kochankami –
powiedziała zadumana.
Kochankowie... To słowo cieszyło ją i niepokoiło zarazem.
Dzieliła z Jake’em łoże, ich ciała nie miały dla siebie tajemnic.
Ale między Beth i Rafe’em istniało głębokie, pełne
porozumienie, dające im siłę i nadzieję. Zaczęła się zastanawiać,
czy coś podobnego łączy ją z Jake’em. Nie potrafiła sobie
jednak dać jednoznacznej odpowiedzi.
– Rozmawiałeś dzisiaj z Fredem? – zapytała, kiedy stanęli
nad skalnym urwiskiem, patrząc na rozciągającą się w dole,
oświetloną srebrnym blaskiem bezmierną przestrzeń.
– Nie.
– Jake...
– Julio, trzeba poczekać, aż Fred się uspokoi.
– Wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi.
– Przejdzie mu. Przecież dobrze go znam.
– Właśnie, w tym cały problem – westchnęła, obróciwszy ku
niemu zatroskaną twarz. – Wasza przyjaźń była taka trwała, a ja
przyjechałam i wszystko zepsułam.
Jake położył jej uspokajająco palec na ustach.
– Nikomu niczego nie zepsułaś, Julio, a to, co się teraz dzieje,
nie ma nic wspólnego z tamtą przyjaźnią. Ja spełniałem jedynie
swoje obowiązki, a oni weszli bez pozwolenia na prywatny
teren.
Oczywiście, pomyślała zgryźliwie, przecież nie robił tego dla
niej.. Chronił obywatelkę przed intruzami, tak jak zrobiłby to na
jego miejscu każdy policjant.
– Mam przynajmniej nadzieję, że wypełniając obowiązki
służbowe nie stracisz stanowiska – zauważyła. – Twój byt tutaj
zależy wyłącznie od...
– Julio, proszę cię, teraz chciałbym zapomnieć o ranczerach,
Fredzie i pracy...
– Dobrze. – Zarzuciła mu ręce na szyję. – Wobec tego nie
traćmy czasu.
– Hej, czyżbyś mnie uwodziła?
Wspięła się na palce, pocałowała i przylgnęła do niego całym
ciałem.
– Jest jeszcze wcześnie, a dzieciaki sobie poszły – wyszeptała
z wargami na jego ustach.
– I dzięki Bogu. Już nie mogłem się doczekać, kiedy znikną.
– Teraz mamy cały dom dla nas.
Mocno przyciągnął ją do siebie. Przytuliła się do niego mocno
i poczuła, jak bardzo jej pragnął.
– Twoja sypialnia jest za daleko – szepnął chrapliwie.
– Co w takim razie proponujesz?
Jake puścił ją, zdjął koszulę i ceremonialnym ruchem rozesłał
na ziemi.
– Tutaj?
– Nigdy nie kochałaś się w księżycową noc na pustyni? –
zdziwił się ze śmiechem.
– No wiesz... – Przeszedł ją dreszcz, kiedy zaczął rozpinać
bluzkę, niecierpliwymi dłońmi muskając piersi.
– Stanowczo powinna pani uzupełnić edukację, pani doktor –
orzekł, rozkładając bluzkę obok swojej koszuli.
– Ale ten piach... i – zająknęła się niepewnie, lecz Jake
szybkim ruchem pozbył się reszty ubrania, pochwycił Julię w
ramiona i złożył na zaimprowizowanym posłaniu.
– Za chwilę będziesz tak zajęta, że przestaniesz zwracać na
cokolwiek uwagę – powiedział i zaczął zachłannie całować jej
szyję, a potem rowek między piersiami. – Jesteś taka piękna w
świetle księżyca. Taka delikatna i bezbronna...
– Ty też... Roześmiał się.
– Naprawdę, ty też jesteś piękny.
Jasna poświata wysrebrzała gęste włosy i łagodziła twarde
linie jego rysów.
– Mężczyzna nie może być piękny.
– Ty jesteś.
Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go mocno,
gwałtownie, smakując śmiało językiem jego usta.
– Och, co ty ze mną robisz – westchnął. Pieścił jej piersi,
gładząc je przez jedwab stanika. Gdy natrafił na napięty sutek,
zniżył ku niemu usta i całował, aż koronki zaczęły drażniąco
obcierać jej skórę. Kiedy poczuła pieszczotę gorących dłoni na
ciele, wygięła się namiętnie. Przymknęła oczy i wyszeptała jego
imię.
– Jake, och, Jake...
Szybko odpiął jej stanik i odrzucił na bok. Podobny los
spotkał zielone szorty. Pozostawił tylko jedwabne, wąskie
majteczki i szybkim ruchem dłoni począł gładzić śliski pasek
materiału między jej udami. Julia, spragniona przyjemności,
zaczęła niecierpliwie wić się pod jego ręką.
– Jake... – Czuła, że cała płonie, ogarnięta nieznośnym
pragnieniem. Powolną pieszczotą doprowadzał ją do szaleństwa.
Wreszcie pozwoliła, by namiętność zawładnęła nią do reszty. Na
koniec opadła bezsilnie, zaspokojona.
– Chyba teraz nie... – zaczęła.
– Nie martw się – przerwał jej szybko. – Jeszcze wszystko
przed nami.
Pochwycił jej dłoń i poprowadził ją tam, gdzie paliło go
największe pożądanie. Zaczęła go pieścić i nagle w magiczny
sposób jej pragnienia odrodziły się z jeszcze większą siłą. Było
jednak coś jeszcze.
– Jake, nie pomyśleliśmy...
– O niczym już nie myśl – poprosił. – Tylko odczuwaj.
I tak zrobiła, tuląc się do niego, gładząc jego silne, twarde
ciało, pochylone nad nią.
– Chcesz mnie teraz, Julio?
– Tak, tak – wychrypiała, gorączkowo ściągając majteczki.
Wszedł w nią. Trzymała się go kurczowo, czekając, aż
zabierze ją w najpiękniejszą podróż.
Wszystko stało się błyskawicznie. Fale rozkoszy ruszyły jak
potężny przy bój. Na moment zatonęli w nich oboje. Kiedy po
długiej chwili Julia otworzyła oczy, prawie oślepił je jaskrawy
srebrny blask.
Jake, zdyszany, tulił ją do piersi, a serce łomotało mu jak
oszalałe. Przez długi czas leżeli nic nie mówiąc, aż wreszcie
wstali i powoli pozbierali rozrzucone rzeczy.
– Nie jest ci zimno? – spytał z czułością.
– Skąd, nigdy nie było mi tak gorąco.
– Mnie też. Chodźmy do domu. Ciekawe co będzie, kiedy
spotkamy się w łóżku – powiedział z rozmarzeniem, biorąc ją za
rękę.
W milczeniu zaczęli iść ku domowi, nadzy, strojni jedynie w
światło księżyca.
Rozdział 8
Następnego ranka Jake odwiózł Julię na lotnisko. Po drodze
cierpliwie słuchał długiej litanii poleceń i instrukcji, które miał
przekazać Rafe’owi i Beth. Wreszcie nie wytrzymał i roześmiał
się.
– Boże, przecież już im to wszystko mówiłaś, mało tego,
napisałaś. Oni nie są dziećmi, Julio. Dadzą sobie radę bez ciebie.
– Masz rację – przyznała – ale mam już nerwową wysypkę,
bo...
– ... czeka cię udział w programie telewizyjnym –
dopowiedział. – O to przecież naprawdę chodzi, prawda?
Wrócisz tu po dwudziestu czterech godzinach i przekonasz się,
że wilki przeżyły. Ale czy ty pozostaniesz żywa po programie
Polly Anderson?
– Chyba nie. – Julia wzdrygnęła się.
Jake zdjął rękę z kierownicy i uspokajająco poklepał ją po
ramieniu.
– Dasz sobie radę, nie martwię się o to. Na pewno ty i twoje
ukochane czworonogi okażecie się gwoździem programu.
– Ale to ja mam wystąpić!
Jake znów się roześmiał.
– To naprawdę szkoda, że nie możesz zabrać ze sobą do
studia Tazego i Nokomis.
– Piękny pomysł, naprawdę żałuję.
– I bez nich wypadniesz wspaniale – zapewnił ją poważnym
tonem. – Wbrew temu, co sama o sobie sądzisz, umiesz
znakomicie nawiązywać kontakt z ludźmi. Najlepszy dowód, że
świetnie poradziłaś sobie w szkole.
– Och, to były tylko dzieci.
– Dzieci jest o wiele trudniej zainteresować. Z dorosłymi
pójdzie ci łatwiej. Pamiętaj o tym, kiedy znajdziesz się przed
kamerą.
Nie mogła sobie tego wyobrazić. Widok dziecięcych
twarzyczek działał na nią uspokajająco. Natomiast sama myśl, że
będą ją oglądać miliony widzów, przejmowała Julię dreszczem.
Odwróciła głowę i zaczęła tępo wpatrywać się w rozświetlony
słońcem pejzaż migający za oknem, usiłując zapomnieć o
wszystkim.
Jake próbował jeszcze dowcipkować pragnąc, by się
odprężyła, lecz nie na wiele się to zdało. Wiedziała, że jest tylko
jeden sposób.
– Czy nie pojechałbyś ze mną, Jake? – zapytała z nadzieją.
– Przepraszam, nie usłyszałem, co powiedziałaś.
Nic dziwnego, że nie usłyszał. Od kilku dni miała mu zadać to
pytanie i teraz ledwo zdołała je z siebie wykrztusić.
– Właściwie mógłbyś ze mną pojechać – powtórzyła, siląc się
na lekki ton.
Jake uśmiechnął się w milczeniu.
– Wiesz, po prostu dodawałbyś mi odwagi w czasie tych
telewizyjnych tortur, a potem pokazałbyś mi miasto. Przecież tak
dobrzeje znasz.
– O, tak, znam je jak mało kto – przyznał. – I ono też mnie
jeszcze pamięta. Wątpię jednak, czy ludzie, z którymi miałem
kiedyś do czynienia, chcieliby się ze mną spotkać, choć teraz już
prowadzę się przyzwoicie. I prawdę mówiąc ja też nie mam
ochoty ich widzieć.
Zdała sobie nagle sprawę, co dla niego może znaczyć wyjazd
do Los Angeles. Nie chciał wracać do miejsc i wspomnień, od
których już raz uciekał. Ale w końcu chodzi tylko o jeden dzień,
pomyślała egoistycznie.
– Słuchaj, jeśli nie chcesz, możemy nawet nie wychodzić na
miasto – nalegała.
– Julio, powtarzam ci, nie mam ochoty spędzić w tym Mieście
Aniołów nawet godziny, nie mówiąc już o całej dobie.
Kątem oka musiał dostrzec rozczarowanie na jej twarzy, gdyż
zwolnił, pochylił się i szybko ją pocałował.
– Rozumiesz mnie, prawda?
– Tak, Jake – przytaknęła bez przekonania.
– Więc nie miej żalu, że podziękuję za zaproszenie. Ale nie
martw się, kiedyś jeszcze wybierzemy się razem w podróż.
Równie dobrze mógłby przemawiać do małego, nadąsanego
dziecka, któremu nie wystarczają obietnice. Ona starała się
wejść w jego położenie, dlaczego on nie może zdobyć się na
podobny gest?
To pytanie dręczyło ją przez cały czas lotu. Zawiodła się na
Jake’u. Oczekiwała od niego czegoś więcej niż tylko
zdawkowych pocieszeń. Zostawił ją samą, wiedząc, jak bardzo
potrzebuje oparcia.
Lot był męczący, a jedzenie fatalne. Rozgoryczona Julia
rozpamiętywała ostatnią rozmowę. Okazało się, że Jake nie był
w stanie przedłożyć jej spraw nad swoje. Co prawda obronił ją
przed Fredem Gilmerem, lecz wynikało to chyba raczej z
poczucia obowiązku niż prawdziwego poświęcenia.
Poczuła się jeszcze bardziej samotna. Pragnęła go, tęskniła za
nim, żałowała, że nie ma go u swego boku. Zadziwiające! Ona,
która przez całe życie była niezależna, rozsądna i samodzielna,
teraz nie była zdolna zrobić kroku bez tego mężczyzny, lękając
się niemal wszystkiego.
Niewesołe rozmyślania przerwał głos kapitana oznajmiający,
że podchodzą do lądowania. Julia zapięła pasy i przełknęła ślinę.
Nerwy miała w kompletnej rozsypce.
Głośnik odezwał się jeszcze raz.
– Panie i panowie, bardzo przepraszamy, ale nastąpi małe
opóźnienie. Proszę się nie denerwować, po prostu panuje duży
ruch i musimy zaczekać na pas. Kiedy tylko wieża kontrolna da
nam pozwolenie, wylądujemy.
Tego jej jeszcze było trzeba! Będzie musiała spieszyć się do
hotelu i denerwować, czy zdąży do studia.
Samolot wreszcie wylądował. Tiffany, przyjaciółka Beth, już
na nią czekała. Kiedy weszły na ruchomy chodnik, najdłuższy,
jaki Julia kiedykolwiek widziała, asystentka Polly Anderson
oznajmiła:
– Nagranie się opóźni, ale tylko do jutra.
– Jak to, nagranie będzie dopiero jutro? – Julia była wyraźnie
niezadowolona. – Ja naprawdę nie mogę zostać tak długo!
Tiffany szybkim ruchem ręki kilka razy przeczesała bujną
ciemnoblond czuprynę.
– A cóż to za problem? – zapytała beztrosko.
– Być może dla was żaden, ale dla mnie bardzo poważny.
Dotarły wreszcie do hali bagażowej i stanęły przy
transporterze, czekając na walizkę. Julia była już mocno
poirytowana.
– Dlaczego nikt nie bierze pod uwagę moich obowiązków?
– Och, to tylko kilka godzin więcej niż było ustalone –
uspokajała ją Tiffany, po czym dodała: – Naprawdę jest mi
strasznie przykro, ale to się zdarza.
– Co mianowicie?
– Polly ma straszne kłopoty z gardłem. Ledwo może szeptać.
W naszym zawodzie to po prostu klęska.
– Och, przykro mi, nie wiedziałam, ale...
– Tak to bywa, kiedy się ma dwie audycje dziennie i mnóstwo
spotkań z publicznością.
Julia nie miała najmniejszej ochoty poznawać cudzych
problemów. Poprzysięgła sobie, że będzie to jej pierwszy i
ostatni występ publiczny. Niech Beth dalej radzi sobie sama.
– Wierz mi, Polly bardzo się martwi tym, że musiała
przełożyć program – ciągnęła Tiffany.
– Nie ona jedna – cierpko zauważyła Julia.
– Mam nadzieję, że do jutra jej struny głosowe będą w
lepszym stanie.
– Jak to „mam nadzieję”? Przecież mówiłaś, że jutrzejszy
termin nagrania jest pewny.
– Tak, tak, oczywiście – skwapliwie zapewniła asystentka. –
Polly poszła do najlepszego lekarza w Los Angeles, co ja
mówię, najlepszego na świecie.
– Cieszę się...
– Dał jej zastrzyki, antybiotyki, no, dosłownie wszystko, po
czym kazał wyłączyć się z życia na dwadzieścia cztery godziny.
Niestety, w przypadku Polly jest to niewykonalne.
Julia znów się zaniepokoiła.
– Nie, nie martw się, będzie musiała go posłuchać.
– Skąd ta pewność?
– Ponieważ zaprosiła do studia specjalnych gości i nie chce
ich zawieść. Zresztą są już nadawane zwiastuny programu.
Julia przypuszczała, że właśnie ten fakt spowodował, że Polly
grzecznie posłuchała zaleceń lekarza. Telewizyjna machina
musiała się kręcić. Nie było czasu na chorowanie i zawalanie
programu.
– W gruncie rzeczy niewiele się zmieni, bo wyjedziesz tylko o
jeden dzień później. A jeśli zdecydujesz się zostać do pojutrza,
oczywiście przedłużymy ci rezerwację hotelu na jeszcze jedną
noc. Ma się rozumieć, na nasz koszt – podkreśliła Tiffany.
Julia przecząco pokręciła głową i spojrzała na zegarek.
– Jestem do waszej dyspozycji na dwadzieścia cztery godziny
i ani minuty dłużej – oznajmiła stanowczo. Nie miała zamiaru
przedłużać pobytu. Czekało ją poważne zadanie. Zresztą jeżeli
pod jej nieobecność coś stałoby się wilkom, wtedy nie
pomogłaby już żadna reklama.
– Wspaniale! – wykrzyknęła z radością Tiffany. – Nie masz
pojęcia, jak mi ulżyło i jak ucieszy się Polly. A gdzie jest twój
bagaż? – przypomniała sobie nagle i zaczęła się rozglądać.
– Przecież przyjechałam na krótko. To mi wystarczy.
Julia wskazała na sporą torbę, zawieszoną na ramieniu.
– No wiesz! – Dziewczyna była wyraźnie zdumiona. Jeśli
będziesz czegoś potrzebowała, idź do sklepu hotelowego i kup
wszystko, co ci potrzebne. Na nasz rachunek.
Oczywiście zadbamy też o twoją fryzurę i makijaż.
Julia uśmiechnęła się sceptycznie. Z pewnością wypadnie
fatalnie, ale przynajmniej jej uczesaniu i makijażowi nic nie
będzie można zarzucić.
Drogę z lotniska do miasta Tiffany przebyła w rekordowym
tempie, często łamiąc przepisy drogowe.
– Jak ci się udaje uniknąć mandatów? – zapytała Julia, kiedy
Tiffany zaparkowała samochód przed hotelem.
– Och, po prostu uważnie prowadzę. – Dziewczyna
roześmiała się beztrosko, odrzucając w tył głowę. Była tak
sympatyczna, że Julia nie miała serca okazywać dłużej
niezadowolenia.
Julia zostawiła bagaż w pokoju, po czym Tiffany
zaprowadziła ją do słynnej Polo Lounge. Zaczęły od kieliszka
wermutu i po chwili Julia poczuła, jak bardzo jest głodna. Z
przyjemnością więc zjadła znakomity obiad. W połowie posiłku
Tiffany przeprosiła ją na chwilę i wyszła, jak przypuszczała
Julia, do toalety.
Nagle po kilku minutach pojawił się kelner z aparatem
telefonicznym.
– Telefon do pani Shelton – oznajmił.
Zdenerwowana Julia podniosła słuchawkę. Czyżby coś się
stało? W tym samym momencie usłyszała znany już jej chichot
Tiffany.
– Ładny numer, co? Chciałam, żebyś poczuła się jak gwiazda.
Nie każdy ma telefon do Polo Lounge!
Jak na razie Julia czuła jedynie tremę. Mimo to żart Tiffany
szczerze ją rozbawił.
Po lunchu wyszły, by pospacerować po pasażu handlowym i
obejrzeć wystawy. Wypiły kawę w kawiarence z ogródkiem, a
potem wróciły do hotelu i wypoczywały nad brzegiem basenu.
Pod koniec dnia Julia poczuła się całkowicie odprężona.
– Najwyższa pora, by pomyśleć o nocnym życiu –
oświadczyła Tiffany, kiedy wróciły do pokoju. – Powinnaś się
trochę rozerwać. Mam dla ciebie bardzo miłego towarzysza.
– O, nie, na dziś wystarczy – zaprotestowała Julia. – Marzę
już tylko o pójściu do wanny, a potem do łóżka.
– To strasznie nudne.
– Nie dla mnie. Zresztą ty też pewnie jesteś zmęczona i
powinnaś mieć trochę czasu dla siebie. Wspaniale się mną
opiekowałaś przez cały dzień. Dawno już nikt tak się mną nie
zajmował.
– Obiecałam Beth, że trochę cię rozerwę, ale cóż, skoro nie
chcesz...
– Tak będzie najlepiej, Tiffany.
– Może jednak zmienisz zdanie? Przecież nie wrócimy późno.
Wzięłabym swojego przyjaciela i poszlibyśmy razem.
– Nie, naprawdę nie.
– Dobrze, skoro tak, nie będę nalegać. Obiecaj mi tylko, że
nie spędzisz całego wieczoru na zamartwianiu się jutrzejszym
występem.
– Obiecuję – zapewniła ją Julia.
Tiffany wyciągnęła rękę na pożegnanie.
– Trzymaj się. Do jutra. Sama się przekonasz, jakie to uczucie
być gwiazdą telewizji.
Za dziewczyną zamknęły się drzwi. Julia dopiero teraz
uświadomiła sobie, co właściwie najlepszego wyczynia. Już sam
fakt, że wyraziła zgodę na pojawienie się przed kamerami, był
dla niej złamaniem dotychczasowych zasad, a do tego przez cały
dzień kręciła się koło Beverly Hills i bawiła tak dobrze, że
niemal zapomniała o ukochanych wilkach!
Teraz jednak, nie słysząc radosnego śmiechu Tiffany, znowu
poczuła się osaczona. Gdyby tylko Jake był przy niej!
– Cholera, po co dałam się w to wszystko wrobić! zaklęła, po
czym mrucząc wściekle pod nosem: – Już nigdy więcej – ruszyła
do łazienki.
Kąpiel poprawiła jej humor. Otulona szlafrokiem zasiadła
przy biurku i rozłożyła papiery, które przywiozła z sobą.
Postanowiła wreszcie dokończyć artykuł dla uniwersyteckiego
pisma. Już po chwili przeniosła się w inny świat, zamieszkany
przez gatunek canis lupus. Zamówiła kolację do pokoju i o
ósmej, ku własnej satysfakcji, miała już gotowy tekst Niestety,
było jeszcze wcześnie. Znów zaczęły ją dręczyć upiorne wizje
jutrzejszego dnia. Pragnąc je odegnać, szybko sięgnęła po
słuchawkę, by zadzwonić do Jake’a. Tylko z nim miała ochotę
rozmawiać i tylko za nim tęskniła. Jednak w ostatniej chwili
zawahała się i wykręciła numer farmy.
Jake miał zamiar zjeść kolację w mieście, kiedy jednak ruszył
spod biura i wyjechał na Główną, dziwnym trafem nie zatrzymał
się przy knajpce. Już po chwili zorientował się, że jest na
autostradzie i zmierza w stronę farmy Farrella.
Zahamował przed werandą dokładnie w momencie, kiedy
Rafe i Beth układali steki na grillu.
– Chodź – zawołali. – Trafiłeś akurat na kolację.
Na próżno udawał, że już jadł. Nie dali się zwieść ani przez
chwilę.
– Wydaje mi się, że musisz być bardzo głodny zauważyła
Beth, dostawiając jeszcze jedno krzesło do kuchennego stołu.
– A jedzenia wystarczy dla wszystkich – dodał Rafe.
Jake nie opierał się dłużej. Nie miał ochoty być sam, a
ponadto chciał porozmawiać o Julii.
Stopniowo tracił jednak nadzieję, że tego wieczoru padnie
choć krótka wzmianka o jej osobie. Musiał wysłuchać
dokładnego raportu Rafe’a z terenu i rozważań na temat wad i
zalet nowego miejsca, w które przeniósł stado. Z trudem udając
zainteresowanie, przejrzał również konspekty nowych artykułów
i prelekcji Beth.
– Znalazłam w sąsiednim okręgu szkołę, która chce
zaadoptować Tazego – pochwaliła się. – Julia była zachwycona.
Nareszcie ktoś wymówił długo oczekiwane imię.
– Kiedy ci się to udało załatwić? – spytał Jake, odzyskując
nadzieję na rozmowę o Julii.
– Dzisiaj po południu. Rafe pojechał do wilków, a ja do...
– Skąd w takim razie Julia już wie o tym? – przerwał jej z
zainteresowaniem.
– Och, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Dzwoniła tutaj.
– Kiedy? – zapytał, z trudem ukrywając żal. Czemu najpierw
nie odezwała się do niego?
– Niedługo przed twoim przyjazdem – poinformował go Rafe,
odgryzając potężny kęs steku. – Wiecie, dawno nie jadłem
czegoś tak wspaniałego – oznajmił z błogą miną.
– Mniejsza o stek, powiedz lepiej, co mówiła. Jak poszło
nagranie? – niecierpliwił się Jake.
– Nie było nagrania.
– Jak to?! – Jake odłożył widelec i wbił wzrok w chłopaka. –
Powiedz mi wreszcie dokładnie, o co chodzi – nakazał tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
– Tak jest, szeryfie! Ta sławna telewizyjna primadonna,
niejaka Anderson, dostała chrypki i bodajże straciła głos.
Dlatego przełożyli nagranie na jutro po południu i Julia wróci
dopiero późnym wieczorem.
– I nic mi nie mówicie? Przecież będę mógł po nią wyjechać
na lotnisko.
– Nie wiedziałem o tym... – tłumaczył się Rafe. –
Pomyślałem, że na pewno będziesz zajęty, więc postanowiłem
sam ją odebrać.
– Ale jutro wieczorem nie będę już pracował. O której
przylatuje samolot?
– Nie wiem...
– Rafe, ja cię chyba zabiję!
Beth uznała, że musi interweniować.
– Ci z telewizji myśleli, że Julia zostanie jeszcze na noc i nie
zabukowali jej lotu na jutro wieczór. Dlatego będzie dzwoniła w
tej sprawie po nagraniu.
– Do licha, trzeba z was wszystko wyciągać – zdenerwował
się Jake. Widząc ich niepewne miny, dodał jednak z uśmiechem:
– Ale stek rzeczywiście był pyszny. A może Julia jeszcze coś
powiedziała? i – indagował dalej.
– Jak myślisz, czy powinniśmy mu to zdradzić? – Rafe
zerknął na Beth.
– Chyba tak. Lepiej, żeby wiedział, czego się ma spodziewać.
– Słuchajcie, zaczynam tracić cierpliwość.
Rafe parsknął śmiechem.
– Och, nic takiego. Wspomnieliśmy jej tylko, że krąży już
legenda o tym, jak wypadłeś półnagi na ganek, by bronić jej
przed kowbojami.
– Zachwycające... – skomentował Jake.
– To naprawdę było zachwycające – przyznała szczerze Beth.
– Możliwe, ale czy koniecznie musieliście jej o tym mówić?
– I tak by się dowiedziała po powrocie, więc woleliśmy ją
uprzedzić. Zresztą – uśmiechnęła się – twoja postać nabrała
nowego wymiaru. A twoja sława spłynęła również na Julię.
– Wątpię, czy była tym wszystkim zachwycona.
– No, niezbyt – przyznał Rafe. Jake zerknął na zegarek.
– Kiedy dokładnie dzwoniła?
– Mniej więcej o ósmej.
– Teraz jest wpół do dziesiątej. Jak myślicie, chyba jeszcze
nie śpi?
Beth z trudem stłumiła chichot.
– Raczej nie.
– Dobrze, w takim razie dziękuję za kolację i będę już leciał.
Mam jeszcze trochę roboty. – Jake podniósł się i odstawił talerz.
– Możesz zadzwonić stąd – zaproponował Rafe.
– Nie, dzięki, lepiej już pojadę do siebie.
Była prawie dziesiąta, kiedy w hotelowym pokoju zadzwonił
telefon.
– Witam panią doktor. – Na dźwięk głosu Jake’a, choć
brzmiała w nim lekka kpina, Julię przeszedł dreszcz
podniecenia.
– Podobno zmieniła pani plany.
– Rafe już ci powiedział?
– Tak. Wpadłem do niego przejazdem i załapałem się na
kolację. Beth też tam była. Opowiadała mi z wielkim –
entuzjazmem, że znalazła szkołę, która chce zaadoptować
Tazego.
Rafe
natomiast
uraczył
mnie
dokładnym
sprawozdaniem z operacji przeniesienia wilków. Mają nowe
leże, daleko od farm, ze źródełkiem i skałami, wśród których
mogą się ukryć.
– Wiem. Zdał mi szczegółową relację.
– Tak naprawdę jednak chciałem usłyszeć coś o tobie –
przyznał Jake. Zaledwie wypowiedział te słowa, poczuł się
głupio, jak zakochany uczniak. Co się z nim dzieje, zastanawiał
się z irytacją. Jak to możliwe, by tak się zapomniał. Najpierw
pojechał na farmę Farrella zamiast do domu, a potem siedział i
nawet nie słuchał, co do niego mówią, marząc wyłącznie o niej.
Julię znów przeszedł znany, rozkoszny dreszcz. Nie
towarzyszył jej, ale przynajmniej zadzwonił i zwierzył się, że o
niej myślał.
– Nadal tak przeżywasz jutrzejszy występ? – zapytał.
– Tak, zwłaszcza teraz, gdy nie ma cię koło mnie. Tęsknię za
tobą, Jake, naprawdę.
– Ja też, kochanie. – Rozmarzył się, po czym szybko dodał: –
Ale powiedz, jak ci się podoba Los Angeles?
– Och, spędziłam urocze popołudnie z asystentką Polly
Anderson. To cudowna dziewczyna. Potrafiła mnie tak
rozerwać, że zapomniałam choć na parę godzin o nagraniu.
Szczerze mówiąc, zapomniałam nawet o tobie – dodała – i o
tym, jak bardzo tęsknię. Ale potem wszystko wróciło.
– Ja tęskniłem cały czas. Dziś w nocy będę czuł się
straszliwie samotny w łóżku.
– Ja też. Ale jest jeszcze coś więcej – zawahała się na
moment, szukając właściwych słów. – Nigdy nie rozmawialiśmy
ze sobą o uczuciach, Jake. Chyba nie mamy w tym wprawy.
– Milczał, więc brnęła dalej:
– Potrzebuję twojej przyjaźni i wsparcia. Twoja obecność jest
coraz bardziej niezbędna. Nie spodziewałeś się usłyszeć takiego
wyznania, prawda?
– Nie – przyznał. – Zawsze byłaś tak cholernie niezależna i
zasadnicza.
– Może się zmieniam...
– Może.
– Jake?
– Julio, nie jest łatwo rozmawiać o takich sprawach przez
telefon.
– Wiem.
– Ale kiedy wrócisz do domu...
-Tak?
– Zawiadom mnie, którym samolotem przylecisz, a ja wyjadę
po ciebie.
– Nie, nie, umówiłam się już z Rafe’em.
– Jeszcze zobaczymy. W każdym razie zadzwoń, kiedy tylko
będziesz coś wiedziała.
– W porządku.
– A teraz zaśnij spokojnie.
– Tak, Jake.
– Trzymaj się.
Wbrew zapewnieniom nie mogła zasnąć. Rozmowa wytrąciła
ją z równowagi. Nagle zapragnęła porozmawiać z Jake’em o
swoich uczuciach. Nie mogła się na to zdobyć, kiedy byli razem.
Niestety, niewiele z tego wyszło. Czy kiedy się spotkają, będzie
w stanie powiedzieć temu mężczyźnie, co naprawdę czuje?
Wyznać mu, że się zakochała?
Jake leżał bezsennie w łóżku, przeklinając się w duchu. Tyle
pragnął przekazać Julii, a tymczasem nie powiedział nic. Do
diabła, powinien być z nią teraz tam, w Los Angeles. Powinien,
lecz było to niewykonalne.
Obawiał się, że znów dopadną go zmory przeszłości. Bał się
tego miasta. Lęk czynił go bezsilnym. Co by było, gdyby w
drodze na lotnisko uległ jej prośbom? Czy przeszłość
przysłoniłaby teraźniejszość? Nie był pewien odpowiedzi na te
dręczące pytania.
Poderwał się z łóżka i nerwowo zaczął przemierzać sypialnię.
Dotąd cieszył się, że trafił do Pierson i zaczął nowe życie. Ale
dziś nawet tu nie miał spokoju. Stosunki z Fredem były napięte,
a przez znajomość z Julią naraził się potężnemu Związkowi
Hodowców. W jego uładzony dotychczas i spokojny świat znów
wtargnęły niepokój i niepewność. Najlepiej by było, gdyby wziął
się za naprawianie płotu, zamiast zastanawiać się nad
ewentualnymi konsekwencjami wyjazdu do Los Angeles. Ale
tam była Julia i potrzebowała go. On również jej potrzebował.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo.
Kiedy następnego Julia obudziła się, nie myślała o spotkaniu
w studiu telewizyjnym, lecz o Jake’u. Nie mogła wybrać sobie
lepszego momentu w życiu, by uzależnić się od mężczyzny
takiego jak Jake Forrester, wyraźnie dającego jej do
zrozumienia, że długotrwałe związki nie leżą w jego naturze.
Telefon od Tiffany przywrócił ją do rzeczywistości. Polly już
wyzdrowiała. Nagranie miało się zacząć o pierwszej.
Już o dwunastej pod hotel podjechała elegancka limuzyna. Po
przyjeździe na miejsce Julia została natychmiast porwana przez
charakteryzatora. Młody chłopak, żywy jak srebro i niesłychanie
gadatliwy, zgrabnie łączył komplementy z krytyką.
– Pani ma naprawdę ładne rysy – pochwalił. – Gdybym miał
więcej czasu, żeby nad panią porządnie popracować, zrobiłbym
pani fantastyczne oczy. Trochę cienia na powieki. – Szybkim
ruchem pędzelka musnął jej twarz. – Albo te kości policzkowe,
gdyby je uwydatnić... – Zanurzył kolejny pędzelek w słoiku z
pudrem, potem pochwycił jeszcze inny i manewrował nimi
błyskawicznie.
Kiedy skończył, otworzyła oczy i z zaciekawieniem spojrzała
w lustro. Twarz, którą tam zobaczyła, była jej znana, lecz z
pewnością nie należała do Julii Shelton.
Charakteryzator zdjął jej z głowy czepek.
– Zrobiłbym z pani piękność, gdybym tylko miał czas –
powiedział z zawodowym żalem.
– Ale, niestety, nie masz – rzuciła Tiffany od drzwi. – Polly
już czeka. Musimy się przygotować – mówiła, szybko
prowadząc Julię korytarzem. – Wystąpisz jako pierwsza. Mam
nadzieję, że porządnie sobie wypoczęłaś?
– Och, tak – skłamała Julia.
– Świetnie, bo Polly ma jeszcze trochę chrypki. Będziesz bez
mała musiała mówić za nią. Ale nie martw się, to tylko
piętnaście minut.
– Tylko piętnaście! – wyjąkała przestraszona nie na żarty
Julia.
– Uszy do góry. – Asystentka poklepała ją po ramieniu. – I
pamiętaj, że jesteś gwiazdą.
Wreszcie dotarły do drzwi studia z numerem 1-A. Tiffany
przeprowadziła Julię przez plątaninę wijących się po podłodze
kabli, po czym wepchnęła w jasny krąg światła.
– Poznaj samą Polly Anderson – oznajmiła z dumą.
– Polly, to jest doktor Julia Shelton.
– Znana dziennikarka nie wyglądała wcale groźnie. Była
wysoka i szczupła. Wnikliwe i surowe spojrzenie ciemnych,
brązowych oczu równoważyły linie śmiechu wokół ust.
Najwyraźniej nie starała się ich ukryć pod makijażem, czym
musiała sprawiać nieustający zawód charakteryzatorowi. W
sumie każdy mógłby ją uznać za swoją ulubioną ciotkę. Julia
szybko obejrzała się przez ramię i zobaczyła, jak Tiffany
szczerzy zęby w uśmiechu.
– Witam, doktor Shelton. – Polly ruszyła ku Julii z
wyciągniętą w powitalnym geście ręką. – Prawdę mówiąc
miałabym ochotę mówić do ciebie: Julio.
– Bardzo się cieszę.
– A ja jestem Polly. Specjalnie z okazji twojego występu
zaprosiłam do studia ekologów. Mogą nam bardzo pomóc.
Miała niski i trochę zdarty głos, ale o miłym brzmieniu.
Niestety, mimo najlepszych chęci Julia nie mogła
powstrzymać lęku przed trzema wycelowanymi w jej stronę
kamerami i rzędami siedzeń na widowni.
Dziennikarka musiała wyczuć jej nastrój.
– Nie bój się – powiedziała miękko, prowadząc Julię ku sofie
ustawionej pośrodku sceny. – Wyobraź sobie, że jesteśmy w
domu i ucinamy sobie małą pogawędkę.
Julia posłusznie skinęła głową. Rada trafiła jej do
przekonania, lecz rzeczywistość telewizyjnego studia nie miała
w sobie nic z domowej atmosfery. Widzowie zaczęli powoli
zapełniać widownię. Oślepiona blaskiem jupiterów, które nagle
rozjarzyły się nad jej głową, słyszała jedynie szurania i pomruki,
jakby gdzieś tam zaczajała się na nią groźna bestia o stu oczach.
Na szczęście nie mogła nikogo dostrzec.
W miarę jak nieubłaganie zbliżał się czas wejścia na wizję, jej
serce alarmująco przyspieszało tempo, a policzki zaczynały
płonąć. Gorączkowo przywoływała się w duchu do porządku.
Przypominała samej sobie, że jest dorosłą kobietą, szefową
ważnego programu badawczego. Niestety, nawet to nie
pomogło. Czuła, że wpada w panikę. Czy będzie w ogóle zdolna
cokolwiek powiedzieć? Zacisnęła w palcach fotografie
Cochise’a, Nokomis i Tazego, szukając pocieszenia w ich
mądrych, złotawych ślepiach. W tym momencie jednak technik
szybko wyjął jej zdjęcia z rąk, by włożyć je do wyświetlarki.
– Dwie minuty, Polly. – To reżyser informował prowadzącą,
kiedy zaczyna się program.
Dziennikarka usiadła na sofie koło Julii, szybko
przekartkowała swoje notatki, po czym spokojnie je odłożyła.
– Mówię ci, sama się zdziwisz, że masz tyle rzeczy do
powiedzenia – zapewniła, patrząc na nią z pełnym zrozumienia
uśmiechem.
Julia była zdumiona. Ta kobieta doskonale wyczuwała jej stan
ducha.
– Jedna minuta – zawołał przez mikrofon reżyser. W tym
samym momencie Polly szybkim ruchem wcisnęła jej do ręki
jakąś karteczkę.
– Strasznie nalegał – powiedziała. – Nie mogłam mu
odmówić, bo po prostu bałam się, że wedrze się na scenę i
wręczy ci to osobiście.
Julia rozwinęła mały papierek. Zawierał tylko kilka linijek
tekstu.
„Po programie masz randkę z twoim wielbicielem numer 1.
Kocham cię – Jake”.
Natychmiast spojrzała na widzów, lecz wszystko rozmywało
się w oślepiającej poświacie. Zresztą nie to było istotne.
Najważniejsza była świadomość, że Jake jest blisko.
I od razu wszystko stało się proste.
Kiedy już zaczęła mówić, trudno było jej przerwać. Nawet
Polly Anderson ledwie zdołała zadać przygotowane pytania.
Julia mogła sobie wyobrazić błysk rozbawienia w oczach Jake’a.
Z zapałem opowiadała, jak jej wywodzące się już z dzieciństwa
zainteresowanie zwierzętami i fascynacja wilkami doprowadziły
do realizacji projektu przywrócenia ich naturze. Opowiadała, w
jaki sposób zbiera się fundusze i z dumą podawała przykłady
podobnych, uwieńczonych sukcesem starań. Audytorium, ku
satysfakcji
Polly,
chłonęło
jej
słowa
z
wielkim
zainteresowaniem.
– Przedtem robili to już z powodzeniem inni – tłumaczyła
Julia. – Szare wilki z północy i czerwone wilki z Północnej
Karoliny już kilka lat temu zostały przywrócone ich naturalnemu
środowisku. My jesteśmy pierwszymi, którzy podjęli się ocalić
wilki płowe. Jeśli nam się nie uda, gatunek ten zostanie skazany
na zagładę.
Ostatnie zdanie wyraźnie poruszyło słuchaczy. W tym
momencie kamera najechała na zdjęcia zwierząt ze stada. Julia
opowiadała o każdym z osobna, o ich charakterach i obyczajach,
tak zdumiewająco rodzinnych i łagodnych, zupełnie jak u
domowych zwierząt.
Była zaskoczona, kiedy Polly zasygnalizowała jej
dotknięciem ręki, że czas się kończy.
– To było fascynujące spotkanie – powiedziała dziennikarka
na zakończenie – a ty, Julio, jesteś wyjątkową kobietą. Za chwilę
wyświetlimy na ekranie nazwę i dane fundacji, tak by nasi
widzowie w studio i przed telewizorami, zainteresowani losem
wilków płowych, mogli się więcej o nich dowiedzieć. To
szlachetne przedsięwzięcie potrzebuje finansowego wsparcia,
dlatego pierwsza wrzucam do skarbonki czek na tysiąc dolarów,
bo bardzo chciałabym zaadoptować piękną Nokomis.
Podziękowanie wzruszonej Julii utonęło w ogólnym aplauzie.
Jej występ dobiegł końca. Kamery skierowano w inną stronę
studia, a Polly już biegła, by powitać następnego gościa.
Na podeście pojawiła się Tiffany i wyprowadziła Julię do
wyjścia.
– Byłaś dokładnie tak wspaniała, jak zapowiadała Beth –
trajkotała, pełna entuzjazmu. – Wierz mi, Polly jest zachwycona.
Potrafiłaś przekonać ludzi. Zobaczysz, nie będziesz teraz miała
spokoju.
Ale Julia nie słuchała już tych pochwał. Drżąc z radosnego
oczekiwania zerkała ponad ramieniem asystentki. I wreszcie
zobaczyła go: wysokiego, przystojnego mężczyznę, który z
uśmiechem wyciągnął ku niej ramiona. Podbiegła do niego.
Objął ją i bardzo mocno przytulił.
– Przede wszystkim muszę zmyć wreszcie z twarzy tę maskę
– oznajmiła Julia.
– Po co? Wspaniale wyglądasz – powiedział Jake, całując ją
żarliwie.
Przytulali się na tylnym siedzeniu wozu, którym odwożono
ich do hotelu. Zajęty wyszukiwaniem luk w strumieniu
samochodów kierowca zdawał się nie zwracać na nich uwagi.
– Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie i przyjechałeś do Los
Angeles? – zapytała, gdy oderwali się od siebie, by nabrać
oddechu.
– Och, mnóstwo powodów – odparł wymijająco.
– Na przykład co? – nie dawała za wygraną.
– Na przykład to, że mnie potrzebowałaś.
– Tak, nawet nie wiesz, jak bardzo – wyznała.
– Z początku nie zdawałem sobie sprawy, ale teraz już
zrozumiałem. Nawiasem mówiąc, byłaś po prostu niesamowita.
– Bo wiedziałam, że jesteś blisko. Dziękuję ci, Jake.
Kiedy tylko dotarli do pokoju, Julia, tak jak zapowiedziała,
pobiegła do łazienki, chwyciła zmywacz do makijażu i grubą
warstwą rozprowadziła go na twarzy.
– Żegnaj, gwiazdo telewizji – powiedziała do swojego odbicia
w lustrze.
Kiedy wyszła, wcierając w twarz resztki kremu, miała już
świeżą, gładką cerę i zaróżowione policzki. Z pokoju dobiegł ją
dźwięk otwieranego szampana.
– Proszę, właśnie przysłały ci go Polly i Tiffany. Jake nalał
perlisty płyn do jej kieliszka i sięgnął po drugi.
Na moment ogarnęła ją panika. Czyżby, pragnąc uczcić jej
sukces, miał złamać swoje zasady? A może te kilka godzin,
które spędził w Los Angeles, osłabiło jego wolę? I nagle z ulgą
dostrzegła, że Jake bierze do ręki stojącą za kubełkiem z
szampanem butelkę wody mineralnej.
– Nie musisz się martwić – powiedział, napełniając swój
kieliszek.
– Wcale się nie martwiłam – skłamała.
– Nieprawda.
– Dobrze – przyznała – ale zrozum, po prostu nie mogę
zapomnieć, co mi mówiłeś. To miasto jest dla ciebie
niebezpieczne.
– Nie wtedy, kiedy jesteśmy razem. I będziemy tutaj tylko do
jutra. Wszystko już załatwiłem.
– Jake, bardzo się cieszę, ale...
– Co, kochanie?
– Czy... jesteś pewien? – zapytała, patrząc na niego w
napięciu.
– Jestem pewien – oświadczył z mocą i trącił się z nią
kieliszkiem.
– Chyba już się przekonałaś, że jestem facetem, który jest
gotów na wszystko dla ukochanej dziewczyny.
Julia powoli i ostrożnie odstawiła swojego szampana, jak
gdyby bała się spłoszyć ulotną chwilę.
– Co powiedziałeś? – zapytała miękko.
– Że jestem takim facetem, który...
– Nie, nie, chodzi o ostatnie słowo.
– A, te głupoty o miłości? Przytaknęła.
– To szło jakoś tak: kocham cię, Julio.
Przez moment patrzyła na niego rozszerzonymi oczami, w
których nagle zakręciły się łzy, a potem rzuciła mu się w
ramiona.
– Ja też cię kocham, Jake, nawet nie wiesz, jak. Och, kocham
cię, kocham – powtarzała uszczęśliwiona.
Objęci upadli na łóżko. Jake ujął w dłonie piersi Julii i
cichutko wyszeptał jej do ucha:
– Ja nie tylko cię kocham, ale chcę się z tobą kochać.
– Teraz?
– A czemu nie? – zapytał, niecierpliwie sięgając ku zapięciu
jej bluzki. – Mamy przed sobą całe godziny i bardzo, bardzo ich
potrzebujemy, bo będę przecież kochał każdy centymetr twojego
ciała – wyszeptał namiętnie.
I kochał. Żarliwie, namiętnie, zachłannie. Jakby nie widzieli
się przez całe tygodnie. W kilka godzin później, kiedy wreszcie
nasyceni sobą odpoczywali na wielkim łożu, wśród
skotłowanych prześcieradeł, blask słońca przesączający się zza
zasłon zaczął przygasać.
– Robi się ciemno – powiedziała Julia, opierając się na łokciu
i patrząc na Jake’a. Odrzuciła kosmyk wilgotnych włosów z jego
twarzy i jeszcze raz go pocałowała.
– Straciliśmy całe popołudnie – oznajmiła prowokacyjnie.
– Straciliśmy? Roześmiała się.
– Ale to wyjątkowo miła strata!
– No właśnie. Ale Los Angeles bawi się całą noc. Mamy więc
jeszcze mnóstwo czasu.
– Wiesz – mruknęła – może byśmy tak kazali przynieść sobie
jakąś wspaniałą kolację i zostali tutaj.
– Ciągle się o mnie boisz?
– Trochę – przyznała szczerze.
Pieszczotliwym ruchem dotknął jej policzka.
– Cieszę się, że tak o mnie dbasz, ale naprawdę wszystko jest
w porządku. Przecież jesteś tu ze mną.
– Wiem, Jake, ale lepiej nie kuś losu.
– Nie. Czuję, że muszę wreszcie rzucić wyzwanie mojej
przeszłości. Jeśli tego nie zrobię, będę stale przed nią uciekał,
tak jak robiłem to dotychczas. Wtedy jednak byłem samotny w
swojej walce. Dzisiaj mam ciebie i nie będę już w tym mieście
sam – powiedział, czule biorąc Julię w ramiona.
Rozdział 9
– Jake, powinniśmy już chyba wstawać.
– Zaraz. – Przyciągnął ją do siebie, choć i tak leżeli ciasno
spleceni. Wyprężyła się w jego ramionach.
– Jest już późno – przypomniała.
– Może w Pierson, ale nie w Los Angeles.
– Dlatego właśnie powinniśmy wstać.
– Czyżbyś chciała poznać nocne życie Los Angeles?
– Powiedzmy. Skoro już tu jesteśmy, moglibyśmy się trochę
rozerwać.
Jednak ani Julia, ani Jake nie uczynili najmniejszego ruchu,
by wyjść z ciepłej pościeli.
– Dlaczego w takim razie nie idziemy? – zapytał przekornie.
– Właśnie nie wiem.
– Dobrze, wobec tego ja będę pierwszy. – Jake sięgnął do
wezgłowia i zapalił nocną lampkę. Julia czule pogłaskała
mężczyznę po twarzy.
– Dziękuję...
– Za co?
– Za to, że przyjechałeś.
– Przecież powiedziałem, że zrobię wszystko dla kobiety,
którą kocham. A ja cię kocham, Julio – szepnął,
przypieczętowując swoje słowa pocałunkiem.
Wtuliła twarz w zagłębienie jego ramienia, zapominając o
kolacji i nocnej wyprawie.
– Od kiedy to wiedziałeś?
– Od kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem.
– O, nie, drogi panie Forrester, tego mi nie wmówisz.
– Nie wierzysz mi? – Próbował przekonać ją kolejnym
pocałunkiem.
– Zdecydowanie nie. Wyznałeś, że wtedy tylko mnie
pożądałeś. Ale ja chcę usłyszeć o miłości przez duże „M”.
Oczekuję bardzo romantycznej odpowiedzi na moje pytanie.
– Cóż – mruknął – niech się zastanowię. Przymknął oczy,
udając głęboki namysł.
– Może wtedy, kiedy mnie tak strasznie obrugałaś...
– To znaczy kiedy?
– Och, robiłaś to tyle razy, że trudno mi sobie przypomnieć.
Ach, czekaj, wiem! Wtedy, kiedy wpadłaś wściekła do mojego
biura.
– Znów oszukujesz, szeryfie. Tylko ze mną flirtowałeś.
– Ty też, moja droga.
– Ja nie! – zaperzyła się, ale w porę uświadomiła sobie, jak
bardzo pragnęła, by odwiózł ją do domu.
– Powiedzmy, że wtedy jeszcze robiłam to odruchowo –
sprostowała.
– Nie kłam. – Pogroził jej palcem. – Ostatecznie dochodzę do
wniosku, że mogło się to zdarzyć w czasie spaceru po pustyni
albo w czasie przyjęcia, albo...
– Jake – uciszyła go ruchem dłoni – przecież ty i tak nie
pamiętasz.
– Nie, nie pamiętam – przyznał, wpatrując się w nią z
uwielbieniem. – Nie mogę sobie już nawet wyobrazić, że były
czasy, kiedy cię jeszcze nie znałem. Dlaczego więc wymagasz
ode mnie, bym wiedział, kiedy cię pokochałem?
– Och, Jake – szepnęła przejęta.
– Tak, wydaje mi się, że zawsze cię kochałem – wyszeptał.
Milczała, powstrzymując łzy wzruszenia.
– Hej, nie uważasz, że znalazłem bardzo romantyczną
odpowiedź?
Spojrzała mu głęboko w oczy.
– Najlepszą w świecie, panie Forrester.
– I wiesz, chociaż nie potrafię powiedzieć, kiedy naprawdę się
w tobie zakochałem, pamiętam moment, w którym po raz
pierwszy pomyślałem o miłości – zwierzył się.
Spokojnie czekała na ciąg dalszy.
– Kiedy stanąłem u twego boku przeciwko Fredowi.
– Wtedy? – zdumiała się. Przecież bardzo dobrze pamiętała
jego słowa. – Powiedziałeś, że po prostu wykonujesz swój
zawód i broniłbyś każdej sprawy, którą uważałbyś za słuszną.
– I tak rzeczywiście było. Tyle że nie tylko poczucie –
obowiązku, ale i miłość kazały mi bronić ciebie i twojej sprawy.
– Można ci tylko pozazdrościć – zachichotała.
Ale Jake nie był w nastroju do żartów.
– Najważniejsze, że sercem byłem po twojej stronie.
Fred nie byłby już w stanie mnie zastraszyć.
Zastanawiała się nad tym przez moment, ale nie było sensu
dalej drążyć tematu. Teraz, kiedy wiedziała już, że jest kochana,
przestały ją dręczyć wątpliwości.
– Chyba jednak musimy wstać – oznajmił Jake. Mamy wiele
miejsc do odwiedzenia.
Razem weszli pod prysznic i szybko się umyli.
– Jak myślisz, czy mogę wyjść z mokrymi włosami? –
zapytała Julia.
– Jasne, taki jest styl w Los Angeles – zapewnił ją z powagą.
– Nie dosuszone włosy?
-Aha.
Szybko natarł ją ręcznikiem i odrzucił go, przyciągając ją do
siebie.
– Nie uważasz, że cały ten pomysł z wyjściem na miasto jest
jednak niemądry? – spytał, wodząc dłońmi po smukłych
kobiecych kształtach w przypływie pożądania.
– Chodźmy. – Wyrwała się i owinęła ręcznikiem. – Obiecałeś.
– A co z... – Znów sięgnął po nią. Odepchnęła jego rękę.
– Później. Później będzie na to czas.
– Skoro już mówimy o czasie, uświadomiłem sobie właśnie,
że nie powiedziałaś mi jeszcze, kiedy ty po raz pierwszy
stwierdziłaś, że kochasz się we mnie – powiedział, idąc do
sypialni.
Julia podeszła do toaletki i zaczęła rozczesywać włosy.
– To musiała być miłość od pierwszego wejrzenia – stwierdził
z żartobliwą powagą, szukając w torbie czystej koszuli.
– Pudło! – odparowała.
– Czy to znaczy, że nie doznałaś olśnienia, kiedy wychynąłem
z kurzu pustyni, wkraczając w twoje życie jak romantyczny
kowboj?
– Szczerze mówiąc, uznałam cię za trochę podrabianego
kowboja i zbyt pewnego siebie macho.
– Przestań, już nie mogę tego słuchać. – Chwycił ją za rękę.
– I za odrobinę zagubionego, ale miłego faceta – uzupełniła
łaskawie.
– No, już trochę lepiej – ucieszył się.
Julia podeszła do szafy i wyjęła z niej czerwoną sukienkę.
– Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli
zobaczysz mnie w niej drugi raz, ale to mój najlepszy ciuch.
Miałam włożyć ją do telewizji, ale uznałam, że jest zbyt śmiała.
– Tę sukienkę miałaś na sobie, kiedy się w tobie zakochałem
– stwierdził, zręcznie unikając ciosu pantoflem.
– I kto tu jest wierutnym łgarzem?
– Trudno wyczuć... Lepiej powiedz mi, Julio, kiedy tak
naprawdę zrozumiałaś, że mnie kochasz?
– Kiedy przekonałam się, że jesteś lojalny, uczciwy i miły. I
bardzo, bardzo pociągający.
Jake nałożył spodnie o modnym kroju i koszulę w paski.
Wyglądał bardzo przystojnie. Julii z wrażenia mocniej zabiło
serce.
– Tak, właśnie, bardzo pociągający – powiedziała w
zamyśleniu. – Chyba zaczęłam cię kochać, kiedy po raz
pierwszy poszliśmy do łóżka.
Jake włożył koszulę w spodnie, zapiął pasek i wyciągnął
ramiona ku Julii.
– My nie poszliśmy do łóżka, my się kochaliśmy – poprawił.
– Wiem. Czułam się taka szczęśliwa, a bałam się o tym
mówić głośno, żeby wszystko nie rozwiało się nagle jak sen.
– Nikt nam już tego nie zabierze. – Jake przytulił Julię mocno
i przeczesał palcami jej wilgotne włosy. Kochana, mamy z sobą
więcej wspólnego, niż się komukolwiek wydaje. Oboje byliśmy
samotnikami. Oboje tłumiliśmy przez lata swoje prawdziwe ja i
teraz nie umiemy się odsłonić do końca. Dopiero się tego
uczymy.
Kiedy po raz pierwszy się kochaliśmy, otworzyły się dla nas
zamknięte drzwi, broniące nam dostępu do siebie. I teraz, gdy
zyskaliśmy wszystko, boimy się, bo wiemy, co możemy utracić.
Ale obiecuję ci, że nie dopuszczę, byśmy zagubili naszą miłość.
Wierzysz mi, Julio? Wierzysz?
W odpowiedzi przylgnęła do niego mocniej.
– Razem możemy poradzić sobie ze wszystkim i osiągnąć
wszystko – powiedział.
Julia zarzuciła mu ręce na szyję, rozkoszując się świeżym,
czystym zapachem jego skóry.
– Wierzę w nas, Jake – wyszeptała.
Własne słowa zaskoczyły ją. Uświadomiła sobie, iż odkąd
pamięta, zawsze wierzyła tylko w siebie i tylko sobie ufała. A
teraz oto zaufała Jake’owi Forresterowi jak nikomu przedtem z
swoim życiu.
– Nigdy cię nie opuszczę. To jest moja przysięga, Julio.
– Nie musisz przecież nic obiecywać.
– Muszę i chcę. Zakochałem się w tobie, a ty zaczynasz
zmieniać moje życie.
– Mam nadzieję, że na lepsze.
– Przecież wiesz, że tak. – Roześmiał się radośnie i delikatnie
poklepał ją po pupie.
– Kończ ubieranie i chodźmy szybko, bo mam wielką ochotę
znów zaciągnąć cię do łóżka – ostrzegł.
Stali na hotelowym podjeździe czekając, aż portier
przyprowadzi wynajęty samochód. Julia uważnie popatrzyła na
Jake’a. Ten przystojny, ubrany z niedbałą elegancją mężczyzna
był znów częścią tego miasta, echem swojego dawnego
wcielenia. Obserwowała, jak wyćwiczonym gestem sięga po
portfel, by wręczyć suty napiwek, tak jak czynił to zapewne
wiele razy przedtem.
Samochód, który wybrał, okazał się czerwonym, sportowym
kabrioletem alfa romeo.
Które życie Jake’a było prawdziwe? To dręczące Julię pytanie
powracało przez cały wieczór. Głośno nie wspomniała o swoich
rozterkach ani słowem.
Wjechali na Bulwar Zachodzącego Słońca. Julia była
niespokojna. Jake rzucił wyzwanie swojej przeszłości. Co się
stanie, gdy powróci do miejsc, z których kiedyś uciekł? Tak
wspaniale zapowiadająca się noc mogła równie dobrze
przerodzić się w koszmar.
Nie mogła do tego dopuścić. Czy istniał jakiś sposób, by
zapobiec katastrofie?
– Jake – odezwała się łagodnie – może poszlibyśmy gdzie
indziej, tam, gdzie dawniej nie bywałeś? Na przykład do jakiejś
włoskiej restauracji? – zasugerowała. Uwielbiam tę kuchnię.
Z nadzieją czekała na odpowiedź. Może, cudem, da się
namówić?
Zerknął na nią z uśmiechem znad kierownicy.
– Ostatnim miejscem, o jakim bym marzył, jest włoska
knajpa. Już wybrałem, Julio. To znakomity lokal.
Dawniej witali mnie tam jak stałego bywalca.
Zmrużył oczy i popatrzył w perspektywę rozjarzonego
światłami bulwaru.
– Ciekawe, czy mnie jeszcze pamiętają – mruknął.
Julia niemal wpadła w panikę. Jake zmierzał prosto do jaskini
lwa.
– Słuchaj, nie musi to być włoska restauracja – postanowiła
nie dawać za wygraną.
– Julio, nie musisz się martwić. Wszystko będzie w porządku.
Nie mam zamiaru wypić ani kropli. Zauważyłem, że uwielbiasz
się troszczyć o innych, ale jestem dorosły i wiem, co robię.
Zaufaj mi, proszę.
Zaufaj mi... Gdyby wiedział, jak trudno jej to przychodziło.
Do tej pory ufała tylko sobie. Co prawda, nie zawiodła się
jeszcze na Jake’u. Kochała go i chyba ufała mu. Ciągle jednak
nie opuszczały jej obawy i wątpliwości.
Zaczęła przyglądać się słynnemu Hollywood, żeby odegnać
złe myśli. Pod palmami, na szerokich chodnikach kłębił się
kolorowy tłum. Obok turystów dało się zauważyć mnóstwo
młodych ludzi ubranych ekscentrycznie, a właściwie
przebranych.
Wreszcie czerwone alfa romeo skręciło w stronę Beverly
Hills i sceneria uległa nagłej zmianie. Chodniki świeciły
pustkami, za to na jezdniach tłoczyły się kosztowne samochody:
jaguary, sportowe BMW, Rolls-royce’y i wytworne limuzyny.
– Dokąd oni jadą? – zapytała Julia.
– Do najmodniejszych restauracji i klubów – odparł Jake i
skręcił w boczną uliczkę.
Zatrzymali się przed wejściem do niepozornego budynku z
ceglaną fasadą i ciemnozielonymi markizami.
– To ma być znana restauracja? – spytała z niedowierzaniem.
Na zewnątrz nie widać było żadnego szyldu.
– Owszem, i to najlepsza w mieście.
Nagle jak spod ziemi wyrósł portier.
– Skąd ludzie wiedzą, co tu się mieści? – indagowała Julia,
gdy ceremonialnie wprowadzono ich do holu.
– Nie wiedzą, i o to właśnie chodzi. A my jesteśmy
wybrańcami, którzy znają tajemnicę restauracji „U Arturo”.
– Czy mają państwo rezerwację? – zapytał szef sali,
urzędujący za kontuarem.
– Nie – odpowiedział krótko Jake.
– W takim razie przykro mi, ale nie dysponujemy już
wolnymi stolikami.
Na twarzy Jake’a nie drgnął ani jeden mięsień, a pewny
siebie, spokojny głos nie zmienił się nawet o ton.
– „U Arturo” zawsze było dla mnie miejsce, bez względu na
liczbę gości.
Julia zastanawiała się, czy oczekiwał, że zostanie natychmiast
rozpoznany.
– A może po prostu już mnie nie poznajesz, Gregory?
– dodał Jake po chwili.
Mężczyzna podniósł głowę znad planu rezerwacji. Był
wysoki, chudy, mocno łysiejący, z kilkoma kosmykami włosów
przylepionymi do lśniącej czaszki. Miał zmęczony wygląd
człowieka, którego życie od rana do wieczora wypełnione jest
obowiązkami. Wieloletnie administrowanie najlepszą restauracją
w mieście takim jak Hollywood musiało wycisnąć swoje piętno.
Uważnie przyglądał się Jake’owi znad połówek szkieł, aż
wreszcie uśmiech zaczął rozjaśniać jego zniszczoną twarz.
– Pan Forrester! – powiedział zaskoczony, unosząc się i
wyciągając rękę na powitanie. – Myślałem, że pan już nie żyje –
dodał.
Julia wzdrygnęła się na te słowa, lecz na Jake’u nie zrobiły
one żadnego wrażenia.
– Prawdę mówiąc, mało brakowało – przyznał – ale
przeżyłem dzięki przyjaciołom.
– Trzeba przyznać, że prowadził pan niebezpieczne życie.
– Tak, Gregory, ale to już przeszłość. Dziś przyszliśmy tutaj,
żeby spędzić długi, miły wieczór przy wspaniałej kolacji, tak jak
zwykli ludzie.
– Niezupełnie, panie Forrester – poprawił go Gregory. –
„Arturo” nie jest dla zwykłych ludzi.
– Masz rację. Właśnie usiłowałem wytłumaczyć to pani
Shelton.
– Najlepiej będzie, jeśli sama się przekona – uznał Gregory,
wertując papiery. – Chyba mam wolny stolik.
Spojrzał na nich z uśmiechem, który na moment ożywił jego
smutne, zmęczone rysy. – To po prostu cud – oświadczył Jake z
powagą.
– Bez wątpienia, ale zdarza się od czasu do czasu. Rodzaj
sztuczki magicznej.
– A co ze starym towarzystwem? – zapytał Jake. – Pokazują
się jeszcze tutaj?
– Czasami wpadają.
Gregory uniósł rękę i natychmiast znalazł się przy jego biurku
młody kelner.
– Dave, stolik numer trzy dla pana Forrestera i jego
towarzyszki – rozkazał, po czym zwrócił się do Jake’a: – Jeśli
zajrzy ktoś z pana dawnych przyjaciół, szepnę mu słówko.
Dave wywnioskował z zachowania szefa, że ta para należy do
specjalnego gatunku gości. Dlatego potraktował ich z całą
atencją, po mistrzowsku łącząc usłużność z dyskrecją.
Jake nawet nie wziął do ręki menu, ale od razu zapytał o
specjalność kuchni. Stopniowo z pomocą młodego kelnera
zdołał zawęzić wybór do: spaghetti „anielskie włosy” z sosem a
la Arturo, kruszków cielęcych na muszelkach ze szpinakiem oraz
pierożków ravioli z nadzieniem z homara. Julia wybrała
muszelki.
– Dla mnie proszę to samo – zdecydował Jake. – A na
przystawkę poprosimy sałatkę z kalmarów.
– Jakie wino państwo sobie życzą? – padło na koniec
nieuniknione pytanie.
– Ja dziękuję – szybko powiedziała Julia.
– Nonsens! – prychnął Jake. – To jest nasz specjalny wieczór
i wymaga specjalnego wina.
Szybko przebiegł wzrokiem listę i dokonał wyboru. Kiedy
kelner oddalił się, stwierdził:
– Trudno sobie wyobrazić delektowanie się włoską kuchnią
bez dobrego wina. Nie powinnaś być pozbawiona tej
przyjemności tylko dlatego, że zakochałaś się w facecie, który
jest byłym alkoholikiem.
– Mogę przyznać ci rację tylko w jednym punkcie:
rzeczywiście zakochałam się – westchnęła.
W ciągu całego wieczoru odwiedziła ich stolik masa
przyjaciół i znajomych Jake’a, którzy przysiadali się, by
powspominać dawne czasy i zapytać go, co obecnie porabia.
Jego odpowiedź zaskakiwała wszystkich. Julia świetnie się
bawiła, obserwując, jak na twarzy kolejnego dawnego kumpla
Jake’a pojawia się wyraz niekłamanego zdumienia. Wielu z nich
było niegdyś jego klientami. Znalazł się wśród nich aktor z
telewizji, który wynajął Jake’a, by ten odszukał mu córkę.
Podszedł także pisarz, podejrzewający swego agenta nie tylko o
defraudację, ale i o to, że jest kochankiem jego żony i nawet
były oficer policji, któremu Jake pomagał kiedyś rozwiązać
zagadkę morderstwa, popełnionego przed laty. Wśród dawnych
znajomych znalazły się też kobiety, co wcale nie zdziwiło Julii.
Do ich stolika podchodziło coraz mniej ludzi. Właśnie
próbowali deseru.
– Przepraszam cię – powiedział Jake. – Nie przypuszczałem,
że pojawi się tu taki tłum. Podejrzewam, że też uważali mnie za
umarłego, tak jak Gregory.
– Bardzo interesujące były ich opowieści – przyznała Julia. –
Jednak cieszę się, że znów mam cię tylko dla siebie.
Pochylił siei przykrył jej dłoń swoją.
– Uważaj, bo twoje dawne klientki patrzą! – ostrzegła.
– Niech patrzą – rzucił lekkim tonem, wychylił się jeszcze
bardziej i pocałował ją.
– Jake! – wykrzyknęła zawstydzona.
– Julio, pamiętaj, że jesteś w moim mieście, gdzie czuję się
jak u siebie i mam prawo robić, co mi się podoba – oznajmił i
pocałował ją znów, jeszcze goręcej.
Długo siedzieli przy deserze i kawie, rozmawiając cicho i
czule. A kiedy wreszcie dopili cappuccino i zamierzali wstać,
nagle na ramię Jake’a opadło wielkie łapsko.
– W życiu bym się nie spodziewał, że cię jeszcze zobaczę, ale
wróciłeś i cholernie się cieszę! – rozległ się tubalny głos.
– Norm, kopę lat... – Jake wstał i serdecznie przywitał
przybyłego, po czym przedstawił go Julii:
– Norman Freeman, jeden z moich najwierniejszych klientów.
– I najlepiej płacących, musisz to przyznać – dodał ze
śmiechem Norman.
– Fakt, Norm, ale też dla nikogo nie przepracowałem w pocie
czoła aż tylu godzin – zauważył Jake, podsuwając gościowi
krzesło.
Freeman był niskim, potężnie zbudowanym mężczyzną,
niesłychanie
pewnym
siebie.
Widać
było,
że
jest
przyzwyczajony do posłuchu. Najwyraźniej miał spore konto w
banku. Grube palce zdobiły dwa złote sygnety. Złoty, kosztowny
zegarek i złoty, gruby łańcuszek na szyi dopełniały całości.
– W każdym razie cieszę się, że znów cię widzę w „Arturo”.
Tu jest twoje miejsce, stary – oznajmił autorytatywnie.
Jake zbył tę uwagę niedbałym machnięciem ręki.
– I do tego jesteś w świetnej formie – dodał Norman, dając
znak kelnerowi.
– Jestem, bo uporałem się ze swoimi problemami.
– Cieszę się – szczerze uśmiechnął się Freeman. – Chciałbym
to samo powiedzieć o sobie.
Przy stoliku zjawił się Dave.
– Brandy dla mnie i dla pana Forrestera. A co dla ciebie, moja
droga? – zwrócił się do Julii.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Dla mnie tylko kawę.
– Dla mnie też – dołączył się Jake.
– I nic więcej?
– Nie, przyjacielu. Wiesz dobrze, że nie mogę już wypić ani
kropli.
– Norman potrząsnął głową i spojrzał na Julię.
– Wiem, jak było, i nie będę nalegał. I wiem, że jak ten facet
coś postanowi, to potrafi być twardy.
Kiedy podano koniak i kawę, ciągnął dalej:
– Prawdę mówiąc, to nawet dobrze, że skończyłeś z piciem,
bo mam dla ciebie poważną robotę. Coś z twojej działki, a
jednocześnie cholernie dobrze płatne.
Jake roześmiał się.
– Norm, ja nie szukam zajęcia.
– Kochany, kiedy usłyszysz, jaka jest stawka, to zaczniemy
inaczej rozmawiać. Mowa o stanowisku szefa ochrony. Trafione
w dziesiątkę, jeżeli chodzi o ciebie, prawda?
– Zupełnie podobne zajęcie mam teraz.
– Możliwe, ale ja dam ci dwa razy tyle.
Jake pochylił się ku niemu i konfidencjonalnym szeptem
podał wysokość swoich poborów, zdając sobie doskonale
sprawę, iż w Los Angeles jest to śmiesznie mało.
– Tylko tyle ci dają? Stary, ode mnie dostaniesz cztery razy
więcej. I co ty robisz za takie psie pieniądze? – zapytał Freeman
z niekłamaną ciekawością.
– Jestem szeryfem w hrabstwie Pierson w stanie Nowy
Meksyk.
Na okrągłej twarzy Normana pojawił się wyraz
bezgranicznego zdumienia.
– Prowincjonalny szeryf? Nie, mój drogi, to zupełnie do
ciebie nie pasuje. Nie ten scenariusz. Ty jesteś chłopak z miasta i
zawsze nim byłeś.
– Właśnie, Norm, byłem. Pamiętaj o tym. Freeman poszukał
wsparcia u Julii.
– Od jak dawna jesteście w L. A. ?
– Ja jestem od dwóch dni, a Jake właśnie przyjechał.
– Aha, rozumiem. Jeszcze się nie zdążył porządnie rozejrzeć.
Ale za kilka dni będzie myślał inaczej. – Znów zwrócił się do
Jake’a:
– Stary, po prostu zadzwoń do mnie. Wiesz, gdzie mnie
szukać. Nic się nie zmieniło. Dobra, teraz muszę wracać do
swojej staruszki. I czekam na telefon – przypomniał, wstając od
stolika.
Jake uścisnął mu rękę na pożegnanie.
– Dzięki za zaufanie i pamięć, Norm, ale nie skorzystam.
Jutro rano wracamy do Pierson.
Julia mimowolnie wstrzymała oddech, czekając na
odpowiedź. Kiedy ją usłyszała, odetchnęła z ulgą.
– Rozczarowałeś mnie, ale nie tracę nadziei – stwierdził
Norman i wyciągnął z portfela wizytówkę.
– Dzwonią do mnie ludzie z różnych stron, więc dlaczego nie
miałby odezwać się ktoś z Nowego Meksyku? – zakończył,
żegnając się krótkim skinieniem głowy z Julią, a Jake’a
obdarzając przyjacielskim klepnięciem po plecach.
Kiedy zniknął, Julia w zdumieniu pokręciła głową.
– Ciekawy typ, co? – zapytał Jake.
– Jest szybki w interesach.
– O, tak. Ma swoje przedsiębiorstwo telewizyjne i
wyprodukował już parę przebojowych komedii. Często robiłem
dla niego, jak to nazywaliśmy, „badania”, czyli po cichu
sprawdzałem aktorów, których zatrudniał. Bywało, że musiałem
trochę zająć się tymi, którzy za mało przykładali się do pracy.
– On musi cię bardzo lubić. A jego oferta wygląda poważnie
– stwierdziła Julia.
Jake wzruszył tylko ramionami i sięgnął po kartę kredytową.
– Typowe towarzyskie gadanie. Tutaj wszyscy się kochają,
zwłaszcza w knajpie przy stoliku. Do czasu... Uśmiechnął się z
wyraźną satysfakcją.
– A swoją drogą muszę przyznać, że miło jest od razu
pierwszego dnia otrzymać taką propozycję. Zabawne byłoby
wrócić i pogrążyć się znowu, co?
Zamilkł. Julia zastanawiała się, o czym teraz myśli.
– No i co? – zapytał wreszcie. – Co zrobimy z tak pięknie
rozpoczętym wieczorem? Pójdziemy potańczyć, pozwiedzamy
bary czy wrócimy do hotelu?
– Wrócimy do hotelu – zadecydowała bez wahania.
– Słusznie, bądźmy rozsądni – powiedział z lekką kpiną. –
Wcześnie rano musimy być przecież na lotnisku.
Przez cały czas jazdy do hotelu Julia nie odezwała się
słowem.
– Dużo bym dał, żeby wiedzieć, o czym myślisz – nie
wytrzymał wreszcie Jake.
– Myślałam o twoich przyjaciołach i o życiu, które
prowadziłeś. Było tak bardzo różne od tego, co teraz robisz w
Pierson.
– „Bardzo różne” to skromnie powiedziane – skomentował.
– Lepsze, tak?
– Po prostu zupełnie inne. Zresztą nie mówmy już o tym, co
bezpowrotnie minęło.
– To wcale nie jest takie pewne – zauważyła. Nie mogła
lekceważyć faktów, choć napawały ją lękiem. – Jake, przecież
twoja pozycja jako szeryfa może być zagrożona, zwłaszcza po
ostatniej konfrontacji z Fredem. Jeśli Norm naprawdę chce cię
zatrudnić na takich warunkach, nie możesz tego lekceważyć.
– Fred Gilmer nie jest jedynym wyborcą w hrabstwie Pierson
– przypomniał jej.
– Racja. Inni ranczerzy i jego kowboje też mogą głosować.
– Strasznie się martwisz mną i Fredem, Julio. – Jake skręcił
na światłach, wjechał w boczną uliczkę, zatrzymał wóz i obrócił
się ku niej. – Widzisz, musiałem aż stanąć, żeby spokojnie móc
wyjaśnić ci moje stanowisko. Mamy jeszcze dla siebie kilka
godzin w tym mieście i nie chciałbym, aby zatruwały je
rozmowy o tym cholernym facecie. Jeśli więc masz jeszcze coś
do powiedzenia o nim, lepiej zrób to teraz. Później powinniśmy
już tylko cieszyć się sobą.
– Nie gniewaj się, ale nie mogę przestać myśleć o tym, że
musiałeś wybierać pomiędzy mną a nim, i że wystąpiłeś
przeciwko niemu...
– Zrobiłem po prostu to, co chciałem, Julio. Znam Freda i
wiem, że porządny z niego chłop. Jeśli jednak nie zmieni zdania,
nie zamierzam się więcej na niego oglądać. Wreszcie stanąłem
na własnych nogach i sam decyduję o swoim życiu.
Jego odpowiedź nie uspokoiła Julii, gdyż nie podzielała wiary
Jake’a w przyzwoitość Gilmera. Gdyby sprawy w Pierson
przybrały naprawdę fatalny obrót, Jake mógł zawsze powrócić
do Los Angeles, gdzie czekali na niego starzy przyjaciele i
nowe, atrakcyjne zajęcie. Poradził już sobie z problemem
alkoholowym, więc co stało na przeszkodzie?
Jake pochylił się i pocałował ją w czoło.
– Wystarczy już o Fredzie, dobrze? Przecież mamy się bawić.
Spojrzał na zegarek.
– Zostało nam jeszcze niecałe dziesięć godzin, więc nie
zmarnujmy ich.
Jeszcze raz pocałował ją, tym razem w usta.
– Trochę zdrowej namiętności nie zaszkodzi, co? – roześmiał
się, całując ją coraz goręcej.
Julia odpowiedziała mu natychmiast, z równą żarliwością i
oddaniem. A jednak, pomimo upajającej bliskości Jake’a wciąż
dręczyło ją pytanie: co będzie dalej?
Rozdział 10
Jake od razu podniósł słuchawkę. Spodziewał się tego
telefonu.
– Musimy porozmawiać, Jake.
– Jestem do twojej dyspozycji, Fred.
– Słyszałem, że byłeś w Los Angeles.
– Dobrze słyszałeś. Właśnie dzisiaj rano wróciłem. Jake
odchylił się na oparcie krzesła i oparł nogi na służbowym
biurku. Od dawna nie był w tak dobrym humorze. Perspektywa
rozmowy z Fredem nie zdołała popsuć mu nastroju. Po chwili
milczenia Gilmer spytał wreszcie:
– I co tam słychać?
– Niewiele się zmieniło.
– Słowem, udany wypad, co? – Fred ostrożnie usiłował
zapuścić sondę.
– Nawet sobie nie wyobrażałem, że będzie tak udany –
szczerze wyznał Jake.
– No, no, a więc sukces... Czy to oznacza, że opuścisz naszą
zapadłą dziurę i wrócisz tam, teraz, kiedy jesteś już... hm,
wyleczony?
Jake roześmiał się.
– O, kochany, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz! Lepiej
przejdźmy do rzeczy, bo chyba nie dzwonisz po to, żeby
pogawędzić sobie ze mną o Los Angeles. Co masz na wątrobie,
stary?
– Musimy porozmawiać o przyszłości.
– Niezbyt precyzyjnie się wyrażasz. Czy chodzi o czyjąś
konkretną przyszłość?
– Tak – odparł Fred. – O twoją, Jake.
Jake czekał, milcząc.
– Coś się wydarzyło w czasie twojej nieobecności. A od tego,
jak sobie poradzisz, zależy los nas wszystkich.
– Czy nie mógłbyś mówić jaśniej?
– Mogę, ale musisz do mnie przyjechać. Czekam.
Julia siedziała przy komputerze i pomimo zmęczenia
próbowała uważnie śledzić błyskające punkciki. Zastanawiała
się, jak sobie radzi Jake. Rześki i pełen energii po solidnym
śniadaniu i kilku kawach, jakie pochłonął w samolocie, odwiózł
ją do domu, a potem pojechał prosto do biura. Julia ambitnie
postanowiła dotrzymać mu kroku i zaraz po przyjeździe
połączyła się przez nadajnik z Rafe’em.
Zdołała zlokalizować na ekranie komputera miejsce nowej
siedziby wilków, kiedy Rafe oddalił się poza zasięg radiostacji i
głos w słuchawkach zaczął zamierać. Próbowała sama śledzić
ruchy stada, lecz oczy same się jej zamykały. Nic dziwnego, w
nocy szkoda im było czasu na sen. Kochali się, zapomniawszy o
całym świecie. Rano półprzytomni wsiedli do autobusu, który
zawiózł ich na lotnisko. Trochę drzemali w drodze.
– Julio!
Drgnęła i ruszyła do drzwi, naglona niecierpliwym pukaniem
Beth.
– Czemu się tak zamykasz?
– Szczerze mówiąc, zapomniałam, że masz tu dzisiaj przyjść
– wyjaśniła śmiejąc się Julia.
– Masz zamiar pracować czy iść do łóżka?
– Pracować – oświadczyła bohatersko.
– W takim razie zrobię ci porządną kawę, bo widzę, że ledwie
trzymasz się na nogach.
Julia z westchnieniem opadła na krzesło w kuchni.
– Wiem, ale chciałabym jeszcze poobserwować wilki i to
nowe miejsce.
– Daj spokój, to naprawdę może poczekać do jutra. Byłoby
lepiej, żebyś pojechała do Rafe’a i sprawdziła wszystko na
miejscu – rozsądnie zaproponowała dziewczyna.
– Masz rację.
Julia z wdzięcznością przyjęła filiżankę parującej,
aromatycznej kawy.
– Opowiadaj, jak było – poprosiła niecierpliwie Beth,
sadowiąc się obok.
– Nie najgorzej – odparła wymijająco Julia.
– Tylko nie próbuj mnie zbywać! Rozmawiałam – z Tiffany i
wiem, że odniosłaś ogromny sukces. – Zerknęła na zegarek. – O,
właśnie, za kilka godzin jest emisja. Musimy to obejrzeć.
– Nie wiem, czy zdążę wrócić.
– Nie szkodzi, nagram na wideo. A jak w ogóle podobało ci
się w Los Angeles?
– Owszem, ładne miasto, ale...
– ... ale nie mogłabyś tam żyć, prawda? – dokończyła
domyślnie Beth. – Jestem natomiast pewna, że Jake z
przyjemnością odwiedził stare kąty. Dobrze się bawiliście
razem?
– Niezupełnie – bąknęła Julia. Stale prześladowało ją
wspomnienie innego Jake’a, który z łatwością odnalazł się w
hollywoodzkim światku. Do tego tłumy znajomych i propozycja
Freemana. Wszystko to budziło w niej podświadomą zazdrość i
lęk.
Lecz trzpiotowata Beth nie była w stanie dłużej pozostać przy
jednym temacie.
– Jake wygląda kwitnąco. Szybciej odzyskał formę niż ty.
– Kiedy zdążyłaś go zobaczyć?
– Och, niedawno. Przyjechał do taty i umówili się gdzieś w
mieście na rozmowę.
– O czym mieliby rozmawiać?
– O przyszłości.
– Skąd to wiesz? – Julia była poruszona wiadomością.
– Tak wyraził się tata – wyjaśniła Beth, nalewając jej kolejną
porcję kawy. – Hej, co się stało? Martwi cię, że chcą sobie
pogadać? – zapytała zaniepokojona.
– Nie, skąd, byłam tylko ciekawa – skłamała Julia.
– Zapewniam cię, wszystko będzie dobrze. – Beth siliła się
wyraźnie na pocieszający ton, próbując przekonać o tym Julię i
samą siebie. – Mylisz – się, jeśli sądzisz, że mój tata chce
zniszczyć jego karierę. Naprawdę nic Jake’owi nie grozi z jego
strony – zapewniła.
Niestety, nie wiedziała, że Los Angeles oczarowało Jake’a z
dawną siłą. Złe przeczucia Julii narastały.
– Słuchaj, jest coś, czego nie wiesz – wyznała szczerze. –
Jake świetnie się czuł w mieście, a dawni przyjaciele zgotowali
mu przyjęcie, jakiego się nie spodziewał. Dostał nawet
fantastyczną propozycję pracy. Jeśli nie dojdą z twoim ojcem do
porozumienia, rzuci to wszystko i wyjedzie do Los Angeles.
– Kochana, nie bądź głupia. Dla niego ty jesteś teraz
najważniejsza. Nie wyobrażam sobie, żeby miał ochotę cię
zostawić i wynieść się do miasta, z którego raz już uciekł.
Julia nie odpowiedziała. Tak bardzo pragnęła, by Beth miała
rację. Co się jednak stanie, jeśli się myli?
Wybiła druga po południu, kiedy Julia obudziła się z drzemki,
w którą zapadła pomimo wypitych kaw. Beth tymczasem nie
próżnowała, pracowicie przeglądając sterty zaległej poczty.
Niedługo miała się zacząć audycja Polly Anderson.
Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu.
– Odbiorę – zawołała Julia i podniosła się z łóżka.
Czuła się rześka i wypoczęta. Przypuszczała, że dzwoni Rafe
ze sprawozdaniem na temat wilków albo Jake z wiadomością o
wyniku rozmowy z Fredem.
Słuchała w skupieniu, z coraz bardziej zatroskaną twarzą.
Kiedy wreszcie odłożyła słuchawkę, zwróciła się do
dziewczyny, starannie dobierając słowa:
– Beth, zdarzył się wypadek, ale wszystko jest w porządku –
dokończyła szybko widząc, że dziewczyna już otwiera usta. –
Dżip twojego ojca wpadł do rowu na starej drodze. Na szczęście
Rafe wracał właśnie tamtędy z gór, zobaczył wypadek i...
– Julio!
– Ojca wyrzuciło z wozu. Ma złamaną nogę. Rafe zabrał go
do szpitala.
Beth pochwyciła torbę i już pędziła ku drzwiom.
– Zaczekaj, jadę z tobą. Ja poprowadzę.
– Dobrze, bo sama nie bardzo jestem w stanie – z ulgą
zgodziła się Beth. – Czy lekarze stwierdzili jeszcze jakieś
obrażenia?
– Na razie nie wiadomo – odparła Julia, siadając za
kierownicą. – Ważne organy wydają się być nienaruszone,
jednak nie zrobiono jeszcze wszystkich badań. Ale nie martw
się, nie sądzę, by coś znaleźli.
Obie kobiety zastały Rafe’a w poczekalni miejskiego szpitala
w Pierson. Beth przywarła do niego kurczowo. Przytulił ją i
zaczął pocieszać.
– Nie martw się, kochana. Przewieziono go już do sali
pooperacyjnej. Niedługo powiadomią nas, kiedy będzie można
go zobaczyć.
– Czy nie powinnam zadzwonić na ranczo i poinformować
ludzi o wypadku? – zapytała Beth.
– Tak, myślę, że to dobry pomysł – oceniła Julia.
– Jak z nim jest naprawdę? – zapytała Rafe’a w chwilę
później, gdy dziewczyna pobiegła do telefonu.
– Wyliże się z tego szybko. Jest ulepiony z twardej gliny, –
Zastanowił się chwilę. – Wiesz, muszę przyznać, że kiedy
zobaczyłem go leżącego na poboczu, wyglądał jak trup i przez
moment miałem zamiar przejechać nie zatrzymując się.
– A jednak nie zrobiłeś tego.
– Bo to był tylko moment. Ten, w którym pomyślałem, że on
w takiej sytuacji na pewno pojechałby dalej.
– Przestań, chyba sam w to nie wierzysz!
– Nie zastanawiałem się, czy wierzę, czy nie. Po prostu
doszedłem do wniosku, że nie mogę tak postąpić. Zresztą jest
przecież ojcem Beth.
– Myślę, że w gruncie rzeczy stary Gilmer to porządny
człowiek – powiedziała Julia, starając się, by zabrzmiało to
przekonująco.
– Ha, ciekawe, jak zareaguje, kiedy się ocknie i dowie się, że
ma w żyłach moją krew!
– Ty byłeś dawcą?
– Tak. Jak myślisz, czy jesteśmy teraz braćmi krwi?
Julia uśmiechnęła się.
– W każdym razie miał szczęście, że grupa krwi się zgadzała
– stwierdziła. – O, idzie Beth.
– Będą pilnowali rancza, dopóki ojciec nie wróci –
poinformowała dziewczyna. – Są mu bardzo oddani, choć z
drugiej strony nie sądzę, żeby pod jego nieobecność nadmiernie
się przepracowywali. Natomiast nigdzie nie mogłam złapać
Jake’a. Próbowałam dodzwonić się do biura, do domu, wszędzie.
Bez skutku.
– Może spróbujemy wezwać go przez radiotelefon? –
zaproponowała Julia.
– Nie przesadzaj, to nie jest konieczne – zbagatelizował Rafe.
– Pewnie wyjechał gdzieś w teren. Poszukamy go, kiedy będzie
już wiadomo, co z Fredem.
Julia przytaknęła, lecz poczuła nagły niepokój. Stale dręczyła
ją ciekawość, co się działo po rozmowie Jake’a z Fredem.
– Może poszlibyście do knajpki i coś zjedli? –
zaproponowała. – Rafe pewnie umiera z głodu, a nie wiadomo,
ile jeszcze każą nam czekać. Ja zostanę na posterunku.
– Nieładnie zostawiać cię samą – oponowała Beth.
– Daj spokój, nie ma problemu. Posiedzę tu, a gdyby coś się
działo, przyjdę po was.
Beth spojrzała pytająco na Rafe’a.
– On wyzdrowieje, prawda?
Rafe opiekuńczo otoczył ją ramieniem.
– Malutka, twój tatuś to twarda sztuka i dobrze o tym wiesz.
A teraz, kiedy ma w sobie krew Santanów, za kilka dni będzie
się wyrywał ze szpitala.
Julia odczekała, aż się oddalą, po czym odszukała automat do
kawy. Niestety, serwował tylko ohydną lurę, która do reszty
wpędziła ją w ponury nastrój. Uparcie powracał niepokój o
Jake’a. Gdzie on się, do licha, podziewa? Co zdarzyło się przed
wypadkiem Freda?
Z papierowym kubkiem w ręku usiadła w poczekalni i raz po
raz zerkała na zegarek. Była dopiero czwarta, choć dzień,
wypełniony porannym lotem, jazdą z lotniska, kilkoma
godzinami spędzonymi na farmie i wariacką jazdą do szpitala
wydawał się jej nieskończenie długi.
Zastanawiała się właśnie, czy jeszcze raz nie spróbować
zadzwonić do Jake’a, kiedy Beth i Rafe weszli do poczekalni.
W tym samym momencie pojawili się lekarze.
– Co z tatą? Jak się czuje? Czy mogę go zobaczyć? –
wykrzykiwała dziewczyna, biegnąc w ich kierunku.
– Dzielnie zniósł zabieg i właśnie się obudził. W tej chwili
przewożą go do pokoju.
– Gdzie, gdzie jest? – dopytywała się niecierpliwie. Lekarz
zerknął w kartę.
– W sali dwadzieścia trzy.
Beth biegiem ruszyła korytarzem. Lekarze nie zamierzali
jeszcze odchodzić.
– Stwierdziliśmy pewne obrażenia wewnętrzne –
poinformował jeden z ich. – Na szczęście udało się w porę
powstrzymać krwotok i zszyć pękniętą śledzionę. Ma również
skomplikowane złamanie lewej nogi, które będzie się długo
zrastać. Stopniowo jednak wszystko wróci do normy, a jego
życie nie jest już zagrożone.
Julia nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć. Lekarze
wyraźnie potraktowali ich jako rodzinę Freda. Na szczęście Rafe
przejął inicjatywę. Podziękował im i uścisnął wszystkim rękę na
pożegnanie, po czym pociągnął Julię w głąb korytarza.
Posłusznie ruszyła za nim.
– Proszę poczekać! – zawołała za nimi pielęgniarka.
– Do pacjenta można wchodzić tylko pojedynczo.
Posłusznie zatrzymali się pod drzwiami. Po pewnym czasie
wypadła z nich Beth i rzuciła się Rafe’owi na szyję.
– Wszystko będzie dobrze! – wykrzyknęła z wyraźną ulgą. –
Rafe, i to dzięki tobie! Uratowałeś mu życie.
– Ależ Beth, ja tylko...
– Właśnie tak! Ocaliłeś go tam, na pustyni, a potem w
szpitalu, kiedy dałeś mu swoją krew. Powiedziałam mu o tym.
Rafe, najwyraźniej speszony, zerknął na Julię sponad
ramienia dziewczyny.
– On chce z wami rozmawiać – oznajmiła Beth.
– Przecież nie... – zaczęła Julia.
– Lepiej się pospieszcie, bo jest szalenie osłabiony. Proszę, on
bardzo nalega. Idźcie. – Popchnęła ich ku drzwiom.
Na szczęście pielęgniarka zniknęła, więc weszli bez
przeszkód. Fred wydał się nagle Julii bardziej ludzki niż wtedy,
gdy patrzył na nią butnie spod ronda kowbojskiego kapelusza
czy z wysokości końskiego grzbietu. Nogę miał w gipsie, na
wyciągu, a ciało w bandażach. Blada twarz wydawała się
skupiona i spokojna. Opuchnięte powieki ciężko opadały na
oczy. Gdy przemówił, głos zabrzmiał słabo i chrapliwie.
– Nie poprosiłem cię tu, by dziękować, choć zapewne
powinienem – zwrócił się do Rafe’a.
Julia z trudem ukryła uśmiech. Stary Gilmer, choć niedawno
uciekł grabarzowi spod łopaty, ani na chwilę nie przestał być
sobą.
– Nie ma potrzeby, proszę pana – odrzekł sztywno chłopak.
– Jak zwykle, Santana, nie wiadomo, czego się po tobie
spodziewać – stwierdził zgryźliwie Fred. – Okazało się, że dwa
razy ocaliłeś mi życie. Raz na pustyni, a raz na sali operacyjnej.
– Ja...
– Dobra, nie kręć – uciął Gilmer. – Pogadamy o rym...
później. – Głos zaczął mu odmawiać posłuszeństwa. Julia
dostrzegła, że za wszelką cenę stara się pokonać własną słabość.
– Tak, proszę pana – zgodził się Rafe niemal pokornie.
Biedak, robił co mógł dla dobra Beth. Julia była pełna podziwu.
Fred usiłował lekceważąco machnąć ręką, lecz dłoń opadła
bezsilnie na kołdrę. Z trudem pokonując ból, wziął głęboki
oddech.
– Teraz powiem wam coś ważniejszego – zaczął szeptać. Rafe
pochylił się ku niemu.
– Coś najważniejszego – powtórzył chory. Środki
przeciwbólowe i nasenne zaczynały działać coraz silniej.
– Jake...
Tym razem Julia pochyliła się nad łóżkiem.
– Co z nim? Czy coś mu grozi? – zapytała nerwowo.
– Tak... niebezpieczeństwo...
– Fred, proszę, mów!
Wargi Gilmera poruszyły się bezdźwięcznie.
– Gdzie jest szeryf? – Julia ścisnęła go za rękę i potrząsnęła
nią, pragnąc za wszelką cenę wytrącić Freda z ogarniającej go
śpiączki.
– Spokojnie, Julio – powstrzymał ją Rafe.
– Ale on już prawie nic nie kojarzy! Za chwilę uśnie na dobre.
– Nie – zamruczał nagle ojciec Beth. – Jeszcze nie. Muszę
wam powiedzieć... – Zamilkł i przymknął oczy.
Złe przeczucia ogarnęły Julię z całą siłą. Jake znalazł się w
niebezpieczeństwie, a Fred Gilmer, jedyny człowiek, który mógł
im coś powiedzieć, pogrążał się właśnie w narkotycznym śnie!
Nagle zobaczyła, jak ciężkie powieki chorego unoszą się z
niezmiernym wysiłkiem.
– Mówiłem Jake’owi rano... – Znów zamilkł i zmagał się z
sennością, próbując zebrać uciekające myśli. Na jego twarzy
malował się ogromny wysiłek.
– Kowboje, tropią wilki...
– Tak? – Julia znów mocno ścisnęła jego dłoń.
– Mówili, że ten duży...
– Cochise? Ścigają Cochise’a?! – wykrzyknęła z rozpaczą.
Rafe odsunął ją na bok zdecydowanym ruchem.
– Teraz nieważne, który to wilk – stwierdził i sam pochylił się
ku Fredowi.
– Niech pan nam tylko powie, gdzie oni są. Musimy wiedzieć.
Tylko to. Proszę...
Fred znów zamknął oczy. Julia w duchu modliła się, by nie
zasnął. Nagle jego wargi lekko drgnęły. Oboje pochylili się
jeszcze niżej, usiłując odczytać z nich słowa.
– Jake za nimi... do skały... El Diablo...
Zerknęła pytająco na Rafe’a. Skinął głową na znak, że
rozumie.
– Ja z powrotem... szybko... żeby powiedzieć... – wyszeptał
jeszcze Gilmer w ostatnim świadomym odruchu. Westchnął, a
głowa bezwładnie opadła mu na bok. Już po chwili oddychał
ciężko i głęboko, całkowicie pogrążony we śnie. Wiedzieli, że
nieprędko się obudzi.
– Dzięki ci, Fredzie Gilmerze. – Wychodząc z sali, Julia
obrzuciła pożegnalnym spojrzeniem bezwładnie leżącą postać.
Na korytarzu niecierpliwie potrząsnęła Rafe’a za ramię.
– Znasz te skały?
– Jak własną kieszeń. Leżą na zachód od nowego legowiska
stada.
Szybko pobiegli korytarzem, po drodze wyjaśniając
zdyszanym szeptem Beth, o co chodzi. Teraz, kiedy ojciec już
był bezpieczny, koniecznie chciała pojechać z nimi. Jednak Julia
odmownie potrząsnęła głową. Stanęli przy samochodzie i
urządzili pospieszną naradę.
– Słuchaj, Beth, tutaj przydasz się o wiele bardziej –
przekonywała ją. – Jake, Rafe i ja damy sobie jakoś radę z
ranczerami, a przynajmniej zdołamy ich powstrzymać, dopóki ty
nie zorganizujesz pomocy. Zbierz jak najszybciej ludzi i przyślij
ich do El Diablo.
– Ale kogo? Co mam zrobić? – W głosie dziewczyny
zabrzmiała bezradność.
– Nie wiem! – rzuciła zniecierpliwiona Julia. – Przecież ty
jesteś specjalistką od kontaktów z ludźmi. Wymyśl coś.
– Za mało czasu! – zawołała z rozpaczą Beth.
– Jedź do mojej mamy, już ona coś wymyśli – doradził Rafe.
– Zadzwoń do kościoła, do szkoły.
– Aha! – W dziewczynę nagle wstąpiła energia, a w głowie
najwyraźniej zaczął się formować plan. – Jasne, załatwimy
autobus, zabierzemy do niego... – zaczęła z entuzjazmem.
Ale nie słuchali już dalszego ciągu. Błyskawicznie wskoczyli
do auta. Kiedy Rafe ruszał z piskiem opon, Julia była myślami
przy Jake’u.
– To tam! – wrzasnął Rafe, przekrzykując ryk silnika.
– Patrz! El Diablo – Diabeł!
Zza zakrętu wyłoniły się nagle dwie bliźniacze, ostre iglice
skalne, rzeczywiście przypominające sterczące czarcie rogi.
Rafe skierował jednak półciężarówkę na zachód, ku
wypiętrzającym się z ziemi kamiennym blokom.
– Jeśli są w przesmyku, stąd zobaczymy ich wcześniej niż oni
nas – powiedział, ostrożnie wjeżdżając na kamienisty teren
wokół podnóża skał. – Pod ich osłoną zbliżymy się do wylotu
wąwozu – dodał.
– A przejedziemy przez niego?
– Nie, droga jest zbyt niebezpieczna, a poza tym nie wiem
dokładnie, gdzie są kowboje. Zostaniemy tu, pod skałami, tak
żeby... – urwał nagle i gwałtownie wcisnął hamulec. W tym
samym momencie Julia dostrzegła kilkunastu jeźdźców,
zgromadzonych u wylotu widocznego w oddali przesmyku
pomiędzy diabelskimi turniami.
– Oni też tamtędy nie przejadą. Jestem pewien, że Jake jest
gdzieś wyżej, na skałach. – Wskazał na wiodący ku szczytom
żleb.
– Dalej pójdziemy pieszo. Tylko w ten sposób będziemy
mogli ukrywać się do ostatniej chwili – zadecydował.
Wysiedli z wozu i ostrożnie, kryjąc się za głazami, przekradli
się do podnóża góry. Gdzieś przed nimi rozległ się strzał. Julia
stłumiła okrzyk przerażenia.
– To Jake. – Rafe przystanął i uważnie zaczął lustrować
zbocze.
– Widzę go! Jest tam. – Wskazał ręką w górę. Rzeczywiście,
był. Stał na skalnej półce z bronią w ręku, mierząc do jeźdźców
w dole.
– Czy oni go widzą? – zapytała nerwowo.
– Nie jestem pewien, ale jeśli nie widzą, to zaraz im się
pokaże.
W tej samej chwili szeryf postąpił krok do przodu i ukazał się
oczom mężczyzn w całej okazałości.
– Nikt tędy nie przejdzie! – krzyknął, mierząc wyraźnie w
prowodyra całej grupy. – A już zwłaszcza ty, Buddy Silverze –
dodał groźnie. – Pierwszy strzał był ostrzegawczy. Macie się
wycofać, i to natychmiast!
– Zjeżdżaj stamtąd, Forrester! – odkrzyknął jeden z
kowbojów. – Mamy przewagę liczebną. Wszystkich nas nie
zatrzymasz.
– Boże, on ma zamiar sam z nimi walczyć... – z przerażeniem
powiedziała Julia.
– To wcale nie jest tak rozpaczliwy pomysł, jak myślisz –
uspokajał ją Rafe. – Przełęcz jest jedyną drogą i...
– Oni go mogą zastrzelić! Musimy ich powstrzymać! –
krzyknęła i, nie czekając na dalszy ciąg wyjaśnień,
błyskawicznie zaczęła wspinać się na stok, ku Jake’owi. Rafe
nie miał innego wyjścia, jak tylko podążyć za nią.
Po chwili dostrzegli ją jeźdźcy i powitali wściekłymi
okrzykami:
– Przyszliśmy tu zapolować na pani wilki i tym razem nic nas
już nie powstrzyma!
– Ani ty, laleczko, ani twój narzeczony!
Nagle uciszył wszystkich potężny bas Buddy Silvera:
– Niech pani przemówi szeryfowi do rozumu, inaczej straci
na tym i pani, i pani ukochane zwierzaki. Chyba się rozumiemy?
Kiedy dotarła na skalną półkę i stanęła u boku Jake’a,
natychmiast wepchnął ją za siebie, pod nawis skalny.
– Julio, co ty, u licha, wyprawiasz? Chyba widzisz, że to nie
zabawa? – wycedził wściekle. – Oni mają w magazynkach
prawdziwe naboje.
– Chyba nie podejrzewasz, że siedziałabym grzecznie w
domu, co?
Z rezygnacją pokręcił głową i otoczył Julię ramieniem.
– Dobra, widzę, że wszyscy w to wdepnęliśmy – stwierdził,
zobaczywszy, że staje obok nich asystent Julii.
– Fred nie zdążył do miasta po pomoc – poinformował Rafe.
– Jak to? Co się stało? – Jake, choć zaniepokojony, nie
spuszczał czujnego oka z jeźdźców.
– Wpadł kołem w szczelinę na drodze koło skał i wóz
wywrócił się. Na szczęście przejeżdżałem tamtędy i zabrałem
starego do szpitala. Tam zdążył nam powiedzieć, że ludzie
poszli pozabijać wilki.
– Tak, ktoś, prawdopodobnie Silver, rozpuścił plotkę, że
Cochise znów zagryzł cielę – oznajmił Jake. – A kiedy Fred
zaczął wycofywać się z tej sprawy, sam objął dowództwo.
– Czemu Gilmer nagle zmienił zdanie? – zapytał Rafe.
– Myślę, że za sprawą Julii i Beth, a także postawy całej
społeczności. Trudno lekceważyć opinię publiczną, gdy się jest
tak znaną postacią w okolicy.
– I dzięki tobie, Jake – dodała Julia. – Od początku stanąłeś
po słusznej stronie.
Z dołu znów dobiegły gniewne pokrzykiwania.
– Fajnie, wszyscy jesteśmy bardzo szlachetni, ale co z tego? –
zauważył sceptycznie Rafe. – Sterczymy tu na skale w pełnym
słońcu i mamy tylko jedną strzelbę.
Jake oparł się plecami o ścianę, w napięciu śledząc
poczynania jeźdźców.
– Beth organizuje pomoc. To jedyna nasza nadzieja mówił
Rafe. – Do tego czasu może uda nam się jakoś ich powstrzymać.
Julia o wiele bardziej martwiła się o wilki. Wybrali im
znakomitą kryjówkę na drugim końcu przełęczy, ale zdawała
sobie sprawę, jak wystraszą je strzały oraz zapach ludzi i koni.
Gdyby zamieszanie trwało zbyt długo, istniało duże
prawdopodobieństwo, że rozproszyłyby się po pustyni. Nie
chciała też dłużej narażać swoich towarzyszy. Należało podjąć
decyzję.
– Trzeba z tym wreszcie skończyć – oświadczyła, wychodząc
z ukrycia.
Jake usiłował ją powstrzymać, lecz wyrwała mu się i stanęła
na krawędzi skały.
– Chcę z panem pomówić, panie Silver – krzyknęła,
zapominając nagle o strachu. Ciężar odpowiedzialności
spoczywał na niej i wiedziała, że musi coś zrobić.
– Nie mamy już o czym gadać, szanowna pani – odkrzyknął
Buddy. – Trzeba było wywieźć stąd te cholerne wilki, zanim się
do nich zabraliśmy. Teraz pierwszą kulkę dostanie ten wielki
samiec!
– Cochise nie zabił! Specjalnie puściliście plotkę.
Jake i Rafe jednocześnie postąpili ku przodowi, by stanąć u
jej boku.
– Rano rozmawiałem z Gilmerem – dodał Jake. – Sam mi
powiedział, że ten wilk nie zagryzł cielaka. Twierdził, że to
pomyłka.
Z dołu rozległy się pełne niedowierzania pomruki. Wreszcie
ktoś przekrzyczał pozostałych, każąc im się uciszyć.
– Dlaczego mamy w to uwierzyć?
– My nie kłamiemy! – zawył wściekle Rafe. Jake nie stracił
panowania nad sobą.
– Fred nic nie miał przeciwko eksperymentowi doktor
Shelton. Chodziło o... rodzinne sprawy. Myślę zresztą, że teraz
już się z nimi uporał.
– Dobra, ale gdzie on jest?
– W szpitalu. Miał wypadek, kiedy jechał do miasta. W
szeregach jeźdźców znów zawrzało.
– Gdyby był teraz z nami – znów zaczęła Julia.
– Ale nie jest – uciął krótko Buddy Silver. – I dlatego,
szeryfie, zaraz wejdziemy w tą cholerną przełęcz. Lepiej,
żebyście ty, ta pani i ten młody, odsunęli się i pozwolili nam
przejść.
W odpowiedzi Jake uniósł lufę. Silver, nie pozostając dłużny,
wycelował w jego pierś.
– Niee! – krzyknęła rozpaczliwie Julia.
– Albo puścicie nas do wilków, albo wreszcie przemówią
strzelby – zagroził Buddy.
Julia wiedziała, że jeśli dojdzie do strzelaniny, nie będą mieli
najmniejszych szans. Jake też zdawał sobie z tego sprawę.
Pociągnął ich pod skałę, a sam wystawił lufę zza kamienia.
Julia gorączkowo poszukiwała w myśli rozwiązania. Ten
człowiek już dwa razy ryzykował dla niej swoją karierę. Teraz
gotów był ryzykować życiem. Nie mogła na to pozwolić.
– Połóżcie się na ziemi – zakomenderował Jake. – Ja ich
zatrzymam.
Ale Julia już podjęła ostateczną decyzję.
– W porządku, zwyciężyliście – zawołała do kowbojów. –
Rezygnuję z eksperymentu – oświadczyła z determinacją,
absolutnie pewna swoich postanowień. – Dajcie mi tylko czas,
by wyłapać wilki i zabrać je z powrotem do stacji badawczej. O
to jedynie proszę.
– Julio, co robisz! – wykrzyknął Rafe z rozpaczą.
Z drugiej strony szarpnął ją za ramię Jake.
– Jak mogłaś coś takiego powiedzieć po tym, co już
przeszliśmy?
– Kocham te zwierzęta – oświadczyła z mocą, strząsając z
ramienia jego rękę – ale ciebie kocham jeszcze bardziej i nie
chcę, żebyś się narażał. I tak już bardzo wiele dla mnie zrobiłeś,
Jake.
– Mówiłem już, że zrobię wszystko dla kobiety, którą
kocham.
Spojrzała mu prosto w oczy nie wiedząc, czy ma śmiać się ze
szczęścia, czy płakać z rozpaczy. Był to zarazem najwspanialszy
i najgorszy moment w jej życiu. Jake ostatecznie udowodnił, że
ją kocha. Teraz uwierzyła mu na zawsze.
– Nie chcę, żebyś się poddała – powiedział.
Julia wiedziała jednak, że w ten sposób straci swoje
zwierzęta. I o dziwo, po raz pierwszy stwierdziła, że w jej życiu
jest jeszcze coś ważniejszego.
– Ja też zrobię wszystko dla mężczyzny, którego kocham.
Mogę zrezygnować z eksperymentu. I zrobię to.
Nagle stojący za nimi Rafe wyszeptał:
– Wstrzymajcie się z tymi górnolotnymi oświadczeniami,
dobrze? Właśnie nadciąga Beth z odsieczą!
W dali, na pustyni, widać było sunący szybko tuman kurzu.
Rafe przyłożył do oczu lornetkę.
– Ludzie z rancza Freda? – zapytała Julia z nadzieją, choć w
głębi ducha obawiała się kolejnej awantury.
– Popatrz sama. – Rafe podał jej lornetkę.
– O, wielkie nieba! – jęknęła, gdy kawalkada pojazdów
znalazła się w polu widzenia.
Przodem pędziły dwa wozy: jeden z emblematem lokalnej
stacji telewizyjnej, drugi z prasy. Za nimi jechał autokar z
parafii.
Przekazała lornetkę Jake’owi, lecz ten zdążył już zobaczyć
sam.
Patrzyli, jak wozy hamują koło gromady jeźdźców i
pasażerowie w pośpiechu wysiadają. Do dziennikarzy szybko
dołączyła grupa uczniów.
Julia dostrzegła wśród nich jasną głowę Beth, a potem
potężną postać Pilar, która energicznie kierowała dziećmi.
Jakimś cudem zdołały zaalarmować nie tylko mass media, ale
i szkołę, która zaadoptowała Cochise’a.
– One są szalone! – wykrzyknęła, chwytając Jake’a za ramię.
– I wspaniałe – dodała ze wzruszeniem. Cała trójka zaczęła
schodzić ze skały.
Rafe pierwszy znalazł się na dole. Dzieci bojowo
maszerowały przez pustynię niosąc pospiesznie namalowany
transparent, nawołujący do ocalenia wilka. Wśród jeźdźców
rozległy się przekleństwa, a potem zakłopotane śmieszki.
Zmieszani odwiesili strzelby na kulbaki. Niektórzy rozpoznali
wśród uczniów swoje własne córki i synów, więc zeskoczyli z
koni i ruszyli im na spotkanie. Dzieci wyrywały się do przodu i
rzucały się w objęcia tatusiów. Zapanował kompletny
rozgardiasz. Zaniepokojone konie rżały i tupały.
Rafe już ściskał czule matkę i Beth, kiedy dobiegli do nich
Jake i Julia.
– Nie bardzo wiedziałam, kogo sprowadzić na pomoc –
mówiła zdyszana Beth – więc zadzwoniłam do Pilar. Potem już
wszystko potoczyło się samo.
– Chyba liczyłyście na Anioła Stróża – stwierdził Rafe. –
Przyprowadzać dzieci tam, gdzie strzelanina wisi w powietrzu...
– Po prostu wiedziałyśmy, że wszystko musi się dobrze
skończyć. Tylko dzieci mogą nauczyć te zakute męskie łby, co
to jest tolerancja i miłość – powiedziała Pilar.
Reporter z telewizji przepchał się przez grupę ranczerów
razem z kamerzystą i podstawił mikrofon pod nos Buddy
Silverowi. Kompletnie ogłupiały Buddy na próżno usiłował
wybrnąć z sytuacji i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wraz z
innymi poluje na zaadoptowanego przez szkołę wilka.
Właśnie wyjaśniał, że Julia zgodziła się zabrać stado i
zakończyć eksperyment, kiedy mały chłopiec, wyraźnie
nieświadomy jego roli, radośnie zarzucił mu rączki na szyję,
krzycząc z entuzjazmem:
– Tatusiu, tatusiu, moja szkoła zaadoptowała Cochise’a!
Duma wprost rozsadzała malca. Reporter błyskawicznie
zwęszył okazję.
– I co pan nam powie w tej sytuacji? – zapytał, manewrując
mikrofonem, by nie potrącił go wiercący się w ramionach ojca
chłopiec. Kamera cały czas rejestrowała przebieg wydarzeń.
– Cóż... – zająknął się Silver z nieszczęśliwą miną. – Pani
Shelton powiedziała nam, że...
– Przepraszam, ale sama wolałabym mówić we własnym
imieniu – wtrąciła Julia, stając przed kamerą.
– Proszę państwa, oto doktor Julia Shelton – dziennikarz
szybko przysunął się ku niej – która kieruje uniwersyteckim
eksperymentem. Pani Shelton, czy mamy rozumieć, że zamierza
pani ustąpić i zrezygnować z programu?
– Jeszcze dziesięć minut temu rzeczywiście miałam ten
zamiar. Jednak w zaistniałej sytuacji, przy tak gorącym poparciu
całej społeczności, wątpię, czy w ogóle pozwolono by mi
wyprowadzić stąd stado.
– Jednak pan Silver powiedział nam przed chwilą, że...
Nie pozwoliła mu dokończyć.
– Jeśli da mi pan kilka minut czasu, postaram się wraz z
panem Silverem opracować wspólne, oparte na porozumieniu
oświadczenie.
Specjalnie podniosła głos, żeby Buddy mógł to usłyszeć.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem, widząc, jak skwapliwie kiwa
głową na znak zgody. Miał wyraźnie nieszczęśliwą minę.
Potężny mężczyzna, niedawno wygrażający bronią, został
spacyfikowany przez grupę uczniów i własnego syna.
W pięć minut później Julia i Buddy stanęli ponownie przed
dziennikarzami, gotowi do zaimprowizowanej konferencji
prasowej. Wokół zebrał się kręgiem tłum, po raz pierwszy cichy
i uważny.
Zaczęła Julia:
– Kilka dni temu rozpuszczono pogłoskę, że jedno z
hodowlanych cieląt zostało zagryzione przez jednego z naszych
wilków.
Aby
uniknąć
nieporozumień,
wraz
ze
współpracownikami przeniosłam stado na nowe leże,
wystarczająco oddalone od pastwisk. Dziś po raz drugi
rozpętano na nas nagonkę, która o mały włos nie skończyła się
tragicznie. Na szczęście, jak państwo widzą, zdołaliśmy dojść do
porozumienia.
Zgromadzeni przyklasnęli z zapałem, a wśród nich kilku z
kowbojów, którzy najwyraźniej nie chcieli sprawić zawodu
swoim dzieciom.
– Dlatego – ciągnęła Julia – wobec tak wyraźnego
społecznego poparcia, uzgodniliśmy, że sprowadzimy stado z
powrotem na jego pierwotny teren. Ponadto oznajmiła z
uśmiechem – pan Silver podjął się wystąpić do Związku
Hodowców Bydła o poparcie dla utworzenia specjalnej fundacji.
Fundusze umożliwiłyby nam wykupienie na własność terenów,
które dotychczas dzierżawiliśmy. Obecna tu Beth Gilmer
zapewnia, że jej ojciec nas poprze.
Tłum znów zaczął wznosić entuzjastyczne okrzyki. Gdy
ucichły, przed kamerę wystąpił z poważną miną Buddy Silver.
– Doktor Shelton zobowiązała się ze swojej strony do
prowadzenia stałej obserwacji wilków, by zapobiec zabijaniu
naszego bydła. W wypadku, gdyby jakaś sztuka została
zagryziona, obiecała wypłacić rekompensatę przewyższającą
wartość rynkową straconej sztuki.
Rozległy się uprzejme oklaski, a ktoś zawołał:
– Hej, a teraz podajcie sobie ręce!
Wreszcie Julia mogła wyrwać się z zasięgu kamery i paść w
ramiona Jake’a.
– Już po wszystkim – westchnęła z niekłamaną ulgą.
– Jakoś przez to przebrnęliśmy...
Pocałował ją mocno i żarliwie, a potem ujął w dłonie jej
pokrytą smugami kurzu twarz. Nigdy jeszcze nie wydała mu się
tak piękna. Nigdy nie czuł tak dojmująco, że ją kocha.
– O, nie Julio, nic się jeszcze nie skończyło. Jeszcze bardzo
wiele się wydarzy.
– Założę się, że ty już o to zadbasz – zaśmiała się.
– Jasne! Przecież zostaję tutaj.
– Ja też zostaję tutaj, Jake.
– W takim razie mam nadzieję, że będziemy się widywać,
pani doktor.
– Też mam taką nadzieję, szeryfie.
Epilog
Minął rok. Julia jak zwykle siedziała przy komputerze,
śledząc poczynania wilczej gromady. Zwierzęta zaadaptowały
się już całkowicie do nowego środowiska. Na pustyni
zbudowany został punkt obserwacyjny, obsługiwany przez
nowego asystenta. Nie były to jedyne zmiany w jej życiu. W
domu przybył nowy mieszkaniec, dla którego urządzono śliczny
biało-różowy pokoik.
Elizabeth Forrester spała rozkosznie w ramionach siedzącej
matki, posapując przez sen.
– Och, Lisbeth, jaka jestem szczęśliwa, że mam ciebie –
wyszeptała Julia. Dwumiesięczna dziewczynka miała rude
włoski jak jej matka, a po ojcu odziedziczyła wielkie, zielone
oczy. Była uroczym, spokojnym i pogodnym dzieckiem.
Julia kołysała małą w ramionach, z pełnym satysfakcji
uśmiechem zerkając na ekran. Potomstwo z miotu Sacajewei
przeżyło i rosło jak na drożdżach. Cudowny, odwieczny instynkt
sprawił, że całe stado troskliwie pomagało rodzicom
wychowywać małe wilczki. Pomimo wszystkich przeszkód
eksperyment zakończył się sukcesem. Wilki płowe stały się
znów prawowitymi mieszkańcami swojej krainy.
Julia włączyła automatyczny zapis i ostrożnie ułożyła śpiące
niemowlę w stojącej przy biurku kołysce. Na moment
zatrzymała się u okna i zapatrzyła w dal, w noc gęstniejącą nad
pustynią, rozświetloną księżycem, wychylającym się zza niskich
chmur.
Zaskrzypiały drzwi i do pokoju wślizgnął się Jake.
– Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłem wymigać się od
posiedzenia rady. – Uśmiechnął się przepraszająco i pocałował
żonę. – Pilar powiedziała, że chętnie posiedzi z małą, jeżeli
mielibyśmy ochotę wyskoczyć gdzieś, by uczcić naszą rocznicę.
– Najbardziej miałabym ochotę świętować ją w domu –
odparła Julia. – Tak długo przynajmniej, jak Liz nam pozwoli.
Jake ucałował ją raz jeszcze, a potem sięgnął do kieszeni i
wyjął kopertę.
– Pilar otrzymała list z Kalifornii. Rafe kończy pracę
dyplomową, a Beth zaczęła praktykę w gazecie. A co
najważniejsze, pomyślnie udało im się przetrwać wizytę
ojczulka Freda.
– Zaraz przeczytam. Wiesz, bardzo mi ich brakuje. Ten nowy
asystent jest świetny, ale...
– Nie należy do rodziny tak jak oni. Wrócą tu, kiedy Liz już
będzie chodzić.
Pochylił się nad kołyską i czule musnął czubkiem palca
policzek śpiącego dziecka.
– Ona jest wspaniała, prawda?
Julia roześmiała się serdecznie.
– Jake, pytasz mnie o to dziesięć razy na dzień i dziesięć razy
na dzień odpowiadam ci, że Liz jest najbardziej doskonałym
stworzeniem na tym niedoskonałym świecie.
– Świat staje się coraz lepszy – odparł, biorąc ją za rękę. –
Chodź, wyjdźmy na chwilę. Chciałbym ci coś pokazać.
Stanęli przytuleni na werandzie i patrzyli w dal, poznaczoną
czarnymi sylwetkami kaktusów, odcinającymi się na tle nieba,
na którym zaczęły już migotać pierwsze gwiazdy. Julia
przypomniała sobie ich pierwszy spacer po pustyni. Nazwała
wtedy Jake’a dwunożnym wilkiem, a on przekomarzał się z nią
tak uroczo. Wydawało się, że wszystko działo się zaledwie
wczoraj, choć minął już rok.
– Grosik za twoje myśli, kochana...
– Wszystkie są o tobie i wszystkie dobre.
– Tak jak i moje. Kocham tę krainę, wiesz? A kiedyś
myślałem, że jest tak odludna i nieciekawa...
– Nie. Ona jest magiczna i piękna. A co chciałeś mi pokazać?
– Po prostu to. – Szerokim gestem powiódł wokół. Sceneria
zmieniła się nagle. Wiatr rozwiał chmury i księżyc ukazał się w
całej okazałości na rozgwieżdżonym niebie.
– To księżyc kochanków. Specjalnie go na dziś zamówiłem.
– Całowali się długo, a pustynia, skąpana w srebrnym blasku,
nabierała niesamowitego, nierealnego wyglądu. Powiał wiatr i
przyniósł z oddali zew wilka. Po chwili zawtórował mu drugi,
potem trzeci. W końcu cała pustynia rozbrzmiała echem ich
wycia – dziką muzyką natury.