ODDAJCIE MI ŻONĘ
Komedya w trzech aktach
A. Abrahamowicza i R.Ruszkowskiego
Z
uwagami o grze i rekwizytach, z planem
sceny
i informacyami o jej urządzeniu.
LWÓW
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B.POŁONIECKIEGO
OSOBY:
BONIFACY WYKULSKI, obywatel.
FELICYA, jego żona.
HELENA, ich córka.
BARONOWA AURELIA, matka Felicyi.
JĘDRZEJ PUCIATKIEWICZ, profesor.
MARCELI, jego stryj.
HRABINA.
STAS, jej syn.
DR. FEBROWSKI, lekarz.
SEWERYN IRYTOWICZ.
TYBURCY MILCZYKOWSKI.
KRYSTYNA, jego żona.
AMELIA, ich córka.
ZAMIESZAJ, aptekarz.
ANIELA, jego żona.
RADUDYNSKI.
MICHAŁ,
służący Wykulskich.
JUSTYNA,
służąca.
Rzecz dzieje się w 1. akcie w kąpielach, w 2. i 3.
akcie w domu Wykulskich.
Akt Scena przedstawia salonik letni w ką-
pielach.
Główne wejście z lewej; w głębi
duże
drzwi oszklone z widokiem na ogród; z prawej drzwi
z
porty erą; w wgłębieniach sceny dwa okna, przy któ-
rych
z prawej: wśród kwiatów dwa fotele i stoliczek;
z
lewej: biurko i lustro stojące. Na środku sceny okrągły
stół,
wokoło niego trzcinowe krzesła; na przodzie sceny,
z
prawej strony — fotel do bujania.
SCENA
PIERWSZA. Michał (siedzi w fotelu bie-
MICHAŁ,
JUSTYNA. gunowym, za nim stoi Ju-
styna:
kołysze go. Michał
z
wyrazem zadowolonej dumy — zozparty — pali pa-
pierosa.
Chwila pauzy. Po chwili). Jak?
Justyna. Co?
Michał. Tak!
Justyna. Eee?
Michał (przedrzeźniając). Eee!
Justyna
(zprzymileniem). Panie Michale! A da
mi
poczytać w swoim senniku? Co? Co? Panie
Michale!
Michał
(szybko). Czekaj! (Justyna przestaje ko-
łysać,
Michał wstaje, dobywa chusteczkę od nosa; wy-
ciera
nos, patrzcie zezem na Justynę, — chowa chu-
steczkę
i siada znów). Kołysz dalej.
Oddajcie mi żonę.
- i -
Justyna
(kołysze szybciej). Cóż to było?
Michał.
Nic. Wytarłem nos.
Justyna.
No... a sennik?
Michał.
Ja ci twój sen osobiście dziś wie-
czorem
wytłumaczę.
Justyna.
Już co przez tego, to się obejdzie.
(Słychać
dzwonek: Justyna przestaje kołysać).
Michał
(patrząc na zegarek). To pan konsy-
liarz
Febrowski. W samą porę; nie czuję się
zdrów.
(Daje niedopalonego papierosa Justynie). Masz
pół
papierosa; daj go swemu lubemu.
Justyna (biorąc, figlarnie). Panie Michale !
Michał. Co?
Justyna.
Memu lubemu? To niech go pan
sam
weźmie.
Michał.
Patrzcie, co za wysokie progi! (N. s.).
Nieszczęśliwa
miłość... (Po chwili). Mała..! (Justyna,
która
na powtórny głos dzwonka była już przy drzwiach,
odwraca
się, Michał odbiera od niej papierosa). No
daj,
daj! (Słychać dzwonek). Aj, aj..! (Wybiega na
lewo).
Justyna.
A widzisz! (Wybiega na prawo).
SCENA
DRUGA. Febrowski (podchodząc
Wchodzą: DOKTOR Z lewej — do Michała).
FEBROWSKI
i MI- Sam nawarzyłeś sobie
CHAŁ;
potem JĘ- biedy. Mówiłem: Poco ci
DRZEJ.
wody mineralne? Zdrów
jesteś,
jak rydz; uparłeś
się,
palnąłeś sześć szklanek na raz; masz teraz.
Michał.
Głupi, kto nie korzysta z bytności
w
kąpielach.
Febrowski.
A mądry, kto sobie rujnuje żo-
łądek.
Prawda? Wiedzże o tem, że dla ludzi zdro-
wych,
zwłaszcza niższego stanu, praca jest naj-
lepszym
środkiem zachowania zdrowia.
Michał.
Za pozwoleniem pana doktora! Ja
z
urodzenia należę do stanu wyższego; we mnie
płynie
krew szlachetna; o, powiem to panu! Uro-
dziłem
się...
Febrowski.
Daj że mi spokój ! (Słychać dzwo-
nek).
Któś dzwoni; idź otwórz, krwi szlachetna,
a
potem zawiadom państwa, że czekam.
Michał
{odchodząc n. s.). Ci dorobkiewicze,
to
najgorszy gatunek! (Odchodzi).
Febrowski
(patrząc za Michałem). No, i ten
chciałby
wśrubować się do dobrze urodzonych.
A
to plaga! (Wchodzi Jędrzej i Michał).
Michał
(wprowadzając Jędrzeja). Ależ są pań-
stwo
i panienka; zaraz zamelduję. (Wychodzi na
prawo).
Jędrzej
(w długim, czarnym surducie, zapiętym
pod
szyją, w okularach ; poważny). A, kogo ja widzę?!
Kochany
konsyliarz!
Febrowski. Profesor?! Nie wierzę oczom!
Jędrzej.
Słusznie. Oczy, to najmniej dokła-
dny
instrument optyczny. Na ten raz jednak nic
zawiodły;
to ja.
Febrowski.
Co do oczu, odkładam sobie
dysputę
na później. Nie moge jednak wytłuma-
czyć
sobie, co ty porabiasz w domu, który od
pewnego
czasu stał się prawdziwą Mekką: każdy
z
pokłonem tu dąży.
Jędrzej.
Cóż chcesz? Każdy chce choć raz
w
życiu...
Febrowski.
...zostać Turkiem. Słusznie; prze-
cież
Mahomet..,
Jędrzej.
Ależ nie o Mahometa mi chodzi,
tylko...
Febrowski.
Tylko o pannę. Tem lepiej... Bez
żartu;
co ty tu robisz?
Jędrzej. Bywam od czasu do czasu.
Febrowski. Więc jesteś zajęty?
Jędrzej.
To pojęcie względne. Zajęty, bo mi
schodzi
czas wolny od rzeczy poważnych, pu-
blicznych...
Febrowski.
Prawda, że ty jesteś do publi-
cznego
użytku. Ale tłumaczysz mi się coś... skóra
jakoś
drży na waszeci, aby się nie zdradzić. Od
czasu,
jak cię znam — a znam cię przecież je-
szcze
z ławy szkolnej — zawsze byłeś flegmatyk,
zimny,
jak ślimak, skryty w doktrynerskiej sko-
rupie.
(Żartobliwie). Ślimak, ślimak, pokaż rogi...
Jędrzej. Usposobienia zmieniają się.
Febrowski. Kiedyś unikałeś towarzystwa...
Jędrzej. Unikałem.
Febrowski. I kobiet.
Jędrzej. I kobiet.
Febrowski. A dziś?
Jędrzej. No — dziś...
Febrowski.
Przepadasz za niemi. To zwykły
los
podobnych tobie molów i ślimaków.
Jędrzej.
Przepadać, nie przepadam, ale za-
pominam
się trochę dla jednej.
Febrowski.
Profesor zapomina się; nic no-
wego.
Jednak mnie to dziwi, że to na ciebie
padło.
Jędrzej.
Ależ, proszę cię, dlaczego? Czyż nie
jestem
mężczyzną?
Febrowski.
Nie bardzo, — przynajmniej do-
tąd
zapominałeś o tem, lubowałeś się w estetyce.
Wrażenie
robiła na tobie chyba Wenus z Milo,
albo
Niobe; ale żywa kobieta...
Jędrzej.
Wszystko jest zmienne, a usposo-
bienie
ludzkie przedewszystkiem. W dni moich
zaraniu
nie spodziewałem się, że bywają chwile..
Febrowski.
...chwile ekscytacyi, podniety
nerwów;
wtedy rozum idzie w niewolę popędów,
na
usługi nerwowego ustroju; zmysły i żądze
potężnieją,
w głowie robi się chaos, zupełnie, jak
w
społeczeństwie przed rewolucya. Miałeś taki
atak?
Jędrzej
(nieśmiało). Miałem. (Z uśmiechem).
I
z olbrzymim skutkiem.
Febrowski. Jakież symptomy?
Jędrzej. Od miesiąca już jestem...
Febrowski. Narzeczonym?
Jędrzej.
Ba, żebym ja wiedział, czem wła-
ściwie
jestem. Panna — zdaje się — sprzyja, oj-
ciec
wyraźnie zachęca, matka obojętna, a w babce
wyraźną
mam nieprzyjaciółkę. Za co, nie wiem.
Dawna
to, zdaje się, ansa do mojego stryja, za
którego
ja tutaj pokutować muszę. Pomimo to
jednak,
pewny życzliwości panny i ojca, oświad-
czyłbym
się, gdyby... gdyby nie brak odwagi.
W
tych jednak rzeczach byłem zawsze...
Febrowski.
Byłeś ślimakiem, molem, cie-
mięgą;
a dziś jesteś docentem estetyki; nieszko-
dliwym
konserwatystą i zakochanym dudkiem
zaplątanym
w fartuszek swojej panny.
Jędrzej.
Nie!.. Tak charakteryzować może,
tylko
człowiek, uprawiający medycynę — i poli-
tykę
w dodatku; który całemu społeczeństwu
przypisuje
zimne natryski i powietrzne kąpiele.
Co
zaś do panny...
Febrowski.
Pannę odłóżmy na później. (Z po-
wagą).
Co zaś do społeczeństwa...
Jędrzej.
Ja zaś społeczeństwo odkładam na
później,
a pannę chcę zaraz.
Febrowski.
(przypatruje mu się z uśmiechem
n.
s.). Ślimak pokazał rogi. (Wchodzi Justyna z pra-
wej).
Justyna.
Proszę państwa do ogrodu. Jest tam
starsza
pani i ta włoska hrabina. Panienka jeszcze
u
siebie (Figlarnie). Pewnie tu niedługo nadejdzie.
(Wschodzi
na lewo).
Febrowski.
Idziemy zaraz. (Szybko). Zatem,
krótko
mówiąc, jakże tu stoisz?
Jędrzej. Jak tyczka na wietrze.
Febrowski. To znaczy ?...
Jędrzej.
To znaczy, że gdyby panna mogła
nie
być wnuczką swej babki, ja byłbym najszczę-
śliwszym
z ludzi. Niestety babka, wszechwładna
tyranka,
rozporządzająca posagiem córki, wnuczki
i
całym domem, nie chce mi oddać tej, którą...
Febrowski. ...kocham szalenie--
Jędrzej. O, szalenie!... Jest to miłość poważna.
Febrowski. Profesorska i estetyczna.
Jędrzej.
Ach, ta babka — twardy orzech do
zgryzienia!
Febrowski. Weź dziadka, a orzech zgryziesz.
Jędrzej.
Wziąłem. Jutro przyjeżdża — nie
dziadek,
ale stryj... Przyjeżdża mi pomóc, bo sam
rady
sobie dać nie moge.
Febrowski. Ależ cóż ta babka ma przeciw
tobie 1 Ł |fi -,' %: s1 *' i %
Jędrzej.
Czy ja wiem4? Powiada, że się panna
zmarnuje,
a... a ja... popsuję rasę.
Febrowski.
A w7iesz, może ona ma i racyę.
(Wychodzą).
SCENA
TRZECIA. Bonifacy. Ha, daj pokój;
BONIFACY,
FELICYA, udawałem chorego, ale
polem
HELENA i JU- dziś niema już poco grać
STYNA.
(Wszyscy z pro- komedyi. Straciłem zdro-
wej).
wie i pieniędzy niemało;
daj
pokój, dzięki tobie,
żonusiu
i dzięki teściowej.
Felicya
(poprawiając przed lustrem toaletą).
Ale
pocóż udawałeś chorego? Pocóż zapisałeś do-
ktorowi
duszę i ciało, dając sobą poniewierać?
Bonifacy.
Poco? Daj, pokój! Poco!... Ażeby
się
nie zbajać, żonusiu; ażeby o nas nie powiedzieli, żeśmy po to
przyjechali, aby dla Helenki
lepszego
konkurenta upolować, mając już nie-
zgorszego
w rezerwie, któremu dziecko nasze —
daj
pokój, — że rade...
Felicya.
Bonifacy! Ja jestem matką i znam
moje
dziecko lepiej.
Bonifacy.
Daj pokój — to nie po szlachecku!
Pan
Jędrzej prawie że oświadczył się; ja wiedzia-
łem,
że to człowiek dobry, cichy, przy tem
uczony,
— zdał tyle egzaminów, jest docentem
uniwersytetu,
wszystko, prócz oczu, ma silne,
zdrowe,
zatem — daj pokój — kiedy Helka go
ceni
i przyjmuje, a stryj jego zapisuje mu mają-
tek:
choćby pani teściowa postawiła się na gło-
wie,
ja go przyjmę z otwartemi rękami. — Daj po-
kój
— my gonimy ostatkami — daj pokój — ży-
liśmy
nad stan z rozkazu pani teściowej; ciągle
powtarzała:
o posag dla Helki nie troszczcie się,
w
tem moja głowa i kieszeń; a teraz co? Ani
rusz
z niej grosza wydobyć. Przecież i ty...
Felicya.
Ja warunkowo. W tym twoim
uczonym
nic znowu tak nadzwyczajnego nie wi-
dzę;
między stu uczonymi nie znajdziesz więcej,
jak
jednego rozsądnego człowieka, — a tym wy-
jątkiem
profesor Puciatkiewicz, zdaje się — nie
jest.
Gdyby się więc kto lepszy trafił...
Bonifacy.
Powiedz mi, co ty i teściowa ma-
cie
właściwie przeciw niemu?
Felicya.
Nic za nim; a mama ma tam jakieś
swoje
powody, że i słyszeć o nim nie chce.
Bonifacy.
Ach, ta mama, ta mama. Wzięła
nas
za łeb i trzyma.
Felicya.
Musimy jej ulegać. W jej ręku i mój
posag
i Helci.
Bonifacy.
Daj pokój! Już mi te oba posagi
aż
tu... (Pokazuje na gardło).
Felicya
(obrażona). Bonifacy! Obrażasz moją
matkę!...
Bonifacy.
Nie obrażam, — daj pokój, —
powiedziałem
tak, dla konceptu, ale raz jeszcze
pytam,
co wy właściwie chcecie od tego profe-
sora?
Felicya.
My nic nie chcemy, to on chce naszą
Helkę.
SCENA
CZWARTA. Helena (która słyszała
CIŻ
z HELENA. ostatnie słowa, — wchodząc
z
prawej z książką, — ca-
łuje
matkę w rękę). I dacie mu ją; prawda? Dzień
dobry
ojcu!
Bonifacy.
Daj pokój! Licha tam dobry.
Felicya
(całując ją w głowę). Halko moja!
Ty
wiesz, sercebym własne ci oddała...
Bonifacy. Daj pokój! Ona woli profesora.
Helena.
A gdyby mamusia wiedziała, jak on
ślicznie
pisze!... n. p. (czyta.) „Wyrabianie pojęć
estetycznych
powinno być jednym z głównych
czynników
wychowawczych, bo dojrzałość tych
pojęć
wyrabia potrzebę ukochania wszystkiego,
co
dobre i piękne". (Mówi). Profesor estetyki!... to
daje
najlepszą gwarancyę miłości.
Felicya.
No na dwoje babka wróżyła.
Bonifacy.
Daj pokój! Chyba Helenki babka,
a
twoja matka i moja kochana teściowa na dwoje
wróżyła...
Felicya.
Bonifacy) Hela..!
Bonifacy
(miarkując się). Ach! (D. s.J. Ko-
chana
teściowa terorvzuje cały elom.
Helena.
Wobec wszystkich starających się
o
mnie panów ogarniało mnie dziwne uczucie
strachu.
Jędrzej jest jednak pierwszym i jedynym,
którego
sic nie boję; to mi pochlebia, a potem...
on
taki dobry... poczciwy... a wierzy wszystkim...
samby
przepadł na tym świecie, — ja mam być
mu
pomocą, podporą... zresztą ja go kocham.
Bonifacy.
A to najważniejsze. Daj pokój...
Helena.
O, nie! Najważniejsze jest to, że on
mnie
kocha; ja to czuję.
Bonifacy.
To też będziesz go miała; jakom
szlachcic.
Helena (odchodzi od okna). Dziękuję tateczce.
Felicya.
Ha, jeżeli się sprawdzi, że stryj mu
zapisze
majątek — w co jednakże nie wierzę —
to
ja się dłużej sprzeciwiać nie będę, chociaż i to
nie
na wiele się przyda, bo moja mama na ten
związek
nigdy nie zezwoli, a wiesz przecież, że...
Bonifacy.
A wiem..! Daj pokój, wiem! Bo-
giem
a prawdą, zasłużyłem sobie na emeryturę
za
tylołetnią uległość dla tej jaśnie pani. Cierpię
od
lat dwudziestu, jak ten koń fiakierski. Twój
posag
gdzie? Zrobiła obiecankę, cacankę, a głu-
piemu...
(Felicya chce mu przerwać, wskazując He-
lenkę,
czytającą książkę) ...daj pokój, — radość.
Felicya.
Nic straconego; co nas ominęło,
spotka
nasze dziecko.
Bonifacy.
Daj pokój, chyba wnuki, albo
prawnuki;
bo przy niechęci babki do wszystkich
starających
się, w całej Polsce nie znajdziemy
jednego
konkurenta.
Felicya. A Stas?
Bonifacy.
II conte di Picca-Feri? Całuję
rączki
za takiego niedołęgę. Niedawno się to uro-
dziło,
a już ledwo po świecie łazi; elektryzowaćby
go
potrzeba do ślubu.
SCENA PIĄTA. Aurelia. Ach, zapomnia-
CIŻ,
AURELIA i SE- łem zarzutkę w ogro-
WERYN
(wchodził z o- dzie — i Mikuś tam śpi
grodu).
w altanie... Bądź pan tak
dobry
i przynieś to. Ten
prefesor
wypędził mnie z ogrodu.
Seweryn.
Mam przynieść pani tego pasku-
dnego
kocura?
Aurelia.
Panie, to mój faworyt..! Ale ten pro-
fesor,
profesor! Poco to przyjmować w dom ta-
kie...
Boże, zmiłuj się! i
Seweryn
(d. s.). Patrzcie, zrobiła ze mnie
kocią
mamkę. Och, gdyby nie przeklęte Monaco,
nie
musiałbym się teraz wysługiwać starym
babom!
Aurelia.
Pan jeszcze tu? A tam jakieś psisko
wystraszy
mi Mikusia.
Seweryn.
Spieszę, pani baronowo. (Wychodzi
do
ogrodu).
Bonifacy
(do Felicyt). Daj pokój! Powiadam
ci,
że to tegi człowiek. Jakie ma zaięty..!
Aurelia.
Kto taki?
Bonifacy.
Profesor.
Aurelia.
Wady chyba; jakież to może mieć
zalety?
Bonifacy. Rozsądny...
Aurelia. Pozornie —
Bonifacy. Wykształcony...
Aurelia. Tak po kabalarsku.
Bonifacy. Człowiek ze stanowiskiem.
Aurelia. Na którem się znaleźć nie umie —
Bonifacy. Szanuje nas...
Aurelia. Dla pieniędzy —
Bonifacy. Kocha Helę...
Aurelia.
On i miłość!!! Ależ człowiek ten
o
miłości nawet i mówić nie umie!
Bonifacy. On też nie mówi — ale czuje.
Aurelia.
Ale dość już, dość! Człowiek nie
należący
do towarzystwa, nie może wejść do na-
szej
rodziny!
Bonifacy.
Dajże pani pokój! Jakie towa-
rzystwo?
Co to jest towarzystwo? (W tej chwili
wchodzą
z ogrodu hrabina Picca-Feri i Stanisław).
SCENA SZÓSTA. Aurelia {wskazując wcho- ]
CIŻ,
HRABINA, STA- dzących). Par exempie, to,
NISŁAW.
mój zięciu. j
Bonifacy
(d. s.). Boże,
chroń
mnie od wody, ognia i takiego towarzystwa!
Stanisław
{do Aurelii). Za przykładem pani,
przenosimy
się do salonu; tam, w ogrodzie, chło-
dno,
choć słońce niby dogrzewa; jestem, jak bryła
lodu.
(Do Wykulskich). Witam... (zbliżając się do
Heleny)...
kochaną pannę Helenę, która... która...
Helena
(z dygiem). Która także pana wita
i
— żegna zarazem. (Wybiega do ogrodu; we
drzwiach
spotyka Seweryna z szalem i kotem: Sewe-
ryn
zatrzymuje ją cichą rozmową).
Stanisław. Mon Dieu! Gomme jai froid!
Hrabina
(do Aurelii). Ten doktor Febrowski
zamroził
mi Stasia tą niedorzeczną hydropatyą.
Stas. On powiada, że ja mało mam krwi.
Hrabina.
Ale szlachetna — corpo di bacco!
—
jak mówił nieboszczyk mój mąż, ii co inte di
Picca-Feri.
Bonifacy.
Szlachetna, bo szlachetna, pani
hrabino,
ale mało, bo mało. Ot, taki profesor —
na
przykład — krew czerwona tylko, ale zdrowa...
i
rozum...
Aurelia.
Dajże pan raz pokój z tym profe-
sorem
!
Bonifacy. Tyle zdał egzaminów..!
Hrabina.
Bo potrzebował dla chleba. Mój
Stas
obejdzie się bez tego; a gdyby chciał, —
corpo
di bacco! — gdyby tylko palcem kiwnął...
(Siada
z Felici fa przy oknie, po prawej; cicha roz-
mowa).
Stanisław.
Pojechałbym na wszechnicę hra-
biów
Jagiellonów, zapisał się do bractwa filare-
tów
i pozdawał najtrudniejsze egzamina. PL
wielka
mi sztuka!.. Brrr! Jakie tu zimno! (Siada
w
fotelu, kołysze się i zasypia).
Seweryn
(w drzwiach ogrodowych do Heleny).
...Rozprawia
tam z Febrowskim o estetycznej stro-
nie
polityki; obaj dogodzą sobie. Nudziarze! —
Doprawdy,
dziwny pani ma gust...
Helena.
Cóż robić? Podoba mi się. (Wybiega
do
ogrodu).
Seweryn
(d. s.J, No, ta dla mnie stracona;
a
szkoda: podobno babka daje piękny posag,
Stanowczo
w tym roku mam pech! (Zbliża się
do
Aurelii). Proszę pani, dlaczego ten kocur tak
miauczy
nieprzyjemnie?
Aurelia
(odbierając kota). Aniołek! Mikuś ko-
chany,
on tak rozmawia... (nadsłuchując)... ii dio!
że
go tam w altanie ten wasz profesor, (z ironia)
ten
polski filozof „au petit pied" znudził, zde-
nerwował.
I taki pedant z patentem na kiepski
rozum,
potrafił ująć sobie naszą Helenkę! Prostak
uczony!...
Mój panie Irytowicz!... a i ty, mój nie-
fortunny
zięciu, któremu to imponuje, że twój
protegowany
zdał tyle egzaminów, — boś ty sam
podobno
nie złożył żadnego — nie sądźcie, bym
była
tak zacofana, żebym coś przeciwko godności
profesorskiej
miała. „Pas du tout". Mamy dzisiaj
panów
profesorów z koronami. Mój dobry znajomy, hrabia Zyzio, pisze mi,
że i jemu przycho-
dzi
fantazya wykładać i uczyć od nowego roku.
Seweryn.
Pan całą gębą...
Bonifacy.
Tytuł ma od tygodnia, a majątek —
daj
pokój...
Aurelia.
Chciałam powiedzieć, że trzeba być
albo
profesorem-panem, albo mieć protekcyę ja-
kiego
pana i wysługiwać mu się; sama nauka
nie
wystarcza. A wasz profesor cov? Do państwa
mu
daleko, a w świecie nikt go niezna, nie pro-
teguje.
Sam jedzie i sam powozi... o własnej sile..
Taka
miernota chudopacholska! Zlitujcie się! He-
lusia
nasza, to materyał na hrabinę. To nie dla
niej
mąż.
Bonifacy. Tere fere kuku...
Felicya.
Stryj jego, bogaty stary kawaler...
Sukcesya
pewna---
Aurelia
(z ogniem). Nie mów mi o nim! Fe!
Fe..!
Znałam tego..! Nie mów mi o tym! ..Canaille u
Mieszczański
poseł! (Spokojniej). Jego ś. p. matka,
Wielosielska,
kobieta ze świata mojego, lubiła
mnie...
i to go ośmieliło, że chciał się policzyć
w
poczet moich konkurentów. Rozgłosił nawet
po
okolicy, żem go łapała, ale on się sam cofnął...
Ten
warchoł! Postępowiec! Ateusz! Komunista'
Robespierre!
Bonifacy
(n. s.). Daj pokój. Wcale mu się
nie
dziwię.
Felicya (uspokajajac). Marno!...
Seweryn (przy oknie; do Hrabiny). Burza
w szklance wody — —
Aurelia
(głaszcząc kota). Mój Mikusiu ! Tyś mi
jeden
pozostał.
Bonifacy (do FelicyiJ.D&j pokój!
Felicya
(do Bonifacego). Z profesorem można
jeszcze
zerwać bez skandalu. Dotąd nie oświad-
czył
się na seryo.
Aurelia.
Jak mnie niegdyś stryj, tak on He-
lenkę
tylko bałamuci... Szkaradni ludzie!
Bonifacy.
Bałamuci — nie bałamuci; ona
go
kocha. (Hrabina i Seweryn zbliżają się).
Aurelia.
Już ja w tem, żeby się odkochała.
(Do
Hrabiny i Seweryna). Jej matka jest moją córką,
babką
więc jej córki jestem ja. (Hrabina i Sewe-
ryn
potakują). Moja wnuczka musi zatem uledz
woli
swej matki, a mojej córki, która ulegnie
woli
swej matki, to jest mojej... Czy tak?
Wszyscy. Ależ tak, tak!
Bonifacy (n. s.). Siała baba mak...
Aurelia.
Ja zaś pójdę za wolą Boga, który
nie
zechce oddać belfrowi dystyngowanej panny
Bonifacy.
Za pozwoleniem! A moja wola
niema
tu żadnego znaczenia?
Aurelia.
Pańska wola? Zapewne, tylko, że
posag
Helki, w mojem ręku — (do kota). Śpiący
koteczek?
Trzeba zanieść do łóżeczka? Co?
Bonifacy (d. s.). Aj, ten posag... posag..!
Aurelia.
Panie Irytowicz! Zanieś pan Mikusia
na
górę do mego pokoju i zaczekaj tam na mnie;
zrobimy
maią partyjkę. (Oddaje mu kota, którego
on
bierze z obrzydzeniem).
Seweryn
(przy drzwiach z lewej). Ciężka pań-
szczyzna!
Ach, gdyby nie Monaco! (Wychodzi).
SCENA SIÓDMA. Bonifacy (wskazując śpią-
CIŻ;
bez SEWERYNA. cego Stanisława). A mo-
żeby
i tego pieszczotka
wynieść na górę?
Felicya. Bonifacy..!
Hrabina.
Zasnął mi nieboraczek. Po całych
nocach
nie sypia, — taki zdenerwowany; kuracya
i
miłość wyczerpują go.
Bonifacy.
Mój sąsiad, kapitan, powiedziałby:
Zgrany,
jak skrzypce Stradwariusa.
Hrabina
(zbliżając się do Stanisława). Nic dzi-
wnego,
panna nie stara się zabawić go. (Do Stani-
sława,
kołysząc go). Corpo di bacco! Zbudź się,
„mon
petit frileux!" (Ogląda się). A propos, gdzież
Helunia?
Felicya
(zakłopotana). Wyszła do ogrodu, do-
piero
co...
Aurelia.
Mogłabyś na zbałamucone dziecko
baczniejszą
dawać uwagę; gdyby nie moja tro-
skliwość....
Felicya.
Ależ, marno, nic się jej nie stanie;
rozmawia
wprawdzie z profesorem, ale doktor
im
towarzyszy.
Bonifacy.
Daj pokój, — moje dziecko nadto
dobrze
wychowane, aby...
Hrabina.
Niejedna dobrze wychowana, corpo
di
Bacco...
Oddajcie mi żonę. 2
Aurelia.
Tak, czy owak, sensu niema, aby
młoda
panna...
Bonifacy.
Stara tego nie zrobi, boby nikt
z
nią i gadać nie chciał.
Aurelia.
Trywialny jesteś, kochany zięciu...
Idę
podyktować list do hrabiego Zyzia... (Odcho-
dząc).
Przyślijcie mi tam Helenkę. (Odchodzi).
SCENA ÓSMA. Felicya (z okna woła).
CIŻ,
bez AURELII; po- Helu! Helu! Prosimy łu-
tem
HELENA, JĘ- taj!
DRZEJ, FEBROWSKI. Jędrzej (podchodzi do Fe-
licyi;
Febrowski z Bonifa-
cym
; później naodwrót, obaj kłaniają się Hrabinie,
Stanisław
przybyłym. — Chwila milczenia).
Felicya.
Helenko, babcia chce z tobą po-
mówić.
Helena.
Pójdę za chwileczkę. (N. s.J. Na wy-
mówki
dość czasu. (Febrowski z Hrabiną i Felicya
na
lewo, Bonifacy za Stanisławem; Jędrzej z Heleną
rozmawiając
cofają się ku fotelom, gdzie kwiaty).
Hrabina
(do Febrowskiego). O czem mówi-
liście
?
Febrowski.
Trochę o hygienie, trochę o po-
lityce.
Hrabina.
O ile się na tych rzeczach rozu-
miem,
w interesie hygieny należałoby zabronić
dyskusyi
politycznych.
Febrowski.
Polityczna dyskusya, to gimna-
styka
umysłu.
Bonifacy
(do Stanisława). Nie masz, jak sen!
Prawda?
Nawet myśleć nie trzeba.
Stanisław.
Eh! nie... nie..! Ja lubię myśleć;
tylko
jak myślę, to mi się mąci w głowie i zaraz
spać
mi się chce.
Hrabina (z daleka). Miłości ci trzeba!
Febrowski. Prysznica!
Bonifacy. Krwi i ciała !..
Helena (do Jędrzeja)... pan przede mną?!
Jędrzej.
Ja truchleję na widok pani. Suma
moich
pojęć o samodzielności niknie, a ja sam
zostaję...
Helena (żartobliwie). Z estetyką?
Jędrzej. Oddałbym ją całą chętnie za...
Helena.
Nie wiedziałam, że mój widok tłumi
w
panu odwagę.
Jędrzej.
To naturalne. Istoty niższe kryją
się;
wyższe lubią lśnić, czują potrzebę ujawnia-
nia
jestestwa harmonii, lub dysharmonii wrażeń
zewnętrznych.
Helena.
A więc ujawnij pan jestestwo har-
monii
własnej!
Jędrzej. Tak, dążąc...
Helena
(przerywając). Ładnie mi w lej sukni?
(Podchodzi
do lustra, Jędrzej za nią).
Felicya. Helu, babcia czeka!
Helena.
Mamciu, zrób to dla mnie i wytłu-
macz
mnie przed babcią. (Cicho). Już się rozga-
dał,
— może skończy.
Felicya.
(P. c). Nic z tego nie będzie, babcia
nie
pozwoli.
Helena. E!
Felicya.
Mój Boże! Czego się to dla dzieci
nie
robi. (Wychodzi).
SCENA
DZIEWIĄTA. Bonifacy (do Stanisława).
CIŻ;
bez FELICYI; pó- A w dzień?
iniej
MICHAŁ. Stanisław. Pora nie sta-
nowi
różnicy. Podczas
pogody
sypiam właśnie najlepiej. (Michał wchodzi
i
mówi coś Bonifacemu na ucho).
Bonifacy. Z rachunkiem'? Dawno?
Michał. Od dziesięciu minut.
Bonifacy.
Aj, do dyabła! (Wychodzi z Micha-
łem
na lewo).
SCENA
DZIESIĄTA. Hrabina. Wierzaj mi pan,
CIŻ,
bez BONIFACEGO to niepodobna! '
i
MICHAŁA. Febrowski. Dla chcącego
niema
niepodobieństwa.
(Wstają
i rozmawiając zbliżają się ku fotelom, gdzie
kwiaty).
Hrabina.
Ludzie... złe języki...
Febrowski.
Est
modus in rebus.
Hrabina.
To
znaczy...
Febrowski.
Ze na wszystko jest sposób. (Ro-
zmawiają
po cicho).
Jędrzej (do Heleny). Ależ pozostaje szczerość...
Helena. Najczęściej udana.
Jędrzej.
Pessymizm jest zgubny; niech mu
się
pani nie oddaje. Ludzie...
Helena.
Ludzie są ludźmi... Serdeczni i szcze-
rzy,
dopóki tego potrzeba wymaga.
Jędrzej. A jeśli natury wyższe...
Helena. Te rzadko się zjawiają.
Stanisław. Pysznie się bawią. (Zasypia).
Hrabina.
...Gdybym miała kogoś, z kimbym
bardziej
otwartą być mogła!... Te konwencyonalne
znajomości
i konwersacye nudzą mnie. Spra-
gniona
jestem odrobiny poezyi i słońca.
Febrowski. Marzycielstwo...
Hrabina.
Ja nie chcę poezyi mglistej, nie-
skończonej,
ale więcej ziemskiej, uchwytnej.
Febrowski. Nie pojmuję pani hrabiny...
Hrabina.
Jestem kobietą owdowiałą młodo...
Tamour
est la poesie des sens...
Febrowski. Ach!
Jędrzej. A gdybym zaryzykował..?
Helena. Qui ne risque rien, n'a rien.
Hrabina.
Tak, chciałabym o tem pomówić
kiedyś
z doktorem na seryo!
Febrowski.
Ależ owszem, kiedy pani hra-
bina
rozkaże...
Hrabina. Może jutro o... o... dwunastej.
Febrowski.
Kiedyż to właśnie godzina po-
wietrznych
kąpieli--
Hrabina.
A, prawda, zapomniałam. (N. s.J.
Głupiec!
Helena.
Czy w pańskiem życiu niema ani
jednej
chwili, w której byś pan zdradził odwagę?
Jędrzej.
Owszem ; wyratowałem raz tonącego
kolegę.
Helena.
A, to pięknie! Jakżesz to było?
Jędrzej.
Jam stał na brzegu, on wpadł
w
wodę...
Helena. A pan..?
Jędrzej. Podałem mu laskę...
Helena. I...
Jędrzej.
I wygramolił się na brzeg.
Helena.
Inaczej byłby utonął — —
Jędrzej.
Wątpię; woda była płytka.
Helena.
A więc to przez miłość koleżeńską..?
Jędrzej.
Tak, pani.
Helena.
A uczucie innego rodzaju?..
Jędrzej
(d s.J. Ośmiela mnie... (Głośno). Ile
razy
serce mi silniej uderza...
Helena (przy lustrze nie patrząc nań). To co?..
Jędrzej.
A no, to tracę odwagę... ale przy
pani
— zdaje mi się, że nawet zdolny byłbym
spełnić
czyn bohaterski; dałbym się powodować
uczuciu,
bo w oczach pani widzę tyle prawdy;
w
jej duszy tyle szczerości...
Helena (szczerze). Panie Jędrzeju!..
Jędrzej.
Zdaje mi się, że całe życie, to pasmo
szczęścia...
nie... ja nie wiem, co mi się stało,
ale--ja panią tak--gdybym był pewny,
że i pani... to... to... (Zacina się).
Helena. To co?
Jędrzej.
Że pani to życie moje ze mną po-
dzielić?..;,'..
Helena. Ach!
Jędrzej. Oczywiście, jeśli łaska...
Helena. Ja sama nie wiem... ja...
Jędrzej.
Pozwól mi pani się kochać! (Całuje
ją
w rękę, Helena spłoszona wybiega do ogrodu, Ję-
drzej
za nią). Ależ pani, panno Heleno..! (Wychodzi).
Hrabina
(do doktora). A więc wieczorem?
Febrowski
(po namyśle). No... dobrze!
Hrabina.
Au revoir! (Wychodzi na prawo).
Febrowski.
Sługa pani! (Wychodzi na lewo).
SCENA
JEDENASTA. Stanisław (budząc się).
STANISŁAW
sam, pó- Nikogo?... A gdzież ma-
źniej
TYBURCY, KRY- ma ? Marno! Marno! ( Wy-
STYNA,AMELIA.(Pati-
chodzi do ogrodu; w tej
za).
chwili wchodzą — z lewej
Milczykowscy z córką).
Tyburcy.
Cóż to? Niema nikogo?
Krystyna.
Przecież widzisz, że niema.
Amelia.
Nie zastaliśmy nikogo.
Krystyna.
To nic nie szkodzi, odpoczniemy.
Tyburcy.
Siadajmy. Uf! Jakie gorąco!
Amelia.
Aura prześliczna; atmosfera prze-
siąknięta
wonią lasów i łąk ojczystych; prawdziwa
rozkosz...
Krystyna.
Będzie ci rozkosz, jak zostaniesz
starą
panną. Ach, ten ojciec, ten ojciec!
Tyburcy.
Niby to można męża wytrzasnąć
z
rękawa. Pomyśl tylko, ile Wykulscy mieli za-
chodu,
zanim złowili profesora!
Krystyna. Pi! Profesora...
Tyburcy. Lepszy rydz, jak nic.
Krystyna.
Wiesz co, Amelko? Powinnaś go
odbić
Helence.
Tyburcy. A tak, powinnaś...
Krystyna. To trudno; myśl sama o sobie.
Tyburcy. Każdy sobie rzepkę skrobie.
Krystyna.
Przecież to ciebie najwięcej ob-
chodzi.
Tyburcy.
Masz oczy nie od parady; obracaj
niemi...
Krystyna.
Nie od parady dał ci Pan Bóg
zęby;
szczerz je do świata.
Tyburcy.
Pokazuj, co masz najlepszego,
a
mąż się znajdzie.
Krystyna, Tyburcy..!
SCENA
DWUNASTA. Helena (wbiega szybko, za
CIŻ,
HELENA i JĘ- nią Jędrzej. Spostrzegłszy
DRZEJ.
obecnych). Ach!
Jędrzej. Och!
Amelia
(sentymentalnie). Tak się zawsze ba-
wią
zakochani.
Helena.
Witam państwa.
Jędrzej.
Moje uszanowanie...
Krystyna.
Rodzice w domu? Zastaliśmy
drzwi
otwarte, a w salonie nikogo. Przyszliśmy
pożegnać
się.
Helena.
Rodzice u siebie. Zawiadomię ich
o
przybyciu państwa. (Wybiega).
SCENA
TRZYNASTA. Amelia. Tak dawno pa-
CIŻ,
bez HELENY. (Ty- na nie widziałam... Czy
barcy
i Krystyna chrzą- pisze pan co nowego?
kaja
znacząco, patrząc na Krystyna. Nad czem pan
Amelię).
pracuje?
Tyburcy.
Co panu no-
wego
przyszło do głowy?
Jędrzej.
Właśnie teraz nie pracuję tyle umy-
słem...
V
Amelia. Ile sercem, prawda?
Krystyna. Serce, to grunt.
Amelia.
„Miej serce i patrzaj w serceu —
powiedział
poeta.
Tyburcy. Wincenty Pol.
Amelia (po cichu). Ależ, ojcze..!
Tyburcy. Hm... Hm!...
Jędrzej.
Suma potrzeb indywidualnego szczę-
ścia
—--
Amelia.
Szczęście, to rzecz wzniosła.
Krystyna.
Cel ludzkich marzeń.
Tyburcy.
Marzenie ludzkich celów...
Amelia.
Co pan myśli o szczęściu?
Jędrzej.
To względne; szczęście może być
dwojakie...
Tyburcy.
Doczesne i wieczne.
Amelia.
Ułudne i prawdziwe; czy tak?
Jędrzej.
Co do szczęścia, to rzecz tak trudna
do
rozwiązania, jak zagadka bytu. Można pozór
wziąć
za prawdę; głupotę za rozum, fałsz za szcze
rość;
— to są złudzenia szczęścia. Przekonawszy
się
o szczerości, można spotkać się ze zdradą;
to
nietrwałość szczęścia. Można nakoniec...
Krystyna
(ciągnąc Tyburcego w głąb). Dobrze
idzie.
Poczuł bożą woię...
Tyburcy. Anielka już ją dawno poczuła.
Jędrzej. Mógłbym zliczyć całe szeregi faktów...
Amelia
(przerywając). Zapnij mi pan ręka-
wiczkę...
Jędrzej.
Służę, lecz nie mam wprawy; pro-
szę
być wyrozumiałą.
Amelka.
Pierwszy raz widzę niezręcznego,
nie
poznam się na tem.
SCENA
CZTERNASTA. Marceli (n. s.). Jeśli ta,
CIŻ
i MARCELI. to nie tegi wybór.
Jędrzej.
A, kochany stry-
jaszek!
Jutro się dopiero spodziewałem...
Amelia.
Przepraszam (Odbiera rękę; n. s.). Już
się
tak zagalopował, że...
Jędrzej.
Proszę o chwileczkę, jeszcze dwa
guziki...
Marceli.
Myślałem, że czem prędzej, tem le-
piej;
ale... nie przeszkadzam. Moje uszanowanie.
Jędrzej. Mój stryj! Państwo Milczykowscy!
Tyburcy. Wielce nam przyjemnie.
Amelia
(do Jędrzeja). Oczekujemy z herbatą.
(Milczykowscy
z Amelią odchodzą do ogrodu).
SCENA
PIĘTNASTA. Jędrzej. Kochany stryju!
JĘDRZEJ,
MARCELI. Marceli (witając się). Ko-
mu
tu tak nadskakiwałeś?
Jędrzej. Kuzynka mojej narzeczonej.
Marceli.
No, a ja myślałem...! Od kiedyż to
profesor
taki bałamut? Jedną kocha, a drugą ba-
łamuci.
Jędrzej. Ależ, stryju...!
Marceli. Żenisz się?
Jędrzej. Żenię się.
Marceli. Żenisz?!
Jędrzej. No, żenię się. Stryj tak pragnąłeś...
Marceli. Więc to dla mnie?
Jędrzej. Dla stryja.
Marceli. Dziękuję ci.
Jędrzej. To jest... właściwie dla siebie...
Marceli. Czegóż jesteś taki zalterowany?
Jędrzej.
Pomyśl, kochany stryju, że musia-
łem
zapiąć dwadzieścia guzików kuzynce!..
Marceli.
Ostrożnie z guzikami! (D. s.J. O, z pro-
fesora
zrobił się kobieciarz! (Głośno). Uważam, że
te
panny, to widocznie sobie wydzierają ciebie.
Co
to teraz za świat; no proszę!.. Ale jak to się stało,
że
zdecydowałeś się ożenić? Jak ty się oświadczy-
łeś,
— przy twej wrodzonej skromności?
Jędrzej.
Sam nie wiem; jakoś to się samo
zrobiło;
— sądziłem, że to trudniej pójdzie...
Marceli. Więc kochasz się gorąco, namiętnie..?
Jędrzej.
Cieszę się myślą, jak po całodzien-
nej
pracy... ten miły spokój... przy herbacie...
obok
mojej żony...
Marceli*
Uhm... spokój..! Nie zawsze, nie
zawsze
— — !
Jędrzej.
Przeczytam jej coś z moich dziełek...
Marceli.
To jej tem bardziej nie ubawisz.
Więc
żenisz się dla zasady, ale nie kochasz się?
Jędrzej.
Kocham się.
Marceli
A twoja miłość jakoś nie grzeje —
Jędrzej.
Nie wypada mi jakoś, jako profeso-
rowi,
egzaltować się.
Marceli.
Słuchaj! Wprawdzie jesteś docen-
tem
uniwersytetu, zdałeś wszystkie egzamina z wy-
szczególnieniem;
ale jak ty zdasz egzamin na mał-
żonka?
Boję się.
Jędrzej. Ja jestem pełen otuchy.
Marceli. O posag nie pytałeś się?
Jędrzej. Nie. Pocóż miałbym się pytać?
Marceli. Aby ci po ślubie figi nie pokazano...
Jędrzej. Zapewniam stryja...
Marceli.
...że nic nie dostaniesz. Trzymają cię
podobno
na sznurku.
Jędrzej. Nie rozumiem.
Marceli.
Na przykład, gdyby się lepszy
trafił...
Jędrzej.
Nic mi o tem nie mówiono.
Marceli.
Sądzisz, że się o tem narzeczonemu
mówi?
Jędrzej.
Matka żąda pewnych formalności.
Marceli.
Może anticipando zaintabulować
córkę
na twojej kamienicy?
Jędrzej.
I babka...
Marceli. Znam tę starą baronową. Miałem
nawet
żenić się z nią, ale opatrzyłem się w porę.
WaryatkaL
No, ona z pewnością nie zgodzi się
na
związek z moim synowcem!
Jędrzej.
Przeczytałem całą ustawę o małżeń-
stwie
: babka nie ma żadnego prawa!
Marceli.
To ty z paragrafem starasz się
o
pannę?
Jędrzej. Stryj zawsze zapoznajesz naukę.
Marceli.
Słuchaj. Jesteś ostatni Puciatkiewicz.
Otoż
chcę stworzyć z mego majątku substytucyę
dla
twego syna, — spodziewam się, że go mieć
będziesz
?
Jędrzej. Czyż ja moge się zobowiązywać?
Marceli. Ja chcę, żebyś go miał!
Jędrzej. Stryjaszek stawia żądania tak...
Marceli.
Rozkazywać ci nie moge. Ja cię
proszę,
ja pragnę... Przyjechałem podziękować, że
cię
przyjęto; ale gdybym zauważył najmniejszą
niechęć,
to zerwę...
Jędrzej.
Żeby tylko stryj ze swojem drażli-
wem
usposobieniem...
Marceli.
Jako narzeczony jesteś za szla-
chetny.
Powinni to ocenić, a nie grymasić! Aha!
Ale,
czy wiesz, że kandydujesz na posła?
Jędrzej. Ja? Ja nie kandyduję.
Marceli.
Ogłoszono dziś w dziennikach twoją
kandydaturę
z małych miasteczek.
Jędrzej. Nic nie wiem i nie kandyduję wcale.
Marceli.
Chciano mnie wybrać ponownie
posłem,
— jestem już za stary; ty znasz moje
zasady,
pójdziesz moim torem ; ciebie więc zapro-
ponowałem.
Jędrzej. Ależ ja stanowczo nie przyjmę!
Marceli. A więc skrompromitujesz mnie?..
Jędrzej.
Stryju, ja wyznaję zasady konser-
watywne...
Marceli.
Zmienisz je dla mnie na demokra-
tyczne.
Jędrzej.
To się nie zgadza z mojem przeko-
naniem
!
Marceli.
Przecież stryja śmiesznością nie
okryjesz;
agitacya wre w najlepsze!
Jędrzej.
Mój stryju, zapewne, że mam obo-
wiązki
wobec ciebie, ale stryjaszek za wiele ode
mnie
wymagasz; każesz mi mieć syna, równo-
cześnie
ślub, kandydowanie ze zmianą prze-
konań...
Marceli.
Mam już nawet mowę kandydacką
dla
ciebie napisaną.
Jędrzej. Ależ on mnie terroryzuje!
SCENA
SZESNASTA. Jędrzej (przedstawia). Mój
CIŻ;
BONIFACY, FELI- stryj!
CYA,
HELENA (wchodzą). Bonifacy. Jakże nam
miło kochanego i sza-
nownego pana...
Helena
(do Jędrzeja po cicho). Czy Milczy-
kowscy
poszli 1
Jędrzej. Nie; są w ogrodzie.
Helena.
Obrażą się; ja przynajmniej muszę
wyjść
do nich. (Wychodzi).
Felicya
(siadając, wskazuje Marcelemu krzesło).
Proszę.
Marceli.
Jako jedyny krewny Jędrzeja, przy-
jechałem
oficyalnie podziękować...
Bonifacy. Kochany pan fatygował się...
Felicya. Ależ...
Marceli. Czy pani się waha?
Felicya. Ależ... to jest... właściwie...
Jędrzej (p. c). Stryju, nie tak gorąco!
Marceli
(n. s.). Mam na nią sposób! (GI.).
Chciałbym
ostatecznie wiedzieć, gdyż majątek
mój
zapisuję...
Felicya. Ależ ja się zupełnie nie wahałam...
Marceli
(n. s.). Rozumiemy się. (GI). Sądzi-
łem,
że pani się waha... A teraz, kiedy już nic
nam
na przeszkodzie nie stoi, z weselem zwlekać
nie
będziemy.
Bonifacy.
...Pewne przygotowania... wy-
prawa...
Marceli.
Sam się postaram o całe urządze-
nie
dla profesora, byle wesele zaraz się odbyło!
Felicya.
Tak nagle...
Marceli.
Rzecz skończona. Chcę zrobić sub-
stytucyę
na rzecz syna Jędrzeja.
Jędrzej. Mówiłem już stryjowi...
Felicya. Ale to bardzo pięknie; na syna...
Bonifacy.
To rodzaj majoratu? To bardzo
rozsądnie.
Jak szanownemu panu na imię?
Marceli. Marceli.
Bonifacy
(notuje). Nazwiemy go Marceli...
Marcelko...
Jędrzej
(n. s.J. Tak o tem rozprawiają, jak-
bym
ja miał w kieszeni tego Marcelka...
Felicya.
A dochody z substytućyi... nasze
dziatki
będą pobierać?
Marceli.
Coś dla siebie zatrzymam.
Felicya.
To się samo rozumię..!
Marceli.
Ja skromnie żyję.
Bonifacy.
Można służyć fajeczką? Herbatką?
Czarną
kawą?
Marceli.
Dziękuję. Muszę przed państwem
usprawiedliwić
ten nagły pośpiech; chciałbym
bowiem
podczas ślubu akt substytućyi podpisać!
Ze
zaś cierpię na kongestye...
Jędrzej.
Stryjaszek cierpi? O, jakże mi
przykro!
Bonifacy
(n. s.). Śpieszmy się! On krwisty...
Marceli.
Zresztą wyjeżdżam za granicę. Gdy-
by
więc ślub odroczono...
Bonifacy.
Ależ nie mamy powodu...
Felicya.
Zapowiedzi w przyszłą niedzielę.
Marceli.
Pragnąłbym teraz poznać narze-
czoną
profesora.
Felicya (wola). Helenko! Helusiu!
SCENA
SIEDMNASTA. Jędrzej. Mój stryj! Pan-
CIŻ,
HELENA. na Helena!
Marceli.
Ho! Ho! Teraz
się
nie dziwię, że zadrgało nawet spokojne serce
profesora!...
Helena.
Pan mówi to przez grzeczność!
I
Jędrzej. Stryj nie mówi nigdy komple-
I. mentów.
f Marceli (do Jędrzeja). Proszę nam nie prze-
szkadać!
(Do Heleny). Czy on naprawdę podobał
I
się pani?
Helena. Pan wątpi?
Marceli.
Bo mnie z całym swoim spokojem
i
powagą profesorską nie podobałby się z pe-
wnością.
Jędrzej.
Jeżeli stryj w podobny sposób wy-
I
raża się...
Helena. Ależ pan żartuje...
Marceli.
Ma on i zalety, n. p.: miękkie
serce,
— skromny, jak panienka; będzie doskona-
łym
pantoflem!
Jędrzej. Stryju!
Marceli.
Musi go pani wyrobić; ostro się
wziąć
do profesora.
Bonifacy. Kochany pan...
Marceli.
Proszę nam nie przeszkadzać. (Do
Heleny).
Nie zabawia on pani wykładami z mito-
logii?
Bo to namiętny badacz przemian Owi-
dyusza...
Helena.
O, nie! Zabroniłam.
Felicya.
Helenko ! Helciu !
Marceli.
Bardzo pani dobrze zrobiła. On tak
nudnie
wykłada, że uczniowie zasypiają.
Jędrzej.
Protestuję! Stryjaszek moich wykła-
dów
nie słuchałeś!
Oddajcie mi żonę. 3
SCENA OŚMNASTA. Bonifacy. Masz babo re-
CIŻ i AURELIA (z Ie- dutę!
wej). Felicya. Moja matka!
Jędrzej.
Baronowa!
Aurelia.
Mieliśmy pójść do parku... (Spo-
strzega
Marcelego). A czy się nie mylę — — —
Jędrzej.
Mój stryj!
Marceli.
Dawny znajomy, pani baronowo.
Aurelia.
Zapewne zawsze demokrata, de-
magog
?
Marceli.
Niestety, nie zmieniłem się.
Aurelia.
Niestety! Trybun ludowy, agitator;
a
przecież z wiekiem już był czas...
Marceli.
Z wiekiem nie zgłupiałem; zawsze
jestem
sam sobą.
Aurelia.
Sam sobą... zawsze impertynent;
prowadziłeś
pan walkę z całą moją rodziną.
Marceli.
Lecz tylko pod względem przeko-
nań
politycznych.
Aurelia.
Z jaką to energią agitowałeś pan,
aby
memu mężowi przeszkodzić w osiągnieniu
godności
autonomicznych..!
Marceli. Ha! Polityka, polityką...
Aurelia.
A matka pana — znałam ją i ko-
chałam
— była to osoba wykształcona; chowała
pana
w innych zupełnie zasadach...
Marceli.
Tak, mówiła mi zawsze: ty pan;
urodziłeś
się już panem, moje dziecko.
Aurelia.
Dumna była ze swoich antenatów:
hetmanów,
kasztelanów, - ale po panu możnaby
sądzić,
że to byli chyba kasztelani drążkowi.
Marceli.
Mogli chodzić i przy dyszlu; to mi
zupełnie
obojętne. Pamiętam naukę mojej matki:
Dziecko
— mówiła mi — możesz żyć nad stan,
Pan
Bóg zawsze z panem trzyma, i panu upaść
nie
da. Żyłem też, — ale jakoś pana dyabli
wzięli,
— a potem pan przestał być panem, spu-
ścił
z tonu i zaczął pracować.
Aurelia.
Cóż pan chcesz przez to powie-
dzieć
i
Marceli.
To, że lepiejby było, gdyby i inni
mniej
zadawali blichtru społeczeństwu zasługami
swoich
przodków, a więcej świecili własną za-
sługą.
Aurelia
(n. s.). Robespierre. (GL). Zegnam
pana.
Marceli. Nie podzielasz pani mego zdania?
Aurelia.
Ja? A to naiwność! (Do Felicyi po
cichu).
Wstrętny komunista! (GL). Helciu, podaj mi
rękę.
(Helena i Aurelia wychodzą).
Felicya. Matka tego nigdy panu nie przebaczy.
Bonifacy.
Ależ to z pana gorączka. (N. s).
Kapitalne!
Jędrzej. Co też stryjaszek uczynił!
Marceli.
Ha, trudno. Widzę, że pani barono-
wej
przypominają się stare dzieje.
Bonifacy. A więc to dawne rachunki?
Marceli.
O, dawne; ale my się jeszcze po-
rachujemy.
Teraz do interesu! Za godzinę wy-
jeżdżam,
stoi więc na tem, że wesele odbędzie
się
jak najspieszniej, bo cierpię na kongestyę i jadę
za
granicę. -
Felicya. Postanowiliśmy.
Marceli
(do Jędrzeja po cichu). Albo ty po-
wiedz
teraz o posagu, albo ja... Dobra chwila.
Jędrzej (p. c.J. O, nie teraz, stryju!
Marceli
(p. c.J. Będziesz żałował; dobra
chwila.
Potem będą zwlekać, a przy wystawnem
życiu,
cały posag córki przeputają. (Głośno). Ze-
gnam
państwa. Do widzenia więc na weselu.
Bonifacy. Na weselu.
Felicya. Na weselu.
Jędrzej.
Odprowadzę stryja. (Marceli i Jędrzej
wychodzą
drzwiami z lewej).
SCENA
DZIEW!ĘT Bonifacy. Bardzosłusznie.
NASTA.
Rozumny i praktyczny
BONIFACYFELICYA.
człowiek. Poco z Wese-
lem
zwlekać? Cierpi na
kongestyę,
jedzie za granicę; akt substytućyi
z
chwilą ślubu podpisuje.
Felicya-
A substytućyi lekceważyć nam nie
wolno.
Bonifacy. Idę!
Felicya. Dokąd?
Bonifacy.
Do teściowej. Jak się dowie o sub-
stytućyi...
Felicya.
Teraz nie można. Po takich prze-
mówkach
i w rozdrażnieniu, może mama na taką
wiadomość
rozchorować się; dostanie spazmów,
gorączki...
Bonifacy.
Ale my takiej partyi lekceważyć
nie
możemy; profesor teraz jest świetną partya...
Felicya.
Jeżeli postąpimy wbrew woli matki,
to
wyprawi nam taką awanturę, że znów stryj
zerwie...
Bonifacy.
Cóż robić? Podwójna kolizya...
a
boję się naprawdę tego stryja, bo taki gwał-
towny...
SCENA DWU- Jędrzej. Przepraszam bar-
DZ1ESTA. dzo... Bo może to pań-
CIŻ, i JĘDRZEJ stwu konweniować nie
(wchodzi). będzie, ten pośpiech z
weselem...
Bonifacy. Którego stryj pana...
Jędrzej. Kategorycznie żąda. Przysłał mnie--
Felicya. No to cóż... Niema rady.
Jędrzej.
Ależ bo ja jestem gotów zrezy-
gnować
z substytucyi...
Bonifacy.
O, za pozwoleniem!... Panu nie
wolno
rezygnować; tu nie idzie o pana!
Felicya. Ani o moją córkę!
Bonifacy.
Ani o naszą córkę. Tu idzie
o
syna pańskiego.
Felicya. O wnuka.
Bonifacy.
Tak! O wnuka! Muszę zanotować:
Marcelko...
Felicya. Marcelko.
Jędrzej.
Jak państwo rozkażecie... Ja zga-
dzam
się.
Bonifacy. Zaraz wesele, — bez zwłoki.
Felicya.
Jestem już zdecydowana, choćby
i
jutro.
Jędrzej
(na wyjściu). Spieszę powiadomić
stryja;
zaraz będę z powrotem. (N. s.). Jak nie
będę
miał tego Marce łka, to oni mi gotowi głowę
urwać.
Bonifacy
(za wychodzącym). Dobry sobie pan
profesor;
parę kroć tak sobie lekceważyć..!
Felicya.
Ci uczeni mają pomysły!... Ale mów,
co
z mamą będzie?
Bonifacy. Alboż ja wiem ?
Felicya. I ja nie wiem. Pomyśl!
Bonifacy. Myśl i ty!
Felicya. Ty miewasz czasem dobre pomysły.
Bonifacy.
Daj mi trochę wody kolońskiej.
Natrzyj
mi głowę!
Felicya
(naciera mu głowę). Myśl, myśl, Bo-
nusiu!
k
Bonifacy (chodząc po pokoju). Mam! Mam!
Felicya. No coż?!
Bonifacy.
Nie, nie tak... To byłoby żle... zo-
staw
mnie w spokoju! Aj... Aha, mam!!!
Felicya.
Słucham.
Bonifacy.
Tego... Aha! (Uderza się w czoło).
Trzeba,
panie, coś stanowczego, energicznego.
Felicya. Tyle, — to i ja wiem.
Bonifacy.
Na przykład... nagły nasz wy-
jazd
- -
Felicya. Zapewne, że dobrze, ale...
Bonifacy. Tak, tak! N. p. ciotka Rózia!...
Felicya. Kuzynka! — Nie żyje.
Bonifacy.
Teściowa o tem nie wie; dajmy
na
to, że ona żyje, i jest niebezpiecznie chora,
i
nie jest kuzynką, tylko rodzoną ciotką!...
Felicya. Ale co dalej?
Bonifacy.
Wzywa nas telegraficznie wraz
z
Helenką.
Felicya.
Dobrze; bardzo dobrze.
Bonifacy.
Naturalnie przynoszą depeszę...
Felicya.
Jaką depeszę?
Bonifacy.
No telegram!
Felicya.
Telegram!
Bonifacy.
Nadzieja sukcesyi mamę udo-
brucha.
Felicya. Udobrucha...
Bonifacy. Nagły nasz wyjazd...
Felicya. A mama? Coż się z nią stanie?
Bonifacy.
A musi tu zostać; ułożę się z do-
ktorem,
on weźmie teściową w kuracyę — on
i
tak samych zdrowych leczy — my tymczasem
wpadniemy
stąd wprost na wieś, do siebie...
Felicya. Dajemy na zapowiedzi...
Bonifacy.
Trzy zapowiedzi za indultem
w
pierwszą niedzielę...
Felicya. Wesele ciche...
Bonifacy. Nie miną dwa tygodnie...
Felicya. Helka zamężna...
Bonifacy.
Wnuk i substytucya w kieszeni.
(Bije
się po głowie). Kopf! Kopf!
Felicya. Bonusiu! Ty masz czasem rozum!
Bonifacy.
A widzisz, Felciu ! Ale to wszystko
musi
być „alzo gleich"!
Felicya. Zaraz niepodobna.
Bonifacy. Daj pokój; póki jestem w werwie!.-
Felicya. Zastanówmy się!..
Bonifacy.
Bez zastanowienia się! Póki mam
energię
i wierzę w skutek!
Felicya.
Rób co chcesz, Bonusiu!
Bonifacy
(całuje ją). Felciu! Każ pakować
rzeczy;
za godzinę jedziemy. (Dzwoni, siada i pisze).
Felicya.
Za godzinę! Zmiłuj się!
Bonifacy.
Kobieto, słuchaj mnie!!!
SCENA
DWUDZIE- Bonifacy. Co ty robisz?
STA
PIERWSZA. Michał. Kadzę; pani ba-
CIŻ
i MICHAŁ (wcho- ronowa kazała wykadzić
dzi
z fajerką). po tym Robespierze.
Bonifacy.
Wykadzić ?
Zwaryowała
baba! (Do Felicyi). Każ pakować! (Fe-
licya
wychodzi).
SCENA
DWUDZIE- Bonifacy. Masz spryt?
STA
DRUGA. Michał. Zdaje się, że mam.
MICHAŁ z BONIFACY. Bonifacy. Chcesz należeć
do spisku?
Michał. Przeciw komu?
Bonifacy. Przeciw mojej teściowej.
Michał. Z największą przyjemnością
Bonifacy. Nie zdradzisz mnie?
Michał.
O, ja nikogo nie zdradziłem! We
mnie
płynie krew szlachetna...
Bonifacy. Słyszałem o tej krwi...
Michał.
Chciałbym to wielmożnemu panu
z
szczegółami opowiedzieć...
Bonifacy.
To poźniej. Oto, masz telegram,
doręczysz
mi go, jak zadzwonię. Rozgłoś w ca-
łym
zakładzie, że moja ciotka chora i że na kilka
dni
nagle wyjeżdżamy. Ale czy ty potrafisz grać
komedyę?
Michał.
Grywałem na Wólce z powodzeniem.
Bonifacy.
No to śpiesz się. (Michał wychodzi).
SCENA
DWUDZIE- Helena. Co papa taki zal-
STA
TRZECIA. terowany?
BONIFACY,
HELENA Bonifacy. Kochasz twego
(wchodzi).
ojca?
Helena.
Kocham. Ale dla-
czego
to pytanie?
Bonifacy. A mamę?
Helena. Kocham, jak papę.
Bonifacy.
A profesora ? Kochasz, no rozumie
się.
Połącz te miłości: dla papy, mamy i profe-
sora
— w jedną miłość i działaj z nami wspólnie.
Ciotka
Rózia...
Helena.
Świętej pamięci Rózia była kuzynką,
a
nie ciotką.
Bonifacy.
Nie świętej pamięci, bo ona je-
szcze
żyje! Jest rodzoną ciotką, wzywa nas do
siebie;
chce cię pobłogosławić.
Helena. Nie znałam jej wcale.
Bonifacy.
Pomyśl, że ją dobrze znasz i że
ją
kochasz, że ona ciebie kocha; — zaraz wy
jeżdżamy;
babka się nie domyśla całego spisku,
wpadamy
niby do ciotki, a właściwie na wieś,
do
siebie... trzy zapowiedzi za indultem, a za ty-
dzień
ślub--
Helenka. Ślub? A babka?
Bonifacy.
Chcesz być żoną profesora?! To
jedyny
ratunek. Innego wyjścia niema... A może
nie
chcesz wyjść za mąż? To kochaj swoją babkę!
Namyśliłaś
się ? Mi leżysz ? Nie odpowiadasz ?
A
więc zgadzasz się!.. A którażby z was inaczej
zrobiła?...
(Całuje ją).
SCENA
DWUDZIE- Felicya. Kufry prawie
STA
CZWARTA. spakowane; możemy naj-
GIŻ
i FELICYA (wcho- bliższym pociągiem wy-
dzi
z prawej). jechać.
Bonifacy. Za pół godziny.
Helena. Moja marno...
Felicya (do Bonifacego). Wie?
Bonifacy. Wie; zgadza się.
Felicya. Zgadza się? Moje drogie dziecko!..
Bonifacy.
A komedyę przed babką grajcie
dobrze.
Felicya.
Ja nie mam talentu.
Bonifacy.
Grasz przecież całe życie! Ot, jak
zwvkle
kobieta!... Chustki do nosa macie?
Helena.
Chustki?
Bonifacy.
Płaczcie trochę.
Helena.
Mamy płakać?!
Bonifacy. Naturalnie! Płaczcie, czy wam to
tak
trudno? Ale otoż i teściowa!.. (Obraca się ty-
łem
(to dzwonka i dzwoni).
SCENA
DWUDZIE- Aurelia. A cóż, zbieracie
STA
PIĄTA. się? Pójdziemy do parku
CIŻ
z AURELIA (wcho- przejść się. Pie! Czuć je-
dzi
z lewej). szcze republikanina!
Bonifacy.
Już go Pani
raczyłaś
wykadzić! (N. s.). A tego głupca niema!
Helena.
Proszę babci, teraz w parku nikogo
niema.
Aurelia.
To właśnie dobrze, że hołota się
nie
kręci; już na nas tam czekają Stas i Seweryn.
Bonifacy(n, s.). Tego bałwana jeszcze niema!...
Aurelia. A pan nam nie towarzyszy?
Bonifacy.
Zaraz służę; jeszcze chwileczkę...
(N.
s.). Bodajbyś pękł!
SCENA DWUDZIE- Bonifacy (n. s.). A, prze-
STA SZÓSTA. cież!
CIZ, MICHAŁ (wchodzi). Michał (podaje papier).
Depesza
telegraficzna.
(P.
c). Rozgłosiłem w całym zakładzie.
Bonifacy. Telegram?!
Wszyscy. Telegram?!!
Bonifacy.
Nienawidzę telegramów. Zawsze
moich
znajomych proszę, żeby do mnie nie tele-
grafowali,
— nawet w interesie!
Aurelia. No czytaj pan już!
Bonifacy. Mam bardzo złe przeczucie.
Aurelia.
Któż w przeczucia wierzy ?!
Bonifacy.
Ja wierzę.
Felicya.
Ja także.
Bonifacy (do Aurelii). Może pani odczyta?
Aurelia.
Jesteś pan ojcem, mężem, a wreszcie
mężczyzną,
to czytaj pan raz już.
Bonifacy
(czyta, potem mówi). A co, prze-
czucie
mnie nie omyliło! Ciotka Rózia bardzo,
biedaczka,
chora.
Aurelia.
Jaka ciotka? To przecież daleka
kuzynka!
Bonifacy.
Ciotka, słowo daję, — rodzoniutka!
Aurelia.
Dawniej pan mówiłeś, że to daleka
kuzynka.
Bonifacy.
...Prosi, żąda koniecznie, abyśmy
ją
odwiedzili, i to najspieszniej, bo może się
z
nami już nie zobaczy. Ot, nieszczęście...! Poczci-
wa;
chce nas wszystkch mieć przy sobie... (Za-
czyna
płakać).
Aurelia.
Ale przecież nigdy u niej nie by-
waliście!
Bonifacy.
Bywałem, korespondowałem ; Hel-
cię
zna małem dzieckiem. (Do kobiet po cichu).
Płaczcie
już; do kroćset..!
Felicya. Biedna ciotka!
Bonifacy.
Marne życie! Lada błąd sercowy;
małe
zapalenie oskrzeli--to zwykły bieg ży-
cia
ludzkiego, to nędzny padół płaczu...
Aurelia. Ależ przestań pan!..
Bonifacy
(przerywa). Trudno przestać, bo
mimo
woli takie myśli nasuwają się... Wypada
łoby
nam razem najbliższym pociągiem poje-
chać...
Felicya.
Chcesz, żebym i ja z Helą poje-
chała?
Bonifacy.
Sądzę, że obowiązek nam każe
biedną
ciotkę...
Aurelia.
Nie wiedziałam, że pan taki ser-
cowy.
Bonifacy.
Pani teściowa nie wierzy w moje
uczucia
rodzinne?
Aurelia.
Wierzę i jestem pewna, że to na-
dzieja
sukcesyi; ciotka zapewne ma pod poduszką
kapitalik...
Bonifacy.
To pani mnie nie zna; nigdy chci-
wy
nie byłem, — dałem tego dowody...
Aurelia. Czy to do mnie?!
Bonifacy.
Zresztą — o ile sądzę — o Helci
nie
zapomni; często o tem mówiła.
Aurelia.
No jeżeli tak, to jedźcie! Ale spie-
szcie
się; pociąg odchodzi o 12-tej; jeżeli pan
masz
nadzieję--aby się nie spóźnić...
Felicya. A mama?
Aurelia.
Ja zostanę. O mnie się nie troszczcie!
Helena
{całując Aurelię). Kochana babciu!.,
Aurelia.
Zbierajcie się; gdzież są wasze rze-
czy?
Bo się spóźnicie!..
Felicya.
Choć, Halko! Spakujemy się. {Wy-
chodzi
śpiesznie na prawo, za nią Helena).
Bonifacy
{wola). Michał!!!
SCENA DWUDZIE- Bonifacy. Moje rzeczy
STA SIÓDMA. pakuj!
BONIFACY,
AURELIA, Michał. Już wszytko spa-
MICHA
L. ko wa n e.
Aurelia.
A skądże ty wie-
działeś
?
Bonifacy (woła). Michał! (Mruga na niego).
Michał.
Proszę jaśnie pani, podsłuchałem
pod
drzwiami. Już cały dom wie o tem nie-
szczęściu...
Bonifacy
(woła śpiesznie). Kapelusz, szal, pled,
zarzutka,
palto letnie, zimowre!... (Pakując wraz
z
Michałem). Kto wie; czy ją zastaniemy jeszcze
przy
życiu!
Aurelia
(obserwując z boku Bonifacego). Prze-
stań
pan już raz grać komedyę!
Bonifacy.
Widocznie nie przekonam pani
nigdy.
Aurelia.
Kiedy pan pogwizdujesz w takiej
chwili..!
Bonifacy.
Mam już taki dziwny skład ust.
To
nerwowe.
i
SCENA
DWUDZIE- Bonifacy. Spakowane?
STA
ÓSMA. Chwała Bogu !
CIŻ;
(z prawej wcho- Felicya. Zupełnie. Kufry
(Izą
ubrane.) FELICYA kazaliśmy już wynieść.
i
HELENA. Bonifacy. Kochana pani
teściowo!
Żegnam drogą
panią.
(Całuje ją w ręke. N. s.). Oby cię..!
Aurelia. Pan dziś bardzo dla umie czuły...
Felicya. Kochana marno!
Aurelia.
Tylko nie płaczcie Calmez vous!
Calmez.
Helko, a ty zapomnij o tym belferze! (Bo-
nifacy
tymczasem gwiidiej. Pan znowu gwiżdżesz?
Pan
jesteś w doskonałym humorze!
Bonifacy.
Nie gwizdałem wcale; żegnam
panią.
(Helena i Felicya jeszcze raz całują Aurelia).
Aurelia. Tylko styp nie wyprawiaj pan!
Bonifacy. Ja?!
Aurelia. Pan to lubisz...
SCENA DWUDZIE- Hrabina. Kuzynkowie tak
STA DZIEWIĄTA. nagle wyjeżdżają?
CIŻ, HRABINA (wpa- Felicya. Jedziemy naj-
da z prawej. po chwili bliższym pociągiem.
z ogrodu), ST ANI- Hrabina. Któż to chory"?
SŁAW7. Bonifacy. Moja ciotka.
Hrabina. Corpo di bacco,
pan masz ciotkę?
Aurelia.
I mnie to zdziwiło. .Iakaś ciotka Rózia...
Bonifacy.
Zapewne, że mam...
Hrabina.
Odprowadzimy was na kolej.
Stanisław
(p. c). Marno, możeby bukiet1?..
Hrabina.
Skąd na razie dostaniesz?
SCENA
TRZYDZIESTA. Krystyna. Kuzynkowie
CIŻ;(wchodzą:)TYBURCY,
wyjeżdżają?
KRYSTYNA,
AMELIA. Tyburcy. A dokąd tak
♦
nagle ?
Bonifacy. Ciotka moja chora...
Tyburcy. Miałeś ciotkę? Nie słyszałem.
Bonifacy. Ależ miałem i mam ją jeszcze.
Aurelia. Państwo także o niej nie słyszeli?
Tyburcy. Nie przypominam sobie.
Krystyna
(do maia). Pewnie dostaną sukce-
sję.
A ty? Ach, nigdy nic. (Głośno). Odprowa-
dzimy
was na kolej.
SCENA
TRZYDZIE- Seweryn. Coż to za ciotka
STA
PIERWSZA. chora?
CIŻ,
SEWERYN i FE- Bonifacy. Ciotka Rózia.
BROWSKI
(z lewej). Seweryn, Nie słyszałem
o
niej nigdy. Zatelegra-
fować;
może ma się lepiej.
Febrowski.
Nie pozwalam na wyjazd; ku-
racyi
przerywać nie można. Ciotkę tu przywieść!..
Bonifacy.
Niepodobna; umierająca. (N. s.).
Jedź
z nami na kolej, mam do ciebie prośbę.
(Na
wijchodnem). Do widzenia.
Seweryn (całuje go). Miałeś ciotkę?
Bonifacy. Miałem i mam.
SCENA
TRZYDZIE- Jędrzej. Państwo nagle
STA
DRUGA. wyjeżdżają?!
CIŻ;
JĘDRZEJ (wpada Bonifacy. Ciotka moja
z
lewej). chora.
Jędrzej.
Ciotka? Pan do-
brodziej
ma ciotkę?
Bonifacy. Mam. (Gwałtownie). Mam, mam!!!
Jędrzej. To przepraszam...
Bonifacy
(do Jędrzeja p. c). Jedż pan na ko-
lej.
Mamy z panem pomówić. (Wszyscy wychodzą
na
lewo; zostaje Aurelia, Stanisław, Seweryn).
Aurelia
(w chwili, gdy odjeżdżający żegnają
się
w drzwiach; do Seweryna). Pan jeden mi pozo-
stałeś.
Seweryn.
A! (N. s.). Gdybyś była o 30 lat
młodszą!...
KURTYNA.
AKT II Salon. Czworo drzwi. Meble, kwiaty.
SCENA
PIERWSZA. Marceli. Gdzież ten gap?
MARCELI,
JĘDRZEJ, Zabrał mi rzeczy; nie
(po
chwili) STANI- moge się ruszyć... Nie-
SŁAW.
dorzeczne te wesela na
prowincyi!.. Przez niego
spóźnię się--Michał!!! (Otwierają się I. drzwi
z prawej; pokazuje głowę Jędrzej — jeszcze nie ubrany).
Jędrzej. A, to stryj.
Marceli.
A ja; jestem w negliżu. Zabrano mi
rzeczy
do czyszczenia; każ mi je podać, profe-
sorze.
Jędrzej.
Chciałem właśnie stryja o to prosić;
jestem
także w negliżu.
Marceli.
Co tobie było wczoraj przy kolacyi ?
Odchodząc
do sypialni, nie miałem czasu zapy-
tać.
Wyglądałeś dziwnie: byłeś rozgorączkowany...
apoplektyczny...
Jędrzej.
Rzeczywiście; skonstatowałem, że
to
było cierpienie.
Marceli. Żołądkowe?
Jędrzej.
Nie. Czysto moralno-psychiczne.
Przy
książce moge siedzieć długo i spokojnie;
przy
pannie nie potrafię, fOtwierają się drzwi na
prawo
w głębi; ukazuje się Stanisław. Wy bladły, gło-
wa
zawiązana chustką fularową).
Stanisław. Dzień dobry! Przepraszam, każcie,
panowie, przysłać mi herbaty lekkiej--(W tej
chwili
otwierają się drzwi główne i wchodzi Bonifacy
za
nim Michał niesie pas lity. Marceli, Jędrzej i Sta-
nisław
cofnęli się).
SCENA DRUGA. Bonifacy. Ściągnij lepiej,
BONIFACY, MICHAŁ. nie żałuj... mocniej! A
zwiąż
z fantazyą!.. Mo-
żeby
obrócić go na żółto--
Michał
(wiążąc). Zostańmy przy czerwonem.
Na
żółtą stronę ubiera pan na uroczystości naro-
dowe;
niech już ta strona będzie dla rodziny...
na
ślub panienki.
Bonifacy.
Masz racyę. (h. s.). On nie taki
głupi,
jak wygląda.
Michał.
Ale już nie będzie tej parady, co
dawniej.
Poco wielmożny pan pił te wody mi-
neralne?
Brzuszek dyabli wzięli...
Bonifacy.
Mój kochany, daj no pokój... jesteś
mi
za poufały...
Michał.
Prawda. Ale niech Wielmożny pan
uwzględni,
że we mnie szlachetniejsza krew
płynie...
Bonifacy. Daj pokój, szłyszałem...
Michał. Pragnąłbym to zdarzenie...
Bonifacy.
To później... Dziś jestem, jak na
rozżarzonych
węglach... Czy goście już ubrani?
Michał. Dopiero powylegali z łóżek.
Bonifacy.
Powaryowali! Za godzinę ślub,
a
ci się guzdrzą, jakby dopiero za miesiąc miał
się
odbyć. (Przygląda się w lustrze). Ależ ja na
dobre
schudłem..! Buty były dawniej za ciasne,
a
teraz lecą z nóg!
Michał.
Albo to bagatela? wielmożny pan
od
dwóch tygodni w takich obertasach.
SCENA
TRZECIA. Bonifacy. Co?! I ty je-
CIŻ
i FELICYA (w ran- szcze nie ubrana?
nym
stroju). Felicya. Nie obawiaj się,
ja
się nie spóźnię. Ale
ty...
ty w taki uroczysty dzień zapomniałeś się
ogolić!
Bonifacy.
Ach, prawda... Michał! Brzytwa...
mydło..!
Michał. Służę, tylko brzytwę podostrzę.
Bonifacy. Dawaj, jaka jest!
Michał. To się pan zatnie. (Podaje).
Bonifacy.
Daj pokój, to się zatnę... Zobaczno
czy
goście już poubierani. (Do Felicyi). Głowa mi
pęka!
Felicya.
Sądzisz, że ze mną lepiej? (Płacze).
Bonifacy.
Płaczesz?
Felicya.
Nie mam zapłakać w dzień ślubu
mojej
córki?!
Bonifacy-
Ale poco? Dlaczego?
Felicya.
Toż nie byłabym czułą matką!!!
Bonifacy.
Daj pokój. Wtedy, kiedy ja potrze-
buję
spokoju, ty rozstrajasz mnie swoim płaczem.
Felicya.
Ale kiedy mi to ulgę sprawia...
Bonifacy.
A, jeżeli tak, to płacz, płacz...
Felicya.
Bo muszę...
Bonifacy.
No płacz! Zamiast się czemś za-
jąć...
Przecież to za godzinę ślub! Powiedz mi
cobyście
wy poczęli, gdyby mnie tu nie było?
Felicya. O, pochwal się..!
Bonifacy.
Daj pokój, czy nie mam czem?
Jak
to ja, panie, ministeryalnie zarządziłem! Do-
ktorowi
wsunąłem w łapę, żeby baby nie puszczał,
a
kuro wał... Irytowicz ma ją przez ten czas za-
bawiać
— za to mu płacę. — Ja chowam niby
ciotkę ; w dwa tygodnie--trzy zapowiedzi za in-
dultem
— — profesor nie domyśla się całej ma-
nipulacyi...
Sprosiłem na wresele kuzynków7 i zwią-
załem
ich słowem, że przed teściową... sza!.. Za
godzinę
ślub i — „fertig", panie — —
SCENA
CZWARTA. Michał (wchodzi, niosąc
CIŻ
i MICHAŁ. w ręku torbę z pocztą)
Poczta. (Kładzie na stolik
i odchodzi).
Bonifacy
(przerywa golenie i otwiera torbę;
wydobywa
pierwszy list, otwiera i czyta). Zalega już
trzecia
rata towarzystwa kredytowego.
Felicya. Co?! Już trzecia rata?
Bonifacy.
Daj pokój! Nieurodzaj, wesele He-
lenki,
wydatki wielkie... Dlatego postanowiłem
w
tym roku nic nie płacić. (Wydobywa drugi list).
Od
doktora. U... u..! „Rozpocząłem z baronową
kuracyę,
kąpiele natryskowe i nasiadowe mocno
denerwują...
Wody pić nie chce, bo z tego sa-
mego
źródła pije pospólstwo..."
Felicya. Ależ to mamie może zaszkodzić..!
Bonifacy.
Daj pokój. (Czyta dalej). „...Ale to
prawidłowy
przebieg kuracyi. Pomimo to pani
baronowa
chce koniecznie wracać. Spieszcie się,
o
ile możecie, bo za dłuższe przetrzymanie nie
ręczę".
(Składa list). Telegram!!! — Za dwie go-
dziny
będzie po wszystkiem; a później niech się
dzieje,
co chce. (Otwiera telegram). A, od Iryto-
wicza.
(Czyta). „Nadesłać nowy forszus pieniężny.
Baronową
trudno utrzymać. Zaczyna się główny
sezon;
ten najdroższy. Seweryn..." (Mówi). No, ten
mnie
zdrowo doi.
Michał
(wpada). Państwo aptekarzostwo Za-
mieszaje.
Felicya. Skądże ja?
Bonifacy.
Daj pokój, przecież nie ja; daję
słowo.
Posłałem tylko zawiadomienie.
Felicya.
Wszakże to twoi krewni...
SCENA PIATA.
CIŻ
(potem) ZAMIE
SZAJ,
ANIELA.
Bonifacy.
Co? Zaniie-
sząje?!
Skąd oni się tu
wzięli?
(Do Felicyi). Toś
ty
ich zaprosiła?
Michał.
Pewnie na wesele, bo z bagażami.
Felicya.
Cóż robić? To proś. (Michał wy-
chodzi)
.
Felicya. Przecież to twoi krewni...
Bonifacy.
Felicyo! Daj pokój, w tak uro-
czystym
dniu przynajmniej nie dokuczaj mi.
Felicya.
Ja nie mam zamiaru dokuczać; mó-
wię
tylko, że to twoi krewni. (Wchodzi Zamieszaj
i
Aniela; Michał niesie tort).
Zamieszaj.
Jak się masz, kochany kuzynie,
drogi
Bonusiu?!
Bonifacy. Przepraszam, ale ja się golę.
Aniela
(całuje Felicyę). A, kochana kuzynka!
A
czy zdrowa, szczęśliwa?
Zamieszaj. Wszak to dziś wesele Helenki.
Bonifacy. A tak wesele... wesele.
Aniela. Drogiej Helci? A, poczciwe dziecko!
Zamieszaj.
A nas to nie prosiliście, a go-
dziło
się tak z krewnymi, ha?
Aniela.
Zapewne, mój drogi, „...aptekarz apte-
karzowa..."
Niema się co chwalić takimi kuzy-
nami.
Bonifacy.
Daj pokój — wesele ciche; tylko
jak
najbliższych zaprosiliśmy... tak na świadków...
Aniela.
A my, to nie blizcy? Nie przywią-
zani
do was? Tort przywieźliśmy z sobą...
Zamieszaj. Jeżelibyśmy mieli tu zawadzać...
Aniela (płacząc)... to możemy wyjechać!
Felicya. Ależ, moja kuzynko, uspokój się.
Bonifacy.
Daj pokój, skoroście już przyje-
chali...
Zamieszaj.
Jakim tonem ty to mówisz!
Bonifacy.
Zwykłym, najzwyklejszym; golę się.
Zamieszaj.
Anielko! Wracamy... fPorywa tort).
Oddaj--
Aniela.
Dobrze, dobrze; ale przynajmniej
Helkę
chcę uściskać.
Bonifacy.
Czego też kuzynka płacze?
Aniela.
Bo takie zimne przyjęcie...
Felicya.
Jesteśmy dziś tak zakłopotani...
Bonifacy.
Daj pokój, zawsze macie do nas
jakieś
urazy.
Zamieszaj
(bierze bagaże). Anielko, wracajmy.
Bądźcie
zdrowi!
Aniela.
Ale uściskam)7 Helenkę?
Bonifacy.
Ha, jeśli koniecznie chcecie mieć
urazę...
udawać nieszczęśliwych...
Felicya.
To widać w każdem waszem słowie.
Zamieszaj.
A więc, żeby was przekonać, że
nie
mamy żadnej urazy: zostajemy!
Aniela.
Tak; tylko dlatego, żeby was prze-
konać!
Ale trzeba się przebrać.
Felicya. Michał, wskaż państwu pokój!
Aniela. My możemy i w oficynach...
Zamieszaj. Choć ciupkę maleńką...
Bonifacy.
Daj pokój, proszę cię, nie dener-
wuj
mnie. (Woła). Michał! Zaprowadź państwo
do
saloniku.
Zamieszaj
(p. c. do Anieli). Do saloniku!
I
tem chcą nam dogryść. (Wraca od drzwi). A mu-
zyka
będzie?
Bonifacy.
Ależ mówiłem ci, że wesele
ciche
— —
Aniela. A czy to ładnie? Córka jedynaczka...
Zamieszaj.
A tak to wszystko pospiesznie,
jakbyście
się jej pozbyć chcieli.
Bonifacy.
Dlatego, że ciche wesele? A, pra-
wda,
podobno żaden aptekarz bez muzyki się nie
ożenił.
Zamieszaj.
Już cię nieraz prosiłem: nie ubli-
żaj
aptekarzom. Społeczeństwo bez ciebie może
się
obejść, a bez aptekarza nie; z aptekarza może
być
minister, ale z ministra aptekarza nie zrobisz.
(Odchodzi
obrażony).
Bonifacy
(zirytowany). Niechże cię już raz
wszyscy
dyabli wezmą!
Zamieszaj
(dosłyszawszy przy drzwiach, wraca).
Kogo
brać mają dyabli?
Bonifacy
(wściekły). Mnie, niech mnie wszyscy
dyabli
wezmą!!!
Zamieszaj
(odchodząc). A, to co innego... (Wy-
chodzi
z iona).
SCENA SZÓSTA. Bonifacy. Nie, to nie do
BONIFACY, FE- zniesienia! Na każdym
LICYA (wraca). kroku obrażają się. Poco
przyjechali, u licha!!!
Felicya. Ha, prawdziwie mila koligacya.
Bonifacy.
Ty znów mnie drażnisz?!.. Fe-
licyo,
cóż ty jeszcze płaczesz?
Felicya. O, ja potrafię płakać 21 godzin!
Bonifacy.
O, ja wiem o lem! Ale uważasz,
daj
pokój, — jak się wydaje córkę i pozbywa
dobrowolnie
gotowizny, inwentarza, sprzętów, po-
ścieli,
porcelany... no, to można gorzko zapłakać;
ale
my, co Helci nie dajemy nic, prócz błogosła-
wieństwa,
powinniśmy się cieszyć, skakać z ra-
dości.
Felicya.
Sądzisz, że nie dajemy nic ? O, my-
lisz
się, jam przezorna matka, troskliwa; oto spis
wyprawy.
Bonifacy.
Stryj miał przecież sam profesora
wyekwipować...
Felicya.
Tak, po weselu! Ale kazałam już
teraz
obejrzeć przyszłe pomieszkanie profesora
w
mieście, i powiadam ci, że to ostatni nie-
dołęga
!
Bonifacy. Pst! Felicyo!
Felicya.
Nakupił samych zielonych mebli;
mieszkanie
kazał pomalować całe na zielono, bo
mówi,
że go oczy bolą.
Bonifacy. Co, już go bolą... przed ślubem?!
Felicya.
Ani zastawy, ani bielizny, ani por-
celany...
Sprowadził wielką bibliotekę, kupił dwa
łóżka
— i cała parada.
Bonifacy
(patrząc na zegarek). Kobieto, idźże,
ubieraj
się!
Felicya. Obiad zadysponowałam...
Bonifacy.
Krótki, bo po obiedzie zaraz pro-
fesor
z żoną odjeżdża...
Felicya. Zupa dwojaka: z żółwia i rakowa...
Bonifacy. Ależ, dobrze... dobrze...
Felicya.
Paszteciki dwojakie: z truflami
i
z pieczarkami...
Bonifacy.
Ależ dobrze, daj pokój; idż, idż
już
ubierać się!
Felicya.
Teraz „daj pokój", a później będziesz
gderał?
Ale, ale, czy zauważyłeś, jaki profesor
zmieniony.
Wczoraj przy kolacyi ani słówka nie
przemówił,
tylko się wpatrywał w naszą Helkę;
pąsy
mu na twarz wystąpiły — — a ten atak
przy
herbacie?
Bonifacy. Coś mu widocznie leży na sercu!
Felicya.
Nie przypuszczam przecież, aby ża-
łował;
a może to niecierpliwość; może chciałby
już
jak najprędzej porwać nam Helcię.
Bonifacy.
E, daj pokój, licho wie, czy jemu
nie
idzie o posag? Byle tylko przed ślubem nie
zażądał;
po ślubie już ja sobie z nim poradzę.
Felicya.
Bo pocóż ty rozgłaszałeś o tym po-
sagu?
V
Bonifacy.
Teściowa kazała przecież... Byle
już
raz po ślubie, to... aj, zaciąłem się!!!
Felicya. Ty się jeszcze poderżniesz.
Bonifacy.
Pewnie, jeśli mi będziesz w brodę
zaglądać!
(Wyciera twarz ręcznikiem, składa brzytwę).
SCENA SIÓDMA. Bonifacy. A to muzyka!
CIŻ i HELENA (w ślu- I ta płacze!
bnym stroju, — płacząca). Helena. Drogi mój papo..!
Bonifacy. Daj pokój!
Helena. Marno droga!
Felicya. Kochane dziecko!
Bonifacy.
Przestańcież już beczeć!
Helena.
Niech się papa nie dziwi; przecież
ja
po raz pierwszy za mąż wychodzę...
Bonifacy.
Beczysz, a ubrałaś się najpierwsza.
Helena.
Bo ja, papeczko...
Bonifacy.
No, no; bo i ja się rozbeczę. Czego
wy
chcecie? Nie wyszukać wam męża, beczy, jak
koza:
„papo, zostanę starą panną, mój papo, byle
kto..."
a papa w pocie czoła wyszukał i w porę,
i
dobrą partyę, — a ta znowu beczy.
Helena.
A czy już lepiej? Wczoraj byłeś pan
tak
zmieniony; obawiałam się...
Jędrzej.
Nic dziwnego; wszak to moje we-
sele,
najdroższa Heleno!
Helena. I moje, panie Jędrzeju!
Bonifacy
(p. c. do tony). Uważasz, jak w go-
rączce
!
Jędrzej. Pani dziś czarująca!
Bonifacy.
Kochany zięciu!... — pozwolisz tak
się
już tytułować?
Jędrzej. Bardzo proszę.
Bonifacy. Nazywaj mnie: „teściu".
Jędrzej.
Kochany teściu! (Patrzy na Helenę).
Pani
zapłakana?!
Felicya.
Cóż dziwnego, przecież każda dobrze
wychowana
panna płacze w dzień ślubu.
SCENA ÓSMA.
CIŻ i JĘDRZEJ.
Jędrzej.
Łaskawi pań-
stwo!...
(Wita się). Droga
panno
Heleno!...
Jędrzej.
Czy to zależne od dobrego wycho-
wania?
Bonifacy (p. c. do Zony). Jego to dziwi!
Jędrzej.
Słusznie, droga pani, ja sam czuję
się
tak wzruszonym uroczystością tej chwili, że...
że...
(Ociera oczy).
Bonifacy.
Co? I ten gotów się rozbeczeć
(N.
s.). To chyba dowód głupiego wychowania.
(Zaczyna
płakać). Proszę was nie rozczulajcie
mnie!
SCENA
DZIEWIĄTA. Marceli. Uszanowanie!
CIŻ
i MARCELI. A, a, a — koncert?! Sło-
wo
daję, kwartet! (Do
Bonifacego).
I pan płaczesz?
Bonifacy. Nie, to łzy kataralne...
Marceli. I profesor łzy roni?!
Jędrzej.
Stryju! Nauka nie jest w stanie okre-
ślić
uczucia...
Marceli.
Ja ci to dawno mówiłem... Co?...
I
panna Helena? Ale fe! Cóż, do kroćset, już za-
czyna
się kwilenie, — przecież niema jeszcze nie-
mowląt
L.
Jędrzej. Stryju...
Bonifacy.
Na miłość boska, śpieszmy się;
za
chwilę ślub, a tu nic jeszcze nie przygotowane...
Marceli.
Ależ spokojnie... mamy jeszcze dość
czasu...
Bonifacy.
Przecież to dla pana...
Marceli.
Ja się nie żenię.
Bonifacy.
Ale pan życzyłeś sobie...
Michał
(wpada). Pani hrabina zapytuje, czy
drużbowie
już przyjechali. i
Bonifacy.
Jacy drużbowie? Przecież to ciche
wesele.
Jej syn, to jedyny drużba. (Michał wybiega). i
Marceli.
Teraz, za godzinę — lub za dwie, —
to
mi wszystko jedno.
Jędrzej.
Ale mnie nie wszystko jedno!
Bonifacy.
Daj pokój, ja jestem całe życie
moje
akuratny; jak raz co postanowię, to, żeby
był
dom w płomieniach...
Marceli
(p. c. do Jędrzeja). Pośpiech niena-
turalny;
mówię ci, coś się święci...
Bonifacy.
I nie widzę potrzeby odkładać
Michał!
(Michał wchodzi). Idź, proś księdza pro-
boszcza;
rozumiesz?! Proś, ale zaraz! (Michał wy-
chodzi).
Marceli.
Wszak i babki panny Heleny, pani
baronowej
jeszcze niema...
Bonifacy.
Ach, prawda; ale teściowa nie
może
przerwać kuracyi; przysłała na moje ręce
błogosławieństwo.
Oto telegram. (Dobywa z torby).
Zbliżcie
się, moje dzieci, niech...
Marceli.
Pozwól pan — (chce brać telegram).
Ja
odczytam.
Bonifacy.
Wybacz pan. (Nie daje telegramu).
...błogosławieństwo
familijne... Zbliżcie się, moje
dzieci!
(Czyta niby telegram). „Nie mogąc przybyć
osobiście..."
Felicya. Ależ, Bonusiu!
Bonifacy
(zbity z tropu, czyta na prawdę).
„...Nadesłać
nowy forszus pieniężny..."
Felicya.
Ależ to poźniej. (Odbiera telegram
i
chowa). To ceremonia przedślubna!!!
Michał
(wpada). Pan aptekarz zapytuje, czy
ma
ubrać frak, czv kontusz?
Bonifacy.
Niech go dyabli!.. Niech się cicho
ubierze;
to ciche wesele!
Michał
(odchodząc). Nie rozumiem. Poradzę:
kóntusz
i pas na ciemną stronę.
Marceli
(p. c). Tu się coś święci! (Głośno do
Bonifacego).
A starosta? Jakto, ślub bez starosty?!
Bonifacy. Zaprosiłem marszałka powiatu.
Marceli. Czy i to krewny?
Bonifacy. Nie, ale on to lubi.
Marceli. Ależ to nie uchodzi!
Felicya.
Gdybyś pan się zgodził! (Do Heleny
i
Jędrzeja). Proście dziatki, stryjaszka!
Jędrzej. Stryju!
Helena. I ja proszę bardzo...
Marceli. Za nic na świecie! Dziękuję!
SCENA
DZIESIĄTA. Michał. Ksiądz proboszcz
CIŻ
i MICHAŁ. zaraz przybędzie; tylko
organisty
nie można od-
szukać.
Marceli
(do Jędrzeja). Coś się tu święci; po-
żałujesz
!
Jędrzej. Co mi tam; byłem się tylko ożenił!
Marceli (do Jędrzeja). Głupi jesteś! (GI). Ach!
Bonifacy. Co panu?
Marceli. On nieochrzczony!
Helena. Nieehrzezony?!
Wszyscy. Nieehrzezony ?
Marceli. Tylko z wody.
Bonifacy.
Pan nieehrzezony?!
Helena.
Jędrzeju !
Jędrzej. Chrzczony z wody.
Bonifacy.
Ałe bez ceremonii. Zatem nowa
przeszkoda.
Jędrzej. W zeszłym roku już i z ceremonią.
Bonifacy.
Przecież! Ale może jeszcze jakie
przeszkody?
Mówcie; czekam z rezygnacyą.
Mówcie,
ale prędzej.
Marceli.
Tak nerwowego ojca w dzień ślubu
nie
widziałem w życiu !
Bonifacy. Ja już się takim urodziłem.
Felicya (do Heleny). A ślubne bukieciki?
Helena. Są w pokoju mamy.
Felicya.
Zanieś je Anielce; ona twoją drużką.
(Helena
chce odchodzić).
Jędrzej.
Panno Heleno, zostań pani. To tak
miło,
obok tej, którą się kocha, ubóstwia...
Bonifacy.
Profesorze, niema czasu! Po ślubie
będzie
dość!..
Felicya.
Śpiesz się, Helenko!
Helena.
Idę. (Wychodzi).
SCENA
JEDENASTA. Marceli (do Jędrzeja). 0-
GIŻ
(bez) HELENY. statnia chwila; zapytam
o
posag.
Jędrzej.
Ależ stryju!
Marceli.
Spuść się na mnie.
Bonifacy
(do żony). Ta konferencya nie po-
doba
mi się; ręczę, że mówią o posagu.
Marceli
(do Bonifacego). Chciałbym z panem
pomówić
w sprawie...
Bonifacy
(przerażony). Przepraszam, ale w tej
chwili
muszę wydać niektóre polecenia. Służę
za
moment... Uf!
Marceli.
Parę słów tylko!
Bonifacy.
O, wołają mnie (wybiega).
SCENA
DWUNASTA. Marceli (do Felicyi). W
CIŻ
(bez) BONIFACEGO, takim razie radbym po-
mówić
z panią dobro-
dziejką.
Bonifacy
(woła za sceną). Felciu!
Felicya.
Pan daruje, mąż mnie woła. Prze-
praszam.
(Wychodzi).
SCENA
TRZYNASTA. Marceli. Profesorze!
MARCELI,
JĘDRZEJ. Przysięgam, nic nie do-
staniesz
!
Jędrzej. To mi obojętne.
Marceli. Ja cię nie rozumiem.
Jędrzej.
A czy ja rozumiem sam siebie0
Wiem
tylko, że ją kocham, kocham szalenie, na
miętnie.J
Przedtem była to miłość cicha, spo-
kojna;
ałe teraz... kiedy pomyślę, że za parę go-
dzin
ona będzie moją, moją jedynie, że ujrzę ją
u
siebie, że...
Marceli.
No, no... że jej odczytasz swoje roz-
prawy...
Ale to dobrze...
SCENA
CZTERNASTA. Zamieszaj. Przepra-
GIŻ
ZAMIESZAJ (wcho- szam, niema tu służą-
dzi).
cego?
Marceli (n. s.). A to co
za figura?!
Zamieszaj.
P}'tam o służącego...
Marceli.
A z kimże mam przyjemność?
Zamieszaj.
Zamieszaj —
Marceli.
Co pan chcesz przez to powiedzieć?
Zamieszaj.
Moje nazwisko.
Marceli.
Oryginalne.
Zamieszaj.
Przyjechałem z żoną na wesele...
Z
zawodu farmaceuta...
Marceli.
Aptekarz?
Zamieszaj.
Kuzyn gospodarza.
Marceli.
A to profesor, narzeczony Helenki.
A
ja jestem jego stryjem.
Zamieszaj.
Narzeczony Helenki? Profesor?
A
jaki, jeśli wolno?..
Marceli. Docent uniwersytetu.
Zamieszaj.
To ładnie, bardzo ładnie! (Podaje
rękę).
My, uczeni, powinniśmy poważać się wza-
jemnie.
(Ściska go za rękę). U... u..! Czy nie chory?
Gorączka,
jak Anielcię kocham!... Ja jestem i le-
karzem
! Dam profesorowi doskonałe mixtum
antifebricum
mojego wynalazku!
Jędrzej.
Ależ dziękuję.
Marceli.
No, chodźmy się ubrać!
Zamieszaj.
Nie przeszkadzam, ale zawsze
radzę
kropelki, albo miksturkę.
Marceli
(odchodząc do Jędrzeja). Choć, bo się
spóźnimy.
(N. s.). A to miła figura, ten aptekarz!
(Gł.J.
Do widzenia, panie Zamieszaj!!
Zamieszaj.
Uszanowanie. (Marceli i Jędrzej
odchodzą).
SCENA
PIĘTNASTA. Hrabina- Corpo di bacco!
ZAMIESZAJ,
HRABINA, I on tu ?!
STANISŁAW.
Zamieszaj. A, kochana
kuzynka..! Przyjechałem
na ślub.
Hrabina.
Corpo di bacco! Zaproszony?
Aniela
(woła za sceną). Teodor!
Zamieszaj.
To zona mnie woła. Kuzynka nie
poznała
po głosie?
Hrabina.
Jaka kuzynka?! Żadne kuzynostwo,
tylko
powinowactwo. Czyż i ona tu?
Zamieszaj.
A jakże... Szukam służącego,
może
„powinowata" raczy nam go przysłać. (Wg-
chodzi).
Hrabina
(oburzona). Co0!! I takich gburów
zaprosili!
Jakie oni maj;} koligacye! Żałuję, że
dałam
się słowem związać, i że Aurelii o tem nie
doniosłam.
Stanisław.
A prosiłem mamę, zaklinałem...
Hrabina.
Uspokój się moje dziecko.
Stanisław.
Na samą myśl, że mi ją dziś za-
biorą..!!!
Ja kocham ją do szaleństwa!
Hrabina.
Corpo di bacco! Nie okazuj mi-
łości,
a tem mniej rozpaczy, — ludzie dobrze wy-
chowani
nie zdradzają swych uczuć.
Stanisław.
I ja mam być drużbą?!
Hrabina.
Pokażesz, że ci na tem nic nie
zależy.
Stanisław. Marno, ja profesora wyzwę i zabiję?
Hrabina. Corpo di bacco! Ty do pojedynku ?!!
Stanisław.
Być może, że innemu nie dałbym
rady;
ale profesora wyzwę, zabiję i ożenię się
z
wdową.
Hrabina. Dziecko jesteś!
Stanisław.
Mamo nie zapominaj, że jestem
synem
Włocha!..
Hrabina.
Corpo di bacco! O, to był pra-
wdziwy
Włoch, piękny jak Apollo...
Stanisław...
A czy mama uważała, jaki pro-
fesor
wczoraj przy herbacie był nienaturalny)?
Nic
nie mówił, patrzył tylko na Helenkę i skar-
żył
się na głowę.
Hrabina. Uważałam i dziwiło mnie to.
Stanisław.
Jestem pewny, że on nie kontent,
i
że z chęcią cofnąłby się...
Hrabina. Być może.
Stanisław.
Niech mu mama powie, że ja
się
z nią ożenię, a on uniknie pojedynku.
SCENA
SZESNASTA. Jędrzej (przebrany). Otóż
HRABINA,
STANI- jestem z powrotem. (Do
SŁAW,
JĘDRZEJ. Hrabiny). Sługa!
Hrabina.
Witam pana!
Ale
cóż to?! Pan mi coś zmizerniał; nie do po-
znania...
Jędrzej. To już kilka osób zauważyło.
Hrabina. Może ja znam powody?
Jędrzej.
Trudno... Ja sam nie moge zdać
sobie
sprawy...
Hrabina... Pan niekontent?..
Jędrzej. Niekontent?...
Hrabina. Możesz się jeszcze cofnąć...
Jędrzej. Nie rozumiem.
Hrabina.
Jeżeli Helenki nie kochasz... Wszak
to
sakrament... wobec Boga, społeczeństwa i ko-
biety*;
Jędrzej.
Ja... panny Heleny nie kocham?!!!
Ależ
to żarty! Skądże to dziwne przypuszczenie?..
Panie
Stanisławie. (Podaje mu rękę).
Stanisław.
O, proszę... (Cicho do matki). Ma-
mo,
ja wybuchnę...
Hrabina.
(P. c). Ani się waż, (Gt.) Pan mi
nie
odmówisz chwilki rozmowy.
Jędrzej. Ależ pani hrabino!..
Hrabina.
Corpo di bacco! Chodżże pan.
Stasiu,
proszę z nami I (Wychodząc). On ma coś!..
Szkoda
go dla takiej gąski.
SCENA
SIEDMNASTA. Krystyna. Za kwadrans
TYBURCY,
KRYSTYNA, ślub. Spudłowaliśmy. A
AMELIA
(wchodzą z sa- mówią głośno o sukce-
lonikn).
syi; nic dziwnego, że
naglą
ze ślubem. Profe-
sor
z sukcesyą, to świetna partya.
Tyburcy.
E, substytucya! A jeżeli niebędzie
miał
syna?.. Taki mazgaj...
Krystyna.
Tyburcy!!! (Do córki). Za późno
wzięłaś
się do profesora.
Amelia.
Jeżeli wolał taką gąskę, jak osobę
wykształconą...
Krystyna. Głupiec!
Tyburcy.
Przepraszam, profesor nie może
być
głupi!
Krystyna.
Cóż to pan radca ma dziś taki
rezon
?
Tyburcy.
Pozwól mi przynajmniej w uro-
czysty
dzień od czasu do czasu słowo przemówić.
Krystyna. Ale bo dziś terkoczesz, jak młyn!
Tyburcy. Ja za dużo mówie?!!
Krystyna.
Radca! Boże Święty! — Słuchaj-
cież,
profesor coś smutny. Wczoraj przy her-
bacie...
lip
Tyburcy.
Miał wzrok desperata.
Krystyna.
Amelko, on już ciebie kocha!
Amelia.
Ja, marno, jestem pewna, że on He-
lenki
nie kocha i cofnąłby się z gustem.
Tyburcy.
Za późno.
Krystyna.
Nic za późno. Ja mu powiem...
Tyburcy.
Nie uchodzi.
Krystyna. Miałaby Helka być nieszczęśliwa...
Amelia. Mama to jakoś dyplomatycznie--
Tyburcy.
Za kwadrans ślub, kobieto!
Krystyna.
A jeżeli pokochał naszą Amelkę?
Tyburcy.
Za późno... Jakoś nie wypada...
Krystyna.
Mam obowiązek, jako kuzynka.
SCENA
OŚMNASTA. Jędrzej (d. s.). Czego ta
CIŻ,
JĘDRZEJ. „corpo di bacco" chciała
odemnie?
Nie mogłem
jej
przekonać. (GI). A, łaskawi państwo!
Krystyna. Chciałabym z panem pomówić.
Jędrzej. Przepraszam, ale za kwadrans mój
ślub.
Krystyna.
Panie profesorze, jakiś pan zmie-
niony.
(Odprowadza go na stroną).
Jędrzej. A wiem, wiem!
Krystyna. I pan nie robisz z tego tajemnicy?
Jędrzej. Tego przecież niepodobna ukryć.
Krystyna. I żenisz się?
Jędrzej. ...Nie rozumiem.
Krystyna. Bez miłości?!
Jędrzej.
Za pozwoleniem — — ja kochani
pannę
Helenę...
Krystyna. Sam pan przyznałeś--
Jędrzej. Co? Kiedy?
Krystyna. Przed chwilą.
Jędrzej. Jedynie to, że źle wyglądam.
Krystyna.
Panie profesorze, to rzecz sumie-
nia
— — cofnij się pan, jeszcze czas... Pan mo-
żesz
zrobić świetniejszą partyę; zapewniam.
Jędrzej.
Wybacz, pani, ale podobne przy-
puszczenie
jest śmieszne, jeśli nie niedorzeczne.
Kocham
pannę Helenę i wiem co robię. Przepra-
szam...
(Wychodzi do pokoju stryja). Zwaryowała
baba!..
SCENA DZIE- Amelia. Cóż ? Co mówił ?
WIĘTNASTA. Tyburcy. Jestem pewny,
KRYSTYNA, TY- że cała rozmowa na nic
BURCY, AMELIA. się nie zdała.
Krystyna.
Tyburcy,
milcz!..
Kocha, nie kocha, już za późno. Amelko,
a
hrabia Picca-Ferri, — co, serce, na to mówisz?
Amelia.
E, Stas to nie mężczyzna.
Tyburcy.
Ale hrabia...
Krystyna.
Zawsze lepiej od profesora.
Amelia.
Profesor ma przynajmniej powierz-
chowność
mężczyzny...
Krystyna.
Wiesz, Amelko, daleko lepiej
wyjść
za mąż za safandułę, z którym robi się,
co
chce, — ot na przykład... (urywa).
Tyburcy.
...Na przykład, twój ojciec — chcia-
łaś
powiedzieć.
Krystyna. Tyburcy, ty dziś jesteś nieznośny.
SCENA
DWUDZIESTA. Bonifacy (Wchodzi z Ję-
CIŻ,
BONIFACY, (potniej) drzejem i Marcelim). Już
HRABINA,
STANISŁAW, jesteście ubrani? To
MARCELI,
JĘDRZEJ, ZA- dobrze, to bardzo do-
MIESZAJ,
ANIELA, FE- brze! (Otwiera drzwi do
LICYA,
HELENA. pokoju Hrabiny). Prosi-
my
do błogosławień-
stwa.
(Otwiera drzwi do pokoju żony). Chwila uro-
czysta.
(Otwiera drzwi do saloniku; Zamieszaj z tor-
tem).
Zostawże ten tort. (Wchodzą w miarę wołania i
Hrabina,
Stanisław, Zamieszaj z Anielą. Michał wnosi
na
tacy bukieciki).
Bonifacy
(do Marcelego, pokazując Zamieszajów).
Znasz
pan?
Marceli.
Już poznałem...
Hrabina
(do Bonifacego). I oni tu?!
Bonifacy
(półgłosem). Nieproszeni.
Zamieszaj
(do Bonifacego). Czy wolno i nam
wziąć
udział w błogosławieństwie?
Bonifacy.
Ależ błogosławcie!
Aniela.
My tu w kąciku...
Bonifacy.
Jak się podoba...
Felicya.
Amelko, jako druchna, zajmij się
bukiecikami.
Hrabina
(do Amelii). Ale ja tobie najpierw
przypnę.
(Przypina). Oby to było szczęśliwą
wróżbą!..
Amelia.
Dziękuję, — o, gdybym tylko chciała!..
Hrabina.
To trzeba chcieć, ma che re! Corpo
di
bacco!
Amelia
(przypina bukiet Stasiowi). A po któ-
rej
stronie?
Wszyscy. Kawaler po lewej!
Amelia
(do Stanisława p. c.J. Cóż serduszko
zranione
?
Stanisław
(półgłosem). Trochę, będę się leczyć.
Amelia.
Możebym mogła kuzynka uleczyć?
Stanisław
(zdziwiony). A! (Amelia idzie dalej
z
bukietami, Stanisław niesie za nią tacą).
Marceli
(do Zamieszają). Jak tam apteczka
idzie
?
Zamieszaj.
Dziękuję; nieszczególnie! Czas
zdrowotny,
epidemii niema, — ogólna stagnacya...
Bonifacy
(do wszystkich). Tylko się nie roz-
czulajcie;
bardzo o to proszę.
Marceli.
A starosta?
Wszyscy.
Starosta! Starosta!
Bonifacy.
Aj, gdzież moja głowa!
SCENA
DWUDZIESTA Radudyński. Jestem,
PIERWSZA.
jestem, padam tego...
CIŻ, RADUDYŃSKI. (Wita sięj. A gdzież sta-
rościna ?
Bonifacy.
Witam, kochanego marszałka, sta-
rostę
dobrodzieja! Starościną nasza kuzynka hra-
bina
Picca-Ferri.
Radudyński.
Witam starościnę, spóźniłem
się
trochę; padam do nóg.
Felicya. Właśnie ceremonia przedślubna.
Zamieszaj
(przedstawia się marszałkowi). Za-
mieszaj
!
Radudyński
Co?!.. Padam tego...
Bonifacy
(przedstawia). Kochany starosta!
Nasz
zięć! Stryj jego... — Czas zacząć, Felicyo!
(Jędrzej z Heleną zbliżają się).
Felicya (płacząc). Niech was Bóg błogosławi...
Bonifacy
(uroczyście). Lat temu dwadzieścia...
gdy
oto pobłogosławiono mój związek z Felicya,
i
gdyby nie to...
Marceli (n. s.). Ze ma okropną teściowę...
Bonifacy
(dalej). Ze w czasie epidemii utra-
ciliśmy
troje dzieci...
Felicya- Czworo!
Bonifacy.
Tak, prawda — czworo. I oto zo-
stała
nam tylko jedyna Helenka. Powierzam ją
tobie
Jędrzeju, ale pamiętaj, że to brylant; sza-
nuj
ją, tak, jak ja moją Felicyę...
Marceli. Kończ pan, ksiądz czeka...
Bonifacy.
A przecież, gdy pomyślę, że nie
będzie
już obok nas tej gołąbki, tej pieszczotki...
(Zaczyna
płakać). ...Jędrzeju, oddaję ci... bierz ją!..
Michał
(wpada). Znalazł się organista. Jeździł
do
parafii po małe organy. (Wszyscy płaczą).
Radudyński.
I ja zaszczycony godnością sta-
rosty,
aczkolwiek bez przygotowania--i ja
kilka
słów przemówię — padam tego... i zacznę
od
słów psalmu „Nie płaczcie w chwili, w któ-
rej
macie się radować..."
Marceli.
Gdzie on len psalm wynalazł?
Radudyński.
Życie, to marne życie można
postradać,
majątek łatwiej, jak życie ziemię wy-
plenić;
lasy wyniszczyć, posadę i tytuł stracić.
Ale,
padam tego... rozum, kto go raz ma, to go
nie
straci. Ogień go nie spali, ręka ludzka nie
zniszczy.
A czy to nie trwałe podwaliny szczęścia
posiadać
coś, czego nam nikt nie odbierze? Panno
Heleno!
Poślubisz męża światowego z patentem,
a
tego patentu nikt mu nie odbierze...
Bonifacy (do Radudyńskiego), Ksiądz czeka.
Radudydski
(n. s.). Przerwał mi... (GI.). Koń-
czę
tedy psalmem: „Bramy życia otwarte, a pie-
kieł
potęga nie przemoże ich".
Marceli. A to psalmista!
Bonifacy.
Uściskajcie dzieci starostę. —
Przejdźmy
do kaplicy. (Wszyscy wychodzą parami,
wchodzi
Michał).
SCENA
DWUDZIE- Michał. Aj, zapomniałem
STA
DRUGA. oddać profesorowi tele-
MICHAŁ,
potem BO- gram. Pewnie życzą szczę-
NIFACY.
scia, a w duszy myślą
sobie: „niech go dyabli
porwą".
Bonifacy
(wchodząc). Przynieś-no, Michale
na
tacy chleb, sól i wino!
Michał.
Zaraz, wielmożny panie. Przyjechał
sekwestrator...
za podatki...
Bonifacy.
Co?! Ależ powiedz mu niech się
wynosi!
Ja wr tym roku nic nie płacę!
Michał.
On nie ustąpi...
Bonifacy.
Powiedz mu, że go zaskarżę do
starosty.
Starosta także w tym roku córkę wyda-
je
i także podobno nic nie zapłacił. Ruszaj po
chleb,
sól i wino! (Michał wybiega).
SCENA
DWUDZIE- Marceli. Dobrze, że pana
STA
TRZECIĄ. raz już mam.
BONIFACY,
MARCE- Bonifacy. Aj! (N. s.). Wy-
LI
(z kaplicy). jedzie z posagiem!
Marceli. Otoż...
Bonifacy
(przerywa). Muszę niektóre rozpo-
rządzenia...
Marceli.
To jedyna chwila, w której może-
my
swobodnie pomówić.
Bonifacy.
Musimy wrócić do kaplicy, taki
obrządek...
O, już słyszę: „...biorę ciebie..."
Marceli.
Jakiż z pana gorączka! (Podaje ma
papier).
Oto, skrypt substytućyi.
Bonifacy. Aha! (N. s.). Byle raz po ślubie..!
Marceli. Powtarzam, skrypt substytućyi.
Bonifacy. Substytućyi...
Marceli.
Pan ogłosiłeś, że po ślubie wyli-
czysz
sześćdziesiąt tysięcy...
Bonifacy (przerażony). Sześćdziesiąt!..
Marceli.
Sądzę, że trzydzieści na rękę — po
ślubie
— będzie dość.
Bonifacy. Trzydzieści...
Marceli. A trzydzieści do substytucyi.
Bonifacy (nieprzytomny). Dla Marcelka...
Marceli
(obserwując go, n. s.). Zbladł, nie ma
(GI).
A zatem?..
Bonifacy
(nadsłuchując). O, ksiądz ma przed-
mowę!
O, mówi; „Oto, skarb, Jędrzeju, oddaję
ci go Jędrzeju, a ty..."
Marceii. Ja nic nie słyszę.
Bonifacy.
O, mówi: „Biorę was na świad-
ków..."
Kończy. Odzywa się veni Creator. Mu-
simy
iść, (Wychodzi spiesznie).
Marceli.
Jędrzej dostanie... O? (Pokazuje figę;
wychodzi
do kapłicy).
SCENA
DWUDZIE- Michał (sam). Sekwestra-
STA
CZWARTA. tor wspomniał sobie swo-
MICHAŁ,
potem BO- ją córkę, także na wy-
NIFACY.
daniu, rozczulił się i od-
jechał.
Bonifacy
(wchodząc). Chwała ci, Panie, już
po
ślubie. Uf, jakże mi było gorąco! Michale,
każ-no
podać prędko kawę, byle mocną i z ko-
żuszkiem
— do mego pokoju. Ksiądz proboszcz
jeszcze
na czczo.
Michał
(woła przez drzwi). Justyno! Ka-
wa
z kożuszkiem dla proboszcza. Do pokoju
pana.
Bonifacy. Już idą.
SCENA
DWUDZIE- Bonifacy (wznosi kielich).
STA
PIĄTA. Za pomyślność państwa
CIZ;
(wchodzą parami: młodych! (Wszyscy piją).
JĘDRZEJ
z HELE- Helciu, uściskaj mnie.
NĄ,
MARSZAŁEK z Helena. Drogi papo! (Ca-
HRABINĄ,
ST ANI- luje go).
SŁAW
z AMELIĄ, Bonifacy. Zięciu, uściskaj
MARCELI
z FELI- mnie. (Całuje się z Jędrze-
CYĄ,
KRYSTYNA i jem).
TYBURCY,
ZAMIE- Radudyński. Pozwólcie,
SZAJ
2 ŻONĄ. państwo, że jakkolwiek
bez
przygotowania... pa-
dam
tego...
Bonifacy.
Daj pokój, kochany marszałku!
Toż
mówka zmęczy cię. Napijmy się lepiej.
Tyburcy. Marceli, proszę!
Zamieszaj. A mnie wolno, na zdrowie?..
Bonifacy.
Proszę cię, przestań raz..! Pij, pij —
całą
butelkę.
Zamieszaj
(p. c). Czy i tem chciałeś mi do-
kuczyć?
Jędrzej.
Ach, droga panno Heleno! (Ściskając
ją
za rękę). Tyś już moja!
Helena. Twoja, panie Jędrzeju!
Bonifacy.
Jak wy do siebie mówicie?... Pan...
pani...
fe!
Jędrzej. Zono!
Helena. Mężu!
Bonifacy.
Naszej starościny, kochanego sta-
rosty
— zdrowie!
Radudyriski.
Zdrowie szanownych rodziców
panny
młodej!
Bonifacy. Na podziękowanie...
Krystyna
(n. s. do Tyburcy). Przestań, bo się
rozchorujesz...
Aniela
(do Zamieszają). Zmiłuj się, ty się
strąbisz!
Tyburcy.
Ja chcę pić, rozumiesz!
Zamieszaj.
Mam z sobą proszki gazowe.
Aniela.
Ja się z tobą później rozprawię.
Jędrzej
(do Bonifacego). Teściu, czy ja będę
mogł
wyjechać z żoną o trzeciej?
Bonifacy.
O drugiej. Krótki obiadek... o dru-
giej...
Jędrzej.
O drugiej!!! (Całuje Marcelego). O dru-
giej,
o drugiej!!!
Marceli (n. s.). Profesorze zwaryowałeś!
Bonifacy.
A teraz proszę szanownych gości
do
stołu. (Słychać trąbkę pocztową). A to co?
Trąbka?
Któś jedzie. Michał, zobacz-no!
Felicya. Kto to może być?!
Marceli. Któś z gości spóźnił się.
SCENA DWUDZIE- Michał. Aj! Oho!
STA SZÓSTA. Bonifacy. Co się stało?
CIŻ MICHAŁ. Kto... kto?!
Michał.
Aj, starsza pani,
pani
baronowa z panem Irytowiczem przyjechali!
Felicya (załamuje ręce). Mama!
Bonifacy. Teściowa!
OA
Helena. Babcia!
Marceli
(do Bonifacego). A radziłem czekać
ze
ślubem. Ale co panu?
Bonifacy.
Ślub odbył się bez jej wiedzy;
głowy
nam pourywa..! Co robić?
Marceli. A błogosławieństwo?
Bonifacy. Sam skomponowałem.
Marceli. Nie rozumiem pana.
Bonifacy. Pan żądałeś ślubu natychmiast..!
Marceli. To pan nagliłeś.
Bonifacy.
Tak, ale tylko w ostatniej chwili...
Babka
przywiązana do wnuczki... uprzedzona do
pana...
bałem się, że przyjdzie do sceny... pan
również
gwałtowny...
Marceli.
No, to powiedzmy jej! Ja się podej-
muję...
Felicya.
Niepodobna, mama chora. Taka wia-
domość
zabiłaby ją.
Bonifacy.
Daj pokój; onaby nas pozabijała!
Odpinajcie,
państwo, bukiety! (Zdejmując). To, to
—
chowajcie! Wesela nie było, — tak, tak...
(Wszyscy
chowają bukiety). Doniosłem jej o śmierci
mojej ciotki--niby rozumiecie... wyjechaliśmy
ją pochować...
Marceli. Komedya!
Bonifacy.
Helciu! Zdejm ślubną suknię!
Jędrzej.
Ja zabieram żonę i jadę!
Bonifacy.
Co?! Ależ ani mowy!
Jędrzej.
A więc cóż pan chcesz ze mną zrobić?
Bonifacy.
Tyś taki wzruszony..! Schowamy
ciebie,
ot tu... obok,..
Jędrzej.
Przepraszam : babka, według cywil-
nej
ustawy, paragraf...
Bonifacy.
Tu nie chodzi o cywilną odwagę!
Babka
zrobi kryminał... Drogi zięciu..! — Proś go,
Felicyo!...
Felicya.
Panie Jędrzeju! —
Jędrzej.
Pani! Na mojem stanowisku, po we-
selu
— schowany?!!!
Helena.
Jędrzeju, zrób to dla mnie.
Jędrzej.
A jak długo mam tam siedzieć?
Bonifacy.
Damy ci znać.
Jędrzej.
Ależ ja chcę być przy tobie, Heleno!
Helena.
Dla mnie..!
Bonifacy.
(Trącając go). Dla niej..!
Felicya
(z drugiej strony). Dla Helci...
Bonifacy
(popycha go i zamyka w pokoju na
prawo).
Felicya.
Helko! Spiesz przebrać się; tyś
jeszcze,w
ślubnej sukni! (Helena wychodzi śpiesznie)
...Proboszcza
schować, tort pod stół...
SCENA
DWUDZIE- Aurelia. Panie zięciu!
STA
SIÓDMA. Moja córko!
CIŻ,
AURELIA, IRY- Felicya. Droga marno!
rOWICZ.
(Całuje ją w rękę).
Bonifacy (z drugiej stro-
ny). Kochana teściowo! (P. c.) Zróbcie państwo
smutne miny!
Aurelia
(do Felicgi). Tęskno mi było, Felicyo,
bez
ciebie. Kuracya nic służyła, i poczciwy pan
Seweryn...
Bonifacy
(do Seweryna). Bardzo dziękujemy
panu.
Seweryn. Mam mały rachuneczek...
Aurelia.
A cóż to za liczny zjazd?! Kochana
kuzynka!
(Całuje hrabiną, Stas Aurelia w ręką. Au-
relia
do Marcelego). I on?
Marceli.
(Wskazując Zamieszają). I on! Moje
uszanowanie
pani baronowej!
Aurelia
(patrząc na Zamieszaj ów). I ci także?
(Do
Marszałka) Miło mi...
Radudyński. Pani baronowo!.,,
Seweryn
(do Bonifacego). Nie mogłem jej
dłużej
utrzymać. Zabrakło pieniędzy, — jestem
zmęczony.
Bonifacy.
(P. c). Pomyśl, że ja to znoszę od
tylu
lat...
Aurelia.
Panie zięciu! Więc ciotka umarła?
Bonifacy.
Niestety!
Aurelia.
A bardzo cierpiała?
Bonifacy
(ociera łzy). Bardzo, bardzo...
Aurelia.
Jak widzę, prędko się pan pocie-
szyłeś...
Stypę urządza się--Sukcesya, co?
Bonifacy. A sukcesya...
Aurelia
(do Bonifacego). A widzę... Wino...
kieliszki...
wznoszono toasty...
Marceli
(p. c. do Badudyńskiego). Ułagodzę
ją.
(GI.) Właśnie piliśmy zdrowie nowego mar-
szałka.
Aurelia. A któż wybrany?
Marceli. Zięć pani.
Bonifacy (przerażony). Marszałkiem??
Aurelia
fpłgt). Nie mieli lepszego. (Gł) Win-
szuję...
Dlatego to pan w uroczystym stroju!...
Felicya.
Może inania pójdzie przebrać się?
Aurelia.
A gdzież Helcia?
Felicya.
W swoim pokoju.
Aurelia. Chcę ją uściskać. (Wychodząc). Niech
zaraz do mnie przyjdzie. 1
Bonifacy (n. s). Uf... gorąco! — Może przej-
dziemy do stołu? Proszę. i
Seweryn. Służę. (P. c. do Bonifacego) Okro-
pna kobieta! (Podaje rękę Hrabinie. Wychodzą).
Stanisław (do Amelii podając rękę). Przeko-
nany jestem, że Helenkę zmusili. 1
Amelia (kpiąc). Sądzisz pan, że ona pana
kochała? (Wychodzą).
Tyburcy. Krystyno!
Krystyna.
Pogadamy!!! (Wychodzą. Za nimi
Zamieszaj
z żoną).
SCENA
DWUDZIE- Bonifacy. Zostańcie! No,
STA
ÓSMA. radźcie co — na miłość
BONIFACY,
MARCE- boską, radźcie!
LI,
RADUDYŃSKI. Radudyński. Padam tego.
Marceli.
Co tu radzić ?
Powiedzieć
baronowej. Zemdleje, to ją kolońską
wodą
ocucimy; dostanie ataku nerwowego, toż
Zamieszają
tu mamy, da jej laurowych kropli...
Bonifacy. Ale co z profesorem?
Marceli. Ha, na razie... (słychać pukanie).
Bonifacy. Toż on drzwi wywali!!! (Otwiera).
SCENA
DWUDZIE- Jędrzej. Pan mnie zam-
STA
DZIEWIĄTA. knąłeś?
CIŻ,
JĘDRZEJ. Bonifacy. Przepraszam
cię, przez nieuwagę...
Jędrzej.
No i cóź ?
Bonifacy
(zmieszany). Nic.
Jędrzej.
Jakto nic?
Bonifacy.
Matka moja nie wie dotąd.
Jędrzej.
No to powiedz jej pan.
Bonifacy.
Niepodobna.
Jędrzej.
Jakto niepodobna?
Bonifacy.
Potrzebujemy przynajmniej kilka
dni
czasu.
Jędrzej.
I cóż się ze mną przez ten czas
stanie?
Bonifacy. Pojedziesz tymczasem bez żony.
Jędrzej. Mam wracać bez żony?! Nigdy!
Bonifacy.
Daj pokój; taki byłeś przedtem
spokojny,
cichy, wyrozumiały...
Jędrzej.
Czegóż ja od pana żądam? Mojej
żony.
"v;
Bonifacy. Stałeś się gwałtowny.
Jędrzej.
Ja z całym spokojem mówię: Proszę
mi
oddać moją żonę--
Marceli.
Profesorze, musisz się z tem pogo-
dzić...
(wpada Michał).
Bonifacy. Konie zaprzągnięte?
Michał. Czekają.
Bonifacy.
Podaj palto panu profesorowi.
Michał.
Pan profesor sam jedzie?! Bez żony?...
Bonifacy
fp, c.J Milcz, ośle!
Jędrzej.
Nie pojadę. Widzisz pan, pański
służący...
(Wszyscy go ubierają).
SCENA
TRZYDZIESTA. Bonifacy. Felciu, Felciu!
CIZ,
FELICYA. Jedzie tymczasem bez żo-
ny,
zanim zdołamy...
Felicya.
Bez Helci?! Bonusiu!
Bonifacy.
Zostawia nam kilka czasu, żebyś-
my
z twoją matką...
Felicya.
Kochany zięciu! (Ubiera go w ka-
pelusz).
Jędrzej.
Protestuję. Ja bez żony stanowczo
nie
jadę!
Felicya.
Panie Jędrzeju! (Do Michała). Szal,
rękawiczki...
Marceli.
Pojedziesz bez żony, to i dobrze.
Jutro
masz mieć mowę przed wyborcami. (Wkłada
mu
w zanadrze papier). Masz, żebyś nie zgubił. Bę-
dziesz
musiał nauczyć się.
Jędrzej.
Ja nie potrzebuję poselstwa; nawet
docentura
mi nie w głowie w tej chwili.
Marceli
(n. s.). Krew Puciatkiewiczów! (Gł.)
Fe;
gdzież powaga; opamiętaj się, profesorze!
SCENA
TRZYDZIE Felicya. Helenko, zmiłuj
STA
PIERWSZA. się! Jeszcze w ślubnej
CIŻ
i HELENA. sukni? Babcia cię woła.
Jędrzej.
Ona tu ? ! Helen-
ka!
Moja zona! (Wyrywa się, leci do niej i ściska
ją).
Helenko, nas rozłączają!
Felicya. Helciu, to na kilka dni tylko!
Marceli.
Profesorze, jedź już, jedź!
Helena.
Jedź, Jędrzeju, ale wracaj! (Idzie ku
drzwiom;
w chwili, kiedy dochodzi do drzwi, woła
z
rozpacza): Jędrzeju!!!
Jędrzej.
Zmuszacie! (Po chw., wskazując He-
lenę).
Ona płacze! Ja nie jadę!
Helena. Marno, on nie pojedzie!
Felicya.
Dziecko, na kilka dni..! (Wyprowadza
ją,
w tejże chwili Marceli chwyta Jędrzeja, Bonifacy
zapina
mu palto, Michał bierze kuferek).
Jędrzej.
Stryj popełnia na mnie gwałt! (Wy-
pychają
go za drzwi).
Bonifacy (pada na krzesło). Uf!
Marceli.
Ma temperament! Niepotrzebnie ro-
biłem
substytucyę.
Bonifacy. Co?! Chcesz cofnąć?!
Marceli.
To byłoby z krzywdą jego dzieci.
On
nie jednego, ale sześciu synów mieć będzie!
KURTYNA.
AKT III.
Pokoik
przyzwoicie umeblowany
na
wsi. Meble, kwiaty etc.
SCENA
PIERWSZA. Bonifacy (z kalendarzem
BONIFACY,
FELICYA. w ręku chodzi po pokajaj.
{Patrząc
na kalendarz). Trzeciego odbył się ślub.—
Przeczuwałem:
każda trójka fatalna. — Dziś już
dwudziestego.
Do trzech dni przyrzekliśmy oddać
profesorowi
żonę, a tu — daj pokój — minęło
już
siedemnaście, a profesor bez żony.
Felicya.
Dopiero siedemnaście dni! Jak ten
czas
powoli się wlecze! Byłam pewna, że od
ślubu
Helenki upłynęło już ze dwa miesiące.
Bonifacy.
A z każdym dniem mniej mamy
odwagi
wyznać przed twoją matką całą prawdę.
Felicya.
...Chora i rozdrażniona, — a jednak,
mój
Bonifacy, raz z tem skończyć trzeba. Słuchaj!
Natrę
ci głowę wodą kolońską, a może co wy-
myślisz.
(Bonifacy siada, Felicya naciera mu głowę.
Po
chwili): No cóż? Masz co?
Bonifacy.
Daj pokój, nic nie wymyślę. Ba,
gdybyśmy
mieli posag dla Helenki..! Ale ten —
w
zębach teściowej......E! Do dyabła...! To sy-
Położenie rozpaczliwe.
tuacya
nie do zniesienia. Profesor od czasu ślubu
własnej
swej żony nie widział!
Felicya.
Przepraszam, Jędrzej codziennie
z
miasta przyjeżdża i z ogrodu wriduje Helcię
w
oknie siedzącą.
Bonifacy. Daj pokój — śliczna historya!
Felicya.
Pisują do siebie czułe liściki; przy-
słał
jej już kilka fotografii, ona mu posłała
swoją...
Bonifacy.
I sądzisz, że to wystarcza ? Że mąż
zadowoli
się fotografią i romansowymi liścikami?
Felicya.
O, na takiego anioła, jak nasza cór-
ka,
może czekać cierpliwie...
Bonifacy.
Tak sądzisz? A ja mówię ci, że
profesor
chodzi, jak waryat, że jest wściekły; —
z
tego spokojnego i uczonego profesora zrobił się
furyat!
Felicya.
E, mniejsza o niego! Gorzej, że na-
sza
Helenka rozpacza, choruje...
Bonifacy.
Widocznie rozłączenie nie służy
małżonkom,
zwłaszcza w miodowych miesiącach.
Później
w to im graj..!
Felicya. Co?! Co?!
Bonifacy
(zagadując). Byłem pewny, że Iry-
towicz,
którego od dwóch tygodni goszczę tu, jak
jakiego
paszę, da mi jaką radę, — ale gdzie tam:
ogrywa
baronową i objada się w niemożliwy
sposób.
Zdaje się nawet, że kontent z naszego
ambarasu...
Rozpisałem listy, do Marcelego, do
marszałka,
do kuzynów... niech przyjeżdżają, może
coś
poradzą...
Felicya.
Co? Więc ty to publikujesz?! Nara-
zimy
się na śmieszność!
Bonifacy.
Więc cóż robić, kobieto?! Zabrnę-
liśmy
po uszy. Dziś, gdybym wyznał teściowej
wszystko,
że nie dostałem żadnej sukcesyi, że to
nie
stypa była, ale wesele, wesele profesora, i że
ten
profesor, to mąż Helenki, — naraziłbym się
na
taką awanturę, jakiej jeszcze żaden śmiertelnik
nie
przechodził! — Nie, ja samobójcą być nie chcę!
SCENA DRUGA. Bonifacy. Dzień dobry
CIŻ i HELENA. ci, aniołku!
Helena.
Dzień dobry ro-
Felicya.
Helenko! Helusiu! [dzicom.
Bonifacy.
Ona płacze!
Felicya.
A jaką ma głowę rozpaloną!
Helena.
Mam migrenę.
Felicya.
Może kompres..?
Helena.
Dziękuję; nie potrzeba.
Felicya.
Laurowe krople...
Bonifacy.
Nie pomoże, nie pomoże ! (N. s.)
Jej
tam nie laurowych kropli potrzeba.
Felicya.
Posłuchaj mnie, dziecko, nie al te-
ruj
się.
Helena
(nerwowo, z płaczem). Wszakże jestem
spokojna.
Bonifacy.
Nie desperujże, do dyabła, wszakże
z
tym twoim Jędrzejem widujecie się codzień.
Helena.
A tak; widujemy się. Ja siedzę w oknie,
a
on z ogrodu patrzy na mnie przez lornetę, jak
astronom
na księżyc.
Felicya.
Pisujecie do siebie czułe liściki...
Helena.
Z którymi muszę się kryć przed babką.
Bonifacy.
Przysłał ci swoją fotografię.
Helena.
Którą babcia mi zabrała i zrobiła
scenę...
Bonifacy. Scenę?! Zabrała ci fotografię?!
Helena.
Tak. Jędrzej zaś pisze, że dziś przy-
jedzie,
że na wszystko jest zdecydowany, że sam
babce
powie...
Felicya.
To być nie może! Jeszcze kilka dni
czasu
potrzebujemy!
Bonifacy.
Tak, kilka dni; może coś wy-
szukamy...
Helena.
Jędrzej jest w najwyższej rozpaczy.
Proszę
papy przeczytać...
Bonifacy
(czyta, potem mówi). Jak czytani te
jego
jeremiady, we łbie mi się przewraca! Pisze
zawsze
to samo... Nie sypia, nie je, pracować nie
może,
w swoich rozprawach strzela bąki, wy-
kłada
bez werwy, uczniowie przestali uczęszczać
na
jego wykłady i t. d. i t. d. (rzuca list).
Helena.
Mamo, on w tym stanie może zgłu-
pieć
i stracić posadę.
Felicya.
Nie obawiaj się, moje dziecko, on
potem
prędko przyjdzie do rozumu. Napisz mu,
niech
będzie mężczyzną...
Helena.
Ha, napiszę; tylko zapowiadani ro-
dzicom,
że dłużej tak trwać nie może, bo... i mnie
zabraknie
ciepliwości. (Wychodzi płacząc).
Bonifacy.
A kłaniaj się mu tam ode mnie...
Biedne
dziecko!
SCENA
TRZECIA. Irytowicz (wbiega wzbu-
CIŻ,
IRYTOWICZ. rzony). Dzień dobry pań-
stwu.
Proszę o konie.
Felicya.
Jakto? Pan wyjeżdżasz? (p. c. do
Bonifacego).
Coś bardzo zirytowany...
Irytowicz.
Już i tak nadużywani gościnności.
Felicya.
Kochan}' pan z nami ceremoniuje —
Bonifacy.
...Sądziłem, że nam pan co poradzi...
Irytowicz.
A cóż ja moge poradzić?!
Felicya.
Moja matka ma tyle dla pana sym-
patyi..!
Irytowicz. Wiele mama pani ma lat?
Felicya. 46 skończyła 15-go lutego.
Irytowicz
(n. s.). Uhm! (Gł.) Otoż, łaskawa
pani,
przy nerwowem usposobieniu baronowej,
nie
podjąłbym się takiej misyi.
Bonifacy.
Widzisz, Felciu, nawet pan Iryto-
wicz
boi się twej matki.
Irytowicz.
Bać się nie mam powodu, ale
mieszać
się w sprawy familijne — tak drażliwe...
(p.
c. do Bonifacego) Przykra kobieta!
Bonifacy (p. c.) Dyabeł w spódnicy, kochany
panie.
Irytowicz. Otoż prosiłbym zaraz o konie.
Bonifacy. Ha, jeśli koniecznie... (Dzwoni).
Irytowicz
(p. c). Wygrałem małą sumkę, —
cóżem
winien, że baronowa ma pech, — przy
tem
posprzeczaliśmy się, niesłusznie, bo przecież
ja
jej partyi nigdy nie proponowałem... Nie mógł-
byś
mi pan zapłacić? Nie chcę się z nią widzieć.
Bonifacy.
Ja z zasady za teściową żadnych
rachunków
nie płacę.
Irytowicz.
Hm! To praktyczna zasada. Ale
pan
tu jesteś gospodarzem.
Bonifacy. E, jaki ja tu gospodarz...
Irytowicz. I to prawda — (Wchodzi Michał).
SCENA
CZWARTA. Bonifacy. Konie dla pana.
CIŻ
i MICHAŁ (środkiem). Michał. Zaprzęgnięte, pro-
szę
wielmożnego pana.
Irytowicz. Zanieś moje rzeczy do powozu.
.Michał (z lekceważeniem). Zaraz zaniosę.
Irytowicz.
Tylko prędzej ruszaj się! Rozu-
miesz
?!
Michał
(odchodząc n. .). Uh! Boże, większy
golec
ode mnie, a jaki to rezon! Fiu... fiu!
Irytowicz.
Żegnam więc państwa.
Felicya.
Do widzenia!
Irytowicz
(p. c. do Bonifacego). Nie zapłacisz
pan
tej sumki?
Bonifacy (p. c). Zasada! (GI.). Odprowadzę
pana.
Irytowicz.
Nie fatyguj się pan. (Wychodzi
spiesznie).
Bonifacy. Jedź na złamanie karku!
SCENA PIĄTA. Bonifacy. Właśnie w tej
CIŻ
i AURELIA (wcho- chwili odjechał pan Iry-
dzi
z gazetą w ręku), towicz.
Aurelia.
I bez pożegna-
nia?
To dobrze. Dałam mu porządną nauczkę.
Bonifacy.
Żądał wypłacenia sumy wygranej
w
karty.
Aurelia.
Zapłaciłeś?
Bonifacy.
Nie!
Aurelia.
Doskonale. I panu uda się czasem
coś
mądrego. Jestem pewna, że robi wolty: święci
króla
na zawołanie!
Felicya.
To on zgrywał mamę?
Aurelia.
A zgrywał. (Do Bonifacego). Należy
baczniej
uważać, kogo się w dom przyjmuje.
Bonifacy.
Przecież to pani sama wprowa-
dziłaś
go tutaj, mówiąc, że to wice-konsul kon-
stantynopolitański.
Aurelia.
Ależ gdzie tam. Właśnie donosi mi
Zenobia,
którą o niego zapytywałam, że to kru-
pier
z Monaco.
Bonifacy.
Mówiłaś pani, że piękna parentela...
dobrze
urodzony...
Aurelia.
...Tylko adoptowany...
Bonifacy.
Skądże ja o tem miałem wiedzieć?
Aurelia.
Od czegóż pan jesteś gospodarzem ?
—
Ale — ale, panie zięciu, cóż to z pana za mar-
szałek?
Bonifacy. Marszałek?...
Aurelia. Przecież wybrano pana marszałkiem!
Bonifacy.
A wybrano. (N. s.) Zawsze zapo-
minam.
(Do Felicyt). Pomóż mi...
Aurelia. Ale pan jakość wcale nie urzęduje?
Felicya. Jest teraz na urlopie...
Aurelia.
Nie publikowano w żadnym dzien-
niku
pańskiej nominacyi--
Bonifacy.
Jakiej nominacyi !
Aurelia.
No — na marszałka!
Bonifacy
(n. s.). Zawsze zapominam! (CA.).
A
publikowano; oczywiście--
Aurelia.
Nie czytałam. A dlaczego nie dają
panu
tytułu marszałka ani na listach, ani na pi-
smach
z urzędu ?
Felicya. Może jeszcze nie wiedzą.
Aurelia. Powinniby już wiedzieć.
Bonifacy. To przecież drobnostka!
Aurelia.
Przepraszam. Czy panu ta godność
słusznie
się należy, to inna rzecz; ale kiedy już
raz
pana wybrano... To też napisałam sama do
redakcyi...
Bonifacy. Do redakcyi?!..
Aurelia. Do sekretarza rady...
Bonifacy. Sekretarza? I.,
Aurelia. I do starosty.
Bonifacy.
I do starosty?! A fe! A poco —
u
licha — takie historyę? I... i to pani... od
siebie...
Aurelia.
Nie, od paria. Pana podpisałam.
Bonifacy.
Ja podpisany? (N. s.). A to będzie
pasztet!
Aurelia.
Ale... ale cieszy mnie, że pan pro-
fesor
i jego stryjaszek rozmyślili się i nie najeżdżają
więcej
naszego domu. Nie omyliłam się. Pan pro-
fesor,
to taki sam Robespierre, jak jego stryj, —
przysłano
mi gazety...
Bonifacy.
O, Jezu! Już się gazetami o żonę
upomina!
Aurelia.
Prawił przed wyborcami same ko-
munały
liberalne... demagog... republikanin, —
kom
un ard..!
Felicya. Co?! On?!
Bonifacy. To go stryj ubrał w taką mowę.
Felicya. Ale któż to mogł mamie przysłać?
Aurelia.
Pewnie jego stryj aszek, aby mnie
ugryźć.
Ale... ale... słuchajcie! Mam z wami roz-
mówić
się seryo!
Bonifacy. Słuchamy.
Aurelia.
Proszę was, źle strzeżecie moją
wnuczkę!
Felicya.
Helenkę?!
Bonifacy.
Jakto źle?
Aurelia. A przecież to wasze jedyne dziecko.
Bonifacy. Jedyne.
Aurelia. Ona kocha profesora.
Bonifacy. Kocha?
Aurelia.
A kocha. Odebrałam jej dwie foto-
grafie.
(Pokazuje fotografie, Bonifacy i Felicya przy-
patrują
się). I patrzycie na to obojętnie ? Jestem
pewna,
że i listy do siebie pisują. I pan nic na
to?
Dobrze... Felciu, i ty milczysz? Dobrze! A więc
ja
sama rozprawię się z tym panem tak, że ode-
chce
mu się romansować. O, widzicie tam? (Po-
kazuje
okno). Gdy Helka siedzi w oknie, to on
w
ogrodzie z lornetką...
Bonifacy.
Z lornetką!
Aurelia.
Ale to się wnet skończy. Kazałam
już
ogrodnikowi zastawić w ogrodzie na lego pa-
nicza
żelaza, na które pan lisy łapiesz.
Bonifacy.
Żelaza!! To barbarzyństwo, to
sprawa
kryminalna! ...Przed sąd przysięgłych...!
(Dzwoni.
Wchodzi Michał). Michale, czy wiesz, gdzie
ogrodnik
nastawił żelaza?
Michał. Żelaza? Wiem. Już się złapał.
Felicya. Kto? Kto?
Aurelia. Już; to dobrze.
Bonifacy.
Profesor! Milczysz ?! A... a... a,
więc
profesor! (Pada na krzesło).
Michał. Nie, Mikuś, kot starszej pani.
Aurelia
(przerażona). Mój Mikuś! Mój biedny
koteczek!!!
Bonifacy.
A widzi pani; kto pod kim dołki
kopie...
Aurelia. Pan jesteś bez serca. (Wybiega).
Michał.
Proszę pana, przyjechał pan Marceli
i
czeka w przedpokoju.
Bonifacy.
Stryj ? Proś. (Michał wychodzi). Fel-
ciu,
rozmów się z nim; mnie coś niedobrze!...
Felicya. Ani myślę. Od czegóż ty jesteś oj-
SCENA SZÓSTA. Marceli. Moje uszano-
CIŻ, MARCELI. wanie!
Felicya.
Jakże nam miło
powitać
kochanego pana!
Bonifacy.
Kochany Marceli! (Ściska go). Po-
czciwy
!
Marceli.
Sprawa z babką skończona?
Felicya.
Niestety!...
Marceli.
Co?!
Oddajcie mi żonę.
Bonifacy.
Dotąd było niemożliwe...
Marceli.
Jakto?! 17 dui, to aż nadto, aby
udobruchać
siarą czarownicę!
Felicya.
Co? Co?
Marceli.
Przepraszam...
Felicya.
Moja ma łka tak rozdrażniona i chora...
Bonifacy.
Nie masz pojęcia: zła, jak szatan.
Felicya.
Bonifacy !
Bonifacy.
...Cóż on...?
Marceli.
Kto taki?
Bonifacy.
No, mój zięć, poczciwy Jędruś.
Marceli.
Jest tu.
Bonifacy.
Tu? Gdzie?
Marceli.
Siedzi w karecie na gościńcu. Chciał-
by
tu gwałtem--ledwie go zdołałem chwi-
lowo
uspokoić; ale on tu wpadnie.
Bonifacy.
Wpadnie?! Chryste Jezu! Uspokój
go
pan, powstrzymaj; potrzebujemy jeszcze kilka
dni
czasu.
Marceli.
To się na nic nie zda. Pani boisz
się
matki, nad panem można przejść do porządku
dziennego...
O cóż chodzi? O pieniądze, które
babka
pod poduszką dusi. Zaryzykujemy, do
kroćset!
Bonifacy (nieśmiało). Zaryzykujemy..!
Marceli.
Państwo ze swej strony głosiliście,
że
dacie także kilkadziesiąt tysięcy posagu... Da-
wajcie!
.
Bonifacy
(p. c. do Felicyi). Powiedz mu pra-
wdę,
dla kobiety będzie grzeczniej szy.
Felicya.
My dla naszej Helenki... uważa pan...
sytuacya
tego rodzaju...
Marceli.
Basta! Rozumiem. Niema ani grosza.
A
zatem ja się dalej w tę sprawę nie wtrącam,
załatwijcie
to z Jędrzejem sami. Ja w to krętactwo
dłużej
palców nie maczam. Ach, otoż i Jędrzej!
SCENA SIÓDMA. Marceli. Dobrze, żeś przy-
CIŻ, JĘDRZEJ. szedł! Ja zajmę twoje
miejsce
w karecie, a ty
kończ
z nimi; bo ty wiesz, że jestem... i dalej
panować
nad sobą nie moge. (Wybiega).
SCENA ÓSMA. Jędrzej (staje na środku
CIŻ (bez) MARCELEGO, pokoju, milczy, patrzy na
nich. Długa pauza).
Bonifacy.
Jędrusiu, jakżesz ty się z nami
witasz
?!
Felicya. A my cię tak kochamy!
Jędrzej. Odda mi pan żonę?!
Bonifacy. Jeszcze kilka dni.
Felicya. Może dzień, dwa.
Jędrzej.
Ja już to przez 17 dni słyszę... Patrz,
pan,
jak schudłem... Nie sypiam, nie jadam...
Bonifacy. Czytaliśmy!
Felicya. I ona schudła, nie sypia...
Jędrzej. To też proszę o moją żonę...
Bonifacy. Jaki ty jesteś niecierpliwy..!
Jędrzej.
Gdybym się nawet powołał na usta-
wy,
na odnośny paragraf i wytoczył proces...
Bonifacy.
Wiem, wygrałbyś zaraz w pier-
wszej
instancyi. Woźny sądowy odstawiłby ci ją
do
pomieszkania, mógłbyś także żądać odszkodo-
wania...
Ale ty tego nie zrobisz!
Jędrzej.
W obecnem stadyum u mnie niema
niepodobieństwa...
Jestem w takim rozstroju...!
Na
moje wykłady...
Bonifacy.
Słyszeliśmy. Ale może to z innego
powodu...
Jędrzej.
Nazywają mnie tytularnym mężem...
przy
agitacyach wyborczych wyśmiewano, ryso-
wano
w karykaturze po ilustrowanych pismach,
i
padłem przy wyborach...
Bonifacy. Padłeś?!
Jędrzej. Padłem, i dlatego proszę o żonę.
SCENA
DZIEWIĄTA. Michał. Mikuś dogorywa!
CIŻ
i MICHAŁ fwbiegaj. Bonifacy. Już ?
Jędrzej (przestraszony J.
Dogorywa
?! Kto taki ?
Felicya.
Kot.
Jędrzej.
Eee... kot...
Bonifacy.
Teściowej...
Michał.
Pani baronowa prosi państwa do
siebie.
Bonifacy.
Widzisz, musimy cię pożegnać...
Bywaj
zdrów, kochany zięciu!
Jędrzej.
Znów mam powracać bez żony?!
Bonifacy.
Ależ nieszczęście w domu...
Jędrzej.
Jakie nieszczęście?
Bonifacy.
Słyszałeś, kot... Może jeszcze dziś
się
co wyjaśni--umyślnym posłańcem zawia-
domimy
cię. Bądź zdrów... Bądź zdrów...
Felicya.
Do widzenia. (Wypychają go oboje
za
drzwi).
Bonifacy.
Fe!... Co za gorączka! Chodźmy
chować
kota. (Bonifacy i Felicya wychodzą).
SCENA
DZIESIĄTA. Jędrzej (wraca środkowemi
MICHAŁ,
JĘDRZEJ. drzwiami). Jeżeli sądzą,
że
już pojechałem, to się
grubo
mylą; nie ustąpię i bez żony nie wrócę.
(Spostrzega
Michała) A...!
Michał. Pan profesor powrócił?
Jędrzej. Powróciłem.
Michał. To dobrze.
Jędrzej. I nie ustąpię.
Michał. Jabym także nie ustąpił.
Jędrzej.
Mój poczciwy Michale, bądź tak do-
bry,
powiedz pannie... przepraszam... pani Hele-
nie...
nie, niedobrze powiedziałem... pannie He-
lenie,
że jestem tu i chcę z nią mówie.
Michał.
Powiem pani, przepraszam — pannie
Helenie,
bo ja mam dla pana sympatyę. (Wychodzi).
SCENA
JEDENASTA. Helena. Jędrzeju!
JĘDRZEJ,
HELENA. Jędrzej. Heleno!
Helena. Mój mężu!
Jędrzej.
Moja żono!... Tak, powtórz mi, że
jestem
twoim mężem! Nieprawdaż? Mąż...!
Helena. Mój mąż...
Jędrzej. Powtórz jeszcze raz, mój aniele!
Helena. Mój aniele !
Jędrzej. Ależ nie, „mój mężu"!...
Helena. Mój mężu!
Jędrzej.
Ach, jak to miło słyszeć!... 17 dni
tęsknoty
za tobą!... Ale teraz już nikt nas nie roz-
łączy!
Nie uwierzysz, najdroższa żoneczko, jakiego
doznaję
uczucia na myśl, że jestem twym mężem,
a
zdala od ciebie: złość, szaleństwo mnie napada,
krew
uderza do głowy, miesza się w mózgu... Za
dnia
jeszcze pół biedy, ale wieczorem, gdy sam
zasiądę
w swojem kawalerskiem pomieszkaniu, gdy
wyobrażę
sobie, że trzymam w swojej twoją śli-
czną
rączkę, że przytulam cię do piersi...
Helena
(wstydliwie). Jędrzeju..!
Jędrzej.
...że całuję te różowe usteczka...
(całuj
ej.
Helena
(j. w.). Jędrzeju!...
Jędrzej.
Wówczas dziwny dreszcz przebiega
po
mojem ciele, tak mi błogo, tak dobrze... Żono
moja...!
Helena.
Mój mężu! (Padają sobie w objęcia;
w
tej chwili wchodzi AureliaJ.
SCENA
DWUNASTA. Aurelia (ocierając oczy).
CIŻ,
AURELIA. Biedny Mikuś! Już kona..!
(Spostrzega
całujących się).
Matko
najświętsza! A to co?!
Helena (odskakując). Babka!!!
Jędrzej
(u. s.). A to w porę wlazła ta stara
wiedźma!...
Aurelia.
Co?! Pan tutaj... i z Helenką!!!...
Jędrzej.
Tak, tutaj i z Helenką.
Aurelia.
I pan ośmieliłeś się wejść do na-
szego
domu ? !!!
Jędrzej. Ośmieliłem.
Helena
(cicho). Jędrzeju, błagam cię, teraz nie
pora...
Aurelia.
Arogant!... Zdaje mi się, że pan ści-
skałeś
Helenkę?
Jędrzej.
Tak, ściskałem... mam prawo do
tego,
bo... bo...
Helena (p. c). Jędrzeju!
Aurelia.
Co?! Czy ja dobrze słyszałam?!
Prawo!...
Prawo!...
Helena (p. c). Jędrzeju...
Jędrzej.
...To jest o tyle... (N. s.). Nie, ja przy
tej
babie tracę całą odwagę--
Aurelia.
Prawo? Dlatego, że pozyskałeś jej
wzajemność?
Że zbałamuciłeś biedne dziecko?!
O,
ale ja ją z tego wykuruję, a pana, panie pro-
fesorze,
zaskarżę do senatu...!
Jędrzej. To się pani skompromituje tylko.
Helena (p. c). Jędrzeju!
Aurelia.
Nie, pan stracisz posadę! (Zaczyna
płakać).
Przez pana opłakuję mego kota...
Jędrzej.
Kota? (N. s.) Słowo daję, ona ma
zajączki!
Aurelia.
I to profesor! Jak lis zakrada się
przez
warzywny ogród.:., jak student, jak pauper!
Jędrzej.
Pauper?!... Ja pani zabraniam tak
do
mnie przemawiać!!!
Aurelia.
Co?! On, on... zabrania?!...
Helena.
Moja babciu...
Aurelia.
Milcz! A pan opuść ten dom na-
tychmiast...
Jędrzej.
I kroku nie ustąpię!!!
Aurelia
(pada na kanapę). Ach!!! To napaść,
to
rozbój! (Dzwoni i mdleje).
SCENA
TRZYNASTA. Felicya. Mania zemdlała?
CIŻ,
BONIFACY i FE- (Spostrzega Jędrzeja). Ję-
LICYA.
drzej tu?! (Pada na fotel).
Bonifacy
(przerażony). On
tu?
(N. s.). Wszystko przepadło, bomba pękła!!!
(Pada
na krzesło).
Helena
(p. c. do ojca). Babcia nie wie nic.
Bonifacy
(wstaje). Czegóż, u dyabła, mdleje?
Felicya.
Marno, co tu się stało?
Aurelia.
Nic jeszcze, ale mogło się stać! Za-
stałam
ich razem — ten pan trzymał ją w obję-
ciach...
groził mi, że nie ustąpi, że ma jakieś pra-
wa...
Ale ja czuwam, ja przed senatem rozprawię
się
z tym panem! v
Bonifacy
(p. c.J. Jędrzeju, odejdź, proszę cię...
Felicya
(p. c). Panie...!
Helena.
Zrób to dla mnie...
Bonifacy.
Wyjdź, profesorze... wyjdź, jak mnie
kochasz...
Aurelia. On jeszcze tu?!
Jędrzej. Idę...
Felicya (p. c). Spiesz się pan!
Jędrzej.
Już mnie niema! (Wściekły) ..Aleja
tu
wrócę. (Wychodzi).
Aurelia.
Chciał ją skompromitować... (Do
Heleny).
Panna pójdziesz na rekolekcye do kla-
sztoru,
a potem za Stasia! Dziś jeszcze telegrafuję
do
hrabiny... Piękna rzecz!... Romans z profeso-
rem!!!
Odejdź. (Helena wychodzi).
SCENA
CZTERNASTA. Michał. Doktor przyje-
CAZ
(bez Heleny) MICHAŁ, chał.
Aurelia.
Ach, to dobrze!
Proś
go do mego pokoju, może coś Mikusiowi
poradzi...
(Do Bonifacego). A pan przy całej scenie
z
profesorem... pan — niby ojciec, pan — niby mąż,
pan — niby mężczyzna,--milczałeś, jak ostatni
safanduła! Fe! (Wychodzi śpiesznie, za nią Michał).
SCENA
PIĘTNASTA. Bonifacy. Ja safanduła?
BONIFACY,
FELICYA. Ja ostatni safanduła?! Ja
jej pokażę!
Felicya. Cóż chcesz zrobić?
Bonifacy.
Idę i powiem jej wszystko... Bez
zająknienia...
Felicya. Oszalałeś? Czy nie widzisz, że matka...
Bonifacy. Puszczaj mnie, póki mam odwagę.
Felicya.
Nigdy. Mama w rozpaczy za Mi-
kusiem!
Bonifacy.
Kobieto!... I długoż jeszcze profe-
sor
żyć będzie w stanie bezżennym?
Felicya.
Alboż ja wiem?
Bonifacy.
A jak to potrwa rok cały ?
Felicya. To potrwa...
Bonifacy.
Fel iey o, i ty sądzisz, że on będzie
spokojnie
siedział? On nas zaskarży, będzie roz-
prawa
publiczna, rozumiesz, rozprawa przed pu-
bliką,
my będziemy na ławie oskarżonych, a jak
nam
zalikwiduje koszta i odszkodowanie, to nam
zlicytują
graty domowe.
Felicya.
Masz widocznie gorączkę...
Bonifacy.
Może być, we łbie mi huczy, jak
we
młynie... Już zupełnie zgłupiałem. (Pada na
krzesło).
Michał
(wchodzi). Państwo Milczykowscy.
Felicya.
Proś. (Michał wychodzi. Do meta). Nie
kompromituj
nas.
SCENA
SZESNASTA. Felicya (witając się z Kry-
CIŻ,
TYBURCY, KRY- słyną). Kochana kuzyn-
STYNA.
kal... A gdzież Amelka?
Krystyna.
Przyjdzie wnet
z
hrabiną i jej synem, swoim narzeczonym.
Felicya.
Narzeczonym ?
Tyburcy
(ściskając Bonifacego). Napisałeś:
„przyjeżdżajcie",
—przyjechałem; napisałeś: „radź-
cie'1,
— będziemy radzić.
Krystyna (do Felicyi). Jeszcze rozłączeni?
Felicya. Niestety...
Krystyna. To anioł!
Bonifacy. Kto?
Krystyna. Profesor!
Bonifacy.
Ależ anioł... anioł...! Jabym się
wściekł
na jego miejscu...
Felicya.
Ależ bo mama chora, rozdrażniona...
Krystyna.
Gdybyś wiedziała, jakie wersye
chodzą
po mieście!...
Bonifacy.
Już?!
Krystyna.
Że żyli z sobą tylko jeden dzień,
a
potem profesor odwiózł ją rodzicom...
Bonifacy.
Piękn ie!
Krystyna.
Że ona mu uciekła...
Bonifacy.
Bardzo pięknie...
Krystyna.
Żeście ich rozłączyli...
Bonifacy.
My ?!
Tyburcy.
Ze nie było wcale ślubu, bo nie
mieliście
dla niej posagu...
Krystyna.
Tyburcy!
Tyburcy.
Pozwól! Powtarzam to, com sły-
szał...
Że przed ślubem profesor zażądał posagu,
a
gdy wytrychem otworzono biurko baronowej
i
nie znaleziono nic, prócz tabaki, trzech starych
czepków
i listów romansowych babci z tamtego
stulecia...
profesor dał nura. Helenka dostała spa-
zmów,
twoja pani ataku nerwowego... etc... etc...
Felicya. A to niegodziwe ! nieuczciwe!!!
Bonifacy.
(N. s.J Nie dałbym dwóch groszy,
że
to oni sami rozpuścili... (GI). Tyburcy! wszak
byłeś
gdzieś radcą, — radź!...
Tyburcy.
Nie gdzieś, ale w zakładzie zasla-
wniczym.
Krystyna.
Także znaleźliście dyplomatę..!
Tyburcy.
Tak sądzisz, a ja się podejmuję...
Krystyna.
On... on..! Ależ on sobie nigdy nie
umiał
poradzić!
Tyburcy.
Właśnie, że poradziłem : zakład za-
pieczętować...
a zastawy przepadły...
SCENA
SIEDMNASTA. Aurelia. Doktor nie po-
CIŻ,
AURELIA, HELE- mogł; skończył bieda-
NA.
czek!
Tyburcy. Skończył?! Kto?
Aurelia.
Mikuś..!
Tyburcy.
Kto taki?
Aurelia.
Mój biedny kot... O, jestem niepo-
cieszona.
Heleno..! — To dziewczyna bez serca...
żeby
jedną łzę...
Helena. Mam rozpaczać za kotem...
Bonifacy
(n. s.). Ona kota więcej kocha,
niż
całą rodzinę!
SCENA
OŚMNASTA. Michał (anonsując). Pani
CIŻ,
HRABINA, STA- hrabina!
NISŁAW,
AMELIA. Hrabina (wchodząc, rzuca
się
na szyję Aurelii). Bie-
dnaś
ty, — Mikuś skończył!
Aurelia.
Wiesz więc? — Skończył, bieda-
ctwo,
przykładnie... (Ogólne powitanie).
Hrabina.
Mówił mi służący... Uspokój się,
moja
droga.
Aurelia.
Muszę. Niezbadane są wyroki Opatrz-
ności...
...Ale... ale... chciałabym dziś Stasia z He-
lenką zaręczyć.
Hrabina.
Co? Ależ... To ty nie wiesz?!...
Prawda,
jeszcze ci nie mówiłam. Stas już po
słowie.
Aurelia.
Co? Jakto, już L. (Wchodzą pod rękę
Stanisław
i Amelio).
Hrabina.
Właśnie nadchodzą... Pobłogo-
sław
im...
Aurelia.
Jaka szkoda... Ale cóż robić? Niech
żyją
z sobą szczęśliwie... (Do Heleny) Panna pój-
dziesz
na rekolekcye do klasztoru!
Hrabina. Lepiej za mąż. Wszak profesor...
Tyburcy.
To godny mąż... To jest... godny
człowiek...
Felicya. Prawy, z charakterem...
Aurelia.
Cóż to?... Spisek?!... Proszę, nie
mówcie
mi o tem. Przejdźmy do saloniku, gdzie
czeka
poczciwy doktor Febrowski, a potem od-
damy
ostatnią przysługę drogiemu nieboszczykowi.
Tyburcy (przerażony). Nieboszczykowi?!
Aurelia. No, — Mikusiowi.
Tyburcy. Aha..!
Aurelia.
Panie zięciu, podaj mi pan ramię,
—
chciałabym z panem pomówić o Helence.
Bonifacy
(przerażony). O HeluniL. ze mną...
to
lepiej z matką...
Michał
(p. c. do Bonifacego). Pan Jędrzej ze
stryjem.
Bonifacy.
Aj! (Do Aurelii). Zaraz pani służę,
bo...
bo...
Aurelia.
Podaj mi pan ramię, powtarzam...
To
rzecz ważniejsza, niż pańskie „bo..."
Bonifacy
(podaje jej ramięf p. c. do Michała).
Proś,
za chwilkę, za chwilkę... (Wychodzą wszyscy,
prócz
Heleny i Amelii).
SCENA
DZIEWIĘ-
TNASTA.
Amelia
(oglądając się, czy
nikogo
nic maj. I ty to tak
HELENA
i AMELIA cierpliwie znosisz?
(potem)
BONIFACY. Helena (ze smutkiem). A
się w moje położenie!
Amelia.
Ja... Oho! Niechlry mi kto spróbował
zabrać
męża zaraz po ślubie!... Nie radziłabym..!
Helena.
Ależ wiesz... mój ojciec... mama...
babka...
taka kolizya...
Amelia.
Co mi tam kolizya! Prawa i opieka
rodzicielska
kończą się w tym dniu, córka niknie,
a
występuje zona; miłość dla męża to rzecz naj-
pierwsza.
Kocha się już tylko jego, jego nade-
wszystko,
słucha tylko jego...
Helena.
Ależ ja to rozumiem, kocham go,
pragnę
być przy nim... ale obawiam się rodzi-
ców.
Moja babka... Alboż ja wiem, co robić?
Jestem
dotąd tylko córką i wnuczką, a chciała-
bym
być dobrą żoną...
Amelia.
A tak, nazywają cię już w mieście
„żoną
in partibus infidelium", jego: tytularnym
mężem...
Helena.
Więc ja mam być żoną „in partibus..."
Amelia.
Mówią: „mężatka-panna..."
Helena.
Pan... na... tak...
Amelia.
„...Panna-wdowau.
Helena.
...Wdowa...
Amelia.
Mówią, żeś „ciepłe kluseczki" i ga-
piątko...
cóż mam zrobić? Postaw
Helena.
Tak... więc dlatego, że jesieni dobrą
córką...
idealną wnuczką... że jestem panną do-
brze
wychowaną... to robią ze mnie gapiątko?!
...Tak,
dobrze! Będę nieposłuszna, nie dam się
teroryzować...
będę źle wychowana..! Masz racyę!
Babka
kota więcej kocha ode mnie... Dosyć tego..!
Zrobię
jej scenę, ale taką... (Zaczyna płakać).
Amelia.
Zmiłuj się... aby nie teraz... Lepiej
po
naszym odjeździe... My się wszyscy boimy
twojej
babki...
Bonifacy
(wchodzi, — całuje Helenę w głowę).
Biedna
Helusia!
Helena.
Mój papo, ja... ja nie zniosę tego
dłużej!...
Bonifacy.
Biedne dziecko! Babka jeszcze dziś
chce
odwieźć cię na rekolekcye...
Helena. Na rekolekcye?! A papa nic na to?!
Bonifacy.
Daj pokój... widzisz, ja... ja... mu-
szę
się hamować, żebym nie wybuchnął ...bo
wtedy
straszne rzeczy dziać się będą... tak, boję
się...
sam siebie... żebym nie wybuchnął...
Helena.
Dobrze więc, pomyślę sama o sobie...
Ale
papa nie jest papa... a papa powinien być pa-
pą...
(płacząc wybiega, za nią Amelia).
SCENA
DWUDZIESTA. Bonifacy. Oszczędzajcie
BONIFACY,
(wchodzą) mnie, ja już i tak ledwo
JĘDRZEJ
i MARCELI. żyję...
Marceli.
Czy jesteś mę-
żem,
ojcem?!
Bonifacy. Jestem, jestem, nie moge zaprzeczyć.
Marceli.
Skończysz, co ? !
Bonifacy.
Nie!
Marceli.
No to ja skończę.
Bonifacy.
Marcelku! Moja teściowa ma dziś
gorączkę,
a Felicya nie dopuści nas do słowa.
(Do
Jędrzeja). Zięciu, bądź wyrozumiały...
Jądrze}.
Oddaj mi pan żonę!
Bonifacy.
Skądże ci ją wezmę, do milion...
kroćset..!
Jądrze]
(krzyczy). Jakto skąd!
Bonifacy.
Kochany! Nie krzycz tak, szanuj
nieszczęśliwego
ojca twojej biednej żony.
Marceli
(wyjmuje list). Oto akt notaryalny!
Przeczytaj
tej starej... Jędrzej rezygnuje z posagu.
Bonifacy.
Rezygnuje? Szlachetny! Jędrusiu,
daj
pyska!...
Jędrzej.
Oddaj mi pan żonę!..
Bonifacy.
(Uderza się w głowę). Znowu, ach..!
(Pada
na krzesło, obaj go chwytają).
Marceli.
Co takiego?
Bonifacy.
Mam już plan!
Marceli.
Jaki?
Bonifacy.
Jędrzeju, wykradnij Helenkę!
Jędrzej.
Wykraść?!
Marceli.
Bardzo dobrze. —
Jędrzej.
Ja docent uniwersytetu mam wy-
kradać
kobietę?! Nigdy!
Marceli.
Co ten plecie?!
Bonifacy.
Ależ własną żonę...
Marceli.
Profesorze, jesteś ciemięga!
Jędrzej.
Czegóż stryj żądasz?
Marceli.
Czego ? Słyszysz! zabieraj sobie He-
lenkę
!
Jędrzej. Ja chcę tego, ale legalnie.
Marceli. Bierz ją tak, jak ci dają.
Jędrzej. Nie, tylko legalnie!
Marceli. Ja ci rozkazuję!
Jędrzej.
Daj mi stryj pokój, już mnie przez
stryja
tytularnym mężem nazywają. — Kazałeś
mi
kandydować, wygłosiłem demokratyczną mo-
wę,
zblamowałem się i padłem przy wyborach.
Marceli. Nie o tem mowa. Nie wykradasz jej?
Jędrzej.
Nie, stanowczo nie... Sam wyraz
przeraża
mnie...
Marceli. Dobrze, to ja ci ją wykradnę.
Jędrzej. Na to nie pozwolę!
Marceli. Odwiozę ci ją do domu.
Jędrzej. Nie, to być nie może!
Marceli. Do stu katów wybieraj: ja, albo ty!
Jędrzej.
To już sam woię; ale konstatuję, ie
stryj
popełnia na mnie gwałt po raz wtóry.
Bonifacy.
Idę pomówić z Helenką, poczekaj-
cie
tu. (Wychodzi).
Marceli.
A ja tu obok poczekam, póki nic
pojedziecie.
(Wychodzi za Bonifacym. Pauza).
SCENA
DWUDZIE-
STA
PIERWSZA.
JĘDRZEJ,
HELENA,
(potem)
BONIFACY,
MARCELI.
Helena
(wbiega z płaszczem
i
torebką). Jędrzeju!
Jędrzej.
Heleno!
Helena.
Ja już jestem go-
towa...
(Wbiega Bonifacy).
Oddajcie mi żonę:
Bonifacy
(gwałtowniej. Jeszcze tu? Jedźcie,
do
kroćset!...
Marceli
(otwiera drzwi). Jeszczeście tu? Jedź-
cie,
do kroćset!...
Helena.
Ach, mój papo...
Jędrzej.
Teściu! (Ściskają go oboje).
Bonifacy.
Jedźcie już raz do dyabła!
Helena.
Jędrzeju, jedziemy! (Bonifacy wy-
pycha
ich za drzwi).
SCENA
DWUDZIE- Bonifacy. Uf!
STA
DRUGA. Marceli (wychodzi z po-
BONIFACY,
MARCE- koju na prawo). Pojechali?
LI,
(potem): AURELIA, Bonifacy. Pojechali ....
FEBROWSKI,
FELI- Marceli, nie opuszczaj
CYA,
HRABINA, TY- mnie, nadchodzą...
BURCY,
KRYSTYNA, Aurelia (wchodzi z Febro-
AMELIA
i STANT- wskim). Kochany dokto-
SŁAW.
rze, Helenka jest tak cier-
piąca...
Febrowski. Tak, wiem... wiem...
Aurelia.
No, poradź-że co, doktorze, oba-
wiam
się-
Febrowski.
Wydać ją za mąż, i to jak naj-
prędzej.
Aurelia.
A przed kilkoma dniami twierdzi-
łeś,
że jest za młoda...
Febrowski.
Panny, to jak roślina. Dwa dni
ciepła
i rosy, a dojrzewają.
Aurelia. Skądże jej wziąć męża?
Febrowski. A profesor?
Aurelia-
Nie, to wyraźne sprzysięźenie! (Wcho-
dzą
Felicya, Tyburcy, Krystyna, Amelia, Hrabina i Sta-
nisław).
Pięknie wychowaliście Helenkę! Chora,
—
a jako lekarstwo ordynują jej męża!
Tyburcy. Mąż już jest!
Aurelia. Co? Mąż? Jaki mąż?
Tyburcy. A no, niby profesor...
Bonifacy
(ciągnie go za rękaw). Daj pokój,
co
robisz?!
Felicya. Gubisz nas!
Tyburcy.
To jest właściwie... chciałem po-
wiedzieć...
Aurelia.
Co pan chciałeś powiedzieć, nic
wiem,
ale dowiem się natychmiast. (Dzwoni, wcho-
dzi
Michał). Proś tu pannę Helenę.
Michał. Oho, panny Heleny niema.
Aurelia. Jakto niema?!
Bonifacy (mruga na Michała). Daj pokój!
Aurelia. Gdzież jest?
Michał. Wyjechała.
Aurelia. Gdzie, dokąd, z kim?
Michał. Z profesorem.
Aurelia.
Gwałtu!... Z profesorem?! Co to
jest?!
" m .
Michał.
Odjeżdżając, kazała oddać ten list
jasnej
pani. *
Aurelia. Dawaj.
Michał
(p. c). Zeby jej tylko szlag nie trafił.
(Oddaje
i odchodzi).
Aurelia.
(Otwierając list). Ręce mi drzą...
(Czyta).
„Daruj, droga babciu, dłużej już tego stanu
niepewności
i tęsknoty znieść nie moge. Opusz-
czam
dom rodzicielski z Jędrzejem, z którym od
trzech
tygodni połączona jestem węzłem małżeń-
skim.."
(Mnie Usi). A, więc to tak? Tak?! Stypa
po
ciotce, — to było wesele? (Do Bonifacego). No,
mówże
pan!
Bonifacy. Wesele...
Aurelia. Heleny i profesora?
Bonifacy. Tak, Heleny i profesora.
Aurelia. A sukcesya?
Bonifacy.
Tere... fere... Ciotka umarła 20 lat
temu...
Skądby się tam wzięła sukcesya... Daj pokój...
Aurelia.
A pański tytuł marszałka?
Bonifacy.
In partibus infidelium.
Aurelia.
To znaczy?
Bonifacy.
Na dachu.
Aurelia.
Słabo mi... (Pada na fotel).
Bonifacy.
Może to panią otrzeźwi?
Aurelia.
Co to?
Bonifacy.
Dokument, w którym Jędrzej re-
zygnuje
z posagu.
Aurelia.
Rezygnuje! (P. c. do Bonifacego).
Łap
go za słowo, ja nie mam ani grosza.
Bonifacy. O, ja osioł!..
SCENA
DWUDZIE-
STA
TRZECIA.
CIŻ,
(potem) MICHAŁ,
(potem)
JĘDRZEJ, HE-
LENA.
Michał.
Państwo prole-
sorstwo
przyjechali!
Wszyscy.
Z powrotem?!
(Wbiegają
Jędrzej i Helena
i
padają przed Aurelia na
kolana).
Helena.
Pobłogosław nam.
Aurelia
(do Jędrzeja). Bierzesz ją bez posagu,
to
rehabilituje pana.
Marceli
(do Aurelii). Stwórzmy dwie substy-
Uicye,
ja demokratyczną dla wnuka, a pani ary-
stokratyczną
dla wnuczki.
Bonifacy.
Fines baba! Nic nie ma, a 20 lat
mnie
durzyła.
KURTYNA.
Informacye i objaśnienia do „Oddajcie mi żonę"
Urządzenie sceny.
Akt
I. Rzecz dzieje się w miejscu kąpielowem. Scena
przedstawia
ładnie urządzony pokój, służący jako salonik.
W
tylnej ścianie oszklone drzwi, prowadzące do ogrodu,
w
którym drzewa i klomby kwiatowe, a w głębi altanka,
w
której podczas akcyi W saloniku rozmawiają ze sobą
Helena
i Jędrzej. Również w tylnej ścianie po obu stro-
nach
drzwi, okna (o ile nb. jest taka dekoracya, gdyż
w
przeciwnym razie wystarczą tylko oszklone drzwi).
W
bocznych ścianach drzwi, z tych jedne służą jako głó-
wne
wejście. Pod tylną ścianą z prawej, mały stolik za-
stawiony
kwiatami, przy nim dwa krzesełka; z lewej sto-
jące
lustro, a w kącie, na ukos ustawione, biurko, na którem
przybory
do pisania i przygotowany blankiet telegraficzny,
który
następnie Bonifacy wręcza Michałowi. Na środku
sceny
okrągły stół, obstawiony krzesłami, nakryty kapą;
na
stole duży flakon z kwiatami, parę stojących fotografii,
album,
dzwonek do naciskania. Na przodzie sceny krzesło,
z
prawej, krzesło na biegunach; z lewej kozetka lub dwa
foteliki.
Na podłodze dywan lub chodniki, przy bocznych
drzwiach
portyery, przy środkowych drzwiach i u okien
firanki.
Akcya rozgrywa się w dzień; na dworze pogodnie
i
słonecznie. Wszyscy w letnich ubraniach. Dla efektu
można
w ciągu akcyi urządzić za sceną koncert kapeli
zdrojowej,
ale tak, aby tylko z lekka słyszeć było muzykę
na
scenie.
Akt
II. Salon w domu Wykulskich. Urządzenie do-
statnie,
ale dość pospolite. Czworo, względnie troje
drzwi,
w lewej (od widzów) ścianie okno. Pod tylną ścia-
ną,
tak, aby nie przeszkadzał grającym, stół nakryty bia-
łym
obrusem i zastawiony butelkami z winem, kieliszkami,
przekąską,
ciastami i t. p. Meble poustawiane pod ścia-
nami,
tak, aby środek pozostał wolny. Pod oknem dwa
fotele,
trochę naprzód wysunięte, przed nimi dywanik,
na
którym klękają przed rodzicami państwo młodzi celem
odebrania
błogosławieństwa. Obok okna lustro z konsolą,
przy
którem goli się Bonifacy. Całe urządzenie wskazuje,
że
ma się odbyć przyjęcie większej liczby gości. Czas
działania:
dzień letni.
Akt
III. Pokój w domu Wykulskich na wsi. W głębi
okno,
w bocznych ścianach drzwi. Urządzenie skromne,
bez
żadnych nadzwyczajności, ale przyzwoite, czyste,
schludne.
Pod tylną ścianą, z jednej strony okna, sofa
z
wysokiem oparciem, przed nią dywanik, nad nią dwa
krajobrazy;
z drugiej strony okna komoda, na niej lampa
z
abażurem i rozmaite drobiazgi; nad komodą również
obrazy.
Po lewej stronie sceny stół, nakryty kapą, na nim
flakon
z zasuszonymi kwiatami lub palmą, przy stole fo-
teliki
lub krzesła. Na ścianie lustro, ozdobione u góry ja-
pońskim
wachlarzem. Po prawej stronie sceny, wysunięty
na
środek, fotel, ewentualnie krzesło huśtające. Z tyłu pod
ścianą
kominek, na nim zegar stojący i lichtarze. Ponadto
parę
fotelików lub krzeseł, tu i ówdzie poustawianych.
Na
oknie trochę kwiatów. Firanki iportyery, na podłodze
dywan
lub chodniki. Akcya rozgrywa się w dzień. (N. b.
0
ileby chodziło o zyskanie na czasie lub brakło trzeciej
dekoracyi
pokojowej, można użyć do tego aktu dekoracyi
z
drugiego aktu, tylko należy wprowadzić porządek w urzą-
dzenie
i nadać scenie wygląd saloniku).
Uwagi dla grających.
Bonifacy.
W sile wieku, zażywny w sobie, z dość
pokaźnym
brzuszkiem, twarz pełna, rumiana, ozdobiona
szumiastym
wąsem. Wygląd zewnętrzny, maniery i całe
wogóle
wzięcie się wskazują na obywatela wiejskiego.
Usposobienie
nieco rubaszne. Mówi z ożywieniem, wtrą-
cając
często ulubione swoje przysłowie „daj pokój".
W
drugim akcie .zewnętrznie trochę zmieniony; kuracya
1
kłopoty odbiły się dość widocznie na jego wyglądzie —
brzuszek
spadł, rumieńce przybladły. Także i w zachowa
niu
widoczna pewna zmiana; czuć w nim zdenerwowanie
i
rozdrażnienie; stał się opryskliwym i skłonnym do wy-
buchów.
W trzecim akcie ta zmiana w usposobieniu wy-
stępuje
jeszcze silniej; nie wie, jak wybrnąć z kłopotu,
obawia
się stanowczej rozprawy z teściową i stara się
opóźnić
ją o ile możności. Rola Bonifacego jest wybitnie
charakterystyczną
z podkładem seryo-komicznym i wymaga
znacznej
już rutyny od wykonawcy. Ubrany jest Bonifacy
w
pierwszym akcie w alpakowy lub płócienny garnitur
z
pikową kamizelką, na głowie słomkowy kapelusz; w dru-
gim
akcie polski strój, buty i pas lity; w trzecim akcie
zwykły
strój domowy.
Felicya.
Lat około 40. Spokojnego usposobienia, po-
wolna,
unikająca o ile możności wszelkiej emocyi, zma-
nierowana
przytem trochę; chce koniecznie uchodzić za
damę
wielkiego świata i zaznaczyć swoje baronowskie
pochodzenie.
W obejściu, zwłaszcza z obcymi lub z oso-
bami,
które uważa za niżej stojące, pewna wyniosłość,
w
sposobie mówienia sztuczność, maniery wielkopańskie.
O
wygląd zewnętrzny dba bardzo: ubrana zawsze z wy-
szukaną
elegancyą, ufryzowana modnie. W pierwszym
akcie
ma na sobie elegancki letni strój spacerowy, w dru-
gim
z początku szlafroczek, następnie bogatą suknię
jedwabną,
w trzecim akcie strój domowy. Na palcach
pierścienie,
w uszach brylantowe butony.
Helena.
Lat około 20, ładna, mila, dobrze ułożona,
żywego
usposobienia, naturalna i swobodna, w obejściu
dużo
wdzięku. Ubrana skromnie, ale ze smakiem ; w pierw-
szym
akcie jasna sukienka i bluzka, u boku bukiecik
kwiatów,
w drugim akcie biała suknia ślubna, w trzecim
akcie
sukienka i bluzka, pod koniec sztuki płaszcz po-
dróżny
i kapelusik.
Baronowa
Aurelia. Osoba dochodząca do sześćdzie-
dziesiątki,
ale starająca się ukryć swój wiek podeszły za-
pomocą
sztucznych środków kosmetycznych. Natura egoi-
styczna,
a przytem despotyczna; teroryzuje całe otoczenie.
Zmanierowana
do ostatecznych granic i dumna ogromnie
ze
swego baronostwa, które akcentuje nieustannie całem
swojem
zachowaniem się, nacechowanem śmieszną pre-
fensyonalnością
i sztucznem nadawaniem sobie pozorów
damy
z arystokracyi. Usposobienie złośliwej sekutnicy,
której
sprawia przyjemność dokuczania innym, co odczu-
wa
szczególnie Bonifacy, któremu okazuje stale wyraźną
niechęć,
a nawet lekceważenie. Wogóle osoba niebudząca
sympatyi,
co zaznaczyć należy także w charakteryzacyi
zewnętrznej,
wskazującej na osobę próżną, w sobie tylko
zakochaną
i do śmieszności pretensyonalną. Tępretensyo-
nalność
widzi się już w jej sposobie ubrania, niedostoso-
wanym
zupełnie do jej wieku; ubrana jest mianowicie
z
przesadną elegancyą, ufryzowana tak samo ; twarz
ucha-
rakteryzowana,
oczy podmalowane, brwi poczernione, we
włosach,
na złotawy kolor pomalowanych, mnóstwo szpi-
lek
i grzebyków. W drugim akcie zjawia się w stroju
podróżnym,
na głowrie kapelusz z dużym welonem.
Jędrzej.
Lat mniej więcej 30. Poważny, flegmatyk,
nieśmiały
w zachowaniu się. Mówi wolno, z zastanowie-
niem.
Z powodu słabego wzroku nosi okulary, które czę-
sto
poprawia. Wygląd uczonego. W drugim akcie, pod ko-
niec
wadząc, że mu zabierają żonę, nabiera stanowczości
i
opiera się wyprawieniu go z domu poślubionej do-
pieroco
żony. W następnym akcie silnie podrażniony, nie
chce
ani słyszeć o dalszem graniu komedyi, przemawia
stanowczo
i w podniesionym tonie. Wogóle pod koniec
drugiego
aktu zmienia się zupełnie i staje się jakby innym
człowiekiem.
Ubrany w pierwszym akcie w czarny sur-
durt;
w drugim akcie z początku negliż (najlepiej t. zw.
bonżurka),
następnie frak; w trzecim akcie narzutka, ka-
pelusz,
laska.
Marceli.
W starszym już wieku, ale dobrze zakon-
serwowany,
czerstwy i rzeźki. Charakter prosty i otwarty,
nie
lubi niczego uwijać w bawełnę. Dużo energii i męz-
kości.
Demokrata z przekonań, objawia swój demo-
kratyzm
także na zewnątrz, w ubraniu i manierach; od
pierwszej
zaraz chwili poznać w nim wroga wszelkiego
konwenansu.
Ubranie skromne, w pierwszym i trzecim
akcie
to samo (tuźurek lub marynarka), w trzecim czarne
anglezowe.
Hrabina.
Lat około 45. Kobieta z arystokratycznemi
manierami,
romansowa, trochę kokietka. Stara się ucho-
dzić
za młodszą, niż jest w istocie. Do Febrowskiego robi
czułe
oczka i usiłuje go skokietować. Ubrana z wielką
elegancyą
i szykiem. W pierwszym akcie wykwintna toa-
leta
spacerowa, w drugim strojna suknia balowa mocno
wydekoltowana,
w trzecim strój wizytowy.
Stas.
Typowy mamin synek. Blady, anemiczny, bez
kropli
krwi, ślamazarny, przytem zgrymaszony i znudzo-
ny.
Robi wrażenie człowieka niewyspanego. Sposób mó-
wienia
monotonny i bez życia. W oku monokl na złotym
łańcuszku.
Twarz wygolona, tylko po bokach małe boko-
brody.
Ubrany z wyszukaną elegancyą i wedle najśwież-
szej
mody.
Febrowski.
Kolega szkolny Jędrzeja, w tym samym
wieku.
Człowiek praktyczny i zrównoważony, trochę
sceptyk
i ironista.
Seweryn.
Typowy niebieski ptak. Uwiesił się przy
baronowej,
bo ta pozwala mu się naciągać i ogrywać,
zawsze
jest na jej skinienie i spełnia przy niej funkcye
nieodstępnego
towarzysza, pilnującego także jej szala
i
kota-faworyta. Ogółem osobnik niebudzącj ani sympa-
tyi,
ani zaufania, o pospolitym wyrazie twarzy i równie
pospolitych
manierach.
Tyburcy.
W starszym wieku, chudy, zasuszony, zgar-
biony.
Typ męża-safanduły, dla którego zona jest najwyż-
szą
instancyą bez apelacyi. Rzadko tylko zdarza mu się
mieć
własne zdanie. W drugim akcie, dorwawszy się do
stołu,
wychyla jeden kieliszek po drugim, dopóki otrzy-
many
od żony szturchaniec nie przyprowadzi go do po-
rządku.
Krystyna.
Kobieta pokaźnej tuszy, o energicznym
wyrazie
twarzy i silnym organie głosu. Poznać w niej
odrazu
właściwą głowę domu. Męża uśmierza jednem
spojrzeniem.
Ubrana przesadnie, wszystko w niej trąci
prowincya.
Amelia.
Panna dobrze już w latach zaawansowana,
sztucznie
sentymentalna, z odcieniem pewnej kokieteryi.
Ubrana
młodziej, niżby należało.
Zamieszaj.
Aptekarz z zapadłej prowincyi. .Na nosie
pincenez
na długiej szerokiej tasiemce, przewieszonej
przez
ucho. Włosy na bok zaczesane. Ruchy szybkie, ner-
wowe,
sposób mówienia również.
Aniela.
Zona Zamieszają. Wysoka, szczupła, ekscen-
trycznie
ubrana. Mówiąc, sznuruje usta. Zawsze gotowa
do
wylewania łez.
Radudyński.
Tegi, barczysty, o stentorowym głosie.
Ubrany
w kontusz. Ciągle ociera pot z czoła, bo męczy
się
szybko.
Michał
i Justyna. Para służących. On w średnim
wieku,
ona młoda, fertyczna dziewczyna.
Rekwizyta dla grających.
I.
akt. Dzwonek, telegram i papiery, na scenie. —
Papieros,
chusteczka, zegarek, kadzidło, dla Michała. —
Książka
dla Heleny. — Szal i kot (wypchany) dla Sewe-
ryna.
II.
akt. Brzytwa, mydło w miseczce, ręcznik, zasta-
wa
biesiadna, kielichy na scenie. — Pas lity, torba z pocztą
(2
listy, telegram), tort, bukieciki na tacy, kuferek dla Mi-
chała.
— Arkusz papieru złożonego, kajet dla Marcelego.—
Bagaż
i tort dla Zamieszają. — Chustka do obwiązania
głowy
dla Stasia.
III.
akt. Woda kolońska, dzwonek, na scenie. — List
dla
Michała. — Kalendarzyk dla Bonifacego. — List, to-
rebka
podróżna dla Heleny. — 2 fotografie dla Aurelii. —
Arkusz
papieru (akt notaryalny) dla Marcelego.