Ulubione chlebki indyjskie i curry z kurczaka.
Wieki temu byliśmy z B w Berlinie (chyba pora na kolejne odwiedziny). Schodziliśmy go wszerz i wzdłuż, praktycznie nie zahaczając o zabytki czy miejsca kultury. Włóczyliśmy się uliczkami Mitte. Kreuzberg, Charlottenburg czy Plenzlauer Berg . Przesiadywaliśmy w parkach i zatrzymywaliśmy się w piwiarniach, kawiarniach, restauracjach i barach szybkiej obsługi. Było lato i było pięknie, a my mieliśmy cudne towarzystwo, złożone z samych psychologów. Mieszkaliśmy w dalekim od centrum Grunewald, w wielkim opustoszałym hostelu. Po drodze z i do kolejki mijaliśmy wiecznie czynną stację benzynową (z niedostępnymi u nas wtedy i tańszymi niż u nas teraz lodami Haagen Dazs i colą waniliową) i czynną całą noc budkę z pizzą. Bar był turecki, pizza zawsze świeża, prosta i pyszna. A my kupowaliśmy ją na późną kolację albo na na śniadanie. Były to też nieśmiałe początki mojego fioła kulinarnego i Berlin (w porównaniu do nudnej wtedy Warszawy) był odkryciem totalnym, taka różnorodność, tyle możliwości.
Kalejdoskop
narodowości a co za tym idzie kuchni. Co chwila jakiś bar czy
restauracja przykuwały nasz wzrok, wchodziliśmy do środka,
zamawialiśmy hummus, pho, kiełbaski z sałatką ziemniaczaną,
kebaby, pierogi, a dalej w kawiarni ciasteczko, lody, mrożony
jogurt.
Tylko
oszczędzaniu na komunikacji miejskiej i przechodzonych dzięki temu
kilometrach, nie przyjechaliśmy do domu z dodatkowymi
kilogramami.
W
trakcie jednego kulinarnego rajdu szliśmy zapomnianą uliczką za
wyspą muzeów, a jeszcze przed wejściem w imprezowy klimat Mitte.
Po lewej stronie podświetlany szyld zapraszał na indyjską
kuchnię...a że byliśmy głodni to weszliśmy.
To
było moje pierwsze zetknięcie z (powiedzmy) autentyczną kuchnią
indyjską. Wszędzie pachniało ghee, kolendrą, kurkumą i ostrymi
przyprawami. W środku było sporo ludzi, jak na tak zapomnianą
okolice. To pierwsze doświadczenie z mutton madras i chicken
vindaloo musiałam popić, a właściwie zalać, morzem mangowego
lassi i przegryźć puszystymi chlebkami smażonymi na głębokim
tłuszczu. Smak tych chlebków prześladował nas długi czas.
Szukając próbowaliśmy wszystkich, które serwują restauracje, ale
nie był to ani naan, ani paratha ani nawet puri. Po dłuższych
poszukiwaniach okazało się, że jest to bhatura (spotykana
także pod nazwą bhatoora albo batoora). Chlebek pochodzi z
północnej części Indii, smażony jest na głębokim tłuszczu a
jego pulchność można uzyskać za pomocą drożdży lub proszku do
pieczenia. Bhature na drożdżach robiłam jakiś czas temu i jest
dokładnie tym co jedliśmy w Berlinie - puszyste ciasto, pachnące
ghee na którym się smażyło - w konsystencji i smaku zbliżone
do langos'y,
ale lżejsze. Dziś postanowiłam spróbować przepis na proszku do
pieczenia. Wśród wielu dostępnych wybrałam ten,
który wymagał najmniej zachodu :)
Okazały
się cudnie delikatne, leciutkie. Tak dobre, że obawiam się ich
powtórki jeszcze w tym tygodniu.
Do
chlebków przygotowałam curry z kurczaka wg przepisu z
książki Bill's
Everyday Asian.
W oryginalnym przepisie jest to dość łagodny sos, ja jednak na
prośbę Bartka wzmocniłam go 1 porządna łyżkę czerwonej pasty
curry. Była moc, drobne łzy w oczach (moich) i duży kubek jogurtu
po jedzeniu. Dla Bartka było w sam raz :)
Smażony
chlebek indyjski - Bhatura
Źródło:
-> TU
Składniki*
zrobiłam
z połowy porcji, wyszło 8 sztuk.
500
gr mąki pszennej
100
gr semoliny (opcjonalnie, gdy nie mamy zastępujemy zwykłą
mąką)
100
gr jogurtu
3/4
łyżeczki soli
1/2
łyżeczki cukru
1
łyżeczka proszku do pieczenia
2
łyżki oleju - użyłam ghee
Letnia
woda
Olej
do smażenia.
Przygotowanie
Obie
mąki, proszek do pieczenia, sól, cukier przesiewamy do miski.
Dodajemy 2 łyżki oleju, jogurt i mieszamy. Zaczynamy dodawać
letnią wodę (u mnie około 0,5 szklanki), powoli tak aby uzyskać
miękkie, nie lepiące się ciasto.
Zagniecione
ciasto zostawiamy w misce, przykrywamy folią i zostawiamy na 2lub 3
godziny w ciepłym miejscu. Jeśli nam się spieszy ciasto będzie
gotowe po 45 minutach.
Po
tym czasie ciasto staje się miękkie, elastyczne, pozwala się
formować i wałkować bez podsypywania mąk.
W
głębokim garnku/ patelni rozgrzewamy olej (2 - 3 cm głębokości).
Ja wybieram mniejszy garnek, smażę po 1 sztuce.
Ciasto
dzielimy na małe porcje i formujemy o kulki (wielkości dużego
orzecha włoskiego). Każdą kulkę rozwałkowujemy na placek o
grubości 2 mm ( mi wychodziła średnica 10/13 cm). Placek nie
powinien być za grupy. Placku wrzucamy na gorący olej,najpierw
opadną na dno by po chwili wypłynąć. Po wypłynięciu placuszki
polewamy delikatnie tłuszczem - puszą się wtedy i rosną.Po
dosłownie kilku sekundach przerzucamy urośnięte chlebki na drugą
stronę. Wyjmujemy i wykładamy na wyłożony papierem talerz.
Podobnie postępujemy z kolejnymi plackami.
Curry
z kurczaka z orzechami nerkowca
Źródło: B.
Granger, Bill's Everyday Asian
Składniki
20g
masła (użyłam ghee)
1
łyżka oleju (pominęłam, ponieważ punkt wyżej)
2
posiekane czerwone cebule
1
łyżeczka soli morskiej
3
drobno posiekane ząbki czosnku
1
łyżka imbiru pokrojonego w drobne słupki
1-2
zielone papryczki chilli drob
2
łyżki curry w proszku
400g
puszka pokrojonych pomidorów
1,5
kg kurczaka pokrojonego na kawałki (u mnie piersi i udka bez
skórek)
2
łyżeczki cukru
250
ml jogurtu naturalnego
155
gr orzechów nerkowaca (podpieczone i zmielone)
2
łyżeczki sosu rybnego
mój
dodatek - duża łyżka czerwonej pasty curry.
Do
podania - indyjskie chlebki, ryż i liście kolendry do
posypania.
Przygotowanie
Na
rozgrzany tłuszcz wrzucamy cebulę, solimy i smażymy na małym
ogniu przez około 5-6 minut. Po tym czasie dodajemy imbir, czosnek,
papryczki chilli oraz curry w proszku (ja dodałam w tym momencie
moją łyżkę pasty curry). Smażymy przez 2 minuty cały czas
mieszając. Dodajemy pomidory, kurczaka, cukier i dusimy przez 25 do
30 minut pod przykryciem na małym ogniu. Od czasu do czasu
mieszamy.
Po
tym czasie dodajemy jogurt, zmielone nerkowce i sos rybny. Gotujemy
kolejne 5 minut.
Podajemy
z ulubionym dodatkiem i kolendrą.
Smacznego!