65 Sebastian Miernicki Joannici

SEBASTIAN MIERNICKI









PAN SAMOCHODZIK I…



JOANNICI

WSTĘP



Kilka lat zakon krzyżacki prowadził wojnę z plemionami pruskimi dokonując mordów, rabując, biorąc w niewolę; chciał pogan nawrócić na chrześcijaństwo. Wodzowie plemion dostrzegając zagrożenie zjedno­czyli swe siły z księciem pomorskim, który poszukał jeszcze jednego sojusznika.

Pewnego dnia, w jednym z grodów książęcych spotkali się gospo­darz, zakonnik w czarnym habicie i płaszczu z kapturem z naszytym białym krzyżem ośmioramiennym oraz trzech przybyszów ze Wscho­du. Wszyscy oni złożyli w czterech skrzyniach swoje skarby pocho­dzące z łupów, ceł i podatków. Kwota ta miała zaspokoić wygórowane żądania Brandenburczyków i pokrzyżować plany rycerzy w białych pła­szczach z naszytymi czarnymi krzyżami.

Pod pułapem osmolonym od pochodni pięciu mężczyzn zaprzysię­gło utrzymanie tajemnicy. Do przygotowania skrytki w odpowiednim miejscu został zobowiązany zakonnik, bo on i jego bracia kierowali się zasadą: „Si tibi copia, si sapientia, formaque detur, inquinat omnia sola superbia, si dominetur".

Kilka lat po tym wydarzeniu, w miejscu gdzie miał powstać potężny zamek i gdzie była skrytka, zginaj człowiek, który ją przygotował. Od­dział najeźdźców przetoczył się przez strażnicę jak burza nie bacząc na to, że jako krzyżowcy powinni byli rycerze z szacunkiem potraktować własność zakonną. Ale ich interesował tylko skarb. Legenda o nim umarła z człowiekiem, który zginaj w zamkowym lochu, wiele lat po tym jak zakon krzyżacki podbił Prusów i zbudował zręby potężnego, groźnego dla sąsiadów państwa.



ROZDZIAŁ PIERWSZY


ZAPROSZENIE DO ZŁOTORYI • NIEZNANY DOKUMENT JOANNITÓW • SZPITALNICY I RYCERZE • KRZYŻOWCY W BITWIE POD LEGNICĄ • KOLACJA Z JERZYM BATURĄ • KO­LEJNE LISTY SATELLESA



Mżawka jak pajęczyna w lesie oblepiła mi twarz, gdy maszerowałem warszawską ulicą w drodze do pracy. Na początku marca, gdy cała przyro­da czuje nadchodzącą wiosnę, wszystko stawało się przyjemniejsze. Gołe gałęzie drzew tkwiły przy zatłoczonych ulicach stolicy z utęsknieniem oczekując wiosny i płaszcza zieleni. Wspomnienia z wakacyjnych przygód jawiły się w takie dni jako wizytówki z raju i zaproszenie do podróży. Pracu­jąc w Ministerstwie Kultury i Sztuki latem głównie wyjeżdżałem w teren, by razem z szefem, panem Tomaszem zwanym przez przyjaciół z racji posiadania dość oryginalnego pojazdu Panem Samochodzikiem, szukać zaginionych dzieł sztuki, niekiedy skarbów, stawić czoła ludziom, którzy chcieli nasze dobra kultury zagarnąć do swoich kolekcji lub ukraść i sprze­dać. Jesienią i zimą rzadko ruszaliśmy w teren. Czas ten poświęcałem na pogłębianie wiedzy historycznej, utrzymanie kondycji, odwiedziny w ar­chiwach, galeriach, antykwariatach, muzeach. Doszedłem do gmachu mi­nisterstwa. Strażnik przy wejściu sprawdził moją legitymację służbową.

Paweł Daniec — postawił znaczek przy moim imieniu i nazwisku na liście pracowników. — Departament Ochrony Zabytków — mówił sam do siebie.

Tak jest — powiedziałem i wbiegłem po schodach.

Pan Tomasz jako dyrektor miał gabinet z sekretariatem w reprezenta­cyjnej części korytarza. Mój pokoik znajdował się na szarym końcu, gdzie nie było już czerwonego dywanu, a parkiet zastępowały płytki z tworzywa sztucznego. Nikt mi tu jednak nie przeszkadzał i z okien miałem dobry widok na wejście i na ministerialny parking. Jak co rano włączyłem kom­puter, by przejrzeć otrzymaną pocztę elektroniczną. Czekając, aż system uruchomi się, sprawdzi podane przeze mnie hasła, znudzony wygląda­łem przez okno. Właśnie na parking wjechał furgon pocztowy, a na skwer­ku przed ministerstwem ujrzałem znajomą sylwetkę Jerzego Batury. Szedł krokiem spacerowicza, ubrany w elegancki płaszcz i ciemny kapelusz. W ręku, gestem angielskiego dżentelmena, trzymał parasol. Lekko uśmie­chał się do młodych dziewcząt, które mimo dość ponurej aury założyły krótkie spódniczki ukazując światu zgrabne nogi. Jerzy Batura był synem Waldemara, handlarza dzieł sztuki, który przed wielu laty kilka razy wal­czył z panem Tomaszem. Nie dane mi było poznać seniora, ale z juniorem stawaliśmy do pojedynków o ukryte skarby i jak dotąd wychodziłem z nich jako zwycięzca. Szef zawsze uprzedzał mnie, bym nie stawał się zanadto pewny siebie, bo nigdy, pod żadnym pozorem nie wolno lekceważyć prze­ciwnika. Teraz obecność wroga podziałała na mnie jak zimny prysznic. On, wiedząc gdzie pracuję, spojrzał w kierunku mojego okna. Choć dzieliła nas duża odległość, byłem pewien, że zajrzałem wprost w lodowo niebieskie oczy Jerzego. Tak dobrze go znałem, że wyobraźnia wywołała z pamięci zapach jego doskonałych, drogich perfum i wykrochmalonej koszuli.

- To przypadek — powiedziałem sam do siebie i machnąłem ręką.

Batura przeszedł przed frontonem i zniknął w bocznej uliczce. Na­stępną godzinę poświęciłem przeglądaniu korespondencji i przygotowa­niu sobie kubka gorącej herbaty. Gdy wsypywałem płaską łyżkę cukru, zadzwonił telefon.

- Dzień dobry — usłyszałem głos szefa, gdy przedstawiłem się. — Pozwól, Pawle, do mnie. Możesz zabrać ze sobą herbatę, bo chyba dłuż­szy czas spędzisz u mnie.

Pan Tomasz nie czekając na moją odpowiedź rozłączył się. Wiedział, że zaskoczył mnie tym stwierdzeniem z herbatą bo skąd niby miał wie­dzieć, co robię, i teraz zadowolony z efektu swych słów czekał na mnie. Wziąłem notes, kubek, zamknąłem swój pokój i poszedłem do szefa. Parma Monika, jego sekretarka, powitała mnie promiennym uśmiechem, podobnie jak i mój przełożony. Siwe włosy starannie zaczesywał na bok, a okulary w rogowych oprawkach były niezmienione od lat i w dobie filigranowych, drucianych opraw wydawał się dinozaurem mody optycz­nej. Mimo poważnego wieku utrzymywał dobrą kondycję, nie było na nim widać ani grama tłuszczu, wyglądał nawet na trochę kościstego. Uści­snęliśmy sobie dłonie, a potem pan Tomasz gestem wskazał mi miejsce przy stoliku. Zaraz wyszedł zza biurka i usiadł po przeciwnej stronie.

Skąd pan wiedział? — zapytałem go wskazując na kubek.

Intuicja i znajomość twoich zwyczajów — uśmiechnął się szef. — W tych czasach ludzie nie zwracają uwagi na szczegóły goniąc za karierą. Tradycyjnie sypnąłeś sobie płaską łyżeczkę cukru?

Tak.

Teraz powiedz mi, dlaczego cię wezwałem? Co podpowiada ci intuicja?

Otrzymam nowe zadanie związane z listem, który dziś nadszedł do pana.

Skąd wiedziałeś? — pan Tomasz naśladował ton mojego głosu.

Gdyby była to sprawa „z wczoraj", wezwałby mnie pan od razu. Godzinę temu widziałem przyjazd furgonu pocztowego. Koresponden­cja doszła do pana i...

Tak jest — przerwał mi pan Tomasz. — Pojedziesz do Złotoryi.

Mam szukać złota? — zażartowałem.

W pewnym sensie tak. Otrzymałem od tajemniczego nadawcy list. Oto on.

Pan Samochodzik przesunął po blacie stołu kartkę papieru z krótkim tekstem.


Panie Tomaszu!

Wiem, kim Pan jest, a moje imię i nazwisko nic by Panu nie powie­działo i nie odgrywa w tej sprawie ważnej roli. Mam coś, co Pana zain­teresuje. To manuskrypt, który był ukryty w ścianie kościoła w Złoto­ryi. Przypadkiem wszedłem w jego posiadanie. Jest napisany po łaci­nie. Sprawdzałem na aukcjach, ile takie coś byłoby warte. Myślę, że cena 1000 dolarów jest przystępną i możliwą do wypłacenia przez mi­nisterstwo. Dodam, że w mieście był facet oferujący pięć razy tyle za ten dokument, ale wydał mi się podejrzany, wiem zaś, że Pan przekaże to do muzeum i zrobi z tego użytek, bo to Pan znalazł skarb templariuszy, a tym razem chodzi o „ divitiae Milites hospitalis sancti Johannis Bap-tistae Hierosolymitani". Wiem, kiedy otrzyma Pan ten list. Będę czekał na Pana jutro o piątej i o siedemnastej w Złotoryi przy kościele pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Pana znakiem roz­poznawczym niech będzie książka o templariuszach.

Satelles


Satelles? — zdziwiłem się.

Członek straży przybocznej — wyjaśnił pan Tomasz.

Milites hospitalis sancti Johannis Baptistae Hierosolymitani — cytowałem list — to joannici?

Tak.

Skąd ich dokument znalazł się w Złotoryi?

O tym przekonasz się na miejscu. Masz jakąś książkę o templariu­szach?

W domu tak.

To wracaj do siebie, pakuj bagaże, bierz wehikuł i jedź.

A pan? Co z ceną za manuskrypt? Szef wyjął z szuflady kartę bankomatową.

Obejrzysz znalezisko, ocenisz je, zapłacisz. Sprzedającemu za­pewniamy anonimowość, ale musi podpisać pokwitowanie odbioru sumy i musisz spisać jego dane. Musisz przekonać pana Satellesa. Jeżeli to się nie uda, spróbuj zdobyć kopię lub w najgorszym wypadku zapamiętać jak najwięcej.

Chyba to pan tam powinien pojechać... Satelles może nie podjąć rozmów bez pana.

Niestety, muszę zostać w Warszawie i poświęcić uwagę tegorocz­nemu budżetowi naszej komórki — pan Tomasz bezradnie rozłożył ręce. — Powodzenia! — dodał żegnając się ze mną i wręczając mi kluczyki do wehikułu.

Wróciłem do swojego pokoju, zrobiłem porządek, dokładnie zamkną­łem drzwi i pojechałem do swojego mieszkania. Tradycyjnie pojawienie się wehikułu, wielkiej, pokracznej blaszanej larwy z wielkimi owadzimi oczyma reflektorów, z karoserią przypominającą puszkę zrzuconą żle­bem, z dachem krytym brezentem, wywołało pogardliwe uśmiechy po­siadaczy nowoczesnych aut o pięknych liniach nadwozi, wyposażonych w ergonomiczne siedzenia, klimatyzację, oszczędne silniki. Nasz potwór wprost pożerał paliwo, zwłaszcza przy większych prędkościach, przy których czuł się najlepiej, bo pod maską skrywał silnik z rozbitej maszy­ny startującej w klasie WRC. Potężne amortyzatory umożliwiały bez­pieczne wjechanie pojazdem w najgorsze wertepy, a śruba zamontowana z tyłu — poruszanie się po wodzie. W południe, spakowany, przygoto­wany do przeżycia kolejnej przygody, wyjechałem do Złotoryi. Skiero­wałem się na Legnicę. Nie jechałem szybko, tylko siedemdziesiąt kilo­metrów na godzinę, co pozwalało na ekonomiczne zużycie paliwa. Wszy­scy kierowcy na drodze, nawet poczciwych fiatów 126p stawiali sobie za punkt honoru wyprzedzanie mnie. Dlatego zdziwiło mnie zachowanie kierowcy audi, które jechało około trzystu metrów za mną i utrzymywa­ło stały dystans. Przyspieszyłem — ono też. Wjechaliśmy na obwodnicę Lubina, gdzie nie mogłem za bardzo rozpędzać się, co uczyniłem dopiero na drodze między Lubinem i Legnicą. Tu, na drodze z koleinami wy­robionymi przez TIR-y, w tłoku, wehikuł pokazywał możliwość gwał­townych przyspieszeń. Wykorzystałem jego przewagę i gubiąc na mo­ment audi zjechałem do lasu. Ukryty w krzakach obserwowałem drogę. Gdy mijało mnie audi, za kierownicą ujrzałem charakterystyczne, ostre rysy twarzy Jerzego Batury. Pewnie to on był tym, który chciał kupić dokument, a gdy to się nie udało, postanowił mnie śledzić.

Odczekałem jeszcze kwadrans i ruszyłem w kierunku Złotoryi. Do miasta dojechałem po zmroku. Nie wiedziałem, gdzie się zatrzy­mać. Z czasów studenckich, z objazdu naukowego, pamiętałem, że dzia­łało tam schronisko młodzieżowe, ale nie byłem pewien, czy po tylu la­tach wciąż jest czynne. Zatrzymałem się więc przy stacji benzynowej. Wehikuł natychmiast wzbudził zainteresowanie pracowników. Kasjer przylepił twarz do szklanej ściany, inni kierowcy uśmiechali się i prze­stali zwracać uwagę na piękną blondynkę robiącą zakupy w sklepie na stacji paliw. Jasne, proste włosy sięgały jej do ramion, nad którymi deli­katnie układały się w łuk wygięty na zewnątrz. Miała intensywnie niebie­skie oczy, szerokie kości policzkowe, zdrowy rumieniec na twarzy, pełne wargi. Wszystko w niej było ładne i foremne, a obcisły golf i proste spodnie tylko umiejętnie podkreślały jej figurę. Obdarzyła wehikuł przelotnym spoj­rzeniem i spakowała nabytki do papierowej torby. Chyba świadoma spoj­rzeń mężczyzn z ulgą przyjęła fakt, że co innego przykuło ich uwagę.

Do pełna — poleciłem mężczyźnie obsługującemu dystrybutor.

Benzyna, ropa czy... węgiel? — zaryzykował żart.

Benzyna bezołowiowa — odpowiedziałem.

Sam pan go zrobił?

Tak, takie auta mają duszę.

Pewnie dużo pali.

Jak normalne auto rajdowe — odparłem poważnie.

Rajdowa jak ta lala — uśmiechnął się człowiek w roboczym dre­lichu i zdumiony spojrzał na licznik. — Pięćdziesiąt litrów?! — krzyk­nął. — Pije jak smok. Jaki ma bak.

Na siedemdziesiąt litrów.

Co to za silnik?

Mówiłem panu, że rajdowy. Może mi pan powiedzieć, gdzie w Zło­toryi można przenocować?

To zależy, ile pan chce wydać. Mamy schronisko, ale nie wiem, czy wczesną wiosną jest otwarte. Mamy też trzygwiazdkowy hotel „Qubus" w centrum miasta. Pojedzie pan prosto, zobaczy pan wysoki, oświe­tlony budynek ze strzeżonym parkingiem. Szkoda, żeby panu ukradli sa­mochód. Sama benzyna, jaką pan w niego wlewa pewnie więcej kosztu­je niż te stare blachy — uśmiechnął się.

Pokiwałem głową z rezygnacją godząc się na niewybredne dowcipy pod adresem wehikułu. W kasie zapłaciłem za benzynę, zrobiłem drobne zakupy i wróciłem do auta. Wjechałem do centrum miasta i tak jak po­wiedział pracownik ze stacji ujrzałem neon z napisem „Qubus". Naj­pierw wjechałem na parking, ustawiłem wehikuł w najdalszym kącie, przodem do wyjazdu, zabrałem swoje rzeczy i poszedłem do recepcji. Tam otrzymałem klucz do pokoju na siódmym, ostatnim piętrze. Z okien skromnie urządzonego, ale czystego pokoju miałem doskonały widok na miasto, teraz widoczne jedynie jako rozlewisko świateł. Z ulgą usiadłem na łóżku i sięgnąłem po książki, jakie wziąłem ze sobą. Jedna była po­święcona dziejom zakonu templariuszy, druga historii wypraw krzyżo­wych. Zacząłem studiować losy zakonu joannitów.

Joannici to Rycerze Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzci­ciela. Wywodzili się z działającego w Jerozolimie bractwa charytatyw­nego. Około połowy XI wieku grupa kupców włoskich założyła klasztor Matki Boskiej Łacińskiej, a przy nim szpital pod wezwaniem świętego Jana Jałmużnika dla chrześcijan przybywających do Ziemi Świętej. Pod­czas pierwszej wyprawy krzyżowej, zakończonej w 1099 roku odbiciem z rąk muzułmanów świętych dla chrześcijan miejsc, brat Gerard, uważa­ny według niektórych źródeł za pierwszego mistrza joannitów, przekształ­cił bractwo charytatywne w zakon, co znalazło swój wyraz w bulli z 1113 roku papieża Paschalisa II adresowanej do „brata Gerarda". Nowe brac­two przyjęło nazwą Szpitala Świętego Jana Chrzciciela, a regułę zakonu benedyktyńskiego. Szpitalnicy od lat znający realia Ziemi Świętej stali się dla pielgrzymów i krzyżowców cennym źródłem informacji, przewo­dnikami, nawet szpiegami. Wkrótce zakonowi podlegało już kilka szpi­tali i hospicjów, a pierwsi chrześcijańscy władcy Jerozolimy wydzielali na szpitalników nawet część łupów wojennych. Około 1120 roku w dzie­jach zakonu pojawił się Rajmund du Puy, który kierował zgromadze­niem blisko czterdzieści lat i przekształcił joannitów w organizację woj­skową nie zapominając jednak o działalności szpitalnej. Wzorem tem­plariuszy, którzy uzyskali regułę zakonną w 1128 roku, joannici składali śluby rycerskie, a więc ich powinnością stała się nieustanna walka z nie­wiernymi.

Na czele zakonu stał wielki mistrz, obierany spośród braci rycerzy. Podczas elekcji obowiązywał zakaz wnoszenia broni, bo krewcy zakon­nicy często i chętnie sięgali po miecze. Organizacja zakonna przypomi­nała tę stosowaną przez templariuszy. Podobnie jak oni walczyli o przy­wileje i nadania nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale i w Europie, bo dochody z posiadłości europejskich pozwalały utrzymywać zakon w Ziemi Świętej. W 1259 roku papież Aleksander IV zatwierdził wzór stroju za­konników i krzyż stosowany przez nich już za czasów pierwszych mi­strzów. Joannici ubierali czarny habit oraz takiego samego koloru płaszcz z kapturem. Na habicie i płaszczu po lewej stronie był naszyty biały ośmiorożny krzyż. Obecnie ta forma krzyża nazywana jest krzyżem maltań­skim. Do walki rycerze nakładali na zbroję czerwoną tunikę z białym krzyżem zakonnym.

Jak to się mogło stać, że joannici pojawili się w Złotoryi? Potęgę zakonu stanowiło to, że wstępowali do niego młodzi, szlachetnie urodze­ni ludzie, którzy nie mieli szansy przejąć majątku po ojcu, tradycyjnie dziedziczonego przez starsze rodzeństwo. Kariera mnicha-rycerza była atrakcyjniejsza niż spędzenie reszty życia w murach klasztornych. Człon­kami zakonu bywali także ludzie żyjący poza domem zakonnym i byli to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Zwano ich confratres — współbraćmi oraz consorores — współsiostrami. Joannici piastowali stanowiska na dworach królewskich, zajmowali się operacjami finansowymi, przewo­zem morskim pielgrzymów. Po upadku Akki i likwidacji Królestwa Je­rozolimskiego joannici przenieśli się na Cypr i odtąd ich głównym orę­żem były okręty. W XVI wieku siedzibą zakonu została Malta, a joannici stali się sławni jako kawalerowie maltańscy. Złotoryja od wieków była znana jako miejsce złóż złota. Książęta śląscy doskonale zdawali sobie sprawę ze znaczenia tego miejsca. Czytając „Roczniki" Jana Długosza natkniecie się na relację o bitwie pod Legnicą w 1241 roku, kiedy to polskie rycerstwo starło się z najazdem mongolskim. Henryk II Pobożny w pierwszym rzucie dowodzonym przez czeskiego księcia Bolesława Dypoldowicza wystawił krzyżowców — ochotników z różnych krajów, wspartych kopaczami złota ze Złotoryi. Zdziwicie się, skąd na terenie Polski wzięli się krzyżowcy? Czeski biskup Bruno z Ołomuńca pisał do papieża Grzegorza X o Polsce jako kraju zagrożonym najazdami poga­nami. O krzyżowcach pod Legnicą wspomina także „Rocznik kompilo­wany śląski", a wzmianki o ochotnikach gotowych walczyć z poganami na wschodzie Europy nie powinny dziwić, bo franciszkanie i do­minikanie na długo przed najazdem mongolskim wzywali rycerstwo eu­ropejskie do walki przeciw Prusom i Litwinom.

Wielki mistrz templariuszy Ponces d'Aubon w połowie 1241 roku pisał do Ludwika IX, króla francuskiego: „Uwiadamiamy Waszą Wyso­kość, że Tatarzy zniszczyli już i złupili ziemię, która należała do Henry­ką księcia polskiego, że zabili księcia tego wraz z mnóstwem panów; sześciu braci naszych, trzech rycerzy, dwóch zbrojnych i pięciuset na­szych ludzi zginęło, trzech zaś braci dobrze nam znanych zdołało unik­nąć zguby". Skoro w bitwie brali udział templariusze, których posiadłości znajdowały się na Śląsku, chociażby w Małej Oleśnicy i Wielkiej Wsi, to mogli w niej brać udział i joannici, którzy też mieli tu skromne nadania. To krzyżowcy podczas bitwy pod Legnicą wzięli na siebie ciężar pierwszego ataku, sprowokowali dwa ukryte skrzydła mongolskie do ujawnienia po­zycji i gdyby nie ucieczka rycerstwa na jednym ze skrzydeł wojsk sprzy­mierzonych, bitwa mogłaby zakończyć się sukcesem. Kto wie?

Przetarłem oczy i odłożyłem książki. Postanowiłem zejść na kola­cję do restauracji. W jadalni byłem sam. Prze uchylone okno dochodził mnie cichnący gwar zasypiającego miasta. Relaksująca muzyka sączy­ła sięz dyskretnie ukrytych głośników. Kelnerka przyjęła moje zamówie­nie i znowu zostałem sam. Z wieszaka wziąłem gazetę i oczekując na posiłek przeglądałem tytuły artykułów donoszących o kryzysach poli­tycznych, upadkach firm, udanych akcjach policyjnych. Gdy odłożyłem dziennik, ujrzałem wchodzącego do restauracji Jerzego Baturę. Był za­skoczony moim widokiem, podobnie jak ja jego obecnością. Nie było sensu udawać, więc skłoniłem się mu, na co on gestem zapytał, czy może się dosiąść. Kiwnąłem głową.

Cześć — powiedział podając mi dłoń i zajmując miejsce po dru­giej stronie stołu. — Miły hotel.

Miły.

Kelnerka przyniosła mi sałatkę grecką pieczeń i herbatę. Batura uważnie przyglądał się mojemu posiłkowi.

Podać coś panu? — zapytała go kelnerka.

Może taką samą sałatkę, sok pomidorowy i kieliszek brandy.

Nie jadasz mięsa? — zachęcałem go wskazując smakowicie pach­nącą pieczeń.

Wieczorem? Nigdy. Potem rano człowiek budzi się z ciężką głową.

Rozumiem.

Pewnie nie powiesz, dlaczego zawitałeś do Złotoryi?

Nie, ale ty doskonale wiesz po co. Śledziłeś mnie, byłeś w Złoto­ryi wcześniej i próbowałeś to kupić.

Co?

Wiesz, co... — kątem oka zauważyłem blondynkę, tę samą którą widziałem na stacji benzynowej. Może to był przypadek? Może była tu tylko przejazdem i też zatrzymała się w tym samym hotelu? Widziałem ją tylko przez sekundę, daleko w holu. Znowu skupiłem uwagę na Baturze.

Znalazca zgłosił się do was?

Może.

Czy mogę Uczyć na...

Nie — przerwałem mu. — Nie będę z tobą pertraktował.

Szkoda, pewnie to tobie się poszczęści. Ale nie poddam się bez walki.

Jak zwykle... — uśmiechnąłem się.

Myślisz sobie, że jak zwykle wygrasz?

Nie.

Obaj kończyliśmy kolację. Batura wzniósł kieliszek do toastu.

Niech wygra lepszy — powiedział.

Będziesz grał fair?

Oczywiście.

Niech wygra lepszy — powtórzyłem toast unosząc filiżankę her­baty.

Po chwili kelnerka zebrała naczynia, a my ruszyliśmy do windy.

Na którym piętrze mieszkasz? — zapytałem Baturę.

Na czwartym, a ty?

Wyżej — odparłem, ale nie przyciskałem guzika. Widząc to Batura roześmiał się.

Nie masz ochoty odpocząć od tej szpiegowskiej roboty? — za­gadnął. — Nie ciągnie cię zwykłe, proste życie, gdzieś na wsi, w lesie, nad jeziorem? Z dala od tego wszystkiego? — Batura patrząc w swoje odbicie w lustrze z pogardą szczypnął klapę marynarki, która kosztowa­ła pewnie tyle, co wysokość moich miesięcznych poborów.

Stałeś się melancholikiem? — zdziwiłem się.

Winda zatrzymała się na czwartym piętrze, a drzwi bezgłośnie rozsu­nęły się.

- Może to kryzys wieku średniego — mruknął Batura i wyszedł. Na chwilę przed zatrzaśnięciem się drzwi włożył rękę w szparę i na powrót je otworzył. — Gdybym mógł cofnąć się w czasie, z przyjemnością wstą­piłbym do joannitów — oznajmił, odwrócił się i poszedł do swojego pokoju.

Mimo że wygłaszał tę dziwną kwestię o wstąpieniu do zakonu, to jednak zerknął na tablicę z guzikami sprawdzając, na które piętro jadę.

- Może masz rację — szepnąłem wciskając „siódemkę".

Wjechałem na swoje piętro, otworzyłem drzwi i zobaczyłem na podło­dze, wsuniętą przez szparę między progiem a krawędzią drzwi, złożoną w pół kartkę papieru. Ktoś drukowanymi literami na papierze firmowym hotelu „Qubus" napisał jedno zdanie.


Nie podoba mi się Pana znajomy.

S.


A więc nadawca listu do pana Tomasza już mnie śledził, tylko skąd wiedział, że jestem właściwą osobą? Rozpoznał mnie po wehikule, był na stacji benzynowej, kiedy tam tankowałem? Może tym kimś była owa urodziwa blondynka?

Wykąpałem się i szybko zasnąłem nastawiając budzik na wczesną godzinę ranną Obudziłem się o czwartej, otworzyłem okno i wyjrzałem na uśpione miasto. Stwierdziłem, że z korytarza lepiej obejrzę okolice kościoła koło którego miałem umówione spotkanie. Kilka minut stałem w oknie z lornetką przy oczach. Nie zauważyłem niczego podejrzanego. Wróciłem do siebie, zjadłem kawałek czekolady, napiłem się wody mi­neralnej, założyłem kurtkę, zabrałem książkę o templariuszach i zsze­dłem po schodach do holu.

Dzień dobry — przywitałem uroczą recepcjonistkę. — Na czwar­tym piętrze mieszka mój kolegą Jerzy Batura. Czy wychodził na miasto?

Nie, ten pan zamówił budzenie na siódmą — usłyszałem odpo­wiedź.

Doskonale, spotkam się z nim na śniadaniu — uśmiechnąłem się i wyszedłem.

Na patio skręciłem w prawo i wszedłem w wąską uliczkę pomiędzy starymi kamieniczkami. Prowadziła ona prosto w kierunku rynku i ko­ścioła Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Szybko doszedłem na miej­sce i ujrzałem imponującą budowlę z kamiennych bloków, z dwiema wieżami, wysokimi, gotyckimi oknami zdobionymi witrażami. Ściany zewnętrze były ozdobione kilkudziesięcioma tablicami i epitafiami, głów­nie z XVII i XVIII wieku. Na jednym ze starszych, znajdującym się na ścianie przy ulicy Joannitów, widziałem zamazaną upływem lat sylwet­kę mężczyzny w zbroi, opartego o tarczę z ośmioramiennym krzyżem joannitów.

Zrobiłem dwa okrążenia wokół kościoła ściskając pod pachą książkę z tytułem widocznym dla nielicznych przechodniów. Wreszcie, kwadrans po piątej wszedłem do świątyni. Tam na tablicy informacyjnej przeczy­tałem, że pierwsza wzmianka o kościele w Złotoryi pochodzi z 1217 roku. Od 1270 roku do połowy XIV wieku zarządzali nim joannici. Oni rozbu­dowali budowlę, którą do ich nadejścia stanowiły prezbiterium i nawa poprzeczna. W latach 1427—1431 Złotoryja odpierała kolejne ataki husytów, a od 1522 do 1945 roku z przerwami kościół należał do parafii protestanckiej. Skorzystałem z okazji i zwiedziłem kościół, w którym ujrzałem przepiękne malowidła, nagrobki, elementy architektury romań­skiej i gotyckiej. Kilkanaście minut przed szóstą wyszedłem i jeszcze raz rozejrzałem się na wszystkie strony. Satelles nie pojawił się. Może chciał sprawdzić, czy jestem zainteresowany kupnem, a może stracił do mnie zaufanie widząc, z kim jadłem kolację? Miałem nadzieję, że spotkanie o siedemnastej dojdzie do skutku.

Udał się spacer? — zapytała mnie recepcjonistka, gdy wszedłem do holu i czekałem na windę.

Tak, Złotoryja to bardzo ładne miasto.

Śniadanie będzie od siódmej — poinformowała mnie miła dziew­czyna, nim otworzyły się drzwi windy. Tknięty przeczuciem schowałem książkę za plecy i zrobiłem słusznie, bo w środku był Jerzy Batura.

Obaj staliśmy chwilę, nie wiedząc co powiedzieć.

Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje? — Batura zacytował ludowe porzekadło.

Zgadza się.

Minęliśmy się w przejściu i po chwili jechałem na górę. Otwierając drzwi pokoju znowu zobaczyłem list, tak samo jak wczorajszy napisany drukowanymi literami na papierze firmowym hotelu.


Dziś o siedemnastej, wschodni wykusz Baszty Kowalskiej, z lewej strony, trzecia cegła od góry. Proszą przyjść samemu. Jeżeli w pobliżu zobaczą tego człowieka co wczoraj wieczorem przy kolacji, spotkania nie będzie. Ma pan wypełnić polecenia dokładnie, jakiekolwiek odstęp­stwo anuluje naszą umowę.

Satelles



ROZDZIAŁ DRUGI


KTO ODWIEDZIŁ BASZTĘ KOWALSKĄ? • SPOTKANIE W MŁY­NIE • ZASADZKA BATURY • NERWY NISZCZĄ ZDROWIE • PACZKA OD SATELLESA • SKARB JOANNITÓW • ULTIMA­TUM • MAM WYJECHAĆ NA WIEŚ



Z okna pokoju hotelowego miałem doskonały widok na Basztę Ko­walską ze zwieńczonym łukami krenelażem. Owe wykusze były prze­róbką przystosowującą fortyfikację do użycia broni palnej. Widziałem schodki prowadzące do wnętrza wieży, jakieś tablice informacyjne. Przypuszczałem, że mająca ponad dwadzieścia metrów wysokości wie­ża jest atrakcją turystyczną, którą można zwiedzać. Uśmiechnąłem się, robiąc zakład sam ze sobą, że zwiedzanie obiektu trwa do godziny sie­demnastej, a więc będę ostatnim turystą na górze. Ciekawiło mnie tyl­ko, jak wygląda Satelles i czy jest pracownikiem hotelu?

Położyłem się na łóżku i zdrzemnąłem do ósmej. Postanowiłem, że po śniadaniu zwiedzę miasteczko, obejrzę wieżę i przede wszystkim po­staram się zniknąć Baturze z oczu. W jadalni, pijąc kawę czekał na mnie Batura. Wiedziałem, że czeka bo wyraźnie ożywił się na mój widok. Wybrałem sobie ze stołu to co chciałem zjeść, nalałem z ekspresu kawę i dosiadłem się do wroga.

Miałeś udany spacer? — zapytałem go.

Pewnie mniej udany niż twój — odpowiedział. — Czy uwierzysz, jeśli ci powiem, że ten dokument joannitów interesuje mnie tylko z czy­stej ciekawości?

Nie.

Nie będę chciał go odsprzedawać, słowo.

To po co chciałeś go kupić?

Szczerość za szczerość? — zaproponował.

Ty i szczerość? — kpiłem. — Nie wierzę ci ani trochę. Batura nie był zdenerwowany ani tradycyjnie złośliwy i pewny sie­bie.

Szkoda — odparł dopijając kawę. — Chwilami mam dość bycia tym złym. Chciałem choć raz... — wstał. — To nieważne, bo ty i tak wszystko wiesz lepiej — uśmiechnął się, a w jego oczach zobaczył daw­ny zimny błysk, niczym wyzwanie do pojedynku. Wyszedł nie oglądając się za siebie.

Batura zachowywał się dziwnie, ale tyle razy już z nim walczyłem, poznałem go z jak najgorszej strony, że za żadne skarby nie uwierzyłbym w jego skruchę czy cudowną odmianę.

Zjadłem i wyszedłem na zwiedzanie miasta. Wpierw obejrzałem z ze­wnątrz Basztę Kowalską, później między grupkami młodzieży spieszą­cej do liceum wędrowałem wzdłuż dawnych murów miejskich w kierun­ku wzgórza, na którym stała szkoła średnia i zapamiętane przeze mnie schronisko młodzieżowe. Minąłem kilka urzędów, Muzeum Złota i do­tarłem do celu. Schronisko wyglądało teraz znacznie lepiej niż wtedy, gdy w nim nocowałem. Ulicą Kolejową zszedłem do wypalonego ogrom­nego, dwupiętrowego młyna. Z uwagą obejrzałem portal i tablicę pa­miątkową z 1702 roku mówiącą o okolicznościach założenia tego przed­sięwzięcia. Wróciłem pod górkę do placu Lotników Polskich i z niego ulicą Solną doszedłem na rynek. Stamtąd poszedłem jeszcze obejrzeć budynki klasztoru po franciszkańskiego, który istniał w Złotoryi od XII do XVIII wieku.

Na obiad wróciłem do hotelu. Po posiłku zaszyłem się w pokoju i z ot­wartego okna dyskretnie obserwowałem przez lornetkę Basztę Kowal­ską. Serce mi żywiej zabiło, gdy zobaczyłem około piętnastej, że na jej szczycie stoi Jerzy Batura. Nagle podszedł do wschodniego wykusza. Czyżby znał treść listu Satellesa? Może to on nim był?

Jerzy oparł się o cegły i wyjrzał w dół. Coś go zaintrygowało i cofnął się, obejrzał mur. Jasne, to przecież była trzecia cegła od góry, pewnie poluzowana, a pod nią miałem znaleźć instrukcje od Satellesa. Batura poprawił cegłę i spokojnie zszedł ze szczytu wieży. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Jeżeli Satelles zostawił tam list, to Batura go wi­dział, może przeczytał? Przez lornetkę nie widziałem w jego ręku żadnej kartki, ale mój przeciwnik prawie do piersi był skryty za murem. Może Satellus jak i ja obserwował wieżę i uznał, że wysłałem Baturę, żeby sprawdził miejsce wskazane przez właściciela dokumentu? W takim wypadku uzna, że złamałem umowę i zerwie kontakt. Jeżeli teraz pobie­głbym na Basztę Kowalską, zostałoby to też uznane za niedotrzymanie warunków Satellesa. Tak oto pełen rozterek, miotając się po pokoju ni­czym lew w za ciasnej klatce, czekałem na nadejście siedemnastej. Ma­chinalnie, przekonany, że Batura już wszystko wie, sprawdzałem wchodzące na wieżę wycieczki i grupki turystów. Wśród wielu osób zauważy­łem blondynkę ze stacji benzynowej. Była piękna i zdziwiło mnie, że tak urodziwa kobieta podróżowała sama, bo chyba mieszkanka Złotoryi nie zwiedzałaby wieży tak sobie.

Z trudem doczekałem wskazanej przez Satellesa godziny. Kwadrans przed siedemnastą przygotowałem się do wyjścia. Zabrałem latarkę prze­czuwając, że o tak późnej porze może mi się przydać. Miałem też aparat cyfrowy i niezbędne dokumenty. Zjechałem windą i szybko podszedłem pod wieżę. Pracownik małego muzeum znajdującego się w baszcie już szykował wszystko do zamknięcia. Sprzedał mi bilet wstępu i wbiegłem na górę. Byłem tam sam. Ze szczytu rozciągał się widok na okolicę, ale mnie interesował tylko wschodni wykusz. Na jego lewej ścianie sprawdzi­łem trzeci rząd cegieł od góry. Jedna z nich lekko się poruszyła. Zaprawa wokół niej była wykruszona. Ostrożnie przesunąłem cegłę i w szparze zauważyłem niewielką karteczkę, zwykłą, w kratkę, wyrwaną zapewne z notesu. Przeczytałem instrukcję.


Czekam za piętnaście minut w miejscu, które Pan oglądał po zejściu z Góry Zamkowej.

Satelles


Pamiętałem, że na mapie Złotoryi mianem Góry Zamkowej określa­no wzgórze, na którym stało liceum i schronisko. Satelles obserwował mnie i widział, że potem odwiedziłem wypalony młyn. Zbiegłem po scho­dach i na ulicy rozejrzałem się dokoła. Nigdzie nie widziałem Jerzego Batury, a to było w tej chwili najważniejsze. Pomaszerowałem wzdłuż murów zamkowych w kierunku liceum, lecz w pewnym momencie skrę­ciłem w lewo, w dół i przez park z placem zabaw zbiegłem do ulicy Kościuszki i nią doszedłem do młyna. Znowu rozglądałem się dokoła. Wokół nie było nikogo, tylko przed małym sklepem spożywczym dwóch starszych panów opartych o rowery popijało piwo. Stanąłem przed wej­ściem i ostrożnie nacisnąłem klamkę. Drzwi były zamknięte i dodatkowo na krzyż zabite dechami. Poszedłem w stronę wzgórza, gdzie były schody — skrót do ulicy Kolejowej. Znalazłszy się na zapleczu młyna bez trudu odnalazłem wybite okno na parterze, przez które do wnętrza wchodzili zapewne ludzie szukający wrażeń w środku zrujnowanego młyna.

Gdy z parapetu zeskoczyłem do wnętrza, pod moimi stopami zachrzęściły odłamki szkła i chrupnęły wypalone kawałki drewna. W powietrzu oprócz swądu spalenizny wyczuwałem zapach nafty i lekką nutę dam­skich perfum! Stałem nieruchomo przyzwyczajając wzrok do ciemności i starając się wsłuchać w odgłosy starego budynku. Słaba poświata prze­sączająca się przez szpary w deskach, którymi zakryto okna na parterze, i światło przebijające się przez otwarte oczodoły na górnych piętrach pozwalały mi zobaczyć, dokąd idę. Kierując się zapachem nafty przesze­dłem do skrzydła budynku od strony ulicy Kolejowej. Tam zobaczyłem zejście do piwnicy.

- Satellesie! — krzyknąłem.

Usłyszałem, że coś na dole poruszyło się. Ostrożnie stawiając kroki schodziłem po kamiennych schodach. Piwnica miała ceglane ściany i skle­pienie krzyżowe. Być może młyn wybudowano na fundamentach star­szego budynku. Na końcu długiej sali zobaczyłem światło lampy nafto­wej podwieszonej na haku pod sufitem. Kilka metrów od niej, na kośla­wym stole z odłamaną jedną nogą widziałem pergamin.

- Satellesie! — powtórzyłem zawołanie. — Jestem. Widzę doku­ment, ale gdzie ty jesteś? Chcę z tobą porozmawiać.

Nie usłyszałem odpowiedzi. Omijając rozbite butelki, pogniecione puszki i czarne kręgi — pozostałość rozpalanych tu ognisk, ruszyłem w kierunku stołu. Przeczuwałem, że to może być zasadzka, ale w tym momencie ważnym było choćby rzucenie okiem na dokument. Pochy­liłem się nad manuskryptem. Ujrzałem odręczne pismo po łacinie i na­wet woskową pieczęć z ośmioramiennym krzyżem. Przeczytałem pierw­szą linijkę i wtedy usłyszałem rumor i czyjś jęk. Błyskawicznie wypro­stowałem się. Z prawej strony z małej piwniczki wystawała blond fry­zura kobiety ze stacji benzynowej. Była zakneblowana i przywiązana w kucki do jakiejś kłody. Zwróciłem uwagę, że chodziła w wysokich butach do konnej jazdy. Odwróciłem się w przeciwną stronę. Tam rów­nież było wejście do mniejszego pomieszczenia. Błysnęło i po murach poniósł się huk wystrzału. Lampa naftowa została rozbita i zapanowała ciemność, lecz już po chwili oślepiło mnie światło silnej latarki.

Batura?! — odezwałem się. — Wciąż jesteś bandytą.

Nie dałeś mi wyboru — usłyszałem głos Jerzego. — Cofnij się, chcę zabrać dokument.

O jakim wyborze mówisz? — zapytałem podchodząc do blondynki.

To już nie jest ważne.

Wiesz, że daleko nie uciekniesz. Napadłeś i uwięziłeś tę kobietę...

Która nic nie słyszy i nie widziała, kto ją uwięził — Batura wszedł mi w słowo. Wolnym krokiem, cały czas celując we mnie latarką, pod­szedł do stołu i zabrał pergamin. — Czekała tu na ciebie, gdy przyszedłem pół godziny temu. Zwróciłem na nią uwagę wczoraj podczas naszej kolacji. Rano widziałem ją w czarnej peruce w samochodzie zaparkowanym nieda­leko hotelu. Potem gdy jadłem śniadanie, widziałem, że wchodziła i wycho­dziła z hotelu. Pytała o coś recepcjonistkę, a potem podeszła do Baszty Kowalskiej. Gdy ty wracałeś z obchodu po mieście, ona schodziła z ba­szty. Poszedłem tam z ciekawości i przez przypadek znalazłem list. Potem obserwowałem wieżę i ta kobieta, tym razem jako blondynka, jeszcze raz weszła na górę. Teraz pójdę sobie, a wy będziecie mieli czas na długą rozmowę. Jestem pewien, że otrzymasz kopię dokumentu, którą zapewne ta zapobiegliwa osóbka zrobiła sobie na pamiątkę. Na razie...

Światło latarki zgasło, a ja chciałem ruszyć w pościg za Baturą, lecz nagle cały świat zawirował, a żebra ścisnęła mi niewidoczna obręcz. Poczułem silne kłucie w sercu. Zaczęło mi brakować oddechu. Nawet nie pamiętam, jak upadłem na podłogę.


Nie wiem, ile czasu byłem nieprzytomny. Obudziłem się w szpitalu podłączony do różnych urządzeń, które pikały i błyskały czerwonymi lampkami. Nade mną stała pielęgniarka i troskliwie spoglądała mi w oczy. Obok niej byli lekarz i pan Tomasz.

Witaj wśród żywych — powiedział szef uśmiechając się słabo.

Gdzie jestem? — zapytałem.

W szpitalu w Legnicy — wyjaśnił lekarz.

Co mi się stało? Miałem zawał?

Nie, ale był pan blisko tamtego świata — lekarz wymownie zerk­ną) w górę. — Zabrano pana z ulicy. Ktoś w porę zadzwonił.

Lekarz wydał pielęgniarce dyspozycje, jak ma ze mną postępować, i wyszedł.

Chce pan zostać sam z synem? — pielęgniarka zwróciła się do pana Tomasza.

Jeśli można — szef uśmiechnął się. Po chwili zostaliśmy sami.

Z synem? — zdziwiłem się.

Jesteś mi prawie jak syn — pan Tomasz usiadł na łóżku i pogła­dził mnie po dłoni. Zaraz jednak, jakby wstydząc się tego gestu, wypro­stował się i zabrał rękę. — Nikogo nie zdziwi, że trochę posiedzę z tobą. Opowiadaj, co się stało...

Pan Samochodzik słuchał zamyślony.

...Najbardziej boję się o dziewczynę — zakończyłem opowieść. — Ile dni minęło?

To stało się wczoraj wieczorem. Mamy środek dnia. Nie martw się. Byłem tam, we młynie. Satellesa już tam nie było. Na podłodze zna­lazłem tylko rozcięte więzy i rozbitą lampę. Albo ona, albo Batura, albo oboje wywlekli cię przed młyn i zadzwonili po pogotowie i to w samą porę. W gruncie rzeczy im zawdzięczasz życie.

Dziewczyna nie dawała żadnego znaku?

Nie.

Nie ma sensu nasyłać policji na Baturę?

Nie ma, dobry adwokat wybroni go natychmiast. Dziwne, że ten łotr po waszym ostatnim spotkaniu i odsiadce niczego się nie nauczył.

Tacy ludzie się nie zmieniają. Kiedy stąd wyjdę?

Lekarz mówił, że zostawią cię na obserwacji do jutra, potem masz dwa tygodnie zwolnienia. Radził też, żebyś odwiedził kardiologa.

Jak pan się dowiedział, co mi się stało?

Wczoraj wieczorem ktoś do mnie zadzwonił. Zakrył mikrofon telefonu chusteczką, żeby zmienić głos. To był mężczyzna.

Batura?

Pewnie tak.

Pielęgniarka wróciła niosąc tacę z lekarstwami.

Musi pan odpocząć — powiedziała do mnie, ale tak naprawdę sugerowała szefowi, żeby zostawił mnie samego.

To ja już pójdę — pan Tomasz wstał. — Przyjdę jutro rano. Do zobaczenia.

Do widzenia — odpowiedziała pielęgniarka. — Pana syn wyzdro­wieje... — zapewniała go.

Zrobiła mi zastrzyk, po którym z łatwością zasnąłem. Był to spokoj­ny sen pozbawiony jakichkolwiek koszmarów, po którym obudziłem się wieczorem wypoczęty. Bolała mnie trochę głowa. Rozmyślając i śpiąc dotrwałem do raną kiedy wrócił Pan Samochodzik. Lekarze na obcho­dzie ocenili mój stan zdrowia jako kwalifikujący mnie do wypisania, ale z zastrzeżeniem, że będę się oszczędzał. W południe wyszliśmy ze szpitala i pojechaliśmy autobusem do Złotoryi po moje rzeczy i wehi­kuł. W hotelu przywitano mnie z radością chyba tym większą że mo­głem opłacić rachunek. Recepcjonistka podała mi pudełko zapakowane w kolorowy papier przewiązany czerwoną kokardką.

To przyniosła jakaś pani — usłyszałem wyjaśnienie.

Blondynka? — upewniłem się.

Tak — recepcjonistka uśmiechnęła się porozumiewawczo. Żywiej zabiło mi serce. Miałem nadzieję, że postanowiła mi dać je­szcze jedną szansę na spotkanie.

Usiądźmy — zaproponował szef wskazując na wejście do restauracji Przeszliśmy tam i siedząc na wygodnej kanapie rozpakowałem pre­zent. Było tam pudełko czekoladek i dwie kartki papieru. Na jednej była fotokopia dokumentu. Na drugiej, z obu stron był list.


Panie Pawle!

Jeżeli odbiera Pan tę paczkę, to znaczy, że powrócił Pan do zdrowia, z czego bardzo się cieszę. Wtedy w młynie Pański przeciwnik wyniósł Pana, a potem wrócił do mnie i przeciął mi więzy na rękach. Gdy wycho­dziłam z ruin, już nadjechało pogotowie. Skoro straciliśmy dokument, mogę Panu przekazać tylko jego kopię. Tuba z tym rękopisem została znaleziona pod ziemią, poniżej epitafium na ścianie kościoła, któremu Pan się tak długo przyglądał, temu z krzyżem maltańskim. To tablica mojego przodka i interesowałam się pracami konserwacyjnymi przy tej pierzei świątyni. Gdy robotnicy robili wykop, zobaczyłam tę tubę i poda­jąc się za pracownika służby ochrony zabytków odebrałam ją. Uważam, że miałam moralne prawo do obejrzenia tego pisma, bo w mojej rodzinie przekazywano legendę o tym dokumencie mającym prowadzić do ukryte­go skarbu. Oczywiście po tylu wiekach nikt już nie traktował tych poszu­kiwań poważnie. Po zapoznaniu się z treścią uznałam, że to Pan Samo­chodzik mógłby zająć się odszukaniem owego legendarnego skarbu. Skoro wysłał Pana, to Panu przekazuję kopię. Z drugiej strony znajduje się tłumaczenie. Może jeszcze kiedyś się spotkamy.

Satelles

PS Wspominałam o sprzedaży dokumentu, by bardziej Was zaintry­gować.


Obróciłem kartkę na drugą stronę i czytałem treść dokumentu w tłu­maczeniu według Satellesa. Wynikało z niego, że w XIII wieku pomorski książę, komtur joannitów i trzech wodzów pruskich zawarło pakt, którego celem było zebranie pieniędzy na przekupienie Brandenburczyków, by ci nie przepuścili krzyżowców idących na pomoc Krzyżakom, oraz zwerbo­wanie załóg okrętów kaperskich przeciw flocie krzyżackiej. Skarb miano ukryć w jednym z zamków na zachód od Wisły, „dostępnym dla wszyst­kich zainteresowanych". Wszyscy członkowie zaprzysięgli utrzymanie ta­jemnicy słowami: Bo nie ważcie się przeżyć ani jednego dnia w takim stanie, w jakim nie ważylibyście się umrzeć. Tak tedy każdy z nas, który nie odstępuje wszystkiego, co ma, nie może być moim sojusznikiem". Skryt­kę miał przygotować joannita, bo oni to kierują się zasadą: „Si tibi copia, si sapientia formaque detur, inquinat omnia sola superbia si dominetur". Depozyt miał być ukryty w miejscu, gdzie „wśród trzech pogan sta­nął krzyżowiec", a złoto mógł odebrać ten, który „odrzucił wszystko i je­szcze dał siebie".

Ciekawe, czemu nie przetłumaczyła słów: „Si tibi copia, si sa­pientią formaque detur, inquinat omnia sola superbia, si dominetur"? — zastanawiałem się.

„Jeśliś obdarzon bogactwem, mądrością, urodą wszystko splami pycha, gdy owładnie tobą" — pan Tomasz przetłumaczył sentencję. — To werset wyryty przez joannitów na ścianie zamku w Krak.

Myśli pan, że powinniśmy rozpocząć poszukiwania tego skarbu?

Ty powinieneś odpocząć. Radziłbym nawet poczekać, ale doku­ment ma Jerzy Batura. Z drugiej strony musi prowadzić poszukiwania na zamkach, których na „zachód od Wisły" jest wiele, większość, o ile nie są ruinami, ma administratorów. Możemy spróbować na razie prowadzić poszukiwania w archiwum, a gdy zrobi się cieplej, ruszyć w teren. My­ślę, że Batura przez ten czas niczego nie znajdzie. Rozumiesz choć jedną wskazówkę z podanych w dokumencie pochodzącym z... — szef zerknął na datę — z 1285 roku, a więc zapewne kopii zapisanej legendy? Zale­cam najpierw przeprowadzić kwerendę archiwalną

Zgadzałem się z szefem, który miał przecież ogromne doświadcze­nie w prowadzeniu poszukiwań. Zbyt wiele w tym przekazie było nie­wiadomych. Zjedliśmy obiad, zabrałem swoje rzeczy z pokoju, opłaci­łem rachunek i wyjechaliśmy do Warszawy. Cały tydzień spędziłem cho­dząc na zalecone mi badania w przychodni obsługującej pracowników naszego ministerstwa. Gdy wreszcie wróciłem do pracy, natychmiast wezwał mnie do siebie pan Tomasz.

Znalazł pan coś w sprawie joannitów? — ucieszyłem się.

Nie, mamy problem.

Jaki?

Z tobą. Idziemy na rozmowę do naszego inspektora bezpieczeń­stwa i higieny pracy.


Zdziwiłem się takim obrotem sprawy. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że w pokoju zajmowanym przez inspektora, urzędnika w wieku około pięćdziesięciu lat, którego widziałem pierwszy raz w życiu, a podobno pracował tu od lat, spotkałem lekarza, który badał mnie w przychodni.

Po krótkim przywitaniu inspektor przeszedł do rzeczy.

Pan doktor zwrócił mi uwagę na pana fatalny stan zdrowia...

Czy to nie jest przypadek złamania tajemnicy lekarskiej? — zare­agowałem natychmiast.

Tak, ale chodzi o pana dobro... — odezwał się lekarz.

Panie Pawle — nieoczekiwanie urzędnik odezwał się twardym tonem znamionującym osobę nieznoszącą sprzeciwu. — Naturalnie że pański stan zdrowia jest pana tajemnicą ale pan doktor jako lekarz me­dycyny pracy od lat przygotowuje dla nas oświadczenia o zdolności pra­cowników ministerstwa do świadczenia stosunku pracy, i to on zwrócił się do mnie z pytaniem, co powinien z panem zrobić.

Milczałem zaskoczony. Podejrzewałem, że zaraz zostanę zwolniony, uznany za niezdolnego do pracy. Pan Tomasz również nie odzywał się. Urzędnik wydawał się zadowolony z efektu swych słów i kontynuował przemowę.

Powiem to w krótkich żołnierskich słowach, bo pan zdaje się był komandosem? Prawdę mówiąc nie powinien pan pracować, nie w dotych­czasowych warunkach. Ilość urazów jakie pan przeszedł i ten ostatni wy­padek z sercem kwalifikują pana bardziej do grupy rencistów... Oczywi­ście trochę przesadzam — inspektor zrobił zastrzeżenie widząc, ze jestem gotów do polemiki. — Nasz resort zdaje sobie sprawę z wagi pracy, jaką pan i pana szef wykonujecie. Wiemy, że przeszkolenie odpowiedniego pra­cownika do poziomu, jaki pan reprezentuje, zajęłoby dużo czasu, którego w naszej sytuacji niestety nie mamy. Dlatego sprawdziłem, ile ma pan za­ległego urlopu. Miesiąc. Pan doktor twierdzi, że potrzebny jest panu spo­kój i odpoczynek. Weźmie pan zaległy urlop, dołoży do tego dwa miesiące bezpłatnego urlopu i zobaczymy się tu... — urzędnik sprawdzał w kalen­darzu — pod koniec czerwca akurat przed wakacjami, które jak wiem spędzają panowie w terenie. Umowa stoi?

Co mam robić przez te trzy miesiące? — zapytałem.

Nic — urzędnik uśmiechnął się rozkosznie. — Umierać z nudów.

Jeśli się nie zgodzę?

To się pożegnamy, nim pan zginie na stanowisku pracy, bo za mojej kadencji żaden urzędnik resortu nie umrze w pracy.

- Chyba nie masz wyboru, a odpoczynek dobrze ci zrobi — stwier­dził szef.

Cisnęły mi się na usta słowa Cezara: „I ty, Brutusie, przeciwko mnie?", ale tylko smutno pokiwałem głową.

- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia — inspektor wyciągnął do mnie dłoń, którą uścisnąłem.

Nim wyszedłem, podpisałem podanie o urlopy.

Szefie —jęknąłem do pana Tomasza, gdy wyszliśmy na korytarz.

Nie marudź. Masz odpoczywać, to polecenie służbowe! Zdzwonimy się — to mówiąc pan Tomasz skręcił w korytarz prowadzący do ministerialnej biblioteki. Uciekł ode mnie!

W złym nastroju wróciłem do swojego pokoju. Spakowałem część swo­ich rzeczy, odniosłem kwiatki do panny Moniki, sekretarki szefa, i wysze­dłem na ulicę. Miałem świadomość, że mam dokąd wrócić i pewnie za trzy miesiące czeka mnie mnóstwo ciężkiej pracy, a odpoczynek rzeczywiście był mi potrzebny, ale mimo to czułem rozżalenie. Pojechałem do swojego mieszkania. Po drodze zrobiłem zakupy i wieczór spędziłem na oglądaniu telewizji. Nazajutrz próbowałem zająć się sprawą joannitów, ale w mojej domowej biblioteczce nie mogłem znaleźć odpowiednich materiałów. Zniechęcony wyszedłem na spacer zakończony dojściem aż do Łazienek Królewskich. Siedząc nad stawem wpatrywałem się w kaczki, które łap­czywie połykały rzucane przeze mnie kawałki chleba.

Pierwszy raz widzę cię w takim stanie — aż podskoczyłem na niespodziewany dźwięk ludzkiego głosu. Obejrzałem się. Za mną stał Piotr, wysoki, jak zwykle krótko ostrzyżony blondyn, archeolog, którego poznałem podczas wykopalisk w Dylewie, a potem wspólnie szukaliśmy śladów Gotów na Mazurach. — Ale jesteś nerwowy — dodał.

Przepraszam — odpowiedziałem. — Byłem zamyślony. Zwierzyłem się przyjacielowi z moich problemów.

Trzy miesiące — roześmiał się. — Inni cieszyliby się z takiego urlopu.

Zrozum, ja tak nie wytrzymam...

Wyjedź na wieś, tam pożyjesz w innym rytmie, zapomnisz o mie­ście i miejskich sprawach.

Mam zostać rolnikiem?

Rybakiem — Piotr uśmiechnął się szelmowsko.

Masz coś konkretnego na myśli?

Tak, spodoba ci się to miejsce...


ROZDZIAŁ TRZECI


WYJAZD NAD JEZIORO KRZYŻOWIECKIE • HISTORIA STRUMIENIA FURMAŃSKIEGO • RYBAK RUDOLF • PRACA RYBACKIEGO POMOCNIKA • JEŹDŹCY APOKALIPSY • SPO­TKANIE Z JAROSŁAWEM MROCZKIEM


Jeszcze tego samego dnia Piotr przyjechał do mnie do domu z listem polecającym do rybaka. Przywiózł mi też odręczny szkic okolicy.

To miejsce idealne na wypoczynek — zapewniał mnie przyjaciel. — Wieś Bydze leży nad Jeziorem Krzyżowieckim. Najbliższy przysta­nek PKS-u znajduje się 10 kilometrów od wsi. Najlepiej jak dojedziesz do Starogardu Gdańskiego, a stamtąd do odległej o dwa kilometry od miasta wsi Koło. Z niej kursuje wąskotorówka, którą dojedziesz do przy­stanku Bydze. Z niego masz tylko dwa kilometry przez las do Półwyspu Kopyto. Wsiądziesz na prom do wsi, którym kieruje właśnie ten rybak. Wąskotorówka dwa razy dziennie kursuje na linii Koło—Skarszewy, więc załapiesz się pewnie na popołudniowy kurs około szesnastej.

Z tego co mówisz wynika, że wysyłasz mnie na kompletną pusty­nię — roześmiałem się.

Daleko tam do cywilizacji, ale jest kościół, od kwietnia działa karcz­ma. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie pan Mroczek — miejscowy bizne­smen. Jest właścicielem okolicznych lasów, jeziora, wąskotorówki. Stwo­rzył coś w rodzaju małego księstwa, w którym wszystko jest zależne od niego, więc radzę ci żyć z nim w dobrych stosunkach W związku z plano­wanymi inwestycjami musi sfinansować badania archeologiczne w oko­licy i to ja przyjadę tam pod koniec kwietnia na wykopaliska na grodzi­sku na wyspie koło wsi. Zobaczysz, że to fajna okolica.

Piotr mówiąc „Do zobaczenia w kwietniu" wyszedł, a ja spakowa­łem swoje rzeczy do plecaka i worka żeglarskiego, a potem wcześnie ułożyłem się do snu. Wstałem przed świtem. Czułem się trochę niepew­nie wybierając się w podróż w nieznane, między obcych ludzi, z którymi miałem żyć przez najbliższe trzy miesiące.

Taksówką pojechałem na dworzec autobusowy, z którego PKS-em udałem się do Starogardu Gdańskiego. W mieście byłem około południa.

Znalazłem tam filię swojego banku, w której załatwiłem opłacanie mo­ich rachunków przez bank, a potem piechotą doszedłem do wsi Koło. Byłem tam przed piętnastą. Słońce przyjemnie grzało i usiadłem na ła­weczce na dobrze utrzymanym peronie wąskotorówki. Pół godziny przed odjazdem pociągu pojawili się pierwsi pasażerowie. Kwadrans przed szesnastą z oddali słychać było świst, a po szynach poniósł się stukot jadącego składu. Po chwili zza niskich brzózek na zakręcie wyłonił się parowóz ciągnący sześć wagoników pasażerskich i trzy towarowe. Nie spodziewałem się, że jeszcze na polskich torach ujrzę prawdziwą bu­chającą kłębami pary, wyposażoną w tender z węglem lokomotywę.

Obsługę pociągu stanowiło trzech ludzi: maszynista, jego pomocnik i konduktor. Lokomotywę odłączono od składu i przejechała mijanką na drugą stronę pociągu, by być na jego przedzie. Kupiłem u konduktora bilet za zaskakująco niską cenę. Na odwrocie biletu była wizytówka fir­my Jarosława Mroczka zajmującej się handlem, eksportem i importem, turystyką gospodarką rolną i leśną.

Pasażerami pociągu byli mieszkańcy wsi pracujący w Starogardzie lub ci, którzy akurat tam robili zakupy. Zająłem miejsce w przedostat­nim wagonie. Byłem tu sam nie licząc ładnej, dwudziestokilkuletniej brunetki o lekko skośnych oczach, grubych, ciemnych kreskach brwi, lekko pociągłej twarzy. Spod chusty wystawały jej pojedyncze loki wło­sów. Ubrana w kwiecistą sukienkę, bluzkę i sweterek była zajęta czyta­niem jakiejś grubej książki, ale co jakiś czas dyskretnie mi się przyglą­dała.

Wagony wyposażone w drewniane ławki z wąskim przejściem miały duże okna, przejścia pomiędzy poszczególnymi platformami i wyjścia w połowie długości. Przypatrywałem się okolicy za oknem, gdzie gęste bory przecinały jasne wstęgi strumieni z piaszczystym dnem. Przez otwarte okna wpadał do środka odgłos wiosennych treli ptaków, równomierny stukot kół i sapanie lokomotywy. Minęliśmy cztery przystanki, gdy pod­szedł do mnie konduktor.

Teraz będą Bydze — uprzedził mnie.

Dziękuję uśmiechnąłem się i ciekawiej wyglądałem przez okno. Zaraz też podjechaliśmy do drewnianej wiaty stojącej na betonowym

peronie. Zaskakiwał absolutny brak śladów wandalizmu, śmieci. Wyglą­dało to jak prawdziwy raj dla turystów, sielanka stworzona dla ludzi zmęczonych miastem. Razem ze mną wysiadła brunetka i jeszcze około dwudziestu osób, które podzieliły się na trzy grupy. Jedna przeszła przez tory i podążyła na północ, druga poszła wzdłuż torów, a trzecia, najwięk­sza ruszyła do lasu.

Pan idzie na prom? — zapytała mnie brunetka.

Tak — odparłem.

To tędy — wskazała na las.

Szliśmy obok siebie. Czułem, że powinienem rozmową zabawiać dziewczynę, dla której widocznie byłem atrakcyjną odmianą, a mogłem się czegoś od niej dowiedzieć ciekawego o okolicy.

Pani tu mieszka? — zagadnąłem ją.

W Bydzach — odpowiedziała.

To duża wieś?

Mieszka tu około trzystu osób.

Pani pracuje w Starogardzie?

Nie, w mieście byłam zrobić zakupy — wskazała na torbę na ra­mieniu. — Pracuję w naszej szkole.

W takiej małej wsi macie szkołę? — zdziwiłem się.

Tak, społeczną w dużej części utrzymywaną przez pana Mrocz­ka. Dofinansowuje też dojazd naszych gimnazjalistów do gimnazjum.

Kim jest pan Mroczek? — indagowałem ją.

Panem tych okolic. Pozna go pan, to sam wyrobi sobie zdanie na jego temat.

Wyczułem, że temat owego Mroczka jest z jakiegoś powodu niewy­godny dla brunetki. Może miejscowi ludzie nie chcieli z obcymi rozma­wiać na temat swojego dobroczyńcy?

Pan na długo tu przyjechał? — spytała mnie.

To się okaże.

Do kogoś w odwiedziny czy do pracy?

Do rybaka.

Aha — brunetka teraz już nie mówiła ani słowa.

Doszliśmy do strumienia, który podobnie jak te widziane podczas jazdy kolejką był niezwykle czysty.

Ten strumyk ma jakąś nazwę? — chciałem podtrzymać rozmowę.

Furmański. Według legendy utopił się w nim furman, który nie słuchał żony i w dniu targowym po sprzedaniu warzyw zamiast wracać do domu poszedł do karczmy. Przepił zarobek, konia i wóz. Gdy on hulał w gospodzie, jego baba poszła na Kamień Babuni i tam złożyła diabłu podarki prosząc, żeby jej chłop przestał pić. Diabeł ofiarę przyjął, a po­tem nocą furmanowi nogi poplątał i ten utonął w strumieniu. Wdowa po jakimś czasie wyszła drugi raz za mąż, ale ten nawet na weselu nie wziął kropli alkoholu do ust. Kobieta cieszyła się, że ma takiego dobrego męża, ale to był sam diabeł, który po nocy poślubnej porwał babę do piekła. Roześmiałem się.

Czemu diabeł ukarał kobietę? — dziwiłem się.

Bo kara spotyka każdego, kto ma konszachty z szatanem — za moimi plecami niespodziewanie odezwał się męski głos.

Obejrzałem się. To był ksiądz, wysoki, młody blondyn w okularach, z szerokim, odrobinę łobuzerskim uśmiechem. Szedł stawiając długie równe kroki. Mimo że nie było jeszcze upałów, on wędrował w sanda­łach. Brunetka pod wpływem spojrzenia księdza spłoniła się, jakby te słowa o kontaktach z diabłem odnosiły się do niej i to ja byłbym tym rogatym stworem.

Witam! — ukłoniłem się księdzu. — Ksiądz potrafi cicho chodzić — pochwaliłem go.

A grzechy nie zachodzą nas podstępnie i nie wykorzystują każdej naszej słabości, gdy tylko zmysły zajęte są uciechami?

To była wyraźna aluzja, że być może podrywam brunetkę.

- Ksiądz wie, że nie ma nic grzesznego w syceniu zmysłów piękny­mi widokami, a duszy ciekawą rozmową. Ideałem zaś jest połączenie tych dwóch radości. Ksiądz roześmiał się.

No, no — pogroził mi palcem, a dziewczyna tylko skromnie opu­ściła wzrok. — Pan tu przyjechał na długo?

Przyjechał do Rudolfa — odezwała się brunetka.

Aha — ksiądz powiedział dokładnie to samo co wcześniej dziew­czyna na wieść, że jadę do rybaka. — To pewnie się jeszcze spotkamy. Z Bogiem! — pomachał nam na pożegnanie skręcając do niewielkiego kamiennego domku stojącego obok kościoła zbudowanego z kamieni, z wieżą ze spiczastym dachem.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że świątynia jest bardzo stara, średniowieczna. Nie miałem czasu jej się przyglądać, bo usłyszałem ryk syreny.

- Prom! — krzyknęła brunetka.

Pobiegłem za nią. Do przystani było niecałe sto metrów. Wskoczy­łem na pokład statku, gdy był już metr od niewielkiego mola. Był to dwunastometrowy kuter o szerokości trzech metrów. Na dziobie, pod masztem z niewielkim dźwigiem była mała ładownia. Śródokręcie zajmowały ławki ustawione wzdłuż burt i pośrodku. Na raz mogło tam wejść około trzydziestu osób. Na rufie była niewielka sterówka, w której za ko­łem stał niski, barczysty, siedemdziesięcioletni mężczyzna w marynarskiej czapce i kurtce z postawionym kołnierzem. Miedziane guziki z wielkimi kotwicami błyszczały w słońcu. Ogorzałą twarz znaczyły głębokie bruzdy zmarszczek i blizn. Pomiędzy zapadniętymi oczami skrytymi pod krzacza­stymi brwiami wystawał chudy patyk nosa. Bladoniebieskie oczy śledziły każdy mój ruch. Zostawiłem bagaże na ławce i podszedłem do sterówki.

Dzień dobry — przywitałem człowieka przy sterze.

Dobry — mruknął.

Pan Rudolf Surow? — odczytałem jego imię i nazwisko z kartki otrzymanej od Piotra.

Czego? — usłyszałem warknięcie.

Kolega przysłał mnie do pana — podałem mu pismo.

Czego znowu chce ten Mroczek? — marynarz zabrał pismo i trzy­mając je za róg, machnął nim w powietrzu, aż załopotało niczym żagiel.

Umiesz sterować? — zapytał.

Tak.

To wal na tę przystań — wskazał na odległy o dwa kilometry pomost.

Rybak odszedł dwa kroki; mrużąc oczy i wystawiając kartkę do słoń­ca czytał, najpierw raz, potem drugi. Wreszcie złożył list i schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki. Podszedł do mnie i spojrzał przed siebie.

- Znasz się — pochwalił mnie. — Teraz daj dwie trzecie naprzód. Posłusznie przesunąłem manetkę gazu. Silnik Diesla umieszczony pod pokładem sterówki zawarczał niskim tonem, a kuter przyspieszył. Marynarz nabił fajkę i ssał ją nie zapalając.

- Do cumy — warknął, gdy po dwudziestu minutach byliśmy trzy­sta metrów od pomostu we wsi.

Przeszedłem na dziób zabierając po drodze swoje bagaże, by nie prze­szkadzały wysiadającym. Z daleka wieś Bydze wyglądała na spokojną osadę. Z kominów murowanych domów nakrytych dachówką unosiły się prosto w niebo smugi dymów. Proste drewniane płoty odgradzały gospo­darstwa. W ciepły dzień starsi ludzie przesiadywali na ławkach przed chałupami i ciekawie przyglądali się promowi. Z daleka było widać drew­niany budynek z napisem: „Karczma Czarna", białe ściany szkoły z boi­skiem i placem zabaw.

Marynarz dostojnie podpłynął do pomostu, w odpowiednim momen­cie zwalniając i kuter delikatnie dobił burtą do krawędzi mola chronione­go starymi oponami. Wyskoczyłem i szybko przycumowałem prom do knag. Pasażerowie wysiedli przyglądając mi się z uwagą.

Do zobaczenia! — zawołałem za nauczycielką ale ona nawet się nie obejrzała, tylko spłoszona przyspieszyła kroku.

Cumy rzuć! — dyrygował rybak.

Wykonałem i to polecenie i po chwili płynęliśmy na północ, do mola koło kościoła z pasażerami płynącymi do pracy na nocną zmianę. Stam­tąd kilka minut płynęliśmy do długiej na pięćdziesiąt, szerokiej na trzy­dzieści metrów wyspy z drewnianą chałupą stojącą dziesięć metrów od przystani. Przycumowana do niej była pięciometrowa, płaskodenna łódź rybacka. My stanęliśmy z drugiej strony pomostu. Znowu musiałem za­jąć się cumami. Rybak wysiadł z kutra i poczekał, aż zabiorę swoje rze­czy. Poprowadził mnie do swojej chaty. Wybudowana z bali przypomi­nała chatki amerykańskich traperów. Miała werandę, małe okienka i cięż­kie drzwi. Na dole były dwie izby, a na poddaszu trzecia, niska. Rybak wskazał mi drabinę.

Tam będziesz mieszkał, aż noce się ocieplą i zrobisz sobie szałas — powiedział.

Ale... — zacząłem.

Będziesz rano pomagał mi przy sieciach, w dzień na promie, po południu dam ci jakąś robotę, a wieczory masz wolne — pan Rudolf przemawiał, jakby rozkazywał na okręcie. — W zamian dostaniesz jeść i będziesz miał gdzie mieszkać.

Ten szałas... — zwróciłem mu uwagę.

W maju przyjeżdża mój syn i on zajmie pokój na poddaszu—usły­szałem wyjaśnienie. — Nie będę ci chyba płacił za mieszkanie w szałasie? Wszystko jedno... Wtedy będziesz mógł nawet przenieść się do tych gra­barzy, co starym ludziom kopce rozkopują. Naukowcy! Ciekawe, co im z tej wiedzy, jak nieboszczyk leży, przyjdzie? Idź, rozgość się, zaraz ru­szamy do pracy.

Wdrapałem się po drabinie na stryszek. W najwyższym miejscu miał metr i osiemdziesiąt centymetrów wysokości. Pokoik miał najwyżej dzie­sięć metrów kwadratowych i okienko wychodzące na zachód, na jezioro i drugie w dachu. Pod nim stał stolik i krzesło. Wąski tapczan z sienni­kiem stał pod oknem z widokiem na jezioro. Dwa kufry służyły jako szafy. Westchnąłem i rzuciłem się na łóżko. Sprężyny, na których leżał siennik, zajęczały.

- Złaź, obiboku! — natychmiast usłyszałem krzyk rybaka. — Nie przyjechałeś tu na wakacje! Do roboty!

Szybko w duchu policzyłem do dziesięciu, żeby uspokoić się i zsze­dłem do izby na parterze. Była to kuchnia i salon. Przy środkowej ścianie stał murowany piec z fajerkami służący do gotowania i ogrzewania zimą. Za ścianą był pokój rybaka. Wyposażenie kuchni stanowił stary kredens, kilka szafek wiszących, stół, cztery zwykłe krzesła i fotel bujany. Pan Rudolf ćmił fajkę i stał na progu.

- Chodź, maleńki — skinął na mnie.

Zeszliśmy na brzeg, gdzie suszyły się sieci. Otrzymałem rękawicę bosmańską przybory do szycia i pierwszą lekcję naprawy sieci. Wziąłem się do roboty, a stary człowiek wpatrując się w wodę co jakiś czas zerkał na postępy mojej pracy. Wiedziałem, że idzie mi nieźle, ale oni tak beształ mnie, tak dla zasady, bo chyba nigdy nikogo nie chwalił. W takich chwi­lach przypominały mi się słowa Piotra „spodoba ci się", które w mojej sytuacji traktowałem jak przepełniony ironią żart.

Pan zna pana Mroczka? — zagadnąłem rybaka.

Znam.

Jaki on jest?

A czego tak wypytujesz?

Ludzie tak go lubią...

Lubią? — pan Rudolf był zdziwiony.

A jak to nazwać? Mroczek utrzymuje wąskotorówkę i szkołę, daje ludziom pracę...

Pytasz, czy go lubią? A czy jak schwytasz ptaka, wsadzisz go do klatki i dasz mu jeść, to on cię lubi?

Jak komuś jest tu źle, może wyjechać.

Jesteś taki mądry, że potrafisz powiedzieć, do czego trzeba więk­szego hartu ducha, żeby uciec czy żeby zostać?

Nie.

Dobrze, że jesteś skromny. Przywilejem młodości jest widzenie wszystkiego w czarno-białych barwach, z czasem człowiek dostrzega szarości. O, płyną po ciebie. Już donieśli...

Po wodzie niósł się warkot łodzi motorowej. Z daleka widać było za pleksiglasową owiewką dwie głowy pasażerów. Im byli bliżej, tym lepiej widziałem, że byli to młodzi ludzie, ubrani w dżinsy i bluzy, krótko ostrzyżeni, wysportowani, ale nie przypominali tępych osiłków ani biorących udział w burdach stadionowych. Wyglądali jak młodzi bankierzy, menedżerowie na wypoczynku.

Kto to? — zapytałem.

Jeźdźcy Apokalipsy według Mroczka — kpił pan Rudolf. — To jego straż przyboczną którzy niczym Zabór, Mord, Głód i Śmierć, na białym, czerwonym, wronym i płowym koniu jeżdżą po okolicy pilnując majątku pana Mroczka.

A to są...

Pan Rudolf zmrużył oczy i osłonił je dłonią od słońca.

- Mord i Śmierć — oznajmił.

Podpłynęli do pomostu i jeden z nich wysiadł. Nie wyglądali tak groźnie, jak ich opisywał rybak.

Dzień dobry — przywitali się. — Ma pan, panie Rudolfie, po­mocnika?

To letnik, który chce zasmakować zwykłego życia — odpowie­dział rybak.

Możemy go zabrać do pana Mroczką który chce go poznać?

A czego wy tu nie możecie? Najpierw się jego spytajcie — rybak obejrzał się na mnie.

Muszę? — spytałem pana Rudolfa. — Może jak skończę robotę? Po raz pierwszy w oczach marynarza ujrzałem błysk radości.

Widzicie — rybak odwrócił się do ludzi Mroczka —jeden dzień pracuje u mnie i już się nauczył co ważniejsze: pan Mroczek czy robota.

Zauważyłem, że twarze obu młodzieńców stężały. Chyba przyzwy­czaili się, że w tej okolicy mogą wszystko.

Jedź, zobacz pana Mroczka, bo to ważna persona — pan Rudolf spojrzał na mnie. — Wrócisz, to skończymy robotę.

Odwiozą mnie panowie? — zapytałem wysłanników Mroczka.

Pan Rudolf przypłynie po swojego pomocnika — usłyszałem od­powiedź.

Niespiesznie odłożyłem narzędzia do skrzynki i ruszyłem do moto­rówki. Gdy już przesadzałem nogę przez burtę, żeby do niej wsiąść, je­den z młodziaków odwrócił się do mnie.

- Lepiej załóż coś eleganckiego — rzucił zerkając pogardliwie na mój strój. — Pan Mroczek nie lubi flejów.

Przyjrzałem się swoim wojskowym drelichom i bluzie, teatralnym gestem powąchałem ją i bez słowa poszedłem do chałupy przebrać się. Wyjąłem z worka starannie złożoną bawełnianą marynarkę, czarne dżin­sy, białą koszulę i pantofle.

Na mój widok w nowym przebraniu pan Rudolf tylko splunął do wody, a młodzieńcy uśmiechnęli się. Usiadłem za nimi w motorówce i zaraz popłynęliśmy na zachód. Przez całą drogę młodzieńcy nie odezwali się.

Przyglądałem się okolicy i porównywałem ją z wrytym w mej pa­mięci szkicem Piotra. Jezioro Krzyżowieckie przypominało swym kształ­tem wielki kleks, którego dwie leżące południkowo odnogi na wscho­dzie miały łączną długość czterech i pół kilometra. Północna zatoka na­zywana była Wąską, a południowa Kątem Szczupaka. Od nich na wschód odchodziła jeszcze niewielka Zatoka Pipek Na południowym krańcu Kąta Szczupaka znajdowała się mała wieś Kulawa, którą od Bydzów dzieliła odległość jednego kilometra. Na osi obu zatok, pośrodku jeziora, był długi na sto i szeroki na dwadzieścia metrów Jeleni Ostrów.

Na zachód od Jeleniego Ostrowa wyrastało z wody niewielkie, o śre­dnicy trzydziestu metrów Grodzisko. Sto metrów od niego przebiegał szlak promu łączącego Półwysep Kopyto, gdzie stał kościół z wsią Bydze. Na wschód od półwyspu głęboko na północ wżynała się okrągła zatoka zwana Kulą. Na jej wschodnim brzegu stała willa Mroczka. Na wschód od Bydzów była Zatoka Szalona, na której środku tkwiła wyspa pana Rudolfa. Kilkaset metrów za nią rozpoczynał się podmokły las, przez którego środek przepływała Szalonka, strumień zasilający rzekę Wierzy­cę. Ze wschodu na zachód jezioro miało szerokość czterech kilometrów.

Po kilku minutach wpłynęliśmy do Kuli i dobiliśmy do ozdobionego chińskimi lampionami pomostu. Jeden z młodzieńców został przy moto­rówce, a drugi poprowadził mnie między skalniakami, przez ogród pełen kwiatów, do trzypiętrowej willi. Jak zauważyłem, na najniższym pozio­mie, w suterenie, był basen. Parter rozpoczynał się od ogromnego tarasu. Wyżej były już tylko balkony, duże okna i dwuspadowy, niesymetryczny dach. Na tarasie, pod parasolem, przy stoliku, z laptopem na kolanach siedział mężczyzna średniego wzrostu o wysportowanej sylwetce, okrągłolicy, krótko przystrzyżony brunet —jak starszy brat młodzieńców. Różnił się od nich ubraniem, białymi lnianymi spodniami, koszulą i sweterkiem polo. Pił sok pomarańczowy z lodem z wysokiej szklanki. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się serdecznie. Wstał i wyciągnął do mnie dłoń.

Jarosław Mroczek — wyrzucił z siebie imię i nazwisko w tempie karabinu maszynowego.

Paweł Daniec — przedstawiłem się.

Proszę usiąść — Mroczek wskazał mi miejsce przy stoliku. Odprawił młodziana z ochrony i podszedłem do stolika z barkiem.

Czego się pan napije? — zapytał.

Niczego, dziękuję. Można wiedzieć, czemu pan chciał mnie zoba­czyć, wysłał po mnie komitet powitalny?

Mroczek jakby się zawahał, a potem uśmiech powrócił na jego twarz.

Pan jest tu nowy — zaczął przemowę. — Można wiedzieć, na jak długo pan tu przyjechał?

Zobaczę, jak będzie mi się tu żyło.

No właśnie — Mroczek pokiwał głową. — Znalazł się pan w spo­łeczności, w której obowiązują już pewne prawa...

Wyznaczone przez pana? — wtrąciłem pytanie.

Przez zdrowy rozsądek. Nie chciałbym, żeby pana obecność naru­szyła równowagę, którą ze sporym wysiłkiem tu budowałem. Można wiedzieć, czym się pan zajmuje na co dzień?

Jestem muzealnikiem.

To świetnie. Jako miłośnik starych rzeczy będzie pan miał szacu­nek dla tradycji. Rozumiem, że pan nie zostanie tu na stałe?

Nie wiem.

A jak to się stało, że trafił pan do rybaka Rudolfa?

Przez przypadek — skłamałem, bo nie podobało mi się wścib­stwo tego biznesmena.

Mroczek usiadł przy stole i chwilę szukał czegoś w przenośnym kompute­rze. Odwrócił go do mnie, abym mógł zobaczyć, co ukazane jest na ekranie.

- Pan chyba nie jest ze mną szczery — stwierdził Mroczek. Pewnie doniesiono mu też i o piśmie, jakie pokazałem rybakowi. — Ja za to, po­wiem panu prawdę. Widzi pan przed sobą mój plan stworzenia wokół tego jeziora prawdziwej oazy. Chcę uruchomić tu trzy niewielkie ośrodki wy­poczynkowe dostosowane do potrzeb turystów w różnym wieku i o róż­nych upodobaniach. Nad Kulą zamieszkają starsi i zwolennicy spokoj­nego plażowania, nad Kątem Szczupaka młodzi i aktywni, a w Zatoce Wąskiej aktywni, ale nieprzepadający za wieczornymi dyskotekami...

Słuchałem planów Mroczka, ale moją uwagę przykuwało to, że Za­toka Szalona i wyspa pana Rudolfa, nie zostały jeszcze zagospodarowa­ne. Wolałem na razie nie poruszać tej sprawy.

Zgadza się pan, że to dobry pomysł? — pytanie Mroczka wytrąci­ło mnie z zamyślenia.

Tak, ale w granicach rozsądku — odpowiedziałem.

Oczywiście. Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Jak sądzę, nie zamierza pan pozostać na wyspie Rudolfa na stałe?

Jeszcze nie — odparłem.

Jeszcze? — zaniepokoił się Mroczek.

Wszystko może się przecież zdarzyć — powiedziałem wstając. — Chyba już wszystko sobie wyjaśniliśmy i jestem wolny?

Może pan stąd wyjechać w każdej chwili. Nie musi pan pracować u prostego rybaka... Pan, człowiek wykształcony... Szkoda, że pana tak późno poznałem. Przydałby mi się ktoś taki, ale niestety tę pracę obieca­łem już komuś innemu. Ma pan charakter...

Nie jestem tu mile widziany?

Nikt tego nie powiedział... — Mroczek znacząco zawiesił głos. Również wstał i gestem wskazał ścieżkę prowadzącą do przystani. Oso­biście odprowadził mnie na pomost. Kilkanaście metrów od mola na wodzie czekała łódź rybacka Rudolfa. Rybak uruchomił silnik i zgrabnie przybił do pomostu.

Dobry wieczór, panie Rudolfie — biznesmen przywitał rybaka.

Dobry — mruknął stary marynarz. Wsiadłem do łodzi, a Mroczek odszedł na górę.

Na co czekasz? — usłyszałem warknięcie pana Rudolfa. Spojrzałem na niego zdezorientowany, a on wymownie wskazał na

ciężkie, drewniane wiosła.

Mamy silnik — zwróciłem mu uwagę.

Zwrócisz mi za paliwo? Już i tak niepotrzebnie spaliłem je, żeby tu przypłynąć.

Ale marynarka... — próbowałem dać do zrozumienia, że zapocę ubranie.

Zdejmij, potrzymam.

Westchnąłem, zdjąłem marynarkę, zakasałem rękawy koszuli i za­cząłem wiosłować. Gdy wypłynęliśmy z Kuli, złapałem tempo i odważy­łem się odezwać.

Mroczek chce kupić pana wyspę, ale pan jej nie chce sprzedać, więc próbuje pana stąd wykurzyć? — zapytałem rybaka.

Próbuje — pan Rudolf prychnął pogardliwie.

Gdy dobiliśmy do wyspy, wysiadłem z łodzi słaniając się na nogach i ruszyłem do chaty.

Dokąd idziesz? — zapytał mnie rybak.

Spać —jęknąłem.

Zostawiłeś robotę — pan Rudolf wskazał na sieci.



ROZDZIAŁ CZWARTY


PORANNY POŁÓW RYB • OBYCZAJE PANA RUDOLFA • MA­RZENIA O LATANIU • JAGODA JEDZIE NA STUDIA* SOBOT­NIE ZAKUPY • CZYM ZAJMUJE SIĘ MUZEALNIK? • ROZBI­TA ŻAGLÓWKA


Sen po ciężkiej robocie jest przytłaczający, czułem się wręcz wgnie­ciony w siennik ciężarem wykonanych prac. Wczoraj, późnym wieczorem nie miałem nawet ochoty wyjmować z worka śpiwora, który przezornie ze sobą zabrałem. Padłem na łóżko, przykryłem się kocem i usnąłem.

- Młody! — budził mnie chrapliwy krzyk pana Rudolfa i grzecho­tanie drabiny o brzegi otworu w podłodze, w który była włożona. — Wstawaj, leniu! Płyniemy na ryby!

Z trudem otworzyłem powieki i zerknąłem na zegarek.

Jest czwarta! —jęknąłem.

A co ty myślisz?! Marsz do mnie, bo jak po ciebie pójdę...

Niech pan spróbuje po mnie przyjść na stryszek! Zagłoba też po­trafił obronić się przed inwazją kozacką siedząc na poddaszu...

Jak nie chcesz pracować, to nie. Kiedy wrócę z połowu wsadzę cię do łodzi i zawiozę na molo do Mroczka. On z przyjemnością odstawi cię do miasta.

Westchnąłem i wstałem. Nie musiałem się nawet ubierać, bo spałem w ubraniu. Przeczesałem ręką zmierzwione włosy i zszedłem do kuchni. Musiałem wyglądać na strasznie zmęczonego, skoro rybak uśmiechnął się pod nosem. Właśnie zdejmował z kuchni czajnik i do prawie półlitro­wych kubków nalewał kawę zbożową. Jej zapach przypominał mi przed­szkole prowadzone przez siostry zakonne. Smak gotowanych przez nie potraw prostych, intensywnie pachnących pozostał we mnie na długo jako wspomnienie ciepła i dobrą jakim zakonnice obdarzały nas wszyst­kich. Odruchowo usiadłem do stołu i wyciągnąłem dłoń po kubek, gdy nagle mocno swoją grabą trzepnął w nią rybak.

- Gdzie pchasz paluchy?! — krzyknął. — Nieogolony chcesz jeść śniadanie i jechać na ryby? Szacunku nie masz?!

Posłusznie wstałem, wróciłem na górę po przybory toaletowe, wziąłem miskę z ciepłą wodą na werandę i tam się ogoliłem i umyłem. Potem usiadłem do stołu, przy którym Rudolf pił kawę i czytał gazetę. Zdziwi­łem się, skąd rybak na wyspie wziął prasę i mleko do kawy. Zerknąłem na tytuł pisma i zobaczyłem poniżej datę wydania. Gazeta była sprzed miesiąca, ale rybak z zainteresowaniem czytał dział aktualności!

Wieczorem ci pożyczę — powiedział staruszek.

Dziękuję, ale to, o czym pan teraz czyta, wydarzyło się przed miesiącem.

No i...

Jaki jest sens czytać stare gazety?

Czy muzealnicy nie czytają gazet sprzed stu lat?

Czytają ale to co innego...

Jeżeli ktoś ważny już miesiąc temu obiecywał podwyżkę emery­tur, a ja jej jeszcze nie dostałem, to wiem, co o kimś takim myśleć. Mam rację?

Ma pan — roześmiałem się.

Pan Rudolf też się śmiał, a jego twarz przypominała teraz starożytny wizerunek satyra.

Mroczek w zamian za ryby dostarcza mi paliwo, trochę jedzenia i właśnie stare gazety — wyjaśnił rybak. — Tymi gazetami chce mnie pogrążyć...

To pan wszystkie ryby oddaje Mroczkowi?

Te, których nie kupią ludzie z Bydzów, bo oni mają prawo pier­wokupu.

Rybak szybko dopił kawę i wstał od stołu.

Na co czekasz? — spojrzał na mnie zdziwiony. Zajrzałem do kubka z kawą który opróżniłem do połowy.

Zastanawiałem się, co będzie na śniadanie...

Kawa — wyjaśnił pan Rudolf. — Robota czeka. Na morzu dzień zaczynało się od łyku morskiej wody...

Szybko dopiłem kawę i pobiegłem za rybakiem. Musztrował mnie mówiąc co powinienem robić, jak ładować sieci, gdzie ustawić skrzynki. Potem kazał mi chwycić za wiosła. On siedział na rufie, przy sterze, ja twarzą do niego na środkowej ławce.

Przecież możemy na silniku — nieśmiało zwróciłem mu uwagę.

Primo — rybak wystawił powykrzywiany kciuk — na statku rzą­dzi kapitan. Secundo — palec wskazujący i kciuk przypominały pistolet wycelowany w moją pierś — po co budzić ryby i ludzi? And last but not least — rzekł po angielsku, a trzy palce utworzyły trójząb — nie zawsze trzeba robić łatwiej, czasami można piękniej...

Już wczoraj, przed snem uznałem, że stary marynarz chce mi zorgani­zować szkołę marynarskiego życia, a teraz miałem tego najlepszy dowód. Zastanawiałem się, na co trzeba więcej odwagi: uciec i żyć ze świadomo­ścią że się stchórzyło, czy wytrwać? Postanowiłem, że będę twardy. Zła­pałem za wiosła i energicznie wypłynąłem na spokojne wody jeziora.

Płynęliśmy jakby zawieszeni pomiędzy ołowianą taflą wody i kłęba­mi nisko wiszących mgieł. Docierały do nas tylko odgłosy budzącej się wsi, ptasie śpiewy. Wiosła w dulkach piszczały, a pióra równomiernie uderzały z pluskiem, znacząc nasz szlak kręgami na wodzie. Rybak ste­rował pewnie mimo braku jakichkolwiek znaków orientacyjnych. Po półgodzinie minęliśmy cypel lądu.

- Jeleni Ostrów — wyjaśnił mi pan Rudolf i dalej milczał. Strużki potu spływały mi po plecach, a pojedyncze krople zbierały

się na brwiach. Zdjąłem bluzę zostając w samym podkoszulku.

Chorowałeś? — zapytał mnie rybak.

Skąd pan wie?

Masz dobrą sylwetkę, ale jakby brakowało ci sił... Nadawałbyś się do marynarki. Nie zna prawdziwego smaku życia ten, kto nie służył w marynarce. Byłeś w wojsku?

Tak.

W jakiej jednostce?

W spadochroniarzach.

Latałeś samolotem? — nagle oczy rybaka zabłysły dziwnym bla­skiem.

Tak.

Ale z niego wyskakiwałeś?

Tak, ze spadochronem.

Po co? Czy latanie nie jest wspaniałe?

Jest, ale sam pan mówił, że czasami trzeba robić rzeczy piękniejsze. Głównie ćwiczyliśmy skakanie z automatycznym otwarciem czaszy, ale miałem okazję skakać z dużych wysokości z opóźnieniem, to znaczy sa­memu otwierało się spadochron. Zaraz po wyskoczeniu z samolotu mo­głem czuć się jak ptak. To oszałamiające wrażenie, gdy twarz muska pęd powietrza, adrenalina szumi w uszach, dochodzi się do ledwie wyczuwal­nej granicy, przy której wydaje się, że zaraz uderzymy o ziemię i wtedy jedno szarpnięcie i otwarcie czaszy pozwala nam łagodnie wylądować.

Rybak słuchał tego z autentyczną fascynacją, z szeroko otwartymi oczami, jakby zapatrzony w dal.

Pan służył w marynarce? — domyśliłem się.

Tak, wiele lat na okręcie podwodnym, jako drugi mechanik.

Nie bał się pan, w takiej puszce, na dnie morza?

Nie, ale zawsze chciałem latać... — nagle pan Rudolf otrząsnął się z zamyślenia i rozejrzał się po wodzie. — Do roboty! — rzucił swoje ulubione hasło.

Zaraz też zajęliśmy się opróżnianiem sieci. Pięć skrzynek zapełniliśmy rybami. Sprawdziliśmy i pozostałe żaki. Powoli mgła opadała, wiatr rozwie­wał ją i zdołałem się zorientować, że przemieszczamy się na południe, mię­dzy zachodnim brzegiem jeziora a Jelenim Ostrowem. Pan Rudolf starał się uczyć mnie rybactwa pokazując, w jakich miejscach powinny być ryby i jakich gatunków. Przed szóstą uruchomił silnik i wróciliśmy na wyspę.

- Rozwieś sieci do suszenia i przeładuj skrzynki na prom — wydał mi polecenia. Sam poszedł do chaty.

W kwadrans zrobiłem wszystko co mi kazał i usiadłem na burcie promu, żeby odetchnąć. Stary marynarz nie uznawał przestojów w pracy i zaraz wyszedł ubrany w swoją czapkę i kurtkę. A więc był to strój do wożenia pasażerów! Odcumowaliśmy i kuter popłynął do Bydzów. Na pomoście czekały już kobiety chętne do kupienia ryb. W ładowni, w spe­cjalnej skrzynce były waga i odważniki i szybko sprzedaliśmy trzy skrzyn­ki ryb. Następnie na przystań zaczęli się schodzić ludzie chętni do prze­prawy na Półwysep Kopyto, skąd mieli przejść do stacji wąskotorówki. Ludzie z ciekawością przyglądali mi się i czułem ich spojrzenia na swo­ich plecach, gdy płynęliśmy, a ja oparty o maszt siedziałem na zamknię­tym luku forpiku.

Na Kopycie czekało kilku mężczyzn, którzy wracali z nocnej zmiany. Z nimi popłynęliśmy do mola koło willi Mroczką gdzie dwie skrzynki ryb odebrał jeden z młodzianów biznesmena, ważąc połów i notując jego war­tość. Odwieźliśmy pasażerów do Bydzów i wróciliśmy na wyspę rybaka.

Gdy zostałem na przystani, by zacumować kuter, pan Rudolf poszedł do chaty i po chwili wrócił z ćwiartką chleba i kawałkiem sera.

- Zjedz śniadanie — powiedział podając mi jedzenie. — Potem wy­szoruj łódź i umyj pokład kutra. Jak to zrobisz, to do obiadu masz wolne.

Rozkoszowałem się smakiem chleba domowego wypieku i sera pa­trząc, jak pan Rudolf odchodzi na wschodni kraniec wyspy, w gąszcz osik i leszczyn. Po kilkunastu minutach odpoczynku zająłem się pracą.

Słońce grzało mnie w plecy, wiatr pędzący pojedyncze chmury po niebie chłodził twarz, a z oddali dobiegały odgłosy wsi Bydze, warkot traktorów, pianie kogutów, poszczekiwania psów i niekiedy okrzyki dzieci, które przerwy w szkole spędzały pewnie na boisku. Najbardziej zastana­wiały mnie dźwięki płynące do mnie z drugiego końca wyspy: pojedyn­cze stuki młotkiem, powolne „szuu-szuu" piły.

Po pracy poszedłem na strych, chociaż byłem ciekaw, co robi rybak. Rozpakowałem ubrania do kufrów, na stole położyłem książki zabrane ze sobą discmena i telefon komórkowy, z którego tu nie miałem żadnego pożytku, bo na wyspie nie było prądu i zasięgu, więc nie mogłem nała­dować baterii. Potem z książką w dłoni wyszedłem na werandę, usia­dłem na schodkach i próbowałem czytać, ale zmęczenie nie pozwalało mi skupić się na lekturze. W końcu oparłem się o słup podtrzymujący daszek i zasnąłem.

Obudziłem się, gdy pan Rudolf położył mi na kolanach miskę zie­mniaków polanych kwaśnym mlekiem. Obok mnie postawił szklankę piwa. Sam, ze swoją miską usiadł na bujanym fotelu na werandzie i jadł przypatrując mi się.

Co czytasz? — zapytał, gdy wyraźnie zaspokoił pierwszy głód.

Książkę o dziejach Prusów i ich powstań przeciw Krzyżakom — odpowiedziałem.

Lubisz historię — rybak zamyślony pokiwał głową. — Dobrze, jak człowiek ma jakąś pasję. A jakie masz marzenia?

Odłożyłem łyżkę do miski i zamyśliłem się. Zdumiony stwierdziłem, że tak naprawdę nie mam marzeń. Moje życie wypełniała interesująca praca. Co miałem powiedzieć? Nie miałem planów życiowych, pragnień. Jedni chcą podróżować, przeżywać przygody, aleja to wszystko miałem na co dzień. Inni chcieliby założyć rodzinę, mieć dom, ale gdybym to uczynił, to albo cierpiałaby moja praca, albo rodzina.

Pan Rudolf zachichotał widząc moją bezradność.

- Wybiegłeś przed peleton i zgubiłeś drogę — orzekł. Spojrzał na zegarek i pochylił się nad miską. — Jedz, trzeba płynąć po ludzi. Zbliża się szesnasta.

Skończyliśmy obiad, umyłem miski w jeziorze i wsiedliśmy na ku­ter. Pan Rudolf tradycyjnie przebrał się w swoją czapkę i kurtkę. Byłem ciekaw, co zakłada w gorące, letnie dni.

Popłynęliśmy do pomostu na Kopycie, skąd zabraliśmy wracają­cych z pracy. W Bydzach na pokład wsiedli ludzie płynący na nocną zmianę, a między nimi brunetka. Uśmiechnąłem się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech. Zauważyłem, że starsi ludzie widząc to spoj­rzeli na dziewczynę z przyganą. Tym razem pan Rudolf kazał mi stero­wać, a sam przeszedł na dziób i stał tam pykając fajkę. Na dwieście me­trów od przystani przejął stery, a ja pobiegłem do cum. Gdy stanęliśmy, podałem rękę brunetce, żeby pomóc jej wyjść, bo niosła ciężką torbę. Chwilę się wahała ale przyjęła pomoc.

Dokąd pani jedzie? — zagadnąłem ją.

Do Gdańska na studia zaoczne — odpowiedziała.

Nie żal pani wyjeżdżać w taką piękną pogodę?

Tym razem tylko pomachała mi ręką i odeszła pospiesznie drogą do przystanku wąskotorówki. Myślałem, że zostaliśmy z Rudolfem sami na przystani.

Pan Mroczek ufundował jej stypendium i żal marnować taki dar — ksiądz znowu zaskoczył mnie, pojawiając się nagle za plecami.

Niech będzie pochwalony... — pan Rudolf przywitał duchowne­go. — Młody ma rację, że żal dziewuchy i wie wikary dlaczego.

Ksiądz zmieszał się.

Pewne rzeczy są nieuniknione — stwierdził po chwili.

Tak — pan Rudolf smutno pokiwał głową. — Odpływamy — rozkazał.

Jak panu podoba się życie w tej okolicy? — dopytywał się ksiądz.

Jest cudownie — odparłem z uśmiechem. — Zdążyłem nawet po­znać pana Mroczka. To była prawdziwa przyjemność — dodałem z ironią.

Twarz księdza nie wyrażała żadnych uczuć, a rybak dodał gazu i szyb­ko odpłynęliśmy od pomostu i wróciliśmy na wyspę. Resztę popołudnia i wieczór do zachodu słońca spędziłem na przeglądzie silnika kutra bo zdaniem rybaka „zawory coś stukają". W rzeczywistości mogłem tylko rozkręcić część maszyny i z powrotem skręcić stwierdzając, że silnik jest w idealnym stanie — w końcu pan Rudolf był mechanikiem na okrę­cie podwodnym. Podczas roboty rybak przyniósł mi wieczorem kubek herbaty i miskę klusków.

Gdy wróciłem do chaty wycierając świeżo umyte ręce o poły bluzy, zajrzałem do prywatnego apartamentu rybaka. Siedział w głębokim fote­lu stojącym plecami do ściany zastawionej regałami z książkami. Łóżko miał tak ustawione, by stopy grzało mu ciepło pieca z kuchni. Miał też starą szafą i dwa kufry. Pomieszczenie oświetlała lampa naftowa. Pod­niósł wzrok znad książki.

Wszystko w porządku—zameldowałem. — Nasmarowałem i cho­dzi jak złoto...

Słyszałem — sucho stwierdził rybak.

Widzę, że pan też czyta książki. Ma pan duży księgozbiór.

Bo to jedne z niewielu rzeczy, jakie naprawdę warto mieć. Do­brej nocy.

Dobranoc — odpowiedziałem i wspiąłem się do swojego pokoiku. W ciemnościach rozebrałem się i ułożyłem do snu. Obudziłem się

przed świtem. Zegarek pokazywał, że jest czwarta. Spodziewając się pobudki sam wstałem i zszedłem do kuchni. Z pokoju rybaka dobiegało ciche chrapanie. Starając się zachowywać jak najciszej napaliłem w pie­cu, zagotowałem wodę, żeby się umyć i ogolić. O piątej zadzwonił bu­dzik w pokoju rybaka. Po kilku minutach ubrany pojawił się w kuchni. Chwilę zdumiony przyglądał mi się.

Czemu tak wcześnie wstałeś? — zapytał.

Myślałem, że płyniemy na ryby...

Tylko w poniedziałki, środy i piątki. Dziś jest sobota. Zrób herba­tę, wyjmij chleb i smalec — pokazał na kredens.

Gdy otworzyłem drzwiczki, odkryłem tam foremkę dużego bochna chleba, kilka słoików ze smalcem, z konfiturami i kompotami, puszki mięsne. Gdy przygotowywałem śniadanie, rybak golił się brzytwą. Przy­glądałem się temu niczym pokazowi połykacza mieczy. W dobie maszy­nek jednorazowych i elektrycznych golarek brzytwa wydawała się eks­trawagancją. Potem jedliśmy, a rybak czytał swoją gazetę sprzed miesią­ca. Smalec był wyśmienity, z cebulką, kawałkami jabłek i odrobiną kmin­ku. Pan Rudolf widząc, że jem trzecią kromkę, wyjął z szafki niewielki gliniany garnek z ogórkami kiszonymi.

Skąd pan bierze te wszystkie smakołyki?—nie wytrzymałem i spy­tałem.

Jak dobra gospodyni robię zapasy na zimę. Zimą to po prawdzie odwiedza mnie tylko ksiądz po kolędzie. W umówione dni idę na spotka­nie z listonoszem i czasami do objazdowego sklepu, jeśli akurat jest we wsi. Nie każdy ma odwagę iść po lodzie.

To jak zimą ludzie dostają się do pracy?

Mroczek organizuje linię autobusową.

Mogłem się domyślić. Pan Mroczek myśli o wszystkim.

Pan Rudolf nic nie powiedział. Przed szóstą poszliśmy na kuter i od­płynęliśmy do wsi, by odbyć kurs z Bydzów na Kopyto i z powrotem.

Gdy w końcu zacumowaliśmy w Bydzach, pan Rudolf kazał mi zabrać worek i iść ze sobą. Koło sklepu stała duża ciężarówka — sklep z logo firmy pana Mroczka. Przed owym sklepem, zwanym przez miejscowych Towarkiem, ustawiła się kolejka, ale dwie sprzedawczynie szybko i spraw­nie obsługiwały ludzi. Rybak zrobił zakupy, które spakowałem do wor­ka i poszliśmy do murowanej chałupy z podcieniem stojącej w środku wsi, koło przydrożnego krzyża. Na ścianie budynku była przybita ta­bliczka z napisem: „Sołtys".

Witaj, Celino, nasza urocza sołtysino! — pan Rudolf zawołał na widok pięćdziesięcioletniej, dobrze zbudowanej kobiety z kokiem zawi­niętym z warkocza.

Dzień dobry, Rudolfie — odpowiedziała przeganiając psa który nas obskakiwał radośnie merdając ogonem. — To twój pomocnik?

Paweł, będą z niego ludzie — rybak poklepał mnie po ramieniu.

Mroczek nie nachodzi cię?

Nie — pan Rudolf cicho odpowiedział dając miną znak, że sołtysina nie powinna poruszać tego tematu przy mnie. — Przygotowałaś to, o co cię prosiłem?

A jakże — sołtysina wytarła ręce w fartuch i zaprosiła nas do cha­łupy. — Kura, miód, jajka — mówiła podając torby.

Zanieś to na pokład — rozkazał mi marynarz.

Posłusznie zarzuciłem pełen wór na plecy, ostrożnie wziąłem do ręki torbę z jajkami i poszedłem na przystań. Położyłem zakupy w kok-picie i czekałem na kapitana. Gdy siedziałem na burcie kutra opierając stopy o deski mola, na przystań przyszła nastolatka. Rude, długie włosy zawiązała w dwa grube warkocze. Miała okrągłą, piegowatą buzię, zie­lone oczy skryte za grubą firanką rzęs i figurę dziewczynki przechodzą­cej w wiek kobiety. Nosiła modne spodnie odsłaniające pępek, obcisłą koszulkę na ramiączkach i sportową bluzę zapinaną na suwak, na której wyszyta była liczba „69".

Dzień dobry! — przywitała mnie.

Dzień dobry — odpowiedziałem.

Pan jest ten nowy pomocnik starego Rudolfa?

Tak.

Czemu pan tu przyjechał?

Żeby odpocząć.

Pracując u rybaka?

Może właśnie tego mi potrzeba.

A czym pan się zajmuje na co dzień?

Jestem muzealnikiem.

Odkurza pan zabytki?

Nie tylko, czasami trzeba je ratować przed zniszczeniem lub kra­dzieżą...

Ma pan dziewczyną?

Nie.

Podoba panu się pani Jagoda?

A kto to?

Ruda roześmiała się.

- Nasza nauczycielka — wyjaśniła. — Ludzie mówili, żeście całą drogę ze stacji gadali ze sobą.

Domyśliłem się, że brunetka miała na imię Jagoda. Jeżeli ludzie plot­kowali o naszej rozmowie, to co powiedzą gdy dowiedzą się, ze poma­gałem jej wysiąść z promu?

Macie bardzo ładną nauczycielkę — przyznałem.

Jak pan ma na imię?

Paweł.

Aldona — przedstawiła mi się. — Jest pan bogaty?

Nie.

Szkoda, bo wygląda pan na fajnego faceta.

Dziękuję za komplement, ale nie dobra doczesne stanowią o war­tości człowieka.

Mówi pan jak nasz ksiądz.

Przecież religia opowiada o prawdach i wartościach uniwersalnych

Szkoda, że nie jest pan bogaty, bo szkoda pani Jagody.

Czemu?

Nastolatka nie zdążyła odpowiedzieć, bo nadszedł pan Rudolf, a za nim maszerowała czereda dzieci.

- Ruda, bałamucisz mi załogę! — huknął rybak.

Niby był zdenerwowany, ale jak młodzieniaszek delikatnie szczypnął ją w goły brzuch.

- Schowaj pępek, bo przecież do księdza płyniemy — pouczył ją.

Pierwszym kursem przewieźliśmy starszą młodzież, którą na przy­stani odebrał ksiądz i poprowadził do kościoła. Wróciliśmy do Bydzów po grupę młodszych i do wsi zawieźliśmy starszych, a wreszcie po skoń­czonych lekcjach religii znowu młodsze do osady. W południe wrócili­śmy na wyspę. Rybak kazał mi na obiad przygotować ziemniaki z jajecz­nicą, a sam zniknął w zaroślach. Wrócił na posiłek i znowu przepadł. Nim odszedł, dał mi kosę i kazał wykosić trawę, chwasty i krzaczki przed domem, po bokach wydeptanych ścieżek.

Po szesnastej odbyliśmy kurs z Kopyta do Bydzów. Tam na przystani czekała Aldona.

Przyjdzie pan na dyskotekę dziś wieczorem? — zapytała mnie.

Nie lubię głośnej muzyki i chyba słabo tańczę — odpowiedziałem.

Szkoda, ale jak będzie pani Jagoda, to pan przyjdzie?

Może — zdążyłem odpowiedzieć, nim odpłynęliśmy.

Tego dnia nikt z Bydzów nie chciał płynąć na Kopyto, więc wrócili­śmy do domu. Całą drogę powrotną pan Rudolf intensywnie nad czymś myślał przypatrując mi się.

Umiesz żeglować? — zapytał mnie, gdy dobiliśmy do przystani.

Oczywiście — odparłem.

Poczekaj tu.

Pan Rudolf najpierw zdjął kurtkę i czapkę, założył strój do pracy i zniknął w zaroślach. Wrócił po kilkunastu minutach holując po wodzie trzymetrową łódkę z drewnianym masztem. W żaglówce było pełno wody. Wymontowaliśmy maszt i razem wyciągnęliśmy ją na brzeg i wywrócili­śmy do góry dnem.

- To ślad po motorówce ludzi Mroczka — pan Rudolf pokazał na pęknięte klepki poszycia na prawej burcie. — Wyremontujesz, będzie to twoja łódka i będziesz miał czym płynąć na zabawy czy gdzie tam ze­chcesz. Jak nie ma wiatru, można założyć wiosła.

Przyglądałem się trzymetrowemu kadłubowi o słomkowym poszy­ciu. Wręgi, stewy, kil wyglądały bardzo dobrze. Trzeba było załatać dziurę, oczyścić poszycie, uszczelnić, zalakierować. Musiałem zrobić nowe wio­sła, miecz, płetwę sterową, oczyścić z rdzy kluzy i knagi, założyć nowe liny i pewnie uszyć żagiel.

Ze trzy tygodnie — ocenił pan Rudolf, jakby czytając w moich myślach. — Mam dobry materiał na żagiel, liny też znajdę.

Jak to się stało? — wskazałem na dziurę. Wypadek.

To chyba nie był wypadek. Chcieli pana staranować?

Nie mnie, ale syna.

Odwiedza pana?

Przyjedzie, jak zda egzaminy na studiach.



ROZDZIAŁ PIĄTY


WYPADEK MOTORÓWKI • RATUJĘ ALDONĘ • WIZYTA PANA MROCZKA • PIOSENKA O NAUCE LATANIA • CHRZEST ŻAGLÓWKI • ZAPROSZENIE DO MŁYNA • WIEL­KANOC U KSIĘDZA



Pan Rudolf nie chciał mi nic więcej powiedzieć o swoim synu. Na­stępne dwa tygodnie upłynęły w monotonnym rytmie codziennych prac. Przed świtem w poniedziałki, środy i piątki płynęliśmy na ryby. Codzien­nie rano odbywaliśmy dwa kursy z Bydzów na Kopyto i z powrotem. Zdarzało się, że płynęliśmy w środku dnia, ale rzadko, jedynie wtedy, gdy zebrało się minimum pięć osób i dawało nam znać waleniem w gong na przystani — takie były przepisy regulujące przewóz promem ustalone przez pana Mroczka. Gdy nie łowiliśmy lub nie woziliśmy ludzi, zaj­mowałem się łataniem sieci, myciem naszej armady i gotowaniem co drugi dzień. Jadaliśmy prosto dochowując piątkowych postów. W nie­dzielę na obiad był obowiązkowo rosół. O tej porze roku mało było wa­rzyw, nie licząc zapasu ziemniaków, więc jadaliśmy kasze, kluski i ma­karony, w których wyrobie pan Rudolf był mistrzem.

Zajmowałem się też restauracją żaglówki. Rybak przygotował mi nie­zbędne narzędzia i nie pozwalał chodzić na drugi koniec wyspy. Poznałem za to inną jego tajemnicę — spiżarnię. Była to głęboko zakopana w ziemi piwniczka zbudowana z kamieni. Ściany miały nawet dwie warstwy od­dzielone trzydziestocentymetrową warstwą powietrza. Ocembrowana ce­głami studnia dodatkowo pogłębiała chłód. Było tam tak zimno jak w praw­dziwej lodówce, a zapasy żywności, nawet po zimie, mogły starczyć mini­mum na miesiąc. W każdy piątek odprowadzałem wzrokiem jadącą na studia Jagodę, która rzadko kiedy zamieniała ze mną choćby słowo. Z miej­scowych jedynie Aldona podczas sobotnich rejsów na katechezę zagadywa­ła mnie, ale rozmowy te były korepetycjami z historii, z których korzystała reszta młodzieży. Stary marynarz z radością słuchał, jak siedząc w kokpicie tłumaczyłem gimnazjalistom zawiłości zagadnień historycznych.

W każdą sobotę jechaliśmy na zakupy do Bydzów, a w każdy wtorek przypływała do nas motorówka od pana Mroczka przywożąc paliwo oraz stare gazety i tygodniki, które pan Rudolf z przyjemnością czytał. Za­zdrościłem mu, że potrafił tak żyć zawieszony w kapsule czasu, czytając nieaktualne wiadomości, obyć się bez prądu. W niedzielę musieliśmy przed południem nieustannie kursować, by przewieźć ludzi na trzy msze.

Zbliżała się połowa kwietnia. Były dni, gdy temperatura dochodziła do dwudziestu kilku stopni albo padał deszcz, podczas którego nie chciało wychodzić się gdziekolwiek. Pewnej wietrznej niedzieli, gdy jak zwykle o szóstej wyszedłem na przystań ubrany w dżinsy, koszulę i sztormiak, pan Rudolf popatrzył na mnie i pokręcił głową.

- Dziś jest Niedziela Palmowa, nie możesz tak płynąć jak łapserdak — stwierdził.

Poszedł do chaty i wrócił niosąc dla mnie kurtkę podobną do swojej i czapkę jak i jego, lecz bez żadnych odznak, zwykłą, czarną. Podał mi to uśmiechając się.

- Pożyczam ci — podał mi ubranie.

Założyłem kurtkę i czapkę. Były odrobinę za duże, ale czułem się w nich wspaniale. W kieszeni znalazłem fajkę i mały woreczek z tytoniem.

- To możesz sobie wziąć — stwierdził rybak. Przewieźliśmy elegancko ubranych mieszkańców Bydzów z palmami

w rękach na Kopyto, do kościoła i z powrotem. Podczas jednego z kursów z Kuli wyłoniła się motorówka młodzieńców Mroczka. Oprócz dwóch Jeźdźców Apokalipsy była tam też Aldona. Widziałem, że ludzie patrzy­li na to ze zgorszeniem.

Kierujący motorówką zmienił kurs i płynął teraz prosto na nasz ku­ter. Łódź okrążyła prom, aby wszyscy mogli się dobrze przyjrzeć, jak świetnie bawi się trójka pasażerów. Najbardziej dziwiło mnie zachowa­nie Aldony, która wydawała się rozsądną osóbką mimo młodego wieku.

- Ojciec ci da za te chichoty — powiedział pan Rudolf.

Obaj staliśmy w sterówce i widzieliśmy, jak motorówka nagle wy­skoczyła w powietrze na gnanej silnym wiatrem fali i wywróciła się do góry dnem odbijając się kilka razy od powierzchni. Rybak zwolnił, a ja zrzuciłem z siebie kurtkę i czapkę, zacząłem zdejmować buty. Na pokła­dzie mieliśmy prawie samych starszych ludzi, ale i nieliczni mężczyźni w sile wieku przyglądali się wypadkowi z zadziwiającym spokojem. Je­dynie kobiety pisnęły, gdy widać było, jak Aldona odleciała na kilka metrów od motorówki.

Pan Rudolf zrobił zwrot, a ja zzułem buty i skoczyłem do wody. Nie interesowali mnie młodzieńcy, ale Aldona, która zniknęła nam wszystkim z oczu. Szybko, przebijając się przez fale spowodowane wiatrem i ruchem motorówki, dopłynąłem do miejsca, gdzie ostatnio widziałem nastolat­kę. Czułem chłód wody, który nie doskwierał mi tak, gdy płynąłem. Na­brałem spory haust powietrza i zanurkowałem. Już metr od powierzchni wody znajdowały się górne warstwy roślinności porastającej dno jezio­ra. W zielonkawej wodzie błyskały łuski na bokach czmychających przede mną ryb. Pojedyncze snopy promieni słonecznych próbowały przebić się do dna i to dzięki nim dostrzegłem ćwieki na pasie Aldony. Była około czterech metrów ode mnie. Szybko do niej dotarłem, szarpnąłem do sie­bie nieprzytomną i zacząłem wypływać. Gdy mogłem nabrać powietrza, odetchnąłem z ulgą i rozpaczliwie oglądałem się za kutrem. Widząc, że rybak skierował prom w moją stronę, zacząłem w dziewczynę pompo­wać powietrze metodą „usta-usta". Pan Rudolf podpłynął do mnie i sta­nął w dryf. Swoimi silnymi łapskami bez trudu wyciągnął mokrą dziew­czynę i pomógł mi wdrapać się na ponad metrowej wysokości burtę.

Pasażerowie odsunęli się od leżącej na deskach gretingu Aldony jak od trędowatej. Pan Rudolf robił jej masaż serca a ja sztuczne oddycha­nie. Nasza akcja bardzo szybko przyniosła efekty i nastolatka kaszląc, krztusząc się otworzyła oczy.

- Baby, zajmijcie się dziewczyną! — pan Rudolf rozkazał kobie­tom.

Pociągnął mnie do sterówki, kazał zdjąć mokrą koszulę, podał kurt­kę i buty.

- Ty siedź tu i steruj, a ja rzucę hol tym łachom — wskazał na ludzi Mroczka.

Podaliśmy im hol i wolno popłynęliśmy do Bydzów. Tam młodzień­cy wyciągnęli swoją łódź na brzeg. Zdziwiło mnie, że nikt ze wsi nie chciał im pomóc, tylko wszyscy poszli do swoich chałup. Ktoś zaprowa­dził Aldonę do domu. Dopiero gdy odbijaliśmy od brzegu zdałem sobie sprawę, że cały czas sterowałem, rybak pozwolił mi dobić jego promem do przystani i zadanie wykonałem bardzo dobrze. Pan Rudolf pokiwał głową, gdy wszedł pod daszek sterówki. Delikatnie, bokiem wypchnął mnie zza koła sterowego.

- Nieźle — pochwalił mnie. — Idź, zakurz sobie fajkę. Zasłużyłeś.

Ludzie na Kopycie wiedzieli, że coś się stało na wodzie i z ciekawo­ścią mi się przyglądali, bo miałem kurtkę założoną na gołe ciało i mokre spodnie. Wzorem rybaka trzymałem fajkę w zębach i tak jak on to miał w zwyczaju, byłem zapatrzony w jezioro.


Gdy wróciliśmy do Bydzów, na przystani czekała na nas kobieta w wieku około czterdziestu lat, z kręconymi rudymi włosami. Była to zapewne mama Aldony. W ręku trzymała koszyk, z którego spomiędzy toreb i zawiniątek wystawała główkę butelki wódki.

- Dziękuję ci, Rudolfie — kobieta chciała podać koszyk rybakowi, gdy tylko dobiliśmy do brzegu.

Do tej pory myślałem, że widziałem wściekłego pana Rudolfa gdy zaganiał mnie do pracy. Myliłem się, dopiero teraz był naprawdę zły. Jego twarz nabrała purpurowej barwy, a słowa przypominały ciosy siekie­rą w pień drzewa. Z każdą chwilą mama Aldony czerwieniała ze wstydu.

- Obrażasz mnie, kobieto! — ryknął pan Rudolf. — Precz do chału­py! Lepiej dziecka pilnuj, żeby na złą drogę nie zeszło. U Mroczka ona kariery nie zrobi!

Wspomnienie Mroczka podziałała na ludzi jak grzmot błyskawicy. Rozpierzchli się do domów. Zauważyłem, że na piachu leżała motorów­ka, ale młodziaków nie było. Na pomoście została tylko mama Aldony. Podeszła do mnie i chciała wręczyć mi koszyk.

— Może chociaż pan...—wyjąkała.—To pan skoczył po moje dziecko...

- Niech pani posłucha słów kapitana — odpowiedziałem. Rybak dodał gazu i wolno odpłynęliśmy od brzegu, zostawiając tam

zapłakaną kobietę. Wracaliśmy na wyspę.

Wódki ci nie żal? — rybak uśmiechnął się szelmowsko.

Nie przepadam za alkoholem — odpowiedziałem.

Tak?! — rybak cicho roześmiał się.

Na obiad tradycyjnie był rosół z kury, a potem jeszcze upiekliśmy w miodzie kawałki mięsa. Na koniec pan Rudolf wyjął z kredensu nie­wielki bukłak z dębowego drewna obciągnięty skórą z jelenia. Do ma­łych szklaneczek nalał ciemnego, intensywnie pachnącego płynu.

Nalewka z orzechów — wyjaśnił. — Po takiej kąpieli jak znalazł. Wolno sączyliśmy alkohol. Mój wzrok padł na kurtkę i czapkę na wieszaku przy drzwiach.

Weź je sobie — rzekł rybak widząc moje spojrzenie. — Miały być dla syna, który kiedyś przejmie tę wyspę, ale on uważa, że nie po to uczy się na inżyniera, żeby ludzi kutrem wozić. Jak będzie chciał zostać, to sprawię mu drugą kurtkę.

Dziękuję — powiedziałem. — To dla mnie zaszczyt.

Odważny jesteś — chwalił mnie rybak. — Nikt nie skoczyłby do wody o tej porze roku, bo zimno, skurcz może łatwo złapać...


Niech pan nie żartuje.

Nie żartują.

W niedzielę rybak nie pozwalał mi pracować, nawet przy żaglówce, która miała już załataną dziurę na burcie, odnowione poszycie i jej ka­dłub stał na kozłach susząc się po lakierowaniu. Żagiel miałem skrojony z pomocą pana Rudolfa, zostało tylko obszyć jego brzegi. Kilkadziesiąt metrów lin czekało na zamocowanie na łodzi. Po obiedzie siedzieliśmy na werandzie. Rybak wpatrywał się w wodę, a ja przeglądałem czasopi­sma od pana Mroczka i założyłem słuchawki podłączone do discmena.

Czemu słuchasz tych wyjców? — rybak zapytał mnie, pokazując na urządzenie.

To bardzo dobry zespół śpiewa piosenkę pod tytułem "Learning to fly".

Tak? Daj tego posłuchać.

Pan Rudolf podobnie jak przy opowieści o skokach spadochrono­wych słuchał piosenki z szeroko otwartymi oczami zapatrzony w dal.

- Ładne, daj to jeszcze raz — poprosił po kilku minutach. Staruszek miał doskonałą pamięć i zapamiętał tekst. Cicho nucił go razem z wokalistą.

Dziękuję—powiedział oddając mi słuchawki. — Jak będę chciał, to dasz mi posłuchać?

Oczywiście.

Nie wiesz, czy temu facetowi udało się polecieć? Tak ładnie o tym śpiewał.

Jestem pewien. Jest bardzo bogaty i kto wie, czy nie ma samolotu tylko dla siebie.

Ciekawe, czy można do niego napisać list?

Przez chwilę zastanawiałem się, czy pan Rudolf nie robi sobie ze mnie żartów, ale on mówił poważnie. Miał zaskakującą obsesję na punk­cie latania.

Można, tylko trzeba znać adres — odpowiedziałem.

Znalazłbyś go dla mnie?

Spróbuję.

Pan Rudolf jeszcze godzinę siedział na werandzie, a potem nucąc pio­senkę poszedł za ścianę krzaków. Z trudem pohamowałem chęć sprawdze­nia, co staruszek tam robi. Uznałem, że jak będzie uważał za stosowne, to wszystko mi pokaże. O szesnastej popłynęliśmy, żeby przewieźć ludzi ja­dących na nocną zmianę i przewieźliśmy Jagodę do Bydzów. Potem wróciliśmy na wyspę. Wieczór był słoneczny i ciepły, więc wyszliśmy przed chałupę i tam jedliśmy chleb z masłem i szynką posypaną suszoną bazylią.

Wtedy po wodzie poniósł się warkot motorówki i z Kuli wyłoniła się duża, siedmiometrowa łódź motorowa, z zadaszoną sterówką, kabiną na dziobie i kokpitem mieszczącym nawet dziesięć osób. Za sterami łodzi stał jeden z młodziaków, a obok niego siedział sam pan Mroczek.

Czego on chce? — zastanawiałem się.

Chce mnie skarcić.

Za co? Mieliśmy jego motorówkę zostawić na środku jeziora?

Nie, chodzi o rzecz, której boi się najbardziej...

Co to takiego?

Zobaczysz. Siedź cicho i nie wtrącaj się.

Jacht motorowy pana Mroczka podpłynął do naszego pomostu. Młodziak przywiązał cumy i wyszedł na ląd. Za nim podążał pan Mroczek. Chwilę przyglądał się naprawianej żaglówce i uśmiechną] się. Uśmiech nie zniknął z jego twarzy, gdy witał się z rybakiem i ze mną. Tym razem był ubrany w ciemne spodnie, błękitną koszulę i dwurzędową granatową marynarkę nadającą mu wygląd przynajmniej oficera marynarki na urlopie.

Przeszkodziliśmy w kolacji? — zapytał.

Podobno ktoś kogo lubimy zawsze przychodzi w porę — odparł pan Rudolf.

Tak? Przepraszam za najście bez uprzedzenia, ale koniecznie chcia­łem podziękować za pomoc moim chłopcom.

Pan Rudolf stał oparty o poręcz werandy. Milczał i patrzył w oczy biznesmena stojącego przed chałupą i lekko zadzierającego głowę, żeby przemawiać do rybaka. Naprzeciw mnie, siedzącego na schodkach, stał człowiek Mroczka i wpatrywał się we mnie twardym wzrokiem. Przypo­minał tresowanego Iwą trzymanego na uwięzi, gotowego w każdej chwili rzucić się na wskazaną ofiarę.

Pana Mroczka trochę zbiło z tropu to milczenie, ale szybko się opa­nował.

Pan Paweł nie jest stąd i pewne sprawy go nie dotyczą, więc my­ślę, że to co mówię, zostanie między nami...

Paweł nie jest gadułą... — wtrącił rybak.

To dobrze. Wiem, że nie przepada pan za mną ale uważam, że jednak pewne rzeczy mógłby pan sobie... — pan Mroczek szukał odpo­wiedniego słowa.

Odpuścić — podpowiedział młodziak.

Właśnie! — pan Mroczek aż klasnął w dłonie. — Te słowa o „ro­bieniu kariery u Mroczka", które krzyczał pan na przystani, były niepo­trzebne. Wiem, moi chłopcy zrobili źle, chcieli się trochę zabawić i daję słowo, że zostali ukarani. Ale umówmy się, że w przyszłości oszczędzi pan sobie tych komentarzy. Tak?

Szybko donieśli o mojej niesubordynacji — pan Rudolf uśmie­chał się pod nosem.

Może nie tyle donieśli, ile podzielili się swoim oburzeniem — głos pana Mroczka stał się cichszy, a mówiący mocno akcentował każde słowo. — Zrozumiał pan moje intencje?

Już dawno — hardo odpowiedział rybak.

Pan Mroczek widząc nieugiętą postawę pana Rudolfa rzucił „Do widzenia" i wrócił do swojej motorówki, która zaraz odpłynęła w kie­runku Bydzów.

Pan jeden przeciwstawia się jego woli? — odważyłem się zapytać staruszka. — Wygląda to jak stan wojny.

Tylko tak wygląda. On tylko czeka.

Na co?

Aż będę miał dość.

Pan Rudolf do końca dnia nie odzywał się, zaszył się w swoim poko­ju, gdzie czytał książkę. Tego wieczora przed snem postanowiłem, że nie wyjadę stąd, aż nie dowiem się, o co chodzi Mroczkowi. Wpadłem też na pomysł, jak zrealizować prośbę rybaka.

Kolejne dni do środy upłynęły spokojnie. Zauważyłem drobną różni­cę w zachowaniu miejscowych. Wcześniej wchodząc na prom kłamali się panu Rudolfowi, teraz i mnie obdarzyli tym zaszczytem i patrzyli na mnie z życzliwością. W Wielką Środę wydarzyły się dwie rzeczy. Rano, podczas połowu zauważyliśmy parę bocianów krążących nad polami na wschodnim brzegu Kąta Szczupaka. Na samym końcu zatoki była nie­wielka leśna osada Kulawa i tam bociany już się zagnieździły.

- Późno przyleciały w tym roku — rybak skomentował ten fakt. — Na szczęście i do Bydzów zawitały.

Drugim ważnym wydarzeniem tego dnia było popołudniowe wodo­wanie mojej żaglówki.

Jak nazwiesz swój okręt? — zapytał mnie pan Rudolf, gdy ze szklaneczkami jego orzechówki staliśmy na pomoście spoglądając na kołyszącą się na fali łódź.

„Crusader" — ogłosiłem po chwili namysłu.

„Krzyżowiec"? — rybak przetłumaczył angielską nazwę. — Cze­mu? Chcesz z kimś walczyć? Wojna to nie najlepszy patron.

Czuję, że... — zacząłem, ale nie wyjawiłem swoich myśli. — Za­nim tu trafiłem, zajmowałem się pewną sprawą związaną z joannitami.

Ciekawe — rybak pokiwał głową i upił łyczek nalewki. — Za pomyślność misji „Crusadera"! — wzniósł toast.

O zmierzchu ułożyliśmy się do snu. Następnego dnia przed połu­dniem odbyłem pierwszy rejs „Crusaderem", który okazał się doskonałą żaglówką. Mimo tylko jednego żagla o powierzchni siedmiu metrów kwadratowych, doskonale szedł w kursach na wiatr. Pan Rudolf stojąc na pomoście przy wyspie śledził moje manewry i gry wróciłem, zasuge­rowałem nieznaczne naciągnięcie masztu ku dziobowi, co zaowocowało jeszcze lepszymi osiągami.

Kolejne dni upłynęły pod znakiem zbliżających się świąt wielkanoc­nych. Mieliśmy więcej niż zwykle pracy na promie wożąc parafian do kościoła, potem strażaków — ochotników, którzy zaciągnęli nocną war­tę przy symbolicznym Grobie Chrystusa. Na rezurekcję w niedzielę wy­płynęła z Bydzów armada łódek. Ci, którzy mieli swoje, wieźli rodzi­ny, a my kursowaliśmy od wczesnych godzin rannych, by przewieźć wszy­stkich chętnych. Na święto wyszczotkowaliśmy nasze kurtki i wypolero­waliśmy guziki, wyczyściliśmy czapki. W czasie mszy zajęliśmy miejsca na kłodach drewna, wyłożonych dla tych, którzy nie zmieścili się w ma­łym kościółku. Zauważyłem, że w kościele w pierwszej ławce obok sołtysiny i Jagody siedział pan Mroczek.

Po mszy rozpoczęło się kursowanie do Bydzów. Po drugim kursie na przystań przyszedł wikary i zaprosił pana Rudolfa i mnie do siebie na ple­banię na śniadanie. Obiecaliśmy, że po skończonej robocie przypłyniemy. Na przystani w Bydzach podbiegł do mnie nastolatek o płowych włosach, twarzy okrągłej jak lico księżyca w pełni, ozdobionej kraterami piegów.

- Do dla pana — szepnął dyskretnie wręczając mi złożony w czwo­ro karteluszek.

Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, pobiegł do wsi. Gdy płynęli­śmy do księdza, zajrzałem do listu.


Panie Pawle!

Niech Pan przyjdzie do starego młyna na Babiaku dziś o siedemna­stej. Musimy porozmawiać.

Aldona

Co tam? — zapytał rybak.

Mam zaproszenie na randkę — roześmiałem się. — Gdzie jest młyn na Babiaku?

W Zatoce Pipek — odpowiedział marynarz. — Kto cię zaprosił?

Aldona.

Uważaj na siebie — usłyszałem radę.

Staruszek więcej nie poruszał tego tematu. Dopłynęliśmy do Kopyta i poszliśmy na plebanię, równie skromną jak chata rybaka tyle że był tam prąd, kuchenka gazowa i normalna łazienka.

Ksiądz zajmował dwa pokoje i kuchnię. Jeden z pokoi był jego kan­celarią i biblioteką drugi sypialnią. Duchowny ugościł nas w kuchni, przy dużym dębowym stole przykrytym wykrochmalonym obrusem.

- Siadajcie i jedzcie — zapraszał nas.

Najpierw poczęstowaliśmy się święconką a potem darami księżowskiego stołu. Po posiłku nalał nam po kieliszku wytrawnego wina.

Dużo słyszałem o pana wyczynie — zwrócił się do mnie.

To nie było nic wielkiego — odpowiedziałem.

Pan Mroczek opowiadał mi też o rozmowie z panem.

Wszyscy donoszą panu Mroczkowi, a on księdzu? — zapytałem ironicznie.

Wie, że reprezentuję władzę Najwyższego — zażartował ksiądz. — Tak poważnie, nie powinien pan szydzić z ludzkiej wdzięczności wobec pana Mroczka. Wiele zrobił dla ludzi z okolicy. Widzę, że nauka pana Rudolfa nie poszła w las.

Człowiekowi z zewnątrz łatwiej przychodzi ocena rzeczywisto­ści, która wydaje się normalną.

Pan Mroczek wspominał, że jest pan muzealnikiem.

Tak.

Czym się pan konkretnie zajmuje?

Ratowaniem naszego wspólnego dziedzictwa narodowego.

O, to pewnie zainteresuje pana nasz skromny dom boży... Przystałem na to zaproszenie do zwiedzania świątyni. Pan Rudolf

został na plebanii i oglądał księgozbiór księdza, a my poszliśmy do ko­ściółka. Jak wcześniej wspominałem, nie był on wielki, miał dwadzie­ścia metrów długości, jedną nawę i absydę. Ołtarz, jak wynikało ze słów księdza poświęcony świętemu Janowi Chrzcicielowi, pochodził z XVI wieku i jako jedyny oryginalny element wyposażenia ocalał z pożogi wojennej w 1945 roku. Na chórze znajdowały się świeżo odnowione, za pieniądze pana Mroczka, organy. Wiekowym elementem kościoła był też dzwon ufundowany w XVIII wieku, odlany na... Malcie.

Czemu aż tam? — zdziwiłem się oglądając inskrypcję na dzwo­nie.

Pobliskie Skarszewy należały kiedyś do joannitów, podobnie jak kilka innych wsi w okolicy i na Pomorzu Gdańskim — wyjaśnił ksiądz.

Kiedyś czytałem coś na ten temat. Może to potomkowie kawalerów maltańskich opłacili przygotowanie tego dzwonu?

Są tu w okolicy jakieś zabytki średniowieczne oprócz tego kościoła?

Tam gdzie jest grodzisko, podobno był zamek — ksiądz pokazał w kierunku wyspy. — Może na Jelenim Ostrowie też, bo ludzie opowia­dali, że znajdowano tam stare cegły, tak zwane „palcówki". Obok mam starą studnię i to wszystko.

Nie wie ksiądz, kiedy wybudowano tę świątynię?

Nigdzie nie znalazłem dokładnej daty, pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą z XIV wieku.

Są tu jakieś podziemia, może tam...

Nie ma.

Zeszliśmy z wieży i wróciliśmy do plebani.

Może, Rudolfie, odwiedziłbym was kiedyś w tej waszej samotni?

zaproponował duchowny.

Zapraszamy w nasze skromne progi jutro na obiad — rybak skło­nił się.

Z przyjemnością. Dobrana z was para...

Wróciliśmy z panem Rudolfem na prom i popłynęliśmy na naszą wyspę. Lenistwo świątecznego dnia przerwałem po południu szykując się do rejsu na drugi kraniec jeziora. Rybak wyjaśnił jak mam dopłynąć do młyna i jeszcze raz kazał mi uważać na siebie.

„Crusader" bez trudu nawet przy słabym wietrze pomknął na zachód. Od północy opłynąłem Jeleni Ostrów i wpłynąłem do Zatoki Pipek. W jej zachodnim krańcu znajdował się wypływ strumienia zwanego Babiakiem. Dwadzieścia metrów od brzegów jeziora miały znajdować się ruiny mły­na. Rzeczywiście, był tam niewielki staw, powstały przez zastawę na mły­nie. Koło młyńskie leżało na boku niczym most nad strumieniem. Muro­wany budynek straszył pustymi otworami okien i drzwi. Idąc do młyna zauważyłem, że ktoś przejechał przez płytki strumień na rowerach. Nali­czyłem trzy ślady, a to oznaczało, że Aldona nie przyjechała sama.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


NA WYSPIE ZAKONU SŁOŃCA • JAK PAN MROCZEK ZAJĄŁ JEZIORO? • JOANNICI NA POMORZU GDAŃSKIM • MOJE PLANY WOBEC JAGODY


Wsłuchiwałem się w ciszę panującą w lesie, w szum strumienia, ocze­kując, aż ludzie, którzy przyjechali do młyna, zdradzą się jakimkolwiek odgłosem. Stanąłem przed rozbitymi drzwiami i zajrzałem do środka. Szerokie, drewniane schody prowadziły na górne piętra. Deski podłogi były nadwątlone wiekiem i upływającym czasem, trzeszczały, gdy lekko na nie stąpnąłem, a warstwa mąki, która utworzyła się na nich, przypo­minała wyschniętą glinę.

Aldona! — krzyknąłem. Panowała cisza.

Wiem, że nie jesteś tu sama i jeżeli masz sobie ze mnie robić takie żarty, to idę stąd! — ogłosiłem.

Znowu nie usłyszałem odpowiedzi. Odwróciłem się na pięcie i po­szedłem do „Crusadera". Czekał na płyciźnie, przycumowany do drze­wa. Na nadbrzeżnym piasku dostrzegłem odcisk ludzkiej stopy. Począt­kowo, jak Robinson Crusoe odnajdując ślady dzikusów, poczułem strach. Zaraz jednak domyśliłem się, co teraz mnie czeka. Grałem więc dalej. Podszedłem do żaglówki i zauważyłem, że brakuje w niej wioseł i bomu z nawiniętym żaglem. Westchnąłem, wrzuciłem do środka buty i okra­kiem usiadłem na dziobie. Zapaliłem fajkę i w milczeniu wpatrywałem się w krzaki.

Już pod koniec pierwszej minuty gałązki nadbrzeżnych zarośli poru­szyły się. Po kolejnych dwóch usłyszałem, jakby ktoś się tam szamotał, wreszcie pojawiła się głowa Aldony.

Czemu pan nie szuka żagla? — zapytała.

Bo nie bawią mnie takie dziecinne dowcipy — odpowiedziałem.

Nie wiedziałam, że jest pan taki poważny. Chłopaki, wychodźcie i oddajcie panu Pawłowi jego rzeczy.

Krzaki zatrzęsły się, jakby zaraz miał stamtąd wytoczyć się dziki zwierz. Pierwszy, z wiosłami, wyszedł chłopak, który przyniósł mi list.

Drugim był wysoki, dobrze zbudowany brunet, już na pierwszy rzut oka wyglądał na sportsmena. Bom z żaglem niósł niczym lekki kijek. Miał pogodny wyraz twarzy i ciemne, pełne ciepła oczy.

Dzień dobry i przepraszam! — powiedział. Chłopcy delikatnie odłożyli wszystko na miejsce.

Po co zrobiłaś tę pułapkę? — zwróciłem się do dziewczyny.

Chciałam pana sprawdzić.

I jak wyszedł ten sprawdzian.

Rozpaczliwie źle. Zachował się pan tak, jakby był panem Rudol­fem.

Tak? A jak powinienem nazwać twoje zachowanie sprzed tygo­dnia?

Cera dziewczyny natychmiast nabrała barw zbliżonych do ognistego odcienia jej włosów.

Porozmawiamy o tym na wyspie? — zaproponowała.

Czemu akurat tam?

Mamy tam swoją warownię...

Okazało się, że nastolatkowie mieli ukrytą w pobliskiej zatoce tra­twę z bali drewna. Załadowali na nią rowery i odpychając się kijami od dna przepłynęli przez dwustumetrowy przesmyk do Jeleniego Ostrowa. Płynąłem za nimi na zrefowanym grocie i wpłynąłem za tratwą do ma­leńkiego portu wśród trzcin. Była to niewielka plaża odgrodzona od tafli jeziora ścianą trzcin.

- Niech pan uważa! — ostrzegła mnie Aldona. — Metr od brzegu jest woda sięgająca piersi.

Stanąłem przy grubym konarze nadbrzeżnej sosny i tam uwiązałem „Crusadera". Wysiedliśmy na wyspę i młodzi ludzie poprowadzili mnie na niewielki garb, na szczycie którego rósł dąb otoczony równym kręgiem buków. Długa i wąska wyspa miała dwa takie garby, na południu i półno­cy. My byliśmy na południowym. W koronie dębu była platforma z desek i bali, z dachem. Z niej widać było i goliznę Grodziska, i Bydze, i Kopyto, i nawet w oddali białe ściany willi Mroczka. Gdy usiedliśmy tam w czwór­kę, było nam wygodnie, ale jeszcze jedna osoba sprawiłaby, że zrobiłoby się ciasno.

Nastolatkowie przygotowali na moją cześć prawdziwą ucztę z ptasie­go mleczka, biszkoptów i soku z czerwonych grejpfrutów. Aldona w ple­caku miała nawet plastykowe kubeczki. Usiedliśmy w kółko na zrobio­nych z grubych gałęzi taboretach.

- To jest Marek, mój brat — Aldona wskazała na niższego chłopa­ka — a to Radek, duma naszej drużyny piłkarskiej oraz koszykarskiej.

Podałem dłoń każdemu z chłopców.

Miło mi — powiedziałem.

Chciałam panu podziękować za ratunek — to mówiąc nachyliła się do mnie i mocno cmoknęła w policzek.

W oczach Radka zauważyłem zazdrość. Wiedziałem więc, że Aldo­na rządziła tą trójką, a młodszy brat i zakochany w niej chłopak wykony­wali jej rozkazy.

- Nie ma sprawy, ale następnym razem zdejmę ci portki i w gołą skórę na końcu pleców przyłożę pasem — odpowiedziałem. — Uwa­żam, że jesteś stanowczo za młoda na takie ekscesy.

Aldona jak każdy nastolatek była czuła na wszelkie uwagi dotyczące zachowania i wieku. Zrobiła obrażoną minę, ale widząc, że Marek i Ra­dek kiwają głowami popierając moje słowa, każdy z innych powodów, dziewczyna natychmiast wstała. Przyłożyła dłoń do piersi.

Przysięgam, że to się nigdy nie powtórzy — ogłosiła.

Oby — mruknął Radek.

Cicho! — wrzasnęła na niego dziewczyna. — Panie Pawle, czy lubi pan Mroczka?

Bardzo słabo znam pana Mroczka — odpowiedziałem wymijają­co.

Niech pan nie kręci — poprosił Marek.

Nie znam podłoża wszystkiego, co tu zdążyłem zaobserwować. Zastanawia mnie na przykład, dlaczego pan Mroczek i pan Rudolf pro­wadzą wojnę?

Młodzi spojrzeli po sobie próbując spojrzeniami wyłonić tę osobę, która opowie mi całą historię. Wreszcie Aldona chrząknęła.

- Całe jezioro należało kilka lat temu do sołectwa w Bydzach — zaczęła opowieść. — Pan Rudolf jest właścicielem Zatoki Szalonej, gdzie jest wyspa. Łowił ryby na części wiejskiej, obniżając nam ceny za ryby. Potem zjawił się pan Mroczek, który wykupił wszystkie lasy dokoła. Dał ludziom pracę i pewnego dnia zapytał radę sołecką czy nie sprzedano by mu jeziora. Za te pieniądze skanalizowano wieś, prawie wszyscy mają telefony, a w szkole są świetnie wyposażone pracownie. Wszyscy byli szczęśliwi oprócz Rudolfa. Jemu Mroczek pozwolił łowić, dokłada do przepraw promowych nie tylko do kościoła, ale i w dni powszednie, gdy ludzie idą na przystanek. Pan Rudolf nie chciał sprzedać swojej części jeziora i wtedy jego syn, na tej żaglówce, którą pan przypłynął, miał wypadek. Jakiś znajomy Mroczka staranował łódź i uciekł. Mieszko, tak ma na imię syn pana Rudolfa, miał złamaną w dwóch miejscach rękę i długo dryfował w wodzie, aż dostał zapalenia płuc i potem kilka tygodni leżał w szpitalu. Oczywiście za leczenie i rehabilitację zapłacił pan Mroczek, a gdy Mieszko poszedł na studia, zatrudnił go w swojej firmie. Jak się o tym dowiedział pan Rudolf, to kazał synowi rzucić tę pracę i poszukać innej. Ludzie mówią że Mieszko niby słucha ojca, ale już Mroczek zdążył mu namieszać w głowie swoimi obietnicami...

To jest tak, że póki żyje pan Rudolf albo którykolwiek jego spad­kobierca, Mroczek nie dostanie wyspy ani Zatoki Szalonej, na których mu teraz zależy — wtrącił się Radek. — Bez nich nie może nic zrobić nad jeziorem, bo współwłaściciel jeziora może przecież protestować i wstrzy­mać budowę.

Ludzie gadają, że pan Rudolf na pana przepisze tę wyspę i Mroczek będzie miał problem — dodał Marek. — Są też tacy, którzy mówią że jest pan nasłany przez Mroczka, żeby wkraść się w łaski starego rybaka...

Bzdura! — zaprzeczyłem. — Nikt mnie tu nie nasłał! Kolegą który przyjedzie tu niedługo na wykopaliska na Grodzisku poradził mi, bym w tej okolicy wypoczął i —jak to się mówi — naładował akumulato­ry. Jest tu naprawdę bardzo dobrze, pan Rudolf jest wspaniałym człowie­kiem, tylko zaczynają mnie drażnić wszystkie te intrygi związane z panem Mroczkiem.

A chciałby pan mu zagrać na nosie? — zapytał Radek.

Zaraz! — Aldona zganiła przyjaciela jednym spojrzeniem. — Najpierw musi pan wstąpić do naszego zakonu.

Jakiego zakonu? — zainteresowałem się.

Zakonu Słońca — oświadczył Marek zadzierając sweter i poka­zując podkoszulkę z wymalowanym na piersi słońcem.

Wybraliście słońce jako znak, bo rozprasza mrok? — domyśli­łem się.

Troje nastolatków z powagą pokiwało głową.

- Czy tylko wy stanowicie „opozycję antymroczkową"? — wypy­tywałem.

Z trudem zachowywałem poważną minę, nie chcąc urazić uczuć mło­dych ludzi.

- Na razie tylko my, ale za nami w razie potrzeby pójdzie reszta — powiedziała Aldona.

Skąd masz taką pewność?

To się czuje.

Możesz mi wyjaśnić, co w takim razie robiłaś w towarzystwie Jeźdźców Apokalipsy?

Kogo? — zdziwili się Marek i Radek.

Pan Rudolf ich tak nazywa? — Aldona natychmiast zrozumiała, że chodzi o młodziaków na usługach Mroczka. — My na nich mówimy Nazgule, wie pan, jak najeźdźców złego Saurona w trylogii Tolkiena.

Tak, to trafne określenie — przyznałem.

Byłam tam na przeszpiegach — oświadczyła Aldona. — Nas, młodych, Mroczek nie zaprasza do swojej willi. Często bywa tam tylko pani Jagoda. Zwróciłam na siebie uwagę jednego ze sługusów pana Mrocz­ka i zaprosili mnie na sobotnie balety w willi.

Rodzice ci na to pozwolili? — upewniałem się.

Co pan! — odezwał się Marek. — Ojciec zrobił jej takie grzany, że przez dwa dni nie mogła usiąść na...

I co z tego! — Aldona przerwała bratu. — Przyłączy się pan do nas?

Chwilę zastanawiałem się, co powiedzieć. Twarze młodych ludzi wyrażały pełne napięcia oczekiwanie. W końcu stwierdziłem, że może lepiej będzie, gdy będę choć trochę kontrolował ich poczynania. Sami gotowi byli zrobić jakieś głupstwo.

- Pozwólcie, że nie wymaluję słońca na koszulce, ale zostanę wa­szym doradcą — zaproponowałem.

Po minach nastolatków rozpoznałem, że nie tego oczekiwali, wyra­źnie widać było ich rozczarowanie.

- Sami daliście do zrozumienia, że mogę znaleźć się na celowniku pana Mroczka, a to może grozić dekonspiracją waszego zakonu — argu­mentowałem. — Jesteśmy jeszcze za słabi, by wypowiedzieć panu Mrocz­kowi otwartą wojnę. Łączy nas niechęć do panoszenia się w okolicy tego człowieka, ale sami wiecie, że wasza szkoła, wasi rodzice i wy dużo zawdzięczacie temu biznesmenowi. Trzeba jedynie zmienić charakter pa­nujących tu stosunków. Zastanówcie się, czy nierozważnymi akcjami nie zrobicie krzywdy całej wsi?

Radek pierwszy zgodził się z moimi poglądami i pokiwał głową.

Trzeba czekać na odpowiedni moment i wyjść z bombą która załatwi Mroczka — stwierdził.

Niech będzie — po chwili zgodziła się Aldona. — Zastanawiam się, czy gdy nadejdzie odpowiednia pora, będziecie zdolni do jakichkol­wiek działań. Zachowujecie się jak... baby!

Tak?! — oburzył się Radek. — A ty czego takiego ważnego do­wiedziałaś się na tych swoich przeszpiegach? Wielka mi Mata Hari!

Słyszałam, jak Mroczek mówił do jakiegoś biznesmena z Pozna­nia, a tam studiuje Mieszko, że powinien latem wysłać chłopaka do An­glii, a on, to znaczy Mroczek, przed wyjazdem wydobędzie od syna rybaka jakiś papier. Pewnie chodzi o zrzeczenie się praw do wyspy i części jeziora!

Jeżeli było to prawdą, to informacja dziewczyny rzeczywiście była ważna.

Co Mroczkowi przyjdzie z tego papierka, skoro pan Rudolf je­szcze żyje — Marek wzruszył ramionami.

Jeszcze — Radek powiedział to słowo grobowym tonem.

A co pan o tym myśli? — Aldona zwróciła się do mnie.

Plany pana Mroczka podszyte podstępami nie podobają mi się ani trochę — odpowiedziałem.

Nie powiedziałem nic więcej, bo naszą uwagę skupił warkot silnika motorówki. Ostrożnie wyjrzeliśmy między konarami na jezioro. Od stro­ny Kuli w kierunku Jeleniego Ostrowu płynęła motorówka ludzi pana Mroczka, ta sama, która miała wywrotkę w Niedzielę Palmową.

- Płyną na patrol — powiedział Radek. — Trzeba schować pana żaglówkę, bo zauważą maszt przy brzegu...

Marek i Aldona zostali na drzewie, a ja i Radek zbiegliśmy na brzeg do „Crusadera" i szybko złożyliśmy maszt. W samą porę, bo po kilku minu­tach zza ściany trzcin usłyszeliśmy warkot silnika. Łódź zwolniła i wolno płynęła wzdłuż zachodniego brzegu Jeleniego Ostrowa. Z Radkiem przy­czailiśmy się w krzakach i czekaliśmy, aż motorówka odpłynie. Po kilku minutach dołączyli do nas Aldona i Marek.

- Odpłynęli do Kuli — powiedział Marek.

Szybko postawiłem maszt i przygotowałem wiosła, żeby wypłynąć z cichego portu.

Przyjdzie pan jutro na dyskotekę? — zapytała Aldona. — Będzie pani Jagoda — uśmiechnęła się porozumiewawczo.

Może — odpowiedziałem. — Na razie. I nie róbcie żadnych głupstw — przestrzegałem ich.

Cześć! — zawołali nastolatkowie.

Na wodach przesmyku wciągnąłem żagiel na maszt i odpłynąłem na północ, prawie do końca Zatoki Wąskiej, a potem wracałem wzdłuż za­chodniego brzegu Kopyta. Chciałem ten czas wykorzystać na przemy­ślenie zasłyszanych wieści, ale w głowie miałem mętlik i na razie nie potrafiłem wymyślić nic mądrego. Czułem się jak człowiek siedzący koło tykającej bomby i niewiedzący, kiedy nastąpi wybuch, a intuicja mówiła mi, że może to stać się lada moment. Z głową pełną kotłujących się myśli wróciłem na wyspę rybaka. Nie było go w domu. Na stole w kuchni czekała na mnie kolacja, a na piecu stał czajnik z gorącą wodą. Zjadłem posiłek i czekałem na pana Rudolfa. Wrócił po zmroku niosąc zapaloną lampę naftową.

Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? — zapytał.

Tak.

Nie słuchaj wszystkiego, co ludzie gadają. Mam coś dla ciebie. Wszedł do swojego pokoju i wrócił z książką.

Tu znajdziesz coś o joannitach w Skarszewach — powiedział po­dając mi opracowanie Andrzeja Macieja Tomczyka pod tytułem „Joan-nici w Skarszewach i na Pomorzu Gdańskim".

Podał mi lampę i poszedł spać. Usiadłem na jego bujanym fotelu na werandzie. Na haku powiesiłem lampę i początkowo obojętnie czyta­łem, aż lektura wciągnęła mnie i nie zważając na komary, ćmiąc fajkę siedziałem zaczytany aż do północy.

W Europie Środkowej joannici pojawili w pierwszej połowie XII wieku, najpierw na terenie Czech, a później za sprawą Henryka Brodate­go w Polsce. Ciekawostką na którą zwracał uwagę autor opracowania było to, że w legendzie obrazowej do „Żywota świętej Jadwigi" z 1353 roku wśród walczących w bitwie pod Legnicą rycerzy przedstawiono joannitów i Krzyżaków, a pominięto templariuszy, którzy przecież w bi­twie z pewnością brali udział. Zjawisko nadawania ziemi joannitom w połowie XIII wieku zbiegło się w czasie z nasileniem walk powstań­czych Prusów. Według pism zachowanych w archiwach papieskich jo­annici, którzy pojawili się na Pomorzu Gdańskim, podlegali przeorato­wi z Czech. Czy więc książęta pomorscy powtórzyli manewr księcia Mie­szka, który przyjął chrzest z rąk czeskich, nie chcąc w sferze religijnej podlegać cesarstwu niemieckiemu, tak jak nie chciano uzależniać się od siły zbrojnej krzyżowców z Niemiec służących w szeregach krzyżackich?

W 1189 roku książę lubiszewsko-świecki Grzymisław darował joan­nitom Skarszewy, wsie Równino, Kamirowo, Szczodrowo, Czarnocin, oraz patronat nad kościołem Świętej Trójcy w Lubiszewie koło Tczewa. Podobno miały być one skolonizowane przez polskich osadników. Jed­nak w chwili tego nadania joannici mieli już jakieś posiadłości na Pomo­rzu. W ciągu wieku joannici otrzymali kilkanaście wsi, byli w posiadaniu zamków w Lubiszewie, Starogardzie i Skarszewach. Zamek w Skarsze­wach wybudowano w obronnym miejscu, na wzgórzu otoczonym z trzech stron wodą. Przypuszcza się, że w XIII wieku kompleks dóbr joannickich wokół Lubiszewa miał stanowić zaplecze do wypraw krzyżowych przeciw Prusom. Po podbiciu Prus przez Krzyżaków i zajęciu przez nich ziem na obrzeżach Litwy i Żmudzi dobra joannickie straciły dotychcza­sowe atuty oprócz jednego: położenia przy szlakach handlowych na Po­morzu. Dlatego po najeździe Brandenburczyków w 1308 roku na Lubiszewo joannici przenieśli siedzibę komandorii do Skarszew, które odsprze­dali Krzyżakom w 1370 roku. Wcześniej jednak, około 1330, roku joanni­ci odsprzedali Krzyżakom kilka wiosek i jezioro wymieniane w doku­mentach jako „Crucis", może Krzyżowieckie, nad którym teraz mieszka­łem? Przecież kościół pochodzi z czasów, gdy w tych okolicach gospo­darzyli joannici, nawet dzwon kościelny został odlany na zlecenie kawa­lerów maltańskich! Czyżbym znowu był na tropie historii joannitów, na którą natknąłem się w Złotoryi?

Zadziwiające, że po odsprzedaniu Skarszew nasiliły się ataki zwią­zanych z joannitami rycerzy-rabusi na dobra krzyżackie w Marchii Bran­denburskiej, co więcej, te obyczaje utrzymywały się w początkach XV wieku, podczas wojen polsko-krzyżackich.

Przez te tygodnie zamieszkiwania na wyspie pana Rudolfa prawie zapomniałem o joannitach, ale przeczytana książka obudziła uśpionego wirusa nierozwiązanej zagadki. Długo nie mogłem zasnąć, przewraca­łem się na sienniku z boku na bok, dręczony myślami i wspomnieniem triumfu Jerzego Batury.

Rano, mimo święta wypłynęliśmy po ryby. Tym razem cały połów zawieźliśmy na molo Mroczka. Potem pan Rudolf dał mi wolne, sam zajmując się ucztą na cześć księdza. Koło południa popłynąłem po du­chownego „Crusaderem".

Ładny okręcik — pochwalił mnie ksiądz wsiadając do łodzi. — Sądząc po jego nazwie coś nas łączy?

Dążenie do prawdy — odparłem uśmiechając się.

Co by pan chciał wiedzieć?

Co ksiądz sądzi o panu Mroczku?

Wikary siedział w kokpicie między burtą a skrzynką mieczową. Za­patrzył się w kierunku widocznej na wzgórzu willi biznesmena.

- Choćby to, że teraz z uwagą nas obserwuje — odpowiedział. — Nie lubię podglądactwa.

I ja dostrzegłem błysk szkieł lornetki i widziałem jakąś postać na balkonie najwyższego piętra.

A jego wojna przeciw panu Rudolfowi? — dopytywałem się.

Jeszcze nikt nie użył w niej ciężkiej artylerii.

A to? — wymownie postukałem w burtę.

To był tylko nieszczęśliwy wypadek.

Ksiądz unika odpowiedzi.

Pan też chyba nie jest szczery. Odnoszę wrażenie, że do tej, jak to pan określił wojny, włączył się nowy wojownik. Nazwał siebie mianem „Zakonu Słońca".

Co?! — nie mogłem się pohamować. — Skąd ksiądz o tym wie?

Rano przyjechał do mnie pan Mroczek przywożąc kawał czarnej szmaty z wymalowanym żółtym słońcem. Mówił, że o świcie tę flagę zatkniętą na patyk znalazł jeden z jego ludzi przy przystani. Do tego przypięto kartkę z krótkim przesłaniem: „Ziemie te przejmuje Zakon Słoń­ca". Pan wie coś o tej organizacji?

Nic nie wiem o tej akcji — odpowiedziałem wymijająco.

Ale to pan ma żaglówkę „Krzyżowiec", co łatwo skojarzyć z za­konem, a więc i tym zaskakującym wyzwaniem. Pan Mroczek uważa, że to pana sprawka.

Bzdura! — prychnąłem niezadowolony.

Musiałem skontaktować się z Aldoną i jej drużyną, a najłatwiej było to zrobić podczas wieczornej zabawy w Bydzach. Wikary przyglądał mi się z ciekawością ale nie poruszył więcej tego tematu.

Na wyspie pan Rudolf ugościł księdza pieczonymi rybami, nalewką z jeżyn i ogórkami kiszonymi. Potem nastąpiło coś, czego się nie spodzie­wałem. Rybak i ksiądz zaczęli wspólnie wyrabiać ciasto na chleb. W każ­dy wtorek rano czułem zapach świeżego chleba, ale nigdy nawet nie za­pytałem, skąd pan Rudolf bierze pieczywo. Teraz zrozumiałem, że sam przez noc piekł bochenki, które zachowywały swój wspaniały smak przez tydzień. Gdy ciasto zostało włożone do foremek, a te znalazły się w po­rządnie napalonym piecu, na ruszcie piekliśmy ostami, stary bochenek. Rybak nakroił go i w szpary włożył plastry masła i ząbki czosnku. Po kilkunastu minutach odłamywaliśmy kromki, pięknie zarumienione jak tosty, na których rozsmarowywaliśmy czosnek. Do tego pan Rudolf po­dał nam po szklance piwa.

Podczas prac związanych z pieczeniem chleba siedziałem z boku i tyl­ko się przypatrywałem i przysłuchiwałem rozmowie. Ksiądz nie mówił o wybryku Zakonu Słońca, ale wypytywał się o połowy, o syna jak się sprawuje kuter. Pod wieczór wikary zaczął się żegnać.

Płynie pan na zabawę do wsi? — zapytał mnie.

Tak — odpowiedziałem szykując kurtkę i czapkę. — Muszę do­wiedzieć się jednej rzeczy w szkole.

To stwierdzenie zaskoczyło księdza i rybaka. Gdy odwoziłem nasze­go gościa na Kopyto i już przybijałem do przystani, odważył się zadać pytanie. Czy ma pan spotkać się z panią Jagodą?

Tak. Czy mogę zaproponować, żebyśmy mówili sobie po imieniu?

Oczywiście, Paweł Daniec — podałem dłoń księdzu.

Tadeusz Byczko — przedstawił się. — Słuchaj, Paweł, daj sobie spokój z Jagodą.

Czemu? — zdziwiłem się.

Bo ona już jest przyrzeczona komuś i lepiej tego nie zmieniaj.

Niech zgadnę, komu? Powszechnie szanowanemu panu Mrocz­kowi? Nic mnie to nie obchodzi, podobnie jak to, co myślą i mówią lu­dzie. Nie zamierzam jej się oświadczać, ale żaden pan Mroczek nie bę­dzie decydował o tym, z kim mogę się spotykać, a z kim nie.

Si tibi copia, si sapientia, formaque detur, inquinat omnia sola superbia, si dominetur — rzekł ksiądz.

Wściekły odepchnąłem się od przystani. Dopiero gdy byłem kilka­naście metrów od brzegu, zwróciłem uwagę na to, że ksiądz Tadeusz użył sentencji joannitów: „Jeśliś obdarzon bogactwem, mądrością, uro­dą wszystko splami pychą gdy owładnie tobą", tej samej, która znajdo­wała się w dokumencie ze Złotoryi.

- Nie ma we mnie pychy! — krzyknąłem w stronę odchodzącego duchownego.

On tylko obejrzał się i radośnie pomachał mi ręką na pożegnanie.











ROZDZIAŁ SIÓDMY


WIEJSKA ZABAWA • CZEMU WCIĄŻ JESTEM KAWALE­REM? • NAZGULE I PRZYJACIELSKA RADA • ADRES WOKALISTY • ZAKON SŁOŃCA NA ZAKUPACH • SZUKAMY SKRYTKI W SKARSZEWACH • NOWY PRACOWNIK PANA

MROCZKA



Kiedy byłem kilkadziesiąt metrów od brzegu, dobiegały mnie odgłosy zabawy. Na pomoście siedziały dwie pary młodych, zakochanych w sobie ludzi. Przybiłem do mola i zszedłem na ląd poprawiając kurtkę i czapkę. Nie rozglądając się po domach, skierowałem się do szkoły, gdzie w du­żej sali gimnastycznej błyskały kolorowe, dyskotekowe światłą a przez otwarte okna słychać było dźwięki najnowszych przebojów.

Szkoła w Bydzach była piętrowa, miała dach kryty czerwoną blachą, sprawiała wrażenie świeżo oddanej do użytku, a naprawdę to kilka lat temu przeszła kapitalny remont.

Przed budynkiem grupki młodzieńców, których codziennie woziłem na Kopyto, gdy jechali do pracy, na mój widok rozstąpiły się robiąc mi przejście. Kilku pozdrowiło mnie gestami, ale niepokojące było to mil­czenie. Nieliczne nastolatki i panny na wydaniu szeptały między sobą pokazując mnie palcami. Czułem się jak dziwadło; może niepotrzebnie zakładałem swój galowy, marynarski strój?

Przeszedłem do sali, w której trwały tańce. Pod jednym z koszy do koszykówki ustawiono sprzęt grający, pod oknami stół zjedzeniem i na­pojami, a pod drabinkami na krzesłach siedzieli starsi przyglądający się z lubością swawolom młodych. Jeden ze starszych mężczyzn przywitał mnie szerokim uśmiechem i zaraz poprowadził do bufetu. W huku mu­zyki wręczył mi kufel ciemnego, mocnego piwa z miodem i na migi po­kazał, żebym się częstował. Wziąłem dwie kanapki i z piwem usiadłem pod ścianą czekając, aż Jagoda skończy tańczyć z jednym z Nazguli, człowiekiem Mroczka. W ciemnościach i wśród głów tańczących próbo­wałem wypatrzyć Aldonę, ale bezskutecznie.

Obok mnie przysiadła sołtysina.

— Dobry wieczór, panie Pawle — przywitała mnie.

Dobry wieczór, pani Celino — wstałem i ukłoniłem jej się.

Co, potańczyć pan przyszedł, zackniło się za rozrywkami? A może która dziewucha wpadła panu w oko?

Nie tęsknię za miastem i choć dziewczyny u was ładne, to chyba nie dla mnie.

A czemu to? Gospodarne, niejedna za młodu już gotuje, szyje... Za słabe na pana wymagania?

Nie, dość macie swoich kawalerów, którzy za złe by mi mieli... Sołtysina roześmiała się.

Niech pan się nie boi, a niejedna panna dałaby się pewnie pokra­jać za taką partię jak pan. A pan kawaler?

Tak.

Nie znalazł pan odpowiedniej panny?

Cały wolny czas zajmowała mi praca.

Rozpoczęła się krótka przerwa w tańcach i był to dobry moment, żeby podejść do Jagody.

- Przepraszam, muszę z kimś porozmawiać — powiedziałem do sołtysiny wstając.

Jagoda usiadła na krześle, a Nazgul niczym ochroniarz stanął obok niej. Nie rozmawiali ze sobą tylko on toczył ponurym wzrokiem po sali.

- Dobry wieczór — przywitałem Jagodę.

Nazgul drgnął i próbował stanąć między mną a nauczycielką, lecz dziewczyna zatrzymała go gestem.

Dobry wieczór, cieszę się, że przyszedł pan na zabawę — odpo­wiedziała.

Mam prośbę do pani. Czy mógłbym skorzystać z łącza interneto­wego w waszej szkole?

Oczywiście, niech pan przyjdzie jutro około trzynastej, sala kom­puterowa powinna być wtedy wolna.

Dziękuję — założyłem czapkę, bo zamierzałem już wyjść z sali. Jeszcze z uśmiechem zasalutowałem Nazgulowi.

Przed szkołą natknąłem się na Radka, który dawał mi znaki, żebym poszedł do wsi. Udając, że chcę się przespacerować i popatrzeć na chaty, ruszyłem we wskazanym kierunku. Minąłem kilkanaście gospodarstw, prze­szedłem dwieście metrów i znalazłem się na polnej drodze do osady Kula­wa. Zaraz za przydrożnym krzyżem, po prawej stronie, w kierunku jeziora był sad pełen jabłoni. Zszedłem z drogi i chodziłem wśród dziko rosną­cych drzew owocowych. Tam znaleźli mnie członkowie Zakonu Słońca.

To wy wycięliście ten numer panu Mroczkowi? — zapytałem.

Niezły, co? — Marek był żądny pochwał.

Nieźle to ja pewnie dostanę za to po głowie, bo ten facet myśli, że to moja sprawka. Prosiłem was o spokój? Mówiłem, żeby poczekać na odpowiedni moment?

Młodzi ludzie pospuszczali głowy i słuchali z pokorą.

Jak się tam dostaliście?

Radek ma ponton — wyjaśniła Aldona.

Co byście powiedzieli, gdyby was złapano? — pytałem. — Nie tak się umawialiśmy. Rozdrażniliście pana Mroczka i teraz będzie czujniejszy niż zwykle.

Mówiłem, że pan Paweł nas ochrzani? — odezwał się Radek.

Pewnie, że ochrzani — przedrzeźniałem jego ton. — Zastanówcie się do jutra, czy chcecie sami prowadzić walkę, czy mam wam pomóc. Pomyślcie o tym i dajcie mi znać. Jutro w południe będę w waszej szko­le. Cześć!

Wyszedłem z sadu i szybkim krokiem przeszedłem przez wieś. Na po­moście było pusto nie licząc uwiązanej do balustrady motorówki i dwóch Nazguli przyglądających się „Crusaderowi".

O, pan marynarz! — przywitał mnie jeden z nich.

Ładną ma pan łódeczkę.

Dobry wieczór panom — stanąłem przed mmi, bo zagradzali mi drogę do „Crusadera". — Chcecie pewnie powiedzieć, że szkoda byłoby takiej łódeczki, gdyby coś się jej stało?

Nie.

Chcecie mnie zaprosić na przejażdżkę do willi waszego pryncypała?

Nie tym razem.

Przepraszam — bokiem wszedłem między i nich i przeskoczyłem na dziób żaglówki. — O co w takim razie chodzi?

Przyszliśmy jak przyjaciele poradzić, żeby pan dał sobie spokój...

Teraz dopiero przyjrzałem się ich twarzom, słabo widocznym w świe­tle latarni ze wsi. To byli niefortunni sternicy motorówki, którzy wy­wrócili się na jeziorze wioząc Aldonę.

Jak przyjaciele? — udawałem zdziwionego.

Jagoda nie jest dla pana.

—Do widzenia! — ukłoniłem im się i odepchnąłem wiosłem od mola. — Ktoś mi już o tym mówił.

- Kto? — zaciekawił się jeden z Nazguli.

- Chyba przyjaciel — odpowiedziałem.

Gdy płynąłem do wyspy rybaka, słyszałem, jak motorówka odbiła od przystani w Bydzach. Płynąc do Kuli, Nazgule oświetlili mnie snopem światła z reflektora zamontowanego na burcie i bałem się, że powtórzy się historia ze staranowaniem żaglówki. Oni jednak nie zmienili kursu i po­płynęli do siebie.

Nazajutrz oprócz zwykłych obowiązków musiałem popłynąć do szko­ły. Jagoda dotrzymała słowa i wprowadziła mnie do sali komputerowej. Zaraz jednak czmychnęła, nie chcąc zostać ze mną sama. Dzięki Interne­towi dowiedziałem się rzeczy, o którą prosił mnie pan Rudolf, wysłałem list do pana Tomasza, a do tego naładowałem baterię w telefonie komór­kowym. Potem zwróciłem klucz do sali Jagodzie, która prowadziła je­szcze zajęcia z maluchami w świetlicy.

Gdy odpłynąłem „Crusaderem" na trzydzieści metrów od brzegu, coś uderzyło o żagiel i łagodnie zjechało po jego powierzchni do kokpitu. Sięgnąłem po pięciocentymetrowej średnicy glinianą kulkę. Jej dwie pół­kule, wcześniej wypalone, były połączone świeżo rozrobioną jeszcze wil­gotną gliną. To był dobry sposób na przesłanie poczty wystrzelonej z pro­cy. Nawet gdyby kula wpadła do wody, to zamkniętej w środku kartce papieru nic by się nie stało.

Bez trudu otworzyłem przesyłkę i odczytałem jedno słowo nabazgrane na karteluszku wyrwanym z notesu. „Zgoda" napisali członkowie Zako­nu Słońca, którzy jako podpis umieścili swoje logo.

Przy obiedzie przesunąłem po stole do pana Rudolfa krótką notatkę.

- To adres, o który pan prosił — wyjaśniłem.

Pan Rudolf odczytywał imię i nazwisko angielskiego wokalisty bez­szelestnie poruszając wargami.

To on śpiewał tę piosenkę o lataniu? — upewniał się stary rybak.

Tak — zapewniałem. — Mam też prośbę do pana.

Słucham.

Dałby mi pan wolną sobotę?

Po co ci ta przepustka?

Chciałbym pojechać do Skarszew.

Do tych joannitów? — rybak roześmiał się.

Tak. Chciałbym pojechać rano i wrócić po południu.

Dobrze.

Pan Rudolf napisał list do wokalisty i dał mi go do wysłania ze Skar­szew, „bo z miasta to szybciej dojdzie". Przez cały tydzień pomagałem rybakowi w pracy. Popołudniami pozwalał mi sterować promem na całej trasie, z odbijaniem i przybijaniem do brzegu. W piątek tradycyjnie że­gnałem wzrokiem Jagodę, a w sobotę w mojej nowej kurtce pojechałem do Skarszew. Kolejka zatrzymywała się pół kilometra od miasta. Chłód bił od ziemi trzeźwiąc zmysły, a słońce wspinające się po bezchmurnym niebie przyjemnie ogrzewało twarz.

Idąc w kierunku skarszewskiego rynku przypominałem sobie infor­macje o mieście, które przeczytałem w opracowaniu o joannitach. Po sprzedaży miasta Krzyżakom w 1370 roku za 10 tysięcy grzywien srebra zostało ono podporządkowane komturowi z Tczewa. Zakonnicy spod znaku czarnego krzyża zastąpili drewnianą palisadę zamku murem. Jed­nocześnie sytuacja mieszczan uległa pogorszeniu, co zaowocowało zwo­łaniem do Skarszew w 1410 roku zjazdu stanów pruskich, który uchwalił złożenie hołdu królowi Władysławowi Jagielle. W 1433 roku zamek złu-pili husyci, którzy jednak oszczędzili miasto. Podczas wojny trzynasto­letniej zbuntowane przeciw władzy krzyżackiej miasto napadli Krzyża­cy z Tczewa. Po wojnie Skarszewy przeszły w ręce polskie. W połowie XVI wieku większość mieszczan przeszła na luteranizm i na potrzeby kultu zajęła kościół farny. W 1598 roku na mocy edyktu królewskiego świątynia wróciła do katolików. Skarszewy słynęły z kłótni i częstych procesów pomiędzy polskimi a niemieckimi mieszkańcami. Gdy w 1731 roku spłonął drewniany kościół protestantów, ci uzyskali zgodę na budo­wę nowego pod warunkiem „postawienia go w ciągu jednego dnia". Ta­kie zalecenie wydał niechętny luteranom wojewoda Jakub Narzymski. Okazało się, że w nocy z 14 na 15 września 1741 roku wybudowano świątynię z „prefabrykatów" potajemnie przygotowanych w Gdańsku.

Rynek w Skarszewach nosi miano placu Hallera, na cześć oddziałów „błękitnej armii" generała Józefa Hallera, które wkroczyły do miasta 30 stycznia 1920 roku, przyłączając je do Polski. Tu 31 sierpnia 1939 roku miała też miejsce antyniemiecka demonstracja, podczas której spalono kukłę Hitlera, za co po wkroczeniu Wehrmachtu do Skarszew polskich mieszkańców spotkała surowa kara — kilkuset wymordowano.

Usiadłem przed fontanną na centralnym skwerku patrząc na czarną tarczę z białym krzyżem zakonu joannitów. Spoglądałem na kamienicz­ki, z których moje największe zainteresowanie wzbudziła oznaczona numerem 9, wybudowana przed 1740 rokiem, której właścicielem był Józef Wybicki, autor „Mazurka Dąbrowskiego".

Nagle wśród ludzi robiących zakupy w sklepach mieszczących się na parterach kamienic zobaczyłem rude włosy Aldony. Ona też mnie do­strzegła bo wkrótce podbiegł do mnie Marek.

- Dzień dobry — przywitał mnie. — Przyjechaliśmy z mamą i tatą w odwiedziny do cioci. Niech pan przyjdzie za pół godziny nad zalew poniżej kościoła.

Gdy tylko powiedziałem, że przyjdę, chłopiec pobiegł do rodziny. Zbliżała się dziewiąta, słońce prażyło na całego. Zerkałem na kuse spó­dniczki dziewczyn, na bluzki odsłaniające ramiona przez chwilę zatęsk­niłem za intensywnym życiem w mieście, a potem leniwym krokiem po­maszerowałem na miejsce spotkania. Usiadłem na ławce nad zalewem, zdjąłem kurtkę i zwiniętą położyłem obok. Zapaliłem fajkę i dumałem, czy nie za wcześnie na powrót do dawnego życia detektywa.

Dzień dobry — powiedziała Aldona. — Co pan tu robi?

Czekam na was.

Ale w Skarszewach — dziewczyna niecierpliwie tupnęła nogą. Już wcześniej postanowiłem, że aby odciągnąć uwagę młodzieży od

pana Mroczką opowiem jej o skarbie joannitów. Najpierw jednak powie­działem, na czym polega moja praca. Mojej opowieści słuchano z szeroko otwartymi oczami.

...Skarb miano ukryć w jednym z zamków na zachód od Wisły, „dostępnym dla wszystkich zainteresowanych" — kończyłem opowieść. — Skrytkę miał przygotować joannita w miejscu, gdzie „wśród trzech pogan stanął krzyżowiec". Jednak ten, który odbierał skarb, musiał „odrzu­cić wszystko i jeszcze dać siebie".

Dlaczego ukrycie skarbu powierzono joannitom? — zastanawiał się Marek.

Pamiętaj, że jako zakon cieszyli się poważaniem, prowadzili usługi bankowe i byli siłą gotową stawić czoła Krzyżakom — tłumaczyłem. — Może nie wchodziła w grę siła militarną ale Krzyżacy wówczas nie zdo­byliby się na otwartą wojnę z joannitami, którzy mieli wysoko usytuo­wanych przyjaciół we Francji, Italii, stałego przedstawiciela przy dwo­rze papieskim. Za nimi stała siła dyplomacji i bogactwa. Myślę, że na ten skarb trzeba spojrzeć bardziej jak na kapitał polityczny niż przeznaczo­ny na zaciągnięcie zbrojnych oddziałów. Nie znamy dokładnie intencji ludzi, którzy złożyli przysięgę i ukryli złoto.

Skoro skarb miał schować joannita, to chce pan skrytki szukać w zamkach joannickich? — domyśliła się Aldona. — Dlatego przyjechał pan do Skarszew?

Tak—przyznałem. — Nie wiem jednak, po czym rozpoznać miej­sce, gdzie wśród trzech pogan stanął krzyżowiec. Czy chodzi o ziemie trzech plemion pogańskich, między którymi wybudowano zamek joannitów? A rozwiązanie znalazłbym w jakiejś legendzie? Myślę też, że stwier­dzenie o zamku na zachód od Wisły nie musi dotyczyć tylko i wyłącznie zamków joannickich, bo swoje warownie mieli tu także książęta pomor­scy. Dlatego dziś przyjechałem do Skarszew na rozpoznanie, a i tak muszę więcej uwagi poświęcić badaniom historycznym, bo często w książkach znajduje się rozwiązanie zagadki. Pan Rudolf mówił, że książki to jedne z niewielu rzeczy, jakie warto mieć.

Ten rybak to straszny dziwak, ale chyba bardzo mądry człowiek — uznał Marek.

Opowiedziałem wam o sobie, a teraz wy musicie zdradzić mi pewną tajemnicę — poprosiłem. — Chodzi mi o parną Jagodę i pana Mroczka.

Rodzeństwo spojrzało po sobie i oboje nie mieli ochoty mówić.

Parę razy słyszałem, że pani Jagoda nie jest dla mnie i zdziwiło mnie to — tłumaczyłem. — Nie mam zamiaru podrywać pani Jagody, ale chciałbym poznać prawdę.

Niech opowie panu o tym pan Rudolf — stwierdziła Aldona. — To dziwna historia...

Może chodźmy poszukać tej skrytki na zamku? — zaproponował Marek.

Powędrowaliśmy stromą ścieżką na wzgórze zamkowe będące półwyspem opływanym przez rzeczkę Wietcisę. Z dawnego zamku wyso­kiego i średniego ocalał tylko parter dawniej piętrowego konwentu joannickiego. Jak się dowiedzieliśmy, w odbudowanym w latach osiemdzie­siątych budynku mieszczącym Gminny Ośrodek Kultury oryginalne, śre­dniowieczne, były tylko piwnice, w których urządzono kawiarenkę. Usie­dliśmy tam na chwilę i kupiłem nastolatkom po porcji lodów, a sobie bardzo mocną kawę.

Czy joannici na miejscach skrytek zostawiali jakieś znaki? — zapytał Marek.

Chodzi ci o kod podobny do stosowanego przez templariuszy? — domyśliłem się. — Mój szef, Pan Samochodzik, kiedyś szukał skarbu templariuszy i korzystał ze znaków pozostawionych przez templariuszy. Nie wiem, czy joannici mieli podobny szyfr.

A może budowali tajne przejścia? — fantazjowała Aldona.

Pomyśl chwilę, czemu miałoby służyć takie przejście? — powie­działem popijając kawę. — Zamek stoi na wzgórzu otoczonym wodą. Tajne przejście mogłoby służyć wyjściu załogi z okrążonej warowni, ale przekopywanie się przez takie wzniesienie, a potem drążenie tunelu pod rzeką, która dawniej miała większe koryto, byłoby cudem ówczesnej in­żynierii. Czytałem, że podobno istniało przejście z zamku do fary. W to jestem skłonny uwierzyć, bo zamek i kościół mogły stanowić dwa uzu­pełniające się obiekty fortyfikacyjne i łączący je tunel mógłby ułatwić komunikowanie się obrońców. Skoro zamek został tak zniszczony, że zostały z niego tylko piwnice, to i przejście mogło ulec zniszczeniu. Możemy pójść rozejrzeć się w kościele.

Wstaliśmy i wyszliśmy na podwórze. Obejrzeliśmy jeszcze resztki dawnych murów i wzdłuż północnego zbocza wzgórza poszliśmy do fary. Kościół w 1274 roku zaczęli budować joannici.

- To cztery lata po tym jak objęli świątynię w Złotoryi — przypo­mniałem młodzieży.

Joannici do 1370 roku wybudowali prezbiterium, nawę główną i wie­żę. Dopiero w XV i XVI wieku dobudowano nawy boczne i kaplicę od południowej strony świątyni. Właśnie przez niedomknięte drzwi tej ka­plicy weszliśmy do środka. Członkinie parafii były zajęte porządkami, więc prawie na paluszkach wędrując wzdłuż ścian, żeby nie przeszka­dzać w pracy, obejrzeliśmy wnętrze fary poszukując jakichkolwiek śla­dów joannitów. Niestety, osiem ołtarzy, amboną chrzcielnica, obrazy były barokowe i rokokowe, a więc powstały już dawno po odejściu joannitów. Ciekawostką było to, że ołtarz główny ufundował tu w latach 1733—1734 proboszcz Adam Stanisław Grabowski, późniejszy biskup warmiński.

Wyszliśmy na teren przykościelny.

I nic — Marek westchnął i wzruszył ramionami.

Tak bywa w pracy detektywa — powiedziałem.

Co pan teraz planuje zrobić? — zapytała Aldona.

Poczytać i odwiedzić okoliczne zamki.

Które? Możemy jeździć tam z panem? — wypytywali młodzi lu­dzie.

Chcę odwiedzić Świecie, Nowe, Gniew, Starą Kiszewę, Sobowidz i Grabiny.

Nieźle — Marek aż gwizdnął. — Ambitny plan, a czym kierował się pan przy wyborze tych miejsc?

To będzie wasze zadanie — uśmiechnąłem się tajemniczo. — Chcecie pracować ze mną to udowodnijcie, że potraficie szukać potrzebnych wam faktów. Spotkamy się w waszym ulubionym miejscu za ty­dzień, po katechezie.

Aldona i Marek pobiegli do domu cioci, a ja poszedłem na przysta­nek wąskotorówki, którą chciałem wracać do mojego tymczasowego domu. Nagle usłyszałem dzwonek telefonu komórkowego. W pierwszej chwili nawet nie zorientowałem się, że to odezwał się mój telefon.

Halo? — niepewnie odebrałem połączenie.

Jak ci się żyje u pana Rudolfa? — usłyszałem głos Piotra.

Czemu mnie nie uprzedziłeś, dokąd mnie wysyłasz?

Źle ci tam?

Dobrze, ale wszystko jest tu jakieś dziwne. Kiedy przyjeżdżacie?

Za tydzień, w sobotę. Dzwonię, żeby zapytać, czy nie wiesz, kogo Mroczek wyznaczył na naszego nadzorcę z ramienia inwestora? Podob­no najął jakiegoś fachowca. Myślałem, czy to nie ty...

—Nie, to ktoś inny. Pan Mroczek wspominał w czasie naszej rozmo­wy o jakiejś pracy dla mnie, ale powiedział też, że już kogoś wynajął. Nie wiem kogo.

Dobra, trzymaj się i do zobaczenia za tydzień. Rozbijemy obóz na Grodzisku, więc zapraszam. Cześć!

Cześć!

Ucieszyłem się, że przyjaciel już wkrótce pojawi się w okolicy. Li­czyłem na jego pomoc nie tylko w związku ze sprawami biznesmena, ale i joannitów.

Kolejką dojechałem do przystanku Bydze, a stamtąd poszedłem na przystań. Pan Rudolf przywitał mnie z uśmiechem.

Myślałem, ze zdezerterujesz — powiedział.

Krzyżowcy nie lękają się niczego — odpowiedziałem wchodząc na prom.

To dobrze — rybak był zadowolony z mojej obecności.

Gdy już odpłynęliśmy od brzegu i zmierzaliśmy do Bydzów, obej­rzałem się za naszą rufę i ujrzałem eleganckie auto podjeżdżające pod plebanię. Ze zdumienia przetarłem oczy i już domyślałem się, kogo najął Mroczek do nadzorowania prac archeologicznych. Wybrał naj­gorszą z możliwych kandydatur — Jerzego Baturę.



ROZDZIAŁ ÓSMY


TAJEMNICZA NATURA KOBIET • POJAWIENE SIĘ ZŁO­DZIEJA RYB • POLOWANIE NA KŁUSOWNIKA • UMAWIAM SIĘ NA SPOTKANE Z JAGODĄ • PRZYJAZD ARCHEOLO­GÓW • ODROBIONA PRACA DOMOWA • ŁZY RYBAKA



Nawet przez chwilę nie miałem wątpliwości, że pan Mroczek wyna­jął Jerzego Baturę. Byłem też pewien, że mój wróg zjawił się w tej oko­licy nie tylko po to, aby popracować, ale i zająć się sprawą joannitów.

Znasz go? — zapytał mnie pan Rudolf, który widział, jak obser­wuję odległą już sylwetkę Batury.

Tak, to od dawna mój przeciwnik — odpowiedziałem.

Myślisz, że szuka ciebie?

Nie, raczej tego samego co ja.

To coś związanego z tymi joannitami?

Tak.

Nie przejmuj się — rybak położył mi dłoń na ramieniu. — Są rzeczy, które czasami same przychodzą i tak właśnie jest ze skarbami.

Odwieźliśmy ludzi do Bydzów i wróciliśmy na wyspę. Przy kolacji postanowiłem porozmawiać z panem Rudolfem o Jagodzie.

Niech pan powie, czemu Jagoda jest obiecana panu Mroczkowi?

Nikt niczyjego serca nie może nikomu obiecać — odparł rybak mieszając kaszę z sosem z żółtkiem jajka sadzonego. — Tym bardziej jeżeli chodzi o kobietę. Niewiasty to istoty pełne sprzeczności, płoche i wyrachowane, czułe i chłodno kalkulujące. Mężczyzna jak coś obie­ca, to chyba tylko przez kobietę albo przez tchórzostwo nie dotrzyma słowa. Czy taką Jagodę można było obiecać Mroczkowi? A co będzie, jak ona ostatecznie powie „nie"? Może to Mroczek jej nie zechce albo pobawi się i zostawi jak kot poszarpaną myszkę — rybak z rezygnacją machnął ręką.

A ludzie tak gadają...

Bo nie mają co robić, tylko języki strzępią.

Ksiądz Tadeusz też mi to mówił.

Aaą nasz wikary jak gołąbek pokoju wszędzie z tą gałązką oliw-

nąlata i chce, żeby wszyscy byli szczęśliwi. W pierwsze święto na obiad idzie do Mroczka, a w drugie do starego Rudolfa.

A co z tą Jagodą? — nie dawałem spokoju.

Podoba ci się ona?

Ładna jest.

Pan Rudolf odsunął prawie pusty talerz i z kieszeni koszuli wyjął fajkę i woreczek z tytoniem.

—Ładna, powiadasz — zapalił fajkę i chwilę wypuszczał kłęby dymu. — A wolałbyś mieszkać u Mroczka czy u mnie?

U pana.

A czemu, przecież willa ładniejsza? Rybak zapędził mnie w kozi róg.

Ale u pana lepiej — odpowiedziałem.

Czemu lepiej?

Dobrze pan daje jeść — uśmiechnąłem się. — Tu jest spokojnie, w zgodzie z naturą, prosto i uczciwie. Rozumiem, że aby żyć z kobietą nie można patrzeć tylko na jej urodę i nie mam zamiarów matrymonial­nych wobec Jagody, tylko chcę wiedzieć, czemu wszyscy tak jątrzymają pod szkłem jak cenny kwiat, tylko dla pana Mroczka? Chyba nie dlatego, że funduje jej te studia?

Nie. Widzisz, Jagoda to sierota, nikt dokładnie nie wie, skąd się we wsi wzięła. Całe Bydze ją wychowywały, u każdego mieszkała po trochu. Gdy trochę dorosła i ludzie zaczęli ją— zamiast do szkoły — do pracy w polu zapędzać, dziewczynę wzięła sołtysowa. Podobno z matką Jagody narozrabiali nasi chłopi... to parszywa historia. Dziewucha wy­rosła ładna, mądrą porządna, pracowita, ale jak wyrzut sumienia całych Bydzów. Mroczek jak tylko poznał los dziewczyny, to od razu zaczął do niej robić słodkie oczy, starał się jej pokazać, jak dba o wieś, a ludziom dał odczuć, że gdyby nie oną to on nie byłby taki miły...

Rozumiem — smutno pokiwałem głową. — Mając ją trzyma su­mienie całej wsi, która najchętniej pozbyłaby się dziewczyny, ale się boi, więc uznano, że najlepszym dla niej miejscem będzie willa biznesmena, przynajmniej będzie po drugiej stronie jeziora. Jagoda pewnie nie chce drażnić Mroczką żeby nie zrobił krzywdy mieszkańcom Bydzów.

Pewnie tak.

Widzi pan jakieś wyjście z tego zaklętego koła?

Jagoda nic nie znaczy dla Mroczka, dla niego to tylko jeden z atry­butów władzy.

Nie komentowałem słów rybaka. Ułożyliśmy się do snu, a niedzielne przedpołudnie spędziliśmy na rejsach z Bydzów na Kopyto i z powro­tem. W czasie jednego z kursów mężczyzna w średnim wieku z Bydzów poszedł do sterówki pana Rudolfa i coś mu powiedział, po czym twarz rybaka na moment zaczerwieniła się. Gdy wróciliśmy na wyspę, kazał mi przebrać się w ubranie robocze, wsiedliśmy do łodzi rybackiej i po­płynęliśmy do żaków w północnym kącie Zatoki Wąskiej. Pan Rudolf wyjął z wody sieci, by stwierdzić, że ktoś je brutalnie porwał opróżnia­jąc. To samo było na płytkim przesmyku między Grodziskiem a Jelenim Ostrowem.

Pan Mroczek? — rzuciłem podejrzenie.

Wygląda na robotę kłusownika. Trzeba popłynąć do Mroczka.

Z dowodami rzeczowymi popłynęliśmy do Zatoki Kula, do mola przy willi Mroczka. Akurat trwało tam garden party. Mężczyźni w luźnych spodniach i marynarkach rozmawiali z paniami w wydekoltowanych sukniach, pannami w króciutkich spódniczkach. Nim podpłynęliśmy do brzegu, wysmarowałem sobie twarz jakimś olejem, rybaka poprosi­łem o jego kapelusz z szerokim rondem i do tego założyłem nieprzema­kalny płaszcz. Bałem się, że wśród gości będzie Jerzy Batura, który mógł­by mnie natychmiast rozpoznać.

Jeden z Nazguli z daleka rozpoznał naszą łódź i wezwał Mroczka. Ten schodził do przystani tłumacząc się przyjaciołom z obowiązków gospodarza tej ziemi, że „na roli" nie ma wolnych dni. Elegancki tłum ciekawskich zebrał się kilka metrów od przystani trzymając kieliszki z wykwintnymi alkoholami, talerzyki z przekąskami.

Cóż się stało, poczciwy panie Rudolfie? — pan Mroczek przywi­tał rybaka z uprzejmością pomieszaną z nadmierną poufałością.

Jakiś kłusownik pojawił się nad jeziorem — rybak podniósł po­rwane sieci.

Pan Mroczek udawał zainteresowanego sprawą, a tak naprawdę po­pisywał się przed gośćmi. Spod ronda kapelusza przyglądałem się twa­rzom zebranych ludzi. Nie widziałem wśród nich Batury. Wreszcie bi­znesmen obiecał, że zajmie się problemem, zaproponował mały poczę­stunek, którego rybak grzecznie odmówił.

Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do siebie. Wieczorem gdy siedziałem przy lampie i czytałem książkę, słyszałem dobiegające z po­koju pana Rudolfa odgłosy gwałtownego poszukiwania czegoś, przeszu­kiwania szafy i kufrów. Po kilku minutach rybak przyszedł do kuchni.

- W wojsku byłeś, to umiesz strzelać — położył przede mną wia­trówkę z łamaną lufą.

Rybak zatrzymał starą, ale dobrze zakonserwowaną dwururkę. Na stole jak żołnierzy w szeregu ustawił osiem nabojów, a koło mnie wysy­pał garść śrutu.

- Poćwicz strzelanie — poradził mi.

Resztę wieczoru rybak spędził na czyszczeniu broni, a ja czytałem. W poniedziałek, po świcie, mogliśmy jedynie rozstawić sieci, przez zni­szczone żaki nie mieliśmy żadnego połowu. Przed południem łataliśmy sieci, a po obiedzie na dwie godziny popłynąłem „Crusaderem" do Zato­ki Szalonej. Tam, wśród kęp podlanego wodą lasu znalazłem dobre miej­sce na strzelnicę i przestrzeliłem wiatrówkę. Strzelała prosto, tylko nie­które strzały znosiło lekko do góry.

Wieczór spędziłem na pilnowaniu żaków na południe od Jeleniego Ostrowu. Przed północą zmienił mnie pan Rudolf, a dołączyłem do nie­go na dwie godziny przed świtem. Do poruszania się po wodzie często używaliśmy „Crusadera", nie hałasującego jak łódź napędzana silnikiem, z której korzystaliśmy, gdy po czuwaniu mieliśmy opróżnić sieci. Kłu­sownik nie pojawił się ani tej, ani następnej nocy. W środę sprzedaliśmy nasz połów i rozstawiliśmy sieci, tym razem w Zatoce Pipek. Noc ze środy na czwartek upłynęła spokojnie, ale następna, ciemna i deszczo­wa, już nie.

Spacerowałem wzdłuż zachodniego brzegu zatoki obserwując wodę i żerdzie żaków. Gdy szarówka zaczęła zastępować noc, a za pół godziny miał przypłynąć pan Rudolf, wśród jednostajnego szumu deszczu usły­szałem cichy motorek Przyklęknąłem z wiatrówką w dłoni za pniem prze­wróconej wierzby. W małym pontonie siedział człowiek w płaszczu prze­ciwdeszczowym. Nie widziałem jego twarzy zasłoniętej kapturem. Za­trzymał się przy żaku i zaczaj majstrować przy sieci. Był pięćdziesiąt metrów ode mnie. Przyłożyłem broń do ramienia i strzeliłem. Ciche brzdęknięcie mechanizmu spustowego było niesłyszalne w deszczu. Ce­lowałem w powłokę pontonu. Miałem nadzieję, że jest to łódź starego typu, z gumowymi komorami napełnianymi powietrzem. Nowoczesne pontony były bowiem wykonane z materiałów trudnych do przebicia. Strzeliłem w dziób łódki. Nie wiem, czy trafiłem, ale złodziej ryb rozej­rzał się. Może usłyszał rykoszet śrutu?

W kieszonce bluzy wymacałem ładunek z czubkiem. Załadowałem go i strzeliłem. Tym razem trafiłem i przebiłem gumę, która głośno pę­kła. Kłusownik natychmiast włączył silnik. Zza pasa wyjąłem rakietnicę i wystrzeliłem czerwoną racę. Pan Rudolf naszą łodzią rybacką na wio­słach czy na silniku nie dogoniłby pontonu, ale miał szansę zagrodzić drogę złoczyńcy i zatrzymać go grożąc użyciem dubeltówki.

Kłusownik przestraszył się racy i chciał uciekać na północ, ale stam­tąd środkiem przesmyku płynął rybak i słyszałem, jak krzyczał na zło­dzieja. Ten zrobił rzecz zaskakującą—wyjął coś, co wyglądało jak mała radiostacja, a potem skierował się do Jeleniego Ostrowu.

Pamiętałem, że w pobliżu Zakon Słońca miał schowaną tratwę. Szyb­ko odnalazłem ją i zepchnąłem na wodę. Odpychając się żerdzią od dna ruszyłem w pościg. Nim kłusownik, oddalony o sto metrów, zniknął wśród nadbrzeżnych trzcin wyspy, strzeliłem jeszcze raz i znowu celnie, bo tym razem zakaszlał silnik i zgasł.

- Do wyspy! — krzyczałem do pana Rudolfa.

Rybacką krypę widziałem dwieście metrów na północ, jak kierowała się ku Jeleniemu Ostrowowi. O ile kłusownik nie zdecydowałby się zaa­takować rybaka i zabrać łódkę, istniała szansa, że go pochwycimy.

Pan Rudolf przezornie nie dobijał do brzegu, tylko czekał w miejscu, gdzie złodziej porzucił uszkodzony ponton. Dopłynąłem do brzegu i kil­koma ruchami nożem przeciąłem liny wiążące tratwę. Nie chciałem, żeby posłużyła kłusownikowi do ucieczki. Wzdłuż wody pobiegłem do pana Rudolfa.

- Dobre strzały — pochwalił mnie pokazując na przedziurawione ko­mory na dziobie i na rufie pontonu. Właśnie dlatego nagle zalany wodą motorek zgasł. — Nikt z naszych nie ma czegoś takiego — stwierdził rybak.

Pobiegłem w głąb wyspy poszukując kryjówki kłusownika. Ten roz­płynął się jak we mgle. Sprawdzałem krzaki, korony drzew, nasłuchiwa­łem. Za późno przyszło mi do głowy, że mógł wejść między trzciny ota­czające Jeleni Ostrów. Nagle od strony północnego krańca wyspy usły­szałem odgłos odkręconego na maksymalną moc silnika motorówki. Na miejscu byłem za późno, żeby zobaczyć, kto zabrał na pokład złodzieja ryb, ale w tej okolicy tylko jeden człowiek miał taką motorówkę.

To robota Nazguli — powiedziałem wróciwszy do pana Rudolfa.

Jeźdźców Apokalipsy, jak pan to mówi. Po co mieliby to robić?

Mroczek zaczyna się bać — odparł wyraźnie zadowolony rybak.

Odwieziemy im ten ponton razem z rybami.

Po zakończonym połowie i sprzedaniu części ryb w Bydzach popły­nęliśmy na molo przy willi pana Mroczka. Dziwne, że pierwszy raz przy­witał nas osobiście. Powieka mu nie drgnęła, gdy zobaczył, jak cumuje­my ponton do pomostu. Też zachowałem spokój, gdy niby przypadkiem dotknąłem silnika motorówki — był ciepły.

Pomyślałem, że pan będzie wiedział, co z tym zrobić — rzekł rybak pokazując na naszą zdobycz.

Czy kłusownik przeżył? — żartował pan Mroczek. — Postaram się to dostarczyć policji ze Skarszew. Dziękuję.

Pożegnaliśmy biznesmena i wróciliśmy do siebie. Tego dnia po południu złożyłem propozycję Jagodzie. Wykorzysta­łem fakt, że tylko ją wieźliśmy na Kopyto.

Potrzebuję pani pomocy—powiedziałem stojąc w kokpicie i udając, że coś naprawiam przy maszcie. — Czy zgodzi się pani ze mną spotkać?

Spotkajmy się w niedzielę o piętnastej u ujścia Szalonki.

Bardzo dobrze, przypłynę „Crusaderem".

Jagoda nie chciała już więcej rozmawiać i jak zwykle pożegnała mnie uniwersalnym machaniem ręką.

Chcesz trafić sokoła, a nie ustrzelisz ty czasem tylko gołąbeczki? — zapytał pan Rudolf, gdy wracaliśmy do siebie.

Nie — odpowiedziałem.

Wieczorem musiałem popłynąć „Crusaderem" do wyspy, żeby odbu­dować tratwę, którą Zakon Słońca mógłby dostać się na Ostrów. Po na­prawie odholowałem ich okręt na miejsce na zachodnim brzegu jeziora, niedaleko młyna.

W sobotę z panem Rudolfem dzieliliśmy pracę promu między dzieci płynące na katechezę i archeologów budujących bazę na Grodzisku. Ser­decznie przywitałem się z Piotrem, z którym nie miałem czasu porozma­wiać, tak był zajęty organizacją bazy. Zdążył tylko powiedzieć: „Wspa­niale wyglądasz" i zajął się wyznaczaniem miejsc, gdzie miały stanąć namioty. Od archeologów otrzymaliśmy krótkofalówkę, która miała słu­żyć im do wzywania nas, żeby przeprawić naukowców na stały ląd.

Po obiedzie przesiadłem się na „Crusadera" i pożeglowałem na Je­leni Ostrów. Tam stanąłem w znanej mi zatoczce, gdzie była już tratwa z rowerami i poszedłem na konar dębu. Nastolatkowie czekali, co cie­kawsze Radek jeszcze coś czytał.

Czołem! — przywitałem ich salutując. — Co u was słychać?

Nic — odpowiedziała Aldona. — A panu przydarzyło się coś cie­kawego?

Tak, polowaliśmy z panem Rudolfem na kłusownika...

Opowiedziałem wydarzenia całego tygodnia.

—Widziałem, że zna pan się z tymi archeologami—powiedział Marek.

Kierownik tych badań to mój przyjaciel.

A my wiemy, jak nazywa się nowy człowiek pana Mroczka — pochwaliła się Aldona.

Jerzy Batura — powiedziałem, czym zszokowałem dziewczynę.

Skąd pan wie? — pytała oburzona. — To po co znosiłam umizgi tego Nazgula?

Nie rób tego więcej — przestrzegłem ją.

Właśnie — Radek przyznał mi rację.

Sprawdziliście to co wam kazałem? — zapytałem.

Podzieliliśmy się robotą — opowiadała Aldona. — Marek wziął Świecie i Sobowidz, ja Gniew i Grabiny, a Radek Nowe i Starą Kiszewę.

Rozsiadłem się i słuchałem opowieści. Musiałem przyznać, że Za­kon Słońca dobrze odrobił pracę domową. Mieli ze sobą mapę i potrafili dokładnie pokazać położenie interesujących nas zamków.

Ja zacznę — zgłosiła się Aldona. — Będziemy wędrować z pół­nocny na południe. Pierwszy na szlaku jest Grabiny-Zameczek. Wiem tylko, że jest koło Pruszcza Gdańskiego, wybudowano go na początku XV wieku i obecnie jest to budynek mieszkalny. Nie wiem, czemu inte­resuje pana to miejsce?

Mały zameczek na uboczu, niedaleko Gdańską to idealne miej­sce na skrytkę — odpowiedziałem.

Ale wybudowano go na początku XV wieku — Radek zwrócił mi uwagę.

Tak, ale zapewne w miejscu dawnej fortyfikacji. Jaki sens miało­by budowanie zamku, gdy w pobliżu jest tyle większych fortec? Myślę, że w tym wypadku „początek XV wieku" odnosi się do okresu krzyżac­kiej przebudowy.

Następny jest Sobowidz, znajdujący się 13 kilometrów na pół­nocny zachód od Skarszew—odezwał się Marek. — Już w XII wieku na cyplu nad Jeziorem Sobowidzkim miał stać gródek książąt pomorskich. Po 1309 roku Krzyżacy wybudowali w tym miejscu zamek, zdobyty i zbu­rzony przez powstańców podczas wojny trzynastoletniej. Podobno za­chowały się do naszych czasów fragmenty murów, gotyckie piwnice. To pewnie one zainteresowały pana.

Tak — przyznałem — ale coś jeszcze. Budynek pałacu ma stać na miejscu dawnego zespołu zamkowego. Teraz Stara Kiszewa. Słucham.

Radek z trzaskiem zamknął książkę trzymaną na kolanach.

Stara Kiszewa dawniej znana była jako Kissów i pod taką nazwą została zapisana w dokumentach z 1269 roku — opowiadał Radek. — Od 1281 roku majątek Kissów znajdował się w rękach rodu Jankowiców, który odsprzedał go Krzyżakom w 1316 roku za dożywotnią rentę. Wtedy w zakolu Wierzycy zakonnicy wznieśli zamek. W1454 roku zdo­były go i zniszczyły oddziały gdańskie. Brama i baszta przybramna to jedyne, gruntownie przebudowane w XVII wieku, pozostałości krzyżac­kiej warowni. Nie wiem, co pana może tam zainteresować?

To była warownia położona w dobrym punkcie. Oprócz zamku właściwego było tam przedzamcze otoczone murem z czterema baszta­mi. W pobliżu przepływała rzeka, którą można było odpłynąć na zachód albo na wschód do Skarszew i Starogardu. Aldono, słucham o Gniewie.

Z Gniewem związane są ciekawe wydarzenia. W 1229 roku ksią­żę świecki Warcisław nadał Gniew cystersom z Oliwy. W 1258 roku majątek gniewski został najechany i złupiony przez księcia tczewskiego Sambora II. Ten w 1276 roku zapisał Gniew Krzyżakom, którzy natych­miast usiłowali skorzystać z tej nie do końca prawomocnej darowizny, bo Gniew stanowił doskonałą bazę wypadową na Pomorze Gdańskie i po­zwalał kontrolować żeglugę na Wiśle. Od 1283 roku Krzyżacy budowali przez siedemdziesiąt lat zamek w Gniewie. W czasie wojny trzynastolet­niej Gniew stanowił ważny punkt oporu sił krzyżackich. Długo myślałam i stwierdziłam, że tu najbardziej będzie pana interesował okres cysterski, więc sprawdziłam też informacje o miejscowym kościele. Jego budowę rozpoczęto w XIV wieku, więc nie pochodzi z czasów władzy cystersów.

Bardzo dobrze—pochwaliłem dziewczynę. — Teraz pora na Nowe.

Bardziej od zamku, z którego zostało tylko jedno skrzydło i to prze­budowane, interesująca jest historia książąt pomorskich związana z tym miasteczkiem — opowiadał Radek. — W 1266 roku tutaj zmarł książę Świętopełk i w tym samym roku jego syn Mściwoj II wspólnie z Prusami pokonał wojska krzyżackie.

Świetnie, o to mi chodziło — klasnąłem. — Zostało nam tylko Świecie.

Sportowiec lubił gdy doceniano jego wyczyny, a teraz duma go roz­pierała dodatkowo, bo dokonał czegoś nie na boisku, tylko na niwie na­ukowej, na której chyba nie czuł się zbyt pewnie. Wyczekująco spojrza­łem na Marka.

- Także w Świeciu ciekawsza jest historia przed powstaniem krzy­żackiego zamku— stwierdzi! Marek — Krzyżacy przejęli Świecie w 1309 roku, a więc po podbiciu Pomorza Gdańskiego. Pierwszą osadę założyli nad Wisłą na przełomie XII i XIII wieku książęta pomorscy. Świętopełk w 1242 roku przeniósł warownię na półwysep i wybudował tam niezdo­byty przez 60 lat zamek. Krzyżacy musieli przez dwa miesiące oblegać ostatni wolny gród książąt pomorskich.

Co myślicie o tych potencjalnych lokalizacjach skrytek? — zapy­tałem. — Które z nich mogą odpowiadać warunkom opisanym w doku­mencie ze Złotoryi?

Świecie — powiedział Marek. — Mówił pan o tym, że miało to być miejsce, gdzie krzyżowiec stanął wśród pogan. Podobno święty Wojciech wyruszył właśnie ze Świecia.

Słowa Marka zrobiły ogromne wrażenie na dwójce młodych ludzi.

To musi być tam — orzekli.

Pracę wykonaliście bardzo dobrze, ale muszę jeszcze poczytać o powstaniach pruskich i wtedy wspólnie wybierzemy miejsce następne­go rekonesansu.

Pojedziemy tam razem? — zapytał Radek.

O ile wasi rodzice się na to zgodzą.

Kiedy ruszamy? — niecierpliwie pytała Aldona.

Zbliżają się wolne dni związane ze świętami 1 oraz 3 Maja. Posta­ram się pożyczyć od kolegi samochód i pojedziemy na kilkudniową wy­cieczkę. Zgoda?

Może weźmiemy ze sobą parną Jagodę? — zapytała Aldona.

To świetny pomysł — przyznałem — ale to może wy zaprosicie ją na tę wycieczkę?

Zrobimy to w poniedziałek — zapewniała Aldona. Pożegnałem się z Zakonem Słońca i ruszyłem biorąc kurs na wyspę.

Mijając przystań w Bydzach zobaczyłem sołtysinę machającą do mnie ręką. Podpłynąłem do niej.

- Ludzie mówili, że pan popłynął na zachód, to tu wybiegłam z li­stem do Rudolfa — wyjaśniła.

Wziąłem list i spojrzałem na pieczątkę. Wysłano go z Poznania. Wróciłem na wyspę. Rybak akurat kończył kolację.

Proszę — podałem mu przesyłkę. Pan Rudolf mrużąc oczy zaczął czytać.

Syn przyjeżdża we wtorek — powiadomił mnie. Pierwszy raz zobaczyłem łzy w kącikach oczu rybaka.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


POZWOLENIE NA WYCIECZKĘ • WIZYTA U PIOTRA • RANDKA Z JAGODĄ • ZALOTY PANA MROCZKA • JAK SPACYFIKOWAĆ ZAKON SŁOŃCA? • KOLACJA U BIZNESME­NA • SAMOTNOŚĆ CZŁOWIEKA ZE WZGÓRZA



Zostawiłem wzruszonego pana Rudolfa, wziąłem lampę i poszedłem do swojego pokoiku. Gdy byłem na górze, coś mi się przypomniało. Wystawiłem głowę do kuchni.

Panie Rudolfie, pana syn na długo przyjeżdża? — zapytałem.

Nie, w niedzielę wyjeżdża — odpowiedział rybak.

Mówił pan, że jak się zrobi ciepło, będę musiał postawić sobie szałas...

Zgadza się.

Może na te pierwsze majowe dni wyjadę albo przeprowadzę się do archeologów. Pobędzie pan sam na sam z synem, a ja nie będę na razie musiał niczego budować...

Rozleniwiłeś się! A dokąd chcesz wyjechać?

Wie pan, w sprawie joannitów.

Rybak chwilę dumał, a potem pokiwał głową na znak zgody.

- Może i masz rację, wyjedziesz, będzie trochę spokoju — rzekł. Uspokojony pozytywnym załatwieniem kwestii pozwolenia na wyjazd, z książką w ręku usystematyzowałem swoją wiedzę na temat walki Krzy­żaków z pruskimi plemionami. W dokumencie joannitów nie wymieniono z imienia Prusów, brata zakonnego ani księcia pomorskiego — sygnatariu­szy układu. Poszukiwanie skrytki znacznie ułatwiłoby rozpoznanie daty zawarcia umowy. Czy chodziło o okres wojny Świętopełka z Krzyżakami i pierwszego powstania pruskiego? Może to wszystko wydarzyło się przed wyprawą Przemyśla Ottokara II przeciw Sambom, a może przed drugim powstaniem pruskim?


Następnego dnia, w niedzielę, przewoziliśmy ludzi z Bydzów na mszę i do wsi. Wtedy też wróciła do domu Jagoda. Nie zaszczyciła mnie ani jednym spojrzeniem. Nawet bałem się, czy nasze spotkanie jest aktual­ne. Po obiedzie wsiadłem na „Crusadera" i popłynąłem do archeologów.

Piotr z dumą pokazywał mi obóz, w którym zamieszkał z grupą dziesię­ciu studentów. Cztery dziesięcioosobowe namioty z wojskowego demo­bilu stały łukiem wzdłuż południowego brzegu wysepki. Dwa zajęli stu­denci, jeden na pracownię i swoje lokum Piotr, a czwarty pełnił funkcje kuchni, jadalni i świetlicy. Na składanych krzesełkach usiedliśmy przed siedzibą kierownika i piliśmy kawę.

Wiem, kto będzie twoim nadzorcą—powiedziałem do przyjaciela.

Kto?

Jerzy Batura.

Twój wróg, z którym konkurowałeś podczas badań w Dylewie?

Ten sam.

Czyli muszę uważać na Mroczka, skoro zatrudnia takie kreatury?

Nie chciałbym uprzedzać cię do biznesmena, bo może nie wie, ja­kim człowiekiem jest Batura? Może też być tak, że Batura zatrudnił się u niego, by mieć dobrą bazę wypadową. Mówiłem ci o wydarzeniach w Zło­toryi i odkryłem, że sprawa ta może mieć swój dalszy ciąg w tej okolicy.

Tu gdzieś jest ukryty skarb?

Może nie tu nad jeziorem, ale w promieniu kilkudziesięciu kilo­metrów. W pobliskich Skarszewach był joannicki zamek.

Nie wierzę w takie przypadki — stwierdził Piotr.

Ja też — przyznałem. Obejrzałem się słysząc odgłos silnika mo­torówki. — Płyną Nazgule — powiedziałem widząc znajomą łódź i syl­wetki dwóch młodziaków.

Słudzy złego Saurona? — roześmiał się Piotr.

Motorówka szybko dopłynęła do Grodziska. Zauważyłem, że jeden z Nazguli ma plaster na prawej dłoni i w miarę świeże zadrapania na twa­rzy. Może to on był kłusownikiem, który poranił się podczas ucieczki przez wyspę? Ten ranny został w łodzi, a jego kumpel wysiadł i podszedł do nas.

- Dzień dobry! — przywitał mnie z chłodnym uśmiechem. — Wi­tam, panie doktorze — zwrócił się do Piotra. — Pan Jarosław Mroczek zaprasza pana dziś na kolacj ę i... będzie mu miło, jeśli zaproszenie przyj -mie też pan Paweł.

Spojrzeliśmy na siebie. Kiwnąłem głową na znak, że powinniśmy zgodzić się.

Dobrze, przypłyniemy — odpowiedział Piotr.

Pan Mroczek oczekuje panów o dwudziestej — Nazgul skłonił się i odszedł.

Za chwilę motorówka pomknęła do willi.

Wersal — mruknął Piotr. — Zaproszenia na kolacje, bankiety, kurierzy. Ten biznesmen żyje tu jak udzielny książę.

Tak mu się tylko zdaje — powiedziałem.

Chcesz z nim podjąć bój?

Niewypowiedziana wojna podjazdowa toczy się tu od dawna. Wciąż masz tego tarpana?

Chcesz pożyczyć mój samochód? — ucieszył się Piotr. — A gdzie twój wielki i wspaniały jeep grand cherokee?

Odszedł w zapomnienie, teraz mamy wehikuł, ale jeździ nim szef.

Kiedy chcesz pożyczyć autko?

Od środy do soboty.

To będzie objazd po interesujących miejscach?

Tak.

Jeden ze studentów ma samochód, więc w razie czego będziemy mie­li transport. Weź sobie tego tarpana, tylko zbankrutujesz tankując paliwo.

Trudno, to dla dobra sprawy.

Zerknąłem na zegarek. Zbliżała się piętnastą a nie wypadało spóźnić się na pierwsze spotkanie z Jagodą.

- Mam randkę — wyjaśniłem przyjacielowi żegnając się. Odpłynąłem na zachód, minąłem naszą wyspę i zbliżałem się do

ciemnego kąta jeziora zajętego przez podmokły las z mnóstwem drob­nych wysepek oddzielonych mokradłami. Pomiędzy nimi jak porzucona wstążka wiła się pięciometrowej szerokości Szalonka. Stanąłem w dryf, zrzuciłem żagiel i położyłem maszt. Dalej płynąłem już na wiosłach. Na moment moją uwagę przykuł pewien szczegół na wyspie pana Ru­dolfa. Na jej zachodnim krańcu stał duży drewniany hangar z pochyl­nią. Zapewne było to miejsce, w którym popołudniami znikał rybak.

Moje wcześniejsze obawy co do zjawienia się Jagody były bezpod­stawne. Nauczycielka siedziała na konarze drzewa i moczyła bose stopy w Szalonce. Podpłynąłem do mej.

Dzień dobry! — przywitałem ją.

Dzień dobry.

Porozmawiamy tu czy gdzieś się przejdziemy?

Gospodę otwierają za trzy dni, więc... — chwilę się namyślała — możemy przejść się na Pienińskie Wzgórze.

Dzięki pani poznam wszystkie tajemnicze miejsca w okolicy — powiedziałem uśmiechając się.

Przewiozłem Jagodę na przeciwległy brzeg i tam uwiązałem „Crusa­dera". Dalej poszliśmy pieszo na północ. Początkowo, gdy Jagoda pro­wadziła mnie przez gęsty las, milczeliśmy. Potem wyszliśmy na piasko­wą drogę wśród pól.

To tamto wzgórze? — zapytałem pokazując na wysoki stożek ki­lometr od nas. Po lewej stronie zauważyłem szpaler świerków otaczają­cych posiadłość Mroczka.

Tak, stamtąd jest ładny widok na Bydze, kościółek i Grodzisko.

Wiele razy tego dnia układałem w myślach początek naszej rozmo­wy, ale teraz wszystko to wyleciało mi z głowy. Patrzyłem z boku na piękny, klasyczny w swej prostej urodzie profil nauczycielki i wszystkie mądre słowa i zwroty uleciały niczym skowronki, które nad polami wo­kół nas wyśpiewywały swe melodie.

Możemy sobie mówić na „ty"? — zaproponowała Jagoda.

Będę tym zaszczycony.

Słyszałam, że podszkoliłeś naszych uczniów z historii. Byłeś kie­dyś nauczycielem?

Nie, chyba nie dałbym rady unieść ciężaru nauczania i wychowy­wania dzieci.

To dlatego jesteś dotąd kawalerem? Przepraszam, że tak wprost o to pytam.

Nie, nie dlatego. Praca zajmuje mi dużo czasu.

Jesteś muzealnikiem i ciągle siedzisz w muzeach? Nie masz czasu wyjść do kawiarni, do kina?

Charakter mojej pracy wymaga częstych wyjazdów w teren.

Zauważyłam, że masz dużo blizn na ramionach...

Niekiedy to co robię jest niebezpieczne. Jestem detektywem wal­czącym ze złodziejami dzieł sztuki, którzy pragnąc zagarnąć zagubione zabytki...

Jesteś poszukiwaczem skarbów? — zdziwiła się.

Tak

I dużo ich znajdujesz?

Tego najważniejszego jeszcze nie znalazłem — wymownie jej się ukłoniłem. — A ty masz czas, żeby chodzić do kawiarni, do kina?

W sezonie działa u nas karczma, a średnio co dwa tygodnie są potańcówki w szkole.

Widziałem te tańce — roześmiałem się — w obstawie Nazgula. Twarz Jagody spoważniała.

Przepraszam, że wyraziłem to tak obcesowo, ale tak to wyglądało.

Jagoda słabo się uśmiechnęła. W tym czarującym uniesieniu kąci­ków ust było wiele wdzięku, ale i smutku, jakby sama zdawała sobie sprawę, że wyglądała żałośnie z człowiekiem Mroczka.

Nawiązałeś dobry kontakt z młodzieżą skoro powiedzieli ci, jak nazywają ludzi Mroczka — powiedziała. — Może jednak nadajesz się na nauczyciela?

A wiesz, jak na nich mówi pan Rudolf?

Jak? — zapytała śmiejąc się.

Jeźdźcy Apokalipsy.

Dobre, bardzo mroczne w swym wyrazie i trafne w ocenie.

Mogę cię o coś szczerze zapytać?

Chyba na oświadczyny jeszcze za wcześnie? — żartowała.

—Za wcześnie — zgodziłem się.—Chciałem zapytać o ciebie i Mrocz­ka. Czy to prawda, że...

- Nieprawda, ale nie mam wyjścia. Ten człowiek dał mi jasno do zrozumienia, czego ode mnie oczekuje. Kilka razy zaprosił mnie na ko­lację, pokazał się jak z nową maskotką na bankietach w Gdańsku i Po­znaniu i tyle. Nic więcej.

Jagoda wyglądała na zdenerwowaną, a nie chciałem, by teraz wście­kła się czy miała zły nastrój. Złapałem ją za rękę i spontanicznie pocało­wałem w dłoń. Natychmiast jak oparzona wyrwała się.

- Tylko to chciałem usłyszeć — szybko wyjaśniałem. — Pan Ru­dolf opowiedział mi... Nieważne. Wiem, że to tylko gra Mroczka i wiem, dlaczego na to się zgadzasz.

Doszliśmy do stóp Pienińskiego Wzgórza. Leżał tam duży kamień polny. Usiedliśmy na jego nagrzanej powierzchni i rozkoszowaliśmy się widokiem na jezioro. Było tu naprawdę pięknie.

Podobno w pogańskich czasach składano tu ofiary z dziewic ubra­nych w białe suknie, ozdobionych wiankami — odezwała się Jagoda.

Co robisz w te majowe, wolne dni? — zapytałem ją.

Nie miałam konkretnych planów.

Pojedziesz ze mną i Zakonem Słońca na wycieczkę?

Znasz ludzi z Zakonu Słońca? Jeden z... Nazguli pytał mnie o tę nazwę. To ty stoisz za tymi dowcipami robionymi Mroczkowi?

Dowcipami? Słyszałem tylko o jednej akcji...

No tak, chodzi o tę flagę na przystani.

Do zgromadzenia należy trójka młodych ludzi z Bydzów. Zapro­ponowali mi uczestnictwo w ich tajnym stowarzyszeniu...

I razem z nimi zrobiłeś tę głupotę?! — Jagoda była oburzona.

Nie, działali bez mojej wiedzy. Doradzałem im daleko idący spo­kój, ale ich przywódca jest dosyć krewkim człowiekiem.

Kto należy do Zakonu Słońca?

Dowiesz się jutro, bo konspiratorzy złożą ci tę samą propozycję co ja. Chodzi o to, by tym wyjazdem, sprawą jaką się zajmuję, odwrócić ich uwagę od Mroczka. Mógłbym pójść do ich rodziców i w ten sposób uciąć istnienie tajnej organizacji, ale sama wiesz, że nie tędy droga.

Tak, zbuntują się i zrobią jeszcze większą głupotę — Jagoda przy­znała mi rację. — Jak chcesz przekonać rodziców członków Zakonu Słoń­ca do tego wyjazdu? Ludzie lubią cię i boją się ciebie.

Czemu? — byłem zdumiony.

Widzą w tobie następcę pana Rudolfa. Jesteś silny, odważny i chy­ba jako jedyny możesz zagrozić Mroczkowi.

Jak? Nie mam majątku, by go zastąpić, a przecież nie pójdę i nie spalę jego willi?

Bije od ciebie jakaś siła, większa niż wtedy, gdy się tu pojawiłeś.

Chyba ktoś przecenia moją siłę, bo to ty musisz porozmawiać z rodzicami i namówić ich na wyrażenie zgody na wycieczkę. Sama znaj­dziesz odpowiednie argumenty.

Mam nie mówić, że jedziemy z tobą?

W żadnym wypadku nie wolno nam kłamać...

W drodze do „Crusadera" ustaliliśmy plan wyjazdu. Potem odwio­złem nauczycielkę do Bydzów. Byłem pewien, że fakt ten dostrzeżono i szybko powiadomiono Mroczka. Wróciłem na wyspę, odświeżyłem się, założyłem swój elegancki strój i popłynąłem żaglówką po Piotra. Po dwudziestu minutach weszliśmy we dwóch na deski przystani przy wil­li biznesmena. Jeden z Nazguli już czekał. Bez słowa poprowadził nas na taras, gdzie stał grill, a przy nim Jarosław Mroczek we własnej oso­bie, w białym fartuchu i czapce kucharskiej.

- Dobry wieczór! — radośnie uśmiechnął się.

Odprawił Nazgula, a nam wskazał wygodne krzesła przy stoliku.

Cieszę się, że panowie jednak przyjęli moje zaproszenie — po­wiedział biznesmen.

Czemu mielibyśmy odmówić? — zapytał Piotr.

Widzą panowie — pan Mroczek łopatką do przewracania mięs na ruszcie wykonał ruch dokoła siebie — że jestem tu sam jak palec. Nie mam z kim normalnie porozmawiać. Panowie są tu jedynymi ludź­mi na poziomie, którzy nie muszą się mnie bać, czuć ode mnie zależ­ność...

Wynajął pan swojego nadzorcę mojej pracy — Piotr z wyrzutem w głosie zwrócił uwagę biznesmenowi.

To odruch — pan Mroczek lekceważąco machnął ręką. — Kiedy za wszystko trzeba płacić i nie można ufać ludziom, trzeba pilnować interesów.

Właśnie wypomniał mi pan, że płaci za nasze badania — Piotr nie ustępował.

Proszę tego nie brać do siebie — biznesmen przepraszał archeo­loga. —Nie byłby pan, to musiałbym nająć kogoś innego. Prosiłem, żeby to był ktoś najlepszy i wskazano pana.

Pan Mroczek zamilkł, przewrócił kawałki karkówki i nalał nam do wysokich szklanek soku pomarańczowego. Potem usiadł obok nas i za­patrzył się w ciemną plamę wody, w której odbijały się światła Bydzów i lampki na Grodzisku.

Czasami jak tu siedzę, to odczuwam tę samotność człowieka przy władzy — przemówił. — Proszę nie uważać mnie za zarozumialca. Wiem, że stworzyłem tu wszystko, dałem ludziom pracę. Może nie wszyscy są z tego powodu szczęśliwi, ale cóż... Zazdroszczę im czasami tego życia w chałupach w Bydzach, gdzie mają sąsiadów, ryby od pana Rudolfa w każdy poniedziałek, środę i piątek, msze w każdą niedzielę, mę­żów, żony, dzieci. Niby mam wszystko, a naprawdę nie mam nic ważnego.

Ma pan władzę i bogactwo — Piotr przypomniał panu Mroczkowi.

Cóż one znaczą, skoro od miesiąca ludzie nie mówią o nikim in­nym jak o tajemniczym pomocniku rybaka.

Niech zgadnę, że pański nadzorca archeologów też dużo mówił panu o mnie — odezwałem się.

Pawle, twój instynkt jest w dawnej, dobrej formie — usłyszałem za sobą głos Jerzego Batury.

Natychmiast zerwałem się z miejsca spodziewając się ataku, zasadzki. Pan Mroczek i Piotr przestraszyli się mojego nagłego ruchu, tylko Batura zachował spokój. Stał w bezruchu trzy metry ode mnie, w ciemnej mary­narce, stalowoszarej koszuli i białych spodniach, i uśmiechał się.

Pobyt na łonie natury wyraźnie ci pomógł — ocenił przyglądając mi się. — Jak tam nasze sprawy?

Nie mamy żadnych wspólnych spraw! — odpowiedziałem.

Mamy, wiele zmieniło się w moim życiu.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


CZY BATURA SIĘ ZMIENIŁ? • PRZYJAZD MIESZKA • JE­STEM „MURZYNEM" • GOSPODA W BYDZACHI SMACZNE PIEROGI • ZNALEZISKA Z GRODZISKA • WYJAZD NA WY­CIECZKĘ • GRABINY-ZAMECZEK I KRZYŻ JOANNITÓW


Gospodarz zaprosił nas do stołu i podał mięso zdjęte z grilla. Oprócz tego poczęstował nas sałatkami, różnymi rodzajami pieczywa i propono­wał kilka gatunków wina.

Panowie — biznesmen spojrzał na mnie i Baturę — wspominali o jakiś łączących was sprawach. Co to jest, jeśli można wiedzieć?

Jerzy nie chwalił się panu? — udawałem zdziwionego. — Kilka razy został ukarany za wejście w konflikt z prawem. Zastanawiałem się, czy to panu nie przeszkadza?

Uważam, że każdemu należy dawać szansę—odparł pan Mroczek.

Nawet najgorszym, zatwardziałym przestępcom?

Oczywiście, że nie. Są kategorie przestępstw, za które należało by wymierzać długoletnie kary ciężkich robót albo najwyższy wymiar kary. W wypadku pana Jerzego... widzę pewne okoliczności łagodzące.

Widocznie Jerzy nie opowiedział panu wszystkiego.

Pawle, skąd w tobie taki sarkazm? — odezwał się Batura.

Znam ciebie aż za dobrze i pamiętam, za czyją sprawą ostatnio wylądowałem w szpitalu — odpowiedziałem.

To nie była moja wina, tylko twojego serca. Podziękowałeś tej uroczej damie za ratunek?

Nie, nawet nie dała mi na to szansy.

Powinieneś ją odszukać, bo to ona uratowała ci życie. Razem wynieśliśmy cię na dwór, to ja zadzwoniłem po pogotowie, ale to ona była przy tobie aż do czasu przyjazdu karetki. Widziałem, że nawet robi­ła ci sztuczne oddychanie...

Chciałeś się upewnić, czy nie umrę od razu? — szydziłem.

Żal by mi było rozstawać się z tobą w ten sposób.

Podczas naszej wymiany zdań pan Mroczek i Piotr przestali jeść. Obaj byli zdumieni, ale biznesmen był też chyba zadowolony i utwier­dzał się w przekonaniu, że dokonał słusznego wyboru zatrudniając Ba­turę.

Rozumiem, że mają panowie wiele spraw do omówienia — wtrą­cił się gospodarz — ale chciałbym wyjaśnić zasady naszej współpracy.

Czy Paweł jest zaangażowany w prace archeologiczne? — zapy­tał Batura.

—Nie—biznesmen pokręcił głową. — Wspominałem panu, że w oko­licy przebywa Paweł Daniec i jest on... pomocnikiem rybaka, nikim wię­cej. Zaprosiłem pana Pawła tu, żeby jasno mu powiedzieć, że nie mam nic wspólnego z jego rywalizacją z panem Baturą. Nic mnie to nie ob­chodzi, ale i nie chciałbym, aby w jakikolwiek sposób rzutowała ona na efekty prac archeologicznych, ewentualne spory... Czy jest to możliwe?

Tak — odpowiedział Batura.

Chyba tak — potwierdził Piotr.

Do czasu, gdy Batura nie zacznie kombinować — dodałem. Pan Mroczek odłożył sztućce i serwetką wytarł usta. Popił odrobinę

wina i westchnął.

- Panowie, będę szczery — oznajmił. — Badania archeologiczne to przykry obowiązek inwestora więc chcę, żeby skończyły się jak naj­prędzej i dlatego zatrudniłem nadzorcę, który ma dopilnować, żeby nikt mnie nie naciągał, bo za każdy dzień badań płacę z własnej kieszeni. Mam też nadzieję, że zostanie odkryte tu coś ciekawego, co stanie się dodatkową atrakcją przyciągającą turystów. Pan Batura ma ocenić, czy coś takiego zostało znalezione. Wiedząc, że pan Paweł jest muzealni­kiem, zarażonym przez pana Rudolfa niechęcią do mnie, podejrzewa­łem, że będzie bacznie się przyglądał akcji badań archeologicznych nad jeziorem. Gdy dowiedziałem się, że pan Paweł i pan Jerzy znają się, to byłem uradowany, bo panowie pilnując się nawzajem nie pozwolą na jakikolwiek szwindel żadnej ze stron. Teraz chciałbym na chwilę zostać z panem Piotrem sam, by porozmawiać o finansach.

Z Baturą powstaliśmy i ruszyliśmy między ogrodowe alejki.

Pan Mroczek sam cię znalazł? — zapytałem Baturę.

Tak. To człowiek z bardzo dziwnymi układami, ale zaskakująco czysty. A ty jak tu trafiłeś?

Ministerstwo wysłało mnie na urlop zdrowotny, nie chcieli zawa­łowca — zażartowałem.

To ładna okolica.

Od kiedy interesują cię walory krajobrazowe?

Od zawsze. Nie patrz na mnie tak jak dawniej. Wiele się zmieniło w moim życiu i to przez ciebie.

Żarty sobie robisz!

Nie. W Złotoryi, stojąc w cieniu i patrząc jak leżysz bez czucia, jak ratuje cię obca dziewczyna, jak zabiera cię karetką wydawało mi się, że umiera jakaś cząstka mnie, moje odbicie, brat bliźniak...

Nie znałem Batury od strony metafizycznego widzenia świata, więc słuchałem go z coraz większym zainteresowaniem.

Postanowiłem poszukać sobie pracy, rzucić dawne życie, wy­prowadzić się gdzieś daleko i zacząć wszystko od nowa — kontynuo­wał Batura. — Wtedy jak gwiazdka z nieba spadł ten Mroczek ze swo­ją propozycją. Wydał mi się nawet trochę podejrzany, więc wysłałem do ciebie anonim z informacją że niejaki Mroczek zatrudnił Baturę, ale gdy później zadzwoniłem do ciebie do pracy, dowiedziałem się, że jesteś na urlopie.

A joannici? Co zrobiłeś z tym dokumentem?

Odesłałem twojemu szefowi, zadzwoń i sprawdź.

Od kilku tygodni nie miałem kontaktu z Panem Samochodzikiem, więc rzeczywiście nie wiedziałem, co się wydarzyło.

Przeczytałeś pismo? — wypytywałem Baturę.

Tak, interesujące. I to jest właśnie drugi powód, dla którego tu przyjechałem. Moim zdaniem, skarb ukryto w jakimś grodzie podległym książętom pomorskim i przekazanym joannitom, którzy mieli w tym miej­scu wybudować zamek. Myślę, że chodziło o ziemie blisko Skarszew, Starogardu Gdańskiego, może trzeba sprawdzić wioski nadane joanni­tom? A ty masz jakieś pomysły?

W gruncie rzeczy tok twojego myślenia jest właściwy — przy­znałem. — Ty jesteś poszukiwaczem nastawionym na jak najszybsze tra­fienie we właściwe miejsce i bardziej zdajesz się w pracy na intuicję. Ja jestem detektywem, więc sprawdzam wszystkie poszlaki i ślady. Nie myśl, że zdradzę ci swoje plany.

Nie musisz. Skarbu szukamy tylko my dwaj, a postanowiłem, że jeśli to ja go znajdę, oddam wszystko do muzeum.

Nie wierzę ci — odparłem.

Wróciliśmy do archeologa i biznesmena, którzy zakończyli obrady.

- Wszystkie sprawy wyjaśnione? — pan Mroczek zadowolony za­cierał ręce. — To jutro wszyscy ruszamy do swojej roboty.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i zeszliśmy z Piotrem do „Crusadera".

Przyjaciel chwycił za wiosła, a ja usiadłem przy sterze kierując łódź na Grodzisko.

Jak przebiegła rozmowa z Baturą? — zapytał mnie Piotr.

Jak zwykle. Drań szuka tego samego co ja i próbował kłamstwa­mi wydobyć ze mnie to co wiem. A pan Mroczek zgłosił ci pewnie pro­gram oszczędności i lepszej organizacji pracy? Może zaoferował swoich pracowników do kopania?

Ani jedno, ani drugie. Naciskał na medialny wydźwięk wyników badań, żeby nadać wykopaliskom rozgłos.

Piotrowi szybko zabrakło sił, więc zastąpiłem go przy wiosłach. Odwiozłem przyjaciela na Grodzisko i wróciłem do chatki pana Rudol­fa. Wkrótce usnąłem, by tradycyjnie w poniedziałek wstać przed świ­tem, wypić kubek kawy i ruszyć na połów. W głębi duszy byłem niespo­kojny, czy kłusownik nie wróci, ale żaki były całe i pełne ryb. Ten dzień i następny upłynęły nam spokojnie. Widziałem, że Batura motorówką płynął na Grodzisko, wolne chwile poświęcałem lekturze, szykując się do wyjazdu. We wtorek po południu stało się to, na co czekał pan Rudolf — przyjechał Mieszko, jego syn.

Student był wysokim, chudym brunetem z okrągłą twarzą ozdobioną szkłami okularów. Miał zapuszczoną kozią bródkę, śmieszną, bo rzadką, i dziwnie wyglądającą na tak młodej twarzy. Był upał i Mieszko czekał na nas w przepoconych spodniach i koszuli z krawatem. Wyglądał jak komiwojażer z dwiema wielkimi torbami podróżnymi i teczką na ramie­niu z laptopem w środku.

Dzień dobry, tato — chłodno przywitał rybaka.

Witaj, synku — odparł pan Rudolf.

Student wyglądał na poruszonego takim zwrotem wypowiedzianym przy tylu świadkach.

To Paweł, mój pomocnik — rybak przedstawił mnie synowi.

Dotąd tata dawał sobie radę bez Murzyna — chłopak podał mi dłoń miękką i oślizłą jak ryba.

Stary jestem i potrzebuję następcy.

Po co? W supermarketach są tańsze ryby, na przykład łososie z Nor­wegii — śmiał się młodzieniec.

Nie będę krył, że student nie wywarł na mnie dobrego wrażenia i utwier­dziłem się w przekonaniu, że dobrze robię wyjeżdżając na czas długiego majowego weekendu. Spojrzenie pana Rudolfa skupione na Mieszku było pełne troski. Zastępując starego marynarza prowadziłem prom. Podczas kursu do Bydzów zauważyłem, że otwarto karczmę we wsi. Postanowi­łem, że wieczorem popłynę tam z Piotrem. W Bydzach odebraliśmy za­pasy żywności dla archeologów, które przewieźliśmy na Grodzisko i pod wieczór wróciliśmy do siebie.

Spakowałem swoje rzeczy do jednego kufra, a te które chciałem zabrać ze sobą do worka, od rybaka wziąłem hamak i rozwiesiłem go w kokpicie kutra pod brezentowym daszkiem, który montowaliśmy pod­czas deszczów lub w słoneczne dni. Mieszko zajął mój pokoik na podda­szu i zaraz po wejściu tam zasnął.

- Zmęczony. Jak przyjechał na wieś, gdzie świeże powietrze, od razu poszedł spać — pan Rudolf tłumaczył syna. — Pawle, nie gniewaj się, on młody, jeszcze trochę głupi, czasami nie wie, co klepie — rybak przepraszał mnie za nazwanie „Murzynem". — Może jak tu pomieszka to trochę zmądrzeje, nabierze pokory.

Zapaliliśmy fajki i siedzieliśmy na burcie kutra ciesząc się ciepłem wieczoru i wsłuchując się w plusk ryb w jeziorze.

- Musiałby tu dłużej pomieszkać, a jego ciągnie świat — powie­działem o Mieszku. — Proszę powiedzieć, co się stało z jego mamą?

Na twarzy pana Rudolfa zagościł pełen złości i bólu grymas, jak na wspomnienie jakiejś strasznej krzywdy.

Jak chłopak był mały, miał cztery lata, to uciekła z wyspy z jednym takim artystą, co odnawiał malunki w kościele — opowiadał rybak. — Całe życie spędziłem w marynarce, na okrętach podwodnych. Nim wysłali mnie na wcześniejszą emeryturę, zwiedziłem kawał świata Ile statków i miast widziałem tylko przez peryskop. Najmilsze były postoje na Kubie. Wróci­łem do wsi z małym majątkiem w dolarach, ale rodziców już nie było, bracia odeszli w Polskę, więc kupiłem wyspę a ludzie naraili mi dziewczynę. Po­tem na wakacje przyjechał ten artysta i we wrześniu oboje wyjechali. Ja już za stary byłem, żeby się stąd wyprowadzić, a ona chciała do teatru, kina. Miała dość życia bez prądu i wody w kranie. Rzuciła wszystko. Miała tyle lat co teraz Mieszko, więc pewnie zaczęła życie od nowa, w mieście. Zo­stało mi po niej tylko to... — stary rybak wyjął spod koszuli złotą obrączkę zawieszoną na rzemyku — i syn, ale on pójdzie w ślady matki.

A pan tu zostanie do końca?

Tak. Wrócisz tu?

Najpóźniej w sobotę przed wieczorem — odpowiedziałem.

Nie o to mi chodzi, później, jak już stąd wyjedziesz, to wrócisz czasem?

—Nie będę kłamał. Pewnie tak wyjdzie, że tylko czasem i na krótko.

- I to dobre. Powodzenia jutro.

Rybak ciężkim krokiem odszedł do chaty, a ja wsiadłem na „Crusa-dera" i popłynąłem na Grodzisko po Piotra.

- Chodź, odwiedzimy gospodę! — kusiłem go stając łodzią przy brzegu wyspy.

Piotr tylko skinął głową pobiegł do swojego namiotu, natarł się wodą po goleniu i pachnący w kapeluszu a la Indiana Jones zjawił się na pokładzie „Crusadera". Pożeglowaliśmy do przystani w Bydzach i po­szliśmy do karczmy. Spodziewałem się wystroju bez gustu, nowoczes­nych mebli, strumieni piwa podawanego w jednorazowych kubeczkach i mięsa z grilla, smrodu starego oleju, na którym smażyły się frytki. Mile się rozczarowałem. W starym budynku zachowano dawny, nawet przedwojenny styl. Nikt nie podawał gorących napojów w szklankach, tylko w wielkich kubkach, gęste zupy nalewano do głębokich misek, je­dzenie pachniało oszałamiająco, ale tylko przed nosem jedzącego. Z kuch­ni nie dobiegał nas żaden dźwięk ni zapach. Biesiadujący siedzieli przy starych drewnianych stołach, na drewnianych ławach, na które na życze­nie klientów kładziono miękkie pledy. Tym co mnie zaskoczyło był sto­jący na ladzie saturator mieszający „napój firmowy" — symbol wakacji na nadmorskich plażach sprzed trzydziestu lat. Był to jedyny oprócz kasy cud współczesnej techniki w tym miejscu. Innym ewenementem była szafa grająca z winylowymi płytami. Za złotówkę można było posłuchać jednej z 86 ulubionych melodii. Stanęliśmy z Piotrem w progu oczaro­wani klimatem tego miejsca.

W ciemnej, niskiej izbie szerokiej na dziesięć i długiej na dwadzie­ścia metrów kilka stołów było zajętych przez chłopów. W kącie, pod oknem, niedaleko wyjścia na taras z widokiem na jezioro siedzieli Jago­da i członkowie Zakonu Słońca. Aldona pomachała do mnie ręką. Ge­stem dałem znać, że ich widzę. Najpierw podeszliśmy do baru i na czar­nej tablicy zobaczyliśmy wypisane kredą menu.

- Widzisz to? — Piotr jęknął patrząc na nazwy dań i ich niskie ceny. — Poproszę piwo i po pół porcji pierogów z mięsem, kapustą i grzybami.

Ja zamówiłem barszcz do picia i gulasz. Podeszliśmy do stołu moich znajomych, którym przedstawiłem archeologa. On zapatrzony w piękną twarz Jagody tylko znacząco trącał mnie kolanem pod stołem.

Wasi rodzice zgodzili się na wyjazd? — zapytałem młodych ludzi.

Mam zgody na piśmie — odparła Jagoda.

Co im powiedziałaś, że się zgodzili?

Aldona, Marek i Radek będą stanowili zalążek naszego Wiejskie­go Klubu Turystyki i z twoją pomocą fachowca, bo historyka i muzeal­nika przygotujemy trasę wycieczki szkolnej — wyjaśniła nauczycielka.

Świetnie — pochwaliłem ją. — Wyjedziemy jutro po śniadaniu. Musimy jeszcze tylko ustalić, czy zaczynamy wędrówkę po zamkach ja­dąc z północy na południe czy w odwrotnym kierunku.

Przeprowadziliśmy głosowanie, w wyniku którego ustaliliśmy, że zaczynamy wyprawę od zamku Grabiny. Młodzież i Jagoda pożegnali nas i poszli do domów spakować bagaże.

- Ładna dziewczyna — stwierdził Piotr popijając piwo i zajadając pierogi.

Jego porcja wypełniała spory talerz dużymi pierogami. Mój gulasz był gęsty, aromatyczny i piekielnie ostry.

Ładna, ale innemu obiecana — powiedziałem.

Komu?

Księciu Mroczkowi — kpiłem.

Chcesz odbić dziewczynę temu facetowi? — widziałem, jak Piotr zaczął kalkulować, czy awantura o kobietę nie skończy się zerwaniem umowy z archeologami.

To nie jest takie proste... — z rezygnacją machnąłem ręką. — Ona nie chce jego, on nie chce jej, ale ona nie chce innego, żeby on nie stał się zły, a on chyba tylko czeka, żeby ona znalazła odpowiednią partię.

Brzmi to jak scenariusz telenoweli — uznał Piotr. — Cieszę się, że jesteś dość inteligentny, żeby się w tym połapać — roześmiał się.

Uśmiechnąłem się i maczałem kromkę chleb w gęstym sosie.

Powiedz, jak Batura sprawuje się na wykopaliskach? — poprosi­łem przyjaciela.

Chyba się zaprzyjaźnimy — odpowiedział Piotr. Miał poważną minę, ale widząc moje przerażenie, nie wytrzymał i zarechotał. — Żartu­ję, ale to fajny gość, do rany przyłóż, jak to dawniej mawiano. Kompe­tentny, przystojny, dowcipny — dziewczynom się spodobał, a chłopa­kom zaimponował wiedzą. Pokazał, że nie będzie się obijał i mam w nim niezłego pomocnika. Zdążyliśmy zrobić siatkę i pierwsze wykopy.

Coś znaleźliście?

No — Piotr kiwnął głową popijając piwo. — Batura nie jest głu­pi, więc pewnie Mroczek już wie. Na Grodzisku stała kiedyś jakaś bu­dowla murowaną co więcej, była ona przez kogoś zdobyta i spalona.

Skąd wiesz?

Po wschodniej stronie Grodziska znaleźliśmy pojedyncze cegły ze śladami osmalenia groty strzał i włóczni, kawałek ułamanej klingi miecza. To świadczy o walce albo o militarnym przeznaczeniu obiektu na wyspie.

To było Grodzisko, pewnie mieszkał tam jakiś zbrojny miejsco­wy kacyk — podpowiadałem.

Co innego prosty miecz rycerza na włości spalonej przez najazd sąsiada lub innych wojsk, a co innego klinga z inskrypcjami.

Z inskrypcjami?! — zdziwiłem się. — Co tam było napisane?

Żebym to ja wiedział — Piotr wzruszył ramionami. — Dobrze wiesz, że metal nie zachowuje się w ziemi najlepiej, zwłaszcza po tylu latach. Dopiero dokładne badania potwierdzą czy są to wżery czy in­skrypcje, chociaż ślady korozji rzadko układają się w litery: „HIER...". Pokażę ci to, jak wrócisz, a do końca tygodnia powinniśmy mieć pełniej­szy obraz sytuacji.

Po kolacji poszliśmy z Piotrem na podwórko sołtysiny, gdzie stał tar­pan przyjaciela. To samochód, który już rzadko można spotkać na pol­skich ulicach. Produkowany w różnych wersjach służył dwadzieścia i trzy­dzieści lat temu jako furgonetka. Ten, którego posiadaczem był Piotr, miał kabinę mieszczącą pięć osób i budę z tworzywa sztucznego, mogą­cą pomieścić do pół tony ładunku. Nie było to auto szybkie, ale dawało sobie radę na wyboistych drogach. Jego poważną wadą było to, że spala­ło aż dwanaście litrów benzyny na sto kilometrów.

Przyjaciel wręczył mi kluczyki do auta, a potem odwiozłem go na Grodzisko. Wróciłem do swojego legowiska na promie i tam, kołysany falami, przy cykaniu świerszczy, kumkaniu żab, dalekim pohukiwaniu sowy, zasnąłem.

Rano pan Rudolf obudził mnie i zaprosił na śniadanie. Zjedliśmy siedząc na krzesłach wystawionych na werandę. Mieszko spał na górze tak smacznie, że jego chrapanie dochodziło aż do nas. Nie odzywaliśmy się, bo wszystko było zrozumiałe. Obaj z rybakiem zdawaliśmy sobie sprawę z nieuchronności zmian, z tego, że nasze życie na wyspie w ta­kiej formie niedługo się skończy.

- Czas na ciebie — rybak spojrzał na zegarek. Zbliżała się ósma. Wstaliśmy i poszliśmy do przystani. Do łodzi rybackiej wrzuciłem

swój worek, a potem odruchowo chwyciłem za wiosła. Pan Rudolf uru­chomił silnik.

- Dziś święto 1 Maja, nie powinieneś tego dnia ciężko pracować. Co by ludzie powiedzieli, że stary rybak oszczędza na pomocniku — zrzędził staruszek.

Uśmiechnąłem się tylko. Podpłynęliśmy do Bydzów, gdzie na przy­stani niecierpliwie wyczekiwali mnie członkowie wycieczki.

- Kierunek północ — powiedziałem uruchamiając silnik, gdy już wszyscy zajęli miejsca. Młodzież ulokowała się w tylnym rzędzie, a Ja­goda usiadła obok mnie. — Możesz w atlasie sprawdzić drogę, jak mam jechać? — poprosiłem Jagodę.

Nauczycielka wyjęła atlas. Aldona wetknęła swoją ozdobioną rudą czupryną głowę między nas.

Od kiedy państwo mówią do siebie po imieniu?—zapytała z uśmie­chem.

Prawie od zawsze — zażartowałem.

Pojechaliśmy do Starogardu Gdańskiego, z którego przez Tczew do­tarliśmy do Pruszcza. Była to nieco okrężna trasa, bo Jagoda zgubiła się w plątaninie dróg na mapie. Z Pruszcza wyjechaliśmy w kierunku woj­skowego lotniska, na którego teren chłopcy próbowali zajrzeć, gdy mija­liśmy szpary w gęstej ścianie drzew otaczających teren wojskowy. Z drogi zjechaliśmy w prawo i potem jeszcze raz, by przejechać przez resztki ceglanej bramy. Przed sobą ujrzeliśmy zdemolowany dwór i przylegają­ce do niego budynki gospodarcze. Odrapane tynki i pajęczyna kabli roz­łożona na nim robiły przygnębiające wrażenie. Przy szczytowej ścianie stała drewniana weranda. Na jej schodkach siedziało małżeństwo w śre­dnim wieku. Ona obierała ziemniaki, on zajęty był kontemplacją prze­pływających po niebie chmur i paleniem papierosa.

Dzień dobry — przywitałem mieszkańców dawnego zamku. — Szukamy — wskazałem na czeredę za mną — śladów zamku, który tu podobno stał.

Tu — odparł mężczyzna.

To? — zdziwił się Marek.

I to, to i to—mężczyzna był małomówny, ale wskazał na niewielki ceglany murek, gdzieś w kierunku dworku oraz na rozwalającą się budę.

Ten dworek to przebudowany zamek? — domyśliłem się.

Ano — przytaknęła kobieta.

A ktoś szukał tu skarbów? — palnęła Aldona.

Tu wszystko do kapitalnego remontu, jaki to skarb? — to zdanie wyczerpało mężczyznę, który wstał, wielką grabą odsunął firankę po­wieszoną w wejściu i zniknął nam z oczu. Po chwili usłyszeliśmy, jak pod jego ciężarem skrzypnęły sprężyny tapczanu.

Podobno taki jeden co szukał, to zaginaj — powiedziała kobieta. — Wszedł w jakąś dziurę i przepadł. Nikt go więcej nie widział.

Możemy zwiedzić — wykonałem gest w koło nas.

Tak, tylko uważajcie w ruinach na głowy. Podziękowaliśmy i najpierw poszliśmy obejrzeć murek na lewo od

wjazdu. Był wysoki na dwa metry i szeroki na siedem. Obchodząc go zau­ważyliśmy, że wjazd pod dworek był starym kamiennym mostkiem prze­ciągniętym nad strumieniem płynącym w głębokim wąskim rowie. Dwór miał piętro i poddasze, dwuspadowy dach na głównym skrzydle i rozbu­dowane w formie wieżyczki wejście. Na prawo od dworku, przylegając do jego ścian ciągnęły się zabudowania gospodarcze ziejące ciemnymi otwo­rami wybitych okien i przekrzywionymi skrzydłami wrót wiszących na jednym zawiasie lub opartych o ścianę.

Weszliśmy przez główne wejście do środka. Sień mimo widocznych śladów dewastacji robiła wrażenie szerokimi drewnianymi schodami z ład­ną, rzeźbioną balustradą i marmurową posadzką.

Piwnice — Radek pokazał na drzwi prowadzące do podziemi.

Nikt nas nie wpuści do piwnic, które pewnie zostały podzielone między wszystkie mieszkające tu rodziny — pokręciłem głową. — Daw­ne skrzydło zamku przebudowano w XVII lub XVIII wieku, zapewne po zniszczeniach z czasów wojny trzynastoletniej albo potopu szwedzkie­go. Chodźmy dalej.

Ruszyliśmy w kierunku drzew, rosłych klonów, zapewne resztek dawnego parku. Chłopcy zbiegli ścieżką do mostku na niewielkim po­toku w głębokim jarze.

- Zamek stał na wyspie — orzekłem. — Zapewne dzisiejszy dwór to dawny dom konwentualny, podobnie jak tamte skrzydła przerobione w latach późniejszych na stodoły.

Idąc wzdłuż zachodniej pierzei dawnego zamku, obok schodków odkryliśmy tablicę informującą że jest to kaplica. Akurat dwóch męż­czyzn coś naprawiało przy lampce nad wejściem, więc spytawszy o po­zwolenie, weszliśmy obejrzeć wnętrze kościółka, które było niczym in­nym jak dawną komnatą o sklepieniu krzyżowym z kolumną o kamien­nej podstawie na środku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zobaczyli­śmy wykuty na niej ośmioramienny krzyż.

- Taki sam mieli na płaszczach joannici — powiedziała Aldona.



ROZDZIAŁ JEDENASTY


KTO PRZED NAMI OGLĄDAŁ KRZYŻ? • PODZIEMIA ZA­MKU GRABINY • NIEPOWODZENIA W SOBOWIDZU I STA­REJ KISZEWIE • SPOTKANIE Z RYCERZAMI • DZIEJE ZA­MKU W GNIEWIE • WCIELONY DO ŻÓŁTEGO REGIMENTU PDZCHOTY • POJEDYNEK Z BATURĄ



Po słowach Aldony zamilkliśmy, nawet panowie przy drzwiach zain­teresowali się stwierdzeniem dziewczyny i przyglądali się nam z uwagą. Weszliśmy między ławki i wodziliśmy palcem po kształcie krzyża.

W średniowieczu był popularny motyw krzyża — próbowałem otrzeźwić umysły uczestników naszej wycieczki. — To wcale nie musi być krzyż joannitów.

W piwnicy na ścianie jest podobny—odezwał się jeden z mężczyzn. Jak na komendę obróciliśmy się do mówiącego.

Jak będziecie schodzić do podziemi, to uważajcie, bo tam jest straszny bałagan — dopowiedział. — Była tu taka jedna, która mówiła, że ten kamień spod kolumny pochodzi z jakiegoś zamku joannitów.

Patrzyliśmy jak zaczarowani na mężczyznę.

A kto to był? — wykrztusiłem.

Nie wiem dokładnie. Podobno jest właścicielką jakiegoś zamku i interesuje się historią zakonów rycerskich — odparł pierwszy.

To była chyba babka ze Śląska, miała śląską rejestrację na samo­chodzie — dodał drugi.

Wykluczało to osobę Jerzego Batury, czego w tej chwili najbardziej się obawiałem. Przedstawiłem się i wyjąłem swoją legitymację służbo­wą prosząc obu panów o przypomnienie sobie wszystkich szczegółów dotyczących owego tajemniczego gościa. Dowiedziałem się jedynie, że kobieta była w kaplicy około dwóch lat wcześniej. Podobno w obecnych piwnicach Krzyżacy mieli lochy i właśnie tam był wyryty na ścianie taki sam krzyż. Podziękowałem za pomoc i czym prędzej poszliśmy we wska­zane miejsce.

Wejście było wielką dziurą w murze. Piwnice były labiryntem śre­dniowiecznych pomieszczeń o sklepieniu kolebkowym. Późniejsze prze­róbki dostosowały sale do potrzeb gospodarczych. Z lewej widzieli­śmy nad sobą poharatany szkielet drewnianych mocowań pięter spi­chlerza, po prawej zejście do niższych partii obiektu. Zawsze miałem ze sobą małą latarkę i teraz w jej świetle bez trudu znaleźliśmy maleń­ką niszę, w której na ścianie był wyryty niezgrabny, ośmioramienny krzyż.

Trzeba rozbić ścianę, a za nią będzie skarb — stwierdził Radek.

W żadnym wypadku nie wolno niszczyć zabytku — pohamowa­łem jego zapędy. Obudową scyzoryka popukałem w ściany — Widzisz, nie ma charakterystycznego odgłosu świadczącego, że za murem jest pusta przestrzeń. Chociaż jest to zawodna metoda. Czytałem o średniowiecz­nych skrytkach w uprzednio przygotowanych niszach, wypełnionych pia­skiem i potem zamurowanych. Nie sądzę też, żeby więzień ukrywał skarb.

Cofnąłem się i zacząłem oglądać piwnicę.

Popatrzcie — pokazywałem młodym ludziom to, na co chciałem zwrócić ich uwagę. — Ta wnęka była kiedyś zamknięta murem, widzicie ślady na ścianach? Właśnie tu był ciemny loszek.

Ciekawe, kim była kobietą która tu była przed nami? — zastana­wiała się Jagoda.

Mam pewną teorię dotyczącą tej niewiasty — odpowiedziałem. — Jeżeli ona odwiedziła to miejsce, to skarbu już tu nie ma albo nigdy go tu nie było.

Wyszliśmy na słońce i wróciliśmy do auta. Po drodze do Sobowidza opowiedziałem przyjaciołom historię blondynki ze Złotoryi, która przed­stawiała się jako Satelles.

- Nie wiem tylko, czy jest ona właścicielem zamku — zakończy­łem. — Gdy zatrzymamy się na obiad, zadzwonię do mojego szefa żeby poszukał potrzebnych mi informacji w naszych archiwum.

Sobowidz to wioska nad rzeką Styną, gdzie budynki zdają się cia­sno przylegać do drogi. Minęliśmy zakręt w kształcie litery „S", prze­jechaliśmy przez most na rzeczce wpadającej do jeziora na prawo od szosy i skręciliśmy na podwórze dawnego Państwowego Gospodarstwa Rolnego, a z niego, znowu w prawo, na niewielkie wzgórze odgrodzone od reszty świata wodami Jeziora Sobowidzkiego i rowem wyschniętej fosy. Auto wdrapało się na podjazd zbudowanego z ciemnej cegły pała­cu stojącego w miejscu dawnego zamku. Wokół panowała cisza przery­wana z rzadka odgłosami pracy z budynków gospodarczych za nami. Przy wejściu stał samochód osobowy, ale nie było widać ludzi. Obeszli­śmy budynek podziwiając plafony przedstawiające portrety, amorki i na­rzędzia rolnicze.

Piwnica — Radek pokazał na wejście znajdujące od strony jeziora.

Masz obsesję na punkcie piwnic czy masz ochotę na konfitury? — Aldona żartowała z kolegi.

Skoro zamku nie ma, to gdzie znajdziemy średniowieczne frag­menty budowli? — Marek tłumaczył przyjaciela.

Nie możemy wchodzić do cudzej piwnicy bez pozwolenia — po­wiedziałem spoglądając w kierunku okien. Nigdzie nawet nie drgnęła firanka. — Spróbuję poszukać mieszkańców.

Przyjaciele zostali na dworze, a ja obszedłem budynek i wszedłem do chłodnej sieni. Była czysta, remontowana i pachniało tu bigosem. Zapukałem w pierwsze z brzegu drzwi. Po dłuższej chwili usłyszałem szuranie i w progu stanęła staruszka w fartuchu i chuście na głowie. Wyjąłem legitymację służbową.

Czynsz już zapłaciłam — babina nie dała mi odezwać się.

Ja w sprawie piwnic — oznajmiłem.

A tak, cały czas je zalewa! — staruszka była chyba trochę przy­głucha, bo strasznie krzyczała.

Chciałem je zobaczyć.

Niech pan idzie, ale tam i tak wszystko pozamykane, bo strasznie kradną!

Ale to są piwnice średniowieczne?! — upewniałem się.

Znaczy krzyżackie?!

Tak!

To tam! Bliżej jeziora.

Dziękuję i do widzenia!

Szybko wybiegłem do moich towarzyszy. Razem ruszyliśmy między powywracane płotki zapuszczonych działek ogrodniczych i wśród cha­szczy, kilka metrów od jeziora ujrzeliśmy szczątki murów i niskie skle­pienie piwnicy. Niestety, nie było sensu wczołgiwać się między stosy śmieci składowanych tu chyba od lat.

- Jeżeli tam złożono skarb, to jest on bezpieczny — stwierdziłem z niechęcią.

Zrezygnowani ruszyliśmy w kierunku Starej Kiszewy. Przejechali­śmy przez Skarszewy i w godzinach południowych byliśmy na miejscu. Zamek stał w dolinie otoczony resztkami fosy. Najstarszymi jego ele­mentami były mury, bo baszta bramna nosiła ślady przebudowy i świeże­go remontu, a budynek dworski miał najwyżej dwieście lat. Na wyspę prowadziły dwie groble przegrodzone zamkniętymi na kłódkę bramami. Przed dworem, pod starymi lipami i klonami pasły się dwa wierzchowce.

Nacisnąłem guzik dzwonka przy bramie, czekaliśmy kilka minut, aż z pobliskiego domu wyszła do nas kobieta.

Właściciela nie ma — poinformowała nas.

A kiedy będzie? — zapytałem.

Nie wiem — rozmówczyni wzruszyła ramionami, ale sądziłem, że doskonale wiedziała.

Pani ma kontakt z właścicielem?

Czasami zadzwoni i pyta, czy zamek jeszcze stoi.

Pani pilnuje tego obiektu?

Pilnuję.

Proszę — wręczyłem jej moją ministerialną wizytówkę z nume­rem telefonu. — Przez najbliższe dni będę uchwytny pod tym numerem i bardzo proszę właściciela o kontakt. Do widzenia!

Wróciłem do tarpana i skierowałem nasze auto do Gniewu.

Nie boisz się, że cała ta wyprawa traci sens? — zapytała Jagoda. — Albo ktoś nas ubiegł, albo piwnice zawalone są śmieciami, albo nie można obejrzeć zamku, bo nie ma jego właściciela...

Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy obejść go dokoła, bo od strony murów i fosy nie było ogrodzenia — zauważyłem. — W murach były wyrwy, przez które można było zajrzeć na dziedziniec, albo zachodząc z drugiej strony dojść do baszty bramnej...

To czemu tak nie zrobiliśmy? — dziwił się Radek.

Bo powinniśmy szanować cudzą własność i jeżeli chcemy wejść na zamek, to powinniśmy to zrobić za zgodą jego właściciela — odpo­wiedziałem.

Całą drogę młodzi ludzie rozmawiali o tym, co zrobiliby, gdyby zna­leźli skarb ogromnej wartości. Aldona chciała wyjechać na studia do Paryża Radkowi marzył się sportowy samochód i własny zespół rajdo­wy, a Marek chciał założyć gospodarstwo ogrodnicze.

A ty co zrobiłbyś z fortuną? — zapytała mnie Jagoda.

Nie wiem — przyznałem szczerze. — Mam wszystko czego mi potrzeba.

Oprócz żony — rzuciła Aldona.

W tym momencie policzki Jagody oblały się rumieńcem.

W Gniewie zaparkowaliśmy tarpana w centrum, koło ratusza wybu­dowanego z cegły, przy rynku otoczonym starymi kamieniczkami. Prze­spacerowaliśmy się do zamku, czworobocznej warowni, dawniej otoczo­nej pierścieniem murów. Brukowaną drogą weszliśmy na dziedziniec przy­kryty na czas remontu wielką płachtą pomarańczowego materiału, zajrze­liśmy do studni i stanęliśmy przy drewnianych straganach z pamiątkami. Nasze panie oglądały naszyjniki, a chłopcy broń i monety. Ja skupiłem uwagę na książkach. Nagle poczułem czyjąś ciężką rękę na ramieniu.

- Witaj, braciaszku! — usłyszałem czyjś basowy głos.

Przede mną stał dwudziestoparoletni mężczyzna o twarzy okolonej krótką brodą, ponurym spojrzeniu, dwóch metrach wzrostu i półtorame­trowym obwodzie w pasie. Był ubrany w skórzane spodnie, lnianą ko­szulę, a u pasa miał umocowany sztylet. Za pas zatknął też topór.

- Kurt! — uradowałem się widokiem kolegi.

Razem podczas inscenizacji bitwy grunwaldzkiej służyliśmy w cho­rągwi Świętego Jerzego, pod którą w czasie bitwy w 1410 roku służyli rycerze zaciężni z Czech i Moraw. Razem stoczyliśmy z przeciwnikami z Anglii piękne walki i gdyby nie jego pomoc, byłoby ze mną krucho.

Co ty tu robisz? — pytałem go.

Mam tu narzeczoną, więc się tu przeniosłem i pracuję na zamku. A ty co, znowu na tropie jakiejś zagadki?

Tak — roześmiałem się. Podeszli do nas Jagoda i młodzież.

A to twoja niewiasta i liczne dziatki? — Kurt ukłonił się w pas.

Nie, damy i giermkowie, którzy służą mi pomocą w mojej misji — odpowiedziałem żartem. Przedstawiłem wszystkim Kurta i powie­działem kim jest.

Chodźmy coś zjeść, bo gadać z pustym żołądkiem to jakby muło­wi mówić o wyścigach konnych — Kurt wskazał nam zejście do jadło­dajni w podziemiach.

W długiej sali ustawiono rzędy ciężkich ław i stołów z ciemnego drewna. Przy jednym z nich z grupką ludzi siedział łysy mężczyzna śre­dniego wzrostu, z długą brodą. Pamiętałem doskonale, że podczas insce­nizacji grał on wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena. Kurt wskazał stół dla mojej wycieczki, a mnie poprowadził do swojego dowódcy.

- Wielki mistrzu, oto Paweł, z którym w barwach polskich gromili­śmy rycerzy zaciężnych z Anglii — Kurt przypomniał mnie.

Wielki mistrz wstał, przez moment przyglądał mi się, a potem uści­skał mnie serdecznie.

Pamiętam! — powiedział. — Tyś jest przyjacielem wielkiego przy­jaciela Zakonu, naszego znajomego skryby z Warmii. Mimo że stawałeś przeciw naszemu Zakonowi, wielcem radzi gościć tak znamienitego wojownika na naszym zamku. Bądź moim gościem!

Dziękuję mistrzowi Zakonu Domu Niemieckiego — ukłoniłem

się.

Rozmówcy wielkiego mistrza, którzy omawiali z nim chyba jakieś szczegóły związane z imprezami odbywającymi się na zamku patrzyli na nas jak na ludzi nie do końca świadomych czasów, w jakich żyją.

Wróciliśmy z Kurtem do moich przyjaciół. Rycerz zamówił dla nas wszystkich placki włościańskie — ogromne placki ziemniaczane z ka­wałkami mięsa, grzybami i cebulą w gęstym sosie. Opowiedziałem kole­dze, co mnie sprowadza na zamek. Zadumał się.

Nasz zamek zaczęto budować pod koniec XIII wieku, więc czas jego powstania zahacza o okres, który cię interesuje — mówił jedząc. — Nie widzę innego wyjścia jak to, żebyś obejrzał naszą fortecę, a twoim przewodnikiem będę ja.

Będę zaszczycony, ale czy nie zajmę ci zbyt wiele czasu? — od­parłem.

Stary, obraziłbyś mnie odmową—Kurt spojrzał na mnie groźnie.

Jesteś gościem samego mistrza czy nie? Ty! — trącił mnie w ramię.

Może spróbujesz swoich sił na wieczornym turnieju?

Dawno miecza w ręku nie miałem — próbowałem wykręcić się od tej przyjemności.

Poćwiczymy! I nie gadaj, że zaraz musisz jechać! Zostajesz tu na noc, dziatwa i dama też. Uciekniesz, to się obrażę i następnym ra­zem w dyby cię zakuję.

Nie chciałem naciągać gościnnych rycerzy, ale widziałem, że Jagoda traciła ten swój trochę smutny, trochę zamyślony wyraz twarzy i nie­śmiały uśmiech zaczynał rozjaśniać jej oblicze. Młodzieży aż oczy śmia­ły się do zapowiadanych atrakcji.

Zjedliśmy i umówiliśmy się z Kurtem za godzinę przy bramie. W tym czasie chcieliśmy obejrzeć Starówkę i przestawić samochód pod hotel w „Pałacu Marysieńki".

Wróciliśmy na rynek i przeszliśmy podcieniami kamieniczek. Opo­wiadałem moim towarzyszom podróży, że już w 1928 roku układ urbani­styczny miasta objęto ochroną prawną i często nagromadzenie zabytków architektury w Gniewie jest porównywane do tego w Kazimierzu Dol­nym nad Wisłą. Domy wokół centralnego placu miasta wybudowano na fundamentach czternastowiecznych domostw. W południowo-zachodnim narożniku można było obejrzeć domy datowane na XV wiek, a pozostałe pochodziły z XVIII wieku i miały charakterystyczne dla tego okresu „łamane" dachy. Ratusz wybudowano na przełomie XIV i XV wieku, ale z czworoboku z dziedzińcem i straganami w przyziemiu zostało tylko jedno skrzydło.

Skierowaliśmy się teraz w okolice czternastowiecznego kościoła pod wezwaniem świętego Mikołaja. W 1348 roku wykończono prezbiterium, a trójnawowy korpus w XV wieku. Podczas potopu szwedzkiego kościół splądrowano i obecnie ma on neogotyckie wyposażenie. Korzystając z tego, że po mszy kościół był jeszcze otwarty, obejrzeliśmy płyty nagrobne, chrzcielnicę i renesansowe stalle.

Potem wróciliśmy do tarpana i podjechaliśmy nim na parking. By nie drażnić gości hotelowych widokiem tak mało eleganckiego auta ustawi­łem je w najdalszym rogu, w cieniu dużego klonu. Podeszliśmy do bramy zamkowej z XV wieku i tam czekaliśmy na Kurta. Zjawił się punktualnie.

Najpierw poprowadził nas do komnaty, gdzie na ścianach wisiały mapy i szkice miasta i samego zamku.

— Według mapy Geskanta z 1635 roku Stary Zamek, grodzisko ksią­żąt pomorskich, leżał kilkaset metrów na północ, nad Wisłą — opowia­dał rycerz. — Odpada więc możliwość, na którą pewnie najbardziej Uczy­łeś, że nasz zamek wybudowano w miejscu grodziska, a więc istnieje szan­sa, że może w fundamentach znajdzie się na przykład piwniczka z grodzi­ska. Dużo nad tym myślałem przez tę godzinę i sądzę, że to nie jest ten zamek, którego szukasz, ale może tu znajdziesz jakąś podpowiedz.

Kurt opowiadał nam, jak Krzyżacy u ujścia Wierzycy do Wisły wybu­dowali warownię, obwarowali miasto, które miało kilkanaście baszt i trzy bramy, z czego dwie dodatkowo chronione fosami. Zamek był połączony z miejskim systemem fortyfikacyjnym furtą zamkową na fosie. Przedzamcze miało nieregularny kształt, a sam zamek wybudowano na planie kwa­dratu o bokach długości 47 metrów, z czterema narożnymi wieżyczkami. On też był oddzielony od przedzamcza fosą. W południowym boku, re­prezentacyjnym, umieszczono kaplicę i kapitularz, a jego szczyty miały dekoracyjny wygląd. W XV wieku zamek rozbudowano, a na dotych­czasowych murach obronnych dobudowano skrzydła mieszkalne. Pod­czas wojny trzynastoletniej krzyżacka załoga po półtorarocznym oblę­żeniu i blokadzie żeglugi na Wiśle skapitulowała w 1464 roku. Po woj­nie i pokoju toruńskim miasto stało się siedzibą starostwa a starostą w Gnie­wie był między innymi Jan Sobieski, późniejszy król polski.

Po teoretycznym wstępie ruszyliśmy na obchód komnat zamkowych, podziemi, zakamarków i wież. Wszędzie wypatrywaliśmy czegokolwiek, co mogłoby dać nam pretekst, że właśnie tu ukryto skarb joannitów, ale poszukiwania nasze były bezowocne. Natykaliśmy się za to na ślady po­bytu na zamku aresztantów, gdy w XIX wieku utworzono tu więzienie.

Zbliżał się wieczór i Kurt nie chciał nawet słuchać o naszym wyjeź­dzie. Postanowiliśmy więc przenocować w schronisku na zamku. Dosta­liśmy jeden wspólny pokoik z piętrowymi łóżkami.

Leżałem na „piętrze" i zapatrzony w sufit i maleńkie okienko duma­łem, czy ta podróż ma sens? Nie wiedziałem przecież, czego mam szukać i rozglądałem się za jakimkolwiek znakiem, takim jak tenkrzyż w kaplicy w Grabinach. Wtedy przypomniałem sobie, że miałem zadzwonić do pana Tomasza. Zeskoczyłem na podłogę, przeprosiłem przyjaciół i wyszedłem przed zamek. Wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem do szefa.

Witaj, Pawle — powiedział pan Tomasz odbierając telefon. — Co u ciebie słychać?

Dzień dobry, szefie. Wszystko w porządku. Czy Batura oddał panu dokument?

Odesłał, a skąd o tym wiesz?

Od niego.

Czyżbyś szukał skarbu joannitów?

Tak, ale z mizernym skutkiem. Na horyzoncie pojawił się Batura i mniemam, że też ma chrapkę na odnalezienie skrytki.

Z pewnością. A jak twoje zdrowie?

Bardzo dobrze. Mamy szansę namierzyć Satellesa. Musi pan w na­szej bazie danych sprawdzić, czy jest tam kobieta, właścicielka zamku, najprawdopodobniej na Dolnym Śląsku, ale pewności nie mam. Zrobi pan to do jutra?

Tak. Co teraz porabiasz?

Jestem w Gniewie, ale wcześniej... — opowiedziałem szefowi przebieg moich dotychczasowych poszukiwań.

Mówiłem tak długo, aż wyczerpała się bateria w moim telefonie prze­rywając rozmowę.

- Tutaj jesteś, gaduło! — na moje ramię znowu spadła ciężka łapa Kurta. — Chodź przygotować się do bitwy. Twoich towarzyszy podróży już zaprosiłem do stołów.

Kurt bezceremonialnie pociągnął mnie za ramię i zaprowadził do przebieralni.

- Za moim wstawiennictwem wstąpiłeś do Żółtego Regimentu Pie­choty króla Gustawa II Adolfa — oznajmił Kurt wkładając mi na głowę kapelusz z białym piórem.

Zaraz też z jego pomocą zostałem ubrany w wysokie buty z wywinię­tymi cholewami, wąskie spodnie, kaftan z przyszytym koronkowym koł­nierzem. Na pasie przewieszonym przez ramię miałem rapier, a u pasa ładownicę na proch i kule oraz nienaładowany pistolet skałkowy. Wkrótce gromadą oficerów przeszliśmy na przedzamcze, gdzie wśród drewnianych scenografii mogących służyć do widowisk średniowiecznych i nowożyt­nych, przy długich stołach ustawionych w podkowy, siedzieli goście za­mkowi przebrani w granatowe peleryny z żółtymi lamówkami. Wielki mistrz tym razem jako pułkownik założył pod kapelusz perukę z długich, jasnych, falujących włosów. Pośrodku placu płonęło ogromne ognisko, na którym piekł się baran.

- Panowie oficerowie! — pułkownik zwrócił się do nas. — Mamy tu nowy zaciąg piechurów, których sprawność i siłę powinniśmy spraw­dzić. Do roboty!

Moim zadaniem było głównie asystowanie przy zabawach, jakie gospodarze przygotowali. Kurt poprowadził mnie na zaimprowizowa­ną strzelnicę, gdzie miałem okazję trzy razy strzelić ze swojego pisto­letu.

Gdy wróciliśmy do ogniska, nagle wszedł na mnie wysoki mężczyzna w pelerynie, jeden z uczestników biesiady. Może w ciemnościach mnie nie widział i przypadkowo wylał na mnie zawartość kufla który niósł. Jednak ani myślał mnie przepraszać, tylko silnie pchnął mnie w pierś.

Uważaj, przebierańcu! — warknął na mnie. Podejrzewając, że osobnik jest podchmielony, chciałem się odsunąć.

Może byś tak przeprosił pana oficera?! — Kurt krzyknął na męż­czyznę.

Ten próbował uderzyć pięścią w twarz Kurta, ale w porę chwyciłem go za rękę. W powstałe zamieszanie nagle wkroczył jakiś młodzian i je­szcze jeden mężczyzna o znajomej mi sylwetce. To był Jerzy Batura.

W tym czasie otoczył nasz kordon oficerów, a między nas wkroczył pułkownik. Kurt relacjonował mu zajście i przyniesiono pochodnie. Ba­tura dostrzegając moją twarz pod kapeluszem był zdumiony. Młodzia­nem, który mu towarzyszył, był jeden z Nazguli, ten z opatrunkiem na ręce, a podchmielonym gburem człowiek, którego pierwszy raz widzia­łem na oczy.

Pułkownik szybko ocenił nasze siły i nim zdążyłem cokolwiek po­wiedzieć, ogłosił pojedynek trójki przeciw mnie i Kurtowi.

- Nasi oficerowie nie pozwolą, by nowo wcieleni pokpiwali sobie z nich. Czy to jasne?!

Tłum klaskał spodziewając się ciekawego widowiska, zapewne podej­rzewając, że całe zajście było wyreżyserowane. Otrzymaliśmy drewnia­ne kopie rapierów, z tępymi końcówkami głowni. Rozbudowane jelce chroniły dłonie.

- Nie wolno atakować głowy ani podbrzusza, bo oznacza to dys­kwalifikację — tłumaczył pułkownik. — Panowie, walczycie do pierw­szego trafienia!

Znowu, jak na polach Grunwaldu stanąłem obok Kurta. Naprzeciw nas stało trzech przeciwników. Żaden z nas nie chciał się wycofać z wal­ki, bo oznaczałoby to tchórzostwo, w dodatku w obecności tylu widzów.

- Biorę na siebie tego blondyna — szepnąłem Kurtowi wskazując na Baturę.

Kurt miał zająć się Nazgulem, a podpitym przeciwnikiem — któryś z nas, tak „przy okazji".

- Już! — krzyknął pułkownik strzelając w górę z pistoletu i cofnął się w cień.

W pięciu zostaliśmy w kręgu światła z ogniska. Pierwszy zaatakował ten, który mnie oblał. Natarł na nas jak byk z nisko pochyloną głową i wysoko uniesionym rapierem. Podpuściliśmy go jak najbliżej, w ostat­niej chwili nim opuścił rapier, odsunęliśmy się na boki i gdy nas mijał, obaj porządnie zdzieliliśmy go kijami po końcówce pleców. Tylko zawył z bólu i padł, a „oficerowie" odprowadzili go na bok.

Kurt sparował zadawane nieomal na oślep ciosy Nazgula i trafieniem w klatkę piersiową pozbył się przeciwnika. Zostaliśmy z Baturą sami.

Jerzy wysunął drewniany rapier do przodu, stając w pozie szpadzi-sty. Swoją broń trzymałem w wyciągniętej, lekko zgiętej ręce, drugą wysuwając na bok dla lepszej równowagi. Krążyliśmy wokół siebie cze­kając na dobry moment do ataku. Nagle wszyscy umilkli i tylko drwa w ognisku trzaskały z hukiem.

Skąd się tu wziąłeś? — zapytałem Jerzego.

Mój pracodawca przysłał mnie tu ze swoim wspólnikiem i poma-gierem, żeby ten kumpel miał jakąś rozrywkę. A ty szukasz skarbu? Tu?


Może.

Może chcesz zdobyć pewną urodziwą niewiastę? — Batura spoj­rzał w bok, jakby tam stała Jagoda i mój wzrok odruchowo podążył w tym kierunku.

Na ten moment czekał Batura i zaatakował. W ostatniej chwili uchy­liłem się przed ciosem, ale w nowych butach nie miałem dobrego czucia i potknąwszy się, przeturlałem hamując przy ognisku. Zdawało mi się, że ogień osmala mi włosy. Odrzuciłem kapelusz, na którym ozdobne pióro już było osmalone. Batura nacierał. Wstając zatrzymałem jego cios. Sta­liśmy mocując się, ze skrzyżowanymi rapierami. Jerzy napierał na mnie chcąc, bym uciekając przed ogniem za plecami odsłonił się. Nasza walka przypominała teraz zapasy. Cały czas bałem się, by Batura nie próbował kopnięciem wytrącić mnie z równowagi.

Gramy fair? — szepnął, jakby czytając w moich myślach.

Jak zawsze — sapnąłem.

Może zrobimy im widowisko? — na twarzy Batury odmalował się łobuzerski uśmiech.

Możemy — odparłem czując, że napór Batury słabnie. Teraz już tylko grał. — Który z nas ma wygrać?

Może obaj przegramy?

Mam ci zaufać?

Spróbuj ten pierwszy raz.

Spróbuję! — odepchnąłem Baturę.

Publiczność biła brawo, a my rozpoczęliśmy bój. To była wyrówna­na walka. Jerzy stosował ciosy jak przy szpadzie i pałaszu. Ja je parowa­łem. Moje ataki choć mocne Batura zatrzymywał zawsze w ostatniej chwi­li. W pewnym momencie mój wróg wskoczył na jedną z ław. Gdy i ja tam stanąłem, by przeciwnik nie miał przewagi wysokości, musieliśmy balansować, by nie wywrócić się razem z nią. Wreszcie gdy jej upadek był nieunikniony, zeskoczyliśmy. Batura dodał jeszcze zgrabne salto. Wylądowaliśmy około dwóch metrów od siebie. Zaufałem Baturze, a on dotrzymał słowa.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


KOSZMARNE SNY • BLONDYNKA NA KRUŻGANKACH • LIST OD SATELLESA • TAJEMNICE NAZWY: NOWE • POWSTANIA PRUSKIE • CZY PRZETRWAŁY PODZIEMIA W ŚWIECIU?


Napięcie wśród publiczności było wyczuwalne, jakby wokół nas na­gle wyrosła wielka szklana bania. Pierwszy raz w oczach Jerzego dostrze­głem przyjazne błyski, przypominał teraz chłopca, kolegę z dzieciństwa, z którym siedząc na jabłoni w sadzie sąsiada bawiło się w załogę czołgu „Rudy 102", przegryzało się na pół ostatniego groszka z paczki słodkości, z którym z jednej torebki jadło się oranżadę w proszku. Zaatakowali­śmy jednocześnie i w tym samym czasie nasze rapiery uderzyły o piersi przeciwników. Widzowie jęknęli wypuszczając powietrze.

Po wszystkim — Batura szepnął z wyraźną ulgą.

Remis! —jak zza mgły dochodził mnie werdykt pułkownika.

Do zobaczenia na Grodzisku — rzekł Jerzy podając mi dłoń. — Cieszę się, że mi zaufałeś.

Jestem szczęśliwy, że dotrzymałeś słowa — odpowiedziałem. Batura odszedł do swoich towarzyszy, a do mnie przyłączył się Kurt.

To była piękna walka — chwalił mnie. — Może chcesz z kum­plem przyłączyć się do naszej kompanii na stałe?

Nie, dziękuję za propozycję — uśmiechnąłem się. — Pozwól, że pójdę do moich przyjaciół, bo gotowi obrazić się za takie porzucenie.

Biesiada trwała do późnego wieczora, ale my z Jagodą i nastolatkami po oddaniu salwy z muszkietów na strzelnicy i zjedzeniu pieczeni po­szliśmy spać, bo rano zgodnie z planem musieliśmy pojechać w inne miejsca.

Śniło mi się, że toczę pojedynek z panem Mroczkiem. Obaj byliśmy ubrani w stroje Żółtego Regimentu Piechoty, a rapiery mieliśmy praw­dziwe. Nagle podczas walki poczułem silne ukłucie w plecy i coś z ogrom­ną siłą pchnęło mnie na nadstawione ostrze broni biznesmena. Obudzi­łem się zlany potem, nim we śnie stało mi się cokolwiek złego. W ciem­nościach usłyszałem czyjeś kroki na zamkowym korytarzu. Bardziej od tych kroków zaintrygował mnie zapach perfum — skądś wydawał mi się on znajomy. Zerknąłem w kierunku łóżka zajętego przez Jagodę. Spała w śpiworze nasuniętym prawie pod nos. Ostrożnie wstałem i ześli­znąłem się ze swojego „pięterka". Delikatnie nacisnąłem wielką klam­kę w drzwiach komnaty i uchyliłem ciężkie wrota. Wyjrzałem na kory­tarz. Był to dawny krużganek, w którym na potrzeby pruskiego więzie­nia dobudowano mur od strony dziedzińca. Słabe światła rozświetlały mrok żółtawymi plackami. Kroki milkły za zakrętem, a woń perfum była tu intensywniejsza.

Ostrożnie wyszedłem z naszej sypialni i poszedłem w prawo. Gdy do­tarłem do zakrętu w lewo trzydzieści metrów ode mnie, pod jedną z lamp, na moment mignęły mi jasne włosy.

- Satellesie! — zawołałem blondynkę.

Pobiegłem za nią ale gdy dobiegłem do klatki schodowej w północno--wschodniej wieży, ona zeszła już na parter. Zbiegłem po schodach, miną­łem pustą portiernię i w dwóch skokach znalazłem się na pustym i ciem­nym dziedzińcu. Zrobiłem dwa kroki i zajrzałem do korytarza prowadzą­cego do bramy. Tam też nikogo nie było. Tajemnicza blondynka rozpły­nęła się w powietrzu jak duch? Niemożliwe. A co tu robił Satelles? Może to jednak nie była dziewczyna, którą poznałem w Złotoryi?

Wróciłem do naszej komnaty i wdrapałem się na swoje łóżko. Gdy położyłem głowę na poduszce, zaszeleścił jakiś papier. Usłyszałem, że Jagoda zaniepokojona hałasem budzi się, więc leżałem w bezruchu uda­jąc, że śpię. W ręku trzymałem kopertę, której nie mogłem otworzyć nie budząc reszty. Niecierpliwie czekałem do rana, a z każdą minutą papier zdawał się mnie parzyć z większą mocą. W końcu zasnąłem i tak mocno spałem, że Jagoda budziła mnie potrząsając moje ramię.

Stary niedźwiedź mocno śpi! — śpiewała młodzież tańcząc w kół­ku.

Paweł dostał list od damy serca — podśmiewywała się ze mnie Jagoda patrząc na kopertę.

To nic takiego — lekceważąco machnąłem ręką i chciałem schować kopertę do kieszeni koszuli. — No dobrze, komisyjnie otworzymy ją przy śniadaniu — oświadczyłem widząc podejrzliwe spojrzenia przyjaciół.

Spakowaliśmy nasze rzeczy i zaniosłem je z Radkiem do tarpana. Wróciliśmy do zamku, gdzie w karczmie w podziemiach jedliśmy śnia­danie. Gdy nasyciliśmy pierwszy głód, wyjąłem kopertę i na głos prze­czytałem list. Oto jest treść:


Panie Pawle!

Cieszę się, że odzyskał Pan zdrowie i wyruszył na poszukiwanie skarbu joannitów. Proszę się nie gniewać za nocne najście, ale musiałam mieć pewność, że znowu nie stanie nam na drodze Pański przyjaciel, z którym stoczył Pan taki piękny pojedynek. Odnoszę wrażenie, że łączy Panów dziwna więź.

Mam nadzieję, że porozmawiamy o tym, gdy przyjedzie Pan po połu­dniu do zamku w Starej Kiszewie. Zapraszam serdecznie. Będę tam na Pana czekała.

Satelles


A więc nie myliłem się i w nocy blondynka była na zamku. Tylko jak podrzuciła list na moje łóżko? To samo pytanie zadał Radek. Musiałem opowiedzieć o mojej nocnej wędrówce po zamku.

Zazdroszczę panu, że dziewczyny tak na pana lecą — stwierdził Radek.

Jak, kto leci? — pytałem zdumiony. Chłopak bez słowa spojrzał na Jagodę i Aldonę.

Coś ci się tylko zdaje — powiedziałem próbując ukryć zmieszanie. — Ważne jest, że Satelles jest związany z właścicielem zamku w Starej Kiszewie i to pewnie blondynka dawno temu była w Grabinach, a kto wie, czy nie na całym szlaku, który teraz pokonujemy? Zastanawia mnie, jak to się stało, że ta tajemnicza niewiasta znalazła mnie tu?

Przed wyjazdem pożegnałem się z Kurtem i wielkim mistrzem dzię­kując im za pomoc i gościnę.

Pojechaliśmy na południe do Nowego nad Wisłą. Zaparkowałem auto na rynku w centrum miasta. Przygrzewało nam piękne majowe słońce. Przeszliśmy do zamku znajdującego się na stromym, zachodnim brzegu Wisły. Zamiast zamku ujrzeliśmy wschodnie odrestaurowane skrzydło. Na twarzach młodych ludzi odmalowało się rozczarowanie. Nie tego się spodziewali po ujrzeniu zamku w Gniewie.

- W Nowym nigdy nie było siedziby komtura, więc zamek nie był wielki — wyjaśniałem. — Kiedyś zamek miał mury, fosę oddzielającą go od miasta niezachowane do dziś północne skrzydło oraz narożne wieże, z czego jedną, trzykondygnacyjną i podpiwniczoną. Chodźmy popatrzeć na Wisłę...

Przeszliśmy na południe, do ulicy Spacerowej, skąd patrzyliśmy na koryto Wisły.

Ważniejsza w Nowym jest jego historia — powiedziałem. — Nie chodzi mi tylko o to, że zmarł tu książę Świętopełk i że Mściwoj II wraz z Prusami niedaleko stąd pokonał Krzyżaków. Pierwsza wzmian­ka o osadzie w tym miejscu pochodzi z 1255 roku i dotyczy nazwy „de Noua". Z pewnością chodzi o gród założony na nowo. Historycy nie są pewni, czy Nowe powstało jako nowy gród na przykład w stosunku do Starogardu Gdańskiego, który przecież też był w rękach joannitów, czy też grodu książąt pomorskich w najbliższej okolicy.

To by oznaczało, że jesteśmy we właściwym miejscu — ocenił Marek.

Gdzie więc jest skrytka? — zapytałem. — W jedynym, odbudo­wanym skrzydle dawnego zamku?

Chłopak rozejrzał się dokoła.

Jak byliśmy na rynku, widziałem wieżę kościoła, była podobna do zamkowych — powiedział.

Chodźmy więc do kościoła farnego, zobaczymy w nim wiele cie­kawych zabytków, ale uprzedzam, że budowę jego najstarszej części za­kończono w 1366 roku — odparłem.

Przeszliśmy od zamku ulicą Tylną do kościoła pod wezwaniem świę­tego Mateusza. Jego budowę zakończono na przełomie XIV i XV wie­ku, a przebudowywano go w latach 1733, 1862 i 1911—1914. Najcie­kawszymi zabytkami są czternastowieczne freski na filarach, a zwłaszcza jeden, przy bocznym ołtarzu Świętego Rocha — tak zwane wyobrażenie Chrystusa z Lukki. Jezus jest tu ukazany w szacie z trzema symboliczny­mi koronami (na głowie, na biodrach i na dolnym brzegu sukni).

- Ten sposób przedstawiania ukrzyżowania nazywany jest „Ukrzy­żowaniem Volto Santo" lub według krzyża z Lukki — opowiadałem szep­tem, gdy patrzyliśmy na malowidło. — Lukka była w średniowieczu jed­nym z najsłynniejszych sanktuariów włoskich. Pielgrzymi rozpropago­wali takie spojrzenie na ukrzyżowanie Chrystusa ale już w XV wieku uznano je za świętokradcze. Wątpliwości historyków sztuki budzą wi­doczne pod krzyżem but, kielich oraz zamalowane skrzypce, bo są to atrybuty kultu świętej Wilgefortis. Była ona córką pogańskiego króla Portugalii, która ślubowała Bogu zachowanie czystości. Jej ojciec zmu­sił ją do ślubu z królem Sycylii, a dziewica tak gorąco modliła się do Boga o wybawienie z opresji, że wyglądała jak mężczyzna. Zły ojciec kazał ją za karę ukrzyżować. Skrzypki są atrybutem grajka który przy­grywał królewnie w chwili jej śmierci, a ona w dowód wdzięczności podarowała mu złotą ciżemką. Wilgefortis jest patronką kobiet, które wybrały na mężów niewłaściwych mężczyzn lub tych, które zostały zmu­szone do małżeństwa.

Jagoda natychmiast spojrzała na mnie, żeby sprawdzić, czy ostatnie zdanie nie było aluzją do jej sytuacji.

Wróciliśmy do tarpana i znowu ruszyliśmy na południe, do Świecia. Gdy nasz wóz wlókł się drogą, z gwizdem wyprzedzały nas wielkie cię­żarówki i lśniące auta.

Powiedz, czemu ma służyć ta wycieczka? — zapytała mnie Jago­da. — Przecież tylko odwiedzamy zamki, poznajemy ich historię, ale ty naprawdę nie szukasz skarbu.

Może chodzi mi o to, żebyście wy znaleźli swoje skarby?

Pan jak belfer chce, żebyśmy cały czas się uczyli? — oburzyła się Aldona. — Ucz się, dziecko, ucz, bo wiedza to potęgi klucz do skarbnicy ludzkości — z aktorskim zacięciem przedrzeźniała głos starej nauczy­cielki. — Jestem pewna, że pan już wie, gdzie jest skrytka i sam ją opróżni.

Obiecuję wam, że jeżeli znajdę skarb, to wydobędziemy go wspól­nie. Przyznaję, że ta wyprawa to tylko rekonesans. Gdy wrócimy do domu, będę mógł lepiej wczuć się w epokę, wyobrazić sobie okoliczności ukry­cia skarbu.

A nie może pan wczuć się już teraz? — dopytywał się Radek.

Nie, do tego potrzebny jest odpowiedni nastrój.

Jaki, co trzeba zrobić, by go osiągnąć? — dopytywał się Marek. — To coś jak delikatny odlot? Trzeba mieć wkręta na punkcie skarbu?

Nie wiem dokładnie, o czym mówisz, ale do tego przede wszyst­kim potrzebna jest wiedzą którą chyba nie dość szanujecie. Mając odpo­wiednie wiadomości i znając miejsca wydarzeń, możecie puścić wodze wyobraźni.

Na chwilę zapanowała cisza.

Puszczam i nic — stwierdził Radek.

A wiesz, w jakim miejscu powinieneś to uczynić? — zapytałem go.

Nie.

Musisz przenieść się w trzynasty wiek... — zacząłem opowieść.

Jak pamiętacie z lekcji historii, w 1225 roku Konrad Mazowiecki zwrócił się do wielkiego mistrza krzyżackiego z propozycją założenia stałej placówki na ziemi chełmińskiej. Próba ściągnięcia krzyżowców była spowodowana silnymi najazdami Prusów na ziemie polskie. Pruso­wie buntowali się przeciw polityce polskiej dążącej do podporządkowa­nia plemion pruskich i chcieli zdobyć cenne łupy. Polski książę prowa­dząc krucjaty przeciw Prusom chciał zdobyć nowe ziemie, zyskać pre­stiż jako przywódca krucjat i zabezpieczyć sobie zaplecze w czasie walk o tron krakowski. Rok później do gródka nad Wisłą przybyło dwóch ry­cerzy zakonnych, jednak wyprawy zakonne ruszyły dopiero po 1234 roku, gdy Krzyżacy uzyskali od papieża Grzegorza IX gwarancje przekazania zdobytych ziem w administrację Zakonu, a więc gdy dla nich gra była warta przysłowiowej świeczki. Zimą tegoż roku wyruszyła pierwsza wyprawa. Dlatego zimą, bo nieprzebyta puszcza na granicy ziem pru­skich skutecznie zagradzała drogę krzyżowcom, którzy dopiero po za­marzniętych rzekach i bagnach mogli spokojnie wędrować w głąb ziem pogańskich. Zakonnikom towarzyszyły zastępy Konrada Mazowieckie­go z synem Kazimierzem, Świętopełka z bratem Samborem oraz Henry­ka Brodatego. W okolicach rzeki Dzierzgoń stoczono bitwę z Prusami, którzy pierzchli przed zastępami rycerzy.

Czy to przypadek, że wyprawa ruszyła po uwięzieniu przez Sambów biskupa Chrystiana? Krzyżacy nie zrobili nic, by uwolnić biskupa, a dys­ponowali dokumentem podpisanym przez biskupa stwierdzającym prze­kazanie Zakonowi dóbr biskupich i wszelkich darowizn otrzymanych od księcia mazowieckiego w ziemi chełmińskiej, nawet prywatnego mająt­ku biskupa. W 1237 roku Krzyżacy na dwóch okrętach przysłanych przez margrabiego Miśni u wrót Zalewu Wiślanego założyli Elbląg, a Prusowie wypuścili biskupa Chrystiana. W tym też roku plemiona Kurów w Kur­landii zbuntowały się przeciw zakonowi kawalerów mieczowych, który poniósł klęskę w bitwie pod Szawlami i połączył się z Krzyżakami.

Zakon zyskał dobrą bazę wypadową na północy, ale wciąż był zbyt słaby. Jego siłą było systematyczne i przemyślane działanie. Plemiona pogan jeszcze nie odkryły przewagi, jaką daje jedność, wspólne działa­nie.

W 1240 roku biskup Chrystian pisał do papieża, że Krzyżacy plądru­ją grody neofitów pruskich, ale był to już łabędzi śpiew biskupa, który nie odzyskał majątku ani znaczenia. Teraz wrogiem Zakonu oprócz Pru­sów stał się Świętopełk, któremu przeszkadzało odgrodzenie jego ziem od plemion pruskich twierdzami krzyżackimi. W ten sposób książę tracił wpływ na kierunek wypraw krzyżowych, stracił kontakty z przywódca­mi pruskimi. Świętopełk opanował jednak dolny bieg Wisły, a więc kon­trolował główną arterię komunikacyjną na zapleczu powstającego pań­stwa krzyżackiego.

Gdy po 1239 roku za sprawą zbrojnej pielgrzymki wielkiego mistrza Ottona z Brunszwiku wzdłuż wybrzeża Zalewu Wiślanego powstała twier­dza Bałga, Krzyżacy zyskali dobre bazy wypadowe do wypraw na tery­toria pruskie. Problemem wciąż był Świętopełk pilnujący dolnego biegu Wisły, pobierający cłą mogący w każdej chwili zatrzymać żeglugę na rzece. Zakonnicy postanowili wykorzystać jego konflikt graniczny z ksią­żętami Mazowsza i Kujaw.

Rok 1242 to czas połączenia sił pruskich i Świętopełka. Wcześniej Prusowie zaatakowali Krzyżaków za ucisk ekonomiczny, za zabieranie dóbr. Biskup Chrystian prowadził korespondencyjną akcję propagando­wą przeciw Krzyżakom. Ci powiadomili papieża, że Świętopełk zjedno­czył się z poganami i biskup Rzymu rzucił klątwę na pomorskiego księ­cia wzywając rycerstwo zachodnie do krucjaty. Jesienią tego roku ksią­żę z oddziałami pruskimi zapędził się pod Toruń, lecz musiał ustąpić. Wtedy siły polsko-krzyżackie zdobyły jego trzy grody, a zajęcie przez Krzyżaków klasztoru oliwskiego zmusiło księcia do rokowań i zawarcia rozejmu.

Prusowie ogłosili księcia zdrajcą i dalej sami prowadzili walkę. W lecie 1243 roku pod Rządzem koło Grudziądza pokonali Krzyżaków. Na wieść o tym Świętopełk odbił utracone grody i nad Wisłą zbudował Świecie. Potem książę i przedstawiciele pruskich neofitów wysłali po­słów do papieża przedstawiając mu swoje racje. Ten bullą z 7 paździer­nika 1245 roku wstrzymał szykowaną przeciw Prusom krucjatę i zdjął klątwę z księcia. W 1249 roku, głównie za sprawą legata papieskiego, podpisano traktat dzierzgoński kończący powstanie.

- ...A co było dalej, opowiem w czasie jazdy do Starej Kiszewy — zakończyłem opowieść, bo właśnie minęliśmy rogatki Świecia.

Z głównej ulicy skręciłem ku mostowi na Wdzie. Z przeprawy wi­dzieliśmy po prawej stronie, za dawnymi murami miejskimi bryłę ko­ścioła farnego, a po lewej wieżę zamkową. Najpierw pojechaliśmy do fary. Tam zaparkowałem tarpana.

- Spójrzcie na to, jak kościół łączy w sobie cechy budowli średnio­wiecznej i renesansowej — zwróciłem uwagę przyjaciół. — Gotycki, schodkowy szczyt prezbiterium powstał w XV wieku, a czworokątna wieża z kwadratowymi oknami to typowy przykład renesansowej archi­tektury, świadectwo prac remontowych po wojnie ze Szwedami w latach 1626—1629. Znajdujemy się w widłach Wisły i Wdy, a ten teren często był zalewany.

Podeszliśmy do kruchty, która była zamknięta. Obeszliśmy więc świą­tynię, pogłaskaliśmy szarego kota łaszącego się do nas i pomaszerowali­śmy przez łąkę do zamku.

Z dawnej warowni wybudowanej na planie kwadratu o bokach dłu­gości 70 metrów zostało tylko jedno skrzydło i wysoka na 34 metry wie­ża zwieńczona krenelażem. Z przewodnikiem zwiedziliśmy obiekt wę­drując od piwnic pod dziedzińcem do szczytu wieży. W zachowanej czę­ści zamku była kaplica pod wezwaniem świętej Katarzyny z siedmioma wysokimi oknami w trzymetrowej grubości murze. Wieża dawniej miała spiczasty dach, który przerobiono na obecny podczas wojny trzynasto­letniej. Jako donżon była przygotowana do samodzielnej obrony. Wej­ście do niej znajdowało się trzynaście metrów nad ziemią, miała specjal­ne kanały głosowe w murach, a ostatnia kondygnacja była zajęta przez komnatę z kominkiem. Pytałem przewodnika o to, czy na terenie zamku prowadzono badania archeologiczne dawnego grodu książęcego. Dowie­dzieliśmy się, że właśnie pod wieżą podobno były lochy i piwnice połą­czone z wodami Wisły i Wdy i mogły być one pozostałością starych podziemi. Nie wiadomo, czy cokolwiek zachowało się do naszych cza­sów.

I co, i co? — wypytywali mnie młodzi ludzie, gdy usiedliśmy na ławie pośrodku dawnego dziedzińca.

Poproszę mojego przyjaciela archeologa, żeby dowiedział się, czy przy okazji odbudowy zrujnowanego skrzydła w latach 1976—1977 nie prowadzono prac badawczych — odpowiedziałem. — Świecie jako punkt, z którego święty Wojciech miał ruszyć z misją do Prusów idealnie pasuje jako miejsce skrytki — zamek książęcy był „dostępny dla wszyst­kich zainteresowanych" i tu między pogan ruszył misjonarz. Może będę musiał przyjechać tu jeszcze raz i dokładnie przeszukać podziemia. Te­raz jedźmy do Starej Kiszewy.

W przydrożnym barze zjedliśmy obiad i wróciliśmy w nasze okolice. Po drodze dokończyłem opowieść o powstaniach pruskich.

- Traktat dzierzgoński z 1249 roku podpisano na Kowalowym Ostro­wie koło Świecia. Rok wcześniej Świętopełk zgodził się, że granica między księstwem pomorskim a dobrami zakonnymi będzie przebiega­ła środkiem Wisły, a za cenę odzyskania syna, który przebywał u Krzy­żaków w niewoli, wyrzekł się między innymi ceł na Wiśle. Traktat przy­znawał Prusom, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską, swobodę dyspono­wania majątkiem. Poganie zobowiązali się też wystawić nowe kościoły.

Akt parafowali przedstawiciele Pomezanii, Warmii i Natangii. Młodzi, zdolni Prusowie uzyskali możliwość nauki.

Nie myślcie, że na ziemiach pruskich zapanował spokój. Świętopełk oburzony tym, że jego brat Sambor sprzymierzony z Krzyżakami po­zwolił im na budowę zamku w Tczewie, zaatakował posiadłości zakonne w Pomezanii. Wyprawa odwetowa dotarła aż do Gdańska i w 1253 roku zawarto pokój. Był to czas, gdy ziemiami pruskimi zaczęli poważnie inte­resować się sąsiedzi: Litwini, Rusini, a nawet Skandynawowie. Zakon dogadał się z księciem litewskim Mendogiem, że przyjmie chrzest, a Krzy­żacy odstąpią od wypraw na Jaćwież, którą Mendog uważał za swoją strefę wpływów. By zablokować wyprawę norweskiego króla Haakona IV na Sambie, Krzyżacy wysłali tam część rycerstwa, które przybyło pod dowództwem hrabiego Henryka ze Schwarzburga. Resztę jego wo­jów skierowano przeciw Świętopełkowi, Krzyżacy musieli też organizo­wać najazdy na ziemie Galindów, którzy chcieli przyjąć chrzest z rąk polskich biskupów, a nie niemieckich.

Na przełomie 1254 i 1255 roku do Sambii ruszyła wyprawa krzyżo­wa czeskiego króla Przemyśla Ottokara II i margrabiego brandenburskiego Ottona. Sambowie czuli się osamotnieni, porzuceni przez sojuszników, zdradzeni przez współziomków i bezradni wobec obcej potęgi. W 1255 roku plemiona z Nadrowii, Skalowii i Jaćwieży uderzyły na Sambie. Początkowo ich celem było wspomożenie walczących z Krzyżakami braci, ale gdy okazało się, że Sambowie ulegli Krzyżakom, przeszli na nową wiarę i przyjmowali przywileje, złupiono osady i wrócono do domów.

W lipcu 1260 roku przeciw Żmudzinom, wciąż najeżdżającym grody krzyżackie w Kurlandii, wyruszyła armia krzyżacka pod wodzą inflanc­kiego mistrza krajowego Burcharda von Hornhauseną w której byli i Pru­sowie z podbitych ziem, krzyżowcy, zakonnicy z Niemiec, nawet podda­ni króla Danii z zajętej przez niego Estonii. I oto wbrew jakimkolwiek przewidywaniom w bitwie pod Durbe, 13 lipca 1260 roku, Żmudzini wygrali. To pokazało, że Zakon można pokonać. Jedenaście lat rządów krzyżackich dały się we znaki tym, którzy zgodzili się przyjąć warunki traktatu dzierzgońskiego, i dlatego wodzowie pruscy zaczęli prowadzić wspólne narady. Zdali sobie sprawę, że w tej walce oprócz siły oręża równie ważna jest dyplomacja. Dlatego ci wykształceni w szkołach eu­ropejskich napisali Ust do papieża tłumacząc, że powstanie jest wymie­rzone tylko i wyłącznie przeciw władzy Zakonu, bo Krzyżacy depczą wszelkie prawa boskie i ludzkie, nie dotrzymują zobowiązań, mordują dzieci, kobiety i starców, a mężczyzn czynią niewolnikami. Oddawali też siebie i swoje ziemie w opiekę papieską. Jednak Urban IV, przyjaciel Zakonu, uznał, że powstanie jest odejściem od wiary, wezwał rycerstwo do niesienia pomocy Zakonowi, zezwolił na więzienie tych Prusów, którzy nie zechcą wystąpić przeciw zbuntowanym braciom. W tej sytuacji Pru­sowie odrzucili chrześcijaństwo i realizowali przygotowany wcześniej plan — powstanie wybuchło we wszystkich ziemiach w tym samym cza­sie. W 1263 roku powstańców poparł książę Mściwoj II, ale niestety wycofał się z wojny w 1268 roku. Być może skłoniło go do tego poparcie Krzyżaków przez książąt polskich, których nie cieszyło przymierze pomorsko-pruskie. Zakon szybko przerzucił siły zaangażowane na froncie pomorskim do walki przeciw Prusom i podstępem, zdradą przekupstwem, brutalną siłą zduszono powstanie. Uznaje się, że Krzyżacy zakończyli podbój Prus w 1283 roku, chociaż jeszcze w 1295 roku wybuchło ostat­nie powstanie zbrojne ludności pruskiej.

Skończyłem mówić, bo zajechaliśmy w okolice zamku w Starej Ki­szewie i nasze auto bujało się na wertepach wiejskiej drogi.

Czyli księciem, o którym mówi dokument joannitów był Święto­pełk albo Mściwoj? — domyślała się Jagoda.

Tak, a teraz zobaczymy, jaką niespodziankę przygotował dla nas Satelles — odpowiedziałem wjeżdżając przez otwartą bramę na dziedzi­niec zamku.

Drzwi dworku otworzyły się i na schodach stanęła blondynka. W wy­sokich butach do konnej jazdy, bryczesach i koszuli w kolorze khaki wyglądało wojowniczo i delikatnie za sprawą burzy jasnych włosów nie­sfornie fruwających na wietrze.

- Witam na moich włościach! — powiedziała.



ROZDZIAŁ TRZYNASTY


PORWANIE JOANNITY • ZUZANNA POKAZUJE SWOJE KRÓLESTWO • SWATANIA CZY POSZUKIWANIA? • ZAKOCHANY MIESZKO • MUR NA GRODZISKU • POMYSŁ BA­TURY


Widziałem, że blondynka, mimo uśmiechu na twarzy, przyglądała się Jagodzie tak, jakby ta miała być jej rywalką.

- Zuzanna — powiedziała ściskając moją dłoń, a ja przedstawiłem jej moich towarzyszy.

Weszliśmy do dworku. Z holu drzwi wiodły do salonu na wprost, po­kojów po lewej stronie, do kuchni i pokojów zajmowanych przez Zuzannę po prawej. Wskazała nam drzwi do salonu, w którym była murowana we­randa wychodząca na pastwisko, gdzie stały wierzchowce. Gospodyni po­sadziła nas przy stole. Grzecznie odmówiliśmy obiadu, ale zgodziliśmy się na desery lodowe dla młodzieży i kawę dla Jagody i dla mnie.

Zuzanna usiadła w fotelu z wysokim oparciem, trzymała filiżankę w obu dłoniach i uważnie śledziła każdy mój gest.

Jak poszukiwania? — zapytała.

Jeździmy po zamkach, w których nic nie ma — poskarżyła się Aldona.

Słyszałaś, że to tylko zwiad? — Radek uspokajał koleżankę.

Jedyne miejsce, gdzie mogliśmy napotkać ciekawy trop, odwie­dziłaś dawno temu — zwróciłem się do Zuzanny. — Wpadłaś na trop skarbu przed znalezieniem tuby ze Złotoryi?

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi, ale czytałam o tej historii. Od bardzo dawna marzyło mi się kupno zamku. Na dobrych in­westycjach w Europie Zachodniej zarobiłam niezły majątek. Gdy kilka lat temu pojawiła się okazja kupna tego zamku, nie zwlekałam ani chwili i nabyłam go. Jak wiecie, pierwsze co trzeba zrobić w takiej ruinie, to ratować dach przed kompletną dewastacją. Musiałam położyć nowe da­chy na dworku, na wieży bramnej, a w narożnej trzeba było wymienić przegniłe drewniane stropy. Do tego wszystkiego konserwator zabytków ma pole do popisu stawiając swoje warunki co do tego, jak i jakimi ma­teriałami mogę robić renowację. Przyznam, że jest to kosztowne i tylko złość mnie bierze, iż konserwator staje się aktywny dopiero, gdy prywat­ny właściciel próbuje ratować zabytek. Przy okazji łatania dachu na ba­szcie bramnej znalazłam stare księgi w kufrze wciśniętym w kąt, za stare meble. Najpierw dałam je do renowacji, potem oddałam do muzeum, sobie robiąc kolorowe kserokopie.

Zuzanna wstała i przeszłą przez pokój do kredensu, z którego wyjęła grubą teczkę.

To tylko jeden z woluminów, ciekawa rzecz, bo to kronika tego majątku spisana w XVI wieku — opowiadała Zuzanna. — Tu — otwo­rzyła teczkę na konkretnej stronie — znalazłam interesujący mnie frag­ment o joannickim rycerzu uwięzionym przez Krzyżaków. Jak ci wspo­minałam, mój przodek należał do zakonu joannitów. Otóż, joannici mieli rozpocząć budowę zamku, potężnej, nowej twierdzy, zagradzającej Pru­som marsz na zachód, dającej wsparcie książętom pomorskim. Pewnego dnia jakiś oddział napadł to miejsce zrównując je z powierzchnią zie­mi. O czyn ten podejrzewano Krzyżaków, ale ci wszystkiego się wy­parli. Podobno przed atakiem joannici ukryli gdzieś w okolicy swój skar­biec i jeden z braci został pochwycony i przywleczony do jakiejś strażnicy między Tczewem a Gdańskiem. Oczywiście Grabiny są takim miejscem, ale ważniejsze jest wymienienie w tekście Tczewa. Wiecie dlaczego?

W 1253 roku do Tczewa przeniósł się Sambor II, sojusznik Krzy­żaków — odpowiedziałem. — Sugerujesz, że Krzyżacy do spółki z Sam­borem, zaplanowali najazd na powstający zamek, porwali jednego z joannitów, żeby uzyskać wskazówki dotyczące skarbu i joannici nie pro­testowali? Nie ma w książkach żadnej wzmianki na ten temat? To by oznaczało, że zakony wplątały się w spór między braćmi Świętopeł­kiem i Samborem...

...I dlatego joannici nie mając świadków wydarzeń, dowodów udziału Krzyżaków, milczeli — wtrąciła Zuzanna. — To były niebez­pieczne czasy, wciąż trwały walki między Prusami i Krzyżakami w Sambii, ale Świętopełk uderzył na Krzyżaków niezadowolony z budowy twier­dzy w Tczewie. A może chciał też pomścić atak na joannitów? Może między zakonami trwała niewypowiedziana wojna? Przecież joannici znajdujący się niemal w centrum wydarzeń nie mogli pozostać wobec nich obojętni, ograniczać się tylko do pobierania podatków w swoich domenach. Nie mogli otwarcie popierać księcia sprzymierzonego z po­ganami, ale w ich interesie było osłabienie potęgi Krzyżaków.

Zapominasz, że joannici w tej części Europy rekrutowali się z ry­cerstwa z kręgu niemieckiego... — zauważyłem.

Masz pewność, że tak było? — Zuzanna odstawiła filiżankę. — Może w przymierze księcia pomorskiego, dostojników pruskich i brata zakonnego był zaangażowany joannita z Włoch, Francji, Czech, może nawet Polski?

Przyznaję, że jest to możliwe — pokiwałem głową.

Powiem coś jeszcze — Zuzanna wstała. — Moim zdaniem, za prawdziwością legendy o uwięzionym joannicie przemawia jeszcze to, że przecież wyprawa odwetowa Krzyżaków dotarła pod Gdańsk, a gdzie stanęła? Musiał być jakiś gród, strażnica niedaleko Gdańska.

Trzeba tylko odnaleźć ten niedokończony zamek joannitów — stwierdziłem.

Niedokończony? — Zuzanna powtórzyła wypowiedziane przed chwilą słowo. — Może nawet go nie zaczęto? Może tylko powstała pali­sadą kilka domostw, może jeden budynek murowany, kaplica... Przecież przy budowie pracuje mnóstwo ludzi przez kilka lub kilkanaście lat. Myślę, że mocą sprawczą tego napadu był skarb.

Może więc go już nie ma, bo Krzyżacy wydusili potrzebne im informacje z uwięzionego joannity? — wyraziłem wątpliwości. — Skąd do tego wszystkiego w podstawie filaru w kaplicy w Grabinach jest krzyż podobny do joannickiego?

Nie wiem — odparła Zuzanna. — Ale dajmy spokój tym rozwa­żaniom. Chodźcie, pokażę wam mój zamek — zaproponowała.

Wyszliśmy na dziedziniec okolony grubym, dziurawym, ale łatanym murem. Na lewo od dworku była wieża wybudowana na planie kwadra­tu, nosząca znamiona wielu przeróbek. Sam dwór wybudowano w miej­scu dawnego domu kapitulnego, na kamiennej, stabilnej podstawie. Na prawo od nas była dawna brama folwarku i baszta bramna, przystosowa­na do użycia broni palnej. Właśnie tam, na poddaszu Zuzanna znalazła skrzynię z księgami. Oprócz dworu na dziedzińcu stał jeszcze jeden ład­ny budynek mieszkalny — przebudowany z dawnych pomieszczeń go­spodarczych. Zuzanna w dworku chciała otworzyć restaurację i małe muzeum, a sama zamieszkać w domku przy murze, za ścianą zieleni. Już teraz wystawiła tyki dla winorośli.

- Zostańcie tu do rana — zaproponowała gospodyni. — Wiem, że macie blisko do domu, ale mnie samej na zamku czasami jest smutno.

Widziałem, że przyjaciele byli oczarowani Zuzanną tym, że mieli cały zamek do własnej dyspozycji, eleganckim wystrojem wnętrz dwor­ku, nastrojem szlacheckiej posiadłości. Zgodziłem się ze względu na nich, ale przyznaję też, że Zuzanna i mnie bardzo przypadła do gustu. Umówi­liśmy się na przejażdżkę konną na jej wierzchowcach po kolacji. Jeszcze przed posiłkiem, gdy Zuzanna i Jagoda poszły do kuchni, a chłopcy sie­dzieli na kwadratowej wieży, obchodziłem zamek oglądając jego mury. Dołączyła do mnie Aldona.

Nie sądziłam, że z pana taki Casanova — powiedziała.

Czemu uważasz mnie za podrywacza?

Nie widzi pan, że tym nagłym zainteresowaniem panią Zuzanną robi pan przykrość pani Jagodzie? Myślałam, że tę wycieczkę wymyślił pan, żeby oderwać ją od Mroczka.

Myślisz, że wplątywałbym was w moje plany matrymonialne?

Odgrywamy rolę przyzwoitek.

—Jestem dorosłym mężczyzną, który nie musi stosować podstępów...

Ja na miejscu pani Jagody myślałabym, że to wszystko dla niej... A pan co? Nawet nie próbował pan jej trzymać za rękę. Za to jak pojawi­ła się ta tleniona blondyna, to pan od razu wdał się w naukowe dysputy, został na noc, umówił się na koniki...

Mieliście mi pomóc w poszukiwaniach, a nie swatać — zwróci­łem dziewczynie uwagę.

liii, co to za poszukiwania? Bujamy się od zamku do zamku szu­kając nie wiadomo czego. Już jak pan opowiadał o tych Prusach i książę­tach pomorskich, to było ciekawsze, coś jak bajka, jak z Tolkiena...

Roześmiałem się za to porównanie historii z powieściami fantasy.

A kto mi mówił, że Jagoda komu innemu jest obiecana? — zapy­tałem śmiejąc się.

No my, ale myślałam, że pan wszystko zmieni...

Zobaczymy.

Wróciliśmy do dworku na kolację, a po posiłku schwytaliśmy z Zu­zanną konie, osiodłaliśmy je i wyjechaliśmy na wycieczkę po polach. Blisko godzinę jeździliśmy rozmawiając. Postanowiłem wtajemniczyć Zuzannę w moje plany, a ona zgodziła się mi pomóc.

Noc upłynęła spokojnie, a w piątek przed południem wróciliśmy do Bydzów tankując po drodze paliwo. Nastolatkowie pobiegli do domów, a Jagoda odprowadziła mnie jeszcze na przystań. Tam zastukałem w gong i czekałem, aż przypłynie pan Rudolf.

- Dziękuję ci za wycieczkę — powiedziała Jagoda, gdy staliśmy oparci o balustradę pomostu i patrzyliśmy na płynący ku nam kuter.

To ja jestem ci wdzięczny za pomoc — odparłem.

Chyba bardziej ci przeszkadzaliśmy. Przecież tak naprawdę nic nowego nie odkryliśmy...

Może jednak każde z was odkryło coś ważnego. Wiem, że będę musiał ubiec mojego przeciwnika w poszukiwaniach skrytki.

Ten blondyn, nowy pracownik Mroczka, to twój wróg?

Od bardzo dawna i jego obecność w tym rejonie nie jest przypad­kowa. Próbuje uśpić moją czujność udając, że się zmienił, ale ludzie tak szybko się nie zmieniają.

Nie? — Jagoda zajrzała mi z bliska w oczy. — A ty? Jak długo tu jesteś i czy nie jesteś innym człowiekiem?

Nie odpowiadałem na to pytanie, bo prom przybijał do pomostu. Pan Rudolf stał za kołem sterowym, a cumy trzymał Mieszko. Ten tak zapa­trzył się na Jagodę, że nie wyskoczył w porę, żeby zahamować pęd pro­mu. Chwyciłem worek i wskoczyłem na pokład wolno sunącego kutra.

- Cześć! — pomachałem Jagodzie. — Spotkamy się jutro w karcz­mie na zabawie?

Jagoda tylko pokiwała głową. Uśmiechała się widząc zachwyconą minę Mieszka, który nie odrywał od niej wzroku.

Wróciłem — powiedziałem witając się z rybakiem. Staruszek mocno objął mnie i uścisnął.

Brakowało mi ciebie, łobuzie — odparł. — Spójrz, jaki zakocha­ny — roześmiał się patrząc na syna.

Mieszko siedział w kokpicie, a ja i rybak staliśmy w sterówce.

Na Grodzisko! — poprosiłem. — Muszę Piotrowi oddać kluczyki do samochodu.

Się robi — mruknął rybak. — Coś szybko wróciłeś. Nie wyszło po twojej myśli?

Wyszło, wyszło, panie Rudolfie. Coś ciekawego wydarzyło się nad jeziorem, jak mnie nie było?

Spokojnie było.

A jak pana kontakty z Mieszkiem?

Jak zawsze — rybak smutno pokiwał głową. Podpływaliśmy do Grodziska, więc włączyłem syrenę, by zwrócić

uwagę archeologów. Mimo święta pracowali na szczycie grodziska.

- Piotr! — krzyknąłem, gdy siłą rozpędu sunęliśmy cztery metry od brzegu.

Przyjaciel zbiegł z górki. Rzuciłem mu kluczyki.

Znalazłeś co chciałeś?! — zapytał.

Jestem blisko! — odpowiedziałem zerkając na Baturę pracujące­go wśród studentów. Jerzy oparł się o stylisko łopaty i przyglądał mi się ze szczerym uśmiechem na twarzy.

Wpadnij wieczorem, to pogadamy — zapraszał mnie Piotr.

Przypłynę na kolację!

Minęliśmy już wyspę i Piotr tylko pokiwał głową na znak, że się zgadza. Wróciliśmy do domu rybaka.

Czas, żebym postawił sobie namiot — powiedziałem do pana Rudolfa, gdy byliśmy na miejscu.

Czemu? — zdziwił się gospodarz. — Mieszko wyjeżdża w nie­dzielę i wróci pod koniec maja...

Czuję, że wróci wcześniej — odpowiedziałem puszczając zna­cząco oko do pana Rudolfa.

Mieszko udając, że nie słyszy naszej rozmowy, wspiął się na pięter­ko chaty. Rybak wyniósł na pomost miskę ze smażonymi karasiami.

- Jedz — podał mi obiad.

Po chwili doniósł jeszcze chleb i kufel piwa.

- Opowiadaj — poprosił.

Zajadałem cudownie rozpływające się w ustach karasie i doskona­ły chleb pachnący od palców tłuszczem i rybami, relacjonując wyda­rzenia ostatnich dwóch dni. Pan Rudolf słuchał i kiwał głową, czasami z wrażenia aż uderzał dłonią o kolano. Gdy skończyłem, rybak klepnął mnie w ramię mówiąc: „Dobra robota" i poszedł na koniec wyspy do tajemniczego hangaru.

Południe spędziłem rozkoszując się ciszą i słońcem, a około piętna­stej wsiadłem na „Crusadera" i postanowiłem pożeglować po jeziorze. Najpierw wpłynąłem na Kulę. Tam mój telefon komórkowy złapał za­sięg sieci i mogłem zadzwonić do pana Tomasza.

—Nareszcie! — powiedział odbierając telefon. — Cały dzień próbo­wałem się z tobą skontaktować. Mam nazwiska właścicielek zamków...

Już wiem, spotkałem się z Satellesem... — krótko opowiedziałem szefowi o moich przygodach.

Nieźle — pochwalił mnie Pan Samochodzik. — Czułem, że szu­kanie po istniejących zamkach lub ich ruinach to nie jest droga do odna­lezienia skarbu, a skrytka jest w miejscu przyszłej lokalizacji zamku. To przypomina mi historię skarbu templariuszy.

Wiem, ale skarb templariuszy był przecież ukryty pod kościołem, którego budowę rozpoczęto, nim stanęły mury zamku. To teraz mam szu­kać starych kościołów? A co mam zrobić, jeśli joannici nie zdążyli nicze­go wybudować, może skarb prowizorycznie ukryli zakopując go w lesie, pod jakimś kamieniem, gdziekolwiek?

Raczej nie, bo wskazówki choć enigmatyczne sprawiają wrażenie dotyczących konkretnego miejsca. Może przegapiłeś jakiś szczegół? Wczuj się w ducha słów wskazujących drogę, a znajdziesz to, czego szukasz.

Dobrze.

Czy mam przyjechać i ci pomóc?

Na razie nie.

Pożegnaliśmy się i pożeglowałem wokół Jeleniego Ostrowu i wpły­nąłem do portu używanego przez Zakon Słońca. Jakiś czas spacerowa­łem po wyspie, dumałem siedząc w domku na dębie i tam, patrząc na jezioro, na studentów na Grodzisku, słuchając śpiewu ptaków, plusku fal i dalekich odgłosów z Bydzów czułem, że jakaś myśl stara się przebić do mej świadomości podpowiadając rozwiązanie. Próbowałem ją rozpalić jak słabą iskierkę, ale ona wciąż trwożliwie uciekała w najdalsze zaka­marki umysłu niczym płocha dziewczyna. Może był to jeszcze za młody owoc, żeby go zerwać. Może owa myśl musiała dojrzeć?

Wróciłem do „Crusadera" i popłynąłem na Grodzisko do Piotra. Ba­tury już tam nie było, musiał odpłynąć z wykopalisk w porze obiadowej, bo nie widziałem na wodzie motorówki Mroczka.

Studenci po całym dniu pracy na słońcu ukryli się teraz w namio­tach i odpoczywali. Piotr wystawił pod daszek z brezentu swój zestaw piknikowy: dwa krzesełka i stolik, na którym czekał termos z mocną kawą.

Batura opowiadał, jak się zabawiałeś na zamku w Gniewie — powiedział Piotr. — Chyba przejdę do pracy w twoim departamencie, bo wasza praca przypomina bardziej zabawę.

To tylko pozory — zapewniałem przyjaciela. — Jak się sprawuje twój nadzorca?

Super! Macha łopatą za dwóch, ma talent do rysunków i sporą wiedzę...

Szkoda, że wykorzystuje ją w niecnych celach — wtrąciłem.

Tu pracuje uczciwie. Myślałem, że będzie tylko stał i patrzył, we wszystko się wtrącał. Sam jednak rwie się do roboty, a taki pracownik to skarb.

Może tylko się zgrywa, czeka na odpowiedni moment, żeby poka­zać różki?

Chyba nie. Pamiętam go jako niezłego cwaniaka, ale teraz to jak­by inny facet.

Coś musieliście wykopać, skoro pracujecie nawet w święto?

Studentom zapowiedziałem, że będą odpoczywać wieczorami i w niedziele. A znaleziska mamy ciekawe. Pokaże ci najpierw ten uła­mek miecza.

Archeolog wstał i poszedł do namiotu po pudło z zabytkami. Naj­pierw pokazał mi fragment głowni. Rzeczywiście widoczny był napis: „HIER" na pięciocentymetrowym odcinku na prawo od strudziny.

Masz pomysł, co to mógł być za napis? — zapytał mnie.

Nie. A co jeszcze wykopaliście?

Mówisz jak typowy poszukiwacz skarbów, dla którego Uczą się tylko fanty, a nie otoczenie kulturowe znalezionych obiektów. Jesteśmy pewni, że na Grodzisku stał mur. Czy otaczał on całą wyspę, jeszcze nie wiem. Druga grupa kopiąca na szczycie znalazła tam ślady czegoś w ro­dzaju piętrowego, drewnianego blokhauzu. Mamy trochę żelaznych ułam­ków „czegoś" — Piotr pokazywał leżące w pudełku torebki ze sczernia­łymi odłamkami. — Na górze wszystko spłonęło. Przy murze mogły stać jakieś budy, które także spalono.

Czemu na takiej małej wysepce ktoś wybudował obronny dom z drewna otoczony murem z cegieł? — dziwiłem się. — Mogło to być siedlisko jakiegoś miejscowego możnowładcy?

Może to ten zamek, którego szukasz? — roześmiał się Piotr. — Na tak małej powierzchni nie warto było stawiać fortecy tym bardziej, że zimą, po lodzie przeciwnik mógłby podejść pod same mury i to ze wszy­stkich stron. Obrońcy mogli w czasie oblężenia wyrąbać lód wokół wy­spy tworząc w ten sposób fosę, ale to mało prawdopodobne. Ciekawe też, czy Grodzisko nie miało połączenia mostowego z brzegiem?

Widziałem kiedyś plany strażnicy krzyżackiej z okolic Kętrzyna położonej wśród mokradeł — powiedziałem. — Zakonnicy tak uregulo­wali stawy i strumienie wokół tego miejsca, że przeciwnik chcący zdo­być gródek musiałby obiegać po groblach strażnicę i przedzamcze poło­żone na dwóch połączonych tylko mostem wyspach.

Stawianie warowni na wyspie ma swoje plusy i minusy. Jeżeli obrońcy mieli tu łodzie i mogli spłynąć Szalonką do Wierzycy, a nią do Starogardu i Gniewu, to może to miało jakiś sens?

Czy oprócz tego kawałka miecza znaleźliście inne fragmenty bro­ni, które pomogłyby w identyfikacji walczących stron?

Dwa groty strzał. Przypomina mi to robotę niemieckich rzemieśl­ników, ale w średniowieczu nie było znaków firmowych i producenci broni kopiowali dobre modele. Nie przebadam tu resztek zwęglonych be­lek, ułamków metali, żeby podać ci ich wiek Badając charakterystykę że­laza użytego do wyprodukowania miecza, mógłbym pokusić się o określe­nie miejsca jego powstania ale to dopiero jak wrócę do Warszawy i odstoję swoje w kolejce do laboratorium.

Ciężkie jest życie polskiego badacza — zażartowałem.

Zabrałbyś nas jutro wieczorem promem na zabawę w karczmie? — poprosił Piotr na koniec spotkania.

Oczywiście, o ile pozwoli mi kapitan, ale on chyba mnie lubi. Archeolog roześmiał się. Wsiadłem do „Crusadera" i pożeglowałem

w kierunku wyspy rybaka. Im bliżej przystani, tym bardziej byłem zde­nerwowany, bo przy pomoście była przycumowana motorówka pana Mroczką a na deskach, mrużąc oczy przed słońcem, czekał Batura.

Cześć — powiedział chwytając rzuconą przeze mnie cumę.

Cześć, czego tu szukasz?

Ciebie, chcę pogadać o skarbie.

To znaczy?

Byłeś na Grodzisku i rozmawiałeś z Piotrem?

Tak.

Nie sądzisz, że to jest ten zamek, na zachód od Wisły, w dostęp­nym dla wszystkich zainteresowanych miejscu?

Dlaczego myślisz, że był tam zamek joannitów?

A nie uważasz, że w średniowieczu mianem zamku określano so­lidny gród warowny? — Batura przekornie, jak małe dziecko na placu zabaw, przechylił głowę.

Mogło tak być — przyznałem. — Nie mamy jednak pewności, że była to strażnica joannitów.

Ja przypuszczam, że jakiś joannita tam był. Wskazówką jest napis z miecza.

No mów — popędzałem Baturę.

Joannici to „divitiae Milites hospitalis sancti Johannis Baptistae Hierosolymitani". Owo „HIER" jest początkiem słowa „HIEROSOLYMITANI".



ROZDZIAŁ CZTERNASTY


SZANTAŻ I SZPIEGOSTWO • ROZMOWA Z MIESZKIEM • ZAPROSZENIE NA ZABAWĘ • SPACER DO KAMIENIA BABUNI • ZALOTY NA POTAŃCÓWCE • DŁUGIE POŻEGNANIE JAGODY I SYNA RYBAKA



Jerzy Batura miał rację, rzeczywiście jakiś joannita mógł mieć na mieczu wykutą nazwę zakonu. Czy świadczyło to o tym, że zakonnik próbował zdobyć gród, czy był jego obrońcą. Na to nie potrafiłem odpo­wiedzieć.

Czemu wskazujesz mi ten trop? — zapytałem Jerzego. Usiadł na pomoście opierając stopy o burtę motorówki.

Bo chciałbym, żebyśmy razem szukali tego skarbu — odpowie­dział.

Żartujesz?

Już ci mówiłem, że skarb przekażę do muzeum.

Chcesz mi utrzeć nosa?

Nie... — roześmiał się — ...może trochę.

Zwróciłeś dokument panu Tomaszowi, nie oszukałeś mnie pod­czas pojedynku, aleja ci wciąż nie wierzę.

Co chcesz zrobić z tą czarnulką, która podobno jest narzeczoną Mroczka?

Draniu! Przyjechałeś na przeszpiegi? Batura nie okazał złości za mój słowny atak.

Nie, ten pomagier Mroczka doniósł mu o wszystkim i mój pryncy-pał wypytywał mnie o ciebie. Wiem, o co chodzi z tą nauczycielką i nie podoba mi się to. Mógłbym mu też powiedzieć, że blondyna ze Złotoryi, ten twój Satelles, też tam była i że to ona jest tym dekoratorem wnętrz, który sprzeda Mroczkowi stare meble.

Co?!

Byłem zdumiony. Rozmawiając z Zuzanną opowiadałem jej o Mrocz­ku, o pracującym dla niego Baturze, uprzedzałem, żeby nie kontaktowa­ła się z biznesmenem, bo Batura mógł ją zdekonspirować. Miała jedynie wystąpić w wybranym przeze mnie momencie jako moja tajna broń.

Masz szaloną wspólniczkę, bo nie sądzę, żeby jej przyjazd do willi Mroczka był twoim pomysłem — stwierdził Batura.

Kiedy u was była?

Nie „u nas", tylko u Mroczka. Dziś po południu. Wtedy w Złoto­ryi nie przyjrzałem jej się, ale teraz w pełnym świetle ujrzałem atrakcyj­ną kobietę. Jesteś szczęściarzem.

Zostaw ją w spokoju! Jeśli coś jej się stanie, to... Głos uwiązł mi w gardle.

Mityguj się, Pawełku — Batura dobrotliwie klepał mnie po ple­cach. — Pan Mroczek zlecił, by kontakty z panną Zuzanną odbywały się przeze mnie, a ta lala, blada ze strachu musiała się zgodzić. Ani jednym słowem, ani gestem nie okazałem, że ją rozpoznałem. Muszę, skoro nie wierzysz w moje dobre intencje, zaszantażować cię. Powiesz mi, jakie masz plany wobec tej nauczycielki, a ja będę pilnował, by Satellesowi nic się złego nie stało.

Bzdura! Nie możesz mnie szantażować! Zaraz zadzwonię do Zu­zanny i uprzedzę ją...

Nie zdążysz, bo nie wiesz, czy Zuzanna wciąż nie jest gościem pana Mroczka?

Batura blefował, w jego tonie nie było dawnej pewności siebie, którą zwykł okazywać w tego typu sytuacjach. Bawił się konwencją w której dawniej go znałem.

Gdzie twoja pycha? — zapytałem Jerzego. — Dawniej...

Ty tylko wspominasz! Powiedz, co jest teraz!

Chciałbym wyrwać Jagodę ze szponów twojego szefa, żeby nie musiała być jego zakładniczką, ale jeszcze nie wiem, jak to zrobić.

A ty? Nie wystąpiłbyś w roli Don Kichota?

Nie nadaję się — odpowiedziałem zdecydowanie.

Szkoda, ale będę cię popierał, cokolwiek wymyślisz — Batura wsko­czył do motorówki. — O blondynkę się nie martw. Wybiłem jej z głowy pomysły uwodzenia Mroczka. Cześć!

Uruchomił silnik i odpłynął do Kuli. Gdy tylko zniknął w zatoce, wsiadłem do żaglówki i wypłynąłem na środek Kuli. Zadzwoniłem do Zuzanny.

Halo! — usłyszałem jej głos w słuchawce.

Mam wielką ochotę w prostych, żołnierskich słowach wyjaśnić ci, jaką głupotą było zjawienie się w willi pana Mroczka.

Skąd wiesz?

Batura mi powiedział.

Nie spodziewałam się go o tej porze...

Batura jest jak zły duch, zawsze zjawia się o niewłaściwej porze. Słyszałem, że wybił ci z głowy pomysł wejścia w bliższą komitywę z pa­nem Mroczkiem. To prawda?

Jesteś zazdrosny? — Zuzanna nie byłaby kobietą, gdyby nie zada­ła tego pytania.

Nie, martwię się o ciebie.

Miło mi — odparła z nutką kokieterii w głosie. — Ten twój Batu­ra powiedział, żebym skontaktowała się z nim za miesiąc i zabronił dzwo­nić do pana Mroczka. Wydawało mi się, że mnie nie rozpoznał. Zacho­wywał się jak jakiś nadęty majordomus, alfa i omega w dziedzinie dzieł sztuki.

To drugie w pewnym sensie do niego pasuje. Masz czekać na mój sygnał i żadnych, powtarzam: żadnych pochopnych, samodzielnych dzia­łań. Jasne?

Jasne. Mogę do ciebie przyjechać?

Co?! W żadnym wypadku!

Tylko żartowałam.

Zuzanna rozłączyła się, a mój telefon natychmiast zadzwonił.

Jesteś po rozmowie z Zuzanną? — zapytał Batura. — Mówiłem prawdę?

Dwa razy „tak" i do usłyszenia.

Wyłączyłem telefon i spojrzałem w kierunku willi Mroczka. Batura stał na balkonie drugiego piętra i pozdrawiał mnie machając ręką.

Zły na wszystko wróciłem na wyspę. Było już późno, więc znowu rozwiesiłem hamak pod daszkiem na promie. Nie dane mi było szybko zasnąć. Usłyszałem kroki na pomoście. Odwróciłem się twarzą do nad­chodzącego Mieszka. Student wszedł na kuter i usiadł w kokpicie.

Przepraszam, mogę przeszkodzić? — zapytał niepewnie.

Tak, proszę. Jesteś synem mojego kapitana, więc ten kuter jest także twój.

Głupio wyszło... na początku jak przyjechałem, to...

Nieważne — machnąłem ręką. — Też byłbym wściekły jak dia­bli, gdybym zobaczył ojca z jakimś facetem, który rządzi się na statku, na wyspie, w domu, uważanym przeze mnie za moje niepodzielne króle­stwo.

Tak?

Pewnie, że tak. Ojciec kazał ci ze mną pogadać?

Nie. Mówił, że pan...

Mówmy sobie po imieniu — podałem mu dłoń. — Paweł.

Mieszko. Tata wspominał, że z ciebie jest równy gość i jak tak mi opowiadał o tych połowach, pływaniu, budowie żaglówki, to byłem za­zdrosny, że tak nie potrafię.

Potrafisz, tylko nie musisz, bo masz swoje studenckie życie, ka­rierę, bo chyba gdzieś pracujesz?

Tak, ostatnio nawet więcej pracuję niż studiuję. Chyba przeniosę się na studia zaoczne.

Odradzam. Póki możesz, rób studia dzienne, bo gdy pójdziesz na zaoczne i wszystko poświęcisz pracy, stracisz studia. Nie chodzi mi o wy­pady do klubów studenckich, imprezy w akademiku, ale o wiedzę. Kuj teraz, ile wlezie. Wiem, że brzmi to jak gadanie belfra, ale wielu moich kolegów poświęciło swój czas i energię jakiejś firmie, dobrym pensjom, wycieczkom dla najlepszych pracowników i nie dokończyli studiów. Pra­codawca gdy tylko stwierdził, że stara kadra wypaliła się, szukał oszczęd­ności, znalazł młodych, kreatywnych, studiujących, gotowych przyjąć każdą pracę, a pozbył się tych starych. Zostali z niczym, bez skończo­nych studiów i bez dotychczasowego celu w życiu.

Może masz rację. Ale co zrobię po studiach? Wrócę tu na wieś? Będę rybakiem jak tata albo będę wysługiwał się Mroczkowi?

Po co poszedłeś na studia? Tylko po to, żeby znaleźć dobrze płat­ną pracę?

Chyba po to trzeba w siebie inwestować?

A gdy wrócisz tu i zostaniesz rybakiem, to nie wykorzystasz swo­jej wiedzy? To będzie chybiona inwestycja? Jagoda też studiuje i tu pra­cuje w szkole...

Ta dziewczyna na przystani to była Jagoda? — przerwał mi Mie­szko.

Tak.

Chodzicie ze sobą?

—Niespecjalnie. Dotąd byliśmy tylko na jednym spacerze i wycieczce z młodzieżą. Nawet jakaś nastolatka zwróciła mi uwagę, że ani razu nie wziąłem Jagody za rękę.

Jest twoją dziewczyną?

Nie.

Ale umówiłeś się z nią na jutro...

Tak, na tańce. Na imprezę w karczmie wybiera się chyba cała wieś i archeolodzy.

Mogę popłynąć z wami.

Pod warunkiem, że tym razem zacumujesz kuter, a nie będziesz gapił się na dziewczynę.

Student zaczerwienił się i szybko się pożegnał. Teraz mogłem spo­kojnie zasnąć, a pewna wesoła myśl grzała moje serce.

Obudziło mnie stukanie w burtę kutra. Otworzyłem oczy i zobaczy­łem Aldonę opartą o reling od strony jeziora.

- Aldona, nie wierć się tak, bo nas wywrócisz — usłyszałem głos Radka.

Szybko zerwałem się z miejsca i pomogłem dziewczynie przejść do kokpitu. Przywitałem się też z chłopcem siedzącym w kajaku.

Jest nieznośna, uwielbia stawać w kajaku — narzekał Radek.

Przyjdzie pan na zabawę? — zapytała Aldona.

Tak.

A pójdzie pan z nami do Kamienia Babuni złożyć ofiarę?

Chcesz, żeby spotkał cię los żony furmana, tego od potoku koło kościoła?

Radek roześmiał się, a dziewczyna zrobiła obrażoną minę.

A powiedz, co to będzie za ofiara, w jakiej intencji i kto ją będzie składał? — dopytywałem się.

Niezamężne dziewczyny plotą wianki i składają je na kamieniu, aby w przyszłości miały dobrych mężów — wyjaśnił mi Radek.

Ale ja nie jestem niezamężną dziewczyną, a do tego jestem tak brzydki, że kładzenie wianków z pewnością mi nie pomoże — żartowa­łem.

Faceci muszą utworzyć wokół kamienia koło, złapać się za ręce i trzy razy je okrążyć, żeby zaklęcia dały efekt — powiedziała Aldona. — Im więcej kawalerów, tym lepiej.

Ze mnie już chyba stary kawaler, to pewnie starczę za dwóch mło­dych — śmiałem się. — Kiedy wymarsz?

Niech pan będzie o dwunastej koło szkoły.

A mogę go zabrać? — zapytałem pokazując na Mieszka, który wyszedł z chałupy i robił poranną gimnastykę.

Panie Pawle, dla nich każdy kawaler jest na wagę złota — drwił Radek.

Cicho! — huknęła na niego Aldona.

Pan Mroczek i jego Nazgule biorą w tym udział? — zapytałem pomagając Aldonie wsiąść do kajaka.

Nigdy nie szedł, ale teraz popłyniemy i go zaprosimy — Aldona ucieszyła się z pomysłu. — Pewnie będzie się wstydził i potem będzie mu przykro, że tak dobrze się bawiliśmy.

Kajak popłynął do Kuli, a ja poszedłem do kuchni, gdzie pan Rudolf zdejmował z pieca czajnik z kawą. Po porannej toalecie zjedliśmy śnia­danie, pomogłem z Mieszkiem porządkować sieci rybaka i w południe wsiedliśmy ze studentem do „Crusadera" i popłynęliśmy do Bydzów.

Przed szkołą zebrała się grupa około czterdziestu młodych ludzi. Mieszko przywitał się ze starymi znajomymi i z Jagodą, którą znał ze szkoły.

- Po co zabrał pan tego wymoczka? — Aldona szeptała mi do ucha. — Widzi pan, jak patrzy na panią Jagodę. Będzie ją bajerował całą dro­gę, a jest taki przesąd, że kto całą drogę gada z jednym chłopem, to z nim pewnie spędzi całe życie.

Zauważyłem na drodze auto Batury i forda, który stał na podwórzu zamku w Starej Kiszewie. Zaraz też stanęli obok mnie mój wróg i moja sojuszniczka. Jagoda widząc blondynkę trochę przygasła.

Na hasło dane przez Aldonę ruszył nasz pochód. Nastolatkowie w wiel­kiej gromadzie krzyczeli, śpiewali przy dźwiękach gitary. Jagoda i Mie­szko, rówieśnicy, szli razem i gdy na moment do nich dołączyłem słysza­łem, że rozmawiali o studiach. Wtrąciłem kilka żartobliwych uwag i próbo­wałem oddzielić Zuzannę od Batury.

Jurek był tak miły, że zaprosił mnie na to urocze święto — wyja­śniła mi Zuzanna.

Nie masz wianka — zwróciłem jej uwagę.

Och, to żaden problem!

Zaraz oboje zostali w tyle zajęci zbieraniem polnych kwiatów. Nie chciałem im przeszkadzać ani Jagodzie, której najwyraźniej dobrze roz­mawiało się z Mieszkiem. Do młodzieży nie wypadało mi przyłączać się, więc wędrowałem sam dumając i podziwiając krajobraz pól między Bydzami a Kulawą, okolonych na horyzoncie czarnymi kreskami lasów. Ścieżką wzdłuż jeziora szliśmy na południe przechodząc przez bród na Babiaku koło młyna. Dalej maszerowaliśmy wzdłuż zachodniego krańca Zatoki Wąskiej, by w połowie jej długości skręcić na zachód, w ciemny bór. Tam, niecały kilometr od jeziora, leżał ogromny, długi na cztery metry i wystający nad ziemię na metr, głaz — to był Kamień Babuni.


Znajdował się na niewielkiej polanie otoczonej lasem najeżonych gałą­zek świerków. Mimo mrocznej atmosfery było tu zadziwiająco przyje­mnie za sprawą słońca, które przeświecało przez czubki drzew i mięk­kiego mchu.

Najpierw niewiasty złożyły swoje wianki. Między nastolatkami były Jagoda i Zuzanna.

Z tego co Aldona mówiła o ludowych przesądach, to wasza nau­czycielka ożeni się z synem rybaka, a moja sojuszniczka z moim wro­giem — powiedziałem nachylając się do ucha Radka. — Az kim rozma­wiała Aldona?

Ze wszystkimi, ale najdłużej ze mną — chłopak pokazał na za­trzymany czas na stoperze jego zegarka elektronicznego.

Powstrzymałem się od wybuchu śmiechu, bo pamiętałem swoje mło­dzieńcze wygłupy związane z pierwszymi szkolnymi miłościami.

Następnie męska część zachęcana przez damy stanęła w kręgu, chwy­ciła się za dłonie i trzy razy okrążyła kamień. Zwieńczeniem wyprawy był piknik na mchu. I znowu Jagoda z Mieszkiem i Batura z Zuzanną tak byli zajęci sobą że mnie pozostało towarzystwo Aldony, Marka i Radka.

Po półgodzinnym odpoczynku nasza pielgrzymka do kamienia wy­ruszyła do Bydzów, gdzie musiałem długo czekać na Mieszka na przy­stani, aż odprowadził Jagodę do jej mieszkania w szkole. Chłopak robił wszystko, by tylko zostać z nią jak najdłużej. Widziałem też, jak Batura i Zuzanna poszli na obiad do karczmy. Najwyraźniej maj był dobrym czasem na zakochanie się.

Przepraszam — rzucił Mieszko wskakując do „Crusadera".

Mogłeś mnie uprzedzić, że zajmie ci to tyle czasu, to bym poszedł czegoś się napić — warknąłem.

Student widząc moją złą minę trochę się przestraszył. Chyba nawet miał wyrzuty sumienia, że tak zmonopolizował towarzystwo Jagody.

- W porządku, tak tylko marudzę—uspokajałem go. — Widocznie jak twój tata staję się czasami zrzędliwy.

Wróciliśmy na wyspę właściwie tylko po to, żeby zjeść obiad i aby Mieszko przebrał się w eleganckie ubranie. Pan Rudolf zgodził się na wypożyczenie promu i z Mieszkiem popłynęliśmy po studentów i Piotra.

Całą grupą wkroczyliśmy między stoły ustawione w podkowę przed karczmą, na placu między nią a przystanią. Nim wynajęty przez Mrocz­ka zespół grający muzykę taneczną zaczął występy, wszyscy raczyli się jadłem i przede wszystkim napitkami. Młodzi tradycyjnie oczekiwali nadejścia zmroku. Na zabawę przyjechała przebrana Zuzanna. Usiadła obok mnie.

Nie gniewaj się, że w czasie wycieczki do tego kamienia... — zaczęła.

Batura jest przystojniejszy — rzuciłem.

Jednak jesteś zazdrosny — Zuzanna obdarzyła mnie kuksańcem.

Cóż, miała rację. Wiedziałem, że ta ładna bluzka, nowy zapach, wy­pielęgnowana fryzura nie zostały wybrane z myślą o mnie, a Zuzanna była naprawdę piękną zmysłową kobietą do tego miała podobne jak ja zain­teresowania. Gdy Zuzanna rozmawiała ze mną, Mieszko przechwycił Jagodę i nie opuszczał jej ani na moment. Z daleka widać było, że czują się ze sobą dobrze.

Chciałam wyciągnąć coś z Batury na temat jego poszukiwań skar­bu joannitów — konspiracyjnym tonem opowiadała Zuzanna. — On od razu powiedział, że nie powinniśmy rozmawiać o tej sprawie, bo przez to twoja osoba jest między nami, a my, to znaczy Batura i ja, powinniśmy lepiej się poznać. Powiedział, że wie tyle samo co ty, bo o tym rozma­wiacie. To prawda?

Częściowo, wczoraj Batura powiedział mi o fragmencie miecza, prawdopodobnie rycerza z zakonu joannitów, znalezionym tu na wyspie.

Co ty powiesz?

Nasza rozmowa została przerwana pojawieniem się Batury i dwóch Nazguli. Jerzy widząc, że Jagoda i Mieszko są zajęci sobą odesłał ludzi Mroczka. Od kiedy tylko mój wróg pojawił się na horyzoncie, Zuzanna nie odrywała od niego oczu.

- Chodźmy zatańczyć — porwałem Zuzannę.

Właśnie karczmarz przez głośnik nadawał z magnetofonu folkowe piosenki, przy których tańczyły pierwsze, najodważniejsze pary. Chcia­łem zrobić na złość Baturze, a Zuzanna chciała mu się pokazać z jak najlepszej strony. Wygrzebywałem z zakamarków pamięci kroki tań­ców ludowych, a Zuzanna wirowała tak ruszając się, by Batura zoba­czył, jaka ona potrafi być zalotna. Jerzy z uśmiechem na twarzy, roz­mawiając z Piotrem, patrzył na moją partnerkę i znacząco puszczał do mnie oko.

Hasaliśmy pół godziny, a moja tancerka była niezmordowana. Gdy zagrano pierwszą balladę, najnowszy przebój, przywarła do mnie mocno i pomyślałem, że jednak mam u niej pewne szanse. Ona opierając głowę na moim ramieniu spoglądała w kierunku Batury. Gdy zabrzmiały ostatnie takty, odprowadziłem ją do stołu, gdzie z ochotą rolę jej partnera przejął Batura.

Nie tańczysz? — zapytałem Piotra ocierając pot z czoła.

Żebym miał się męczyć jak ty? — udawał zdziwionego. — Chyba już jestem za stary na takie harce, wolę dobrze zjeść i... — pokazał na szklankę wina. — Mam wysilać się jak ty, a potem wszystko stracić — zrobił aluzję do Zuzanny i Jagody.

Kobieta zmienną jest — odparłem.

Masz rację — Piotr smutno pokiwał głową. — Posiedzimy sobie jak stare dziadki? — zapytał śmiejąc się. — Opowiesz mi swoje przygody...

Rozśmieszyła mnie wizja nas dwóch jako staruszków narzekających na wszystko dokoła i wspominających czasy, gdy jako młodzieńcy goto­wi byliśmy na wszystko.

Co panu tak wesoło? — zagadnęła mnie Aldona wpychając szopę swoich rudych włosów między mnie i Piotra. — Wszystkie dziewczyny panu ukradli. Chce pan, żeby chłopaki zajęli się tym blondynem?

Broń Boże! Nie róbcie tu bójek na sztachety. Błagam.

Jak pan chce. A może zatańczy pan ze mną?

Piotr tylko cicho gwizdnął, gdy z nastolatką wyszedłem na klepisko, gdzie tańczono. Wiedząc, że chłopcy zawsze są czuli na punkcie „swo­ich" dziewczyn, starałem się bardzo spokojnie tańczyć z Aldoną, by nie wykonywała żadnych nazbyt frywolnych ruchów ani gestów. Po trzech piosenkach odprowadziłem ją prosto do Radka i czym prędzej wróciłem do Piotra.

Ty masz jeszcze jakieś szanse na znalezienie żony, aleja — Piotr udawał smutnego zaglądając do szklanki. — Ze mną nie chcą tańczyć nawet moje studentki...

Bo są rozchwytywane przez chłopców z Bydzów — zauważyłem. — Jak pobędziesz tu dłużej, to będziesz miał wielu ochotników do pracy na Grodzisku.

Grodzisko robię tylko do końca maja. Potem przyjedzie koleżan­ka i przeniesiemy siew okolicę tego kamienia, przy którym dziś byliście. Trzysta metrów od tego miejsca jest cmentarz, a pomiędzy nim a kamie­niem podobno było pogańskie cmentarzysko. Koleżanka zajmie się też badaniem Pienińskiego Wzgórza wskazywanego jako lokalizacja daw­nego świętego gaju. Będziesz tu jeszcze do tego czasu?

Nie wiem.

A co będzie ze skarbem?

Mam tyle hipotez, a nie wiem, która może być prawdziwa.

Pozostaje ci tylko praca, to najlepsza metoda, jaką znam. Przy okazji, przypadkiem, zawsze coś odkryjesz.

Dziękuję za pocieszenie — uśmiechnąłem się.

Zabawa trwała do dwudziestej trzeciej. Potem Mieszko odprowadził Jagodę, a gdy wrócił na prom, odwieźliśmy studentów na Grodzisko i wróci­liśmy na wyspę pana Rudolfa. Nazajutrz rybak zbudził nas z rana, żeby­śmy doprowadzili się do porządku i porządnie wyglądali wożąc ludzi do kościoła.

- Paweł, ty poprowadzisz prom, a ja sobie odpocznę — powiedział pan Rudolf.

Z Mieszkiem jako załogantem kursowałem między Bydzami i Kopy­tem. Student poszedł na mszę, podczas której usiadł obok Jagody. Gdy po południu Mieszko wyjeżdżał do Poznania, długo żegnał się na przy­stani w Bydzach z Jagodą. Na koniec nauczycielka pocałowała go w po­liczek. Poczułem coś jak ukłucie szpadą.

Przyjadę za tydzień! — zapowiedział Mieszko.

Będę czekała! — odpowiedziała Jagoda.

Na twarzy pana Rudolfa na pewien czas zagościł uśmiech.











ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


POWRÓT KŁUSOWNIKA • NOCNA ZASADZKA* POMOC BA­TURY • UJĘCIE ZŁOCZYŃCÓW • RYBAK W SZPITALU • LIST Z ANGLII • TAJEMNICA PANA RUDOLFA • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ



Nazajutrz, w poniedziałek o świcie wypłynęliśmy na połów. W pią­tek pan Rudolf i Mieszko rozstawili żaki u wejścia do Szalonki i na zachód od Kopyta. Wybraliśmy ryby przy Szalonce i wiosłowałem, by­śmy dopłynęli na zachód od Kopyta. Nie chciałem, żeby rybak włączał silnik. Po wydarzeniach ostatnich dni potrzebowałem wyciszenia, po­wrotu do spokojnego, prostego życia. Pokochałem te chłodne ranki, gdy strużki potu płynęły mi po czole, a my z mozołem przebijaliśmy się jakby po gęstej wodzie, gdy kręgi na powierzchni jeziora ginęły we mgle jak daleka droga i gdy dulki rytmicznie skrzypiały. W takich chwi­lach czułem w sobie siłę, gdy z każdym moim pociągnięciem ciężka łódź nabierała rozpędu i czasami wydawało się, że do jej poruszania potrzeba samej siły woli.

Cieszę się, że doceniasz urok niektórych chwil — odezwał się pan Rudolf. — Natura została stworzona jako piękna kobieta i taką zo­stanie, dopóki ludzie będą ją kochać, wtedy odpowiednio pielęgnowana do końca naszych dni pozostanie tą samą. Dla mnie to jezioro nigdy się nie zmieniło.

Jest cudownie — przyznałem.

Kiedy zamierzasz wyjechać? Zdziwiony spojrzałem na rybaka.

Nie wyganiam cię — zastrzegł się pan Rudolf. — Wiem, że pew­nego dnia wrócisz tam, skąd przyszedłeś. Chcę się jakoś na to przygoto­wać.

Nie wiem kiedy. Najchętniej zostałbym tu, ale... sam pan wie.

Wiem — staruszek zamyślony patrzył na brzegi jeziora.

Mina rybaka zrzedła, gdy zobaczył porwane sieci. Znowu ktoś, pew­nie jeden z Nazguli Mroczka, bawił się w kłusownika. Najpierw zawie­źliśmy ryby do wsi, resztę za przysłowiowe psie grosze sprzedaliśmy studentom na Grodzisku. Na molo do Mroczka popłynęliśmy z pustymi skrzynkami i porwanymi sieciami.

Pan Mroczek uważa, że kłusownicy to pana problem — powiado­mił nas jeden z Nazguli. — Jeżeli nie radzi pan sobie z tym, to może czas pożegnać rybactwo? — zwrócił się do pana Rudolfa.

Po moim trupie — odparł rybak.

Jak pan sobie życzy — mruknął Nazgul.

Ranek spędziliśmy na promie, a potem na łataniu i suszeniu sieci. Znowu musieliśmy przygotować zasadzkę na kłusownika, ale ten nie po­jawiał się. Przez te dni przygotowałem sobie z pomocą pana Rudolfa niewielkie domostwo. Najpierw wyplantowałem kawałek równego tere­nu. Na nim z bali ułożyłem podłogę. W czterech rogach ustawiłem kołki, które do wysokości metra połączyłem deskami. Pośrodku, wzdłuż osi cha­ty, postawiłem dwa maszty ze wspólną poprzeczką, na które nałożyłem płachtę brezentu. W ten sposób powstało domostwo z namiotowym da­chem i drewnianą podstawą. Latem było to idealne schronienie, prze­wiewne i w razie potrzeby ciepłe.

W piątek wieczorem przyjechał Mieszko. Pożyczył „Crusadera" i po­płynął do Bydzów w odwiedziny do Jagody.

W sobotę, wracając z porannego pilnowania sieci, odwiedziłem ar­cheologów.

Coś ty robił cały tydzień? — pytał Piotr.

Pilnowałem sieci przed kłusownikiem — zrezygnowany machną­łem ręką. — Podejrzewam, że ludzie pana Mroczka... — przerwałem, bo podszedł do nas Jerzy Batura.

Co zrobili? — zapytał Batura.

Ktoś tnie sieci rybackie — wyjaśnił Piotr.

—Pomogę ci w polowaniu na tych kłusowników—zaoferował się Batura.

Jaki masz w tym interes? — zdziwiłem się.

A muszę mieć? Daj tylko znać, jak będę ci potrzebny. Jerzy odszedł do wykopów.

Widzisz? — szepnął Piotr. — Zmienił się nie do poznania.

Nadal mu nie wierzę.

Wróciłem na wyspę odespać zarwaną noc. W niedzielę zastąpił mnie Mieszko, który całą sobotę spędził z Jagodą. Chłopak wracał na studia w poniedziałek rano. Następnym razem miał przyjechać za dwa tygo­dnie, kiedy i Jagoda miała wolny weekend. Wtorek upłynął nam na mę­czącym czuwaniu, a wieczorem przypłyną) do mnie Batura.

Słyszałem, że Nazgule coś szykują na tę noc — powiedział. — Gdzie rozstawiliście sieci?

W Zatoce Wąskiej, przy zachodnim brzegu Kopyta — odpowie­działem.

Pilnujcie ich! Na razie!

Batura szybko odpłynął w kierunku Kuli. Opowiedziałem panu Ru­dolfowi o tej rozmowie.

Trzeba będzie pilnować — mruknął pan Rudolf.

Jeśli to pułapka? Może im właśnie chodzi o to, żebyśmy tam całą noc spędzili, a oni w tym czasie przyjadą chociażby tu, do pana chaty?

Nie przyjadą.

Skąd pan wie?

Nie zaryzykują napadu na moją ziemię.

Omówiliśmy strategię naszych nocnych działań i czekaliśmy do zmro­ku. Gdy nad jeziorem zrobiło się ciemno, najpierw wyprowadziłem „Crusadera", a rybak miał wypłynąć pół godziny po mnie.

O północy przygotowaliśmy zasadzkę i ukryliśmy się w dobrych punk­tach obserwacyjnych: pan Rudolf w przybrzeżnych trzcinach kilkana­ście metrów od sieci, a ja przy niewielkiej kępie trzydzieści metrów od brzegu. Leżałem na pokładzie dziobowym „Crusadera" i wpatrywałem się w nasze żaki. To była wietrzna noc. Po niebie gnały chmury odsłania­jąc co jakiś czas skąpy sierp księżyca.

Około drugiej od strony stanowiska pana Rudolfa błysnęło słabe po­marańczowe światło latarki. Był to sygnał, że rybak słyszy silnik łodzi kłusownika. Przygotowałem wiatrówkę, obok siebie położyłem mały re­flektor halogenowy uwiązany linką do wanty.

Po chwili w ciemnościach zamajaczyła jasna plama. Biały kadłub jakiejś łodzi odbijał się w lustrze wody. Słyszałem głosy dwóch męż­czyzn, którzy klnąc przechylali się przez burty i coś robili przy żaku.

Najpierw pan Rudolf zapalił swoją latarkę i skierował ją na złodziei. Byli ubrani w kurtki przeciwdeszczowe i kaptury nasunęli sobie na gło­wy tak, aby nie było widać ich twarzy.

- Mam was, łobuzy! — krzyknął pan Rudolf. — Stój, bo będę strze­lał!

Oddał jeden ostrzegawczy strzał w powietrze. To nie pomogło. Za­wył odkręcony na pełną moc silnik łodzi kłusowników. By uciec spod ognia strzelby rybaka musieli wpłynąć między moją kępę a brzeg. Ten przesmyk wykorzystaliśmy na przygotowanie pułapki. Wbiegłem na wysepkę, gdzie rosła wątła brzózka. Szybko uwiązałem do niej linę, która umocowana do drzewa na stałym lądzie, naprężona, wisiała niecały metr nad wodą. Gdy kłusownicy byli dwa metry od liny zapaliłem swój halo­gen.

Złodzieje byli zaskoczeni nagłym blaskiem i nie zauważyli linki. Je­den z nich pochylił się, a drugi skupiony na sterowaniu został strącony do wody. Brzózka na kępie długo nie wytrzymała i kłusownik szarpiący się w wodzie ze sznurem wyrwał ją z korzeniami.

Wycelowałem z wiatrówki do łodzi i trafiłem śrutem w przewód pa­liwowy. Benzyna chlusnęła do wnętrza łodzi. Drugi kłusownik bojąc się pożaru sam wskoczył do wody. Złapałem za wiosła i ruszyłem w stronę porzuconej łódki. W tym czasie pan Rudolf płynął do złodzieja, który wpadł do wody przez naszą pułapkę.

Siedząc twarzą do rufy, kilkadziesiąt metrów od kępy, widziałem, jak rybak pomaga wejść do łodzi złapanemu kłusownikowi, a ten zaraz chwyta drąg leżący na dnie łodzi i uderza nim w głowę rybaka. Krzykną­łem wzburzony takim zachowaniem. Zawróciłem „Crusadera", by po­móc panu Rudolfowi. Złodziej uruchomił silnik rybackiej łodzi i zaczął uciekać. Postanowiłem postawić żagiel. Stanąłem, by wciągnąć grot na maszt. Wtedy z trzcin rozległ się ryk motoru i wypłynęła stamtąd moto­rówka Mroczka. Sternik włączył silny reflektor i skierował się do dru­giego kłusownika. Jednak Mroczek miał powiązania z kłusownikami!

Gdy „Crusader" złapał wiatr w żagle, mógł ruszyć w pościg za łodzią uprowadzoną przez złodzieja. Na razie wiało za słabo, ale przynajmniej utrzymywałem stały dystans do uciekiniera. Obejrzałem się. Sternik moto­rówki pomógł wejść topielcowi, potem uderzył go i rzucił na dno. Podpły­nął do porzuconej łodzi i przycumował ją długą liną do burty, a potem także rozpoczął pościg.

Gdy tylko wypłynęliśmy na szerokie wody Jeziora Krzyżowieckie-go, na wschód od Jeleniego Ostrowu, złapałem silniejszy, zachodni wiatr w żagle. Kłusownik kierował się na wschód, więc płynąc pełnym wia­trem nadrabiałem dystans.

Motorówka za mną płynęła równoległym kursem, ale bardziej na północ, jakby chciała odciąć drogę ucieczki do Kuli. Reflektor z łodzi Mroczka był skierowany na uciekającego. Ten widząc, że nie ma szans na ucieczkę do Kuli, skierował się na południe, w stronę Bydzów. Teraz motorówka była dalej od niego, aleja miałem szansę przeciąć jego kurs.

Przyszedł szkwał, który pchał „Crusadera", a mnie zmuszał do bala­stowania. Żaglówka skutecznie blokowała drogę ucieczki do Kąta Szczu­paka. Kłusownik rozpędził łódź i gnał na brzeg, na przystań w Bydzach.

Silny snop światła z motorówki omiatający domy we wsi pobudził psy, które natychmiast podniosły rwetes. Po minucie w kilku domach zapaliły się światłą ludzie wyglądali przez okna.

Wtedy kłusownik chwycił strzelbę pana Rudolfa i wymierzył we mnie. Zrobiłem gwałtowny zwrot. On strzelił. Nie trafił; słyszałem, jak śrut uderza w wodę kilka metrów za moją rufą. Straciłem prędkość i dystans do uciekającego, ale huk zaalarmował mieszkańców wsi.

Złodziej miał do brzegu zaledwie pięćdziesiąt metrów, ja sześćdzie­siąt, a motorówka sto i mieliśmy szanse dobić do plaży w Bydzach w tym samym czasie.

Gdy dno łodzi rybackiej zaszorowało o piasek na plaży, „Crusader" był trzy metry od brzegu. Porzuciłem żaglówkę i skoczyłem do wody. Kłusownikowi zsunął się kaptur z głowy i w świetle z motorówki rozpo­znałem twarz jednego z Nazguli. Próbował uciec do wsi, ale jednym sko­kiem złapałem go w pasie i obracając się w lewo pchnąłem go do wody.

Nazgul złapał równowagę. Na jego ręce zobaczyłem opatrunek. To był ten sam, na którego polowaliśmy przy Jelenim Ostrowie.

Moja wiatrówka — powiedziałem pokazując na jego ranę.

Wiem, że to ty! — warknął. W jego ręku błysnęło ostrze noża. Wtedy sternik motorówki najechał od tyłu na mojego przeciwnika.

Pęd łodzi motorowej wywrócił Nazgula, który upadł twarzą do wody. Zza steru motorówki wyskoczył Jerzy Batura.

- Zobacz, co z rybakiem! — wskazał na łódź.

Podbiegłem tam i pomogłem usiąść oszołomionemu panu Rudolfowi.

- Co za diabeł! —jęczał stary marynarz. — Ja go ratuję, a ten mnie przez łeb... Niewdzięcznik. Gdzie on?

Wskazałem w kierunku Batury, który właśnie wiązał Nazguli do drze­wa na brzegu w Bydzach. Przyglądała się temu coraz liczniejsza grupa mieszkańców wsi.

Co się dzieje, Rudolfie?! — krzyknęła sołtysina patrząc, jak wy­prowadzam pana Rudolfa na brzeg. — Co ci się stało?

To są kłusownicy, którzy niszczyli nasze sieci—wysapałem oglą­dając czubek głowy rybaka. Na szczęście miał na sobie czapkę i gruba wełna ochroniła go przed rozcięciem skóry; miał tylko solidnego guza. — Niech ktoś zadzwoni po pogotowie, pana Rudolfa trzeba zbadać.

Nic mi nie będzie — mruczał rybak.

Sołtysina podeszła do drzewa z więźniami.

Przecież to są ludzie Mroczka?! — oznajmiła zdumiona. — A ten co tu robi? — zerknęła na Baturę. — Ten też jest od Mroczka.

Ale nam pomagał — powiedziałem. — To uczciwy człowiek.

Dziękuję za komplement — rzucił Jerzy.

Trzeba zadzwonić po pana Mroczka, żeby zabrał swoich ludzi — zwróciłem się do sołtysiny.

Może trzeba po policję? — zaproponowała kobieta.

Nie, niech Mroczek sam wytłumaczy, co jego ludzie robili przy naszych sieciach.

Sołtysina podreptała do domu dzwonić po karetkę i po Mroczka. Część ludzi poszła do domów po cieplejsze ubrania, bo zapowiadało się cieka­we widowisko. Nazgule stali przy drzewie z opuszczonymi głowami. Podszedłem do Batury.

Dziękuję — podałem mu rękę. — Sam nie dałbym rady.

Mówiłem, że powinieneś mi zaufać.

Pewnie teraz stracisz pracę.

Nieprędko. Mroczek wyprze się Nazguli, a mnie będzie trzymał, by udowodnić ludziom, że nie popierał tej akcji swoich chłopców. Będę musiał się wyprowadzić z jego willi.

Zamieszkasz u archeologów.

Może jak ty znajdę jakąś wyspę?

Albo zamek — złośliwie dodałem.

Jesteś zazdrosny o Zuzannę? — ucieszył się Batura.

Nie.

Z oddali słychać było syrenę karetki pogotowia, zaraz też nadjechał Mroczek. Lekarz zadecydował, że pana Rudolfa trzeba zabrać do szpita­la na badania. Po chwili ambulans odjechał.

Czy ktoś wyjaśni mi, dlaczego moi pracownicy są uwięzieni? — Mroczek stanął pośrodku półkola utworzonego przez mieszkańców Bydzów. — Panie Jurku, co się stało?

Pańscy ludzie próbowali ukraść ryby z sieci i zostali złapani przez rybaków na gorącym uczynku — opowiadał Batura. — Widziałem to na własne oczy. Jeden z nich, ten, którego wcześniej Paweł postrzelił z wia­trówki i ma ranę na dłoni, uratowany przez rybaka uderzył wybawiciela w głowę. Zachował się jak najgorsza...

Dość! — krzyknął pan Mroczek. — To jakaś bzdura! Czemu moi ludzie mieliby rwać sieci i zabierać ryby?

Odpowiedziała mu cisza. Nikt z Bydzów nie poparł Mroczka. Każdy tu miał wyrobione zdanie na ten temat.

Nie widzicie, że to stary rybak chce doprowadzić do wojny?! — Mroczek przemawiał do tłumu. — Sprowadził najpierw tego muzealnika — wskazał palcem na mnie. — Gdy on przyjechał, w okolicy zaczął działać jakiś Zakon Słońca. Wyjechał z nauczycielką i dziećmi niektórych z was na wycieczkę. Czemu nie zabrali wszystkich? Może nastolatkowie mieli służyć do ukrycia romansu?!

Wymyśla pan brednie — wtrąciłem się i z przykrością patrzyłem, jak po twarzy Jagody spływają łzy.

Ci dwaj — biznesmen pokazał na mnie i Baturę — grali przede mną wrogów, a w rzeczywistości weszli w spółkę. Inspirowani przez zdziwaczałego rybaka postanowili mnie oczernić atakując moich ludzi! Nie widzicie, że to akcja wymierzona przeciw mnie i całej naszej dotąd spokojnej okolicy.

Dlaczego toczy pan wojnę z panem Rudolfem? — zapytałem bi­znesmena. — Tylko wyspy rybaka i jego części jeziora brakuje panu, żeby zawładnąć całym terenem i utworzyć tu ośrodki wypoczynkowe. Czy i wtedy będzie to spokojna okolica?

Będą nowe miejsca pracy! — krzyczał Mroczek.

Takiej reakcji Mroczek się nie spodziewał. Ludzie po prostu odwrócili się i odeszli. Biznesmen stał zdumiony, a jego usta poruszały się wypo­wiadając bezgłośne zdania.

- Pan zabierze tych sympatycznych młodzieńców, a ja popłynę, spa­kuję swoje rzeczy i wyjadę — Batura odezwał się do biznesmena.

Ten tylko skinął głową.

Jerzy pomógł mi złapać „Crusadera" i uwiązać go do łodzi rybackiej.

Możesz przenocować u mnie na wyspie — zaproponowałem Je­rzemu. — Żebyś nie jechał po nocy do Starej Kiszewy — dodałem uśmie­chając się.

Cwaniaczek! — Batura klepnął mnie w ramię.

Popłynąłem na wyspę, zostawiłem tam żaglówkę, zabrałem rzeczy Batury z pomostu na Kuli, a potem samego Baturę z Kopyta gdzie koło plebanii zostawił samochód.

Wróciliśmy do chaty rybaka. Nie było sensu już układać się do snu, więc napaliłem w kuchni i zrobiłem nam kawę.

- Popłyniemy po ryby? — zapytałem Baturę. — Poczciwy pan Ru­dolf byłby niepocieszony, gdybyśmy tego nie zrobili.

- Jasne, kapitanie! — Batura zasalutował.

Nie będę ukrywał, że drogę do ocalałych sieci w Zatoce Wąskiej odbyliśmy bez silnika — wiosłował Batura. Rano przywieźliśmy ryby do wsi, potem do studentów. Do Mroczka już nie płynęliśmy. Ludzie, których przewoziłem promem do pracy, z uśmiechem witali mnie stoją­cego przy kole sterowym i Baturę jako mojego pomocnika.

Dzwoniłam do szpitala do Starogardu — informowała mnie sołtysina. — Pana Rudolfa zatrzymają na obserwacji do poniedziałku.

Będę musiał mu zawieźć jego rzeczy do szpitala, Jerzy? — spoj­rzałem na Baturę.

Spoko, zawiozę cię.

Po porannych kursach spakowałem trochę rzeczy rybaka do torby i pojechaliśmy z Baturą do szpitala.

Kto został na promie?! — krzyknął pan Rudolf na nasz widok.

Zaraz wracam — odpowiedziałem.

Kto ci pozwolił opuścić posterunek?!

Myślałem...

Ty nie myśl, tylko pracuj! Dam ci w skórę, jak wrócę. Batura z trudem powstrzymywał śmiech.

Chciałem panu przywieźć ubrania przybory toaletowe i małą wałówkę... — odezwałem się.

Ty myślisz, że szpital jest od tego, żeby paść brzuch? Tytoń przy­wiozłeś?

Miałem wielką ochotę ukarać starego marynarza za te krzyki, ale zrezygnowałem.

Tytoń i bibułki do robienia skrętów — powiedziałem podając kopertę. — Cieszę się, że jest pan w dobrym zdrowiu. Wracam na poste­runek.

I nawet nie próbuj dzwonić do syna! — usłyszałem głos pana Rudolfa gdy szedłem korytarzem.

Jak ty z nim wytrzymałeś? — dziwił się Batura.

Jestem twardy — mruknąłem.

Gdy wróciliśmy do domu, odwiozłem Baturę do obozu archeologów, którzy przyjęli go z otwartymi ramionami i pomogli mu rozbić mały na­miocik. Po południu już sam przewoziłem ludzi promem. Wieczorem zostałem sam na wyspie i zmęczony usiadłem na werandzie. Zapaliłem fajkę, żeby chwilę posiedzieć i ułożyć plan działania dopóki nie wróci pan Rudolf. Najpierw jednak postanowiłem pójść do hangaru na końcu wyspy. Pomaszerowałem na zachód, przedarłem się przez zarośla i sta­nąłem przy drzwiach. Położyłem dłoń na klamce i wtedy powróciły daw­ne wątpliwości. Uznałem, że poznanie tajemnicy pana Rudolfa byłoby nieuczciwe. Wróciłem do chaty.

W piątek, gdy odbierałem popołudniową zmianę na przystani na Kopycie ksiądz Tadeusz wręczył mi grubą kopertę.

- List do pana Rudolfa, z Anglii — powiedział.

Spojrzałem na imię i nazwisko nadawcy i aż oniemiałem. David G., frontmen legendarnej grupy rockowej, której piosenka ,Learning to fly" tak podobała się panu Rudolfowi, odpisał.

Po powrocie na wyspę położyłem list na honorowym miejscu, na kredensie w kuchni. Kolejne dni upływały mi na pracy, w samotności. Nie miałem ochoty spotykać się z ludźmi, chociaż Piotr i Batura zapraszali mnie do archeologów. W niedzielę Batura pojechał na randkę z Zuzanną i wrócił dopiero w poniedziałek rano. Przywiózł rybaka ze szpitala.

Pan Rudolf widząc list z Anglii wzruszył się. Czytał go w swoim pokoju. Zauważyłem, że rybak stał się weselszy i częściej śpiewał ulu­bioną piosenkę. Następnego dnia pojechał do miasta. Wrócił zadowolo­ny niczym nastolatek po pierwszej randce.

- Pawle, dzięki tobie wiem, że na świecie są wspaniali ludzie — powiedział we wtorkowy wieczór. — Chodź, nadszedł czas, żebym ci coś pokazał.

Poszliśmy więc do hangaru. Tam stanąłem osłupiały widokiem hydroplanu! Rybak budował samolot, dlatego tak lubił piosenkę o lataniu, a gdy wspominałem o swoich lotach, słuchał tego z takim zainteresowa­niem.

Maszyna miała brezentowe poszycie, dwa płaty główne, otwartą ka­binę na dwie osoby. O ścianę oparte stało śmigło. Brakowało tylko silni­ka.

- Budowałem to według tych planów — pan Rudolf pokazał mi rocznik amerykańskich miesięczników rolniczych z okresu międzywo­jennego. — To miała być maszyna dla farmerów, którzy chcieliby doglą­dać swoje pola. Zrobiłem wszystko tak jak tu podali. Pracowałem nad tym samolotem dwanaście lat i brakowało mi tylko silnika. Ten czło­wiek, który tak ładnie śpiewał o lataniu, przysłał mi odpowiedź i czek, żebym kupił silnik. Prosił, żebym odesłał mu swoje zdjęcie przy samolo­cie.

Nie odzywałem się — tak byłem zaskoczony. Niemożliwe wydawa­ło mi się zbudowanie w garażowych warunkach samolotu, który by bez­piecznie wystartował i wylądował.

Wie pan, żeby wznieść maszynę w powietrze, trzeba mieć specjal­ne pozwolenia bo może pan spowodować katastrofę, zabić siebie i innych — zwróciłem mu uwagę.

Pomożesz mi zamontować silnik?

Uznałem, że większą szansę zapanowania nad staruszkiem będę miał asystując rybakowi w pracy.

Tak, pomogę panu — zgodziłem się.

Ale nikomu ani mru-mru — pan Rudolf położył palec na ustach.

Słowo — przyrzekłem.

Na weekend przyjechał Mieszko, który prawie cały wolny czas spę­dził z Jagodą często na „Crusaderze". Mogłem się temu przyglądać sie­dząc na pomoście wyspy rybackiej albo Grodziska. Romans Batury i Zu­zanny nabierał tempa i oboje znikali na całe weekendy. Mroczek i jego Nazgule nie pojawiali się w Bydzach. Trochę bano się tego, jak bizne­smen zemści się na ludziach. Batura mówił, że nie dostał wypowiedze­nia, a tygodniowe raporty składane na piśmie wrzucał do skrzynki na listy przy furtce willi Mroczka.

W następnym tygodniu przywieziono silnik. Ciężarówka z cennym ładunkiem czekała na Kopycie. Księdzu, który z zainteresowaniem przy­glądał się załadunkowi skrzyń na prom, wytłumaczyliśmy, że to nowy silnik do kutra. Do niedzieli każdą wolną chwilę poświęcaliśmy pracy nad hydroplanem. Wieczorem, gdy byliśmy sami na wyspie, wypchnęli­śmy samolot z hangaru na wodę. Pan Rudolf wspiął się po pływaku do kabiny i uruchomił silnik.

- Trzeba będzie skombinować dla niego jakąś kotwicę! — prze­krzykiwałem ryk silnika.

Rybak pozwolił, by hydroplan odpłynął od brzegu. Jednym susem znalazłem się przy nim na pływaku.

- Niech pan jeszcze nie startuje! Nie w nocy! — krzyczałem. Rybak pokiwał głową i zawrócił. Z trudem wepchnęliśmy samolot

do hangaru.

Nic mnie nie powstrzyma przed startem! — mówił zadowolony rybak, częstując mnie orzechówką.

Błagam pana, niech pan tego nie robi —jęczałem.

Poleci, słowo ci daję — pan Rudolf kładł mi dłoń na ramieniu. Nie wierzyłem, ale też nie chciałem zdradzić gospodarza, więc milczałem. Poniedziałek i wtorek były dniami deszczowymi, więc nie nada­wały się na pierwszy lot. W środę i czwartek wiał wschodni wiatr. Dopie­ro w piątek doczekaliśmy się niezbyt mocnego, ale równego wiatru z za­chodu.

Wieczorem, po wczesnej kolacji wyprowadziliśmy hydroplan na wodę.

Przeczytaj! — pan Rudolf podał mi pisma urzędowe sprzed kilku lat. Wynikało z nich, że urzędowa komisja uznała konstrukcję samolotu za zdolną do latania i czekano na montaż silnika, by przeprowadzić testy dopuszczające. — Teraz mi wierzysz?

Ani trochę!

Ale polecisz?

Jak mamy się rozbić, to we dwóch!

Założyliśmy kamizelki ratunkowe, czapki pilotki i nasz hydroplan ste­rowany przez siedzącego w przednim fotelu pana Rudolfa odpłynął w kie­runku Szalonki. Byłem ciekaw, co powiedzą ludzie, gdy zobaczą samo­lot.

Pan Rudolf przeżegnał się, odkręcił gaz, poruszył klapami i ruszyli­śmy przed siebie. Gdy tylko pokonaliśmy pierwsze pięćdziesiąt metrów po wodzie, wiedziałem, że nam się uda, że się wzniesiemy. Na wysoko­ści Kopyta promienie słońca odbijające się od fal zaczęły szybko znikać z tyłu jak skry buchające z pędzącego parowozu. Wykręciliśmy nad ko­ściołem, przelecieliśmy nad willą Mroczka.

Biznesmen tak zapatrzył się na nas, że wylał sobie sok na koszulę. Dorośli i dzieci w Bydzach stali oszołomieni z zadartymi głowami. Po­machałem ręką do nich i do archeologów na Grodzisku. Całe jezioro leżało u mych stóp. Patrzyłem na polanę, gdzie leżał szary Kamień Ba­buni, na Pienińskie Wzgórze za willą Mroczka, na rozkopane Grodzisko i na Półwysep Kopyto, w samym środku, z księdzem Tadeuszem żegna­jącym nas znakiem krzyża.

Pan Rudolf szczęśliwy kręcił się nad jeziorem udowadniając wszyst­kim, że marzenia mogą się spełnić.



ZAKOŃCZENIE


Gdy unosiliśmy się w powietrzu, strach został zagłuszony przez eu­forię tym większą, że byłem już pewien, gdzie należy szukać skarbu joannitów. Teraz marzyłem, żeby jak najszybciej znaleźć się na dole.

- Lądujmy! — krzyknąłem do pana Rudolfa stukając go w ramię. On pokiwał głową, poleciał na zachód nisko przelatując nad Jelenim Ostrowem i zaczęliśmy obniżać lot. Uderzenie w wodę przy braku wpra­wy ze strony pilota można było uznać za udane, bo przeżyliśmy. Moco­wanie pływaków zajęczało i zdawało się, że hydroplan zaraz się rozbije. Po dwóch odbiciach się od wody mknęliśmy dalej i chyba pan Rudolf nie wiedział, jak wyhamować.

- Niech pan zmniejszy gaz i ustawi go pod wiatr! — poradziłem. Rybak posłusznie wykonał polecenie, ale skręcenie nie było rzeczą

prostą. Na szczęście gdy ustawiliśmy się bokiem do wiatru, już stracili­śmy pęd. Niestety, przed naszym dziobem pojawiła się wyspa i mimo wysiłków domorosłego pilota nie mogliśmy zmienić kursu.

Hamowanie było brutalne, bo pływaki zakopały się w przybrzeżnym piasku, a nas pochyliło do przodu. Śmigło pękło i jedno z dwóch jego piór odleciało w stronę chaty wybijając okno. Silnik wbił się do kabiny zatrzymując zaledwie kilka centymetrów od kolan pana Rudolfa. Urzą­dzenie jeszcze chwilę warczało, aż zakaszlało i zgasło.

Rozcierałem czoło, którym uderzyłem o obręcz kabiny, i zdjąłem pi­lotkę.

Żyje pan? — zapytałem rybaka.

Tak — usłyszałem spokojną odpowiedź.

Musi pan zamontować w kabinie poduszki powietrzne — żarto­wałem. — Musi pan też poćwiczyć lądowanie.

Ten samolot więcej nie poleci.

Czemu?

Rybak nie odpowiedział, ale wtedy usłyszałem skrzypienie i cały górny płat trzymający się na dwóch dźwigarach zsunął się na piasek, wyrywając mocowania i linki od klap.

Chyba już po samolocie — pan Rudolf westchnął.

Chyba tak.

Z trudem wyszedłem ze swojego fotela a potem otworzyłem drzwicz­ki w kadłubie i pomogłem panu Rudolfowi wydostać się z rozbitej ma­szyny.

Nie żal panu? — zapytałem rybaka, gdy już siedzieliśmy na tra­wie i paląc fajki przyglądaliśmy się rozbitemu hydroplanowi. — Warto było pracować kilkanaście lat, by go rozbić?

A co? Miałem uczyć się pilotowania? Nikt starego nie chciałby uczyć.

Mógł pan poprosić jakiegoś pilota.

Samemu pilotować to jest frajda...

Coś mi się przypomniało. Pobiegłem do swojego namiotu i przynio­słem aparat fotograficzny.

- Musimy zrobić zdjęcia dla pańskiego sponsora z Anglii — wyja­śniłem.

Rybak uśmiechnął się i zadowolony pozował niczym jeden z pionie­rów lotnictwa z zawadiacko założoną pilotką, z fajką w ustach, dumnie oparty o wrak. W obiektywie ujrzałem coś, co mnie rozśmieszyło. W stro­nę naszej wyspy sunęły łódki, kajaki ludzi z Bydzów i wielka łódź moto­rowa pana Mroczka.

- Trzeba będzie ludziom opowiedzieć historię pierwszego lotnika z Bydzów — śmiałem się.

Pierwszy raz usłyszałem jak staruszek rechotał, a po chwili obaj ta­rzaliśmy się po ziemi nie mogąc powstrzymać śmiechu i łez.

Mroczek pewnie myślał, że go zbombardujemy—powiedział pan Rudolf trzymając się ze śmiechu za brzuch.

Krowy w Bydzach przestaną dawać mleko — żartowałem. — Albo każą pana spalić jak czarownicę, albo postawią panu pomnik.

Wyobrażałem sobie miny ludzi, którzy nagle nad jeziorem zobaczyli samolot pilotowany przez starego rybaka.

Wyprawa łodzi i łódek dotarła do naszej wyspy. Ludzie nie mogli oderwać wzroku od wraka dopiero po jakimś czasie patrzyli na rybaka i na mnie.

- Co to za żarty? — zapytał Mroczek w imieniu całej społeczności. — Kto panom pozwolił...

- ...latać po moim niebie? — naśladowałem głos Pawlaka ze znanej komedii.

Ludzie roześmieli się.

Powiadomię policję! — odgrażał się biznesmen.

Samoloty nie mogą latać nad pana domem? — rybak dziwił się.

Miał minę niewinną jak dziecko i to do reszty rozbawiło ludzi. Wszy­scy, nawet Mroczek, zaczęli się śmiać. Pan Rudolf opowiadał, jak kilka­naście lat, w tajemnicy przed wszystkimi zbudował maszynę, bo bardzo chciał latać, samemu pilotować samolot.

- Jeździłem samochodem, sterowałem różnymi statkami, tylko sa­molotem nie latałem — wyjaśnił na koniec.

Rybak obiecał, że więcej nie poleci, a hydroplan na zawsze zostanie zamknięty w hangarze.

W niedzielę po mszy zapraszam wszystkich na odkrycie skarbu — powiedziałem, gdy ludzie już odchodzili.

Jakiego skarbu? — zainteresował się Mroczek.

To skarb ukryty przez zakon joannitów. Może będzie znajdował się na pana ziemi, ale zgodnie z prawem należy on do państwa.

Nie zdradziłem żadnych szczegółów, więc wszyscy musieli odpły­nąć zaintrygowani nie tylko samolotem, ale i skarbem. W sobotę odwiedziłem Piotra.

Ale wycięliście numer! — śmiał się archeolog. — Myślałem, że to pudło zaraz się rozleci.

Ja też spodziewałem się tego w każdej chwili.

Ludzie mówią, że odkryłeś miejsce, gdzie jest skarb.

Mam poważne przypuszczenia. Jak tam wasze wykopaliska?

Dotarliśmy do warstw, gdzie odnajdujemy fragmenty wczesno­średniowiecznej ceramiki. Zapewne przez wiele lat przed najazdem było tu grodzisko.

Odwiedziny na Kopycie potwierdziły moje przypuszczenia. Popły­nąłem tam „Crusaderem", chodziłem pomiędzy krzakami, wokół kościo­ła i nabrałem pewności.

W niedzielę, gdy wieźliśmy ludzi na mszę, Aldona usiadła obok mnie na dziobie.

Wykiwał nas pan — oświadczyła z wyrzutem.

Jak was oszukałem?

Nie mówił pan ani słowa o samolocie.

Bo pan Rudolf zobowiązał mnie do zachowania tajemnicy.

A ten skarb? Sam go pan znalazł.

Przypadkiem, dopiero gdy wzniosłem się w powietrze i wszystko zobaczyłem z innej perspektywy.

Ciekawe — mruknęła obrażona dziewczyna.

Obiecałem, że będziecie przy odkryciu skarbu? Słowa dotrzymam.

Ale przy tym będą wszyscy.

Nie bądź takim skąpiradłem — roześmiałem się. Na przystani na Kopycie czekał na nas ksiądz Tadeusz.

Oszukaliście mnie — pogroził nam palcem. — Jestem pewien, że te skrzynki zawierały jakieś części samolotu.

Przepraszamy księdza — pan Rudolf nisko się skłonił.

Nie mnie obraziliście... — ksiądz znacząco spojrzał w niebo.

I jak Ikar zostaliśmy ukarani za naszą pychę, ale obiecuję, że wy­nagrodzimy to parafii — odezwałem się.

Z tego skarbu, co znajdziecie? Uśmiechnąłem się robiąc tajemniczą minę.

Łobuzy! — ksiądz żartobliwie pogroził nam palcem.

Na mszy siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, na dworze, ale i tak spoj­rzenia wszystkich cały czas kierowały się w moją stronę.

- Jak zapowiadał Paweł Daniec, chętni do odszukania skarbu joannitów mogą zostać przed kościołem — powiedział ksiądz Tadeusz na zakończenie ogłoszeń parafialnych.

Prawie cała wieś została. Musiałem wykorzystać nagłośnienie z ko­ścioła, żeby lepiej było mnie słychać. Opowiedziałem historię zawartą w dokumencie, o przypuszczeniach co do tego, w jakim zamku mogła być skrytka i wreszcie o wynikach badań archeologów na Grodzisku.

- Dopiero przedwczoraj, gdy leciałem samolotem nad jeziorem, zro­zumiałem sens wskazówek prowadzących do skrytki — przemawiałem. Na chwilę umilkłem, bo zauważyłem, że do tłumu dołączyli Jerzy Batura i Zuzanna. — Może wyda wam się to dziwne, ale stoimy na miejscu niewybudowanego zamku joannitów. Trójkątny kształt półwyspu zwę­żający się ku północy, z fosą zasilaną wodami strumienia Furmańskiego, był dobrym miejscem do obrony. Szalonka pozwalała utrzymać komuni­kację przez Wierzycę ze Starogardem i Wisłą. Jedyne co zdołano tu wy­budować to zapewne kaplica, rozbudowana później do wielkości kościo­ła. Za to na Grodzisku powstała strażnica, której zadaniem było baczenie na jezioro na tyłach zamku i powstrzymanie szturmujących zimą po lo­dzie, bo wtedy zamek główny stawał się dostępny ze wszystkich stron.

Ale co ze skarbem? — dały się słyszeć głosy zniecierpliwionych.

Depozyt miał być ukryty w miejscu, gdzie „wśród trzech pogan stanął krzyżowiec". Ci trzej poganie to: Grodzisko, gdzie archeolodzy odnaleźli fragmenty ceramiki z czasów pogańskich, okolice pogańskie­go cmentarzyska koło Kamienia Babuni oraz Pienińskie Wzgórze, gdzie składano ofiary w świętym gaju. W sercu tego trójkąta stoi wasz ko­ściółek — ów krzyżowiec, a w zamierzeniu zamek joannitów—rycerzy krzyżowych.

Skarb jest w kościele? — dziwił się Mroczek.

—Nie. Pamiętajcie, że złoto mógł odebrać ten, który „odrzucił wszy­stko i jeszcze dał siebie". To oznacza chrzest, bo podczas tego sakramen­tu poganin odrzucał całe swoje poprzednie życie i oddawał je Bogu.

Raz, podczas remontu, przesuwaliśmy chrzcielnicę i nic nie zau­ważyłem — wtrącił ksiądz Tadeusz.

Bo tam — wskazałem trzydzieści metrów w bok od kościoła — była chrzcielnica dla pogan, których — wzorem Jana Chrzciciela — chrzczono zanurzając całych w wodzie.

Wszyscy rzucili się w kierunku wskazanych krzaków.

Tu jest jakaś zaśmiecona studnia — ktoś krzyknął.

Dlatego trzeba te wszystkie śmieci wybrać — powiedziałem. Na dany znak pan Rudolf przyniósł z kutra duże worki na śmieci i dwie łopaty. Najpierw Marek i Radek wyplantowali teren wokół półto­rametrowej średnicy, kamiennej cembrowiny. Naszym oczom ukazały się schodki prowadzące do studni. Rzeczywiście pełno w niej było śmie­ci sprzed lat, które łopatami załadowaliśmy z panem Rudolfem do wor­ków. Pod naszymi stopami pojawiła się drewniana pokrywa, z dwoma żelaznymi uchwytami. Na tę okazję przygotowaliśmy liny, które ocho­czo chwycili chłopi i wyciągnęli klapę.

Po wczorajszym rekonesansie wiedziałem, czego powinienem się spodziewać, więc przygotowałem też piankę do pływania, którą na wszelki wypadek przywiozłem jadąc nad jezioro. Miałem ją założoną, ukrytą pod normalnym ubraniem.

Naszym oczom, po podniesieniu przykrycia ukazały się kolejne, za­nurzone w wodzie, porosłe wodorostami, trzy schody prowadzące na plat­formę, na której zapewne dokonywano chrztu.

Zdjąłem ubranie, założyłem maskę i zszedłem do wody. Gdy stałem na dnie, woda sięgała mi do piersi. Nabrałem haust powietrza i zanurko­wałem. Pod wodą sprawdzałem ściany i kamienną podłogę. Gdzieś mu-

siała być dziura, którą dopływała tu woda. Byłem około trzech metrów pod powierzchnią ziemi, na poziomie tafli jeziora. Za trzecim zanurze­niem odkryłem w ścianie, obok schodów, niewielki otwór półmetrowej średnicy. Włożyłem w mego rękę i odkryłem, że jest tam pomieszczenie, w którym jest powietrze.

Jeszcze raz zrobiłem głęboki wdech i wsunąłem się do dziury. Prze­śliznąłem się przez otwór i znalazłem się w niewielkiej komorze o po­wierzchni dwa na dwa metry. Jej środkiem płynęła w kanale woda. Pod ścianami w skrzynkach i luzem leżały skarby: złote kielichy, skromne, ale z pięknymi zdobieniami; monety z różnych krajów; pierścienie; bro­sze; naszyjniki; dwa diademy; ozdobne pasy; nawet srebrne ostrogi. Wszystko to skrzyło się niebotycznym bogactwem, kamieniami, złotem.

Nie myślałem w tym momencie o wartości skarbu. Przypomniałem sobie wtedy słowa Jakuba de Vitry, biskupa Akry, które posłużyły jako przysięga ludzi, którzy złożyli się na ten skarb: „Bo nie ważcie się prze­żyć ani jednego dnia w takim stanie, jakim nie ważylibyście się umrzeć". Nie żałowałem ani jednego dnia spędzonego u rybaka i nie żałowałem skarbu, który miał spocząć w muzealnych sejfach.


Nie da się ukryć, że wkrótce wyjechałem znad Jeziora Krzyżowiec-kiego, długo żegnając się z panem Rudolfem. Wróciłem do pracy, gdzie otrzymałem nowe zlecenie.


Na Kopyto wróciłem po kilku latach na smutną uroczystość. Był to pogrzeb starego rybaka. O dziwo, okolica nie zmieniła się, nie licząc tego, że na wyspie był prąd — to był warunek, pod jakim Jagoda zamie­szkała tam z Mieszkiem.

Syn tego wspaniałego człowieka po uroczystości powiedział mi w se­krecie, że zgodnie z wolą ojca włożył mu do trumny złamane śmigło.


KONIEC

81




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
65 Pan Samochodzik i Joannici Sebastian Miernicki
65 Pan Samochodzik i Joannici S Miernicki
65 Pan Samochodzik i Joannici
62 Pan Samochodzik i Zamek Czocha Sebastian Miernicki
43 Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy Sebastian Miernicki
52 Pan Samochodzik i Szaman Sebastian Miernicki
37 Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff Sebastian Miernicki
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen Sebastian Miernicki
27 Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2 Sebastian Miernicki
53 Pan Samochodzik i Gocki Książe Sebastian Miernicki
29 Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk Sebastian Miernicki
27 Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1 Sebastian Miernicki
55 Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca Sebastian Miernicki
46 Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie Sebastian Miernicki
32 Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba Sebastian Miernicki
73 Pan Samochodzik i Sztolnia Hexe Sebastian Miernicki
67 Pan Samochodzik i Królewska Baletnica Sebastian Miernicki
60 Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena Sebastian Miernicki
89 Pan Samochodzik i Janosik Sebastian Miernicki

więcej podobnych podstron