Struś Adam ROK W MIASTECZKU

Struś Adam

ROK W MIASTECZKU



Nie tylko nie jestem potomkiem lekarza królów, Józefa Strusia, lecz w ogóle nie nazywam się Struś. Ponieważ jednak nazwisko, które noszę, nie jest rów­nież moim nazwiskiem rodowym, ponadto zaś nie nabrało ono przez użytkowanie go przeze mnie żad­nego znaczenia i nic nikomu nie mówi, podpisuję się jakimkolwiek. Jeśliby zaś ktoś w kryptonimie tym zechciał dopatrzyć się aluzji do znanej polityki wiel­kiego ptaka biegającego — nie mam nic przeciwko temu.

Nie posiada również znaczenia nazwa miasteczka, w którym pracuję od roku. Jest ono pod każdym względem podobne do wielu jeszcze małych, brzyd­kich i zaniedbanych miasteczek wschodnich woje­wództw kraju, owej dawnej Polski „B”. Duży, kwa­dratowy rynek porasta trawa, tratowana przez ludzi i kozy, a okalają go dość szczelnie szpetne domki, przeważnie drewniane, o koślawych balkonikach i wykrzywionych dachach. Za domkami zaplecze ko­mórek, chlewików, szop, niezdarnych przybudówek, walących się ustępów. Grząskie błoto ciasnych pod­wórek.

5

Wokół rynku koncentruje się całe żyde miasteczka. Tu, w największym murowanym domu, mieści się apteka, dalej kilka sklepów spółdzielczych i sporo małych sklepików i kramów prywatnych z wszelkie­go rodzaju jaskrawą galanterią, „Dom Książki” będą­cy jednocześnie składem materiałów piśmiennych i zabawek, dwie „pracownie trumien”, piekarnia, warsztat naprawy rowerów i kilka knajp oraz skle­pików ze słodyczami, które w rzeczywistości również są knajpami, jako że wino — napój słodki. Piwo i wódka też.

Przy rynku, we własnym piętrowym domu, mieszka położna, a tuż obok, w długim, starym, nieco podob­nym do baraku domu, przylegającym do murów koś­cioła, mieszkają dwaj lekarze miasteczka. Do gabine­tu każdego z nich wchodzi się przez inną werandę. Całe miasteczko wie dokładnie, ile którego dnia fur­manek stało przed każdą z werand i ilu przez nią przeszło chorych. Wiadomości te wpływają decydują­co na kształtowanie się opinii publicznej.

Od rynku odchodzi kilka uliczek, z których nawet dwie czy trzy posiadają na krótkich odcinkach chod­niki z pojedynczych, krzywo poukładanych i powyła- mywanych płyt.

Miasteczko stosunkowo niewiele ucierpiało w czasie obu wojen światowych. Wojna ostatnia przekształciła jedynie jego społeczno-narodowościową strukturę. Żydzi, stanowiący do roku 1940 ponad 50°/o ludności Miasteczka, zostali wymordowani, a miejsce ich w koślawych domkach i ciasnych sklepikach zajęli

w części dawni ich miasteczkowi sąsiedzi, w części zaś przybysze ze wsi okolicznych. Poza tym, w ciągu następujących po sobie dziesięcioleci i pokoleń nic się tu chyba nie zmieniło. Życie Miasteczka płynie bez głębszych wstrząsów, nieoczekiwanych powikłań, narastającej, trudnej problematyki. Sprawy ludzkie i wnętrza ludzkich dusz są tu tak łatwe do odgadnię­cia, jak wnętrza ich domostw.

Nie były proste ani łatwe drogi, które przywiodły mnie do Miasteczka. Pozostawiłem za sobą kilka lat pracy asystenckiej na jednej z akademii medycznych, nie spełnione nadzieje, nie zaspokojone ambicje, kon­flikty z dalszym i bliższym otoczeniem, a przede wszystkim z sobą. Nie mam w sobie nic z dra Judy­ma. Przyjechałem tu po prostu jako człowiek zmę­czony, zrezygnowany, samotny i pragnący samotnoś­ci oraz całkowitej zmiany środowiska i trybu życia. Spełniło się życzenie, powtarzane nierzadko w latach ostatnich, słowami Tuwima: „Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu, osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu...” Osiadłem więc w Miasteczku. Moje życie tutaj rozpoczęło się wprawdzie w początkach czerw­ca, ale za to pod jesień życia.

Mieszkam w szpitalu, położonym na krańcach Miasteczka i oddzielonym od niego bagnistym, zaroś­niętym stawem. Jako lekarz miejscowy pełnię stały dyżur.

W dniu mego przyjazdu postanowiłem notować zdarzenia uciekających dni. Początkowo robiłem to dość regularnie, później — coraz rzadziej, często nie

7

podając nawet daty. Dni zatarły się i zagubiły. Ja­kież zresztą znaczenie mają liczby czy nazwy dni? Ważne są fakty, zdarzenia i ich kształtowanie się w czasie.

Te krótkie notatki, uwagi, urywki przemyśleń skła­dają się na rok mego życia w Miasteczku.

5.6.57

Pierwszy dzień pracy w Miasteczku. Szpital mieści się w dawnym dworku szlacheckim, wśród starego, mocno zapuszczonego ogrodu. Dużo tu starych, pięk­nych drzew, mnóstwo odcieni przeplatającej się i gmatwającej zieleni, malownicza gęstwina krzewów. Mój pokój — pełen słońca — narożny pokój na pię­trze, zdaje się wisieć nad tą bujną plątaniną zielono­ści. Ścieżkami ogrodu wolno przechadzają się chorzy w niebieskich, pasiastych piżamach. Wszystko tchnie ciszą i spokojem. Już tu mieszkam. Na białym, szpi­talnym łóżku leży mój jasiek, na etażerce stoją przy- bory do golenia i leży kilka wypakowanych już ksią­żek. Między nimi oczywiście gruby buraczkowy tom ,,Vademecum” oraz „Postępowanie w nagłych przy­padkach internistycznych”. Przy łóżku stoi biały sto­lik, a drugi, jeszcze mniejszy — we wnęce okiennej. Chcę tu pozostać. Chcę zapomnieć o sprawach i lu­dziach minionych i niepowracalnych, o całym po­przednim życiu.

7.6.57

W szpitalu jest nas troje — dyrektor, dr Popielska, dość niedawno po dyplomie, a całkiem niedawno po urlopie macierzyńskim, i ja. Nie zdołałem się jeszcze zorientować w rozkładzie i stylu pracy szpitala ani w zakresie swoich obowiązków. Dyrektor nie od­zywa się prawie zupełnie. Nie jest przy tym ponury ani naburmuszony. Po prostu nic nie mówi. W całym szpitalu robi wizytę ranną i popołudniową sam. Cho­dzę za nim z miną służbową. Chcę zresztą poznać wszystkie przypadki, aby nie mieć żadnych nie­spodzianek w nocy. Przypadki są dość różnorodne i niezbyt ciekawe. Kilku starszych ludzi z zespołem płucno-sercowym, staruszka po hemiplegii, chłopak kopnięty przez konia, kilka przypadków choroby gość­cowej, dziecko z anginą i drugie — poparzone gotu­jącym się mlekiem. Dużo wolnych łóżek. Wszystkie miejsca zajęte są tylko na oddziale gruźliczym. Są tu hospitalizowani chorzy kierowani przez Wojewódzką i Powiatową Przychodnię Przeciwgruźliczą, nie nada­jący się do lęczenia sanatoryjnego ani zabiegowego. Coś w rodzaju małego, 20-łóżkowego izolatorium.

Dr Popielska zjawia się rano, uczestniczy w wizy­cie, wypisuje zlecenia w aptece szpitalnej według ordynacji dyrektora i zapisków siostry oddziałowej i na tym, o ile zdołałem się zorientować, kończą się jej czynności szpitalne.

Kręci się tu jeszcze felczerka, dziewczę w nieokre­ślonym wieku, cechujące się stale rozczochraną grzy­

9

wą i kosym spojrzeniem. Wypisuje historie chorób bodaj z całego piętra i, jak się wydaje, za czas teraźniejszy oraz za odległą przeszłość. Dopytywała się dziś dr Popielskiej, czy nie pamięta, co było Wą­sikowi Antoniemu, który się wypisał przed Wielka­nocą. Czy nie był to czasem taki dziadek łysy, z Wą­sami, który leżał na 17-ce pod oknem i miał ropień na pośladku? Dr Popielska nie pamiętała.

Po kolacji chodziłem trochę po ogrodzie z panem Piwońskim — intendentem, który wtajemniczał mnię nieco w sprawy gospodarcze i plany rozbudowy szpi­tala. Miły facet. Mają zamiar nadbudować piętro nad budynkiem gospodarczym, przenieść tam miesz­kania personelu — lekarza, przełożonej pielęgniarek, sióstr oraz aptekę. Szpital zyska przez to 15 łóżek.

Pan Piwoński opowiadał mi, że poprzedni dyrektor, który zresztą zajmował to stanowisko przez lat z gó­rą trzydzieści, prowadził szpital tylko na parterze — po prawej stronie był oddział gruźliczy, a po lewej oddział wewnętrzny i położniczy razem. Na piętrze było mieszkanie prywatne dyrektora. Tak trwało przez lat przeszło trzydzieści aż do roku 1950.

11.6.57

Przynajmniej w jednym zwyczaju miejscowym już się zdołałem zorientować. Dyrektor, przysyłając dc szpitala prywatnego pacjenta, oprócz skierowania da­je mu receptę i to receptę obejmującą co najmniej

10

10 leków. A więc: „Położysz się w szpitalu, ale ja cię osobiście będę leczył, oto właśnie zaczynam, oto re­cepta, aby wiedzieli, co należy dać...” Rola lekarza dyżurnego staje się dość mętna. Nie myślę jednak stawiać tej sprawy na gruncie ambicjonalnym. Zda­ję sobie przecież sprawę, że nie chodzi tu o tę ka­tegorię zagadnień, o brak zaufania dyrektora do mnie czy coś w tym rodzaju. Chodzi po prostu o pa­cjenta. Pacjent musi mieć pewność, że za swoją forsę będzie leczony osobiście przez dyrektora, że otrzyma dużo lekarstw, może i zagraniczne. I wtedy ten pa­cjent przyjdzie i w innym wypadku, i po raz drugi pod tym samym adresem. To wszystko. Stąd też zapewne bierze źródło osobiste wizytowanie całego szpitala.

Ponieważ nie zależy mi właściwie na pieniądzach, poza tym zaś mieszkając w szpitalu i tak nie mógł­bym prowadzić prywatnej praktyki, ten dyrektorski obyczaj jest mi właściwie całkiem obojętny. Mogę go nawet zrozumieć o tyle, że dyrektor ma bądź co bądź sporą gromadkę dzieci na utrzymaniu.

Pół nocy zmarnowałem. Najpierw do porodu przy­jechała stara pierwiastka z dość nikłymi bólami. Obrzęki, ciśnienie wysokie. Dla uniknięcia kłopotów i ewentualnych komplikacji wezwałem karetkę Po­gotowia i odesłałem ją do kliniki położniczej. W ja­kieś dwie godziny później znów mnie ściągnęli na oddział położniczy. Wydobycie łożyska, kontrola ma­cicy. Rodziła żona jakiegoś miejscowego urzędnicz­ka, więc fochy i fumy towarzyszyły tym, w samej rzeczy nie najprzyjemniejszym zabiegom. Potem już

U

nie mogłem zasnąć dó rana. A że trudno przewidzieć, co ta noc przyniesie, trzeba się położyć spać, choć jest dopiero godzina dziewiętnasta.

18.6.57

Od 8 — 11 pracuję teraz w Ośrodku Zdrowia. Właś­ciwie zastępuję tu dr Sołtysika, który od kilku mie­sięcy jest na urlopie zdrowotnym. Dotychczas za­stępowała go nasza rozczochrana felczerka.

O dr Sołtysiku mówią tu różnie, najczęściej z dziw­nym uśmiechem, czasem ze współczuciem. Twierdzą, że do miasteczka nie wróci nigdy. Wszystkim wiado­mo, że jest nałogowym morfinistą, przeżywającym rokrocznie ciężkie kryzysy, skazujące go na krótszą lub dłuższą kurację. Podobno był kiedyś dobrze za­powiadającym się specjalistą. Nikt oczywiście nie może wiedzieć, co zaszło w jego życiu, co skłoniło go do sięgnięcia po narkotyk. Po jakichś niewiado­mych, ciężkich przeżyciach powrócił do rodzinnego miasteczka, w którym bracia jego parają się rzeź- nictwem i drobnym handlem. Zamieszkał w długim domu przy rynku. Żyje ze swoją gosposią, zwykłą wiejską dziewczyną, którą wyuczył robienia iniekcji i drobnych zabiegów chirurgicznych i zleca jej opiekę nad nielicznymi pacjentami, którzy jeszcze czasem do niego trafiają. Opowiadają, że miewa ataki, szału, że po ostatnim właśnie przebywa na kuracji. Smutne bywają drogi ludzkie i drogi lekarskie.

W Ośrodku Zdrowia pracuje tu siostra Monika, zakonnica, którą spotkałem przed 16 laty. Była wte­dy śliczną, rumieniącą się dziewczyną. Postarzała się i pomarszczyła. Ja chyba też. Jej obecność ułatwia mi tu pracę, mimo to jednak te 3 godziny w Ośrodku męczą mnie bardzo i z uczuciem prawdziwej ulgi wracam codziennie do szpitala. Męcząca jest różno­rodność przypadków, z jakimi chorzy zgłaszają się do Ośrodka, migawkowość kontaktu z każdym pa­cjentem, niepokojąca niewystarczalność własnej wie­dzy na każdym niemal kroku. Szybko zmieniają się twarze, a ściślej mówiąc — ciała.

Kiedy ręką odgarniam wiotką, spotniałą pierś i słucham tonów serca — zamykam oczy. Staram się skupić jak najintensywniej na tej jednej czynności, w jednym wysiłku przeniknięcia tamtego mecha­nizmu, tak aby nie istniało nic poza nami — ja i skurcze tamtego serca.

He razy kładę słuchawkę fonendoskopu na cudzej piersi, odczuwam mały, szybki lęk, że nie zrozumiem tego nowego, obcego serca, że nie rozpoznam i pomi­nę jakieś prawdziwe, groźne cierpienie.

Przynoszą małe, przegrzane, rozkrzyczane dzieci. Cóż ja wiem o chorobach dzieci? Zapomniałem grun­townie wszystko, czego kiedyś nauczyłem się do egza­minu. Sam egzamin pamiętam wciąż jeszcze bardzo dokładnie. Nawet kwiaty na biurku profesora. Ale

o chorobach dzieci dziś wiem rozpaczliwie mało.

A tu trzeba decydować, i to szybko, jak najszybciej, bo za drzwiami kłębi się niespokojny i niecierpliwy

13

tłum pacjentów. Patrzę na pokrytą cętkami buzię i nie wiem, czy to odra, czy nie odra?

23.6.57

Na Oddziale Gruźliczym pali się jeszcze światło na salach. „Panowie, natychmiast do łóżek! Siostro, czy siostra nie zauważyła, że już minęła godzina 9? I dlaczego są otwarte drzwi na Oddział Położniczy? Tyle razy była o tym mowa”. Rozkład szpitala jest taki, że sąsiadują ze sobą dwa jak najbardziej nie­odpowiednie oddziały.

Na Oddziale Położniczym cisza. Jedyna rodząca drzemie na wysokim łóżku. W kuchence położna po­pija herbatę, a salowa ceruje pończochy. „Jak tam?” — pytam dość cierpko i idę na porodówkę. Młoda po­łożna, poprawiając zsuwający się czepek, biegnie za mną: „Bez zmian, panie doktorze, brak postępu.” „A skąd pani może wiedzieć, skoro nie jest pani łas­kawa siedzieć na porodówce?” — pytam, wkładając rękawiczkę do zbadania kobiety per rectum. Pytanie bardziej zgryźliwe niż rozsądne.

Prawdziwa awantura rozpętuje się dopiero na pię­trze, gdzie w ogóle jest stały bałagan. Salowa myje głowę w łazience, a dyżurnej pielęgniarki nie udaje mi się odszukać. Dyżur ma, a ściślej, powinna mieć, panna Tesia, przyuczona pielęgniarka, po półrocznym chyba kursie, gruba, nieruchawa dziewczyna, o ol­brzymich, płaskich stopach i buraczkowych łydkach.

Oe razy patrzę na nią, przypomina mi się anegdo­tyczne pytanie: jaka jest różnica między mlekiem a pielęgniarką? Odpowiedź brzmi: Mleko prosto od krowy jest najlepsze, pielęgniarka — najgorsza. Siadam w dyżurce i czekam na przybycie tej istoty. W międzyczasie przeglądam dziennik dyżurów, książ­kę oddziałową, historie chorób. Salowa wyłania się z łazienki z łbem owiniętym szpitalnym ręcznikiem. Wysłuchuje bez głębszych reakcji wszystkiego, co mam jej do powiedzenia na temat sposobu wypeł­niania przez nią obowiązków. Zjawia się wreszcie panna Tesia, bez fartucha i czepka, natomiast ze zwichrzoną ondulacją i wypiekami na obliczu. Mętnie tłumaczy, że wyszła na chwilę do ogrodu. Cierpliwie wysłuchuje mojej oracji. Mam uczucie przemawia­nia do ściany.

Wreszcie zamykam się w swoim pokoju. Łóżkc. lampka przy łóżku, zbytek ostatnio przywieziony z miasta. „Mam dzisiaj ostry dyżur przy mojej do Ciebie tęsknocie.” Do licha z lirykami jakiegoś sen- tymentalisty!

30.6.57

Piękny, słoneczny poranek niedzielny. Oglądam zwłoki po raz pierwszy. Na łóżku leży mężczyzna w średnim wieku, w czarnych spodniach i niebieskiej koszuli w kratkę. Mimochodem przypominam so­bie, że miałem kiedyś identyczną koszulę. Syn zmar-

Wm/sśsmum

łego, który po mnie przyszedł do szpitala i czekał ze dwie godziny, powiedział mi, że ojciec umarł na­gle w czasie nieobecności wszystkich domowników. Ale kiedy nachyliłem się nad zwłokami i uniosłem w górę brodę zmarłego, uwidoczniła się wokół szyi głęboka, ciemnofioletowa bruzda wisielcza i siny ślad węzła poza lewą małżowiną uszną.

Wpadają z krzykiem siostry zmarłego, dają mi dziwne znaki, wywołują do sieni, szepcą, że to żona go zatruła, a potem powiesiła, wypadają na po­dwórze, histerycznie tarzają się po murawie. Milczą­cymi ponuro grupkami skupili się pod oknami sąsie- dzi. Tu i ówdzie odzywają się piskliwe babskie głosy zapewniające, że żona z córką zabiły go na pewno. Żony w domu nie ma. Córki nie ma. Postronek wi­sielca gdzieś „zarzucił się”. Milicji nie zawiadomiono. Budzi się we mnie szereg wątpliwości w tej chyba niewątpliwej sprawie. Nie podpisuję aktu zejścia i każę zawiadomić MO.

Wracam do szpitala rozsłonecznionymi miedzami.

I tu dowiaduję się, że rodzina zmarłego zwracała się już o tzw. „obejrzenie zwłok” i do dyrektora, i do dr Popielskiej, ci jednak wietrząc jakąś niejasną spra­wę odmówili oględzin i skierowali do mnie. Płacę > więc przysłowiowe „gapowe” jako przybysz nie zna- j jący jeszcze miejscowych stosunków i tajemnic ro- dzinnych mieszkańców Miasteczka.

Upalne południe niedzielne. Oglądam zwłoki po I raz drugi. Tym razem są to oględziny urzędowe. Ko- I mendant MO dość mozolnie protokołuje ich przebieg, i

16

podczas gdy dwóch młodych milicjantów rozbiera zwłoki. Znalazł się postronek — cienki, bardzo dłu­gi. Znalazła się żona — siedzi na łóżku w kącie ku- h- ni, milcząca, zaszczuta oskarżającym wykrzykiwaniem sióstr zmarłego. Znalazła się córka — siedzi w sieni, a gdy wreszcie wychodzę, obrzuca mnie ponurym, złym, a zarazem pytającym spojrzeniem spoza sple­cionych, przysłaniających oczy, palców.

Cóż mogę wiedzieć o tragedii, która rozgrywała się w tym domu, narastając od lat aż do punktu szczy­towego wczorajszej nocy? Wracam do szpitala. Zwy­kła szpitalna cisza zmącona jest odwiedzinami gości. Na salach duszno i gęsto, niektóre łóżka szczelnie poobsiadane dziećmi lub krewnymi chorych. Koszy­ki, butelki, zawiniątka. Na małej ławeczce w najdal­szym zakątku ogrodu szpitalnego usiłuję czytać ksią­żkę.

2.7.57

Sporo czasu zajęło mi rozeznanie się w składzie osobowym szpitala. Dezorientowała mnie liczba osób spotykanych na obiedzie w stołówce szpitalnej. Te­raz nareszcie wiem, kto jest pracownikiem, kto żo­ną względnie mężem, a kto w ogóle ze szpitalem nie jest związany, a zjawia się jedynie w porze obia­dowej. Prawie wszyscy narzekają na jakość jedzenia, na wodniste krupniki bez smaku i zbyt częste bara­nie gulasze, ale o godz. 12 wszyscy zjawiają się so­

lidarnie w ciasnym i dość obskurnym pokoiku za kuchnią. Pierwsi są z reguły pracownicy kancela­rii, rudawy księgowy o wyraźnych aspiracjach do wielkomiejskiej elegancji, wiotki pan Starzycki z ty­powym wąsikiem — szpitalny „statystyk”, będący, jak się zdążyłem przekonać, niemal półanalfabetą, i p. Jasia z p. Stasią, które robią w kancelarii to, co im doraźnie zlecają wyżej wymienieni panowie. Po­tem przychodzi żona księgowego, kobieta dość przy­stojna i sympatyczna, przychodzą dwie czy trzy urzędniczki z miejscowego Wydziału Zdrowia, dwóch felczerów z Kolumny Sanitarnej, dr Popielska z mę­żem i dziecięciem w wózku, podrastająca córka in­tendenta. Po rozdaniu obiadu na oddziałach przycho­dzą pielęgniarki.

Siostry zakonne, a jest ich w szpitalu zaledwie pięć, jadają' oddzielnie w pokoju siostry przełożonej. Od­dzielne też dania przyrządza dla nich siostra Agata, trzymająca we władaniu absolutnym kuchnię, spi­żarnię i ogród warzywny. Apetyczne zraziki i wonne pieczenie wynoszone codziennie do jadalni sióstr nie uchodzą niczyjej uwagi i nikt z nas, pospolitych zja­daczy szarawych zup i baraniny, nie szczędzi uwag na ten temat. Uwagi te zdają się nie docierać do świadomości siostry Agaty i niezmiennie „jadą” do sióstr półmiski z kalafiorami i koszyczki z truskaw­kami. O ile wiem, ani chorzy, ani nikt z personelu świeckiego nigdy nie skosztował nawet szpitalnego kalafiora. Pan Piwoński buntuje się najczęściej, a ja­ko że lubi okazywać swą władzę, jednocześnie zaś nie

bardzo to umie, prowadzi z siostrą Agatą stałą i bez- planową wojnę.

Pan Piwoński przynosi do stołówki wymiętoszoną torebeczkę z papryką i obaj przyprawiamy sobie zu­pę i „drugie”, aby, jak twierdzimy zgodnie, „to” mia­ło jakikolwiek smak.

7.7.57

Noc była niespokojna, jak to się nierzadko zdarza z niedzieli na poniedziałek. Około północy salowa wyciągnęła mnie z łóżka gwałtownym stukaniem i wiadomością, że przywieźli „porzniętego”. W gabi­necie na dole siedział chłop z twarzą, rękami, ubra­niem we krwi. Zmierzwione, pozlepiane krwią włosy sterczały i zwisały ohydnymi soplami. Siostra Anna rozkładała na stoliku narzędzia chirurgiczne.

Myjąc ręce słucham opowiadania chłopa. Ma 25 lat. Ojciec ożenił go przed 7 laty z bogatą, starszą od niego kobietą. Żona i teściowa dokuczają mu, one właśnie tak go pobiły. Opowiada szczegółowo zajście. Zaczęło się od kłótni o zaprowadzenie krowy na targ. Potem żona chwyciła podobno żelazny sagan z kuch­ni i uderzyła nim w głowę małżonka, który upadł zamroczony. Aby go ocucić, teściowa porwała ku­chenny nóż i przejechała nim po twarzy leżącego od podbródka po nasadę włosów na czole. Bronią­cemu się zadała kilka głębokich ran w prawy nad­garstek. Gdy odzyskał przytomność, wyczołgał się do sąsiada, który go przywiózł do szpitala.

Pytam, czy ma dzieci. — Tak, troje. — Przelotnie zastanawiam się, co przeżywają dzieci obserwując takie, używając własnych słów rannego, „rodzinne nieporozumienie”? I czy w ogóle coś przeżywają, jeśli podobne sceny są tam na porządku dziennym?

1 jak właściwie jest lepiej? Bo jeśli nie przeżywają nic, to co za potwory z nich wyrosną? Mniejsza te­raz z tym.

Szycie ran trwało bardzo długo, bo w tym cza­sie zgasło światło i trzeba było pracować przy dwóch migających lampach naftowych.

8.7.57

Rano w Ośrodku Zdrowia, jako pierwsze, zgłosiły się do mnie dwie babiny. Proszą o zaświadczenia le­karskie o uszkodzeniu ciała, bo wczoraj zostały pobi­te przez męża jednej, a zięcia drugiej. Sprawdzam nazwisko — zgadza się. Oto druga strona medalu. Każę im się rozebrać całkowicie, oglądam skrupu­latnie. Żona nie ma najmniejszych śladów jakichkol­wiek obrażeń. Teściowa — siniak pod okiem i drobne zadrapania rąk.

To pani chciałaby, aby się nawet nie bronił, jak go pani zaprawiała nożem? —- pytam. Jest tro­chę zaskoczona, ale zawzięcie tłumaczy, że to on miał nóż, chciał ją zabić, a jak się szamotali, to sam się tak poranił...

A pani — zwracam się do żony — jak pani

miała sumienie własnego męża tłuc w głowę saga­nem z barszczem?

Jaki barszcz, tam było tylko trochę wody — powiada.

Świadectw lekarskich nie otrzymały.

Po wizycie popołudniowej dyrektor, który teraz coraz częściej wyjmuje fajkę z ust i odzywa się, opo­wiadał mi, że były dziś u niego dwie pobite kobie­ty. Dopiero teraz skojarzył sobie ich wizytę z oso­bą wczorajszego rannego, którego widział na sali. Świadectwa im wydał, bo trochę tam, jak mówi, były podrapane. Mam o tym swoje zdanie i rozu­miem, że prywatnej pacjentki, i to dwóch na raz, nie można puścić z kwitkiem. Zależność lekarza od płacącego mu i stawiającego swoje żądania pacjen­ta jest prawie zawsze upokarzająca.

11.7.57

O godz. 13 jest już po obiedzie. Zamykam się w moim pokoju, zdejmuję fartuch i układam jak naj­wygodniej na łóżku. Otwieram wczoraj kupioną książkę — Tomasza Manna „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla”. Jeśli nie zasnę — póki nie zasnę, poczytam sobie wreszcie coś uczciwego. Czytam: „W chwili gdy ujmuję pióro, aby w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów zresztą, choć i zmę­czony, bardzo zmęczony...”.

Uczucie zmęczenia jest we mnie i poza mną, prze­

21

nika ze wszystkich stron i we wszystkich kierunkach. Rozpoczynam raz jeszcze, czytam około godziny. Wte­dy właśnie zawarczał i zgasł motocykl pod moim oknem, a po chwili już się ktoś dobijał. W progu wysoki, rudy chłop. Żona tydzień po porodzie, rano wypisana ze szpitala, teraz wysoko zagorączkowała. Trzeba tam iść, choćby się nie chciało, choćby upał przylepiał się do grzbietu i dusił za gardło, choćby człowieka obskakiwał strach przed niewiadomym, które tam na niego czeka. Jadę z mężem chorej wśród tumanów gęstego, rudawego kurzu. Kurz jest tu jakiś wyjątkowo dławiący, zgrzyta w zębach, wci­ska się do płuc.

Jedziemy przez most nad wyschniętym strumykiem, przecinamy rynek i zatrzymujemy się przed drzwia­mi sklepiku, który okazuje się ¡nie sklepem, lecz pra­cownią krawiecką. Wspinając się na piętro czymś pośrednim między drabiną a bardzo wąskimi i stro­mymi schodami, uświadamiam sobie, iż poza oglę­dzinami zwłok wisielca nie byłem tu jeszcze w żad­nym mieszkaniu tubylczym. A zawsze interesowały mnie wnętrza ludzkich mieszkań.

Drzwi do pokoju przysłania zasłona w pomarań­czowe kwiaty. Pokój mały, czyściutki, a tak typowy, że od razu pryska cała moja ciekawość. Jest tu wszy­stko, oo sobie wyobrazić można, cała przeciętna groza małomiasteczkowego wnętrza z nieodzowną fotogra­fią ślubną gospodarzy w złotej ramce i smutnym Panem Jezusem rozmyślającym na Górze Oliwnej. Jest i makatka wyobrażająca krasnoludki siedzące

z wędkami na muchomorach i druga, haftowana w barwne motyle i różowe łabędzie. Jest także nad łóżkiem powszechnie znany, ohydny kilimek z zie- lonozłotymi jeleniami w fioletowym lesie. Widywa­łem go setki razy, zawsze z jednakim obrzydzeniem. Zastanawiałem się, czy nie istnieją i dlaczego nie ist­nieją zakazy produkowania rzeczy równie brzydkich.

Kobieta ma grypę. Sporo tu ostatnio przypadków. Wszystkie o bardzo podobnym przebiegu. Wysoka gorączka, bóle głowy, „rwące” bóle kostno-stawowe. To trwa 3—4 dni. Zapisuję receptę i inkasuję pierw­sze w Miasteczku honorarium — 100 zł.

Jak gdyby prawem serii, wieczorem trafia mi się druga wizyta, wyjazd na wieś, około 6 km. W szpita­lu cisza, więc jadę. Z chłopem rozmawiamy sobie drogą i o jego od 10 lat chorej żonie (ładna histo­ria), i o przypuszczalnych urodzajach, i o zmęczonej całodziennym upałem ładnej kobyłce. Trochę mil­czymy. Furmanka podskakuje na wyboistej, polnej drodze. Czuję narastający od wstrząsów, coraz wyraź­niejszy ból głowy. Myślę o tym, że jeśli tu zostanę, to tak właśnie będę latami, we wszystkich porach roku, pod wszelkiego rodzaju deszczami, śnieżycami czy spiekotami, tłuc się po wyboistych polskich dro­gach. Pytam sam siebie, czy to możliwe i czy tego właśnie chcę od życia. I od razu odnajduję w so­bie odpowiedź, iż los ten nie wydaje mi się zbyt ciężki...

Niedziela

Po 7 wyprawiłem się wilgotną groblą do miejsco­wego kościoła. Kościółek nieładny, bezstylowy i za­śmiecony. Piskliwym głosem wyśpiewujących godzin­ki babin przewodzi niezwykle donośny głos organisty. Niespodziewanie proste, bezpretensjonalne, chciałoby się powiedzieć — serdeczne kazanie bardzo młodego księdza. I już potem zwykły dzień roboczy. Wizyta, chwila w aptece, nacięcie ropnia na kolanie. Ropa trysnęła żółtą fontanną, zalała mi nowy fartuch i prysnęła do oka. Potem szycie policzka dziecka po­gryzionego przez psa. Za to szycie zapłacono mi 150 zł.

Od rozmowy z dyrektorem przed kilkoma dniami zacząłem pobierać wynagrodzenie za wszelkie drob­ne zabiegi wykonywane w szpitalu nieszpitalnym chorym. Dyrektor wyperswadował mi, że brać po­winienem i muszę, że się należy i że w ogóle niepo­trzebnie się ośmieszam nie przyjmując pieniędzy od pacjentów. „Są przyzwyczajeni, żeby płacić i muszą wam płacić.” Już wcześniej przestrzegała mnie życzli­wa i miła siostra Anna: „Pan doktór szkodzi sobie, oni nie mają zaufania do kogoś, kto nie każe im pła­cić...” Nawet dr Popielska, zawsze półprzytomna i za­lękniona, zaryzykowała kiedyś uwagę, że chory nie będzie zażywać lekarstwa, skoro nie zapłacił mi za receptę. Była obecna przy tym, jak wydawałem re­ceptę „do domu” wypisującej się ze szpitala chorej.

Na obiad siostra Agata podsunęła mi wyjątkowo

smaczny i duży kotlet oraz salaterkę sałaty. Pan Piwoński mrugnął do mnie znacząco i wyjaśnił, że siostra Agata musiała „przyuważyć” mnie rano w kościele i stąd te względy. Kiedy pracował tu dr Iwanik, bardzo religijny i pobożny, siostra Agata podsuwała mu same frykasy i tak przytył, że musiał sobie sprawić nowy garnitur.

Po obiedzie czytałem trochę i zjadłem cały koszyk wspaniałych czereśni, które wczoraj przyniosła mi jakaś chora do Ośrodka Zdrowia. Około 16 przyszła kobieta skaleczona pedałem motocykla. Klamerki, opatrunek, recepta na surowicę przeciwtężcową i sul­fatiazol oraz 100 zł.

Do kolacji siedziałem w porodówce. Baba darła się i wzywała pomocy wszystkich świętych. Po kolacji odeszło szczęśliwie łożysko i teraz siedzę wreszcie w moim mocno już mroczniejącym pokoju. Przez okno wdziera się natarczywy zapach maciejki.

18.7.57

Nie wiem, co jest Deptakowi. Siedemnastoletni chłopak przywieziony z bólami brzucha. Napad ostrych bólów nastąpił po dźwignięciu worka z cementem. Nie może jeść, nie może chodzić, siedzieć, obracać się z boku ma bok. Jęczy, marudzi — jest słabo roz­winięty fizycznie i psychicznie. Po wypadku leżał tydzień w Szpitalu Powiatowym, potem ze dwa na klinice chirurgicznej. Wypisany na żądanie rodziny,

25

bez poprawy i bez rozpoznania, trafił do naszego szpitalika. Leży na jednej z trzech sal męskich, które znajdują się pod moją opieką. Od jakiegoś czasu dyrektor przestał na tych „moich” salach robić wi­zyty. Co nie znaczy oczywiście, że kierowanych tu przez siebie pacjentów przestał zaopatrywać w łok­ciowe recepty.

Deptak martwi mnie. Poczytałem trochę „Vade- mecum”, trochę Orłowskiego, trochę Rutkowskiego. Zrobiliśmy z dyrektorem przeglądową skopię jamy brzusznej. Wygląda na obniżenie trzewi. Podajemy środki przeciwbólowe i tonizujące. Ale coś jeszcze musi mu przecież być — stan pogarsza się najwy­raźniej.

20.7.57

W nocy wstawałem dwa razy do Deptaka, jęczy bez przerwy. Brzuch miękki, żadnych objawów alar­mowych. Licho wie. Walczymy z bólem. Dziś rano wpadła do mnie jego matka z błaganiami i zaklęcia­mi. Zostawiła mi osełkę masła w chrzanowym liściu i przemocą wcisnęła do kieszeni 100 zł.

W samo południe zmarł na Oddziale Gruźliczym Pawlik. Miał silną duszność i bardzo się męczył. Po­nieważ nie miał rodziny, z kancelarii zatelefonowano do Zakładu Anatomii. Prosektoria są zawsze łakome zwłok.

Parno nie do zniesienia. Nie wiadomo, gdzie się skryć przed upałem i natręctwem much.

21.7.57

Niedziela. Deszcz od rana pada równymi, ciepłymi strugami. Trudno się oderwać od okna. Opłukana deszczem zieleń mieni się wielorakością odcieni. Naj­dalsza jest ciemnozłotawa zieleń starych usychają­cych świerków, wielkim, nieregularnym kołem ota­czających szpitalny ogród. Niżej jaśniejsza, inna zupełnie zieleń kasztanów i orzechów, rozjaśniona żółtawymi kulkami dojrzewających owoców. Dalej jasnozielona włoska lipa wciśnięta w gąszcz gałęzi dzikiej gruszy o ciemnoróżowych, -drobnych owo­cach. Jeszcze niżej — delikatne, strzępiaste tuje, ople­cione wiotkimi gałązkami clematisu o maleńkich, na­tarczywie pachnących kwiatkach.

Żałuję, że nie jestem botanikiem lub że nie mam bodaj z nazwy mnóstwa drzew i krzewów ogrodu. Znał je i pielęgnował, przesadzał i szczepił poprzed­ni dyrektor. Często go tu wspominają jako dobrego gospodarza i zamiłowanego ogrodnika. Zmarł przed rokiem jako osiemdziesięciokilkuletni starzec, po wie­lu latach pracy w Miasteczku. Z pochodzenia był litewskim szlachcicem i po szlachecku sobie żył i gos­podarzył w szpitalu. Wspominają tu o zjazdach goś­ci, przyjęciach w salonach na piętrze, polowaniach.

Siedzę przy ulubionym, maleńkim stoliku we wnę­ce okiennej i wchłaniam w siebie świeżość powietrza po deszczu. Nie chce mi się nawet czytać.

27

y

V

Bez pukania, a jednak z wyraźną nieśmiałością wsunął się do pokoju chłop wysoki, odświętnie ubra- ny w granatowe, całkiem przemokłe ubranie. Zlepio­ne, mokre kosmyki żółtych włosów prawie zakrywa­ły mu oczy. Podszedł blisko i ku memu niemalże przerażeniu przykucnął naprzeciw mnie na dywaniku. W tej pozycji rozpoczął rozmowę o swym chorym na zapalenie płuc synku. Rozpoczął od zapewnień, że jutro przywiezie mi świeże jajka i nie uwierzył moim słowom, że jest to całkiem zbyteczne.

Siedząc tak w kucki przede mną sprawiał wrażenie istoty całkiem pierwotnej, przez pomyłkę przenie­sionej w chwilę obecną.

Wstałem natychmiast z krzesła, aby i jego zmusić do powstania. Po dłuższej chwili rozmowy wyszedł wśród oznak zadowolenia i zapowiedzi rychłego po­wrotu. Okazało się, że należało brać to bardzo do­słownie, gdyż wrócił zaledwie po 20 minutach i wrę­czył mi kubeczek „świeżunieńkiego” .masła, którego nie umiałem nie przyjąć.

W sąsiedniej wsi strażacy urządzili zabawę, więc wieczór i noc była pracowita. Najpierw przed pół­nocą przywieziono komendanta straży, któremu na głowie strzaskano butelkę, a po dwóch godzinach jeszcze trzech uczestników zabawy, którzy się wza­jemnie poranili nożami. Szycia było więc pod dostat­kiem, nie mówiąc o szamotaniu się z całkowicie pija­nymi młodzieńcami.

28

24.7.57

Odwiedziłem dziś po południu dr Popielską. Choć mnie wyraźnie zapraszała, wydała się raczej zaskoczona moim zjawieniem się. Przepraszała, że nie ma nic w domu, krzątała się niespokojnie, zna­lazła wreszcie pół butelki wina, przepraszała, że trochę zmieszane z sokiem. Potem pokrajała chleb i kiełbasę, wciąż przepraszając, że nie zdążyła kupić masła.

Uspokajałem ją, jak mogłem, zapewniałem, że wpa­dłem tylko na chwilę zobaczyć, jak jej się mieszka w nowym mieszkaniu, żeby dała spokój tej zbytecz­nej krzątaninie. Było mi głupio, że tak dosłownie przyjąłem jej zaproszenie. Z trudem przełknąłem wi­no z kiełbasą.

Mieszkanie dość ładne, typowe „zorowskie”. Prze- paja je, dla mnie nieznośny, zapach suszących się brudnych pieluch. Nad tapczanem makatka — złote jelenie w fioletowym lesie.

Wracając zapłociami do szpitala uparcie myśla­łem o tych jeleniach i przypomniało mi się twierdze­nie Hebbla, że grzesznicy przeciw estetyce są gorsi od grzeszników przeciw moralności, bo ci ostatni ma­ją przynajmniej jakieś pojęcie o idei, którą obraża­ją, a tamci nie.

29

30.7.57

Po raz pierwszy zjawił się dziś w szpitalu kierow­nik Powiatowego Wydziału Zdrowia — felczer Knyś. Był na urlopie przedegzaminacyjnym, usiłował dostać się na Akademię Medyczną, ale egzamin „oblał”, więc przyjechał pourzędować. Przyjechał własnym wo­zem, rozklekotaną pomalowaną na kolor wiśniowy „Skodą”'

Pan kierownik przyjechał. Wysoki, ubrany z mało­miasteczkową elegancją, z zaondulowaną starannie fryzurą oraz obliczem pozbawionym wszelkich zna­mion wysiłków umysłowych.

Pan Piwoński i dozorca pomagali mu dość skwapli­wie myć auto. Pielęgniarki — panna Tesia i panna, Sabcia — miały jakieś naglące sprawy, aby raz po raz przebiegać tamtędy.

Dyrektor, gdy zjawił się na przedwieczorną wizytę, jako doświadczony i zamiłowany samochodziarz i me­chanik, zagłębił się w jakieś szczegóły silnika „Sko­dy” i wdał w rzeczową dyskusję z felczerem Kny- siem.

Trzy są tematy, dla których dyrektor przerywa chętnie swoje nawykowe milczenie: sprawy samo­chodowe, opowieści z lat chłopięcych i studenckich oraz opowiadania o zwierzętach. Te ostatnie, a znam ich już sporo, dyrektor opowiada w jakiś wyjątko­wo interesujący, a zarazem pełen swoistego uroku, sposób.

Dyrektor ma poza tym różne małe „hobby”. Lubi

majsterkowanie. Sam zmajstrował sobie łyżeczkę i upychadełko do fajki, chętnie też poprawia zamki. Prawdziwą jego namiętność stanowi wyrób wykała­czek. Wyrabia je z drzewa bzowego, setkami.

Prócz tego czyta chętnie książki podróżnicze.

Przywieźli babę z krwotokiem. Wygląda na domo­wymi sposobami „nadskrobaną” ciążę. Baba zaklina się na wszystko, że nic nie „kombinowała”, że się na pewno „zdźwigła” balią. Doświadczona położna, pani Michalina, kiwa powątpiewająco głową i mruży do mnie oko. Widziała ich już tyle, że z zasady nie wierzy żadnej kobiecie.

Nasze wrażenie i przypuszczenia nic tu jednak nie znaczą. Trzeba gotować narzędzia, myć się i likwi­dować sprawę. Podobnych przypadków mieliśmy osta­tnio dość dużo. Czy to przypadek, czy też działa gdzieś w okolicy jakaś „skrobiąca babka”? Od na­szych pacjentek nigdy się tego nie dowiemy.

Popiliśmy wczoraj tęgo — pan Piwoński, miejsco­wy lekarz weterynarii — dr Skiba, jakiś gruby facet, który przyjechał nie wiadomo skąd i po co, a któ­rego wszyscy tytułują tu „panem inspektorem”, i ja. Jakoś nie udało się wykręcić, a prawdę mówiąc nawet nie bardzo usiłowałem.

Siostra Agata, zmuszona przez intendenta, poda­ła półmisek pomidorów z cebulą i drugi — odsma-

31

żonych kotletów, ja wypisałem do apteki zlecenie na pół litra spirytusu „dla potrzeb sali opatrunko­wej”, dr Skiba przyniósł „ćwiartkę” miodu z pasieki teścia.

Pan inspektor” opowiadał pełnymi ustami kawały świńskie i głupie oraz historyjki o zdarzeniach wska­zujących na jego wielką zażyłość z najznakomitszy­mi profesorami polskich akademii medycznych. Dr Skiba, jako że żona z dziećmi na letnisku, zdra­dzał wyraźne objawy wygłodzenia płciowego i bez przerwy mówił o babskich tyłkach. Pan Piwoński za­chowywał jak zwykle dyskretny umiar, tylko czarne oczka coraz mocniej mu się żarzyły, gdy robiono alu­zje do jego romansiku z pielęgniarką z pobliskiej wsi.

Rozmawiają o miejsoowych ślicznotkach i nawet snują jakieś niejasne projekty złożenia wizyty pewr nej pani. Na krawędzi tych rozmów zastanawiam się, jakie też kobiety mogą być w miasteczku. Kobiety? Gdzie? Jakie? Szewcowe? Rzeźniczki? Panny skle­powe? Pielęgniarki?

Na samą myśl o buraczkowych łydkach Tesi ogar­nia mnie uczucie skrajnego niesmaku. Albo o nie domytych i chyba niedomywalnych piętach salowej Kazi.

Są może w miasteczku jakieś „panny po maturze” jakieś młode nauczycielki — nie znam tu przecież nikogo. Zresztą wyobrażam je sobie jako odstrasza­jąco „cnotliwe” stwory, czyhające na ofiarę, żarliwie upatrujące jakiegokolwiek mężczyzny na własność.

Kiedy już położyłem się do łóżka, a zasnąć jakoś

32

nie mogłem, przyszło mi na myśl, że jedyną kobietą, którą tu znam, a która niewątpliwie warta jest grze­chu, jest żona dyrektora.

22.8.57

W szpitalu dużo wolnych łóżek (nawet Deptaka wysłaliśmy do Szpitala Miejskiego), a w Ośrodku Zdrowia — mało pacjentów. Nie pora teraz na wsi na chorowanie. Leżą tylko ci, co to już naprawdę wstać nie mogą, albo tacy, którzy nie mają się do­kąd i do czego spieszyć. Do Ośrodka przyjeżdża się tylko w nagłych wypadkach, przeważnie z dziećmi. Dużo biegunek.

Chłop, który sobie siekierą rozwalił kolano i leży od tygodnia, aż się zwija ze zdenerwowania na łóż­ku, że tak musi leżeć bezczynnie, a tam „gospodar­ka przepada”.

Mężowie przywożący żony do porodu czekają nie­cierpliwie na załatwienie niezbędnych formalności, aby nawrócić koniem i jechać do roboty.

Zdążyłem już zauważyć następującą prawidłowość: do pierwszego porodu przyjeżdża kobieta z reguły z matką i mężem, do wszystkich następnych — tylko z mężem. Mężowie wieloródek przychodzą następnie wieczorkiem, czasem po dwóch lub trzech dniach, żeby się dowiedzieć, „co Bóg dal?” Przynoszą butlę mleka i ciastka z miejscowych sklepików. Panny przychodzą do porodu same, czasem z matką lub siostrą.

J

mmmmm

Do formalności związanych z przyjęciem rodzącej należy zbadanie jej przeze mnie, jeżeli nie ma skie­rowania z Ośrodka Zdrowia (ubezpieczona!). Za badanie to oraz wypisanie skierowania na Oddział pobiera się opłatę 50 zł. Taki jest zwyczaj, wprowa­dzony przed wielu laty przez byłego dyrektora, a skwapliwie podtrzymywany przez wszystkich na­stępnych lekarzy opiekujących się Oddziałem Położ­niczym, a w ich nieobecności — przez położne.

Dość trudno było mi się do tego przyzwyczaić, bun­towałem się wewnętrznie, ostatecznie jednak musia­łem ustąpić. Przełamanie tego zwyczaju naraziłoby mnie na konflikt z najbliższym otoczeniem, a prze­cież zależy mi na tym, żeby tu jak najspokojniej żyć. Nie ma wreszcie o co kruszyć kopii, a i te 50 zł przyda się w kieszeni. Ostatecznie, jeżeli się już ni­czego w życiu nie ma, to niechże się przynajmniej nie ma i kłopotów pieniężnych.

14.8.57

Wczoraj wieczorem zabawiałem się z konieczności chirurgią kosmetyczną. Przywieźli z sąsiedniej wioski chłopa, którego narzeczony córki uderzył miednicą w twarz i odciął mu kawałek nosa. Cały wierzcho­łek nosa wisiał na może 2-milimetrowym strzępku skóry i dobrze się napociłem przy rekonstrukcji tej szlachetnej ozdoby twarzy.

Siostra Anna pomagała mi dzielnie. To naprawdę

34

1

świetna pielęgniarka, niestety chce stąd uciec, bo nie służy jej tutejszy klimat, ma jakiś stały katar aler­giczny, łzawienie i alarmuje swoje władze zakonne

o przeniesienie na inną placówkę. Szkoda. Pozostała­by tu wtedy niedołężna siostra Apolonia i te dwie pannice, tzw. przyuczone, właściwie w ogóle nie na­dające się do pracy w szpitalu. Podobno zdobycie dyplomowanej pielęgniarki jest rzeczą niemalże nie­osiągalną.

17.8.57

Ta kobieta na 12-ce była dziś bardzo niespokojna, zrywała się, wybiegła nawet na schody, więc przed wyjściem rano do Ośrodka Zdrowia kazałem jej po­dać ampułkę scophedalu. Gdy wróciłem po trzech godzinach, jej zwłoki były już w kostnicy, a materace wietrzyły się na balkonie.

Dlaczego? Nikt nie odpowie mi na to pytanie. W akcie zejścia napisano: Niewydolność krążenia. Może należałoby zażądać sekcji, dowiedzieć się, ale byłoby to bardzo kłopotliwe, a w rezultacie przy­niosłoby więcej szkody niż pożytku. W małomiastecz­kowych warunkach, nie można o tym zapominać. Tyl­ko to pytanie i niepewność odpowiedzi będzie mnie jeszcze prześladować jakiś czas. Właściwie w tej chwili trudno mi myśleć o czym innym.

35

24.8.57

Napisałem dwa zaległe listy. Siedzę teraz bezczyn­nie i patrzę w ogród. Nadchodzi pora kolacji. Cho­rzy z Oddziału Gruźliczego powoli ściągają ścieżkami w kierunku oddziału. Wielu z mich jest stale głod­nych — wiem o tym, leżą tu miesiącami, niektórzy latami, rodziny — jeśli je nawet któryś ma — odzwy­czaiły się myśleć o nich. Rzadko odwiedza ktoś cho­rych na tym oddziale, rzadko przynosi ktoś „wa­łówkę”.

Idzie przygarbiony, stary Mazur, podobny do Pił­sudskiego i szczycący się tym podobieństwem. Jest w szpitalu od przeszło 2 lat. Wypisany przed rokiem wrócił podobno po 2 tygodniach wymizerowany i zawszony — uciekł z szopy, w której córka kazała mu sypiać.

Drobnym kroczkiem drepcze staruszka z 5-ki, sztywna, czyściutka, we własnym szlafroku, co tu należy do rzadkości. Służba nazywa ją „hrabina de mente kukuli”. Jest głucha i nie ma się dokąd wy­pisać, choć jej obecny stan pozwalałby na pobyt poza szpitalem. Dyrektor co kilka dni w czasie wi­zyty pyta ją, kiedy zamierza się wypisać. Rozkłada wtedy ręce i odpowiada pytaniem „dokąd?”, a częś­ciej udaje, że nie dosłyszała pytania.

Wraca na Oddział Lisek, który był już w wielu sanatoriach i szpitalach i umie robić kwiaty ze spi- ralek i wysnutych z kolorowych wstążek niteczek. Nauczył już kilku chorych i skracają sobie w ten spo­

sób czas, o którym większość z nich wie, że jest cza­sem oczekiwania na śmierć.

Z jakiegoś odległego zakątka ogrodu wraca dwóch młodych chorych — licho wie, co tam robili, może pili wódkę? Zdarza się przecież znaleźć w krzakach porzucone butelki. Potrafią widocznie czasem na ten cel uzbierać kilka złotych.

Na ławce pod gruszą siedzi wciąż jeszcze nierozłącz­na para: Janek i Irenka. Potrafią tak siedzieć godzi­nami. Młodzi, szczupli, on w piżamie w niebieskie paski, ona w różowej w kwiatki albo w drobną krat­kę. Potrafią godzinami milczeć. Czasem trzymają się za ręce.

Wtorek

W Miasteczku dzień targowy — w szpitalu ruch, odwiedzanie chorych. Już od południa pełno było na schodach bab z koszami i zawiniątkami — ledwo udało mi się przy pomocy niemrawej siostry Apo­lonii i obu salowych wstrzymać napór gości, przy­najmniej do czasu sprzątnięcia naczyń po obiedzie.

Co chwila ktoś puka do mego pokoju albo i wcho­dzi bez pukania.

Jak tam mój Zbysio?

Lepiej, dużo lepiej, już go chyba pani na nie­dzielę zabierze do domu, proszę się w piątek do­wiedzieć.

A te jajeczka dla pana doktora, gdzie to by można położyć?

Po co to pani przynosi? Wcale niepotrzebnie, ale niech już pani włoży do tego pudełka...

Po kilku minutach przychodzi chłop zwalisty, w moim mniej więcej wieku:

Jak tam moja matka, kiedy ją można będzie zabrać?

Matka” jest żoną i chłop najchętniej zabrałby ją zaraz i wprzęgł do normalnej pracy w domu i w gos­podarstwie, ale ma ciężką wadę serca i należałoby ją tu trzymać jak najdłużej. Raz tylko jeden słuchałem jej serca w czasie jakiegoś nocnego pogorszenia. Za­stanawiałem się wtedy, w jaki sposób z tak działa­jącym sercem można w ogóle żyć, rodzić dzieci, dźwi­gać garnki, wiadra i szafliki, kopać kartofle, doić krowy? Chłop narzeka na koszty przedłużającego się pobytu w szpitalu. Gdybym mu powiedział, że jest bydlęciem, nie zrozumiałby mnie. Nie miałoby to zresztą żadnego sensu.

Przyszła kobieta spytać o stan zdrowia teściowej. Regularnie co kilka dni pyta mnie o to, otrzymuje odpowiedź, że stan nie ulega i nie ulegnie już więk­szym zmianom, że można chorą zabrać do domu i żeby tam sobie spokojnie leżała... Staruszka ma ponad 75 lat, niewydolność krążenia, zaniki pamięci.

Synowa oznajmia mi, że pójdzie naradzić się z mę­żem i szwagrem, bo u nich w domu miejsca nie ma, i przyjadą po babkę. Nie przyjeżdżają jednak z tygodnia na tydzień, tylko „dowiadują się” co jakiś czas. Człowiek chory, stary i niedołężny nie jest po­trzebny w domu.

Nie dalej jak w niedzielę przywiózł mi tu chłop babkę od kilku lat sparaliżowaną, wychudłą jak szkielet, zawszoną i cuchnącą. Przyniósł ją do mo­jego pokoju, położył na kozetce i powiada:

Niech pan doktór zbada, czy to jest do żyda i czy ja to mogę w domu dłużej trzymać? Mieszka­nie nieduże, babka dęgiem robi pod siebie, żona się dzieciaka spodziewa, weźcie ją sobie do szpitala...

Próbowałem tłumaczyć, że są. szpitale dla nieule­czalnie chorych, że nie możemy przyjmować takich przypadków. Chłop położył stuzłotówkę na stoliku:

To za wizytę, za szpital też się zapłaci, na grzecz- nośd pana doktora też się poznać potrafię, ale babkę weźde...

Wydałem mu 50 zł reszty, żeby nie myślał, że mnie przekupił i żeby uspokoić własne sumienie, bo babkę do szpitala przyjąłem. Zrobiłem to dla niej, nie dla niego, ale to nie ma przecież żadnego znaczenia. Naj­gorsza salowa lepiej będzie się z nią obchodzić niż najbliższa rodzina — tego jestem pewien.

28.8.57

Do Miasteczka wrócił dr Sołtysik. Rano przyszedł do Ośrodka, przedstawił się, wyraził wdzięczność za zastępowanie go — dość to wszystko zrobił gładko, elegancko — chciałoby się rzec: po europejsku.

Starszy pan, starannie ubrany i wygolony, o twa­rzy sprawiającej dość niesamowite i raczej przykre

39

wrażenie. Twarz ta jest przede wszystkim niesyme­tryczna. Lewy policzek zniekształca głęboka blizna, podciągająca ku górze kąt ust. Małe, ciemne, ruchli­we oczka kryją się co moment w wąskich, bardzo skośnych szparkach powiek.

Rozmawialiśmy chwilę. Od jutra obejmuje ranne godziny w Ośrodku, będę więc nareszcie wolny. Za­pewnił mnie, że pragnie, abyśmy znaleźli płaszczyznę dalszej i jak najlepszej współpracy, że jako patriota Miasteczka liczy na moją pomoc w podnoszeniu jego stanu zdrowotnego i kilka podobnych frazesów.

30.8.57

Cały prawie dzień przesiedziałem dziś w porodów­ce. Rodziła baba krótka, gruba, fatalnie jakoś zbu­dowana, wrzaskliwa przy tym i histeryczna. Dyżur miała na szczęście p. Michalina, a do jej doświad­czenia i bystrości mam największe zaufanie. Trzy­dzieści lat praktyki to nie byle co. Michalina jest gderliwa, w słowach i w czynach dość brutalna, ale. jednocześnie wie, czego chce, uwielbia porządek i nie znosi bezczynności. Dzięki niej poziom czystości i za­gospodarowania oddziału, a także dyscyplina wśród personelu jest bez żadnej przesady lepsza niż w wie­lu dużych szpitalach i w niejednej ze znanych mi klinik.

Baba zawodzi przeraźliwie, żąda, żeby ją odwieźć do kliniki, wezwać Pogotowie Ratunkowe, przeklina

40

nas, męża i siebie. Pod oknami krąży mąż, matka, siostry rodzącej, raz po raz wywołują mnie do hallu, proszą, żądają, żeby ją ratować, żeby koniecznie ode­słać do miasta. Michalina beszta rodzącą, ja wymyś­lam, ile się da, mężowi, położnice na obu salach, jak to zwykle położnice, zaśmiewają się, dumne i pysz­ne, że już to mają za sobą.

Podobne sceny rozgrywają się, ilekroć rodzi u nas któraś z mieszkanek samego Miasteczka — żona kra­marza, murarza czy szewca. W odróżnieniu od spo­kojnego, surowego zachowania się ludności wiejskiej wobec porodu — niespokojnej krzątaninie rodziny ro­dzącej „mieszczki”, prośbom, groźbom, bieganiom do mnie i do dyrektora, nie ma końca. Tak samo jak nie ma końca, po szczęśliwie odbytym porodzie, zno­szeniu rosołów, kompotów, czekolad i owoców.

Akcja porodowa postępuje powoli, lecz prawidło­wo. Męża należałoby wyrzucić za bramę, ale kto właściwie ma to zrobić? Dozorca-miasteczkowianin nie zadrze z nikim z Miasteczka — znika w chwilach, w których jego interwencja mogłaby być wskazana. Zresztą są tu oni wszyscy spokrewnieni, spowinowa­ceni we wszelkich możliwych kierunkach. Ponad 50% mieszkańców Miasteczka stanowią różne gałęzie rodziny Sołtysików. Samych Józefów Sołtysików jest podobno 27! I dr Sołtysik, i dozorca nasz — Sołty­sik, i ta rodząca — Sołtysikowa, licho ich tam wie, kto komu kum! Więc trzeba z konieczności znosić i wrzaski rodzącej, i wymyślania całej rodziny, do­magającej się odesłania jej do kliniki położniczej.

41

mmmmi/k

Zamordują mnie tutaj, zamęczą mnie, katy, ra­tunku! — krzyczy rodząca.

Mordują ją, po Pogotowie, nie dajcie jej zgi­nąć! — wyje rodzina za oknami.

Zwabiona krzykami rodzącej wpadła na porodów­kę dr Popielska, która wypełniała na piętrze zaległe historie chorób. Już po drodze zaczepiła ją rodzina, prosząc o interwencję. Dr Popielska „lubi” być dobra, więc próbuje interweniować: „Może by...”, więcej chy­ba nie miała odwagi wykrztusić. Natomiast nie omieszkała pogłaskać rodzącej po zwichrzonych wło­sach oraz obetrzeć jej pot z czoła kawałkiem ligniny.

P. Michalina prychając wyszła z sali porodowej, a moja mina również nie musiała być bardzo zachę­cająca, bo dr Popielska ulotniła się bezpośrednio po spełnieniu tych drobnych samarytańskich uczynków. P. Michalina poprosiła mnie do dyżurki. Pali papiero­sa i jest zirytowana. Oznajmia z patosem, że nerwo­wo nie zniesie mieszania się dr Popielskiej do spraw Oddziału Położniczego.

Panie doktorze, ona już mi tak nieraz wpadła ze swoim miłosierdziem, ze swoją wystraszoną miną i narobiła bigosu na porodówce. A ręczę, że gdyby sama nie rodziła, toby pewno nawet nie wiedziała, którędy się to robi! W życiu swoim porodu nie przy­jęła, a przychodzi mi tu z radami i uwagami!

Usiłuję-coś powiedzieć na rzecz koleżanki Popiel­skiej, ale sam jestem tak wściekły na jej bezsensow­ne postępowanie, żę wypada to dość blado.

A co do tych porodów, to już, pani Michalino,

42

przesada. Każdy z nas w czasie studiów musiał przy­jąć co najmniej kilka...

Taak? No to niech pan doktór posłucha, jak dr Popielska wybrała się do porodu do Stasina...

I oto musiałem wysłuchać zabawnej historii o tym, jak dr Popielska w pierwszych miesiącach pobytu w Miasteczku została wezwana prywatnie do porodu w jednej z pobliskich wiosek. Wszystko było dobrze, póki rodzącej wody nie odeszły. Wtedy dr Popielska coś sobie przypomniała o tym, że życie płodu może być w tych warunkach zagrożone, a być może także wyobraziła sobie pękającą macicę, i kazała kobietę wieźć natychmiast do szpitala.

Transport miał się odbyć przy zachowaniu wszel­kich środków ostrożności, pożyczono więc z PGR-u traktor z przyczepą, ostrożnie przeniesiono na przyczepę łóżko z rodzącą, obok łóżka na krześle za­siadła dr Popielska, i traktor, przejechawszy przez wieś, szosę i Miasteczko podjechał pod szpital.

Naoczni świadkowie tej sceny podobno wyli ze śmiechu.

Dr Popielska z tej przyczepy woła do mnie, że­by salowa wynosiła nosze; a ja, jak nie wyjdę, jak nie wrzasnę na babę, to się natychmiast zerwała spod tej kraciastej pierzyny, zlazła z przyczepy i jeszcze kilka godzin spacerowała po korytarzu, nim najnor­malniej w świecie urodziła.

Również i dzisiejsza nasza rodząca, mimo tylu awantur, przed samą kolacją najnormalniej urodziła sporego brzydkiego chłopaka.

43

2.9.57

Mamy kobietę zatrutą grzybami. Stan poważny.

Bóle, wymioty, majaczenia. Przyjechał z miasta jej brat, urzędnik wydziału finansowego, którego, jak się okazało, i ja, i p. Piwoński znaliśmy/ Nie obeszło się więc bez kilku kieliszków „aptecznej” na odno­wienie znajomości. Znajomość zresztą nieciekawa, a facet antypatyczny.

4.9.57 I

Sześcioletnia dziewczynka zatruta grzybami, przy­wieziona nad ranem, zmarła w samo południe. Tamta kobieta czuje się lepiej, wygrzebie się na pewno.

W szpitalu senna, południowa cisza. Dostałem dziś list z dalekiego miasta. Pisze mi przyjaciel o wspól­nych kolegach, o tych, którzy trzymają się klinik,

i innych, którzy wybrali prowincję; kto kupił jakie auto i kto wybiera się za granicę. Podobno pewna koleżanka, gdy się dowiedziała, że osiedliłem się w takiej dziurze, powiedziała: „Bardzo mu się dzi­wię”. Rzeczowa zwięzłość całkowicie w jej stylu.

Może ma dziś akurat dyżur w klinice. Chodzi lekki­mi krokami po błękitnym korytarzu, przez połysku­jące glazurą sale. A równie dobrze może siedzieć właśnie w kinie z jakimś chłystkiem. Chłystek częstu­je ją rozgrzanymi w kieszeni czekoladkami — jak bym to widział.

44

Za drzwiami mego pokoju, na 18-ce, jęczy znów ten biedak z rakiem. Jest już u nas, w ciągu dwóch mie­sięcy, trzeci raz, tym razem chyba ostatni. Żółty, wy- . chudły, z olbrzymim, wzdętym brzuchem, przerażo­nymi, zapadniętymi oczami. Odżywia się nie słodzoną herbatą — wszystko inne zwraca natychmiast w gwał­towny, bolesny sposób. Jedzie na morfinie. Rzecz za­dziwiająca, ten człowiek, gdy w czasie wizyty usiłuję żartować (o, medice!), nazywając go Chińczykiem — uśmiecha się. Odsłania duże, zbrunatniałe od nikoty­ny zęby i uśmiecha się. On się uśmiecha!

Dr Skiba, pękaty i jowialny, z miłą, pyzatą gębą, odwiedził nas dziś wieczorkiem z buteleczką miodu. Pan Piwoński pokręcił się trochę koło nadąsanej Agaty i oto mieliśmy na kolację jajecznicę ze skwar­kami i po kielichu. Trochę spirytusu „buchnąłem’’ z porodówki. Na szczęście dziś nie jest dyżur p. Mi­chaliny, a p. Zofia jest dyskretna i wie, czego nie należy widzieć i wiedzieć. Kobieta miła i dobra, ma przy tym dwie prześliczne córki, naprawdę zupełnie nie na miarę Miasteczka.

Udało się nawet wydębić dzbanek prawdziwej her­baty, która zazwyczaj przeznaczona jest tylko dla sióstr zakonnych.

Ciekaw jestem, czy dyżurne na piętrze zauważyły, że gdy wracam po „zakrapianej” kolacji, a było ostat­nio kilka takich okazji, zawsze im się coś obrywa. Choćby i dziś. Ale przecież jeśli złapie się dyżurną

45

pielęgniarkę na tym, że śpi (w fartuchu i czepku) na wolnym łóżku na sali chorych, to chyba niezależnie od tego, czy się jest po takiej, czy innej kolacji — należy jej nawymyślać „jak burej suce”. Chyba tak!

Do szpitala wrócił Dudek. To taki miły, pogodny chory z Oddziału Gruźliczego. Zawsze podlewał kwiatki pod oknami oddziału, napuszczał wodę do zbiorników szpitalnych, wieczorem stawał zwykle na progu z zadartą głową, badał niebo i przepowiadał pogodę na dzień następny. W szpitalu poprawił się, przytył, czuł się dobrze. Gdzieś w początkach lipca przyjechała po niego żona i mimo protestów dyrek­tora wypisała naszego Dudka ze szpitala, zapewnia­jąc, że się nim będzie opiekować „jak dzieckiem'’ i niczego mu nie zabraknie. A przed kilkoma dniami wrócił i ledwośmy go wszyscy poznali. Zabiedzony, spalony słońcem, szarpany atakami duszności. I nie trzeba było, aby nam opowiadał, że zapędzony do żniw pracował, póki mógł.

Zmarł dziś nad ranem. Z kancelarii zawiadomiono

0 śmierci jego żonę i wtedy okazało się, że wcale nią nie była, a tylko obiecała mu małżeństwo

1 opiekę...

Przed godziną przyjechała po Dudka zielona sani­tarka z Zakładu Anatomii.

46

14,9.57

Po zaszyciu głębokiej rany na szyi pijanego nożow­nika, koło północy, mocno zmęczony, wróciłem do swego pokoju. Nie mogę spać. Usiłowałem czytać „Mandarynów”, męczę ich już trzy tygodnie. Ale bolą mnie oczy i w ogóle nie mogę czytać. Mam wciąż przed oczami obrzękniętą twarz tego opryszka, wy­krzywione wargi i ohydną chustkę, którą sobie owi­nął szyję po otrzymaniu ciosu. Z raną 1 z tą prze­siąkniętą krwią chustką tańczył potem jeszcze jakiś czas i siłą wyprowadzono go z zabawy. Myślę

0 dziewczynie, która chciała czy też musiała tańczyć z takim partnerem.

Siedzę przy otwartym oknie. Noc jest chłodna

1 bardzo gwiaździsta. Lubię takie noce, ciszę i niebo pełne dalekich, świetlistych światów. Jak to mawiał Pascal? „Te przestrzenie nieskończone światów wie­kuistych przerażają mnie”... Mnie przeraża co in­nego — ten mały, ciasny krwawy światek wokół mnie.

Mamy trzy przypadki żółtaczki zakaźnej. Kładę w głowę naszym pielęgniarkom, żeby używały od­dzielnych strzykawek i igieł i aby specjalnie długo je gotowały — w oddzielnym sterylizatorze, wszystko oddzielnie! Nie wiem, czy to się na wiele przyda. Można im czasem coś tłumaczyć do upojenia, a potem zrobi taka coś wręcz przeciwnego i powie po prostu:

47

,,Ja pana doktora bardzo przepraszam, ale ja zapom­niałam.”

Pod wieczór odwiedził mnie dr Sołtysik. Siedzieliś­my sobie z godzinę na ławeczce pod olbrzymimi, starymi kasztanami o złotych liściach. Mówił dużo

o sobie, ale znacznie więcej o innych. O sobie powie­dział mi, że jest całkowicie wyleczony, czuje się świetnie, zamierza rozwinąć żywą akcję higienizacji Miasteczka, a także napisać monograficzne dzido

o jego dziejach ze szczególnym uwzględnieniem kształtowania się pomocy leczniczej w Miasteczku w ciągu ostatniego półwiecza. Dzieje te opowiedział mi pokrótce, podczas gdy ja zastanawiałem się, czy elokwencja jego jest wynikiem swoistego rodzaju euforii, czy też całkowitego braku samokrytycyz­mu. Chęć zaimponowania mi, kpiny czy maniac- two?

Opowiedział mi, że najdawniej w Miasteczku był jeden tylko lekarz i jeździł małą bryczuszką do cho­rych w promieniu 30 km. Po I wojnie światowej zorganizowano szpital tzw. sejmikowy i odtąd było już na terenie Miasteczka i jego okolic dwu lekarzy. Jeden w dalszym ciągu rozjeżdżał bryczuszką, drugi rzadko tylko wyruszał poza szpital. Wreszcie ten, co miał bryczkę, umarł i przez blisko 20 lat dyrektor szpitala był jedynym lekarzem na tym rozległym terenie. Był to podobno dobry praktyk, a zwłaszcza położnik. A płacić kazał sobie dobrze i, jak to powiadają, „bez

złotówki ani ręką, ani nogą nie ruszył”. Mawiał po­dobno, że „jak cham chce się leczyć, to niech cham płaci”.

Przed samą wojną sprowadził się do Miasteczka on sam, Sołtysik, i przez okres okupacji i później, aż do 1950 r., było ich tu dwóch. Okres ten mój rozmówca wspominał z nie ukrywaną lubością. Zaraz też prze­szedł do stanu aktualnego. Wyraził niby to obywa­telską radość, że tak się w Miasteczku poprawiło i że jest teraz aż czterech lekarzy, ale wcale nietrudno było odgadnąć, że go ten fakt zbytnio nie cieszy.

O każdym powiedział mi coś złego. Przede wszyst­kim taka dr Popielska, cóż za fatalny nabytek dla Miasteczka! Czy nie zauważyłem, że ona nie ma

0 medycynie najlżejszego pojęcia? Wprawdzie istot­nie coś w tym rodzaju zauważyłem, ale nie kwapi­łem się zbytnio z przytakiwaniem staremu. Jakiś typ wyjątkowo śliski. Okazało się, że przejrzał kilkadzie­siąt kart chorych w Ośrodku Zdrowia i wynotował sobie szereg błędów i nieścisłości nieszczęsnej dr Po- pielskiej.

Przeczytajcie, kolego, to rozpoznanie, proszę, si­niak w okolicy uda. Gdzie to może być, pytam was

1 co to w ogóle znaczy? Albo tu — skręcenie. Czego

i kogo, pytam? A zwolnienia z pracy daje najzdrow­szym ludziom, znam, sprawdzałem, tylko nie wiado­mo, czy na „piękne oczy”, czy z innych jakichś względów...

Zadziwiające, o ile więcej ten człowiek, którego tu nie było kilka miesięcy, wie o aktualnych sprawach

służby zdrowia”, a nawet o gospodarce szpitala niż ja, który tu tkwię po uszy. Gospodarka szpitalna jest więc prowadzona w sposób karygodny i to przede wszystkim z winy dyrektora (tak, tak, proszę kolegi), który się niczym nie interesuje, w nic nie wgląda, mało w ogóle przebywa w szpitalu. Pan Piwońską rządzi tu wspólnie z dozorcą. Skupują barany od han­dlarzy, dzielą się skórami, a starą baraniną karmią chorych. A jak się zdarzy cielęcinka albo zabiją wie­prza, to część (ta najlepsza) idzie w paczkach na trzy strony świata, tam, tam, i tam — wymowne gesty ręką. — Nie zauważyliście? A jabłka? Dokąd idą skrzynie jabłek szpitalnych? Nie wiecie? Pomyślcież kolego, poobserwujcie...

Niezależnie od tego, ile prawdy, a ile obmowy

i zawiści jest w tych opowieściach, nie mogę się cprzeć wrażeniu, iż dr Sołtysik jest głęboko przeko­nany, że to on powinien być dyrektorem szpitala.

Ostrzega mnie przed p. Michaliną.

Nie ufajcie jej, kolego, to babsztyl do wszyst­kiego zdolny, ho, ho, nawet się nie spostrzeżecie, 'jak na was donos napisze.

Ale z jakiego powodu?

Na dawnego dyrektora też nie było powoda^ a napisała. Sam widziałem, na własne oczy. •

A pani Zofia niby też doświadczona położna! ale pozbawiona wszelkiego poczucia obowiązku. Za 5 zł biegłaby na drugi koniec miasta (taka bogata kobieta), a jak ją zawezwą do prywatnego porodu,i to się wypnie na dyżur w szpitalu, przyśle przez mę~

50

ża wiadomość, że zasłabła, i róbcie sobie, co wam się podoba.

A czy ja w ogóle wiem, jakiego to księgowego trzymają w szpitalu? Przecież to złodziej, defraudant, sądownie karany. I jak ja sądzę, dlaczego takiego typa trzymają tu? Komu to jest wygodne?

Ponieważ na ten temat już coś słyszałem, usiłuję wyjaśnić, że na pewno nie jest to nikomu wygodne, wręcz przeciwnie nawet, bo to i pracownik słaby,

i żaden tam z niego księgowy, i w ogóle chamuś pa­tentowany, ale że dość jeszcze młody, zmiękło dobre serce Piwońskiego pod naporem próśb jego rodziny, żeby mu jednak dać jakąś szansę życiową. Może się zmieni. Może nie jest najsłuszniejszą rzeczą od razu przekreślić takiego typa, pozostawić go bez pracy, a tym samym usankcjonować jego nieróhstwo, wał- koństwo i chuligaństwo.

Dr Sołtysik nie/jest przekonany, krytykuje i po­tępia.

Potem nastąpiła relacja o szelmostwach felczera Knysia r— kierownika Wydziału Zdrowia PPRN

i w jednej osobie kierownika Ośrodka Zdrowia w Wincentowie.

Czy wiecie o tym, że jak mu jakaś kandydatka na pielęgniarkę, na rejestratorkę czy laborantkę nie da d..., to nic z posady? Otoczył się felczerami, i to przeważnie jeszcze głupszymi od siebie, i tworzą zwartą, łobuzerską klikę. A któż to się włamał do szafy w Ośrodku Zdrowia, w której siostra Monika przechowuje spirytus, jeśli nie dwaj felczerzy —

51

kumple pana kierownika? Milicja prowadzi śledztwo. Przecież za jednym z tych felczerów przyszły nawet listy gończe, bo zgwałcił dziewczynę w poprzednim miejscu swego pobytu.

Knysiowi potrzebna jest taka świta. Siedzi w Win­centowie, ograbia tam chłopów, ile się tylko da, za każdą wizytę pobiera wygórowaną opłatę — wszyst­ko bezkarnie. A jakżeby inaczej dorobił się samocho­du, skoro przyszedł tu przed rokiem w wytartym płaszczu i tenisówkach (w zimie!)? Robi zresztą, ile wlezie, „na lewo” w Wydziale. Wszystkim wiadomo, że sprzedał siatkę przeznaczoną na ogrodzenie Ośrod­ka Zdrowia. W ogóle zaś całe jego urzędowanie ogra­nicza się do podpisania kilku świstków w ciągu ty­godnia i na pobieraniu poborów, dodatków do pobo­rów, premii i diet.

Najnowszym wyczynem Knysia ma być sprowa­dzenie z powrotem do miasteczka dr Leokadii Ga- gackiej, która już tu kiedyś pracowała i to bodaj nawet dwukrotnie. Już nawet remontują dla niej mieszkanie w domu przy rynku, naprzeciwko domu, który dr Sołtysik dzieli z dyrektorem.

A czy wiecie kolego, kto to jest dr Gagacka? Nomen-omen, kolego, nomen-omen! Ordynarna dziw­ka (z tych starszych), która nie przebiera ani w chło­pach, ani w środkach, ani w słowach. Co kilka mie­sięcy zmienia miejsce pobytu, wyjeżdża zewsząd z awanturą, z procesem o zniesławienie albo skan­dalem z powodu rozbicia jakiegoś miejscowego sta­dła.

Dr Sołtysik twierdzi, że nie powinniśmy dopuścić ani do osiedlenia się tu tej pani, ani do dalszego sterowania sprawami Służby Zdrowia przez postać tak nikczemną jak felczer Knyś. Należy więc coś przedsięwziąć, aby w lecznictwie miasteczkowym za­częło się lepiej dziać. Dr Sołtysik wyraził pogląd, że właśnie ja mógłbym wiele w tym kierunku zdziałać, że wierzy głęboko w możliwość naszej, nas dwóch, owocnej współpracy, zapewnił mnie o swej bardzo wielkiej życzliwości i przyjaźni.

Cóż? Powiedziałem mu, że nie czuję się ani zdolny, ani powołany do ingerowania w sprawy Wydziału Zdrowia. Ja? Niby z jakiego tytułu?

Odpowiedział mi kilkoma komplementami równie gładkimi co nieszczerymi. Ten człowiek przeraża mnie. Zieje nienawiścią do wszystkich i wszystkiego. Jeżeli nawet we wszystkim, co uważał za właściwe powiedzieć mnie, jest ziarno prawdy, to jednak naj­istotniejszą wiadomością, którą wyniosłem z tej roz­mowy, jest fakt, iż Sołtysik pod obłudną maską kur­tuazji kryje oblicze niebezpiecznego intryganta. Do­brze, że sobie wreszcie poszedł.

Nie mogę jednak przestać myśleć o sprawach, które poruszył. Dyrektor szpitala może istotn;e zbyt mało interesuje się jego gospodarką, ale jest to człowiek niewątpliwie uczciwy i prostolinijny. Nie chce wpraw­dzie ulepszać świata czy bodaj Miasteczka, nie usi­łuje uzdrawiać miejscowej służby zdrowia ani refor­mować władz powiatowych, ale nie słyszałem nigdy, aby o kimś mówił źle albo aby komuś chciał szko­

dzić. Może dlatego, że w ogóle mówi bardzo mało? Raczej jednak dlatego, że naprawdę daleki jest od wszelkich intryg, zawiści i tzw. „rozróbek”.

A Piwoński? Nie wierzę, aby był nieuczciwy. Na pewno nie. Po jakie jednak licho te ciągłe transakcje z baranami? Rzuciła mi się również w oczy jakaś zależność Piwońskiego od dozorcy. Intendent nie tyl­ko często nie usiłuje zwrócić uwagi zaniedbującemu się w swych obowiązkach dozorcy, lecz nawet zastę­puje go w najrozmaitszych pracach gospodarczych. Dlaczego?

Już późny wieczór. Z Miasteczka dobiegają dźwię­ki jakiegoś zbyt głośno nastawionego radia. Słychać turkot kół w kasztanowej alei wiodącej do szpitala. Co też to znowu może być? Poród? Wypadek? Za kilka minut będę to wiedzieć.

20.9.57

Dr Gagacka przyjechała do Miasteczka i dziś ją poznałem. Gdy stanęła w drzwiach mego pokoju, ca­łe je prawie zajmując swoją potężną postacią, jaskra­wo wymalowana, połyskująca klipsami i paciorkami ze srebrzonego szkła, od razu wiedziałem, że to właś­nie ona. Przyszło mi zarazem na myśl, że jeśli o nią chodzi, to dr Sołtysik chyba nie bardzo przesadził. Nieomylnym instynktem, który mi pozostał z pewne­go dawnego, nader wesołego okresu mego życia, roz­poznaję zawsze „ten rodzaj” kobiet.

A zatem jest już nas w Miasteczku pięciu lekarzy. Moje stanowisko lekarza szpitalnego pozwala mi trzymać się na uboczu, a zarazem stwarza wygodną pozycję obserwacyjną. Zobaczymy.

Dyrektor pojechał na polowanie i jestem w szpi­talu sam. Zrobiłem już popołudniową wizytę i po­siedziałem trochę na porodówce. Pani Zofia poczę­stowała mnie gotowanymi gruszkami. Tak się z nią czasem mile gawędzi.

23.9.57

Umiera kilkumiesięczne, całkiem odwodnione dziec­ko. Nikt z nas nie umie założyć mu kroplówki. Pew­ność, że można uratować to życie, a tymczasem po­zwala mu się gasnąć, nie daje mi spokoju.

25.9.57

Wydarzenia ostatnich dni przetoczyły się z wielką szybkością i wciągnęły mnie w wir spraw całkowicie mi obcych i nowych.

Zaczęło się od tego, że zostałem telefonicznie we­zwany przez przewodniczącego Prezydium PRN. Po raz pierwszy mówiłem z tym człowiekiem i wciąż jeszcze jestem pod wrażeniem tej rozmowy.

Wychodząc z jego gabinetu wiedziałem z całą pew­nością, że jest to człowiek bezkompromisowy i kon­

sekwentny, jasno zdający sobie sprawę, czego wymaga przede wszystkim zaś prawdziwy komunista, bez re­tuszu i blagi, z tych, o jakich wiele się słyszało w dniach mojej młodości.

Wydało mi się rzeczą niezwykle krzepiącą, iż ta­kich ludzi można jeszcze czasem spotkać i to w do­datku w takiej zapadłej, dalekiej od cywilizowanego świata mieścinie. I dlatego zgodziłem się na jego propozycję.

Mówił mi wiele o sprawach powiatu i Miasteczka, przede wszystkim zaś o sprawach służby zdrowia.

O tym, że źle się dzieje, że należałoby zreorganizować lecznictwo otwarte, zlikwidować w większych wsiach punkty felczerskie, ściągnąć nowych lekarzy, rozbu­dować szpital, uruchomić stację Pogotowia Ratunko­wego, zbliżyć pomoc lekarską do ludności wiejskiej powiatu, zapewnić ją wszystkim mieszkańcom.

Widzicie, doktorze, jestem tu właściwie sam. W środku przewodniczący, a wokół pusto. Pomóżcie mi.

Jestem więc kierownikiem Wydziału Zdrowia. W spadku po Knysiu, który wyleciał z hukiem, pozo­stało mi mnóstwo zaległych spraw, na których się nie znam. Zapotrzebowania, ankiety, faktury — słowem stos skoroszytów z nie uporządkowanymi, z lekka przerażającymi mnie papierami. Pozostały też trzy, całkowicie nieprzywykłe do jakiejkolwiek dyscypliny pracy, urzędniczki, referent personalny o wyglądzie

i zachowaniu debila (któr£ dotychczas wszystko za­

56

łatwiał w zastępstwie Knysia), magazynier, którego nigdy nie ma, i kilku felczerów w kolumnie sanitar­nej, którzy dla odmiany zawsze są, siedzą bezczynnie całymi dniami w jednym z dwóch obskurnych po­koików Wydziału i „wybierają się” w teren.

Dam sobie chyba radę i z tymi papierami, i z tymi ludźmi. Wstąpiło we mnie zupełnie nowe uczucie. Może rzeczywiście na coś się tu przydam, może uda mi się coś zrobić, może tutaj życie moje będzie jednak miało jakiś sens.

Naszkicowałem projekt budynku stacji Pogotowia Ratunkowego i już architekt powiatowy nadaje temu projektowi formę planów i kosztorysów. Dostajemy tzw. barak szwedzki i zaadaptujemy go do potrzeb stacji. Stanie on na terenie ogrodu szpitalnego, tuż przy bramie wjazdowej, tak aby można w nim jed­nocześnie umieścić portiernię szpitala i tym samym zlikwidować wolny wstęp niepowołanych osób na ten teren.

Zawsze oburzało mnie, że nie zamkniętą furtką przy bramie wjazdowej, kto tylko chciał, wchodził o każ­dej porze dnia i nocy do ogrodu, a nawet do bu­dynku szpitalnego. Tędy wchodzili o najnieodpowie- dniejszych godzinach odwiedzający, którym czasem przy nieuwadze czy dobrotliwości (?) pielęgniarki udawało się przedostać na oddział, mężowie i rodziny rodzących, krążące następnie pod oknami porodówki, miejsoowa łobuzeria na pogwarki z którąś z salo­wych albo po prostu w niedzielne popołudnia i wie­czory wszystkie miejscowe parki, które nieraz wy-

płaszała z krzaków groźna p. Michalina. Poza nią nikt właściwie nie interesował się intruzami.

Dr Sołtysik odwiedził mnie ponownie, pełen dekla­racji przyjaźni, gotowości pomocy i współpracy. Być może, sądziłem go zbyt surowo, może istotnie ma dobre chęci, a tylko zbyt przesadny i przesłodzony sposób wyrażania ich sprawia wrażenie obłudy? W każdym razie nie mam powodów odrzucać życzli­wości tego człowieka. Jego doświadczenie i znajomość miejscowych stosunków może być mi bardzo pomoc­na. Natomiast jego uprzedzenia czy niechęć do innych miejscowych lekarzy nie będzie mogła mieć najmniej­szego wpływu na moje postępowanie. Gdyby przy­padkiem liczył na to — omyli się.

22.10.57

Ciężką miałem noc. Kiedy przed pójściem spać oglądałem rodzącą, wydawało mi się, że jest wszyst­ko w porządku. Dyżur miała wprawdzie jedna z dwóch młodych położnych, ta, na której dyżurach zawsze zdarzają się nieprzewidziane wypadki, ale trudno uwierzyć w jakieś takie prawo nie kończącej się serii. Tymczasem przed godziną drugą wyciąg­nęła mnie z łóżka i to nie byle jaką wiadomością:

Panie doktorze, u tej kobiety skurcze są coraz dłuższe, a teraz to jak gdyby nie było przerwy... '

Już idę.

Łatwo powiedzieć, łatwo wyskoczyć z łóżka i wło­

żyć fartuch na piżamę, ale co dalej? Chwytam pod­ręcznik Becka, nerwowo szukam w skorowidzu: Pęk­nięcie macicy 173, 176 — postępowanie 177.

Przerzucam kartki, czytam: Zagrażające pęknięcie macicy... Przebiegam szybko stronę oczami... jest przebieg kliniczny... jest wreszcie: postępowanie.

Czytam: „Pęknięcie macicy wymaga zdecydowane­go wkroczenia operacyjnego drogą otwarcia jamy brzusznej.”

Panowie, którzy piszecie podręczniki, panowie, któ­rzy uczycie nas sztuki lekarskiej, którzy macie sale operacyjne, asystentów, anestezjologów, instrumen- tariuszki! Co ja mam robić? Mam pustkę w głowie, nie mogę sobie przypomnieć, co się wstrzykuje, aby rozluźnić skurcze mięśni, czy coś w ogóle — nie pa­miętam.

Alarm okazał się fałszywy. Skurcze były wprawdzie intensywne i stosunkowo długotrwałe, ale pauzy wy­stępowały jak najwyraźniej. Żadnych innych obja­wów zagrażającego pęknięcia macicy. A czy poznał­bym, gdyby były? Nie wiem.

Nie wyszedłem już z porodówki aż do ukończenia porodu. Potem też nie mogłem zasnąć.

Rano miałem sporo pracy w Wydziale: korespon­dencja, przelewy, narada z inżynierem. Ledwo zdą­żyłem na obiad, głodny jak przysłowiowy pies, bo zapomniałem dziś zjeść śniadania.

Za to wtrząchnąłem sobie olbrzymią porcję piero­gów ruskich. Siostra Agata robi wyśmienite. Chorzy ich wprawdzie nie lubią — wolą najgorsze mięso od

jakiegokolwiek jarskiego dania. Podobno tak na wsi jest wszędzie. Ja natomiast zajadam się tym przy­smakiem. Kazałem sobie zostawić jeszcze i na ko­lację.

25.10.57

Korzystamy z pięknej, słonecznej pogody i ostat­nich ciepłych dni. Zwieźliśmy bloki prefabrykowane

i dziś zaczęto układać fundamenty. Mamy też już na placu budowy drewniane elementy baraku i jeszcze w tym tygodniu cieśle zaczną dopasowywać je

i przygotowywać do montażu. Będziemy więc mieć Stację Pogotowia. Nie trzeba będzie w razie wypad­ku czekać godzinami na karetkę z najbliższego mia­sta, nie trzeba będzie wieźć ciężko chorych godzinami furmanką do szpitala.

Z budowy i jej postępów zadowoleni są chyba wszyscy oprócz mojej księgowej w Wydziale. Zrobiła mi parę scen, że kosztorys jest „zawyżony”, że na tym paragrafie (licho wie, jaki to jest) nie mamy dość pieniędzy, itd. Męczy mnie tymi paragrafami, a przecież doskonale wiem, że chodzi jej o coś innego. Chciała koniecznie, aby budowę stacji powierzyć jej mężowi, który jest majstrem murarskim. Zrobili na­wet coś w rodzaju kosztorysu. Kiedy jednak wybra­łem się na małą wycieczkę rowerem do sąsiedniej wsi; aby zobaczyć wzniesioną przez niego budowę (pożal się Boże!), sprawa przestała być aktualna.

Teraz usiłuje dokuczyć mi, jak tylko może. Przy­chodzi jej to tym łatwiej, że sprawy finansowe na­szego Wydziału są wyjątkowo zagmatwane, a ja sła­bo się w nich orientuję, a i to dzięki pomocy p. Pi­wońskiego, który udzielił mi kilku lekcji księgowości — coś w rodzaju prywatnej korepetycji — kurs skrócony.

Wydział nasz od kwartału zalega ze sprawozdaw­czością, księgowość (dziennik — główna!) nie była prowadzona należycie od przeszło pół roku, inwen­taryzacji nie dokonano w żadnym z obowiązujących terminów, a stan magazynu stanowi dla wszystkich wielką niewiadomą, magazynier zaś przed kilkoma dniami poszedł do wojska. Pan Piwoński doradza

i pomaga w tych wszystkich kłopotach, znalazł mi na­wet nowego magazyniera, starszego człowieka o nieco niesamowitym wyglądzie, podobno jednak wyjątkowo sumiennego i pracowitego. Niesamowity wygląd p. Zielińskiego polega na włosach sięgających niemal ramion. Ponadto jest mocno głuchy.

1.11.57

Mamy więc epidemię grypy. Na piętrze zajęte już wszystkie łóżka, a nawet dwa zapasowe na korytarzu. Dyrektor zrobił dziś generalną czystkę i wypisał kil­ka babek od miesięcy leżących w szpitalu. Stare są, chore są, ale leżeć mogą w domu. Stanowisko jak najsłuszniejsze, zobaczymy tylko, kto i kiedy po nie z tego domu przyj edzie.

61

Cały oddział szpitalny mamy też w internacie, przy ■ miejscowym liceum, gdzie j est-już ponad 20 przypadł ków. Zajęcia szkolne są oczywiście zawieszone aż do wygaśnięcia epidemii. Internatem opiekuje się dr Po- pielska jako lekarz szkolny. Byłem tam wczoraj z urzędu. Warunki urągające naj elementarniejszyn® zasadom higieny; po prostu zwykły, lepki, cuchnący brud na każdym kroku. Łóżka stło<&Qlię^jedno przy^ drugim, brak możliwości wywietrzenłśhi sali, . brak umywalni, daleka droga przez korytarz do źle funk­cjonującej ubikacji.

ĄjĄr- Jak pani, lekarz, szkolny, może dópuśeić do ta^i kiego stanu? — pytam później w szpitalu kol. Po- piełską.

Tak, tam jest bardzo źle 'A? odpowiada i- kiwa z przejęciem głową.

Zastanawiam się nad tym, kto, kiedy i przy jakiej! okazji ma nauczyć tę biedną, w olbrzymiej większości wiejską młodzież zasad higieny, zamiłowania1 do czyi stości i porządku, jeśli nie robi tego -nauczyciel, \y£l chowawca, kierownik internatu ani lekarka szkolna|| Widziałem tam przy okazji dwie młode, wymuska- ne, podmalowane, schludnie wyglądające nauczy cięli ki. Ze też ich nie razi brud otoczenia, że nie przyjdzie im do głowy, aby coś tu jednak: zmienić. Co wobee; tego przychodzi im do głowy?

Rozmawiałem na ten temat z dyrektorem, powici dział mi, że to znana sprawa, wie o tym najlepiej, ,bo coraz to któraś z jego córeczek przynosi do dom% wesz ze szkoły.

62

Nie usiłował ,pan interweniować? Ani pani do­ktorowa? :

Machnął tylko ręką: - v{>h-,A na ,cóż by się to zdało?!

' Zastanawiam się; ¡czy nie mógłbym jakoś „odgór­nie” wpłynąć na poprawę ¿ego stanu w szkole i in­ternacie. Może gdybym miał do pomocy kolumnę sa­nitarną, ale tu na tych trzech tępych wałkoniów liczyć nie można. I nic nikogo nie obchodzi.

31151

Odwiedził mnie dziś felczer Chaberek z Pniewa Górnego. Ten sam, o którego wyczynach tyle się na­słuchałem od czasu przyjazdu do Miasteczka. Cha­berek, który leczy wszystko., przyjmuje porody i sta­wia cięte bańki w liczbie do stu sztuk! Mieliśmy tu już niejednego SzJ jego pacjentów.

.Ponieważ Chaberek nie ma prawa praktyki na te­renie naszego powiatu, wysłałem mu przed kilkoma dniami odpowiednie pismo z Wydziału Zdrowia. W odpowiedzi na nie zjawił się osobiście, a że przy­jechał dość późno (18 kilometrów furmanką z orga­nistą) nie zastali mnie w Wydziale, przyszedł do szpitala.

Wysoka, przygarbiona, szara postać, o zmiętej twa­rzy, wylęknionych z lekka oczach i hitlerowskim wąsiku. Mówi głosem wzruszonym (jak on to, u licha, potrafi?), że pragnie spokojnie, pożytecznie pra­

63

cować, że ma chorą żonę i czworo dzieci, że tylko od mojej dobrej woli zależy, aby utworzono w Pnie­wie Górnym punkt felczerski i aby on mógł tam ofi­cjalnie pracować.

Wyjaśniam mu, że otwarcie nowego punktu fel- czerskiego nie zależy ode mnie, że nie ma w tej chwili możliwości finansowych, że nie było w planie. Wyjaś­niam mu również, że gdyby nawet takie możliwości istniały, to miałbym poważne wątpliwości co do po­wierzenia mu placówki leczniczej, gdyż wykazuje skłonności do przekraczania swych kompetencji, i mieliśmy dowody na to, że szkodzi zdrowiu lu­dzi.

Chaberek zamiotał się w krześle z miną przerażoną. Zapewnił mnie, że świetnie się zna na medycynie, że ludzie go ubóstwiają, że ma doskonałe wyniki lecze­nia, ja zaś jestem do niego uprzedzony i krzywdzę go straszliwie.

Gdybym nie był felczerem, tylko lekarzem, to pan doktór tak n:e mówiłby do mnie.

Oczywiście, ponieważ gdyby pan był lekarzem, nie robiłby pan tego, co pan robi.

A czy to naprawdę jest taka różnica?

Tym gorzej, że pan tego nie widzi. Owszem, jest różnica.

Cóż ma się więc ze mną stać?

Znajdzie pan sobie jakąś placówkę w innym powiecie.

—• Ale ja chcę w Pniewie! Tam jestem potrzebny. Przywykłem do ludzi i oni do mnie. Gdyby można

było otworzyć ten punkt w Pniewie, to jeśli nie ma w planie, ja wcale nie żądałbym pensji...

Głupi czy ze mnie wariata struga? Zastanawiając się nad tym dość istotnym problemem, przeglądałem jego papiery. Jest z tego samego rocznika co ja. Przy­glądam się jego fotografii w dyplomie felczerskim — twarz znacznie młodsza, niezmięta, bez wąsików i jak gdyby znajoma. Chaberek.

Zauważył moje zastanowienie się.

Ja bardzo przepraszam, ale czy pan doktór studiował w... na Uniwersytecie w...? — podał rok i miasto, w którym odbywałem I rok studiów lekar­skich. A więc studiowaliśmy tam razem, dwa pierw­sze lata razem.

Chaberek? Oczywiście, chudy dryblas w butach z cholewami. Pamiętam, że na pierwszej zabawie podarł pończochę koleżance, która potem... Tak, prze­cież niedawno jeszcze się z nią widziałem. Po II roku ja przeniosłem się na inną uczelnię, a on teraz mi to opowiada, po oblaniu po raz szósty chemii fizjo­logicznej zwątpił, zaciął się, rzucił studia, pracował, rozpił się, pili tak na umór razem z ojcem, wreszcie skończył szkołę felczerską i tak od wsi do wsi tuła się z żoną i dziećmi. Jedno dziecko od pół roku jest w prewentorium.

Nie potrafię oprzeć się myśli, że może ja mógłbym był się znaleźć na jego miejscu. I ja miałem kłopoty z chemią fizjologiczną, i ja potem miałem urlop dzie­kański, kilkuletnią przerwę w studiach, pracowałem, piłem. Może nie skończyłbym nigdy medycyny, gdy-

by się nie był znalazł ktoś, kto mi pomógł, kto ze mną razem szedł przez wszystkie egzaminy, ktoś, dla kogo zrobiłem wszystko, a żaden wysiłek nie wyda­wał mi się zbyt wielki, zbyt uciążliwy czy niepo­trzebny.

Kolego, chciałbym wam pomóc. Wybijcie sobie z głowy Pniewo, przestańcie partaczyć, rzućcie wieś, trzeba zacząć jakoś normalnie żyć.

Powiedział, że zgodzi się na wszystko i uradziliśmy wspólnie, że obejmie pracę w Kolumnie Sanitarnej, po południu będzie miał kilka godzin w szpitalu, a gdy uruchomimy Pogotowie, zostanie dyspozyto­rem. A więc w przyszłym miesiącu zjedzie do Mia­steczka, w międzyczasie zaś rozejrzy się tu za miesz­kaniem.

Przy pożegnaniu mówię mu:

A do porodów na wszelki wypadek przestańcie chodzić!

Dlaczego? Żeby pan doktór widział, jak ja to zręcznie robię!...

Nie jestem pewien, czy sobie nie ściągam nowego kłopotu na głowę z tym całym Chaberkiem, ale nie umiałem inaczej postąpić. Mam widocznie wybitne skłonności do kumoterstwa. Już to w sobie kiedyś zauważyłem.

• •

7.11.57

Zdarzenia ostatniego tygodnia wstrząsnęły Mia­steczkiem, szpitalem i mną. Trudno uporządkować myśli i fakty. Sądzę jednak, że należy to wreszcie uczynić. Sprawa śmierci 17-letniej dziewczynki, uczennicy XI klasy rozpoczęła się dla mnie o 12 godzin wcześniej, niż dla Miasteczka. Rozpoczęła się mianowicie wieczorem 31 października, z chwilą gdy wezwała mnie do chorej siostra Józefa, młoda, ładna zakonniczka, która przyszła do nas po siostrze Annie.

Panie doktorze, czy nie zechciałby pan doktór zajrzeć na „czternastkę”, ta dziewczynka dusi się, od kilku dni skarży się na gardło. Czy to nie będzie dyfteryt?

Dziewczynka, śliczna, czarnowłosa i czarnooka, leży u nas już trzeci tydzień, choruje zaś od sześciu lat. Endocarditis lenta rheumatica. Przyszła z nawrotem dużych dolegliwości stawowych, ale ostatnio czuła się znacznie lepiej i oznaczono już nawet bliski dzień jej wypisania. Zauważyłem wprawdzie, że od dwóch dni ma kompres na szyi, ale ostatecznie ani to moja sala, ani moja chora. W nocy jednak wszyscy cho­rzy są moi.

Nie wiem, czy zapomnę kiedykolwiek to, co zoba­czyłem tego wieczora na sali nr 14. Dziewczynka le­żała blada, zlana zimnym potem, ciężko dysząca. Z kącików ust sączyła się obficie ślina. Nie wziąłem nawet do ręki przyniesionej przez siostrę szpatułki.

67

Wiedziałem, nim jeszcze usłyszałem furczenia, świsty, całą orkiestrę rzężeń, szamotanie się serca.

Siostro 0,01 morfiny, już! Obrzęk płuc!

Na rękach przeniosłem dziewczynkę do separatki. Siostra otula ją kocami, ociera ligniną obficie spły­wającą ślinę.

Siostro, proszę zdjąć ten kompres...

Panie doktorze, tak dziwnie...

Zaraz ci przejdzie.

Czy ja umrę?

Nie, nie umrzesz.

Jak dobrze w tym pokoju, jaki pan strasznie dobry, że pan mnie tu przeniósł. Jak mogliście mnie tam trzymać z tymi starymi babkami? Ciągle jęczą, smrodźą, charczą, nie mogłam już wytrzymać.

Wszyscy będziemy kiedyś starzy, jęczący...

Czy jest pan pewien, że j a będę stara?

Oczywiście, a czemuż by ¡nie?

Dlatego, bo pan wie tak samo dobrze jak ja, że nigdy nie będę stara. Doktorze, znów mi gorzej...

Mierzę ciśnienie. Słucham serca — nie mogę ode­rwać fonendoskopu od jej piersi, tak przerażające jest to, co tam się dzieje.

Siostro, 1/4 strofantyny w glukozie, wziąć 20 ml. Wpadam na chwilę do mego pokoju, przerzucam

podręczniki: Aleksandrów, Orłowski, „Vademecum”. Wszędzie natrafiam jak na mur nie do przebycia na zdanie: „Jednym z najskuteczniejszych środków leczniczych w obrzęku płuc jest wziewanie tlenu.'1 Nie mamy tlenu.

68

IMUUtMM

Ślina toczy się ooraz obficiej i jest coraz wyraź­niej podbarwiona na kolor różowy. Dziewczynka rzuca się niespokojnie.

Panie doktorze, może jeszcze jeden zastrzyk... po pierwszym było mi lżej... niech pan coś robi, czy pan nie widzi, że ja umieram? Róbcie 5, 10, 100 za­strzyków! W lesie są takie piękne kwiaty, a pan po­zwala, żebym umierała...

Nie umrzesz...' Musisz przecież zrobić maturę.

■— Tak, za kilka miesięcy mam maturę. Jakie stu­dia radziłby mi pan wybrać?

Patrzy na mnie badawczo, chce mnie złapać na wahaniu, na niepewności. Mówię więc byle co, mó­wię, że powinna iść na prawo, bo jest taka wygadana.

Nie, nie pójdę na prawo. Pójdę na cmentarz... jutro. Jaki jutro będzie dzień? Pierwszy listopada, no właśnie — Wszystkich Świętych, a więc i mój. A teraz niech pan przestanie mnie oszukiwać i po­wie, czy po śmierci czuje się cokolwiek i czy będę czuła ciężar tej masy ziemi, którą mnie przyrzuci­cie?

Siostro, jeszcze 1/2 mf. Okryć ją szczelnie, pod­łożyć jeszcze jedną poduszkę i otworzyć okno.

I tak przez całą noc trwała narastająca męka te­go dziecka i nasza dramatyczna, beznadziejna walka

o jego życie. Dziewczynka na przemian majaczy, ję­czy, rozmawia z nami zupełnie przytomnie.

Wie pan, podobałam się chłopcom. Czy panu się podobam?

O tym będziemy mówić, jak wyzdrowiejesz.

69

No tak, pan jest stary... Czy wie pan, źe się jeszcze nie całowałam?

Zdążysz.

Około czwartej nad ranem zaczęła się gwałtownie domagać wezwania księdza. Niecierpliwiła się, rzu­cała, krzyczała, że musi mu powiedzieć ważne rze­czy, żeby posłać natychmiast, bo będzie za późno.

Ksiądz był u niej bardzo długo. Przyszedł do mnie, potem do dyżurki.

Czy jest jakaś nadzieja?

Żadnej.

Umarła o jedenastej przed południem.

To, co zdarzyło się potem, nie da się oczywiście pod żadnym względem porównać z tragicznymi go­dzinami umierania dziewczynki, stanowiło jednak dla nas i dla Miasteczka przeżycie wstrząsające i bodaj bez precedensów.

Otóż w kilka godzin po jej śmierci, dyrektor miejs­cowego liceum zaalarmował Komendę Milicji, a na­stępnie Prokuraturę Powiatową wieścią o spowodo­waniu śmierci dziewczynki przez lekarzy szpitala...

Podobno początkowo zdania nauczycieli liceum, przejętych śmiercią uczennicy, były podzielone. Wy­suwano przypuszczenia, iż przyczyną zgonu była nierozpoznana błonica lub inna choroba zakaźna. Mówiono, iż śmierć nastąpiła nagle w efekcie nie­właściwej iniekcji. Tę ostatnią wiadomość podano prokuratorowi, a jednocześnie rzucono na żer miesz­kańców miasteczka.

Miasteczko pochwyciło łakomie sensacyjny kąsek.

70

l/utttMtMiitttim

Oszczercza bzdura z szybkością pożaru ogarnęła Mia­steczko i wsie okoliczne. Tłumy gapiów zaczęły oble­gać kostnicę szpitalną. Ludzie skupiali się dużymi grupami na rynku, komentując wiadomość. Tylko

o tym mówiono w knajpach, na ulicy i w autobu­sach. Coraz głośniej padały słowa niesławy i groźby pod adresem lekarzy szpitalnych. Zaczęto wspominać wszystkie dawne i nowsze, istotne i zmyślone prze­winy całej miejscowej służby zdrowia. Rozszumiało się złowrogo Miasteczko i od szeregu dni obryzguje błotem obmowy i oszczerstw szpital i nas.

Na polecenie prokuratora dokonano sekcji zwłok zmarłej, ale wyniki sekcji, całkowicie potwierdzają­ce rozpoznanie kliniczne, nie dotarły do świadomo­ści miasteczkowian. Plotka narasta w dalszym ciągu. Miasteczko podnieca się nonsensowną wieścią, iż ser­ce zmarłej przekazane zostało do Krakowa, celem stwierdzenia rodzaju leku, który zabił dziewczynkę. Mówią o tym z przekonaniem nawet urzędniczki w Wydziale Zdrowia.

W szpitalu toczy się codzienne, trudne życie. Są­dzę, iż należy głęboko ubolewać, że tymi, którzy nie zawahali się pracy naszej uczynić jeszcze cięższą, byli właśnie nauczyciele. Ci, od których oczekiwaliśmy największego zrozumienia i pomocy, okazali się tak gorliwymi siewcami zamętu w umysłach miejscowej ludności. Hańba niesławnym rycerzom ciemnoty!

Do wzburzenia umysłów przyczyniły się także w znacznym stopniu wypowiedzi księdza, który przy­jął jak najpoważniej wszystko, co to biedne dziecko

71

powiedziało mu w przedśmiertnych majaczeniach. Trzykrotnie — przy wyprowadzeniu zwłok z kostni­cy, na cmentarzu w czasie pogrzebu i w niedzielnym kazaniu, przedstawił zmarłą jako świetlaną męczen­nicę i apostołkę. Apostolstwo jej polegać ma na tym, że przekazała przez księdza nawoływanie do młodzie­ży, aby się poprawiła, aby porzuciła grzech nieczy­stości i grzechy pomniejsze, aby weszła na prawą drogę.

Tłumy ludzi odwiedzają codziennie grób. Wieje średniowieczem.

Zastanawia mnie, czemu ksiądz, który o piątej rano wiedział, iż stan dziewczynki nie rokuje żadnych na­dziei, nie wspomniał o tym ani t słowem, gdy oskar­żono nas, iż nieodpowiednim lekiem zabiliśmy ją

o jedenastej przed południem.

Jakimś najdalszym zakątkiem myślenia nie mogę zapomnieć tego bezdusznie założonego kompresu...

12.11.57

Budowa Stacji Pogotowia postępuje powoli. Inży­nier naciska o gotówkę, nasyła mi majstrów, a tym­czasem moja księgowa najpierw zwlekała, tłumacząc się .brakiem zleceń wydziału finansowego, a teraz... jest na zwolnieniu lekarskim. Baba jak piec, młoda i zdrowa, licho wie, z jakiej racji dr Gagacka dała jej 6 dni zwolnienia?

Sytuację znów uratował Piwoński, pożyczając mi

1000 zł z kasy szpitalnej. Wypłaciłem cieślom i już mam pewność, że będą pracować w przyszłym tygod­niu. Zeby tylko pogoda utrzymała się jakiś czas, bo jak zaczną się deszcze, to trzeba się będzie na 3—4 miesiące pożegnać z budową.

Dr Gagacka była dziś u mnie ze skargą na dr Soł­tysika, który jako kierownik Ośrodka Zdrowia podo­bno szykanuje ją, sprawdza recepty, krytykuje roz­poznania. Przy okazji nie omieszkała powiedzieć mi, że w związku ze śmiercią tej dziewczynki dr Sołtysik informuje wszystkich, iż na miesiąc przed śmiercią badał ją i stan serca nie był taki, aby usprawiedli­wiał nagłe zejście. Wszyscyście dobrzy.

Pojadę chyba dziś po południu do miasta, wyrwę się stąd na kilka godzin, zapomnę o tych miastecz­kowych kłopotach. Jeśli pojadę wcześniejszym auto­busem, zastanę jeszcze znajomych na poobiedniej ka­wie w „Leśniczance”.

18.11.51

Ciężki, ciężki dzień. Jeszcze przed śniadaniem robi­łem skrobankę. Kobieta jest u nas za mojej bytności już po raz drugi. W jamie macicy drobne, cuchną­ce resztki łożyskowe i trochę skrzepów. Nikt się nie dowie, co było powodem poronienia, czy jej ktoś pomógł, czy też sama wywołała je jakimś zbrodni­czym, haniebnym sposobem.

P. Michalina opowiadała mi, że dawny dyrektor

73

miał zbiór przedmiotów wydobytych z ciężarnej ma­cicy. Były tam podobno i druty ułamane, i zastruga- ne kołeczki różnej długości i nieostrugane gałązki drzew. Miał tego pełne pudełko. Szkoda, iż zbiór ten przepadł po jego śmierci. Stanowiłby interesu­jący eksponat do muzeum historii medycyny.

Trzy godziny siedziałem w Wydziale Zdrowia. By­ło sporo poczty i interesantów, telefony z Wojewódz­twa, kontrola z Wydziału Finansowego. Ku mojej cichej radości zbesztali uczciwie księgową.

Potem przyszedł zdenerwowany i zaperzony dr Soł­tysik ze skargą na dr Gagacką. Nie chciał mówić przy „personalniku”, z którym dzielę pokój, i odpro­wadził mnie do szpitala.

Po drodze opowiadał mi, że w Ośrodku dzieją się z winy dr Gagackiej rzeczy karygodne i że on nie może za nic przyjmować odpowiedzialności. Dr Ga- gacka odsyła chorych z Ośrodka do swego prywatne­go mieszkania pod pozorem, iż w Ośrodku nie wolno jej długo badać i nie wolno wypisywać zbyt dro­gich lekarstw. Pobiera opłaty za powtórzenie rece­pty. Wypisuje nieubezpieczonym recepty z odpłatno­ścią 30%. Zadał sobie ten trud, przesiedział w apte­ce kilka godzin i znalazł cały plik takich recept. Zacytował mi szereg nazwisk, które zresztą nic mi nie powiedziały.

Przy okazji powiedział mi, że dr Gagacka zdążyła już pokłócić się z gospodarzem domu, w którym mieszka. Awantura była taka, że słychać było w ryn­ku, a teraz obie strony wniosły skargę o zniesławie­

74

nie, bo gospodarz nazwał lekarkę — starą kurwą, ona zaś wypomniała mu, że za darmo wyleczyła jego dzieci z parchów.

Dr Sołtysik sugeruje, żeby dać Gagackiej wymó­wienie. Muszę się jednak zastanowić, czy nie znalaz­łoby się jakieś inne wyjście z sytuacji. Trzeba będzie z nią porozmawiać, obowiązek nie najprzyjemniejszy, ale bądź co bądź obowiązek.

W szpitalu też czekali na mnie interesanci. Jakaś babina, która prosiła na wszystko, żeby ją zbadać „prywatnie”, bo jest bardzo cierpiąca „na wszystko”. To brzmi trochę podejrzanie i rzeczywiście po bada­niu dowiaduję się, że jest jej potrzebne świadectwo lekarskie, bo milicja przyłapała w jej domu bim- brownię „na pełnym chodzie” i teraz będzie miała sprawę sądową.

A to, panie doktorze, tylko trochę tego było, na lekarstwo i dla swoich potrzeb, do kompresów i do nacierania, jak mnie te nogi tak strasznie bolą.

Napisałem, że stwierdziłem rozedmę płuc znacznego stopnia, nerwicę ogólną, żylaki podudzia. Nie wiem, czy jej się to na wiele przyda. Zapłaciła 100 zł i za­powiedziała, że przyjdzie niedługo, może we wtorek, z przepięknym serkiem.

Potem weszła żona piekarza z Wilczysk z prośbą

o przedłużenie karty zdrowia — jej i męża. Mąż wprawdzie nieobecny, ale są wszystkie wyniki ostat­nich badań. Tak trudno się wyrwać z piekarni i cały dzień trzeba stracić — 15 kilometrów tam i z powro­tem. Wie oczywiście, że te sprawy załatwia się

75

w Wydziale, ale chciałaby „prywatnie” i żeby uwzględnić, że mąż nie mógł przyjechać. Rozumiem i uwzględniam.

Ile jestem winna panu doktorowi?

Nic. To są czynności urzędowe, za to się nie płaci.

Pan doktór sobie ze mnie żartuje. Już ja się na rzeczy znam.

Położyła na stoliku 300 złotych i wyszła w lansa- dach. Tak przyzwyczaili ją moi poprzednicy. A ja? Czyżbym i ja stał się łapownikiem? Może niezupełnie, ale jednak, przyjąłem te pieniądze.

Weszła następnie dziewczyna młoda, ubrana z miejska. Jest trochę zakłopotana i rozgląda się chwilę niespokojnie po pokoju.

Tak mi się zdarzyło, że zaszłam. Czyby mi pan doktór nie mógł zepsuć, bo co ja z tym będę robić? Już jednego dzieciaka mam, chłop się żenić nie może, podziać się nie mam gdzie, bo w domu i tak ciasno...

Ile pani ma lat?

Dwadzieścia.

Czy pani przyjechała tu sama?

Nie, przywiózł mnie ojciec. Czeka na mnie. Czy pan doktór to zrobi? Bo ojciec naszykował pieniądze.

Myślę o niej i o tej kobiecie, której robiłem zabieg dziś rano, i o tych wszystkich kobietach, które nie chcą mieć więcej dzieci i nie przebierają w środkach, aby przerwać niechcianą ciążę, o brudnych kołkach i gałązkach ze zbioru byłego dyrektora. Nigdy dotych­czas nie robiłem interrupcji. Obiecywałem sobie kie-

76

dyś, że nigdy tego nie zrobię. Bądź co bądź jest to zabieg brutalny, zabieg przeciw naturze. Dziewczyna czeka na odpowiedź.

Tak, zrobię to. Teraz panią zbadani, a jutro

0 dwunastej pani przyjedzie do szpitala.

Ile to będzie kosztowało?

Nasuwa mi się pytanie: „Kogo, mnie czy panią?”

1 głośno odpowiadam tylko na jego drugą część .— 250 złotych. Tanio. Widzę to po jej minie zaskoczonej i zarazem zadowolonej. Wiem, wiem, że płaci się więcej i że jej ojciec na pewno przygotował cały plik setek, wymiętoszonych, chłopskich setek (znam te pieniądze, tak niepodobne do czystych, nowiut­kich banknotów naszych poborów). Chcę chociaż pod tym względem ulżyć swemu sumieniu.

Myślałem, że chociaż po obiedzie będzie chwila spokoju. Ale najpierw trzeba się było udzierać z mu­rarzem, któremu inżynier nie wypłacił i który grozi, że przerwie robotę. A przecież musimy koniecznie przed zimą położyć wewnętrzne tynki. Ledwie go uspokoiłem dwustu złotymi z własnej kieszeni, które diabli wiedzą kiedy odbiorę z Wydziału.

Potem przywieźli chłopaka, któremu korba od stu­dni przecięła skórę na czole i trzeba było założyć kilka szwów.

Teraz wreszcie usiłuję odpocząć. Dawno już nie byłem tak bardzo zmęczony i nie odczuwałem tak dotkliwie ciężaru zdarzeń i lat.

77

22.2J.57

Robotnicy, którzy układali dach na baraku Stacji Pogotowia, popili się wczoraj z miejscową łobuzerią w knajpie Korony i skradli wspólnie kilka rolek pa­py. Dziś ich już na budowie nie ma, ulotnili się w nie­wiadomym kierunku. Milicja, której funkcjona­riusz odnalazł skradzione rolki u Korony, trudnią­cego się, jak się okazuje, paserstwem, poszukuje ich, a nas przesłuchuje godzinami. Tego jeszcze bra­kowało.

Na domiar wszystkiego Wydział Finansowy zablo­kował nasze konto w banku, bo księgowa nie przed­stawiła sprawozdań kasowych. Nowa jej złośliwość, a dla mnie nowe kłopoty, zwłaszcza że trzeba wy­płacić znaczną sumę przedsiębiorstwu przewozowemu za zwiezienie materiałów budowlanych i że rosną nam kary dzienne za zwłokę.

Naradzam się z przewodniczącym PPRN. O lu­dziach tutejszych i ich sposobie postępowania ma jasno sprecyzowany sąd. Może dlatego nie bardzo go tu lubią. Księgowej daliśmy wymówienie. To samo trzeba będzie zrobić z magazynierem. Zacny może człowiek, ten długowłosy p. Zieliński, ale niedołęga zupełna. Do pracy dojeżdża z sąsiedniego miasteczka i co drugi dzień nie udaje mu się „zabrać na PKS”. Telefonuje potem do mnie do Wydziału, że się „nie zabrał” i co wobec tego ma robić.

Niech pan pomaga żonie gotować obiad.

Dyrektor śmieje się ze mnie i moich zmartwień.

78

Też macie się czym przejmować. Jakoś tam bę­dzie.

Nie wiem, czy mu zazdrościć tej umiejętności nie- przejmowania się niczym. Wątpię, abym ją zdobył kiedykolwiek. Chyba jest to kwestia różnicy tem­peramentów. Z drugiej znów strony, sądząc po­wszechnie przyjętymi miarami, dyrektor wykazał przecież w życiu nieporównanie więcej temperamentu niż ja. Ma żonę, pełną werwy i życia, kilkoro dzieci, zasobny dom, auto, dostatek, spokój. Ja nie mam niczego. Jeśli tkwi w tym jakiś błąd, to przede wszystkim jest on we mnie. Może jednak rzeczywiś­cie nie warto tego wszystkiego brać na serio.

27.11.57

Nasze konto jest w dalszym ciągu zablokowane. Murarze nachodzą mnie codziennie, żądają wypłaty, uparcie stoją godzinami pod Wydziałem. Inżynier przestał się pokazywać. Na domiar złego od wczoraj pada deszcz. Nie brukowany odcinek drogi od bramy szpitalnej do zakrętu kasztanowej alei stał się nie­mal nie do przebycia. Żeby się dziś przedostać do Miasteczka, musiałem pożyczyć z magazynu szpital­nego wysokie, gumowe buty. Tu wszyscy w takich chodzą. Idzie się po prostu środkiem drogi, bajorem na przełaj.

Była dr Popielska ze skargą na dr Gagacką. Podob­no dyskredytuje ją wobec chorych. Chorej, która

przyszła z jej receptą, dr Gagacka miała powiedzieć, że „trudno, aby od tego ktokolwiek wyzdrowiał”. Podobnych wypowiedzi było więcej. Zwróciły już na to uwagę „panie z apteki”, o których uszy to wszyst­ko się obija.

Cóż oni sobie właściwie wyobrażają? Że wezmę tego czy innego lekarza za rękę i postawię do kąta? Że rozpocznę jakieś postępowanie dyscyplinarne? Błąd i wina tkwi przecież znacznie głębiej. Tkwi, jak sądzę, w programach nauczania na wydziałach lekarskich, w których nie ma miejsca na wykłady zasad etyki lekarskiej. Postanowiłem napisać na ten temat do „Służby Zdrowia”, już nawet sprecyzowa­łem sobie tytuł artykułu: „Nauczanie deontologii po­żądane”. Dziś już nie, ale jutro może się do tego zabiorę.

W szpitalu panuje senna cisza. Za oknami smutny, pusty ogród. Chorzy nie wychodzą już z budynku. Najsmutniej jest na Oddziale Gruźliczym. Młodzi i starzy siedzą całymi dniami bezczynnie na łóżkach. Wstają rano, aby przesiedzieć na brzegu łóżka aż do wieczora, potem znów się kładą. Kto się czuje go­rzej — nie wstaje. Kto miał jakąkolwiek książkę, z tych, co umieją czytać, przeczytał ją już kilka razy. Czasem ustawiają taboret między dwoma łóżkami i grają w tysiąca. Irenka robi dla siostry sweter na drutach. Przed miesiącem był konsultant z kliniki ftyzjatrycznej, badał ją, zainteresował się przypad­

kiem i kazał jej przyjechać na klinikę. Było kilka dni nadziei. Okazało się jednak, że nic nie da się zrobić.

Na siódemce, największej sali męskiej, jest kilka ciężkich przypadków. Dyrektor twierdzi, że chorzy na tej sali przyglądają się sobie wzajemnie z cieka­wością: czyja teraz kolejka?

Na piętrze — stare, nieciekawe przypadki. Dwie nowe bronchopneumonie, kobieta z kamicą żółciową, dziecko z czyrakami na głowie. Nudy straszliwe. Pani Michalina pożyczyła mi „Ziele na kraterze” i czytam z prawdziwym upodobaniem. Ma sporo dobrych ksią­żek i ratuje mnie w nagłych wypadkach braku zajęć i lektury.

Wczoraj urządziliśmy wielkie pijaństwo, właściwie bez żadnej szczególnej okazji. Może po prostu dla­tego, że dawno niczego w tym rodzaju nie było. Zja­wił się ten gruby „inspektor”, który jest, jak się okazało, skromnym urzędnikiem w wojewódzkim oddziale PCK, ale chętnie odwiedza prowincjonalne szpitale, każe sobie pieczętować delegacje, je i pije, gdy go częstują. Przyszedł też miły kumpel — dr Skiba, jak zwykle z odrobiną miodu. Pan Piwoński sprowadził dwóch rewidentów z Wydziału Finanso­wego (uwaga, to się może przydać!) i bez wódki obejść się już nie mogło. Ale od czegóż są zapasy apteczne?

Siostra Agata nie ukrywała niezadowolenia, przy-

ciszonym głosem targowała się w kuchni z intenden­tem o żądaną przez niego wędlinę, wreszcie jednak wyniosła z cierpkim uśmiechem półmisek kiełbasy pokrajanej w spore kawałki. Przelotnie pomyślałem, że zjadamy być może porcje naszykowane na któryś z oddziałów. Przypomniało mi się, że mam u siebie puszkę skumbrii. Piwoński przyniósł też kawałek pasztetu przywiezionego z domu i butelkę wina. Sio-> stra Agata podała przez okienko w drzwiach salater­kę z sałatą z zielonych pomidorów. Czego potrzeba więcej sześciu starym koniom, którzy chcą się „za­lać”? Nie wszystkim to się jednak udało. Pierwszy ,.wysiadł” gruby „inspektor” i Piwoński położył go spać do łóżka wciągniętego z korytarza do kuchenki oddziałowej na I piętrze. Potem ulotnił się dr Skiba, trochę jak by zaniepokojony koniecznością tłumacze­nia się przed żoną.

Koło jedenastej, kiedy już zamierzałem położyć się spać, jakiś podchmielony facet przyprowadził jednego z rewizorów, który po wyjściu ze szpitala „zmienił lokal”, chcąc sobie widocznie „poprawić”. Tam roz- haratał sobie nadgarstek rozbitym kuflem. Trzeba było zejść na dół, zbudzić siostrę Józefę i założyć pi­jaczynie szwy. Ciekaw jestem swoją drogą, czy sio­stra zorientowała się, że wódką „jechało” nie tylko od pacjenta? W każdym razie minę miała pełną de­zaprobaty.

Dziś od rana boli mnie głowa. Dyrektor twierdzi, że to pewno dlatego, że jestem „nie dopity”, i dora­dza „poprawkę”. On sam nie pije w ogóle.

foUtWMUA

Do Wydziału Zdrowia nie poszedłem, zatelefonowa­łem do pana Władzia, mojego niedorozwiniętego „personalnika” (tuman wyjątkowy i na pewno nieule­czalny), aby przesłano mi do szpitala pocztę i intere­santów, gdyby jacyś byli.

Interesant był tylko jeden. Chłop pobity przez są­siada prosił o oględziny i świadectwo lekarskie, bo sprawę podaje do sądu.

Tylko świadectwo niech mi pan doktór napisze akuratne. I żeby było z wszystkimi pieczęciami.

Potem jeszcze byli rodzice z czteroletnim dzieckiem z anginą, ale to już jako wizyta prywatna. Dziecka nie chcieli zostawić w szpitalu i zapewnili mnie, że u nich w wiosce jest „taki”, co robi zastrzyki. Niech i tak będzie. Choć przyznać muszę, że małe mam przekonanie do tych wioskowych wstrzykiwaczy, zwłaszcza odkąd chłop, któremu zapisałem kiedyś penicylinę, przyszedł po tygodniu, powiedział, że się już zupełnie dobrze czuje, że zastrzyki wziął wszystkie, tylko nie wiedzieli, oo zrobić z tym prosz­kiem...

Od południa pada śnieg.

18.12.57

Kobieta ma lat trzydzieści, pięcioro dzieci, jeden hektar ziemi i męża, który od miesiąca siedzi — po raz nie wiadomo już który — w więzieniu. Ponadto jest w drugim miesiącu ciąży.

83

Panie doktorze... — kładzie na stoliku 500 zło­tych.

Oddaję jej dwie setki, aby pozbyć się resztek skru­pułów. A właściwie jakie tu w ogóle mogą być skru­puły czy wątpliwości?! Badając ją, stwierdziłem jesz­cze nadżerkę olbrzymich rozmiarów.

To trzeba leczyć, proszę pani. Pani powinna...— obrzydliwe jest mówienie chorym, co robić powinni, skoro ma się pewność, że robić tego nie mogą i nie będą.

Usiłowałem kiedyś wytłumaczyć jakiejś kobiecie sposób stosowania środków antykoncepcyjnych. Wy­słuchała mnie nawet cierpliwie, a potem powiedziała:

Jak nas jest sześcioro w izbie, i babka, i małe dzieci, i dorosły brat, to gdzie ja mam sobie, panie doktorze, te jakieś rzeczy zakładać albo płukanie robić? Choćby i w sieni, to też podpatrzą. A zresztą, czy ja mogę wiedzieć, kiedy chłopu się zachce? A tych rzeczy też bym się wstydziła w aptece kupo­wać. I skąd tu na to pieniądze brać, skąd znaleźć czas, żeby po aptekach jeździć?

Myślę, że w toczącej się obecnie na łamach ,,Służby Zdrowia” dyskusji o dopuszczalności przerywania ciąży, my — lekarze z wiosek i małych miasteczek — mielibyśmy coś do powiedzenia. Inaczej wyglądają sprawy od strony wielkich klinik, przychodni i po­radni, inaczej od strony katedr i biurek profesor­skich, a zupełnie inaczej widzimy je my w naszej codziennej pracy, w środowisku, w którym żyjemy.

W dyskusji tej profesor Kielanowski napisał wiele

rzeczy głęboko słusznych, nie budzących — zdawać by się mogło — żadnych wątpliwości u lekarzy bez­pośrednio stykających się z tymi problemami, przede wszystkim zaś u lekarzy ludności ubogiej. Istnieje jednak bardzo zasadnicza różnica między głoszeniem najsłuszniejszych nawet zasad a koniecznością oso­bistego, codziennego ingerowania w najintymniejsze sprawy cudzego życia. Różnica jest między pisaniem najświetniejszych nawet, najbardziej przekonywają­cych artykułów a koniecznością wykonywania bru­talnych zabiegów. Zabiegów, które w pewnych śro­dowiskach stanowią jedyny sposób ograniczenia licz­by urodzeń dzieci niechcianych.

Myślę, że ludności wsi i małych miasteczek (a więc olbrzymiej większości mieszkańców naszego kraju) uświadomienie i wychowanie seksualne, podniesienie poziomu kultury współżycia płciowego jest bardziej potrzebne od propagandy środków antykoncepcyj­nych, których w tych środowiskach niemal nikt nie używa, a w bardzo wielu wypadkach — używać nie może.

Znam wypadki zgwałcenia żony przez męża w dwa dni po porodzie, znam młodą, od lat cierpiącą na chorobę gośćcową kobietę z rozległymi zmianami w stawach i sercu, która rodziła jedenaście razy. Znam wypadki wygnania żony z domu z powodu powikłań pooperacyjnych, utrudniających spółkowa- nie.

Zagadnienie świadomego macierzyństwa, a ściślej — świadomego rodzicielstwa, wiąże się nierozerwalnie

85

z tym przerażającym prymitywizmem, że nie po­wiem — dzikością obyczajów. Problem jest trudny. Kto bowiem i jak ma zacząć nauczanie? Wydaje mi się, że w tym wypadku powodzenie mogłaby mieć jedynie ofensywa na wszystkich frontach — nauczy­ciele biologii w szkołach, lekarze, Uniwersytety Po­wszechne, TWP, PCK, prasa, radio. Czy byłoby to wykonalne? Teoretycznie na pewno tak. Trzeba jed­nak przedtem ^wychować tych nauczycieli, działaczy oświatowych, lektorów, lekarzy...

Przybiegła dziś do mnie do Wydziału Zdrowia dr Gagacka ze skargą na dr Popielską.

To skandal, to skandal! — oskarża ją o zdradę tajemnicy zawodowej.

Dr Popielską miała jakoby pokazać jednej z pacjen­tek w Ośrodku Zdrowia adnotację „pijak nałogowy”, jaką dr Gagacka zrobiła na karcie jej męża. Kobieta przybiegła w te pędy z wymówkami do dr Gagackiej i rzecz cała zakończyła się tak piekielną awanturą, że zbiegli się sąsiedzi.

A ja nie napisałem tego zamierzonego artykułu

o nauczaniu deontologii. Już go też chyba nie napi­szę. Cóż za znaczenie mogłoby mieć to, co ja napiszę?! Jestem kiepskim lekarzem — „omnibusem”, kiepskim kierownikiem kulejącego Wydziału Zdrowia w po­wiecie z nieprawdziwego zdarzenia, zmęczonym czło­wiekiem z małego miasteczka. Nie należy mieć złu­dzeń. I tak miałem ich w życiu zbyt wiele.

86

KMtMtiłUtA

4.1.5%

Mamy Nowy Rok. Ogród szpitalny w śniegu spra­wia wrażenie jakiejś pięknej i dziwnej, urzeczywist­nionej bajki. Delikatne, srebrne gałązki starej brzozy, gałęzie starych świerków pod puszystą warstwą śnie­gu. Biel o przebłyskach błękitnych i złotych. Biel, od której nie można oderwać wzroku, a od której jed­nocześnie odczuwam kłujący ból oczu. Zarysy drzew, krzaków, nawet ławek i siatki ogrodzenia stały się zupełnie inne, nowe i niewypowiedzianie piękne.

Ostatnie dni minęły tak, jak gdyby nie istniały na świecie żadne obowiązki, sprawy do załatwienia, ter­miny. Jak gdyby nie było chorych na salach ani chorób na świecie. Piwońskiego, mnie, nawet p. Mi­chalinę, nawet dr Sołtysika porwało jakieś szaleństwo kuligowe. Od kilku dni, codziennie od południa do późnej nocy, zaśnieżonymi drogami polnymi szaleje­my razem z rozbrykanymi, wypasionymi i wypoczę­tymi końmi szpitalnymi. Wieczorem od domu do do­mu, z jednej kolacji na drugą.

Raz porwaliśmy nawet dyrektora. W nocy urzą­dziliśmy napad na dr Popielską i wyciągnęliśmy wszystko ze spiżarni, a potem ją samą na sanie i zno­wu polami i wertepami do następnego miejsca po­pasu. Nie ostały się pasztety (ach, co za pasztety!) dyrektorowej (miła babka, nie ma co mówić) ani pieczona gęś pani Zofii, ani szynka gościnnej doktoro­wej Skibiny. Tak mi na sercu lekko, wesoło i młodo

i ani jedna poważna myśl nie przychodzi do głowy.

12.1.58

Niedzielne popołudnie w Miasteczku. Śnieg pada z powolną, leniwą systematycznością. Przez radio sączy się preludium G-dur Rachmaninowa. Wypiłem filiżankę kawy. Teraz przeczekam jeszcze kłujący, mały ból w okolicy serca, poleżę z pół godziny, a po­tem zejdę na oddział, zbadam rodzącą, obejrzę karty gorączkowe położnic i dziś już nic więcej nie będzie do mnie należało.

Spróbuję potem poczytać „Lukrecję Borgia”. Za­cząłem wczoraj, przebrnąłem przez 22 strony, ale ja­koś mnie nie wzięło. Albo napisana, albo tłumaczona kiepsko. Pożyczyłem tę książkę od starszej z dwóch ślicznych córek p. Zofii. Zachodzę do nich od czasu do czasu. Usiłuję zbuntować je, namówić do wyjazdu z tej dziury.

Cóż może czekać takie dziewczyny w Miasteczku?

Śnieg pada coraz natarczywiej.

25.1.53

Przy pomocy p. Starzyckiego wyciągnąłem z kan­celarii stare księgi chorych i mam wspaniałą roz­rywkę. Porubrykowałem sobie zeszyt i wypisuję roz­poznania, wiek chorych, liczbę dni pobytu w szpitalu oraz miejscowość pochodzenia. Wolnymi chwilami, a tych teraz w szpitalu nie brak, notuję tak sobie rok za rokiem, potem poobliczam to wszystko i będę znał przynajmniej dwie interesujące sprawy:

88

ttłUitUUHittM

1 — jak w ciągu ostatnich 10 lat kształtowała się zachorowalność miejscowej ludności na poszczególne grupy chorych,

2 — jaki jest terytorialny zasięg działalności (stre­fa przyciągania) naszego szpitala.

Jeżeli starczy mi cierpliwości i czasu, uda się może tą drogą uzyskać jakieś wiadomości o znaczeniu praktycznym, ważne dla organizacji służby zdrowia na tym terenie. Chciałbym, żeby tu się wiele rzeczy zmieniło i poprawiło, chciałbym też mieć jaśniejszy pogląd na wiele tutejszych spraw.

Nie bardzo wiem, od czego tu zacząć, jak się do tego zabrać? Najbardziej zniechęcająca jest obojęt­ność najbliższego otoczenia na najważniejsze nasze bolączki. Dr Sołtysik deklaruje wprawdzie od czasu do czasu gotowość daleko idącej współpracy, ale nie­stety, są to tylko deklaracje. W rzeczywistości nie interesuje się on nawet swoim Ośrodkiem Zdrowia, a naprawdę źle się tam dzieje. Musiałem nawet dać wymówienie laborantce, bo ustaliła sobie jako regułę, że robi tylko 4—5 badań dziennie chorym ubezpie­czonym; resztę zaś czasu poświęca na wykonywanie badań dla prywatnych chorych kierowanych przez po­szczególnych lekarzy — za odpłatnością 20—40 zło­tych. Ku jej wielkiemu zdziwieniu nie mogłem się na to zgodzić.

Takie to nudne, nękające, absorbujące, małe spra­wy, o które codziennie się potykam.

Śnieg padał całą noc. Na szosie powstały wysokie zaspy i komunikacja z miastem jest przerwana. W razie jakiegoś wypadku trzeba by wieźć chorego saniami do najbliższej stacji kolejowej (14 kilo­metrów). Lepiej o tym nie myśleć.

W pokoju jest ciepło i cicho. Leżę sobie na łóżku i słucham radia. Świat jest gdzieś bardzo daleko.

Poczciwa, stara siostra Emilia z Oddziału Gruźli­czego jest rozżalona, chodzi i popłakuje. Ktoś napisał do dyrektora anonimowy list, w którym oskarża ją

o faworyzowanie jednych chorych, a prześladowanie innych, o przyjmowanie prezentów od chorych, a wreszcie o tolerowanie romansu Irenki i Janka.

Ani dyrektor, ani nikt z nas nie wziął tego poważ­nie — ot, zwyczajny akt zemsty czy złośliwości ja­kiegoś wypisanego chorego czy wyłajanej salowej. Ale siostra przejmuje się bardzo.

Panie doktorze — powiada —i cóż w tym złe­go, że młodzi się lubią? Cóż to komu szkodzi, kogo to gorszy? Tak im już mało z tego życia zostało. Ja nie widzę w tym nic złego.

Uspokajam ją kilkoma słowami, a jednocześnie czuję przypływ serdeczności dla tej starej, schoro­wanej kobiety, która całe życie spędziła właściwie poza jego nawiasem, obsługując innych, a potrafi zrozumieć miłość tych dwojga dzieci. Tym młodym też chciałbym czasem powiedzieć ooś ciepłego, coś, co by ich pokrzepiło i ośmieliło, aby nie bali się trzy­

90

mać za ręce. Nie potrafię, boję się, aby nie zabrzmia­ło to fałszywie. Z natury jestem chyba zbyt szorstki do takich subtelności.

W Wydziale sporo dziś było interesantów. Trudno tam co prawda usiedzieć — okna nie domykają się, piecyk zepsuty. Pracujemy w płaszczach i ręce nam grabieją. Nie mogę się doprosić, aby to naprawiono.

Jak przewidywałem, z Chaberkiem mam kupę kło­potów. Przede wszystkim nie znalazł mieszkania, ro­dzinę zostawił w Pniewie, a sam mieszka gdzieś tzw. kątem. Następnie już po tygodniu pracy w szpitalu, gdzie się nawet nieźle spisuje, zaczął uwodzić labo- rantkę, bratanicę dr Sołtysika, i porządnie się tym ośmieszył. Dwa razy przyszedł też do pracy w stanie wyraźnie nietrzeźwym. Obawiam się, źe na tym się nie skończy.

Teraz odpoczywam po obiedzie, między filiżanką kawy a cichą, łagodną melodią sączącą się z radia. Musiałem się porządnie zestarzeć, skoro tak bardzo potrzebny mi jest ten poobiedni wypoczynek.

Wydawało mi się, że jestem człowiekiem doświad­czonym, posiadającym pełnię wiedzy o sprawach ży­da ludzkiego. Okazało się jednak, że wciąż jeszcze mogę dowiadywać się rzeczy nowych, czegoś, co mnie zadziwi lub zaskoczy. Przyszła oto dziś do mnie pie­lęgniarka z punktu szczepień BCG — wyszczekana babka z tupetem. Powiada, że jest jedna dziewczy­na, która chciałaby się poddać pewnemu zabiegowi,

91

ale nie rna odwagi przyjść .'¡arna, więc korzysta z jej pośrednictwa, Dziewczyna rna w najbliższym czasie wyjść za rn;y/. i chciałaby przedtem „poprawić cno­tę” — jak się wyraziła moja rozmówczyni. Dowie­działem się dalszych szczegółów. Dziewczynę zgwałcił podobno jej własny ojciec, gdy miała 18 Jat, i odtąd żył z nią i przeganiał wszystkich konkurentów. Te­raz jednak dziewczyna wychodzi za maż i nie chcia­łaby, aby mąż wie,dział,..

Czy to takie ważne?

Dla pana doktora to może nieważne, ale taki prosty chłop do końca życia wypominałby jej, źe nie on był pierwszy i w dzień po ślubie zacząłby ja trak­tować jak psa.

Przy okazji dowiedziałem się, że współżycie córek Z ojcami, zwłaszcza po śmierci matki, a także sióstr z braćmi nie* należy wcale do wielkich rzadkości. Po­dała mi nawet kilka przykładów z najbliższej okolicy.

Dziewczynie kazałem przyjść w poniedziałek. Nara­dzałem się potem z dyrektorem nad sposobem wyko­nania zabiegu. Powiedział mi, że już robił kiedyś takie „przedślubne cerowanie”. Czy odnawiał leje artis brzegi rany i nakładał szwy na 5—fi dni? Ale skądże! Kt o by się tam bawił w takie rzeczy? Jeden Jużny powierzchowny, sprytny szew cienkim jedwa­biem. aby tylko było trochę oporu i ślad krwi na pościeli. Chyba też tak zrobię. Tego jeszcze w rnojej karierze nie było.

Już po wyborach. I.>oty<hczaso7/y przewodniczący odszedł do imago światu, ą jego rnfejgee zajął chłop tęgi, f/;py, o pozorach fornala, a mentalności drobnego urzędnika gminnego. Strata n iepov/etowana, Trudno riif; będzie z [tą nową figura dogadać, czuję U; przez skórę. Dr Sołtysik już idę koło niego kręci, ale to, zdaje Kię, należy do jego programu życiowego.

Był u mnie przed kilkoma dniami i znów wyżalał ';ię na dr Gagacką, Zaczynam poważnie podejrzewać, że największy żal ma o to, że przychodzi do niej «po­ro pacjentów, a on świetnie to widzi z okien swego gabinetu, rzadko nawiedzanego przez chorych. Od czasu jego ataków szału, a także erotycznych zama­chów na pacjentki, ludzie w Miasteczku boją się go i wolą do kogo Innego chodzić ze swymi kłopotami i bólami.

Nawet nie bardzo umiałbym powtórzyć to wszyst­ko, co mi ponaopowiadał.

Środa

Robiłem dziś znów interrupcję. Nie lubię tego za­biegu, za każdym razem obiecuję sobie, że więcej nigdy nie zgodzę się go wykonać. Ale kiedy przy­chodzi kobieta i z zakłopotaną miną opowiada mi

o swoim losie, nie umiem odmówić. Ta dzisiejsza przyszła z mężem, dość solidnie wyglądającym listo­noszem wiejskim. Mają dwoje dzieci. Pytam więc, czy by «ię jednak nie znalazło miejsce i dla tego

93

trzeciego, Opowiadają mi o swoich warunkach miesz­kaniowych i w ogóle bytowych rzeczy wręcz prze­rażające, nigdy się jednak nie dowiem, czy prawdzi­we. Zapłacili 800 złotych.

Asystowała mi pani Michalina. Ta znów pała do świata tak żywiołową nienawiścią, że najchętniej wyskrobałaby wszystkie ciężarne na kuli ziemskiej i położyła w ten sposób kres dziejom ludzkości.

Po obiedzie przyszedł Chaberek i suszył mi głowę swoimi kłopotami mieszkaniowymi i rodzinnymi. Chce koniecznie wracać do Pniewa, ja zaś usilnie go namawiam, żeby się przeniósł do innego powiatu.

Marzę wprost o tym, żeby nikt tu do mnie już dziś nie zapukał, żeby tak można parę godzin posiedzieć spokojnie nad szpitalnymi księgami, z których wypi­sałem już dane z trzech lat i porobiłem trochę obli­czeń i luźnych notatek, głównie dotyczących urazo- wości. Rany w 83% cięte lub kłute, wiek od 17 do 25 lat, sami mężczyźni i prawie w 90% kawalerowie. Ani chybi, młodzież się bawi!

Świetnie się odpoczywa nad tą robotą. Nie można myśleć o czymkolwiek innym, aby się nie pomylić przy mechanicznym przepisywaniu danych. Oby tylko nikt tu nie zajrzał, oby żadnej babie nie zachciało się rodzić albo komuś z chorych umierać.

Ośrodek Zdrowia w Wincentowie jest nieczynny od dwóch miesięcy, od wyjazdu felczera Knysia. Po utracie synekury w Wydziale Zdrowia Knyś od cza-

IMIHMMiu

su do czasu tam zaglądał, wreszcie zgłosił rezygnację, sprzedał rozklekotaną „Skodę” i wyjechał do miasta. Rozeszła się wiadomość, że otrzymał tam jakieś świetne stanowisko, ale Piwoński spotkał go niedaw­no, szlifującego bruki w poszukiwaniu pracy. Nama­wiał nawet Piwońskiego, który ostatnio sprzedał ka­wałek gruntu i jest przy forsie, na wspólne założe­nie cegielni.

Otóż w ubiegłym tygodniu zgłosił się wreszcie, ku wielkiej mojej radości, młody lekarz pragnący osied­lić się w Wincentowie. Wygląda trochę dziwacznie, z olbrzymią wełnistą i dawno nie strzyżoną czupryną i palcami obu rąk ciemnobrunatnymi od nikotyny, nieustannie nerwowo poruszającymi się i zakończony­mi głęboko poobgryzanymi paznokciami. Jest cztery lata po dyplomie, ma I stopień specjalizacji, praoował na klinice, ma nawet opublikowaną pracę (czyżby jeszcze jeden z tych „dobrze zapowiadających się”?). Chce osiąść właśnie w Wincentowie ze względu na stan zdrowia i bliskość rodziny. Jego ojciec jest kie­rownikiem szkoły w sąsiedniej wsi.

Załatwiliśmy szybko wszystkie formalności, zawio­złem go sam do Wincentowa prezydialną „Warszawą”, aby było uroczyściej, przedstawiłem miejscowym „no­tablom” i wydawało mi się, że przynajmniej ta jedna sprawa została już pomyślnie załatwiona.

Wrócił ze mną do miasteczka, bo chciał tam jeszcze coś załatwić, a od poniedziałku miał zacząć przyj­mować w Ośrodku Zdrowia. Ale jeszcze tego samego wieczoru przybiegł do mnie pan Starzycki z wiado­

95

mością, że „ten nowy doktór tarza się pijany po ryn­ku i wyprawia straszne hece”. Szczegółów tych „hec” dowiedziałem się następnego dnia od felczera, który wyciągnął „nowego doktora” zupełnie pijanego z knajpy w momencie, w którym tenże usiłował sprzedać swój dyplom za sumę 150 zł. Uprzednio sprzedał już za 50 zł marynarkę, którą miał na so­bie, przypadkowo poznanemu w knajpie piekarzowi, jednemu z największych łobuzów Miasteczka.

W dalszym ciągu nie ma więc lekarza w Wincen­towie. Nie ma też lekarza w Przychodni Przeciwgruź­liczej w Miasteczku ani w Stacji San-Epid. Ci „lepsi” omijają taką zapadłą mieścinę jak nasza, ci zaś, któ­rzy decydują się tu pozostać, to po większej części jacyś niefortunni wykolejeńcy jak Sołtysik, jak ten młody, jak ja...

Przez trzy dni nie wychodziłem ze szpitala, a oprócz wizyt na oddziałach i obiadu w stołówce — również ze swego pokoju. Śniadania i kolacje przynosiła mi salowa, a papiery do podpisu z Wydziału Zdrowia — pan Władzio. Interesantów ani pacjentów nie przyj­mowałem. Udawałem, że jestem chory.

W rzeczywistości zaś pochłonęło mnie całkowicie niezwykłe przeżycie. Czytałem „Dżumę”. Przeżyłem narastanie epidemii i na jej tle narastanie ludzkich spraw i tragedii. Tego nie można czytać prędko, trze­ba przeżyć i wysmakować do samego dna. W prze­rwach piłem kawę i chodziłem tam i z powrotem po

pokoju, myśląc o przeczytanych stronicach, a potem czytałem dalej albo wracałem raz jeszcze do prze­czytanych urywków.

Przeczytałem „Dżumę”.

9.4.58

Pierwszy wiosenny dzień w tym roku. Brudnawe plamy śniegu w naszym ogrodzie maleją niemal w oczach. U wylotu alejki, naprzeciw czarnego pnia gruszy, wychyliła się z ziemi maleńka kępka żółtych kiełków. Widać ją doskonale z okna mojego pokoju.

W szpitalu dzień wyjątkowo bezczynny. Nie dzieje się nic. To, że umiera stary Postój, nie może się liczyć. Jest to naturalny bieg wydarzeń, dawno już przewidziany. Był u niego ksiądz. Ja nie mam tam nic do roboty.

Jest więc kwiecień. Uświadamiam to sobie, spo­glądając na pisane własną ręką daty. W wyjątkowo dręczący, intensywny sposób odczuwam samotność.

Od dziewięciu dni nie jestem kierownikiem Wydzia­łu Zdrowia. Moja kariera „dygnitarza na prowincji” skończyła się, podobnie jak rozpoczęła, rozmową z przewodniczącym PPRN. Tylko że był to inny przewodniczący i zgoła inna rozmowa.

Przewodniczący, rozparty w fotelu, przybierając mi­

ny niezadowolonego wielmoży, zadawał mi pytania. Czemu nie zasięgam jego rad w kierowaniu Wydzia­łem? Czyżbym nie uznawał hierarchii służbowej? Czyżby mi ona nie odpowiadała? Czemu toleruję nadużycia i brak dyscypliny wśród pracowników Wydziału i lekarzy? Czemu dobieram sobie jak naj­gorszych ludzi? Nie mogę się zdecydować na wymó­wienie pracy takiej dr Gagackiej, która fałszuje re­cepty i okrada skarb państwa, ale byłem skłonny zatrudnić w Wincentowie lekarza — nałogowego pi­jaka. Czy wiem, że jednego z pracujących w Mia­steczku felczerów ściga prawo? Wiem? I cóż z tego? A czy wiem również, że ostatnio zatrudniony przeze mnie magazynier ukrył się w sobotę w chlewie przed szukającym go właścicielem knajpy i dopiero mili­cjanci musieli go stamtąd, uchlanego jak świnią, wy­ciągać? Co za wstyd — urzędnik Prezydium! Czemu toleruję, ba, nawet popieram rabunkową gospodarkę w szpitalu? Tam dzieją się nadużycia, a ja świado­mie przymykam oczy na wszystko. Zapewne, tak naj­wygodniej !

Posłuchałem jakiś czas tych pytań, stwierdzeń i informacji (z pierwszej ręki od dr Sołtysika, to nie ulega wątpliwości), wreszcie wstałem z mego krzeseł­ka i powiedziałem:

Bardzo się teraz spieszę, muszę prędko wracać do Wydziału, aby zdążyć przysłać panu jeszcze dziś rezygnację ze stanowiska.

Nie będziemy przeszkadzać.

Przypuszczam.

imumum

HMHH

Tak więc się stało, że od 9 dni kierownikiem Wy­działu Zdrowia jest dr Sołtysik. Pierwszą jego czyn­nością było złożenie wizyt poszczególnym lekarzom w wiejskich Ośrodkach Zdrowia oraz w Miasteczku i zapewnienie ich, że był wprawdzie przeze mnie wro­go nastawiany do każdego z nich, ale potrafił oczy­wiście zachować własny sąd i pełną dla wszystkich życzliwość i gotowość jak najlepszej współpracy. Wie­działem, że to fałszywa bestia, alem nie przypuszczał, że aż tak perfidna.

Na posiedzeniu Prezydium PRN nowy kierownik oświadczył ponoć, że budowa Stacji Pogotowia Ra­tunkowego była wydatkiem niecelowym i znacznie przekraczającym wartość obiektu. Obija mi się o uszy jeszcze niejedna wypowiedź w tym rodzaju, ale zu­pełnie się tym nie przejmuję.

Mam teraz dużo wolnego czasu, odpoczywam, czy­tam zaległe czasopisma, piszę listy, słowem — rozko­szuję się swobodą i brakiem wszelkich kłopotów. Może tylko z powodu tej zmiany trybu i tempa co­dziennego życia bardziej odczuwam samotność. Czyż­by się miało okazać, że samotność mimo wszystko jest stanem, do którego się nie można przyzwyczaić?

15.5.58

Ogród pokrył się młodą zielonością. Wzdłuż alejek, małymi kępkami wtulone w trawę, kwitną fiołki, ulubione kwiatki mojej młodości. Powiewy wiatru

i

przynoszą czasem do mego pokoju falę ich zapachu. Rozkoszuję się z dnia na dzień coraz bardziej wiosną, spokojem otoczenia, całkowitą swobodą dysponowa­nia swoim czasem.

Wynotowałem już wszystkie dane z ksiąg szpital­nych za lata 1945—1957. W ostatnim tygodniu sie­działem nad tym całymi dniami, od porannej wizyty do obiadu i potem do późnego wieczora.

Zacząłem już nawet przeliczać niektóre dane. Na­prawdę pasjonująca rozrywka. Już samo zestawienie rocznej liczby chorych, leczonych w szpitalu w tym kilkunastoletnim okresie, dało pewien obraz rozwoju jego działalności. Rokiem wyraźnie przełomowym okazał się rok 1950. Przed tym roczna liczba cho­rych wynosiła od 340—423, w okresie zaś następnym przeciętnie 925.

Przyczyny tego faktu należy, jak sądzę, dopatry­wać się głównie w dwóch okolicznościach. Po pierw­sze więc, po r. 1950 wzrosły możliwości hospitaliza- cyjne szpitala, dzięki zmniejszeniu się liczby pomiesz­czeń szpitalnych zajmowanych na mieszkanie prywatne byłego dyrektora. Po drugie zaś, wzrosło zaufanie miejscowej ludności do szpitala, mocno za­chwiane w latach, gdy główną masę chorych stano­wili pacjenci izolatorium gruźliczego i, co było natu­ralną tego konsekwencją, duża była śmiertelność w szpitalu.

Przetrwała jeszcze w okolicy pamięć nazwy, jaką określano wtedy szpital, nazwy w samym swym brzmieniu odstraszającej — „wykańczalnia”. Wymyś-

100

i/IMiUlliJM

lił tę nazwę jakiś brutalny cynik, a powtarzało wie­lu bezmyślnych.

Obliczyłem też dane dotyczące terytorialnego zasię­gu oddziaływania szpitala. Ogółem, w rozpatrywa­nym okresie 72 wsie dostarczały szpitalowi chorych. Odległość miejsca zamieszkania chorego od szpitala wahała się w granicach od 1,3—23,1 km, nie licząc chorych pochodzących z samego Miasteczka, a sta­nowiących poważny odsetek.

Na podstawie odległości poszczególnych wsi od Miasteczka oraz liczby chorych pochodzących z tych wsi obliczyłem — właściwie dla ciekawości — prze­ciętną odległość między miejscem zamieszkania cho­rego a szpitalem. Odległość ta wynosi, jak się okaza­ło, 7,1 km i stanowi promień hipotetycznego kręgu przyciągania naszego szpitala.

Przyjmując następnie, iż gęstość zaludnienia na tym terenie wynosi 82 na 1 km kw., a powierzchnia krę­gu — 158,3 km kw., obliczyłem, iż szpital nasz obsłu­guje w przybliżeniu 13 tysięcy ludności. Wydaje mi się, że liczbę tę można do pewnego stopnia uważać 2a charakterystyczną dla małych, rejonowych szpitali, takiego typu jak nasz.

Kwitną kasztany. Z moich okien widać tylko biało- różowe szczyty drzew, którymi wysadzona jest pro­wadząca do szpitala aleja. Trzeba wyjść przed fron­towe drzwi szpitala, aby przyjrzeć się trzem wspa­niałym kasztanom w kwiatach. Właściwie trudno jest

101

' : «■»

mieć dość tego przyglądania się. Wynoszę sobie leżak, stawiam go między kasztanami i udaję, że czytam książkę. Chwilami czytam ją rzeczywiście. Za mną kołyszą się złote, gibkie gałązki olbrzymiej brzozy, na której hałasują dwie srebrzystoróżowe turkawki.

Przypomniało mi się opowiadanie pewnej starej, dawno już nieżyjącej lekarki. Słyszałem je jako mło­dy chłopak i sam nie wiem, czemu wywarło na mnie takie wrażenie, że go nie zapomniałem.

Kiedyś pracowała w wielkiej klinice i należała do tych ,,zapowiadających się”... Później jednak w ogóle przestała zajmować się praktyką lekarską, a jako osoba bardzo zamożna dużo podróżowała, zwiedzała wystawy dzieł sztuki, kupowała obrazy. Tylko przez szereg lat, wiosną, gdy dawni koledzy donosili jej, że w ogrodzie kliniki zaczynają kwitnąć kasztany, wracała tam na kilka tygodni. Pora kwitnienia kasz­tanów. Piękna pora życia!

W szpitalu mały ruch. Na górze leży kilku chroni- ków, których przysłał nam Szpital Wojewódzki. Zwy­kła kolej rzeczy — obdarzają ¡nas beznadziejnymi przypadkami, aby zwolnić swoje łóżka dla spraw

o pomyślnym rokowaniu. Tym możemy wystarczyć my. U nas mają umrzeć.

Leży też kilku dawnych naszych chorych, od mie­sięcy bez żadnej poprawy. Dwa przypadki hemi- plegii, ciężka niewydolność krążenia, endocarditis lenta u młodej kobiety, z tak rozległymi zmianami

102

HmMMN

gośćcowymi, że z trudnością porusza się. Wśród now­szych przypadków nie ma nic ciekawego, wymaga­jącego szczególnego zastanowienia się. Praca dzienna ogranicza się więc do wizyty (nieodmienne pytanie, codziennie, przy każdym łóżku: jak tam?), kilku opa­trunków, czasem jakiejś skopii klatki piersiowej. Wi­zyty popołudniowej można by w ogóle nie liczyć, w tak zawrotnym tempie się odbywa.

Na parterze po jednej stronie świeci pustką i czy­stością Oddział Położniczy (aktualnie dwie położnice i jedna rodząca), po drugiej zaś toczy się zwykłe, monotonne życie Oddziału Gruźliczego, całkowicie, jak zawsze, obłożonego.

Nigdy chyba dotychczas nie miałem tyle wolnego czasu, tyle spokoju, możliwości wypoczynku, rozmyś­lania, czytania na wolnym powietrzu, przyglądania się kasztanom, brzozie, trawie. Jeśli nawet nie jest to szczęście, to w każdym razie jest to szczęśliwość.

Ciepłe, słoneczne dni. Codziennie po obiedzie urzą­dzam sobie kąpiel słoneczną w oknie mojego pokoju. Stolik i taboret ustawiam tyłem do okna, tak, abym mógł, wygrzewając się i opalając, jednocześnie coś robić, czytać książkę albo zabawiać się obliczeniami danych z ksiąg szpitalnych.

Dokonałem już podziału wszystkich hospitalizowa­nych chorych od 1945 r., według grup schorzeń i w kolejności ich ilościowego występowania. Stwier­dziłem więc. iż najwyższy odsetek chorych przebywał

103

w szpitalu z powodu chorób zakaźnych. Wśród roz­poznań poza gruźlicą płuc oraz gruźlicą pozapłucną na pierwszy plan wysuwa się grypa. Ileż to zresztą spraw niejasnych otrzymuje tę etykietkę? Dalsze miejsca zajęły kolejno: płonica, dur brzuszny, zapa­lenie opon mózgowych, angina i błonica. Ponadto zanotowano pojedyncze przypadki nagminnego zapa­lenia ślinianki przyusznej oraz żółtaczki zakaźnej.

Następne miejsce co do liczby hospitalizowanych przypadków zajmują schorzenia układu oddechowego (16,2% wszystkich leczonych). Najczęściej powtarza­jącym się rozpoznaniem jest bronchopneumonia. My­ślę, że stan ten pozostaje w ścisłym związku z ro­dzajem pracy zawodowej na wolnym powietrzu, w zmiennych warunkach atmosferycznych, wykony­wanej przez rolniczą w zasadniczej swej masie lud­ność Miasteczka i okolic.

Trzecia co do liczebności grupa obejmuje urazy. Zestawienie danych dla całego rozpatrywanego okre­su dało wyniki inne niż te, które uzyskałem w obli­czeniach dla trzech pierwszych lat powojennych. Z porównania całości materiału z tym pierwszym trzyleciem wynika, iż urazowość typu bójkowego wy­raźnie się zmniejszyła.

Najliczebniejszą grupę urazów stanowiły rany cię­te (wśród nich 60% — rany okolicy głowy, twarzy i szyi). Natomiast rany kłute dotyczyły w ponad 45°/'o okolicy stopy, były więc prawdopodobnie konsek­wencją chodzenia boso w okresie robót polnych. Rany tłuczone występowały najczęściej w okolicy tu-

łowią i pochodziły głównie z wypadków w czasie pracy — upadek z dachu, z drabiny, z wozu. Ponad 7°/o wszystkich urazów stanowiły rany gryzione, które dotyczyły głównie, bo w 83°/«, okolic podudzia. Wypadkom pogryzienia ulegały przede wszystkim dzieci do dziesiątego roku życia.

Również wypadki oparzenia dotyczyły głównie dzieci, a najczęstszą lokalizacją był tułów.

Mieliśmy tu ostatnio także trochę dzieci poparzo­nych — dowód, że zaczęły się już w gospodarstwach prace poza domem i zmniejszyła się opieka nad naj­młodszymi.

Ciekawy przypadek rozległego poparzenia sokami rośliny, przykładanej w celach leczniczych do „bolą­cego krzyża”, widziałem tu ostatnio u starego chłopa. Żona, za poradą sąsiadek, tak go leczyła z lumbago. Było to, zdaje się helidonium maius. Chłop dwa dni przeleżał, jęcząc, krzycząc i zrywając opatrunki I przymoczki w separatce szpitalnej, wymyślał nam nieustannie, że mu się lepiej nie robi i że musi leżeć na brzuchu; wreszcie wypisał się na „własne żąda­nie”.

Rozpatrując w dalszym ciągu urazowość, natrafiłem na dość interesujący fakt. Otóż w szpitalu zanotowa­no taką samą liczbę złamań kończyny górnej, co koś­ci czaszki. Wydaje ,mi się, że w środowiskach, w któ­rych pijackie bijatyki nie są na porządku dziennym życia gromadzkiego, przypadki złamania kości koń­czyn górnych — w pracy czy poza pracą — bywają znacznie częstsze niż złamania kości czaszki. Musi nas

105

tylko pocieszać fakt, że tych bijatyk było kiedyś wię­cej niż teraz.

Poważne miejsce wśród hospitalizowanych przy­padków zajęły choroby ropne skóry. Wysoki ich odsetek pozostaje w ścisłym związku zarówno z warun­kami pracy rolniczej ludności terenu, jak i z antysa- nitamymi warunkami mieszkaniowymi. Fakt, iż przy­padki te trafiają do szpitala, a nie do placówek lecz­nictwa otwartego (co wydawałoby się właściwsze), wynika po części z tego, iż chorzy zgłaszają się za­zwyczaj po dłuższym okresie trwania choroby, często w stanie dużego zaniedbania sprawy. Naoglądałem się tu sporo zastrzałów leczonych domowymi sposo­bami po dwa, a nawet trzy tygodnie.

Zaskoczył mnie stosunkowo niski odsetek (5,7°/«) chorób układu krążenia. Wydaje mi się, iż można by tu wziąć pod uwagę dwie okoliczności. Przede wszyst­kim więc istotnie rzadsze występowanie schorzeń te­go układu w środowiskach wiejskich niż miejskich. Po drugie zaś, chorzy cierpiący na dolegliwości ze strony tego układu korzystają latami z pomocy lecz­nictwa otwartego, a do szpitala trafiają w stanie już bardzo ciężkim, nierzadko beznadziejnym. *

Zastanawia mnie też bardzo niski odsetek przypad­ków hospitalizowanych z powodu choroby gośćcowej (3°/o). Moje doświadczenie z blisko już rocznej pracy w Miasteczku nasuwa mi tłumaczenie, że liczni cho­rzy, cierpiący na różnorakie dolegliwości reumatycz­ne, korzystają głównie, okresowo, z pomocy Ośrod­ków Zdrowia i prywatnie praktykujących lekarzy,

¡mmmm

a do szpitala zgłaszają się rzadko, w wypadkach wy­jątkowo silnych zaostrzeń sprawy, często w stanie bardzo ciężkim.

Myślę, że zagadnieniem choroby gośćcowej na wsi zająć się powinien w sposób specjalny czy to Instytut Reumatologii, czy też Instytut Medycyny Pracy Wsi. Jest to niewątpliwie zagadnienie ważne, groźne i po­siadające własne odrębności. Może wtedy coś popra­wiłoby się na tym odcinku. Specjalistyczna pomoc lecznicza w tym zakresie jest w tej chwili niemal zupełnie niedostępna dla ludności wiejskiej, nie mó­wiąc już o lecznictwie sanatoryjnym.

Od dwóch dni wre praca przy wykańczaniu Stacji Pogotowia Ratunkowego. Dr Sołtysik, po objęciu kie­rownictwa Wydziału Zdrowia, słyszeć nawet nie chciał o uruchomieniu Stacji. Wszelkimi sposobami, mało zresztą wybrednymi, gdzie i jak mógł, ośmie­szał i dyskredytował zarówno sam pomysł, jak i jego wykonanie. Oczywiście z nieodzownymi aluzjami do nieudolności swego poprzednika.

Kiedy w czasie jakiegoś długotrwałego, wiosennego deszczu zaczęły w budynku Stacji tworzyć się prze­cieki i w garażu odpadać tynk, wydawało mi się właś­ciwe zawiadomić o tym telefonicznie Wydział Zdro­wia. Dr Sołtysik odpowiedział mi (przez urzędniczkę), że nie ma czasu na zajmowanie się takimi sprawami. Podobną odpowiedź dał p. Piwońskiemu, oznajmiając dodatkowo, iż przygotowuje plany budowy ważniej-

107

szych obiektów — piętrowej, nowoczesnej przychod­ni rejonowej i pawilonu szpitalnego, przeznaczonego na Oddział Chirurgiczny!

Ale w zeszłym tygodniu zjechała jakaś komisja z Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia, był też podobno dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunko­wego, narobili sporo szumu, o czym z ukontentowa­niem opowiadał mi Piwoński, a wynik jest taki, że srolarz dopasowywał progi, malarz maluje pokój dys­pozytora i izbę przyjęć, kręci się od rana elektryk i hydraulik. Jestem zadowolony, że tyle pracy i tyle moich kłopotów jednak nie pójdzie na marne. Warto więc było. Najbardziej zaś cieszę się oczywiście z te­go, że wszystko to jest już poza mną, że wyzwoliłem się z tych przeróżnych wydziałowych tarapatów. Te­raz dopiero oceniam, ile zdrowia i czasu zaoszczędzi­łem od kwietnia i ile go przedtem traciłem.

Dochodzą mnie — dzięki usłużności ludzkiej — echa nieporozumień między Sołtysikiem a Gagacką, odgłosy gniewnych poszeptów pielęgniarek i położ­nych, którym kierownik Wydziału Zdrowia zakazał wykonywania prywatnie zastrzyków (twierdzą, że monopol ma mieć jego gosposia), głosy rozżalenia wszystkich lekarzy, których w porozumieniu czy na­wet na wniosek dr Sołtysika kolejno wzywa taka miła instytucja jak Wydział Finansowy...

Do mego szpitalnego zacisza dochodzą echa wiado­mości o cowieczornych libacjach w domu dr Sołtysi­ka, w których bierze udział sam pan przewodniczący, jego zastępca, młody, dość nawet miły chłopak,

który od dwóch lat nie może przebrnąć przez klasę VII czy VIII w szkole dla dorosłych, oraz miejscowa starszyzna milicji. Podobno przewodniczący wywiera nacisk na Sołtysika, aby zatrudnił w Miasteczka dr Koronę. Sołtysik broni się wykrętnie i słabo, z jed­nej bowiem strony nie chciałby na pewno ściągać sobie na głowę takiego małomiasteczkowego „rekina” jak Korona, po prostu boi się go, z drugiej jednak strony jeszcze bardziej boi się swego protektora — przewodniczącego i zależy mu na jego łaskach.

Z tym dr Koroną, bratem miejscowego knajpiarza (tego samego, z którym Wydział Zdrowia prowadzi proces o skradzioną papę), sprawa wlecze się jeszcze od czasu mojej pracy w Wydziale. Jest to lekarz, który pracował i dotychczas pracuje w innym małym miasteczku, dał się tam jednak wszystkim we znaki, został wyrzucony ze szpitala i zawieszony w swoich obowiązkach w miejscowej przychodni. Ostrzeżono mnie przed nim, jako przed nie cofającym się przed niczym i nie gardzącym żadnymi środkami „rozra- biaczem”, więc kategorycznie odmówiłem zgody na jego osiedlenie się w Miasteczku.

Obecnie przewodniczący, który zapałał nagłym uczuciem przyjaźni do starszego Korony, żąda od Sołtysika wzmocnienia miejscowej kadry lekarskiej przez jak najszybsze sprowadzenie jego brata.

Jak to dobrze, że jestem z dala od tego wszystkie­go! Poza dwoma wyjazdami do chorych w ciągu ostatnich tygodni w ogóle nie wychodziłem poza te­ren szpitala.

109

20.6.58

Czerwiec. Słoneczne, upalne dni spędzam niemal całkowicie, od rana do późnego wieczora, w ogro­dzie. Gdy po wizycie i opatrunkach dyrektor idzie do domu, ja, zapowiedziawszy pielęgniarkom na wszy­stkich oddziałach, gdzie mnie mają w razie potrzeby szukać, zaszywam się w gąszczu krzaków odległego zakątka ogrodu. Tu, na małej pełnej słońca wysepce trawy, rozkładam swój koc i wyzbywszy się co więk­szych części garderoby, rozpoczynam „błogi dzionek”. Leżąc na brzuchu, czytam czasopisma albo piszę listy i ot, takie różne notatki, dotyczące zdarzeń i spraw. Dla odmiany, leżąc na grzbiecie, nie robię nic, pra­wie nawet nie myślę. Czuję się jak leniwy, tłusty, stary kot.

Obliczam sobie dalej moje szpitalne materiały. Chciałem zorientować się w strukturze pacjentów szpitala pod względem płci i wieku. Okazało się, iż w wieku 0—15 lat z pomocy szpitala korzystało wię­cej osobników płci męskiej niż żeńskiej. Różnice te wystąpiły najjaskrawiej w wieku niemowlęcym. Na­tomiast począwszy od kategorii wieku 16—25 lat, liczniej hospitalizowane były kobiety. Oczywiście, aby uzyskać porównywalne wyniki, w obliczeniach tych nie brałem pod uwagę Oddziału Położniczego.

Różnice te zaznaczają się wyraźnie od lat 36—45. Nasuwa się więc wniosek, iż zachorowalność ogólna kobiet jest wzmożona w okresie rozrodczym. W klasie wieku 46—65 lat różnice między liczbą hospitalizowa­

no

nych mężczyzn i kobiet okazały się minimalne. Do­piero w wieku późniejszym (do 71 lat) stwierdza się ponownie wyższe odsetki chorych mężczyzn. Nato­miast fakt, iż w szpitalu przebywało więcej kobiet niż mężczyzn w wieku powyżej 76 lat, wydaje mi się prostą konsekwencją liczebniejszego dożywania ko­biet do tej kategorii wieku.

Chciałbym jeszcze opracować zagadnienie śmiertel­ności szpitalnej, chociaż zdaję sobie sprawę, że kształ­towanie się jej nic nam nie powie o istotnie interesu­jącej sprawie, a mianowicie, o przyczynach zgonów miejscowej ludności. Tego właśnie się nie dowiemy. Większość zgonów odbywa się przecież poza szpita­lem, a ich przyczynę wpisują do aktów zejścia jak najdowolniej, czasem wręcz fantastycznie („rak w górnym żołądku”, „niemoc”, „choroba piersi”) wios­kowi „oglądacze zwłok” — dawni sołtysi, jako osoby godne zaufania, lub byli sanitariusze wojskowi, jako osoby już fachowe. Z drugiej zaś strony w szpitalu umiera wielu chorych z obcych terenów, przysłanych z klinik i przypadkowo trafiających do naszej sta­tystyki.

Miasteczko podniecone jest wiadomością o zapo­wiedzianym ślubie dr Gagackiej z dużo od niej młod­szym felczerem Knysiem. A więc znów Knyś na widnokręgu. Pan Piwoński komentuje sprawę dość prosto: Knyś nie mógł znaleźć pracy. Dyrektor jest natomiast innego zdania: Gagacka nie mogła znaleźć

111

/

męża. A więc wszystko w najlepszym porządku: hap- py-end i „szczęść Boże młodej parze!”

Gdyby tak jednak pomyśleć o tym niehumorystycz- nie, to może niezupełnie wszystko jest w porządku. Dziwne są te małżeństwa naszych koleżanek.

Dr Popielska wyszła za mąż za mało rozgarniętego i dzikawego chłopca, z wykształcenia nauczyciela (gimnastyki) szkoły podstawowej, i wpatruje się w niego jak w siódmy cud świata. Gagacka nie waha się związać z tym chłopaczyskiem. Znam inną, która poślubiła ślusarza, prawie stale bezrobotnego, za to z dużą regularnością płodzącego dzieci. Mają ich już pięcioro, a matka pracuje na całą tę freblówkę i jej kierownika. Znam też lekarkę, która przed kilku laty poślubiła dorożkarza, obecnie pracującego jako sani­tariusz weterynaryjny. Zapraszając swoją rodzinę na ślub pan młody pisał: „Przyjedźcie koniecznie, bo we­sele moje będzie nie byle jakie. Będą same doktorzy ludzkie i zwierzęce.” Ostatnio słyszałem, że źle ze sobą żyją, że ją zdradza i ma do swej rodziny pre­tensję, że go namówiła na ożenek z kobietą „dobrą może, ale nieładną” (jego słowa).

Czy rzeczywiście te kobiety nie mają innych szans życiowych? Czy jest słuszne i społecznie zdrowe za­kładanie rodziny na gruncie tak jaskrawych różnic intelektualnych? Jak bardzo trudne i „konfliktorod- ne” sytuacje stwarzać muszą takie związki? Inna sprawa, że ja nie ożeniłbym się z żadną z tych kobiet, ale to może dlatego, że w ogóle mam dziwne nieco pojęcia o kobietach, o małżeństwie, miłości i życiu,

112

oraz dlatego, że wierzę, iż są sprawy i ludzie niepo­wtarzalni.

A może długie studia i dyplom lekarski są dla tych kobiet ceną, za którą kupują jakiegokolwiek męża w ogóle?

A może różnice intelektualne nie są w tych wy­padkach tak głębokie i rażące, jak mi się wydaje

i jakie chyba być powinny?

Nie, jednak nie wszystko jest tu w porządku.

Nie wychodząc ze szpitala, wiem, że po uliczkach

i wokół rynku miasteczka jeździ na skuterze dr Teo­dor Korona w celach, jak należy przypuszczać, re­klamowych. W tych samych celach odbył już (czegóż to się nie wie w Miasteczku?) rozmowę z miejscowym fryzjerem i pokazał jemu i obecnym w jego zakładzie klientom swój dyplom oraz zaświadczenie o specja­lizacji pierwszego stopnia (widzicie, pierwszej klasy).

Wyjaśnił im szczegółowo, co to oznacza, i że żaden z lekarzy Miasteczka tego nie posiada, a więc nie wszystkie choroby wolno im leczyć. Ośrodkiem pro­pagandowym jest oczywiście rodzinna knajpka. Tam amatorzy piwa, wódki i tzw. zimnych zakąsek ma­ją możność dowiedzenia się, że życiu i zdrowiu ich

i ich rodzin przestało wreszcie zagrażać niebezpie­czeństwo, bo zjechał do Miasteczka na prośbę Mi­nisterstwa Zdrowia świetny lekarz, specjalista, sław­ny operator.

Dr Korona rozpoczął już, w pokoiku za knajpą,

na

jr

przyjmowanie chorych, sprowadzanych przez człon­ków jego rodziny wprost z rynku. Rozpuścił pogłoskę, iż został mianowany dyrektorem szpitala. Zaczęli już nawet zgłaszać się do nas chorzy z pytaniem, kiedy można zastać ,,dyrektora Koronę”? Dyrektor oczywiście natychmiast się o tym dowiedział, uśmie­cha się nie wyjmując fajki z ust i macha ręką, co ma oznaczać: ,,A niech sobie gada”. Trochę inaczej reaguje dyrektorowa. Była dziś u mnie na general­nej naradzie, mocno poirytowana.

Cierpliwości, proszę pani, ochwaci się...

Swoją drogą wyjątkowy jakiś łobuz ten kolega Korona! Cóż by takiemu pomogło, gdyby kiedyś, w czasie studiów, wysłuchał kilku godzin wykładów

o zasadach etyki lekarskiej?

Myliłem się kiedyś — nauczanie deontologii nie jest potrzebne, nie sprosta swoim zadaniom.

Gdyby każdy wykład każdego przedmiotu przepoić myślą deontologiczną, gdyby przez pięć lat sączyć ją nieustannie w mózgi przyszłych lekarzy, gdyby się niepostrzeżenie w nie wgryzała, może to odniosłoby jakiś skutek.

Patrzę przez moje ulubione okno we wnęce na buj­ną zieleń ogrodu. Na wierzchołku starego świerka kołysze się kukułka — wygląda jak odpustowa za­bawka. W dole siostra Agata zbiera ogórki do wiel­kiego kosza. Niestrudzona p. Michalina piele swoje grządki. Alejką spaceruje kilku chorych z Oddziału

114

i

Gruźliczego — wolniutko. Jeden z nich kuleje. Na dwóch przeciwległych końcach ławki pod gruszą sie­dzi Janek i Irenka. Jak bardzo schudła ona w ciągu tego roku!

Jestem po rozmowie z dr Sołtysikiem, który stąd wyszedł przed chwilą. Przyszedł wyświeżony, uśmie­chający się, przyjazny jak za dawnych czasów. Tyle ma kłopotów, tyle pracy, taki ogrom obowiązków, a teraz jeszcze przykrości z tym zupełnym rzezi­mieszkiem Koroną (co za poziom, kolego, co za po­ziom!).

Wysłuchałem dość obojętnie, czekając na to, co miał mnie do powiedzenia. Wykrztusił wreszcie coś mniej więcej w tym rodzaju:

Widzicie, taka przykra sytuacja, kolego, dla mnie przykra, ale liczę na was, wiecie, że zawsze liczyłem, że znajdziemy, tylko my dwaj tutaj, wspólny język

i wzajemnie się zrozumiemy...

Wytworzyła się taka sytuacja, sam nie wiem dlaczego, że przewodniczący jest bardzo do kolegi uprzedzony, bardzo uprzedzony i nie da się przejed­nać...

O cóż mu chodzi, panie doktorze?

Nie wiem, zrozumieć nie mogę. Usiłowałem mu wyperswadować, mówiłem, jak was wysoko cenię, ale zupełnie się uwziął, przekonać się nie da. Chce, żeby pan doktór zrezygnował z Miasteczka.

Przecież to pan decyduje, nie przewodniczący. Jakież jest pana zdanie, panie doktorze?

Tak, widzicie, oczywiście, ale skoro przewod­

115

niczący jest do was tak źle usposobiony, to po co macie się narażać na przykrości. Chcę wam właśnie przykrości zaoszczędzić, jeśli zrezygnujecie sami.

Poczułem się naraz dziwnie ociężały i zmęczony

i powiedziałem mu to:

Jestem zmęczony, panie doktorze, wybieram się zresztą na urlop. Wyjadę za kilka dni, odpocznę, za­stanowię się nad tym, co mi pan proponuje.

Ależ nie ja! Nie ja! Taka sytuacja, widzicie, fatalna... ,

Pomyślę.

Pomyślcie...

Patrzę w ogród. Chorzy idą już na kolację. Jest cisza i spokój, który mam utracić.

"


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MIASTENIA, PIELĘGNIARSTWO ROK 3 LICENCJAT
Adam Mickiewicz - Pan Tadeusz (opracowanie Kazimierza Wyki), FILOLOGIA POLSKA - UMCS-, II ROK, Roman
adamgroch, Notatki Rolnictwo, 4 rok, IV rok, szur adam
geooooo, AGH Wiertnictwo Nafty i Gazu GiG, rok I, Geologia dr inż. Adam Zubrzycki
geoo, AGH Wiertnictwo Nafty i Gazu GiG, rok I, Geologia dr inż. Adam Zubrzycki
Tabelka stratygraficzna, AGH Wiertnictwo Nafty i Gazu GiG, rok I, Geologia dr inż. Adam Zubrzycki
PRZEŁOM MIASTENICZNY, V rok, Neurologia, Sem. V rok, Stany zagrożenia życia w neurologii
pytania ch lekow adam 160 egzamin, Płyta farmacja Poznań, III rok, Chemia leków, egzamin
nasiennictwo, Notatki Rolnictwo, 4 rok, IV rok, szur adam
projekt buraka cukrowego adam calak, Notatki Rolnictwo, 4 rok, IV rok, S.Z.U.R
09 PRZEŁOM MIASTENICZNY, V rok, Neurologia, Sem. V rok, Stany zagrożenia życia w neurologii
Projekt mostu - tabela momentow Adam poprawka, Budownictwo UTP, III rok, DUL stare roczniki, drogowe
MIASTENIA, PIELĘGNIARSTWO ROK 3 LICENCJAT
przelom miasteniczny, V rok, Neurologia
projekt buraka cukrowego adam sdddcalak, Notatki Rolnictwo, 4 rok, IV rok, S.Z.U.R
Izaak Newton urodził się rok po śmierci Galileusza w angielskim miasteczku Woolsthorpe
Adam Lityński ROK 1934 W ZSRR NKWD, LEX KIROV I POCZĄTEK WIELKIEGO TERRORU
Adam Lityński Rok 1934 w ZSRR

więcej podobnych podstron