Struś Adam
ROK W MIASTECZKU
Nie tylko nie jestem potomkiem lekarza królów, Józefa Strusia, lecz w ogóle nie nazywam się Struś. Ponieważ jednak nazwisko, które noszę, nie jest również moim nazwiskiem rodowym, ponadto zaś nie nabrało ono przez użytkowanie go przeze mnie żadnego znaczenia i nic nikomu nie mówi, podpisuję się jakimkolwiek. Jeśliby zaś ktoś w kryptonimie tym zechciał dopatrzyć się aluzji do znanej polityki wielkiego ptaka biegającego — nie mam nic przeciwko temu.
Nie posiada również znaczenia nazwa miasteczka, w którym pracuję od roku. Jest ono pod każdym względem podobne do wielu jeszcze małych, brzydkich i zaniedbanych miasteczek wschodnich województw kraju, owej dawnej Polski „B”. Duży, kwadratowy rynek porasta trawa, tratowana przez ludzi i kozy, a okalają go dość szczelnie szpetne domki, przeważnie drewniane, o koślawych balkonikach i wykrzywionych dachach. Za domkami zaplecze komórek, chlewików, szop, niezdarnych przybudówek, walących się ustępów. Grząskie błoto ciasnych podwórek.
5
Wokół rynku koncentruje się całe żyde miasteczka. Tu, w największym murowanym domu, mieści się apteka, dalej kilka sklepów spółdzielczych i sporo małych sklepików i kramów prywatnych z wszelkiego rodzaju jaskrawą galanterią, „Dom Książki” będący jednocześnie składem materiałów piśmiennych i zabawek, dwie „pracownie trumien”, piekarnia, warsztat naprawy rowerów i kilka knajp oraz sklepików ze słodyczami, które w rzeczywistości również są knajpami, jako że wino — napój słodki. Piwo i wódka też.
Przy rynku, we własnym piętrowym domu, mieszka położna, a tuż obok, w długim, starym, nieco podobnym do baraku domu, przylegającym do murów kościoła, mieszkają dwaj lekarze miasteczka. Do gabinetu każdego z nich wchodzi się przez inną werandę. Całe miasteczko wie dokładnie, ile którego dnia furmanek stało przed każdą z werand i ilu przez nią przeszło chorych. Wiadomości te wpływają decydująco na kształtowanie się opinii publicznej.
Od rynku odchodzi kilka uliczek, z których nawet dwie czy trzy posiadają na krótkich odcinkach chodniki z pojedynczych, krzywo poukładanych i powyła- mywanych płyt.
Miasteczko stosunkowo niewiele ucierpiało w czasie obu wojen światowych. Wojna ostatnia przekształciła jedynie jego społeczno-narodowościową strukturę. Żydzi, stanowiący do roku 1940 ponad 50°/o ludności Miasteczka, zostali wymordowani, a miejsce ich w koślawych domkach i ciasnych sklepikach zajęli
w części dawni ich miasteczkowi sąsiedzi, w części zaś przybysze ze wsi okolicznych. Poza tym, w ciągu następujących po sobie dziesięcioleci i pokoleń nic się tu chyba nie zmieniło. Życie Miasteczka płynie bez głębszych wstrząsów, nieoczekiwanych powikłań, narastającej, trudnej problematyki. Sprawy ludzkie i wnętrza ludzkich dusz są tu tak łatwe do odgadnięcia, jak wnętrza ich domostw.
Nie były proste ani łatwe drogi, które przywiodły mnie do Miasteczka. Pozostawiłem za sobą kilka lat pracy asystenckiej na jednej z akademii medycznych, nie spełnione nadzieje, nie zaspokojone ambicje, konflikty z dalszym i bliższym otoczeniem, a przede wszystkim z sobą. Nie mam w sobie nic z dra Judyma. Przyjechałem tu po prostu jako człowiek zmęczony, zrezygnowany, samotny i pragnący samotności oraz całkowitej zmiany środowiska i trybu życia. Spełniło się życzenie, powtarzane nierzadko w latach ostatnich, słowami Tuwima: „Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu, osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu...” Osiadłem więc w Miasteczku. Moje życie tutaj rozpoczęło się wprawdzie w początkach czerwca, ale za to pod jesień życia.
Mieszkam w szpitalu, położonym na krańcach Miasteczka i oddzielonym od niego bagnistym, zarośniętym stawem. Jako lekarz miejscowy pełnię stały dyżur.
W dniu mego przyjazdu postanowiłem notować zdarzenia uciekających dni. Początkowo robiłem to dość regularnie, później — coraz rzadziej, często nie
7
podając nawet daty. Dni zatarły się i zagubiły. Jakież zresztą znaczenie mają liczby czy nazwy dni? Ważne są fakty, zdarzenia i ich kształtowanie się w czasie.
Te krótkie notatki, uwagi, urywki przemyśleń składają się na rok mego życia w Miasteczku.
5.6.57
Pierwszy dzień pracy w Miasteczku. Szpital mieści się w dawnym dworku szlacheckim, wśród starego, mocno zapuszczonego ogrodu. Dużo tu starych, pięknych drzew, mnóstwo odcieni przeplatającej się i gmatwającej zieleni, malownicza gęstwina krzewów. Mój pokój — pełen słońca — narożny pokój na piętrze, zdaje się wisieć nad tą bujną plątaniną zieloności. Ścieżkami ogrodu wolno przechadzają się chorzy w niebieskich, pasiastych piżamach. Wszystko tchnie ciszą i spokojem. Już tu mieszkam. Na białym, szpitalnym łóżku leży mój jasiek, na etażerce stoją przy- bory do golenia i leży kilka wypakowanych już książek. Między nimi oczywiście gruby buraczkowy tom ,,Vademecum” oraz „Postępowanie w nagłych przypadkach internistycznych”. Przy łóżku stoi biały stolik, a drugi, jeszcze mniejszy — we wnęce okiennej. Chcę tu pozostać. Chcę zapomnieć o sprawach i ludziach minionych i niepowracalnych, o całym poprzednim życiu.
7.6.57
W szpitalu jest nas troje — dyrektor, dr Popielska, dość niedawno po dyplomie, a całkiem niedawno po urlopie macierzyńskim, i ja. Nie zdołałem się jeszcze zorientować w rozkładzie i stylu pracy szpitala ani w zakresie swoich obowiązków. Dyrektor nie odzywa się prawie zupełnie. Nie jest przy tym ponury ani naburmuszony. Po prostu nic nie mówi. W całym szpitalu robi wizytę ranną i popołudniową sam. Chodzę za nim z miną służbową. Chcę zresztą poznać wszystkie przypadki, aby nie mieć żadnych niespodzianek w nocy. Przypadki są dość różnorodne i niezbyt ciekawe. Kilku starszych ludzi z zespołem płucno-sercowym, staruszka po hemiplegii, chłopak kopnięty przez konia, kilka przypadków choroby gośćcowej, dziecko z anginą i drugie — poparzone gotującym się mlekiem. Dużo wolnych łóżek. Wszystkie miejsca zajęte są tylko na oddziale gruźliczym. Są tu hospitalizowani chorzy kierowani przez Wojewódzką i Powiatową Przychodnię Przeciwgruźliczą, nie nadający się do lęczenia sanatoryjnego ani zabiegowego. Coś w rodzaju małego, 20-łóżkowego izolatorium.
Dr Popielska zjawia się rano, uczestniczy w wizycie, wypisuje zlecenia w aptece szpitalnej według ordynacji dyrektora i zapisków siostry oddziałowej i na tym, o ile zdołałem się zorientować, kończą się jej czynności szpitalne.
Kręci się tu jeszcze felczerka, dziewczę w nieokreślonym wieku, cechujące się stale rozczochraną grzy
9
wą i kosym spojrzeniem. Wypisuje historie chorób bodaj z całego piętra i, jak się wydaje, za czas teraźniejszy oraz za odległą przeszłość. Dopytywała się dziś dr Popielskiej, czy nie pamięta, co było Wąsikowi Antoniemu, który się wypisał przed Wielkanocą. Czy nie był to czasem taki dziadek łysy, z Wąsami, który leżał na 17-ce pod oknem i miał ropień na pośladku? Dr Popielska nie pamiętała.
Po kolacji chodziłem trochę po ogrodzie z panem Piwońskim — intendentem, który wtajemniczał mnię nieco w sprawy gospodarcze i plany rozbudowy szpitala. Miły facet. Mają zamiar nadbudować piętro nad budynkiem gospodarczym, przenieść tam mieszkania personelu — lekarza, przełożonej pielęgniarek, sióstr oraz aptekę. Szpital zyska przez to 15 łóżek.
Pan Piwoński opowiadał mi, że poprzedni dyrektor, który zresztą zajmował to stanowisko przez lat z górą trzydzieści, prowadził szpital tylko na parterze — po prawej stronie był oddział gruźliczy, a po lewej oddział wewnętrzny i położniczy razem. Na piętrze było mieszkanie prywatne dyrektora. Tak trwało przez lat przeszło trzydzieści aż do roku 1950.
11.6.57
Przynajmniej w jednym zwyczaju miejscowym już się zdołałem zorientować. Dyrektor, przysyłając dc szpitala prywatnego pacjenta, oprócz skierowania daje mu receptę i to receptę obejmującą co najmniej
10
10 leków. A więc: „Położysz się w szpitalu, ale ja cię osobiście będę leczył, oto właśnie zaczynam, oto recepta, aby wiedzieli, co należy dać...” Rola lekarza dyżurnego staje się dość mętna. Nie myślę jednak stawiać tej sprawy na gruncie ambicjonalnym. Zdaję sobie przecież sprawę, że nie chodzi tu o tę kategorię zagadnień, o brak zaufania dyrektora do mnie czy coś w tym rodzaju. Chodzi po prostu o pacjenta. Pacjent musi mieć pewność, że za swoją forsę będzie leczony osobiście przez dyrektora, że otrzyma dużo lekarstw, może i zagraniczne. I wtedy ten pacjent przyjdzie i w innym wypadku, i po raz drugi pod tym samym adresem. To wszystko. Stąd też zapewne bierze źródło osobiste wizytowanie całego szpitala.
Ponieważ nie zależy mi właściwie na pieniądzach, poza tym zaś mieszkając w szpitalu i tak nie mógłbym prowadzić prywatnej praktyki, ten dyrektorski obyczaj jest mi właściwie całkiem obojętny. Mogę go nawet zrozumieć o tyle, że dyrektor ma bądź co bądź sporą gromadkę dzieci na utrzymaniu.
Pół nocy zmarnowałem. Najpierw do porodu przyjechała stara pierwiastka z dość nikłymi bólami. Obrzęki, ciśnienie wysokie. Dla uniknięcia kłopotów i ewentualnych komplikacji wezwałem karetkę Pogotowia i odesłałem ją do kliniki położniczej. W jakieś dwie godziny później znów mnie ściągnęli na oddział położniczy. Wydobycie łożyska, kontrola macicy. Rodziła żona jakiegoś miejscowego urzędniczka, więc fochy i fumy towarzyszyły tym, w samej rzeczy nie najprzyjemniejszym zabiegom. Potem już
U
nie mogłem zasnąć dó rana. A że trudno przewidzieć, co ta noc przyniesie, trzeba się położyć spać, choć jest dopiero godzina dziewiętnasta.
18.6.57
Od 8 — 11 pracuję teraz w Ośrodku Zdrowia. Właściwie zastępuję tu dr Sołtysika, który od kilku miesięcy jest na urlopie zdrowotnym. Dotychczas zastępowała go nasza rozczochrana felczerka.
O dr Sołtysiku mówią tu różnie, najczęściej z dziwnym uśmiechem, czasem ze współczuciem. Twierdzą, że do miasteczka nie wróci nigdy. Wszystkim wiadomo, że jest nałogowym morfinistą, przeżywającym rokrocznie ciężkie kryzysy, skazujące go na krótszą lub dłuższą kurację. Podobno był kiedyś dobrze zapowiadającym się specjalistą. Nikt oczywiście nie może wiedzieć, co zaszło w jego życiu, co skłoniło go do sięgnięcia po narkotyk. Po jakichś niewiadomych, ciężkich przeżyciach powrócił do rodzinnego miasteczka, w którym bracia jego parają się rzeź- nictwem i drobnym handlem. Zamieszkał w długim domu przy rynku. Żyje ze swoją gosposią, zwykłą wiejską dziewczyną, którą wyuczył robienia iniekcji i drobnych zabiegów chirurgicznych i zleca jej opiekę nad nielicznymi pacjentami, którzy jeszcze czasem do niego trafiają. Opowiadają, że miewa ataki, szału, że po ostatnim właśnie przebywa na kuracji. Smutne bywają drogi ludzkie i drogi lekarskie.
W Ośrodku Zdrowia pracuje tu siostra Monika, zakonnica, którą spotkałem przed 16 laty. Była wtedy śliczną, rumieniącą się dziewczyną. Postarzała się i pomarszczyła. Ja chyba też. Jej obecność ułatwia mi tu pracę, mimo to jednak te 3 godziny w Ośrodku męczą mnie bardzo i z uczuciem prawdziwej ulgi wracam codziennie do szpitala. Męcząca jest różnorodność przypadków, z jakimi chorzy zgłaszają się do Ośrodka, migawkowość kontaktu z każdym pacjentem, niepokojąca niewystarczalność własnej wiedzy na każdym niemal kroku. Szybko zmieniają się twarze, a ściślej mówiąc — ciała.
Kiedy ręką odgarniam wiotką, spotniałą pierś i słucham tonów serca — zamykam oczy. Staram się skupić jak najintensywniej na tej jednej czynności, w jednym wysiłku przeniknięcia tamtego mechanizmu, tak aby nie istniało nic poza nami — ja i skurcze tamtego serca.
He razy kładę słuchawkę fonendoskopu na cudzej piersi, odczuwam mały, szybki lęk, że nie zrozumiem tego nowego, obcego serca, że nie rozpoznam i pominę jakieś prawdziwe, groźne cierpienie.
Przynoszą małe, przegrzane, rozkrzyczane dzieci. Cóż ja wiem o chorobach dzieci? Zapomniałem gruntownie wszystko, czego kiedyś nauczyłem się do egzaminu. Sam egzamin pamiętam wciąż jeszcze bardzo dokładnie. Nawet kwiaty na biurku profesora. Ale
o chorobach dzieci dziś wiem rozpaczliwie mało.
A tu trzeba decydować, i to szybko, jak najszybciej, bo za drzwiami kłębi się niespokojny i niecierpliwy
13
tłum pacjentów. Patrzę na pokrytą cętkami buzię i nie wiem, czy to odra, czy nie odra?
23.6.57
Na Oddziale Gruźliczym pali się jeszcze światło na salach. „Panowie, natychmiast do łóżek! Siostro, czy siostra nie zauważyła, że już minęła godzina 9? I dlaczego są otwarte drzwi na Oddział Położniczy? Tyle razy była o tym mowa”. Rozkład szpitala jest taki, że sąsiadują ze sobą dwa jak najbardziej nieodpowiednie oddziały.
Na Oddziale Położniczym cisza. Jedyna rodząca drzemie na wysokim łóżku. W kuchence położna popija herbatę, a salowa ceruje pończochy. „Jak tam?” — pytam dość cierpko i idę na porodówkę. Młoda położna, poprawiając zsuwający się czepek, biegnie za mną: „Bez zmian, panie doktorze, brak postępu.” „A skąd pani może wiedzieć, skoro nie jest pani łaskawa siedzieć na porodówce?” — pytam, wkładając rękawiczkę do zbadania kobiety per rectum. Pytanie bardziej zgryźliwe niż rozsądne.
Prawdziwa awantura rozpętuje się dopiero na piętrze, gdzie w ogóle jest stały bałagan. Salowa myje głowę w łazience, a dyżurnej pielęgniarki nie udaje mi się odszukać. Dyżur ma, a ściślej, powinna mieć, panna Tesia, przyuczona pielęgniarka, po półrocznym chyba kursie, gruba, nieruchawa dziewczyna, o olbrzymich, płaskich stopach i buraczkowych łydkach.
Oe razy patrzę na nią, przypomina mi się anegdotyczne pytanie: jaka jest różnica między mlekiem a pielęgniarką? Odpowiedź brzmi: Mleko prosto od krowy jest najlepsze, pielęgniarka — najgorsza. Siadam w dyżurce i czekam na przybycie tej istoty. W międzyczasie przeglądam dziennik dyżurów, książkę oddziałową, historie chorób. Salowa wyłania się z łazienki z łbem owiniętym szpitalnym ręcznikiem. Wysłuchuje bez głębszych reakcji wszystkiego, co mam jej do powiedzenia na temat sposobu wypełniania przez nią obowiązków. Zjawia się wreszcie panna Tesia, bez fartucha i czepka, natomiast ze zwichrzoną ondulacją i wypiekami na obliczu. Mętnie tłumaczy, że wyszła na chwilę do ogrodu. Cierpliwie wysłuchuje mojej oracji. Mam uczucie przemawiania do ściany.
Wreszcie zamykam się w swoim pokoju. Łóżkc. lampka przy łóżku, zbytek ostatnio przywieziony z miasta. „Mam dzisiaj ostry dyżur przy mojej do Ciebie tęsknocie.” Do licha z lirykami jakiegoś sen- tymentalisty!
30.6.57
Piękny, słoneczny poranek niedzielny. Oglądam zwłoki po raz pierwszy. Na łóżku leży mężczyzna w średnim wieku, w czarnych spodniach i niebieskiej koszuli w kratkę. Mimochodem przypominam sobie, że miałem kiedyś identyczną koszulę. Syn zmar-
Wm/sśsmum
łego, który po mnie przyszedł do szpitala i czekał ze dwie godziny, powiedział mi, że ojciec umarł nagle w czasie nieobecności wszystkich domowników. Ale kiedy nachyliłem się nad zwłokami i uniosłem w górę brodę zmarłego, uwidoczniła się wokół szyi głęboka, ciemnofioletowa bruzda wisielcza i siny ślad węzła poza lewą małżowiną uszną.
Wpadają z krzykiem siostry zmarłego, dają mi dziwne znaki, wywołują do sieni, szepcą, że to żona go zatruła, a potem powiesiła, wypadają na podwórze, histerycznie tarzają się po murawie. Milczącymi ponuro grupkami skupili się pod oknami sąsie- dzi. Tu i ówdzie odzywają się piskliwe babskie głosy zapewniające, że żona z córką zabiły go na pewno. Żony w domu nie ma. Córki nie ma. Postronek wisielca gdzieś „zarzucił się”. Milicji nie zawiadomiono. Budzi się we mnie szereg wątpliwości w tej chyba niewątpliwej sprawie. Nie podpisuję aktu zejścia i każę zawiadomić MO.
Wracam do szpitala rozsłonecznionymi miedzami.
I tu dowiaduję się, że rodzina zmarłego zwracała się już o tzw. „obejrzenie zwłok” i do dyrektora, i do dr Popielskiej, ci jednak wietrząc jakąś niejasną sprawę odmówili oględzin i skierowali do mnie. Płacę > więc przysłowiowe „gapowe” jako przybysz nie zna- j jący jeszcze miejscowych stosunków i tajemnic ro- dzinnych mieszkańców Miasteczka.
Upalne południe niedzielne. Oglądam zwłoki po I raz drugi. Tym razem są to oględziny urzędowe. Ko- I mendant MO dość mozolnie protokołuje ich przebieg, i
16
podczas gdy dwóch młodych milicjantów rozbiera zwłoki. Znalazł się postronek — cienki, bardzo długi. Znalazła się żona — siedzi na łóżku w kącie ku- h- ni, milcząca, zaszczuta oskarżającym wykrzykiwaniem sióstr zmarłego. Znalazła się córka — siedzi w sieni, a gdy wreszcie wychodzę, obrzuca mnie ponurym, złym, a zarazem pytającym spojrzeniem spoza splecionych, przysłaniających oczy, palców.
Cóż mogę wiedzieć o tragedii, która rozgrywała się w tym domu, narastając od lat aż do punktu szczytowego wczorajszej nocy? Wracam do szpitala. Zwykła szpitalna cisza zmącona jest odwiedzinami gości. Na salach duszno i gęsto, niektóre łóżka szczelnie poobsiadane dziećmi lub krewnymi chorych. Koszyki, butelki, zawiniątka. Na małej ławeczce w najdalszym zakątku ogrodu szpitalnego usiłuję czytać książkę.
2.7.57
Sporo czasu zajęło mi rozeznanie się w składzie osobowym szpitala. Dezorientowała mnie liczba osób spotykanych na obiedzie w stołówce szpitalnej. Teraz nareszcie wiem, kto jest pracownikiem, kto żoną względnie mężem, a kto w ogóle ze szpitalem nie jest związany, a zjawia się jedynie w porze obiadowej. Prawie wszyscy narzekają na jakość jedzenia, na wodniste krupniki bez smaku i zbyt częste baranie gulasze, ale o godz. 12 wszyscy zjawiają się so
lidarnie w ciasnym i dość obskurnym pokoiku za kuchnią. Pierwsi są z reguły pracownicy kancelarii, rudawy księgowy o wyraźnych aspiracjach do wielkomiejskiej elegancji, wiotki pan Starzycki z typowym wąsikiem — szpitalny „statystyk”, będący, jak się zdążyłem przekonać, niemal półanalfabetą, i p. Jasia z p. Stasią, które robią w kancelarii to, co im doraźnie zlecają wyżej wymienieni panowie. Potem przychodzi żona księgowego, kobieta dość przystojna i sympatyczna, przychodzą dwie czy trzy urzędniczki z miejscowego Wydziału Zdrowia, dwóch felczerów z Kolumny Sanitarnej, dr Popielska z mężem i dziecięciem w wózku, podrastająca córka intendenta. Po rozdaniu obiadu na oddziałach przychodzą pielęgniarki.
Siostry zakonne, a jest ich w szpitalu zaledwie pięć, jadają' oddzielnie w pokoju siostry przełożonej. Oddzielne też dania przyrządza dla nich siostra Agata, trzymająca we władaniu absolutnym kuchnię, spiżarnię i ogród warzywny. Apetyczne zraziki i wonne pieczenie wynoszone codziennie do jadalni sióstr nie uchodzą niczyjej uwagi i nikt z nas, pospolitych zjadaczy szarawych zup i baraniny, nie szczędzi uwag na ten temat. Uwagi te zdają się nie docierać do świadomości siostry Agaty i niezmiennie „jadą” do sióstr półmiski z kalafiorami i koszyczki z truskawkami. O ile wiem, ani chorzy, ani nikt z personelu świeckiego nigdy nie skosztował nawet szpitalnego kalafiora. Pan Piwoński buntuje się najczęściej, a jako że lubi okazywać swą władzę, jednocześnie zaś nie
bardzo to umie, prowadzi z siostrą Agatą stałą i bez- planową wojnę.
Pan Piwoński przynosi do stołówki wymiętoszoną torebeczkę z papryką i obaj przyprawiamy sobie zupę i „drugie”, aby, jak twierdzimy zgodnie, „to” miało jakikolwiek smak.
7.7.57
Noc była niespokojna, jak to się nierzadko zdarza z niedzieli na poniedziałek. Około północy salowa wyciągnęła mnie z łóżka gwałtownym stukaniem i wiadomością, że przywieźli „porzniętego”. W gabinecie na dole siedział chłop z twarzą, rękami, ubraniem we krwi. Zmierzwione, pozlepiane krwią włosy sterczały i zwisały ohydnymi soplami. Siostra Anna rozkładała na stoliku narzędzia chirurgiczne.
Myjąc ręce słucham opowiadania chłopa. Ma 25 lat. Ojciec ożenił go przed 7 laty z bogatą, starszą od niego kobietą. Żona i teściowa dokuczają mu, one właśnie tak go pobiły. Opowiada szczegółowo zajście. Zaczęło się od kłótni o zaprowadzenie krowy na targ. Potem żona chwyciła podobno żelazny sagan z kuchni i uderzyła nim w głowę małżonka, który upadł zamroczony. Aby go ocucić, teściowa porwała kuchenny nóż i przejechała nim po twarzy leżącego od podbródka po nasadę włosów na czole. Broniącemu się zadała kilka głębokich ran w prawy nadgarstek. Gdy odzyskał przytomność, wyczołgał się do sąsiada, który go przywiózł do szpitala.
Pytam, czy ma dzieci. — Tak, troje. — Przelotnie zastanawiam się, co przeżywają dzieci obserwując takie, używając własnych słów rannego, „rodzinne nieporozumienie”? I czy w ogóle coś przeżywają, jeśli podobne sceny są tam na porządku dziennym?
1 jak właściwie jest lepiej? Bo jeśli nie przeżywają nic, to co za potwory z nich wyrosną? Mniejsza teraz z tym.
Szycie ran trwało bardzo długo, bo w tym czasie zgasło światło i trzeba było pracować przy dwóch migających lampach naftowych.
8.7.57
Rano w Ośrodku Zdrowia, jako pierwsze, zgłosiły się do mnie dwie babiny. Proszą o zaświadczenia lekarskie o uszkodzeniu ciała, bo wczoraj zostały pobite przez męża jednej, a zięcia drugiej. Sprawdzam nazwisko — zgadza się. Oto druga strona medalu. Każę im się rozebrać całkowicie, oglądam skrupulatnie. Żona nie ma najmniejszych śladów jakichkolwiek obrażeń. Teściowa — siniak pod okiem i drobne zadrapania rąk.
— To pani chciałaby, aby się nawet nie bronił, jak go pani zaprawiała nożem? —- pytam. Jest trochę zaskoczona, ale zawzięcie tłumaczy, że to on miał nóż, chciał ją zabić, a jak się szamotali, to sam się tak poranił...
— A pani — zwracam się do żony — jak pani
miała sumienie własnego męża tłuc w głowę saganem z barszczem?
— Jaki barszcz, tam było tylko trochę wody — powiada.
Świadectw lekarskich nie otrzymały.
Po wizycie popołudniowej dyrektor, który teraz coraz częściej wyjmuje fajkę z ust i odzywa się, opowiadał mi, że były dziś u niego dwie pobite kobiety. Dopiero teraz skojarzył sobie ich wizytę z osobą wczorajszego rannego, którego widział na sali. Świadectwa im wydał, bo trochę tam, jak mówi, były podrapane. Mam o tym swoje zdanie i rozumiem, że prywatnej pacjentki, i to dwóch na raz, nie można puścić z kwitkiem. Zależność lekarza od płacącego mu i stawiającego swoje żądania pacjenta jest prawie zawsze upokarzająca.
O godz. 13 jest już po obiedzie. Zamykam się w moim pokoju, zdejmuję fartuch i układam jak najwygodniej na łóżku. Otwieram wczoraj kupioną książkę — Tomasza Manna „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla”. Jeśli nie zasnę — póki nie zasnę, poczytam sobie wreszcie coś uczciwego. Czytam: „W chwili gdy ujmuję pióro, aby w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów zresztą, choć i zmęczony, bardzo zmęczony...”.
Uczucie zmęczenia jest we mnie i poza mną, prze
21
nika ze wszystkich stron i we wszystkich kierunkach. Rozpoczynam raz jeszcze, czytam około godziny. Wtedy właśnie zawarczał i zgasł motocykl pod moim oknem, a po chwili już się ktoś dobijał. W progu wysoki, rudy chłop. Żona tydzień po porodzie, rano wypisana ze szpitala, teraz wysoko zagorączkowała. Trzeba tam iść, choćby się nie chciało, choćby upał przylepiał się do grzbietu i dusił za gardło, choćby człowieka obskakiwał strach przed niewiadomym, które tam na niego czeka. Jadę z mężem chorej wśród tumanów gęstego, rudawego kurzu. Kurz jest tu jakiś wyjątkowo dławiący, zgrzyta w zębach, wciska się do płuc.
Jedziemy przez most nad wyschniętym strumykiem, przecinamy rynek i zatrzymujemy się przed drzwiami sklepiku, który okazuje się ¡nie sklepem, lecz pracownią krawiecką. Wspinając się na piętro czymś pośrednim między drabiną a bardzo wąskimi i stromymi schodami, uświadamiam sobie, iż poza oględzinami zwłok wisielca nie byłem tu jeszcze w żadnym mieszkaniu tubylczym. A zawsze interesowały mnie wnętrza ludzkich mieszkań.
Drzwi do pokoju przysłania zasłona w pomarańczowe kwiaty. Pokój mały, czyściutki, a tak typowy, że od razu pryska cała moja ciekawość. Jest tu wszystko, oo sobie wyobrazić można, cała przeciętna groza małomiasteczkowego wnętrza z nieodzowną fotografią ślubną gospodarzy w złotej ramce i smutnym Panem Jezusem rozmyślającym na Górze Oliwnej. Jest i makatka wyobrażająca krasnoludki siedzące
z wędkami na muchomorach i druga, haftowana w barwne motyle i różowe łabędzie. Jest także nad łóżkiem powszechnie znany, ohydny kilimek z zie- lonozłotymi jeleniami w fioletowym lesie. Widywałem go setki razy, zawsze z jednakim obrzydzeniem. Zastanawiałem się, czy nie istnieją i dlaczego nie istnieją zakazy produkowania rzeczy równie brzydkich.
Kobieta ma grypę. Sporo tu ostatnio przypadków. Wszystkie o bardzo podobnym przebiegu. Wysoka gorączka, bóle głowy, „rwące” bóle kostno-stawowe. To trwa 3—4 dni. Zapisuję receptę i inkasuję pierwsze w Miasteczku honorarium — 100 zł.
Jak gdyby prawem serii, wieczorem trafia mi się druga wizyta, wyjazd na wieś, około 6 km. W szpitalu cisza, więc jadę. Z chłopem rozmawiamy sobie drogą i o jego od 10 lat chorej żonie (ładna historia), i o przypuszczalnych urodzajach, i o zmęczonej całodziennym upałem ładnej kobyłce. Trochę milczymy. Furmanka podskakuje na wyboistej, polnej drodze. Czuję narastający od wstrząsów, coraz wyraźniejszy ból głowy. Myślę o tym, że jeśli tu zostanę, to tak właśnie będę latami, we wszystkich porach roku, pod wszelkiego rodzaju deszczami, śnieżycami czy spiekotami, tłuc się po wyboistych polskich drogach. Pytam sam siebie, czy to możliwe i czy tego właśnie chcę od życia. I od razu odnajduję w sobie odpowiedź, iż los ten nie wydaje mi się zbyt ciężki...
Niedziela
Po 7 wyprawiłem się wilgotną groblą do miejscowego kościoła. Kościółek nieładny, bezstylowy i zaśmiecony. Piskliwym głosem wyśpiewujących godzinki babin przewodzi niezwykle donośny głos organisty. Niespodziewanie proste, bezpretensjonalne, chciałoby się powiedzieć — serdeczne kazanie bardzo młodego księdza. I już potem zwykły dzień roboczy. Wizyta, chwila w aptece, nacięcie ropnia na kolanie. Ropa trysnęła żółtą fontanną, zalała mi nowy fartuch i prysnęła do oka. Potem szycie policzka dziecka pogryzionego przez psa. Za to szycie zapłacono mi 150 zł.
Od rozmowy z dyrektorem przed kilkoma dniami zacząłem pobierać wynagrodzenie za wszelkie drobne zabiegi wykonywane w szpitalu nieszpitalnym chorym. Dyrektor wyperswadował mi, że brać powinienem i muszę, że się należy i że w ogóle niepotrzebnie się ośmieszam nie przyjmując pieniędzy od pacjentów. „Są przyzwyczajeni, żeby płacić i muszą wam płacić.” Już wcześniej przestrzegała mnie życzliwa i miła siostra Anna: „Pan doktór szkodzi sobie, oni nie mają zaufania do kogoś, kto nie każe im płacić...” Nawet dr Popielska, zawsze półprzytomna i zalękniona, zaryzykowała kiedyś uwagę, że chory nie będzie zażywać lekarstwa, skoro nie zapłacił mi za receptę. Była obecna przy tym, jak wydawałem receptę „do domu” wypisującej się ze szpitala chorej.
Na obiad siostra Agata podsunęła mi wyjątkowo
smaczny i duży kotlet oraz salaterkę sałaty. Pan Piwoński mrugnął do mnie znacząco i wyjaśnił, że siostra Agata musiała „przyuważyć” mnie rano w kościele i stąd te względy. Kiedy pracował tu dr Iwanik, bardzo religijny i pobożny, siostra Agata podsuwała mu same frykasy i tak przytył, że musiał sobie sprawić nowy garnitur.
Po obiedzie czytałem trochę i zjadłem cały koszyk wspaniałych czereśni, które wczoraj przyniosła mi jakaś chora do Ośrodka Zdrowia. Około 16 przyszła kobieta skaleczona pedałem motocykla. Klamerki, opatrunek, recepta na surowicę przeciwtężcową i sulfatiazol oraz 100 zł.
Do kolacji siedziałem w porodówce. Baba darła się i wzywała pomocy wszystkich świętych. Po kolacji odeszło szczęśliwie łożysko i teraz siedzę wreszcie w moim mocno już mroczniejącym pokoju. Przez okno wdziera się natarczywy zapach maciejki.
18.7.57
Nie wiem, co jest Deptakowi. Siedemnastoletni chłopak przywieziony z bólami brzucha. Napad ostrych bólów nastąpił po dźwignięciu worka z cementem. Nie może jeść, nie może chodzić, siedzieć, obracać się z boku ma bok. Jęczy, marudzi — jest słabo rozwinięty fizycznie i psychicznie. Po wypadku leżał tydzień w Szpitalu Powiatowym, potem ze dwa na klinice chirurgicznej. Wypisany na żądanie rodziny,
25
bez poprawy i bez rozpoznania, trafił do naszego szpitalika. Leży na jednej z trzech sal męskich, które znajdują się pod moją opieką. Od jakiegoś czasu dyrektor przestał na tych „moich” salach robić wizyty. Co nie znaczy oczywiście, że kierowanych tu przez siebie pacjentów przestał zaopatrywać w łokciowe recepty.
Deptak martwi mnie. Poczytałem trochę „Vade- mecum”, trochę Orłowskiego, trochę Rutkowskiego. Zrobiliśmy z dyrektorem przeglądową skopię jamy brzusznej. Wygląda na obniżenie trzewi. Podajemy środki przeciwbólowe i tonizujące. Ale coś jeszcze musi mu przecież być — stan pogarsza się najwyraźniej.
20.7.57
W nocy wstawałem dwa razy do Deptaka, jęczy bez przerwy. Brzuch miękki, żadnych objawów alarmowych. Licho wie. Walczymy z bólem. Dziś rano wpadła do mnie jego matka z błaganiami i zaklęciami. Zostawiła mi osełkę masła w chrzanowym liściu i przemocą wcisnęła do kieszeni 100 zł.
W samo południe zmarł na Oddziale Gruźliczym Pawlik. Miał silną duszność i bardzo się męczył. Ponieważ nie miał rodziny, z kancelarii zatelefonowano do Zakładu Anatomii. Prosektoria są zawsze łakome zwłok.
Parno nie do zniesienia. Nie wiadomo, gdzie się skryć przed upałem i natręctwem much.
21.7.57
Niedziela. Deszcz od rana pada równymi, ciepłymi strugami. Trudno się oderwać od okna. Opłukana deszczem zieleń mieni się wielorakością odcieni. Najdalsza jest ciemnozłotawa zieleń starych usychających świerków, wielkim, nieregularnym kołem otaczających szpitalny ogród. Niżej jaśniejsza, inna zupełnie zieleń kasztanów i orzechów, rozjaśniona żółtawymi kulkami dojrzewających owoców. Dalej jasnozielona włoska lipa wciśnięta w gąszcz gałęzi dzikiej gruszy o ciemnoróżowych, -drobnych owocach. Jeszcze niżej — delikatne, strzępiaste tuje, oplecione wiotkimi gałązkami clematisu o maleńkich, natarczywie pachnących kwiatkach.
Żałuję, że nie jestem botanikiem lub że nie mam bodaj z nazwy mnóstwa drzew i krzewów ogrodu. Znał je i pielęgnował, przesadzał i szczepił poprzedni dyrektor. Często go tu wspominają jako dobrego gospodarza i zamiłowanego ogrodnika. Zmarł przed rokiem jako osiemdziesięciokilkuletni starzec, po wielu latach pracy w Miasteczku. Z pochodzenia był litewskim szlachcicem i po szlachecku sobie żył i gospodarzył w szpitalu. Wspominają tu o zjazdach gości, przyjęciach w salonach na piętrze, polowaniach.
Siedzę przy ulubionym, maleńkim stoliku we wnęce okiennej i wchłaniam w siebie świeżość powietrza po deszczu. Nie chce mi się nawet czytać.
27
V
Bez pukania, a jednak z wyraźną nieśmiałością wsunął się do pokoju chłop wysoki, odświętnie ubra- ny w granatowe, całkiem przemokłe ubranie. Zlepione, mokre kosmyki żółtych włosów prawie zakrywały mu oczy. Podszedł blisko i ku memu niemalże przerażeniu przykucnął naprzeciw mnie na dywaniku. W tej pozycji rozpoczął rozmowę o swym chorym na zapalenie płuc synku. Rozpoczął od zapewnień, że jutro przywiezie mi świeże jajka i nie uwierzył moim słowom, że jest to całkiem zbyteczne.
Siedząc tak w kucki przede mną sprawiał wrażenie istoty całkiem pierwotnej, przez pomyłkę przeniesionej w chwilę obecną.
Wstałem natychmiast z krzesła, aby i jego zmusić do powstania. Po dłuższej chwili rozmowy wyszedł wśród oznak zadowolenia i zapowiedzi rychłego powrotu. Okazało się, że należało brać to bardzo dosłownie, gdyż wrócił zaledwie po 20 minutach i wręczył mi kubeczek „świeżunieńkiego” .masła, którego nie umiałem nie przyjąć.
W sąsiedniej wsi strażacy urządzili zabawę, więc wieczór i noc była pracowita. Najpierw przed północą przywieziono komendanta straży, któremu na głowie strzaskano butelkę, a po dwóch godzinach jeszcze trzech uczestników zabawy, którzy się wzajemnie poranili nożami. Szycia było więc pod dostatkiem, nie mówiąc o szamotaniu się z całkowicie pijanymi młodzieńcami.
28
24.7.57
Odwiedziłem dziś po południu dr Popielską. Choć mnie wyraźnie zapraszała, wydała się raczej zaskoczona moim zjawieniem się. Przepraszała, że nie ma nic w domu, krzątała się niespokojnie, znalazła wreszcie pół butelki wina, przepraszała, że trochę zmieszane z sokiem. Potem pokrajała chleb i kiełbasę, wciąż przepraszając, że nie zdążyła kupić masła.
Uspokajałem ją, jak mogłem, zapewniałem, że wpadłem tylko na chwilę zobaczyć, jak jej się mieszka w nowym mieszkaniu, żeby dała spokój tej zbytecznej krzątaninie. Było mi głupio, że tak dosłownie przyjąłem jej zaproszenie. Z trudem przełknąłem wino z kiełbasą.
Mieszkanie dość ładne, typowe „zorowskie”. Prze- paja je, dla mnie nieznośny, zapach suszących się brudnych pieluch. Nad tapczanem makatka — złote jelenie w fioletowym lesie.
Wracając zapłociami do szpitala uparcie myślałem o tych jeleniach i przypomniało mi się twierdzenie Hebbla, że grzesznicy przeciw estetyce są gorsi od grzeszników przeciw moralności, bo ci ostatni mają przynajmniej jakieś pojęcie o idei, którą obrażają, a tamci nie.
29
30.7.57
Po raz pierwszy zjawił się dziś w szpitalu kierownik Powiatowego Wydziału Zdrowia — felczer Knyś. Był na urlopie przedegzaminacyjnym, usiłował dostać się na Akademię Medyczną, ale egzamin „oblał”, więc przyjechał pourzędować. Przyjechał własnym wozem, rozklekotaną pomalowaną na kolor wiśniowy „Skodą”'
Pan kierownik przyjechał. Wysoki, ubrany z małomiasteczkową elegancją, z zaondulowaną starannie fryzurą oraz obliczem pozbawionym wszelkich znamion wysiłków umysłowych.
Pan Piwoński i dozorca pomagali mu dość skwapliwie myć auto. Pielęgniarki — panna Tesia i panna, Sabcia — miały jakieś naglące sprawy, aby raz po raz przebiegać tamtędy.
Dyrektor, gdy zjawił się na przedwieczorną wizytę, jako doświadczony i zamiłowany samochodziarz i mechanik, zagłębił się w jakieś szczegóły silnika „Skody” i wdał w rzeczową dyskusję z felczerem Kny- siem.
Trzy są tematy, dla których dyrektor przerywa chętnie swoje nawykowe milczenie: sprawy samochodowe, opowieści z lat chłopięcych i studenckich oraz opowiadania o zwierzętach. Te ostatnie, a znam ich już sporo, dyrektor opowiada w jakiś wyjątkowo interesujący, a zarazem pełen swoistego uroku, sposób.
Dyrektor ma poza tym różne małe „hobby”. Lubi
majsterkowanie. Sam zmajstrował sobie łyżeczkę i upychadełko do fajki, chętnie też poprawia zamki. Prawdziwą jego namiętność stanowi wyrób wykałaczek. Wyrabia je z drzewa bzowego, setkami.
Prócz tego czyta chętnie książki podróżnicze.
Przywieźli babę z krwotokiem. Wygląda na domowymi sposobami „nadskrobaną” ciążę. Baba zaklina się na wszystko, że nic nie „kombinowała”, że się na pewno „zdźwigła” balią. Doświadczona położna, pani Michalina, kiwa powątpiewająco głową i mruży do mnie oko. Widziała ich już tyle, że z zasady nie wierzy żadnej kobiecie.
Nasze wrażenie i przypuszczenia nic tu jednak nie znaczą. Trzeba gotować narzędzia, myć się i likwidować sprawę. Podobnych przypadków mieliśmy ostatnio dość dużo. Czy to przypadek, czy też działa gdzieś w okolicy jakaś „skrobiąca babka”? Od naszych pacjentek nigdy się tego nie dowiemy.
Popiliśmy wczoraj tęgo — pan Piwoński, miejscowy lekarz weterynarii — dr Skiba, jakiś gruby facet, który przyjechał nie wiadomo skąd i po co, a którego wszyscy tytułują tu „panem inspektorem”, i ja. Jakoś nie udało się wykręcić, a prawdę mówiąc nawet nie bardzo usiłowałem.
Siostra Agata, zmuszona przez intendenta, podała półmisek pomidorów z cebulą i drugi — odsma-
31
żonych kotletów, ja wypisałem do apteki zlecenie na pół litra spirytusu „dla potrzeb sali opatrunkowej”, dr Skiba przyniósł „ćwiartkę” miodu z pasieki teścia.
„Pan inspektor” opowiadał pełnymi ustami kawały świńskie i głupie oraz historyjki o zdarzeniach wskazujących na jego wielką zażyłość z najznakomitszymi profesorami polskich akademii medycznych. Dr Skiba, jako że żona z dziećmi na letnisku, zdradzał wyraźne objawy wygłodzenia płciowego i bez przerwy mówił o babskich tyłkach. Pan Piwoński zachowywał jak zwykle dyskretny umiar, tylko czarne oczka coraz mocniej mu się żarzyły, gdy robiono aluzje do jego romansiku z pielęgniarką z pobliskiej wsi.
Rozmawiają o miejsoowych ślicznotkach i nawet snują jakieś niejasne projekty złożenia wizyty pewr nej pani. Na krawędzi tych rozmów zastanawiam się, jakie też kobiety mogą być w miasteczku. Kobiety? Gdzie? Jakie? Szewcowe? Rzeźniczki? Panny sklepowe? Pielęgniarki?
Na samą myśl o buraczkowych łydkach Tesi ogarnia mnie uczucie skrajnego niesmaku. Albo o nie domytych i chyba niedomywalnych piętach salowej Kazi.
Są może w miasteczku jakieś „panny po maturze” jakieś młode nauczycielki — nie znam tu przecież nikogo. Zresztą wyobrażam je sobie jako odstraszająco „cnotliwe” stwory, czyhające na ofiarę, żarliwie upatrujące jakiegokolwiek mężczyzny na własność.
Kiedy już położyłem się do łóżka, a zasnąć jakoś
32
nie mogłem, przyszło mi na myśl, że jedyną kobietą, którą tu znam, a która niewątpliwie warta jest grzechu, jest żona dyrektora.
22.8.57
W szpitalu dużo wolnych łóżek (nawet Deptaka wysłaliśmy do Szpitala Miejskiego), a w Ośrodku Zdrowia — mało pacjentów. Nie pora teraz na wsi na chorowanie. Leżą tylko ci, co to już naprawdę wstać nie mogą, albo tacy, którzy nie mają się dokąd i do czego spieszyć. Do Ośrodka przyjeżdża się tylko w nagłych wypadkach, przeważnie z dziećmi. Dużo biegunek.
Chłop, który sobie siekierą rozwalił kolano i leży od tygodnia, aż się zwija ze zdenerwowania na łóżku, że tak musi leżeć bezczynnie, a tam „gospodarka przepada”.
Mężowie przywożący żony do porodu czekają niecierpliwie na załatwienie niezbędnych formalności, aby nawrócić koniem i jechać do roboty.
Zdążyłem już zauważyć następującą prawidłowość: do pierwszego porodu przyjeżdża kobieta z reguły z matką i mężem, do wszystkich następnych — tylko z mężem. Mężowie wieloródek przychodzą następnie wieczorkiem, czasem po dwóch lub trzech dniach, żeby się dowiedzieć, „co Bóg dal?” Przynoszą butlę mleka i ciastka z miejscowych sklepików. Panny przychodzą do porodu same, czasem z matką lub siostrą.
Do formalności związanych z przyjęciem rodzącej należy zbadanie jej przeze mnie, jeżeli nie ma skierowania z Ośrodka Zdrowia (ubezpieczona!). Za badanie to oraz wypisanie skierowania na Oddział pobiera się opłatę 50 zł. Taki jest zwyczaj, wprowadzony przed wielu laty przez byłego dyrektora, a skwapliwie podtrzymywany przez wszystkich następnych lekarzy opiekujących się Oddziałem Położniczym, a w ich nieobecności — przez położne.
Dość trudno było mi się do tego przyzwyczaić, buntowałem się wewnętrznie, ostatecznie jednak musiałem ustąpić. Przełamanie tego zwyczaju naraziłoby mnie na konflikt z najbliższym otoczeniem, a przecież zależy mi na tym, żeby tu jak najspokojniej żyć. Nie ma wreszcie o co kruszyć kopii, a i te 50 zł przyda się w kieszeni. Ostatecznie, jeżeli się już niczego w życiu nie ma, to niechże się przynajmniej nie ma i kłopotów pieniężnych.
14.8.57
Wczoraj wieczorem zabawiałem się z konieczności chirurgią kosmetyczną. Przywieźli z sąsiedniej wioski chłopa, którego narzeczony córki uderzył miednicą w twarz i odciął mu kawałek nosa. Cały wierzchołek nosa wisiał na może 2-milimetrowym strzępku skóry i dobrze się napociłem przy rekonstrukcji tej szlachetnej ozdoby twarzy.
Siostra Anna pomagała mi dzielnie. To naprawdę
34
1
świetna pielęgniarka, niestety chce stąd uciec, bo nie służy jej tutejszy klimat, ma jakiś stały katar alergiczny, łzawienie i alarmuje swoje władze zakonne
o przeniesienie na inną placówkę. Szkoda. Pozostałaby tu wtedy niedołężna siostra Apolonia i te dwie pannice, tzw. przyuczone, właściwie w ogóle nie nadające się do pracy w szpitalu. Podobno zdobycie dyplomowanej pielęgniarki jest rzeczą niemalże nieosiągalną.
17.8.57
Ta kobieta na 12-ce była dziś bardzo niespokojna, zrywała się, wybiegła nawet na schody, więc przed wyjściem rano do Ośrodka Zdrowia kazałem jej podać ampułkę scophedalu. Gdy wróciłem po trzech godzinach, jej zwłoki były już w kostnicy, a materace wietrzyły się na balkonie.
Dlaczego? Nikt nie odpowie mi na to pytanie. W akcie zejścia napisano: Niewydolność krążenia. Może należałoby zażądać sekcji, dowiedzieć się, ale byłoby to bardzo kłopotliwe, a w rezultacie przyniosłoby więcej szkody niż pożytku. W małomiasteczkowych warunkach, nie można o tym zapominać. Tylko to pytanie i niepewność odpowiedzi będzie mnie jeszcze prześladować jakiś czas. Właściwie w tej chwili trudno mi myśleć o czym innym.
35
24.8.57
Napisałem dwa zaległe listy. Siedzę teraz bezczynnie i patrzę w ogród. Nadchodzi pora kolacji. Chorzy z Oddziału Gruźliczego powoli ściągają ścieżkami w kierunku oddziału. Wielu z mich jest stale głodnych — wiem o tym, leżą tu miesiącami, niektórzy latami, rodziny — jeśli je nawet któryś ma — odzwyczaiły się myśleć o nich. Rzadko odwiedza ktoś chorych na tym oddziale, rzadko przynosi ktoś „wałówkę”.
Idzie przygarbiony, stary Mazur, podobny do Piłsudskiego i szczycący się tym podobieństwem. Jest w szpitalu od przeszło 2 lat. Wypisany przed rokiem wrócił podobno po 2 tygodniach wymizerowany i zawszony — uciekł z szopy, w której córka kazała mu sypiać.
Drobnym kroczkiem drepcze staruszka z 5-ki, sztywna, czyściutka, we własnym szlafroku, co tu należy do rzadkości. Służba nazywa ją „hrabina de mente kukuli”. Jest głucha i nie ma się dokąd wypisać, choć jej obecny stan pozwalałby na pobyt poza szpitalem. Dyrektor co kilka dni w czasie wizyty pyta ją, kiedy zamierza się wypisać. Rozkłada wtedy ręce i odpowiada pytaniem „dokąd?”, a częściej udaje, że nie dosłyszała pytania.
Wraca na Oddział Lisek, który był już w wielu sanatoriach i szpitalach i umie robić kwiaty ze spi- ralek i wysnutych z kolorowych wstążek niteczek. Nauczył już kilku chorych i skracają sobie w ten spo
sób czas, o którym większość z nich wie, że jest czasem oczekiwania na śmierć.
Z jakiegoś odległego zakątka ogrodu wraca dwóch młodych chorych — licho wie, co tam robili, może pili wódkę? Zdarza się przecież znaleźć w krzakach porzucone butelki. Potrafią widocznie czasem na ten cel uzbierać kilka złotych.
Na ławce pod gruszą siedzi wciąż jeszcze nierozłączna para: Janek i Irenka. Potrafią tak siedzieć godzinami. Młodzi, szczupli, on w piżamie w niebieskie paski, ona w różowej w kwiatki albo w drobną kratkę. Potrafią godzinami milczeć. Czasem trzymają się za ręce.
Wtorek
W Miasteczku dzień targowy — w szpitalu ruch, odwiedzanie chorych. Już od południa pełno było na schodach bab z koszami i zawiniątkami — ledwo udało mi się przy pomocy niemrawej siostry Apolonii i obu salowych wstrzymać napór gości, przynajmniej do czasu sprzątnięcia naczyń po obiedzie.
Co chwila ktoś puka do mego pokoju albo i wchodzi bez pukania.
— Jak tam mój Zbysio?
— Lepiej, dużo lepiej, już go chyba pani na niedzielę zabierze do domu, proszę się w piątek dowiedzieć.
— A te jajeczka dla pana doktora, gdzie to by można położyć?
— Po co to pani przynosi? Wcale niepotrzebnie, ale niech już pani włoży do tego pudełka...
Po kilku minutach przychodzi chłop zwalisty, w moim mniej więcej wieku:
— Jak tam moja matka, kiedy ją można będzie zabrać?
„Matka” jest żoną i chłop najchętniej zabrałby ją zaraz i wprzęgł do normalnej pracy w domu i w gospodarstwie, ale ma ciężką wadę serca i należałoby ją tu trzymać jak najdłużej. Raz tylko jeden słuchałem jej serca w czasie jakiegoś nocnego pogorszenia. Zastanawiałem się wtedy, w jaki sposób z tak działającym sercem można w ogóle żyć, rodzić dzieci, dźwigać garnki, wiadra i szafliki, kopać kartofle, doić krowy? Chłop narzeka na koszty przedłużającego się pobytu w szpitalu. Gdybym mu powiedział, że jest bydlęciem, nie zrozumiałby mnie. Nie miałoby to zresztą żadnego sensu.
Przyszła kobieta spytać o stan zdrowia teściowej. Regularnie co kilka dni pyta mnie o to, otrzymuje odpowiedź, że stan nie ulega i nie ulegnie już większym zmianom, że można chorą zabrać do domu i żeby tam sobie spokojnie leżała... Staruszka ma ponad 75 lat, niewydolność krążenia, zaniki pamięci.
Synowa oznajmia mi, że pójdzie naradzić się z mężem i szwagrem, bo u nich w domu miejsca nie ma, i przyjadą po babkę. Nie przyjeżdżają jednak z tygodnia na tydzień, tylko „dowiadują się” co jakiś czas. Człowiek chory, stary i niedołężny nie jest potrzebny w domu.
Nie dalej jak w niedzielę przywiózł mi tu chłop babkę od kilku lat sparaliżowaną, wychudłą jak szkielet, zawszoną i cuchnącą. Przyniósł ją do mojego pokoju, położył na kozetce i powiada:
— Niech pan doktór zbada, czy to jest do żyda i czy ja to mogę w domu dłużej trzymać? Mieszkanie nieduże, babka dęgiem robi pod siebie, żona się dzieciaka spodziewa, weźcie ją sobie do szpitala...
Próbowałem tłumaczyć, że są. szpitale dla nieuleczalnie chorych, że nie możemy przyjmować takich przypadków. Chłop położył stuzłotówkę na stoliku:
— To za wizytę, za szpital też się zapłaci, na grzecz- nośd pana doktora też się poznać potrafię, ale babkę weźde...
Wydałem mu 50 zł reszty, żeby nie myślał, że mnie przekupił i żeby uspokoić własne sumienie, bo babkę do szpitala przyjąłem. Zrobiłem to dla niej, nie dla niego, ale to nie ma przecież żadnego znaczenia. Najgorsza salowa lepiej będzie się z nią obchodzić niż najbliższa rodzina — tego jestem pewien.
28.8.57
Do Miasteczka wrócił dr Sołtysik. Rano przyszedł do Ośrodka, przedstawił się, wyraził wdzięczność za zastępowanie go — dość to wszystko zrobił gładko, elegancko — chciałoby się rzec: po europejsku.
Starszy pan, starannie ubrany i wygolony, o twarzy sprawiającej dość niesamowite i raczej przykre
39
wrażenie. Twarz ta jest przede wszystkim niesymetryczna. Lewy policzek zniekształca głęboka blizna, podciągająca ku górze kąt ust. Małe, ciemne, ruchliwe oczka kryją się co moment w wąskich, bardzo skośnych szparkach powiek.
Rozmawialiśmy chwilę. Od jutra obejmuje ranne godziny w Ośrodku, będę więc nareszcie wolny. Zapewnił mnie, że pragnie, abyśmy znaleźli płaszczyznę dalszej i jak najlepszej współpracy, że jako patriota Miasteczka liczy na moją pomoc w podnoszeniu jego stanu zdrowotnego i kilka podobnych frazesów.
30.8.57
Cały prawie dzień przesiedziałem dziś w porodówce. Rodziła baba krótka, gruba, fatalnie jakoś zbudowana, wrzaskliwa przy tym i histeryczna. Dyżur miała na szczęście p. Michalina, a do jej doświadczenia i bystrości mam największe zaufanie. Trzydzieści lat praktyki to nie byle co. Michalina jest gderliwa, w słowach i w czynach dość brutalna, ale. jednocześnie wie, czego chce, uwielbia porządek i nie znosi bezczynności. Dzięki niej poziom czystości i zagospodarowania oddziału, a także dyscyplina wśród personelu jest bez żadnej przesady lepsza niż w wielu dużych szpitalach i w niejednej ze znanych mi klinik.
Baba zawodzi przeraźliwie, żąda, żeby ją odwieźć do kliniki, wezwać Pogotowie Ratunkowe, przeklina
40
nas, męża i siebie. Pod oknami krąży mąż, matka, siostry rodzącej, raz po raz wywołują mnie do hallu, proszą, żądają, żeby ją ratować, żeby koniecznie odesłać do miasta. Michalina beszta rodzącą, ja wymyślam, ile się da, mężowi, położnice na obu salach, jak to zwykle położnice, zaśmiewają się, dumne i pyszne, że już to mają za sobą.
Podobne sceny rozgrywają się, ilekroć rodzi u nas któraś z mieszkanek samego Miasteczka — żona kramarza, murarza czy szewca. W odróżnieniu od spokojnego, surowego zachowania się ludności wiejskiej wobec porodu — niespokojnej krzątaninie rodziny rodzącej „mieszczki”, prośbom, groźbom, bieganiom do mnie i do dyrektora, nie ma końca. Tak samo jak nie ma końca, po szczęśliwie odbytym porodzie, znoszeniu rosołów, kompotów, czekolad i owoców.
Akcja porodowa postępuje powoli, lecz prawidłowo. Męża należałoby wyrzucić za bramę, ale kto właściwie ma to zrobić? Dozorca-miasteczkowianin nie zadrze z nikim z Miasteczka — znika w chwilach, w których jego interwencja mogłaby być wskazana. Zresztą są tu oni wszyscy spokrewnieni, spowinowaceni we wszelkich możliwych kierunkach. Ponad 50% mieszkańców Miasteczka stanowią różne gałęzie rodziny Sołtysików. Samych Józefów Sołtysików jest podobno 27! I dr Sołtysik, i dozorca nasz — Sołtysik, i ta rodząca — Sołtysikowa, licho ich tam wie, kto komu kum! Więc trzeba z konieczności znosić i wrzaski rodzącej, i wymyślania całej rodziny, domagającej się odesłania jej do kliniki położniczej.
41
— Zamordują mnie tutaj, zamęczą mnie, katy, ratunku! — krzyczy rodząca.
— Mordują ją, po Pogotowie, nie dajcie jej zginąć! — wyje rodzina za oknami.
Zwabiona krzykami rodzącej wpadła na porodówkę dr Popielska, która wypełniała na piętrze zaległe historie chorób. Już po drodze zaczepiła ją rodzina, prosząc o interwencję. Dr Popielska „lubi” być dobra, więc próbuje interweniować: „Może by...”, więcej chyba nie miała odwagi wykrztusić. Natomiast nie omieszkała pogłaskać rodzącej po zwichrzonych włosach oraz obetrzeć jej pot z czoła kawałkiem ligniny.
P. Michalina prychając wyszła z sali porodowej, a moja mina również nie musiała być bardzo zachęcająca, bo dr Popielska ulotniła się bezpośrednio po spełnieniu tych drobnych samarytańskich uczynków. P. Michalina poprosiła mnie do dyżurki. Pali papierosa i jest zirytowana. Oznajmia z patosem, że nerwowo nie zniesie mieszania się dr Popielskiej do spraw Oddziału Położniczego.
— Panie doktorze, ona już mi tak nieraz wpadła ze swoim miłosierdziem, ze swoją wystraszoną miną i narobiła bigosu na porodówce. A ręczę, że gdyby sama nie rodziła, toby pewno nawet nie wiedziała, którędy się to robi! W życiu swoim porodu nie przyjęła, a przychodzi mi tu z radami i uwagami!
Usiłuję-coś powiedzieć na rzecz koleżanki Popielskiej, ale sam jestem tak wściekły na jej bezsensowne postępowanie, żę wypada to dość blado.
— A co do tych porodów, to już, pani Michalino,
42
przesada. Każdy z nas w czasie studiów musiał przyjąć co najmniej kilka...
— Taak? No to niech pan doktór posłucha, jak dr Popielska wybrała się do porodu do Stasina...
I oto musiałem wysłuchać zabawnej historii o tym, jak dr Popielska w pierwszych miesiącach pobytu w Miasteczku została wezwana prywatnie do porodu w jednej z pobliskich wiosek. Wszystko było dobrze, póki rodzącej wody nie odeszły. Wtedy dr Popielska coś sobie przypomniała o tym, że życie płodu może być w tych warunkach zagrożone, a być może także wyobraziła sobie pękającą macicę, i kazała kobietę wieźć natychmiast do szpitala.
Transport miał się odbyć przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, pożyczono więc z PGR-u traktor z przyczepą, ostrożnie przeniesiono na przyczepę łóżko z rodzącą, obok łóżka na krześle zasiadła dr Popielska, i traktor, przejechawszy przez wieś, szosę i Miasteczko podjechał pod szpital.
Naoczni świadkowie tej sceny podobno wyli ze śmiechu.
Dr Popielska z tej przyczepy woła do mnie, żeby salowa wynosiła nosze; a ja, jak nie wyjdę, jak nie wrzasnę na babę, to się natychmiast zerwała spod tej kraciastej pierzyny, zlazła z przyczepy i jeszcze kilka godzin spacerowała po korytarzu, nim najnormalniej w świecie urodziła.
Również i dzisiejsza nasza rodząca, mimo tylu awantur, przed samą kolacją najnormalniej urodziła sporego brzydkiego chłopaka.
43
2.9.57
Mamy kobietę zatrutą grzybami. Stan poważny.
Bóle, wymioty, majaczenia. Przyjechał z miasta jej brat, urzędnik wydziału finansowego, którego, jak się okazało, i ja, i p. Piwoński znaliśmy/ Nie obeszło się więc bez kilku kieliszków „aptecznej” na odnowienie znajomości. Znajomość zresztą nieciekawa, a facet antypatyczny.
4.9.57 I
Sześcioletnia dziewczynka zatruta grzybami, przywieziona nad ranem, zmarła w samo południe. Tamta kobieta czuje się lepiej, wygrzebie się na pewno.
W szpitalu senna, południowa cisza. Dostałem dziś list z dalekiego miasta. Pisze mi przyjaciel o wspólnych kolegach, o tych, którzy trzymają się klinik,
i innych, którzy wybrali prowincję; kto kupił jakie auto i kto wybiera się za granicę. Podobno pewna koleżanka, gdy się dowiedziała, że osiedliłem się w takiej dziurze, powiedziała: „Bardzo mu się dziwię”. Rzeczowa zwięzłość całkowicie w jej stylu.
Może ma dziś akurat dyżur w klinice. Chodzi lekkimi krokami po błękitnym korytarzu, przez połyskujące glazurą sale. A równie dobrze może siedzieć właśnie w kinie z jakimś chłystkiem. Chłystek częstuje ją rozgrzanymi w kieszeni czekoladkami — jak bym to widział.
44
Za drzwiami mego pokoju, na 18-ce, jęczy znów ten biedak z rakiem. Jest już u nas, w ciągu dwóch miesięcy, trzeci raz, tym razem chyba ostatni. Żółty, wy- . chudły, z olbrzymim, wzdętym brzuchem, przerażonymi, zapadniętymi oczami. Odżywia się nie słodzoną herbatą — wszystko inne zwraca natychmiast w gwałtowny, bolesny sposób. Jedzie na morfinie. Rzecz zadziwiająca, ten człowiek, gdy w czasie wizyty usiłuję żartować (o, medice!), nazywając go Chińczykiem — uśmiecha się. Odsłania duże, zbrunatniałe od nikotyny zęby i uśmiecha się. On się uśmiecha!
Dr Skiba, pękaty i jowialny, z miłą, pyzatą gębą, odwiedził nas dziś wieczorkiem z buteleczką miodu. Pan Piwoński pokręcił się trochę koło nadąsanej Agaty i oto mieliśmy na kolację jajecznicę ze skwarkami i po kielichu. Trochę spirytusu „buchnąłem’’ z porodówki. Na szczęście dziś nie jest dyżur p. Michaliny, a p. Zofia jest dyskretna i wie, czego nie należy widzieć i wiedzieć. Kobieta miła i dobra, ma przy tym dwie prześliczne córki, naprawdę zupełnie nie na miarę Miasteczka.
Udało się nawet wydębić dzbanek prawdziwej herbaty, która zazwyczaj przeznaczona jest tylko dla sióstr zakonnych.
Ciekaw jestem, czy dyżurne na piętrze zauważyły, że gdy wracam po „zakrapianej” kolacji, a było ostatnio kilka takich okazji, zawsze im się coś obrywa. Choćby i dziś. Ale przecież jeśli złapie się dyżurną
45
pielęgniarkę na tym, że śpi (w fartuchu i czepku) na wolnym łóżku na sali chorych, to chyba niezależnie od tego, czy się jest po takiej, czy innej kolacji — należy jej nawymyślać „jak burej suce”. Chyba tak!
Do szpitala wrócił Dudek. To taki miły, pogodny chory z Oddziału Gruźliczego. Zawsze podlewał kwiatki pod oknami oddziału, napuszczał wodę do zbiorników szpitalnych, wieczorem stawał zwykle na progu z zadartą głową, badał niebo i przepowiadał pogodę na dzień następny. W szpitalu poprawił się, przytył, czuł się dobrze. Gdzieś w początkach lipca przyjechała po niego żona i mimo protestów dyrektora wypisała naszego Dudka ze szpitala, zapewniając, że się nim będzie opiekować „jak dzieckiem'’ i niczego mu nie zabraknie. A przed kilkoma dniami wrócił i ledwośmy go wszyscy poznali. Zabiedzony, spalony słońcem, szarpany atakami duszności. I nie trzeba było, aby nam opowiadał, że zapędzony do żniw pracował, póki mógł.
Zmarł dziś nad ranem. Z kancelarii zawiadomiono
0 śmierci jego żonę i wtedy okazało się, że wcale nią nie była, a tylko obiecała mu małżeństwo
1 opiekę...
Przed godziną przyjechała po Dudka zielona sanitarka z Zakładu Anatomii.
46
14,9.57
Po zaszyciu głębokiej rany na szyi pijanego nożownika, koło północy, mocno zmęczony, wróciłem do swego pokoju. Nie mogę spać. Usiłowałem czytać „Mandarynów”, męczę ich już trzy tygodnie. Ale bolą mnie oczy i w ogóle nie mogę czytać. Mam wciąż przed oczami obrzękniętą twarz tego opryszka, wykrzywione wargi i ohydną chustkę, którą sobie owinął szyję po otrzymaniu ciosu. Z raną 1 z tą przesiąkniętą krwią chustką tańczył potem jeszcze jakiś czas i siłą wyprowadzono go z zabawy. Myślę
0 dziewczynie, która chciała czy też musiała tańczyć z takim partnerem.
Siedzę przy otwartym oknie. Noc jest chłodna
1 bardzo gwiaździsta. Lubię takie noce, ciszę i niebo pełne dalekich, świetlistych światów. Jak to mawiał Pascal? „Te przestrzenie nieskończone światów wiekuistych przerażają mnie”... Mnie przeraża co innego — ten mały, ciasny krwawy światek wokół mnie.
Mamy trzy przypadki żółtaczki zakaźnej. Kładę w głowę naszym pielęgniarkom, żeby używały oddzielnych strzykawek i igieł i aby specjalnie długo je gotowały — w oddzielnym sterylizatorze, wszystko oddzielnie! Nie wiem, czy to się na wiele przyda. Można im czasem coś tłumaczyć do upojenia, a potem zrobi taka coś wręcz przeciwnego i powie po prostu:
47
,,Ja pana doktora bardzo przepraszam, ale ja zapomniałam.”
Pod wieczór odwiedził mnie dr Sołtysik. Siedzieliśmy sobie z godzinę na ławeczce pod olbrzymimi, starymi kasztanami o złotych liściach. Mówił dużo
o sobie, ale znacznie więcej o innych. O sobie powiedział mi, że jest całkowicie wyleczony, czuje się świetnie, zamierza rozwinąć żywą akcję higienizacji Miasteczka, a także napisać monograficzne dzido
o jego dziejach ze szczególnym uwzględnieniem kształtowania się pomocy leczniczej w Miasteczku w ciągu ostatniego półwiecza. Dzieje te opowiedział mi pokrótce, podczas gdy ja zastanawiałem się, czy elokwencja jego jest wynikiem swoistego rodzaju euforii, czy też całkowitego braku samokrytycyzmu. Chęć zaimponowania mi, kpiny czy maniac- two?
Opowiedział mi, że najdawniej w Miasteczku był jeden tylko lekarz i jeździł małą bryczuszką do chorych w promieniu 30 km. Po I wojnie światowej zorganizowano szpital tzw. sejmikowy i odtąd było już na terenie Miasteczka i jego okolic dwu lekarzy. Jeden w dalszym ciągu rozjeżdżał bryczuszką, drugi rzadko tylko wyruszał poza szpital. Wreszcie ten, co miał bryczkę, umarł i przez blisko 20 lat dyrektor szpitala był jedynym lekarzem na tym rozległym terenie. Był to podobno dobry praktyk, a zwłaszcza położnik. A płacić kazał sobie dobrze i, jak to powiadają, „bez
złotówki ani ręką, ani nogą nie ruszył”. Mawiał podobno, że „jak cham chce się leczyć, to niech cham płaci”.
Przed samą wojną sprowadził się do Miasteczka on sam, Sołtysik, i przez okres okupacji i później, aż do 1950 r., było ich tu dwóch. Okres ten mój rozmówca wspominał z nie ukrywaną lubością. Zaraz też przeszedł do stanu aktualnego. Wyraził niby to obywatelską radość, że tak się w Miasteczku poprawiło i że jest teraz aż czterech lekarzy, ale wcale nietrudno było odgadnąć, że go ten fakt zbytnio nie cieszy.
O każdym powiedział mi coś złego. Przede wszystkim taka dr Popielska, cóż za fatalny nabytek dla Miasteczka! Czy nie zauważyłem, że ona nie ma
0 medycynie najlżejszego pojęcia? Wprawdzie istotnie coś w tym rodzaju zauważyłem, ale nie kwapiłem się zbytnio z przytakiwaniem staremu. Jakiś typ wyjątkowo śliski. Okazało się, że przejrzał kilkadziesiąt kart chorych w Ośrodku Zdrowia i wynotował sobie szereg błędów i nieścisłości nieszczęsnej dr Po- pielskiej.
— Przeczytajcie, kolego, to rozpoznanie, proszę, siniak w okolicy uda. Gdzie to może być, pytam was
1 co to w ogóle znaczy? Albo tu — skręcenie. Czego
i kogo, pytam? A zwolnienia z pracy daje najzdrowszym ludziom, znam, sprawdzałem, tylko nie wiadomo, czy na „piękne oczy”, czy z innych jakichś względów...
Zadziwiające, o ile więcej ten człowiek, którego tu nie było kilka miesięcy, wie o aktualnych sprawach
„służby zdrowia”, a nawet o gospodarce szpitala niż ja, który tu tkwię po uszy. Gospodarka szpitalna jest więc prowadzona w sposób karygodny i to przede wszystkim z winy dyrektora (tak, tak, proszę kolegi), który się niczym nie interesuje, w nic nie wgląda, mało w ogóle przebywa w szpitalu. Pan Piwońską rządzi tu wspólnie z dozorcą. Skupują barany od handlarzy, dzielą się skórami, a starą baraniną karmią chorych. A jak się zdarzy cielęcinka albo zabiją wieprza, to część (ta najlepsza) idzie w paczkach na trzy strony świata, tam, tam, i tam — wymowne gesty ręką. — Nie zauważyliście? A jabłka? Dokąd idą skrzynie jabłek szpitalnych? Nie wiecie? Pomyślcież kolego, poobserwujcie...
Niezależnie od tego, ile prawdy, a ile obmowy
i zawiści jest w tych opowieściach, nie mogę się cprzeć wrażeniu, iż dr Sołtysik jest głęboko przekonany, że to on powinien być dyrektorem szpitala.
Ostrzega mnie przed p. Michaliną.
— Nie ufajcie jej, kolego, to babsztyl do wszystkiego zdolny, ho, ho, nawet się nie spostrzeżecie, 'jak na was donos napisze.
— Ale z jakiego powodu?
— Na dawnego dyrektora też nie było powoda^ a napisała. Sam widziałem, na własne oczy. •
— A pani Zofia niby też doświadczona położna! ale pozbawiona wszelkiego poczucia obowiązku. Za 5 zł biegłaby na drugi koniec miasta (taka bogata kobieta), a jak ją zawezwą do prywatnego porodu,i to się wypnie na dyżur w szpitalu, przyśle przez mę~
50
ża wiadomość, że zasłabła, i róbcie sobie, co wam się podoba.
A czy ja w ogóle wiem, jakiego to księgowego trzymają w szpitalu? Przecież to złodziej, defraudant, sądownie karany. I jak ja sądzę, dlaczego takiego typa trzymają tu? Komu to jest wygodne?
Ponieważ na ten temat już coś słyszałem, usiłuję wyjaśnić, że na pewno nie jest to nikomu wygodne, wręcz przeciwnie nawet, bo to i pracownik słaby,
i żaden tam z niego księgowy, i w ogóle chamuś patentowany, ale że dość jeszcze młody, zmiękło dobre serce Piwońskiego pod naporem próśb jego rodziny, żeby mu jednak dać jakąś szansę życiową. Może się zmieni. Może nie jest najsłuszniejszą rzeczą od razu przekreślić takiego typa, pozostawić go bez pracy, a tym samym usankcjonować jego nieróhstwo, wał- koństwo i chuligaństwo.
Dr Sołtysik nie/jest przekonany, krytykuje i potępia.
Potem nastąpiła relacja o szelmostwach felczera Knysia r— kierownika Wydziału Zdrowia PPRN
i w jednej osobie kierownika Ośrodka Zdrowia w Wincentowie.
— Czy wiecie o tym, że jak mu jakaś kandydatka na pielęgniarkę, na rejestratorkę czy laborantkę nie da d..., to nic z posady? Otoczył się felczerami, i to przeważnie jeszcze głupszymi od siebie, i tworzą zwartą, łobuzerską klikę. A któż to się włamał do szafy w Ośrodku Zdrowia, w której siostra Monika przechowuje spirytus, jeśli nie dwaj felczerzy —
51
kumple pana kierownika? Milicja prowadzi śledztwo. Przecież za jednym z tych felczerów przyszły nawet listy gończe, bo zgwałcił dziewczynę w poprzednim miejscu swego pobytu.
Knysiowi potrzebna jest taka świta. Siedzi w Wincentowie, ograbia tam chłopów, ile się tylko da, za każdą wizytę pobiera wygórowaną opłatę — wszystko bezkarnie. A jakżeby inaczej dorobił się samochodu, skoro przyszedł tu przed rokiem w wytartym płaszczu i tenisówkach (w zimie!)? Robi zresztą, ile wlezie, „na lewo” w Wydziale. Wszystkim wiadomo, że sprzedał siatkę przeznaczoną na ogrodzenie Ośrodka Zdrowia. W ogóle zaś całe jego urzędowanie ogranicza się do podpisania kilku świstków w ciągu tygodnia i na pobieraniu poborów, dodatków do poborów, premii i diet.
Najnowszym wyczynem Knysia ma być sprowadzenie z powrotem do miasteczka dr Leokadii Ga- gackiej, która już tu kiedyś pracowała i to bodaj nawet dwukrotnie. Już nawet remontują dla niej mieszkanie w domu przy rynku, naprzeciwko domu, który dr Sołtysik dzieli z dyrektorem.
— A czy wiecie kolego, kto to jest dr Gagacka? Nomen-omen, kolego, nomen-omen! Ordynarna dziwka (z tych starszych), która nie przebiera ani w chłopach, ani w środkach, ani w słowach. Co kilka miesięcy zmienia miejsce pobytu, wyjeżdża zewsząd z awanturą, z procesem o zniesławienie albo skandalem z powodu rozbicia jakiegoś miejscowego stadła.
Dr Sołtysik twierdzi, że nie powinniśmy dopuścić ani do osiedlenia się tu tej pani, ani do dalszego sterowania sprawami Służby Zdrowia przez postać tak nikczemną jak felczer Knyś. Należy więc coś przedsięwziąć, aby w lecznictwie miasteczkowym zaczęło się lepiej dziać. Dr Sołtysik wyraził pogląd, że właśnie ja mógłbym wiele w tym kierunku zdziałać, że wierzy głęboko w możliwość naszej, nas dwóch, owocnej współpracy, zapewnił mnie o swej bardzo wielkiej życzliwości i przyjaźni.
Cóż? Powiedziałem mu, że nie czuję się ani zdolny, ani powołany do ingerowania w sprawy Wydziału Zdrowia. Ja? Niby z jakiego tytułu?
Odpowiedział mi kilkoma komplementami równie gładkimi co nieszczerymi. Ten człowiek przeraża mnie. Zieje nienawiścią do wszystkich i wszystkiego. Jeżeli nawet we wszystkim, co uważał za właściwe powiedzieć mnie, jest ziarno prawdy, to jednak najistotniejszą wiadomością, którą wyniosłem z tej rozmowy, jest fakt, iż Sołtysik pod obłudną maską kurtuazji kryje oblicze niebezpiecznego intryganta. Dobrze, że sobie wreszcie poszedł.
Nie mogę jednak przestać myśleć o sprawach, które poruszył. Dyrektor szpitala może istotn;e zbyt mało interesuje się jego gospodarką, ale jest to człowiek niewątpliwie uczciwy i prostolinijny. Nie chce wprawdzie ulepszać świata czy bodaj Miasteczka, nie usiłuje uzdrawiać miejscowej służby zdrowia ani reformować władz powiatowych, ale nie słyszałem nigdy, aby o kimś mówił źle albo aby komuś chciał szko
dzić. Może dlatego, że w ogóle mówi bardzo mało? Raczej jednak dlatego, że naprawdę daleki jest od wszelkich intryg, zawiści i tzw. „rozróbek”.
A Piwoński? Nie wierzę, aby był nieuczciwy. Na pewno nie. Po jakie jednak licho te ciągłe transakcje z baranami? Rzuciła mi się również w oczy jakaś zależność Piwońskiego od dozorcy. Intendent nie tylko często nie usiłuje zwrócić uwagi zaniedbującemu się w swych obowiązkach dozorcy, lecz nawet zastępuje go w najrozmaitszych pracach gospodarczych. Dlaczego?
Już późny wieczór. Z Miasteczka dobiegają dźwięki jakiegoś zbyt głośno nastawionego radia. Słychać turkot kół w kasztanowej alei wiodącej do szpitala. Co też to znowu może być? Poród? Wypadek? Za kilka minut będę to wiedzieć.
20.9.57
Dr Gagacka przyjechała do Miasteczka i dziś ją poznałem. Gdy stanęła w drzwiach mego pokoju, całe je prawie zajmując swoją potężną postacią, jaskrawo wymalowana, połyskująca klipsami i paciorkami ze srebrzonego szkła, od razu wiedziałem, że to właśnie ona. Przyszło mi zarazem na myśl, że jeśli o nią chodzi, to dr Sołtysik chyba nie bardzo przesadził. Nieomylnym instynktem, który mi pozostał z pewnego dawnego, nader wesołego okresu mego życia, rozpoznaję zawsze „ten rodzaj” kobiet.
A zatem jest już nas w Miasteczku pięciu lekarzy. Moje stanowisko lekarza szpitalnego pozwala mi trzymać się na uboczu, a zarazem stwarza wygodną pozycję obserwacyjną. Zobaczymy.
Dyrektor pojechał na polowanie i jestem w szpitalu sam. Zrobiłem już popołudniową wizytę i posiedziałem trochę na porodówce. Pani Zofia poczęstowała mnie gotowanymi gruszkami. Tak się z nią czasem mile gawędzi.
23.9.57
Umiera kilkumiesięczne, całkiem odwodnione dziecko. Nikt z nas nie umie założyć mu kroplówki. Pewność, że można uratować to życie, a tymczasem pozwala mu się gasnąć, nie daje mi spokoju.
25.9.57
Wydarzenia ostatnich dni przetoczyły się z wielką szybkością i wciągnęły mnie w wir spraw całkowicie mi obcych i nowych.
Zaczęło się od tego, że zostałem telefonicznie wezwany przez przewodniczącego Prezydium PRN. Po raz pierwszy mówiłem z tym człowiekiem i wciąż jeszcze jestem pod wrażeniem tej rozmowy.
Wychodząc z jego gabinetu wiedziałem z całą pewnością, że jest to człowiek bezkompromisowy i kon
sekwentny, jasno zdający sobie sprawę, czego wymaga przede wszystkim zaś prawdziwy komunista, bez retuszu i blagi, z tych, o jakich wiele się słyszało w dniach mojej młodości.
Wydało mi się rzeczą niezwykle krzepiącą, iż takich ludzi można jeszcze czasem spotkać i to w dodatku w takiej zapadłej, dalekiej od cywilizowanego świata mieścinie. I dlatego zgodziłem się na jego propozycję.
Mówił mi wiele o sprawach powiatu i Miasteczka, przede wszystkim zaś o sprawach służby zdrowia.
O tym, że źle się dzieje, że należałoby zreorganizować lecznictwo otwarte, zlikwidować w większych wsiach punkty felczerskie, ściągnąć nowych lekarzy, rozbudować szpital, uruchomić stację Pogotowia Ratunkowego, zbliżyć pomoc lekarską do ludności wiejskiej powiatu, zapewnić ją wszystkim mieszkańcom.
— Widzicie, doktorze, jestem tu właściwie sam. W środku przewodniczący, a wokół pusto. Pomóżcie mi.
Jestem więc kierownikiem Wydziału Zdrowia. W spadku po Knysiu, który wyleciał z hukiem, pozostało mi mnóstwo zaległych spraw, na których się nie znam. Zapotrzebowania, ankiety, faktury — słowem stos skoroszytów z nie uporządkowanymi, z lekka przerażającymi mnie papierami. Pozostały też trzy, całkowicie nieprzywykłe do jakiejkolwiek dyscypliny pracy, urzędniczki, referent personalny o wyglądzie
i zachowaniu debila (któr£ dotychczas wszystko za
56
łatwiał w zastępstwie Knysia), magazynier, którego nigdy nie ma, i kilku felczerów w kolumnie sanitarnej, którzy dla odmiany zawsze są, siedzą bezczynnie całymi dniami w jednym z dwóch obskurnych pokoików Wydziału i „wybierają się” w teren.
Dam sobie chyba radę i z tymi papierami, i z tymi ludźmi. Wstąpiło we mnie zupełnie nowe uczucie. Może rzeczywiście na coś się tu przydam, może uda mi się coś zrobić, może tutaj życie moje będzie jednak miało jakiś sens.
Naszkicowałem projekt budynku stacji Pogotowia Ratunkowego i już architekt powiatowy nadaje temu projektowi formę planów i kosztorysów. Dostajemy tzw. barak szwedzki i zaadaptujemy go do potrzeb stacji. Stanie on na terenie ogrodu szpitalnego, tuż przy bramie wjazdowej, tak aby można w nim jednocześnie umieścić portiernię szpitala i tym samym zlikwidować wolny wstęp niepowołanych osób na ten teren.
Zawsze oburzało mnie, że nie zamkniętą furtką przy bramie wjazdowej, kto tylko chciał, wchodził o każdej porze dnia i nocy do ogrodu, a nawet do budynku szpitalnego. Tędy wchodzili o najnieodpowie- dniejszych godzinach odwiedzający, którym czasem przy nieuwadze czy dobrotliwości (?) pielęgniarki udawało się przedostać na oddział, mężowie i rodziny rodzących, krążące następnie pod oknami porodówki, miejsoowa łobuzeria na pogwarki z którąś z salowych albo po prostu w niedzielne popołudnia i wieczory wszystkie miejscowe parki, które nieraz wy-
płaszała z krzaków groźna p. Michalina. Poza nią nikt właściwie nie interesował się intruzami.
Dr Sołtysik odwiedził mnie ponownie, pełen deklaracji przyjaźni, gotowości pomocy i współpracy. Być może, sądziłem go zbyt surowo, może istotnie ma dobre chęci, a tylko zbyt przesadny i przesłodzony sposób wyrażania ich sprawia wrażenie obłudy? W każdym razie nie mam powodów odrzucać życzliwości tego człowieka. Jego doświadczenie i znajomość miejscowych stosunków może być mi bardzo pomocna. Natomiast jego uprzedzenia czy niechęć do innych miejscowych lekarzy nie będzie mogła mieć najmniejszego wpływu na moje postępowanie. Gdyby przypadkiem liczył na to — omyli się.
Ciężką miałem noc. Kiedy przed pójściem spać oglądałem rodzącą, wydawało mi się, że jest wszystko w porządku. Dyżur miała wprawdzie jedna z dwóch młodych położnych, ta, na której dyżurach zawsze zdarzają się nieprzewidziane wypadki, ale trudno uwierzyć w jakieś takie prawo nie kończącej się serii. Tymczasem przed godziną drugą wyciągnęła mnie z łóżka i to nie byle jaką wiadomością:
— Panie doktorze, u tej kobiety skurcze są coraz dłuższe, a teraz to jak gdyby nie było przerwy... '
— Już idę.
Łatwo powiedzieć, łatwo wyskoczyć z łóżka i wło
żyć fartuch na piżamę, ale co dalej? Chwytam podręcznik Becka, nerwowo szukam w skorowidzu: Pęknięcie macicy 173, 176 — postępowanie 177.
Przerzucam kartki, czytam: Zagrażające pęknięcie macicy... Przebiegam szybko stronę oczami... jest przebieg kliniczny... jest wreszcie: postępowanie.
Czytam: „Pęknięcie macicy wymaga zdecydowanego wkroczenia operacyjnego drogą otwarcia jamy brzusznej.”
Panowie, którzy piszecie podręczniki, panowie, którzy uczycie nas sztuki lekarskiej, którzy macie sale operacyjne, asystentów, anestezjologów, instrumen- tariuszki! Co ja mam robić? Mam pustkę w głowie, nie mogę sobie przypomnieć, co się wstrzykuje, aby rozluźnić skurcze mięśni, czy coś w ogóle — nie pamiętam.
Alarm okazał się fałszywy. Skurcze były wprawdzie intensywne i stosunkowo długotrwałe, ale pauzy występowały jak najwyraźniej. Żadnych innych objawów zagrażającego pęknięcia macicy. A czy poznałbym, gdyby były? Nie wiem.
Nie wyszedłem już z porodówki aż do ukończenia porodu. Potem też nie mogłem zasnąć.
Rano miałem sporo pracy w Wydziale: korespondencja, przelewy, narada z inżynierem. Ledwo zdążyłem na obiad, głodny jak przysłowiowy pies, bo zapomniałem dziś zjeść śniadania.
Za to wtrząchnąłem sobie olbrzymią porcję pierogów ruskich. Siostra Agata robi wyśmienite. Chorzy ich wprawdzie nie lubią — wolą najgorsze mięso od
jakiegokolwiek jarskiego dania. Podobno tak na wsi jest wszędzie. Ja natomiast zajadam się tym przysmakiem. Kazałem sobie zostawić jeszcze i na kolację.
25.10.57
Korzystamy z pięknej, słonecznej pogody i ostatnich ciepłych dni. Zwieźliśmy bloki prefabrykowane
i dziś zaczęto układać fundamenty. Mamy też już na placu budowy drewniane elementy baraku i jeszcze w tym tygodniu cieśle zaczną dopasowywać je
i przygotowywać do montażu. Będziemy więc mieć Stację Pogotowia. Nie trzeba będzie w razie wypadku czekać godzinami na karetkę z najbliższego miasta, nie trzeba będzie wieźć ciężko chorych godzinami furmanką do szpitala.
Z budowy i jej postępów zadowoleni są chyba wszyscy oprócz mojej księgowej w Wydziale. Zrobiła mi parę scen, że kosztorys jest „zawyżony”, że na tym paragrafie (licho wie, jaki to jest) nie mamy dość pieniędzy, itd. Męczy mnie tymi paragrafami, a przecież doskonale wiem, że chodzi jej o coś innego. Chciała koniecznie, aby budowę stacji powierzyć jej mężowi, który jest majstrem murarskim. Zrobili nawet coś w rodzaju kosztorysu. Kiedy jednak wybrałem się na małą wycieczkę rowerem do sąsiedniej wsi; aby zobaczyć wzniesioną przez niego budowę (pożal się Boże!), sprawa przestała być aktualna.
Teraz usiłuje dokuczyć mi, jak tylko może. Przychodzi jej to tym łatwiej, że sprawy finansowe naszego Wydziału są wyjątkowo zagmatwane, a ja słabo się w nich orientuję, a i to dzięki pomocy p. Piwońskiego, który udzielił mi kilku lekcji księgowości — coś w rodzaju prywatnej korepetycji — kurs skrócony.
Wydział nasz od kwartału zalega ze sprawozdawczością, księgowość (dziennik — główna!) nie była prowadzona należycie od przeszło pół roku, inwentaryzacji nie dokonano w żadnym z obowiązujących terminów, a stan magazynu stanowi dla wszystkich wielką niewiadomą, magazynier zaś przed kilkoma dniami poszedł do wojska. Pan Piwoński doradza
i pomaga w tych wszystkich kłopotach, znalazł mi nawet nowego magazyniera, starszego człowieka o nieco niesamowitym wyglądzie, podobno jednak wyjątkowo sumiennego i pracowitego. Niesamowity wygląd p. Zielińskiego polega na włosach sięgających niemal ramion. Ponadto jest mocno głuchy.
1.11.57
Mamy więc epidemię grypy. Na piętrze zajęte już wszystkie łóżka, a nawet dwa zapasowe na korytarzu. Dyrektor zrobił dziś generalną czystkę i wypisał kilka babek od miesięcy leżących w szpitalu. Stare są, chore są, ale leżeć mogą w domu. Stanowisko jak najsłuszniejsze, zobaczymy tylko, kto i kiedy po nie z tego domu przyj edzie.
61
Cały oddział szpitalny mamy też w internacie, przy ■ miejscowym liceum, gdzie j est-już ponad 20 przypadł ków. Zajęcia szkolne są oczywiście zawieszone aż do wygaśnięcia epidemii. Internatem opiekuje się dr Po- pielska jako lekarz szkolny. Byłem tam wczoraj z urzędu. Warunki urągające naj elementarniejszyn® zasadom higieny; po prostu zwykły, lepki, cuchnący brud na każdym kroku. Łóżka stło<&Qlię^jedno przy^ drugim, brak możliwości wywietrzenłśhi sali, . brak umywalni, daleka droga przez korytarz do źle funkcjonującej ubikacji.
ĄjĄr- Jak pani, lekarz, szkolny, może dópuśeić do ta^i kiego stanu? — pytam później w szpitalu kol. Po- piełską.
— Tak, tam jest bardzo źle 'A? odpowiada i- kiwa z przejęciem głową.
Zastanawiam się nad tym, kto, kiedy i przy jakiej! okazji ma nauczyć tę biedną, w olbrzymiej większości wiejską młodzież zasad higieny, zamiłowania1 do czyi stości i porządku, jeśli nie robi tego -nauczyciel, \y£l chowawca, kierownik internatu ani lekarka szkolna|| Widziałem tam przy okazji dwie młode, wymuska- ne, podmalowane, schludnie wyglądające nauczy cięli ki. Ze też ich nie razi brud otoczenia, że nie przyjdzie im do głowy, aby coś tu jednak: zmienić. Co wobee; tego przychodzi im do głowy?
Rozmawiałem na ten temat z dyrektorem, powici dział mi, że to znana sprawa, wie o tym najlepiej, ,bo coraz to któraś z jego córeczek przynosi do dom% wesz ze szkoły.
62
— Nie usiłował ,pan interweniować? Ani pani doktorowa? :
Machnął tylko ręką: - v{>h-,A na ,cóż by się to zdało?!
' Zastanawiam się; ¡czy nie mógłbym jakoś „odgórnie” wpłynąć na poprawę ¿ego stanu w szkole i internacie. Może gdybym miał do pomocy kolumnę sanitarną, ale tu na tych trzech tępych wałkoniów liczyć nie można. I nic nikogo nie obchodzi.
31151
Odwiedził mnie dziś felczer Chaberek z Pniewa Górnego. Ten sam, o którego wyczynach tyle się nasłuchałem od czasu przyjazdu do Miasteczka. Chaberek, który leczy wszystko., przyjmuje porody i stawia cięte bańki w liczbie do stu sztuk! Mieliśmy tu już niejednego SzJ jego pacjentów.
.Ponieważ Chaberek nie ma prawa praktyki na terenie naszego powiatu, wysłałem mu przed kilkoma dniami odpowiednie pismo z Wydziału Zdrowia. W odpowiedzi na nie zjawił się osobiście, a że przyjechał dość późno (18 kilometrów furmanką z organistą) nie zastali mnie w Wydziale, przyszedł do szpitala.
Wysoka, przygarbiona, szara postać, o zmiętej twarzy, wylęknionych z lekka oczach i hitlerowskim wąsiku. Mówi głosem wzruszonym (jak on to, u licha, potrafi?), że pragnie spokojnie, pożytecznie pra
63
cować, że ma chorą żonę i czworo dzieci, że tylko od mojej dobrej woli zależy, aby utworzono w Pniewie Górnym punkt felczerski i aby on mógł tam oficjalnie pracować.
Wyjaśniam mu, że otwarcie nowego punktu fel- czerskiego nie zależy ode mnie, że nie ma w tej chwili możliwości finansowych, że nie było w planie. Wyjaśniam mu również, że gdyby nawet takie możliwości istniały, to miałbym poważne wątpliwości co do powierzenia mu placówki leczniczej, gdyż wykazuje skłonności do przekraczania swych kompetencji, i mieliśmy dowody na to, że szkodzi zdrowiu ludzi.
Chaberek zamiotał się w krześle z miną przerażoną. Zapewnił mnie, że świetnie się zna na medycynie, że ludzie go ubóstwiają, że ma doskonałe wyniki leczenia, ja zaś jestem do niego uprzedzony i krzywdzę go straszliwie.
— Gdybym nie był felczerem, tylko lekarzem, to pan doktór tak n:e mówiłby do mnie.
— Oczywiście, ponieważ gdyby pan był lekarzem, nie robiłby pan tego, co pan robi.
— A czy to naprawdę jest taka różnica?
— Tym gorzej, że pan tego nie widzi. Owszem, jest różnica.
— Cóż ma się więc ze mną stać?
— Znajdzie pan sobie jakąś placówkę w innym powiecie.
—• Ale ja chcę w Pniewie! Tam jestem potrzebny. Przywykłem do ludzi i oni do mnie. Gdyby można
było otworzyć ten punkt w Pniewie, to jeśli nie ma w planie, ja wcale nie żądałbym pensji...
Głupi czy ze mnie wariata struga? Zastanawiając się nad tym dość istotnym problemem, przeglądałem jego papiery. Jest z tego samego rocznika co ja. Przyglądam się jego fotografii w dyplomie felczerskim — twarz znacznie młodsza, niezmięta, bez wąsików i jak gdyby znajoma. Chaberek.
Zauważył moje zastanowienie się.
— Ja bardzo przepraszam, ale czy pan doktór studiował w... na Uniwersytecie w...? — podał rok i miasto, w którym odbywałem I rok studiów lekarskich. A więc studiowaliśmy tam razem, dwa pierwsze lata razem.
Chaberek? Oczywiście, chudy dryblas w butach z cholewami. Pamiętam, że na pierwszej zabawie podarł pończochę koleżance, która potem... Tak, przecież niedawno jeszcze się z nią widziałem. Po II roku ja przeniosłem się na inną uczelnię, a on teraz mi to opowiada, po oblaniu po raz szósty chemii fizjologicznej zwątpił, zaciął się, rzucił studia, pracował, rozpił się, pili tak na umór razem z ojcem, wreszcie skończył szkołę felczerską i tak od wsi do wsi tuła się z żoną i dziećmi. Jedno dziecko od pół roku jest w prewentorium.
Nie potrafię oprzeć się myśli, że może ja mógłbym był się znaleźć na jego miejscu. I ja miałem kłopoty z chemią fizjologiczną, i ja potem miałem urlop dziekański, kilkuletnią przerwę w studiach, pracowałem, piłem. Może nie skończyłbym nigdy medycyny, gdy-
by się nie był znalazł ktoś, kto mi pomógł, kto ze mną razem szedł przez wszystkie egzaminy, ktoś, dla kogo zrobiłem wszystko, a żaden wysiłek nie wydawał mi się zbyt wielki, zbyt uciążliwy czy niepotrzebny.
— Kolego, chciałbym wam pomóc. Wybijcie sobie z głowy Pniewo, przestańcie partaczyć, rzućcie wieś, trzeba zacząć jakoś normalnie żyć.
Powiedział, że zgodzi się na wszystko i uradziliśmy wspólnie, że obejmie pracę w Kolumnie Sanitarnej, po południu będzie miał kilka godzin w szpitalu, a gdy uruchomimy Pogotowie, zostanie dyspozytorem. A więc w przyszłym miesiącu zjedzie do Miasteczka, w międzyczasie zaś rozejrzy się tu za mieszkaniem.
Przy pożegnaniu mówię mu:
— A do porodów na wszelki wypadek przestańcie chodzić!
— Dlaczego? Żeby pan doktór widział, jak ja to zręcznie robię!...
Nie jestem pewien, czy sobie nie ściągam nowego kłopotu na głowę z tym całym Chaberkiem, ale nie umiałem inaczej postąpić. Mam widocznie wybitne skłonności do kumoterstwa. Już to w sobie kiedyś zauważyłem.
• •
7.11.57
Zdarzenia ostatniego tygodnia wstrząsnęły Miasteczkiem, szpitalem i mną. Trudno uporządkować myśli i fakty. Sądzę jednak, że należy to wreszcie uczynić. Sprawa śmierci 17-letniej dziewczynki, uczennicy XI klasy rozpoczęła się dla mnie o 12 godzin wcześniej, niż dla Miasteczka. Rozpoczęła się mianowicie wieczorem 31 października, z chwilą gdy wezwała mnie do chorej siostra Józefa, młoda, ładna zakonniczka, która przyszła do nas po siostrze Annie.
— Panie doktorze, czy nie zechciałby pan doktór zajrzeć na „czternastkę”, ta dziewczynka dusi się, od kilku dni skarży się na gardło. Czy to nie będzie dyfteryt?
Dziewczynka, śliczna, czarnowłosa i czarnooka, leży u nas już trzeci tydzień, choruje zaś od sześciu lat. Endocarditis lenta rheumatica. Przyszła z nawrotem dużych dolegliwości stawowych, ale ostatnio czuła się znacznie lepiej i oznaczono już nawet bliski dzień jej wypisania. Zauważyłem wprawdzie, że od dwóch dni ma kompres na szyi, ale ostatecznie ani to moja sala, ani moja chora. W nocy jednak wszyscy chorzy są moi.
Nie wiem, czy zapomnę kiedykolwiek to, co zobaczyłem tego wieczora na sali nr 14. Dziewczynka leżała blada, zlana zimnym potem, ciężko dysząca. Z kącików ust sączyła się obficie ślina. Nie wziąłem nawet do ręki przyniesionej przez siostrę szpatułki.
67
Wiedziałem, nim jeszcze usłyszałem furczenia, świsty, całą orkiestrę rzężeń, szamotanie się serca.
— Siostro 0,01 morfiny, już! Obrzęk płuc!
Na rękach przeniosłem dziewczynkę do separatki. Siostra otula ją kocami, ociera ligniną obficie spływającą ślinę.
— Siostro, proszę zdjąć ten kompres...
— Panie doktorze, tak dziwnie...
— Zaraz ci przejdzie.
— Czy ja umrę?
— Nie, nie umrzesz.
— Jak dobrze w tym pokoju, jaki pan strasznie dobry, że pan mnie tu przeniósł. Jak mogliście mnie tam trzymać z tymi starymi babkami? Ciągle jęczą, smrodźą, charczą, nie mogłam już wytrzymać.
— Wszyscy będziemy kiedyś starzy, jęczący...
— Czy jest pan pewien, że j a będę stara?
— Oczywiście, a czemuż by ¡nie?
— Dlatego, bo pan wie tak samo dobrze jak ja, że nigdy nie będę stara. Doktorze, znów mi gorzej...
Mierzę ciśnienie. Słucham serca — nie mogę oderwać fonendoskopu od jej piersi, tak przerażające jest to, co tam się dzieje.
— Siostro, 1/4 strofantyny w glukozie, wziąć 20 ml. Wpadam na chwilę do mego pokoju, przerzucam
podręczniki: Aleksandrów, Orłowski, „Vademecum”. Wszędzie natrafiam jak na mur nie do przebycia na zdanie: „Jednym z najskuteczniejszych środków leczniczych w obrzęku płuc jest wziewanie tlenu.'1 Nie mamy tlenu.
68
IMUUtMM
Ślina toczy się ooraz obficiej i jest coraz wyraźniej podbarwiona na kolor różowy. Dziewczynka rzuca się niespokojnie.
— Panie doktorze, może jeszcze jeden zastrzyk... po pierwszym było mi lżej... niech pan coś robi, czy pan nie widzi, że ja umieram? Róbcie 5, 10, 100 zastrzyków! W lesie są takie piękne kwiaty, a pan pozwala, żebym umierała...
— Nie umrzesz...' Musisz przecież zrobić maturę.
■— Tak, za kilka miesięcy mam maturę. Jakie studia radziłby mi pan wybrać?
Patrzy na mnie badawczo, chce mnie złapać na wahaniu, na niepewności. Mówię więc byle co, mówię, że powinna iść na prawo, bo jest taka wygadana.
— Nie, nie pójdę na prawo. Pójdę na cmentarz... jutro. Jaki jutro będzie dzień? Pierwszy listopada, no właśnie — Wszystkich Świętych, a więc i mój. A teraz niech pan przestanie mnie oszukiwać i powie, czy po śmierci czuje się cokolwiek i czy będę czuła ciężar tej masy ziemi, którą mnie przyrzucicie?
— Siostro, jeszcze 1/2 mf. Okryć ją szczelnie, podłożyć jeszcze jedną poduszkę i otworzyć okno.
I tak przez całą noc trwała narastająca męka tego dziecka i nasza dramatyczna, beznadziejna walka
o jego życie. Dziewczynka na przemian majaczy, jęczy, rozmawia z nami zupełnie przytomnie.
— Wie pan, podobałam się chłopcom. Czy panu się podobam?
— O tym będziemy mówić, jak wyzdrowiejesz.
69
— No tak, pan jest stary... Czy wie pan, źe się jeszcze nie całowałam?
— Zdążysz.
Około czwartej nad ranem zaczęła się gwałtownie domagać wezwania księdza. Niecierpliwiła się, rzucała, krzyczała, że musi mu powiedzieć ważne rzeczy, żeby posłać natychmiast, bo będzie za późno.
Ksiądz był u niej bardzo długo. Przyszedł do mnie, potem do dyżurki.
— Czy jest jakaś nadzieja?
— Żadnej.
Umarła o jedenastej przed południem.
To, co zdarzyło się potem, nie da się oczywiście pod żadnym względem porównać z tragicznymi godzinami umierania dziewczynki, stanowiło jednak dla nas i dla Miasteczka przeżycie wstrząsające i bodaj bez precedensów.
Otóż w kilka godzin po jej śmierci, dyrektor miejscowego liceum zaalarmował Komendę Milicji, a następnie Prokuraturę Powiatową wieścią o spowodowaniu śmierci dziewczynki przez lekarzy szpitala...
Podobno początkowo zdania nauczycieli liceum, przejętych śmiercią uczennicy, były podzielone. Wysuwano przypuszczenia, iż przyczyną zgonu była nierozpoznana błonica lub inna choroba zakaźna. Mówiono, iż śmierć nastąpiła nagle w efekcie niewłaściwej iniekcji. Tę ostatnią wiadomość podano prokuratorowi, a jednocześnie rzucono na żer mieszkańców miasteczka.
Miasteczko pochwyciło łakomie sensacyjny kąsek.
70
l/utttMtMiitttim
Oszczercza bzdura z szybkością pożaru ogarnęła Miasteczko i wsie okoliczne. Tłumy gapiów zaczęły oblegać kostnicę szpitalną. Ludzie skupiali się dużymi grupami na rynku, komentując wiadomość. Tylko
o tym mówiono w knajpach, na ulicy i w autobusach. Coraz głośniej padały słowa niesławy i groźby pod adresem lekarzy szpitalnych. Zaczęto wspominać wszystkie dawne i nowsze, istotne i zmyślone przewiny całej miejscowej służby zdrowia. Rozszumiało się złowrogo Miasteczko i od szeregu dni obryzguje błotem obmowy i oszczerstw szpital i nas.
Na polecenie prokuratora dokonano sekcji zwłok zmarłej, ale wyniki sekcji, całkowicie potwierdzające rozpoznanie kliniczne, nie dotarły do świadomości miasteczkowian. Plotka narasta w dalszym ciągu. Miasteczko podnieca się nonsensowną wieścią, iż serce zmarłej przekazane zostało do Krakowa, celem stwierdzenia rodzaju leku, który zabił dziewczynkę. Mówią o tym z przekonaniem nawet urzędniczki w Wydziale Zdrowia.
W szpitalu toczy się codzienne, trudne życie. Sądzę, iż należy głęboko ubolewać, że tymi, którzy nie zawahali się pracy naszej uczynić jeszcze cięższą, byli właśnie nauczyciele. Ci, od których oczekiwaliśmy największego zrozumienia i pomocy, okazali się tak gorliwymi siewcami zamętu w umysłach miejscowej ludności. Hańba niesławnym rycerzom ciemnoty!
Do wzburzenia umysłów przyczyniły się także w znacznym stopniu wypowiedzi księdza, który przyjął jak najpoważniej wszystko, co to biedne dziecko
71
powiedziało mu w przedśmiertnych majaczeniach. Trzykrotnie — przy wyprowadzeniu zwłok z kostnicy, na cmentarzu w czasie pogrzebu i w niedzielnym kazaniu, przedstawił zmarłą jako świetlaną męczennicę i apostołkę. Apostolstwo jej polegać ma na tym, że przekazała przez księdza nawoływanie do młodzieży, aby się poprawiła, aby porzuciła grzech nieczystości i grzechy pomniejsze, aby weszła na prawą drogę.
Tłumy ludzi odwiedzają codziennie grób. Wieje średniowieczem.
Zastanawia mnie, czemu ksiądz, który o piątej rano wiedział, iż stan dziewczynki nie rokuje żadnych nadziei, nie wspomniał o tym ani t słowem, gdy oskarżono nas, iż nieodpowiednim lekiem zabiliśmy ją
o jedenastej przed południem.
Jakimś najdalszym zakątkiem myślenia nie mogę zapomnieć tego bezdusznie założonego kompresu...
12.11.57
Budowa Stacji Pogotowia postępuje powoli. Inżynier naciska o gotówkę, nasyła mi majstrów, a tymczasem moja księgowa najpierw zwlekała, tłumacząc się .brakiem zleceń wydziału finansowego, a teraz... jest na zwolnieniu lekarskim. Baba jak piec, młoda i zdrowa, licho wie, z jakiej racji dr Gagacka dała jej 6 dni zwolnienia?
Sytuację znów uratował Piwoński, pożyczając mi
1000 zł z kasy szpitalnej. Wypłaciłem cieślom i już mam pewność, że będą pracować w przyszłym tygodniu. Zeby tylko pogoda utrzymała się jakiś czas, bo jak zaczną się deszcze, to trzeba się będzie na 3—4 miesiące pożegnać z budową.
Dr Gagacka była dziś u mnie ze skargą na dr Sołtysika, który jako kierownik Ośrodka Zdrowia podobno szykanuje ją, sprawdza recepty, krytykuje rozpoznania. Przy okazji nie omieszkała powiedzieć mi, że w związku ze śmiercią tej dziewczynki dr Sołtysik informuje wszystkich, iż na miesiąc przed śmiercią badał ją i stan serca nie był taki, aby usprawiedliwiał nagłe zejście. Wszyscyście dobrzy.
Pojadę chyba dziś po południu do miasta, wyrwę się stąd na kilka godzin, zapomnę o tych miasteczkowych kłopotach. Jeśli pojadę wcześniejszym autobusem, zastanę jeszcze znajomych na poobiedniej kawie w „Leśniczance”.
18.11.51
Ciężki, ciężki dzień. Jeszcze przed śniadaniem robiłem skrobankę. Kobieta jest u nas za mojej bytności już po raz drugi. W jamie macicy drobne, cuchnące resztki łożyskowe i trochę skrzepów. Nikt się nie dowie, co było powodem poronienia, czy jej ktoś pomógł, czy też sama wywołała je jakimś zbrodniczym, haniebnym sposobem.
P. Michalina opowiadała mi, że dawny dyrektor
73
miał zbiór przedmiotów wydobytych z ciężarnej macicy. Były tam podobno i druty ułamane, i zastruga- ne kołeczki różnej długości i nieostrugane gałązki drzew. Miał tego pełne pudełko. Szkoda, iż zbiór ten przepadł po jego śmierci. Stanowiłby interesujący eksponat do muzeum historii medycyny.
Trzy godziny siedziałem w Wydziale Zdrowia. Było sporo poczty i interesantów, telefony z Województwa, kontrola z Wydziału Finansowego. Ku mojej cichej radości zbesztali uczciwie księgową.
Potem przyszedł zdenerwowany i zaperzony dr Sołtysik ze skargą na dr Gagacką. Nie chciał mówić przy „personalniku”, z którym dzielę pokój, i odprowadził mnie do szpitala.
Po drodze opowiadał mi, że w Ośrodku dzieją się z winy dr Gagackiej rzeczy karygodne i że on nie może za nic przyjmować odpowiedzialności. Dr Ga- gacka odsyła chorych z Ośrodka do swego prywatnego mieszkania pod pozorem, iż w Ośrodku nie wolno jej długo badać i nie wolno wypisywać zbyt drogich lekarstw. Pobiera opłaty za powtórzenie recepty. Wypisuje nieubezpieczonym recepty z odpłatnością 30%. Zadał sobie ten trud, przesiedział w aptece kilka godzin i znalazł cały plik takich recept. Zacytował mi szereg nazwisk, które zresztą nic mi nie powiedziały.
Przy okazji powiedział mi, że dr Gagacka zdążyła już pokłócić się z gospodarzem domu, w którym mieszka. Awantura była taka, że słychać było w rynku, a teraz obie strony wniosły skargę o zniesławie
74
nie, bo gospodarz nazwał lekarkę — starą kurwą, ona zaś wypomniała mu, że za darmo wyleczyła jego dzieci z parchów.
Dr Sołtysik sugeruje, żeby dać Gagackiej wymówienie. Muszę się jednak zastanowić, czy nie znalazłoby się jakieś inne wyjście z sytuacji. Trzeba będzie z nią porozmawiać, obowiązek nie najprzyjemniejszy, ale bądź co bądź obowiązek.
W szpitalu też czekali na mnie interesanci. Jakaś babina, która prosiła na wszystko, żeby ją zbadać „prywatnie”, bo jest bardzo cierpiąca „na wszystko”. To brzmi trochę podejrzanie i rzeczywiście po badaniu dowiaduję się, że jest jej potrzebne świadectwo lekarskie, bo milicja przyłapała w jej domu bim- brownię „na pełnym chodzie” i teraz będzie miała sprawę sądową.
— A to, panie doktorze, tylko trochę tego było, na lekarstwo i dla swoich potrzeb, do kompresów i do nacierania, jak mnie te nogi tak strasznie bolą.
Napisałem, że stwierdziłem rozedmę płuc znacznego stopnia, nerwicę ogólną, żylaki podudzia. Nie wiem, czy jej się to na wiele przyda. Zapłaciła 100 zł i zapowiedziała, że przyjdzie niedługo, może we wtorek, z przepięknym serkiem.
Potem weszła żona piekarza z Wilczysk z prośbą
o przedłużenie karty zdrowia — jej i męża. Mąż wprawdzie nieobecny, ale są wszystkie wyniki ostatnich badań. Tak trudno się wyrwać z piekarni i cały dzień trzeba stracić — 15 kilometrów tam i z powrotem. Wie oczywiście, że te sprawy załatwia się
75
w Wydziale, ale chciałaby „prywatnie” i żeby uwzględnić, że mąż nie mógł przyjechać. Rozumiem i uwzględniam.
— Ile jestem winna panu doktorowi?
— Nic. To są czynności urzędowe, za to się nie płaci.
— Pan doktór sobie ze mnie żartuje. Już ja się na rzeczy znam.
Położyła na stoliku 300 złotych i wyszła w lansa- dach. Tak przyzwyczaili ją moi poprzednicy. A ja? Czyżbym i ja stał się łapownikiem? Może niezupełnie, ale jednak, przyjąłem te pieniądze.
Weszła następnie dziewczyna młoda, ubrana z miejska. Jest trochę zakłopotana i rozgląda się chwilę niespokojnie po pokoju.
— Tak mi się zdarzyło, że zaszłam. Czyby mi pan doktór nie mógł zepsuć, bo co ja z tym będę robić? Już jednego dzieciaka mam, chłop się żenić nie może, podziać się nie mam gdzie, bo w domu i tak ciasno...
— Ile pani ma lat?
— Dwadzieścia.
— Czy pani przyjechała tu sama?
— Nie, przywiózł mnie ojciec. Czeka na mnie. Czy pan doktór to zrobi? Bo ojciec naszykował pieniądze.
Myślę o niej i o tej kobiecie, której robiłem zabieg dziś rano, i o tych wszystkich kobietach, które nie chcą mieć więcej dzieci i nie przebierają w środkach, aby przerwać niechcianą ciążę, o brudnych kołkach i gałązkach ze zbioru byłego dyrektora. Nigdy dotychczas nie robiłem interrupcji. Obiecywałem sobie kie-
76
dyś, że nigdy tego nie zrobię. Bądź co bądź jest to zabieg brutalny, zabieg przeciw naturze. Dziewczyna czeka na odpowiedź.
— Tak, zrobię to. Teraz panią zbadani, a jutro
0 dwunastej pani przyjedzie do szpitala.
— Ile to będzie kosztowało?
Nasuwa mi się pytanie: „Kogo, mnie czy panią?”
1 głośno odpowiadam tylko na jego drugą część .— 250 złotych. Tanio. Widzę to po jej minie zaskoczonej i zarazem zadowolonej. Wiem, wiem, że płaci się więcej i że jej ojciec na pewno przygotował cały plik setek, wymiętoszonych, chłopskich setek (znam te pieniądze, tak niepodobne do czystych, nowiutkich banknotów naszych poborów). Chcę chociaż pod tym względem ulżyć swemu sumieniu.
Myślałem, że chociaż po obiedzie będzie chwila spokoju. Ale najpierw trzeba się było udzierać z murarzem, któremu inżynier nie wypłacił i który grozi, że przerwie robotę. A przecież musimy koniecznie przed zimą położyć wewnętrzne tynki. Ledwie go uspokoiłem dwustu złotymi z własnej kieszeni, które diabli wiedzą kiedy odbiorę z Wydziału.
Potem przywieźli chłopaka, któremu korba od studni przecięła skórę na czole i trzeba było założyć kilka szwów.
Teraz wreszcie usiłuję odpocząć. Dawno już nie byłem tak bardzo zmęczony i nie odczuwałem tak dotkliwie ciężaru zdarzeń i lat.
77
22.2J.57
Robotnicy, którzy układali dach na baraku Stacji Pogotowia, popili się wczoraj z miejscową łobuzerią w knajpie Korony i skradli wspólnie kilka rolek papy. Dziś ich już na budowie nie ma, ulotnili się w niewiadomym kierunku. Milicja, której funkcjonariusz odnalazł skradzione rolki u Korony, trudniącego się, jak się okazuje, paserstwem, poszukuje ich, a nas przesłuchuje godzinami. Tego jeszcze brakowało.
Na domiar wszystkiego Wydział Finansowy zablokował nasze konto w banku, bo księgowa nie przedstawiła sprawozdań kasowych. Nowa jej złośliwość, a dla mnie nowe kłopoty, zwłaszcza że trzeba wypłacić znaczną sumę przedsiębiorstwu przewozowemu za zwiezienie materiałów budowlanych i że rosną nam kary dzienne za zwłokę.
Naradzam się z przewodniczącym PPRN. O ludziach tutejszych i ich sposobie postępowania ma jasno sprecyzowany sąd. Może dlatego nie bardzo go tu lubią. Księgowej daliśmy wymówienie. To samo trzeba będzie zrobić z magazynierem. Zacny może człowiek, ten długowłosy p. Zieliński, ale niedołęga zupełna. Do pracy dojeżdża z sąsiedniego miasteczka i co drugi dzień nie udaje mu się „zabrać na PKS”. Telefonuje potem do mnie do Wydziału, że się „nie zabrał” i co wobec tego ma robić.
— Niech pan pomaga żonie gotować obiad.
Dyrektor śmieje się ze mnie i moich zmartwień.
78
— Też macie się czym przejmować. Jakoś tam będzie.
Nie wiem, czy mu zazdrościć tej umiejętności nie- przejmowania się niczym. Wątpię, abym ją zdobył kiedykolwiek. Chyba jest to kwestia różnicy temperamentów. Z drugiej znów strony, sądząc powszechnie przyjętymi miarami, dyrektor wykazał przecież w życiu nieporównanie więcej temperamentu niż ja. Ma żonę, pełną werwy i życia, kilkoro dzieci, zasobny dom, auto, dostatek, spokój. Ja nie mam niczego. Jeśli tkwi w tym jakiś błąd, to przede wszystkim jest on we mnie. Może jednak rzeczywiście nie warto tego wszystkiego brać na serio.
27.11.57
Nasze konto jest w dalszym ciągu zablokowane. Murarze nachodzą mnie codziennie, żądają wypłaty, uparcie stoją godzinami pod Wydziałem. Inżynier przestał się pokazywać. Na domiar złego od wczoraj pada deszcz. Nie brukowany odcinek drogi od bramy szpitalnej do zakrętu kasztanowej alei stał się niemal nie do przebycia. Żeby się dziś przedostać do Miasteczka, musiałem pożyczyć z magazynu szpitalnego wysokie, gumowe buty. Tu wszyscy w takich chodzą. Idzie się po prostu środkiem drogi, bajorem na przełaj.
Była dr Popielska ze skargą na dr Gagacką. Podobno dyskredytuje ją wobec chorych. Chorej, która
przyszła z jej receptą, dr Gagacka miała powiedzieć, że „trudno, aby od tego ktokolwiek wyzdrowiał”. Podobnych wypowiedzi było więcej. Zwróciły już na to uwagę „panie z apteki”, o których uszy to wszystko się obija.
Cóż oni sobie właściwie wyobrażają? Że wezmę tego czy innego lekarza za rękę i postawię do kąta? Że rozpocznę jakieś postępowanie dyscyplinarne? Błąd i wina tkwi przecież znacznie głębiej. Tkwi, jak sądzę, w programach nauczania na wydziałach lekarskich, w których nie ma miejsca na wykłady zasad etyki lekarskiej. Postanowiłem napisać na ten temat do „Służby Zdrowia”, już nawet sprecyzowałem sobie tytuł artykułu: „Nauczanie deontologii pożądane”. Dziś już nie, ale jutro może się do tego zabiorę.
W szpitalu panuje senna cisza. Za oknami smutny, pusty ogród. Chorzy nie wychodzą już z budynku. Najsmutniej jest na Oddziale Gruźliczym. Młodzi i starzy siedzą całymi dniami bezczynnie na łóżkach. Wstają rano, aby przesiedzieć na brzegu łóżka aż do wieczora, potem znów się kładą. Kto się czuje gorzej — nie wstaje. Kto miał jakąkolwiek książkę, z tych, co umieją czytać, przeczytał ją już kilka razy. Czasem ustawiają taboret między dwoma łóżkami i grają w tysiąca. Irenka robi dla siostry sweter na drutach. Przed miesiącem był konsultant z kliniki ftyzjatrycznej, badał ją, zainteresował się przypad
kiem i kazał jej przyjechać na klinikę. Było kilka dni nadziei. Okazało się jednak, że nic nie da się zrobić.
Na siódemce, największej sali męskiej, jest kilka ciężkich przypadków. Dyrektor twierdzi, że chorzy na tej sali przyglądają się sobie wzajemnie z ciekawością: czyja teraz kolejka?
Na piętrze — stare, nieciekawe przypadki. Dwie nowe bronchopneumonie, kobieta z kamicą żółciową, dziecko z czyrakami na głowie. Nudy straszliwe. Pani Michalina pożyczyła mi „Ziele na kraterze” i czytam z prawdziwym upodobaniem. Ma sporo dobrych książek i ratuje mnie w nagłych wypadkach braku zajęć i lektury.
Wczoraj urządziliśmy wielkie pijaństwo, właściwie bez żadnej szczególnej okazji. Może po prostu dlatego, że dawno niczego w tym rodzaju nie było. Zjawił się ten gruby „inspektor”, który jest, jak się okazało, skromnym urzędnikiem w wojewódzkim oddziale PCK, ale chętnie odwiedza prowincjonalne szpitale, każe sobie pieczętować delegacje, je i pije, gdy go częstują. Przyszedł też miły kumpel — dr Skiba, jak zwykle z odrobiną miodu. Pan Piwoński sprowadził dwóch rewidentów z Wydziału Finansowego (uwaga, to się może przydać!) i bez wódki obejść się już nie mogło. Ale od czegóż są zapasy apteczne?
Siostra Agata nie ukrywała niezadowolenia, przy-
ciszonym głosem targowała się w kuchni z intendentem o żądaną przez niego wędlinę, wreszcie jednak wyniosła z cierpkim uśmiechem półmisek kiełbasy pokrajanej w spore kawałki. Przelotnie pomyślałem, że zjadamy być może porcje naszykowane na któryś z oddziałów. Przypomniało mi się, że mam u siebie puszkę skumbrii. Piwoński przyniósł też kawałek pasztetu przywiezionego z domu i butelkę wina. Sio-> stra Agata podała przez okienko w drzwiach salaterkę z sałatą z zielonych pomidorów. Czego potrzeba więcej sześciu starym koniom, którzy chcą się „zalać”? Nie wszystkim to się jednak udało. Pierwszy ,.wysiadł” gruby „inspektor” i Piwoński położył go spać do łóżka wciągniętego z korytarza do kuchenki oddziałowej na I piętrze. Potem ulotnił się dr Skiba, trochę jak by zaniepokojony koniecznością tłumaczenia się przed żoną.
Koło jedenastej, kiedy już zamierzałem położyć się spać, jakiś podchmielony facet przyprowadził jednego z rewizorów, który po wyjściu ze szpitala „zmienił lokal”, chcąc sobie widocznie „poprawić”. Tam roz- haratał sobie nadgarstek rozbitym kuflem. Trzeba było zejść na dół, zbudzić siostrę Józefę i założyć pijaczynie szwy. Ciekaw jestem swoją drogą, czy siostra zorientowała się, że wódką „jechało” nie tylko od pacjenta? W każdym razie minę miała pełną dezaprobaty.
Dziś od rana boli mnie głowa. Dyrektor twierdzi, że to pewno dlatego, że jestem „nie dopity”, i doradza „poprawkę”. On sam nie pije w ogóle.
foUtWMUA
Do Wydziału Zdrowia nie poszedłem, zatelefonowałem do pana Władzia, mojego niedorozwiniętego „personalnika” (tuman wyjątkowy i na pewno nieuleczalny), aby przesłano mi do szpitala pocztę i interesantów, gdyby jacyś byli.
Interesant był tylko jeden. Chłop pobity przez sąsiada prosił o oględziny i świadectwo lekarskie, bo sprawę podaje do sądu.
— Tylko świadectwo niech mi pan doktór napisze akuratne. I żeby było z wszystkimi pieczęciami.
Potem jeszcze byli rodzice z czteroletnim dzieckiem z anginą, ale to już jako wizyta prywatna. Dziecka nie chcieli zostawić w szpitalu i zapewnili mnie, że u nich w wiosce jest „taki”, co robi zastrzyki. Niech i tak będzie. Choć przyznać muszę, że małe mam przekonanie do tych wioskowych wstrzykiwaczy, zwłaszcza odkąd chłop, któremu zapisałem kiedyś penicylinę, przyszedł po tygodniu, powiedział, że się już zupełnie dobrze czuje, że zastrzyki wziął wszystkie, tylko nie wiedzieli, oo zrobić z tym proszkiem...
Od południa pada śnieg.
18.12.57
Kobieta ma lat trzydzieści, pięcioro dzieci, jeden hektar ziemi i męża, który od miesiąca siedzi — po raz nie wiadomo już który — w więzieniu. Ponadto jest w drugim miesiącu ciąży.
83
— Panie doktorze... — kładzie na stoliku 500 złotych.
Oddaję jej dwie setki, aby pozbyć się resztek skrupułów. A właściwie jakie tu w ogóle mogą być skrupuły czy wątpliwości?! Badając ją, stwierdziłem jeszcze nadżerkę olbrzymich rozmiarów.
— To trzeba leczyć, proszę pani. Pani powinna...— obrzydliwe jest mówienie chorym, co robić powinni, skoro ma się pewność, że robić tego nie mogą i nie będą.
Usiłowałem kiedyś wytłumaczyć jakiejś kobiecie sposób stosowania środków antykoncepcyjnych. Wysłuchała mnie nawet cierpliwie, a potem powiedziała:
— Jak nas jest sześcioro w izbie, i babka, i małe dzieci, i dorosły brat, to gdzie ja mam sobie, panie doktorze, te jakieś rzeczy zakładać albo płukanie robić? Choćby i w sieni, to też podpatrzą. A zresztą, czy ja mogę wiedzieć, kiedy chłopu się zachce? A tych rzeczy też bym się wstydziła w aptece kupować. I skąd tu na to pieniądze brać, skąd znaleźć czas, żeby po aptekach jeździć?
Myślę, że w toczącej się obecnie na łamach ,,Służby Zdrowia” dyskusji o dopuszczalności przerywania ciąży, my — lekarze z wiosek i małych miasteczek — mielibyśmy coś do powiedzenia. Inaczej wyglądają sprawy od strony wielkich klinik, przychodni i poradni, inaczej od strony katedr i biurek profesorskich, a zupełnie inaczej widzimy je my w naszej codziennej pracy, w środowisku, w którym żyjemy.
W dyskusji tej profesor Kielanowski napisał wiele
rzeczy głęboko słusznych, nie budzących — zdawać by się mogło — żadnych wątpliwości u lekarzy bezpośrednio stykających się z tymi problemami, przede wszystkim zaś u lekarzy ludności ubogiej. Istnieje jednak bardzo zasadnicza różnica między głoszeniem najsłuszniejszych nawet zasad a koniecznością osobistego, codziennego ingerowania w najintymniejsze sprawy cudzego życia. Różnica jest między pisaniem najświetniejszych nawet, najbardziej przekonywających artykułów a koniecznością wykonywania brutalnych zabiegów. Zabiegów, które w pewnych środowiskach stanowią jedyny sposób ograniczenia liczby urodzeń dzieci niechcianych.
Myślę, że ludności wsi i małych miasteczek (a więc olbrzymiej większości mieszkańców naszego kraju) uświadomienie i wychowanie seksualne, podniesienie poziomu kultury współżycia płciowego jest bardziej potrzebne od propagandy środków antykoncepcyjnych, których w tych środowiskach niemal nikt nie używa, a w bardzo wielu wypadkach — używać nie może.
Znam wypadki zgwałcenia żony przez męża w dwa dni po porodzie, znam młodą, od lat cierpiącą na chorobę gośćcową kobietę z rozległymi zmianami w stawach i sercu, która rodziła jedenaście razy. Znam wypadki wygnania żony z domu z powodu powikłań pooperacyjnych, utrudniających spółkowa- nie.
Zagadnienie świadomego macierzyństwa, a ściślej — świadomego rodzicielstwa, wiąże się nierozerwalnie
85
z tym przerażającym prymitywizmem, że nie powiem — dzikością obyczajów. Problem jest trudny. Kto bowiem i jak ma zacząć nauczanie? Wydaje mi się, że w tym wypadku powodzenie mogłaby mieć jedynie ofensywa na wszystkich frontach — nauczyciele biologii w szkołach, lekarze, Uniwersytety Powszechne, TWP, PCK, prasa, radio. Czy byłoby to wykonalne? Teoretycznie na pewno tak. Trzeba jednak przedtem ^wychować tych nauczycieli, działaczy oświatowych, lektorów, lekarzy...
Przybiegła dziś do mnie do Wydziału Zdrowia dr Gagacka ze skargą na dr Popielską.
— To skandal, to skandal! — oskarża ją o zdradę tajemnicy zawodowej.
Dr Popielską miała jakoby pokazać jednej z pacjentek w Ośrodku Zdrowia adnotację „pijak nałogowy”, jaką dr Gagacka zrobiła na karcie jej męża. Kobieta przybiegła w te pędy z wymówkami do dr Gagackiej i rzecz cała zakończyła się tak piekielną awanturą, że zbiegli się sąsiedzi.
A ja nie napisałem tego zamierzonego artykułu
o nauczaniu deontologii. Już go też chyba nie napiszę. Cóż za znaczenie mogłoby mieć to, co ja napiszę?! Jestem kiepskim lekarzem — „omnibusem”, kiepskim kierownikiem kulejącego Wydziału Zdrowia w powiecie z nieprawdziwego zdarzenia, zmęczonym człowiekiem z małego miasteczka. Nie należy mieć złudzeń. I tak miałem ich w życiu zbyt wiele.
86
KMtMtiłUtA
Mamy Nowy Rok. Ogród szpitalny w śniegu sprawia wrażenie jakiejś pięknej i dziwnej, urzeczywistnionej bajki. Delikatne, srebrne gałązki starej brzozy, gałęzie starych świerków pod puszystą warstwą śniegu. Biel o przebłyskach błękitnych i złotych. Biel, od której nie można oderwać wzroku, a od której jednocześnie odczuwam kłujący ból oczu. Zarysy drzew, krzaków, nawet ławek i siatki ogrodzenia stały się zupełnie inne, nowe i niewypowiedzianie piękne.
Ostatnie dni minęły tak, jak gdyby nie istniały na świecie żadne obowiązki, sprawy do załatwienia, terminy. Jak gdyby nie było chorych na salach ani chorób na świecie. Piwońskiego, mnie, nawet p. Michalinę, nawet dr Sołtysika porwało jakieś szaleństwo kuligowe. Od kilku dni, codziennie od południa do późnej nocy, zaśnieżonymi drogami polnymi szalejemy razem z rozbrykanymi, wypasionymi i wypoczętymi końmi szpitalnymi. Wieczorem od domu do domu, z jednej kolacji na drugą.
Raz porwaliśmy nawet dyrektora. W nocy urządziliśmy napad na dr Popielską i wyciągnęliśmy wszystko ze spiżarni, a potem ją samą na sanie i znowu polami i wertepami do następnego miejsca popasu. Nie ostały się pasztety (ach, co za pasztety!) dyrektorowej (miła babka, nie ma co mówić) ani pieczona gęś pani Zofii, ani szynka gościnnej doktorowej Skibiny. Tak mi na sercu lekko, wesoło i młodo
i ani jedna poważna myśl nie przychodzi do głowy.
12.1.58
Niedzielne popołudnie w Miasteczku. Śnieg pada z powolną, leniwą systematycznością. Przez radio sączy się preludium G-dur Rachmaninowa. Wypiłem filiżankę kawy. Teraz przeczekam jeszcze kłujący, mały ból w okolicy serca, poleżę z pół godziny, a potem zejdę na oddział, zbadam rodzącą, obejrzę karty gorączkowe położnic i dziś już nic więcej nie będzie do mnie należało.
Spróbuję potem poczytać „Lukrecję Borgia”. Zacząłem wczoraj, przebrnąłem przez 22 strony, ale jakoś mnie nie wzięło. Albo napisana, albo tłumaczona kiepsko. Pożyczyłem tę książkę od starszej z dwóch ślicznych córek p. Zofii. Zachodzę do nich od czasu do czasu. Usiłuję zbuntować je, namówić do wyjazdu z tej dziury.
Cóż może czekać takie dziewczyny w Miasteczku?
Śnieg pada coraz natarczywiej.
25.1.53
Przy pomocy p. Starzyckiego wyciągnąłem z kancelarii stare księgi chorych i mam wspaniałą rozrywkę. Porubrykowałem sobie zeszyt i wypisuję rozpoznania, wiek chorych, liczbę dni pobytu w szpitalu oraz miejscowość pochodzenia. Wolnymi chwilami, a tych teraz w szpitalu nie brak, notuję tak sobie rok za rokiem, potem poobliczam to wszystko i będę znał przynajmniej dwie interesujące sprawy:
88
ttłUitUUHittM
1 — jak w ciągu ostatnich 10 lat kształtowała się zachorowalność miejscowej ludności na poszczególne grupy chorych,
2 — jaki jest terytorialny zasięg działalności (strefa przyciągania) naszego szpitala.
Jeżeli starczy mi cierpliwości i czasu, uda się może tą drogą uzyskać jakieś wiadomości o znaczeniu praktycznym, ważne dla organizacji służby zdrowia na tym terenie. Chciałbym, żeby tu się wiele rzeczy zmieniło i poprawiło, chciałbym też mieć jaśniejszy pogląd na wiele tutejszych spraw.
Nie bardzo wiem, od czego tu zacząć, jak się do tego zabrać? Najbardziej zniechęcająca jest obojętność najbliższego otoczenia na najważniejsze nasze bolączki. Dr Sołtysik deklaruje wprawdzie od czasu do czasu gotowość daleko idącej współpracy, ale niestety, są to tylko deklaracje. W rzeczywistości nie interesuje się on nawet swoim Ośrodkiem Zdrowia, a naprawdę źle się tam dzieje. Musiałem nawet dać wymówienie laborantce, bo ustaliła sobie jako regułę, że robi tylko 4—5 badań dziennie chorym ubezpieczonym; resztę zaś czasu poświęca na wykonywanie badań dla prywatnych chorych kierowanych przez poszczególnych lekarzy — za odpłatnością 20—40 złotych. Ku jej wielkiemu zdziwieniu nie mogłem się na to zgodzić.
Takie to nudne, nękające, absorbujące, małe sprawy, o które codziennie się potykam.
Śnieg padał całą noc. Na szosie powstały wysokie zaspy i komunikacja z miastem jest przerwana. W razie jakiegoś wypadku trzeba by wieźć chorego saniami do najbliższej stacji kolejowej (14 kilometrów). Lepiej o tym nie myśleć.
W pokoju jest ciepło i cicho. Leżę sobie na łóżku i słucham radia. Świat jest gdzieś bardzo daleko.
Poczciwa, stara siostra Emilia z Oddziału Gruźliczego jest rozżalona, chodzi i popłakuje. Ktoś napisał do dyrektora anonimowy list, w którym oskarża ją
o faworyzowanie jednych chorych, a prześladowanie innych, o przyjmowanie prezentów od chorych, a wreszcie o tolerowanie romansu Irenki i Janka.
Ani dyrektor, ani nikt z nas nie wziął tego poważnie — ot, zwyczajny akt zemsty czy złośliwości jakiegoś wypisanego chorego czy wyłajanej salowej. Ale siostra przejmuje się bardzo.
— Panie doktorze — powiada —i cóż w tym złego, że młodzi się lubią? Cóż to komu szkodzi, kogo to gorszy? Tak im już mało z tego życia zostało. Ja nie widzę w tym nic złego.
Uspokajam ją kilkoma słowami, a jednocześnie czuję przypływ serdeczności dla tej starej, schorowanej kobiety, która całe życie spędziła właściwie poza jego nawiasem, obsługując innych, a potrafi zrozumieć miłość tych dwojga dzieci. Tym młodym też chciałbym czasem powiedzieć ooś ciepłego, coś, co by ich pokrzepiło i ośmieliło, aby nie bali się trzy
90
mać za ręce. Nie potrafię, boję się, aby nie zabrzmiało to fałszywie. Z natury jestem chyba zbyt szorstki do takich subtelności.
W Wydziale sporo dziś było interesantów. Trudno tam co prawda usiedzieć — okna nie domykają się, piecyk zepsuty. Pracujemy w płaszczach i ręce nam grabieją. Nie mogę się doprosić, aby to naprawiono.
Jak przewidywałem, z Chaberkiem mam kupę kłopotów. Przede wszystkim nie znalazł mieszkania, rodzinę zostawił w Pniewie, a sam mieszka gdzieś tzw. kątem. Następnie już po tygodniu pracy w szpitalu, gdzie się nawet nieźle spisuje, zaczął uwodzić labo- rantkę, bratanicę dr Sołtysika, i porządnie się tym ośmieszył. Dwa razy przyszedł też do pracy w stanie wyraźnie nietrzeźwym. Obawiam się, źe na tym się nie skończy.
Teraz odpoczywam po obiedzie, między filiżanką kawy a cichą, łagodną melodią sączącą się z radia. Musiałem się porządnie zestarzeć, skoro tak bardzo potrzebny mi jest ten poobiedni wypoczynek.
Wydawało mi się, że jestem człowiekiem doświadczonym, posiadającym pełnię wiedzy o sprawach żyda ludzkiego. Okazało się jednak, że wciąż jeszcze mogę dowiadywać się rzeczy nowych, czegoś, co mnie zadziwi lub zaskoczy. Przyszła oto dziś do mnie pielęgniarka z punktu szczepień BCG — wyszczekana babka z tupetem. Powiada, że jest jedna dziewczyna, która chciałaby się poddać pewnemu zabiegowi,
91
ale nie rna odwagi przyjść .'¡arna, więc korzysta z jej pośrednictwa, Dziewczyna rna w najbliższym czasie wyjść za rn;y/. i chciałaby przedtem „poprawić cnotę” — jak się wyraziła moja rozmówczyni. Dowiedziałem się dalszych szczegółów. Dziewczynę zgwałcił podobno jej własny ojciec, gdy miała 18 Jat, i odtąd żył z nią i przeganiał wszystkich konkurentów. Teraz jednak dziewczyna wychodzi za maż i nie chciałaby, aby mąż wie,dział,..
— Czy to takie ważne?
— Dla pana doktora to może nieważne, ale taki prosty chłop do końca życia wypominałby jej, źe nie on był pierwszy i w dzień po ślubie zacząłby ja traktować jak psa.
Przy okazji dowiedziałem się, że współżycie córek Z ojcami, zwłaszcza po śmierci matki, a także sióstr z braćmi nie* należy wcale do wielkich rzadkości. Podała mi nawet kilka przykładów z najbliższej okolicy.
Dziewczynie kazałem przyjść w poniedziałek. Naradzałem się potem z dyrektorem nad sposobem wykonania zabiegu. Powiedział mi, że już robił kiedyś takie „przedślubne cerowanie”. Czy odnawiał leje artis brzegi rany i nakładał szwy na 5—fi dni? Ale skądże! Kt o by się tam bawił w takie rzeczy? Jeden Jużny powierzchowny, sprytny szew cienkim jedwabiem. aby tylko było trochę oporu i ślad krwi na pościeli. Chyba też tak zrobię. Tego jeszcze w rnojej karierze nie było.
■Już po wyborach. I.>oty<hczaso7/y przewodniczący odszedł do imago światu, ą jego rnfejgee zajął chłop tęgi, f/;py, o pozorach fornala, a mentalności drobnego urzędnika gminnego. Strata n iepov/etowana, Trudno riif; będzie z [tą nową figura dogadać, czuję U; przez skórę. Dr Sołtysik już idę koło niego kręci, ale to, zdaje Kię, należy do jego programu życiowego.
Był u mnie przed kilkoma dniami i znów wyżalał ';ię na dr Gagacką, Zaczynam poważnie podejrzewać, że największy żal ma o to, że przychodzi do niej «poro pacjentów, a on świetnie to widzi z okien swego gabinetu, rzadko nawiedzanego przez chorych. Od czasu jego ataków szału, a także erotycznych zamachów na pacjentki, ludzie w Miasteczku boją się go i wolą do kogo Innego chodzić ze swymi kłopotami i bólami.
Nawet nie bardzo umiałbym powtórzyć to wszystko, co mi ponaopowiadał.
Środa
Robiłem dziś znów interrupcję. Nie lubię tego zabiegu, za każdym razem obiecuję sobie, że więcej nigdy nie zgodzę się go wykonać. Ale kiedy przychodzi kobieta i z zakłopotaną miną opowiada mi
o swoim losie, nie umiem odmówić. Ta dzisiejsza przyszła z mężem, dość solidnie wyglądającym listonoszem wiejskim. Mają dwoje dzieci. Pytam więc, czy by «ię jednak nie znalazło miejsce i dla tego
93
trzeciego, Opowiadają mi o swoich warunkach mieszkaniowych i w ogóle bytowych rzeczy wręcz przerażające, nigdy się jednak nie dowiem, czy prawdziwe. Zapłacili 800 złotych.
Asystowała mi pani Michalina. Ta znów pała do świata tak żywiołową nienawiścią, że najchętniej wyskrobałaby wszystkie ciężarne na kuli ziemskiej i położyła w ten sposób kres dziejom ludzkości.
Po obiedzie przyszedł Chaberek i suszył mi głowę swoimi kłopotami mieszkaniowymi i rodzinnymi. Chce koniecznie wracać do Pniewa, ja zaś usilnie go namawiam, żeby się przeniósł do innego powiatu.
Marzę wprost o tym, żeby nikt tu do mnie już dziś nie zapukał, żeby tak można parę godzin posiedzieć spokojnie nad szpitalnymi księgami, z których wypisałem już dane z trzech lat i porobiłem trochę obliczeń i luźnych notatek, głównie dotyczących urazo- wości. Rany w 83% cięte lub kłute, wiek od 17 do 25 lat, sami mężczyźni i prawie w 90% kawalerowie. Ani chybi, młodzież się bawi!
Świetnie się odpoczywa nad tą robotą. Nie można myśleć o czymkolwiek innym, aby się nie pomylić przy mechanicznym przepisywaniu danych. Oby tylko nikt tu nie zajrzał, oby żadnej babie nie zachciało się rodzić albo komuś z chorych umierać.
Ośrodek Zdrowia w Wincentowie jest nieczynny od dwóch miesięcy, od wyjazdu felczera Knysia. Po utracie synekury w Wydziale Zdrowia Knyś od cza-
IMIHMMiu
su do czasu tam zaglądał, wreszcie zgłosił rezygnację, sprzedał rozklekotaną „Skodę” i wyjechał do miasta. Rozeszła się wiadomość, że otrzymał tam jakieś świetne stanowisko, ale Piwoński spotkał go niedawno, szlifującego bruki w poszukiwaniu pracy. Namawiał nawet Piwońskiego, który ostatnio sprzedał kawałek gruntu i jest przy forsie, na wspólne założenie cegielni.
Otóż w ubiegłym tygodniu zgłosił się wreszcie, ku wielkiej mojej radości, młody lekarz pragnący osiedlić się w Wincentowie. Wygląda trochę dziwacznie, z olbrzymią wełnistą i dawno nie strzyżoną czupryną i palcami obu rąk ciemnobrunatnymi od nikotyny, nieustannie nerwowo poruszającymi się i zakończonymi głęboko poobgryzanymi paznokciami. Jest cztery lata po dyplomie, ma I stopień specjalizacji, praoował na klinice, ma nawet opublikowaną pracę (czyżby jeszcze jeden z tych „dobrze zapowiadających się”?). Chce osiąść właśnie w Wincentowie ze względu na stan zdrowia i bliskość rodziny. Jego ojciec jest kierownikiem szkoły w sąsiedniej wsi.
Załatwiliśmy szybko wszystkie formalności, zawiozłem go sam do Wincentowa prezydialną „Warszawą”, aby było uroczyściej, przedstawiłem miejscowym „notablom” i wydawało mi się, że przynajmniej ta jedna sprawa została już pomyślnie załatwiona.
Wrócił ze mną do miasteczka, bo chciał tam jeszcze coś załatwić, a od poniedziałku miał zacząć przyjmować w Ośrodku Zdrowia. Ale jeszcze tego samego wieczoru przybiegł do mnie pan Starzycki z wiado
95
mością, że „ten nowy doktór tarza się pijany po rynku i wyprawia straszne hece”. Szczegółów tych „hec” dowiedziałem się następnego dnia od felczera, który wyciągnął „nowego doktora” zupełnie pijanego z knajpy w momencie, w którym tenże usiłował sprzedać swój dyplom za sumę 150 zł. Uprzednio sprzedał już za 50 zł marynarkę, którą miał na sobie, przypadkowo poznanemu w knajpie piekarzowi, jednemu z największych łobuzów Miasteczka.
W dalszym ciągu nie ma więc lekarza w Wincentowie. Nie ma też lekarza w Przychodni Przeciwgruźliczej w Miasteczku ani w Stacji San-Epid. Ci „lepsi” omijają taką zapadłą mieścinę jak nasza, ci zaś, którzy decydują się tu pozostać, to po większej części jacyś niefortunni wykolejeńcy jak Sołtysik, jak ten młody, jak ja...
Przez trzy dni nie wychodziłem ze szpitala, a oprócz wizyt na oddziałach i obiadu w stołówce — również ze swego pokoju. Śniadania i kolacje przynosiła mi salowa, a papiery do podpisu z Wydziału Zdrowia — pan Władzio. Interesantów ani pacjentów nie przyjmowałem. Udawałem, że jestem chory.
W rzeczywistości zaś pochłonęło mnie całkowicie niezwykłe przeżycie. Czytałem „Dżumę”. Przeżyłem narastanie epidemii i na jej tle narastanie ludzkich spraw i tragedii. Tego nie można czytać prędko, trzeba przeżyć i wysmakować do samego dna. W przerwach piłem kawę i chodziłem tam i z powrotem po
pokoju, myśląc o przeczytanych stronicach, a potem czytałem dalej albo wracałem raz jeszcze do przeczytanych urywków.
Przeczytałem „Dżumę”.
9.4.58
Pierwszy wiosenny dzień w tym roku. Brudnawe plamy śniegu w naszym ogrodzie maleją niemal w oczach. U wylotu alejki, naprzeciw czarnego pnia gruszy, wychyliła się z ziemi maleńka kępka żółtych kiełków. Widać ją doskonale z okna mojego pokoju.
W szpitalu dzień wyjątkowo bezczynny. Nie dzieje się nic. To, że umiera stary Postój, nie może się liczyć. Jest to naturalny bieg wydarzeń, dawno już przewidziany. Był u niego ksiądz. Ja nie mam tam nic do roboty.
Jest więc kwiecień. Uświadamiam to sobie, spoglądając na pisane własną ręką daty. W wyjątkowo dręczący, intensywny sposób odczuwam samotność.
Od dziewięciu dni nie jestem kierownikiem Wydziału Zdrowia. Moja kariera „dygnitarza na prowincji” skończyła się, podobnie jak rozpoczęła, rozmową z przewodniczącym PPRN. Tylko że był to inny przewodniczący i zgoła inna rozmowa.
Przewodniczący, rozparty w fotelu, przybierając mi
ny niezadowolonego wielmoży, zadawał mi pytania. Czemu nie zasięgam jego rad w kierowaniu Wydziałem? Czyżbym nie uznawał hierarchii służbowej? Czyżby mi ona nie odpowiadała? Czemu toleruję nadużycia i brak dyscypliny wśród pracowników Wydziału i lekarzy? Czemu dobieram sobie jak najgorszych ludzi? Nie mogę się zdecydować na wymówienie pracy takiej dr Gagackiej, która fałszuje recepty i okrada skarb państwa, ale byłem skłonny zatrudnić w Wincentowie lekarza — nałogowego pijaka. Czy wiem, że jednego z pracujących w Miasteczku felczerów ściga prawo? Wiem? I cóż z tego? A czy wiem również, że ostatnio zatrudniony przeze mnie magazynier ukrył się w sobotę w chlewie przed szukającym go właścicielem knajpy i dopiero milicjanci musieli go stamtąd, uchlanego jak świnią, wyciągać? Co za wstyd — urzędnik Prezydium! Czemu toleruję, ba, nawet popieram rabunkową gospodarkę w szpitalu? Tam dzieją się nadużycia, a ja świadomie przymykam oczy na wszystko. Zapewne, tak najwygodniej !
Posłuchałem jakiś czas tych pytań, stwierdzeń i informacji (z pierwszej ręki od dr Sołtysika, to nie ulega wątpliwości), wreszcie wstałem z mego krzesełka i powiedziałem:
— Bardzo się teraz spieszę, muszę prędko wracać do Wydziału, aby zdążyć przysłać panu jeszcze dziś rezygnację ze stanowiska.
— Nie będziemy przeszkadzać.
— Przypuszczam.
imumum
HMHH
Tak więc się stało, że od 9 dni kierownikiem Wydziału Zdrowia jest dr Sołtysik. Pierwszą jego czynnością było złożenie wizyt poszczególnym lekarzom w wiejskich Ośrodkach Zdrowia oraz w Miasteczku i zapewnienie ich, że był wprawdzie przeze mnie wrogo nastawiany do każdego z nich, ale potrafił oczywiście zachować własny sąd i pełną dla wszystkich życzliwość i gotowość jak najlepszej współpracy. Wiedziałem, że to fałszywa bestia, alem nie przypuszczał, że aż tak perfidna.
Na posiedzeniu Prezydium PRN nowy kierownik oświadczył ponoć, że budowa Stacji Pogotowia Ratunkowego była wydatkiem niecelowym i znacznie przekraczającym wartość obiektu. Obija mi się o uszy jeszcze niejedna wypowiedź w tym rodzaju, ale zupełnie się tym nie przejmuję.
Mam teraz dużo wolnego czasu, odpoczywam, czytam zaległe czasopisma, piszę listy, słowem — rozkoszuję się swobodą i brakiem wszelkich kłopotów. Może tylko z powodu tej zmiany trybu i tempa codziennego życia bardziej odczuwam samotność. Czyżby się miało okazać, że samotność mimo wszystko jest stanem, do którego się nie można przyzwyczaić?
15.5.58
Ogród pokrył się młodą zielonością. Wzdłuż alejek, małymi kępkami wtulone w trawę, kwitną fiołki, ulubione kwiatki mojej młodości. Powiewy wiatru
i
przynoszą czasem do mego pokoju falę ich zapachu. Rozkoszuję się z dnia na dzień coraz bardziej wiosną, spokojem otoczenia, całkowitą swobodą dysponowania swoim czasem.
Wynotowałem już wszystkie dane z ksiąg szpitalnych za lata 1945—1957. W ostatnim tygodniu siedziałem nad tym całymi dniami, od porannej wizyty do obiadu i potem do późnego wieczora.
Zacząłem już nawet przeliczać niektóre dane. Naprawdę pasjonująca rozrywka. Już samo zestawienie rocznej liczby chorych, leczonych w szpitalu w tym kilkunastoletnim okresie, dało pewien obraz rozwoju jego działalności. Rokiem wyraźnie przełomowym okazał się rok 1950. Przed tym roczna liczba chorych wynosiła od 340—423, w okresie zaś następnym przeciętnie 925.
Przyczyny tego faktu należy, jak sądzę, dopatrywać się głównie w dwóch okolicznościach. Po pierwsze więc, po r. 1950 wzrosły możliwości hospitaliza- cyjne szpitala, dzięki zmniejszeniu się liczby pomieszczeń szpitalnych zajmowanych na mieszkanie prywatne byłego dyrektora. Po drugie zaś, wzrosło zaufanie miejscowej ludności do szpitala, mocno zachwiane w latach, gdy główną masę chorych stanowili pacjenci izolatorium gruźliczego i, co było naturalną tego konsekwencją, duża była śmiertelność w szpitalu.
Przetrwała jeszcze w okolicy pamięć nazwy, jaką określano wtedy szpital, nazwy w samym swym brzmieniu odstraszającej — „wykańczalnia”. Wymyś-
100
i/IMiUlliJM
lił tę nazwę jakiś brutalny cynik, a powtarzało wielu bezmyślnych.
Obliczyłem też dane dotyczące terytorialnego zasięgu oddziaływania szpitala. Ogółem, w rozpatrywanym okresie 72 wsie dostarczały szpitalowi chorych. Odległość miejsca zamieszkania chorego od szpitala wahała się w granicach od 1,3—23,1 km, nie licząc chorych pochodzących z samego Miasteczka, a stanowiących poważny odsetek.
Na podstawie odległości poszczególnych wsi od Miasteczka oraz liczby chorych pochodzących z tych wsi obliczyłem — właściwie dla ciekawości — przeciętną odległość między miejscem zamieszkania chorego a szpitalem. Odległość ta wynosi, jak się okazało, 7,1 km i stanowi promień hipotetycznego kręgu przyciągania naszego szpitala.
Przyjmując następnie, iż gęstość zaludnienia na tym terenie wynosi 82 na 1 km kw., a powierzchnia kręgu — 158,3 km kw., obliczyłem, iż szpital nasz obsługuje w przybliżeniu 13 tysięcy ludności. Wydaje mi się, że liczbę tę można do pewnego stopnia uważać 2a charakterystyczną dla małych, rejonowych szpitali, takiego typu jak nasz.
Kwitną kasztany. Z moich okien widać tylko biało- różowe szczyty drzew, którymi wysadzona jest prowadząca do szpitala aleja. Trzeba wyjść przed frontowe drzwi szpitala, aby przyjrzeć się trzem wspaniałym kasztanom w kwiatach. Właściwie trudno jest
101
' : «■»
mieć dość tego przyglądania się. Wynoszę sobie leżak, stawiam go między kasztanami i udaję, że czytam książkę. Chwilami czytam ją rzeczywiście. Za mną kołyszą się złote, gibkie gałązki olbrzymiej brzozy, na której hałasują dwie srebrzystoróżowe turkawki.
Przypomniało mi się opowiadanie pewnej starej, dawno już nieżyjącej lekarki. Słyszałem je jako młody chłopak i sam nie wiem, czemu wywarło na mnie takie wrażenie, że go nie zapomniałem.
Kiedyś pracowała w wielkiej klinice i należała do tych ,,zapowiadających się”... Później jednak w ogóle przestała zajmować się praktyką lekarską, a jako osoba bardzo zamożna dużo podróżowała, zwiedzała wystawy dzieł sztuki, kupowała obrazy. Tylko przez szereg lat, wiosną, gdy dawni koledzy donosili jej, że w ogrodzie kliniki zaczynają kwitnąć kasztany, wracała tam na kilka tygodni. Pora kwitnienia kasztanów. Piękna pora życia!
W szpitalu mały ruch. Na górze leży kilku chroni- ków, których przysłał nam Szpital Wojewódzki. Zwykła kolej rzeczy — obdarzają ¡nas beznadziejnymi przypadkami, aby zwolnić swoje łóżka dla spraw
o pomyślnym rokowaniu. Tym możemy wystarczyć my. U nas mają umrzeć.
Leży też kilku dawnych naszych chorych, od miesięcy bez żadnej poprawy. Dwa przypadki hemi- plegii, ciężka niewydolność krążenia, endocarditis lenta u młodej kobiety, z tak rozległymi zmianami
102
HmMMN
gośćcowymi, że z trudnością porusza się. Wśród nowszych przypadków nie ma nic ciekawego, wymagającego szczególnego zastanowienia się. Praca dzienna ogranicza się więc do wizyty (nieodmienne pytanie, codziennie, przy każdym łóżku: jak tam?), kilku opatrunków, czasem jakiejś skopii klatki piersiowej. Wizyty popołudniowej można by w ogóle nie liczyć, w tak zawrotnym tempie się odbywa.
Na parterze po jednej stronie świeci pustką i czystością Oddział Położniczy (aktualnie dwie położnice i jedna rodząca), po drugiej zaś toczy się zwykłe, monotonne życie Oddziału Gruźliczego, całkowicie, jak zawsze, obłożonego.
Nigdy chyba dotychczas nie miałem tyle wolnego czasu, tyle spokoju, możliwości wypoczynku, rozmyślania, czytania na wolnym powietrzu, przyglądania się kasztanom, brzozie, trawie. Jeśli nawet nie jest to szczęście, to w każdym razie jest to szczęśliwość.
Ciepłe, słoneczne dni. Codziennie po obiedzie urządzam sobie kąpiel słoneczną w oknie mojego pokoju. Stolik i taboret ustawiam tyłem do okna, tak, abym mógł, wygrzewając się i opalając, jednocześnie coś robić, czytać książkę albo zabawiać się obliczeniami danych z ksiąg szpitalnych.
Dokonałem już podziału wszystkich hospitalizowanych chorych od 1945 r., według grup schorzeń i w kolejności ich ilościowego występowania. Stwierdziłem więc. iż najwyższy odsetek chorych przebywał
103
w szpitalu z powodu chorób zakaźnych. Wśród rozpoznań poza gruźlicą płuc oraz gruźlicą pozapłucną na pierwszy plan wysuwa się grypa. Ileż to zresztą spraw niejasnych otrzymuje tę etykietkę? Dalsze miejsca zajęły kolejno: płonica, dur brzuszny, zapalenie opon mózgowych, angina i błonica. Ponadto zanotowano pojedyncze przypadki nagminnego zapalenia ślinianki przyusznej oraz żółtaczki zakaźnej.
Następne miejsce co do liczby hospitalizowanych przypadków zajmują schorzenia układu oddechowego (16,2% wszystkich leczonych). Najczęściej powtarzającym się rozpoznaniem jest bronchopneumonia. Myślę, że stan ten pozostaje w ścisłym związku z rodzajem pracy zawodowej na wolnym powietrzu, w zmiennych warunkach atmosferycznych, wykonywanej przez rolniczą w zasadniczej swej masie ludność Miasteczka i okolic.
Trzecia co do liczebności grupa obejmuje urazy. Zestawienie danych dla całego rozpatrywanego okresu dało wyniki inne niż te, które uzyskałem w obliczeniach dla trzech pierwszych lat powojennych. Z porównania całości materiału z tym pierwszym trzyleciem wynika, iż urazowość typu bójkowego wyraźnie się zmniejszyła.
Najliczebniejszą grupę urazów stanowiły rany cięte (wśród nich 60% — rany okolicy głowy, twarzy i szyi). Natomiast rany kłute dotyczyły w ponad 45°/'o okolicy stopy, były więc prawdopodobnie konsekwencją chodzenia boso w okresie robót polnych. Rany tłuczone występowały najczęściej w okolicy tu-
łowią i pochodziły głównie z wypadków w czasie pracy — upadek z dachu, z drabiny, z wozu. Ponad 7°/o wszystkich urazów stanowiły rany gryzione, które dotyczyły głównie, bo w 83°/«, okolic podudzia. Wypadkom pogryzienia ulegały przede wszystkim dzieci do dziesiątego roku życia.
Również wypadki oparzenia dotyczyły głównie dzieci, a najczęstszą lokalizacją był tułów.
Mieliśmy tu ostatnio także trochę dzieci poparzonych — dowód, że zaczęły się już w gospodarstwach prace poza domem i zmniejszyła się opieka nad najmłodszymi.
Ciekawy przypadek rozległego poparzenia sokami rośliny, przykładanej w celach leczniczych do „bolącego krzyża”, widziałem tu ostatnio u starego chłopa. Żona, za poradą sąsiadek, tak go leczyła z lumbago. Było to, zdaje się helidonium maius. Chłop dwa dni przeleżał, jęcząc, krzycząc i zrywając opatrunki I przymoczki w separatce szpitalnej, wymyślał nam nieustannie, że mu się lepiej nie robi i że musi leżeć na brzuchu; wreszcie wypisał się na „własne żądanie”.
Rozpatrując w dalszym ciągu urazowość, natrafiłem na dość interesujący fakt. Otóż w szpitalu zanotowano taką samą liczbę złamań kończyny górnej, co kości czaszki. Wydaje ,mi się, że w środowiskach, w których pijackie bijatyki nie są na porządku dziennym życia gromadzkiego, przypadki złamania kości kończyn górnych — w pracy czy poza pracą — bywają znacznie częstsze niż złamania kości czaszki. Musi nas
105
tylko pocieszać fakt, że tych bijatyk było kiedyś więcej niż teraz.
Poważne miejsce wśród hospitalizowanych przypadków zajęły choroby ropne skóry. Wysoki ich odsetek pozostaje w ścisłym związku zarówno z warunkami pracy rolniczej ludności terenu, jak i z antysa- nitamymi warunkami mieszkaniowymi. Fakt, iż przypadki te trafiają do szpitala, a nie do placówek lecznictwa otwartego (co wydawałoby się właściwsze), wynika po części z tego, iż chorzy zgłaszają się zazwyczaj po dłuższym okresie trwania choroby, często w stanie dużego zaniedbania sprawy. Naoglądałem się tu sporo zastrzałów leczonych domowymi sposobami po dwa, a nawet trzy tygodnie.
Zaskoczył mnie stosunkowo niski odsetek (5,7°/«) chorób układu krążenia. Wydaje mi się, iż można by tu wziąć pod uwagę dwie okoliczności. Przede wszystkim więc istotnie rzadsze występowanie schorzeń tego układu w środowiskach wiejskich niż miejskich. Po drugie zaś, chorzy cierpiący na dolegliwości ze strony tego układu korzystają latami z pomocy lecznictwa otwartego, a do szpitala trafiają w stanie już bardzo ciężkim, nierzadko beznadziejnym. *
Zastanawia mnie też bardzo niski odsetek przypadków hospitalizowanych z powodu choroby gośćcowej (3°/o). Moje doświadczenie z blisko już rocznej pracy w Miasteczku nasuwa mi tłumaczenie, że liczni chorzy, cierpiący na różnorakie dolegliwości reumatyczne, korzystają głównie, okresowo, z pomocy Ośrodków Zdrowia i prywatnie praktykujących lekarzy,
a do szpitala zgłaszają się rzadko, w wypadkach wyjątkowo silnych zaostrzeń sprawy, często w stanie bardzo ciężkim.
Myślę, że zagadnieniem choroby gośćcowej na wsi zająć się powinien w sposób specjalny czy to Instytut Reumatologii, czy też Instytut Medycyny Pracy Wsi. Jest to niewątpliwie zagadnienie ważne, groźne i posiadające własne odrębności. Może wtedy coś poprawiłoby się na tym odcinku. Specjalistyczna pomoc lecznicza w tym zakresie jest w tej chwili niemal zupełnie niedostępna dla ludności wiejskiej, nie mówiąc już o lecznictwie sanatoryjnym.
Od dwóch dni wre praca przy wykańczaniu Stacji Pogotowia Ratunkowego. Dr Sołtysik, po objęciu kierownictwa Wydziału Zdrowia, słyszeć nawet nie chciał o uruchomieniu Stacji. Wszelkimi sposobami, mało zresztą wybrednymi, gdzie i jak mógł, ośmieszał i dyskredytował zarówno sam pomysł, jak i jego wykonanie. Oczywiście z nieodzownymi aluzjami do nieudolności swego poprzednika.
Kiedy w czasie jakiegoś długotrwałego, wiosennego deszczu zaczęły w budynku Stacji tworzyć się przecieki i w garażu odpadać tynk, wydawało mi się właściwe zawiadomić o tym telefonicznie Wydział Zdrowia. Dr Sołtysik odpowiedział mi (przez urzędniczkę), że nie ma czasu na zajmowanie się takimi sprawami. Podobną odpowiedź dał p. Piwońskiemu, oznajmiając dodatkowo, iż przygotowuje plany budowy ważniej-
107
szych obiektów — piętrowej, nowoczesnej przychodni rejonowej i pawilonu szpitalnego, przeznaczonego na Oddział Chirurgiczny!
Ale w zeszłym tygodniu zjechała jakaś komisja z Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia, był też podobno dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego, narobili sporo szumu, o czym z ukontentowaniem opowiadał mi Piwoński, a wynik jest taki, że srolarz dopasowywał progi, malarz maluje pokój dyspozytora i izbę przyjęć, kręci się od rana elektryk i hydraulik. Jestem zadowolony, że tyle pracy i tyle moich kłopotów jednak nie pójdzie na marne. Warto więc było. Najbardziej zaś cieszę się oczywiście z tego, że wszystko to jest już poza mną, że wyzwoliłem się z tych przeróżnych wydziałowych tarapatów. Teraz dopiero oceniam, ile zdrowia i czasu zaoszczędziłem od kwietnia i ile go przedtem traciłem.
Dochodzą mnie — dzięki usłużności ludzkiej — echa nieporozumień między Sołtysikiem a Gagacką, odgłosy gniewnych poszeptów pielęgniarek i położnych, którym kierownik Wydziału Zdrowia zakazał wykonywania prywatnie zastrzyków (twierdzą, że monopol ma mieć jego gosposia), głosy rozżalenia wszystkich lekarzy, których w porozumieniu czy nawet na wniosek dr Sołtysika kolejno wzywa taka miła instytucja jak Wydział Finansowy...
Do mego szpitalnego zacisza dochodzą echa wiadomości o cowieczornych libacjach w domu dr Sołtysika, w których bierze udział sam pan przewodniczący, jego zastępca, młody, dość nawet miły chłopak,
który od dwóch lat nie może przebrnąć przez klasę VII czy VIII w szkole dla dorosłych, oraz miejscowa starszyzna milicji. Podobno przewodniczący wywiera nacisk na Sołtysika, aby zatrudnił w Miasteczka dr Koronę. Sołtysik broni się wykrętnie i słabo, z jednej bowiem strony nie chciałby na pewno ściągać sobie na głowę takiego małomiasteczkowego „rekina” jak Korona, po prostu boi się go, z drugiej jednak strony jeszcze bardziej boi się swego protektora — przewodniczącego i zależy mu na jego łaskach.
Z tym dr Koroną, bratem miejscowego knajpiarza (tego samego, z którym Wydział Zdrowia prowadzi proces o skradzioną papę), sprawa wlecze się jeszcze od czasu mojej pracy w Wydziale. Jest to lekarz, który pracował i dotychczas pracuje w innym małym miasteczku, dał się tam jednak wszystkim we znaki, został wyrzucony ze szpitala i zawieszony w swoich obowiązkach w miejscowej przychodni. Ostrzeżono mnie przed nim, jako przed nie cofającym się przed niczym i nie gardzącym żadnymi środkami „rozra- biaczem”, więc kategorycznie odmówiłem zgody na jego osiedlenie się w Miasteczku.
Obecnie przewodniczący, który zapałał nagłym uczuciem przyjaźni do starszego Korony, żąda od Sołtysika wzmocnienia miejscowej kadry lekarskiej przez jak najszybsze sprowadzenie jego brata.
Jak to dobrze, że jestem z dala od tego wszystkiego! Poza dwoma wyjazdami do chorych w ciągu ostatnich tygodni w ogóle nie wychodziłem poza teren szpitala.
109
20.6.58
Czerwiec. Słoneczne, upalne dni spędzam niemal całkowicie, od rana do późnego wieczora, w ogrodzie. Gdy po wizycie i opatrunkach dyrektor idzie do domu, ja, zapowiedziawszy pielęgniarkom na wszystkich oddziałach, gdzie mnie mają w razie potrzeby szukać, zaszywam się w gąszczu krzaków odległego zakątka ogrodu. Tu, na małej pełnej słońca wysepce trawy, rozkładam swój koc i wyzbywszy się co większych części garderoby, rozpoczynam „błogi dzionek”. Leżąc na brzuchu, czytam czasopisma albo piszę listy i ot, takie różne notatki, dotyczące zdarzeń i spraw. Dla odmiany, leżąc na grzbiecie, nie robię nic, prawie nawet nie myślę. Czuję się jak leniwy, tłusty, stary kot.
Obliczam sobie dalej moje szpitalne materiały. Chciałem zorientować się w strukturze pacjentów szpitala pod względem płci i wieku. Okazało się, iż w wieku 0—15 lat z pomocy szpitala korzystało więcej osobników płci męskiej niż żeńskiej. Różnice te wystąpiły najjaskrawiej w wieku niemowlęcym. Natomiast począwszy od kategorii wieku 16—25 lat, liczniej hospitalizowane były kobiety. Oczywiście, aby uzyskać porównywalne wyniki, w obliczeniach tych nie brałem pod uwagę Oddziału Położniczego.
Różnice te zaznaczają się wyraźnie od lat 36—45. Nasuwa się więc wniosek, iż zachorowalność ogólna kobiet jest wzmożona w okresie rozrodczym. W klasie wieku 46—65 lat różnice między liczbą hospitalizowa
nych mężczyzn i kobiet okazały się minimalne. Dopiero w wieku późniejszym (do 71 lat) stwierdza się ponownie wyższe odsetki chorych mężczyzn. Natomiast fakt, iż w szpitalu przebywało więcej kobiet niż mężczyzn w wieku powyżej 76 lat, wydaje mi się prostą konsekwencją liczebniejszego dożywania kobiet do tej kategorii wieku.
Chciałbym jeszcze opracować zagadnienie śmiertelności szpitalnej, chociaż zdaję sobie sprawę, że kształtowanie się jej nic nam nie powie o istotnie interesującej sprawie, a mianowicie, o przyczynach zgonów miejscowej ludności. Tego właśnie się nie dowiemy. Większość zgonów odbywa się przecież poza szpitalem, a ich przyczynę wpisują do aktów zejścia jak najdowolniej, czasem wręcz fantastycznie („rak w górnym żołądku”, „niemoc”, „choroba piersi”) wioskowi „oglądacze zwłok” — dawni sołtysi, jako osoby godne zaufania, lub byli sanitariusze wojskowi, jako osoby już fachowe. Z drugiej zaś strony w szpitalu umiera wielu chorych z obcych terenów, przysłanych z klinik i przypadkowo trafiających do naszej statystyki.
Miasteczko podniecone jest wiadomością o zapowiedzianym ślubie dr Gagackiej z dużo od niej młodszym felczerem Knysiem. A więc znów Knyś na widnokręgu. Pan Piwoński komentuje sprawę dość prosto: Knyś nie mógł znaleźć pracy. Dyrektor jest natomiast innego zdania: Gagacka nie mogła znaleźć
111
/
męża. A więc wszystko w najlepszym porządku: hap- py-end i „szczęść Boże młodej parze!”
Gdyby tak jednak pomyśleć o tym niehumorystycz- nie, to może niezupełnie wszystko jest w porządku. Dziwne są te małżeństwa naszych koleżanek.
Dr Popielska wyszła za mąż za mało rozgarniętego i dzikawego chłopca, z wykształcenia nauczyciela (gimnastyki) szkoły podstawowej, i wpatruje się w niego jak w siódmy cud świata. Gagacka nie waha się związać z tym chłopaczyskiem. Znam inną, która poślubiła ślusarza, prawie stale bezrobotnego, za to z dużą regularnością płodzącego dzieci. Mają ich już pięcioro, a matka pracuje na całą tę freblówkę i jej kierownika. Znam też lekarkę, która przed kilku laty poślubiła dorożkarza, obecnie pracującego jako sanitariusz weterynaryjny. Zapraszając swoją rodzinę na ślub pan młody pisał: „Przyjedźcie koniecznie, bo wesele moje będzie nie byle jakie. Będą same doktorzy ludzkie i zwierzęce.” Ostatnio słyszałem, że źle ze sobą żyją, że ją zdradza i ma do swej rodziny pretensję, że go namówiła na ożenek z kobietą „dobrą może, ale nieładną” (jego słowa).
Czy rzeczywiście te kobiety nie mają innych szans życiowych? Czy jest słuszne i społecznie zdrowe zakładanie rodziny na gruncie tak jaskrawych różnic intelektualnych? Jak bardzo trudne i „konfliktorod- ne” sytuacje stwarzać muszą takie związki? Inna sprawa, że ja nie ożeniłbym się z żadną z tych kobiet, ale to może dlatego, że w ogóle mam dziwne nieco pojęcia o kobietach, o małżeństwie, miłości i życiu,
112
oraz dlatego, że wierzę, iż są sprawy i ludzie niepowtarzalni.
A może długie studia i dyplom lekarski są dla tych kobiet ceną, za którą kupują jakiegokolwiek męża w ogóle?
A może różnice intelektualne nie są w tych wypadkach tak głębokie i rażące, jak mi się wydaje
i jakie chyba być powinny?
Nie, jednak nie wszystko jest tu w porządku.
Nie wychodząc ze szpitala, wiem, że po uliczkach
i wokół rynku miasteczka jeździ na skuterze dr Teodor Korona w celach, jak należy przypuszczać, reklamowych. W tych samych celach odbył już (czegóż to się nie wie w Miasteczku?) rozmowę z miejscowym fryzjerem i pokazał jemu i obecnym w jego zakładzie klientom swój dyplom oraz zaświadczenie o specjalizacji pierwszego stopnia (widzicie, pierwszej klasy).
Wyjaśnił im szczegółowo, co to oznacza, i że żaden z lekarzy Miasteczka tego nie posiada, a więc nie wszystkie choroby wolno im leczyć. Ośrodkiem propagandowym jest oczywiście rodzinna knajpka. Tam amatorzy piwa, wódki i tzw. zimnych zakąsek mają możność dowiedzenia się, że życiu i zdrowiu ich
i ich rodzin przestało wreszcie zagrażać niebezpieczeństwo, bo zjechał do Miasteczka na prośbę Ministerstwa Zdrowia świetny lekarz, specjalista, sławny operator.
Dr Korona rozpoczął już, w pokoiku za knajpą,
przyjmowanie chorych, sprowadzanych przez członków jego rodziny wprost z rynku. Rozpuścił pogłoskę, iż został mianowany dyrektorem szpitala. Zaczęli już nawet zgłaszać się do nas chorzy z pytaniem, kiedy można zastać ,,dyrektora Koronę”? Dyrektor oczywiście natychmiast się o tym dowiedział, uśmiecha się nie wyjmując fajki z ust i macha ręką, co ma oznaczać: ,,A niech sobie gada”. Trochę inaczej reaguje dyrektorowa. Była dziś u mnie na generalnej naradzie, mocno poirytowana.
— Cierpliwości, proszę pani, ochwaci się...
Swoją drogą wyjątkowy jakiś łobuz ten kolega Korona! Cóż by takiemu pomogło, gdyby kiedyś, w czasie studiów, wysłuchał kilku godzin wykładów
o zasadach etyki lekarskiej?
Myliłem się kiedyś — nauczanie deontologii nie jest potrzebne, nie sprosta swoim zadaniom.
Gdyby każdy wykład każdego przedmiotu przepoić myślą deontologiczną, gdyby przez pięć lat sączyć ją nieustannie w mózgi przyszłych lekarzy, gdyby się niepostrzeżenie w nie wgryzała, może to odniosłoby jakiś skutek.
Patrzę przez moje ulubione okno we wnęce na bujną zieleń ogrodu. Na wierzchołku starego świerka kołysze się kukułka — wygląda jak odpustowa zabawka. W dole siostra Agata zbiera ogórki do wielkiego kosza. Niestrudzona p. Michalina piele swoje grządki. Alejką spaceruje kilku chorych z Oddziału
114
i
Gruźliczego — wolniutko. Jeden z nich kuleje. Na dwóch przeciwległych końcach ławki pod gruszą siedzi Janek i Irenka. Jak bardzo schudła ona w ciągu tego roku!
Jestem po rozmowie z dr Sołtysikiem, który stąd wyszedł przed chwilą. Przyszedł wyświeżony, uśmiechający się, przyjazny jak za dawnych czasów. Tyle ma kłopotów, tyle pracy, taki ogrom obowiązków, a teraz jeszcze przykrości z tym zupełnym rzezimieszkiem Koroną (co za poziom, kolego, co za poziom!).
Wysłuchałem dość obojętnie, czekając na to, co miał mnie do powiedzenia. Wykrztusił wreszcie coś mniej więcej w tym rodzaju:
— Widzicie, taka przykra sytuacja, kolego, dla mnie przykra, ale liczę na was, wiecie, że zawsze liczyłem, że znajdziemy, tylko my dwaj tutaj, wspólny język
i wzajemnie się zrozumiemy...
— Wytworzyła się taka sytuacja, sam nie wiem dlaczego, że przewodniczący jest bardzo do kolegi uprzedzony, bardzo uprzedzony i nie da się przejednać...
— O cóż mu chodzi, panie doktorze?
— Nie wiem, zrozumieć nie mogę. Usiłowałem mu wyperswadować, mówiłem, jak was wysoko cenię, ale zupełnie się uwziął, przekonać się nie da. Chce, żeby pan doktór zrezygnował z Miasteczka.
— Przecież to pan decyduje, nie przewodniczący. Jakież jest pana zdanie, panie doktorze?
— Tak, widzicie, oczywiście, ale skoro przewod
115
niczący jest do was tak źle usposobiony, to po co macie się narażać na przykrości. Chcę wam właśnie przykrości zaoszczędzić, jeśli zrezygnujecie sami.
Poczułem się naraz dziwnie ociężały i zmęczony
i powiedziałem mu to:
— Jestem zmęczony, panie doktorze, wybieram się zresztą na urlop. Wyjadę za kilka dni, odpocznę, zastanowię się nad tym, co mi pan proponuje.
— Ależ nie ja! Nie ja! Taka sytuacja, widzicie, fatalna... ,
— Pomyślę.
— Pomyślcie...
Patrzę w ogród. Chorzy idą już na kolację. Jest cisza i spokój, który mam utracić.
"