Reichholf Jose ZAGADKA RODOWODU CZŁOWIEKA

Reichholf Jose

ZAGADKA

RODOWODU

CZŁOWIEKA

Narodziny człowieka, w grze sił z przyrodą

WSTĘP

Kolebką ludzkości jest Afryka. Ojczyzna naszych praprzodków znajdowała się na żyznych sawannach Wyżyny Wschodnioafrykań- skiej, tam gdzie kontynent ten rozdziera ogromne pęknięcie tek­toniczne skorupy ziemskiej. Do narodzin rodzaju ludzkiego doszło na obfitujących w zwierzynę stepach przyrównikowych.

Drzewo rodowe człowieka nie pojawiło się przed ponad dwoma milionami lat ot tak, po prostu, z niczego. Jego historia sięga jeszcze wielu milionów lat wstecz, i im lepiej udaje się nam ją poznać, tym wyraźniej widać nieodłączny związek naszego rodowo­du z rozwojem innych istot żywych. Jesteśmy produktem naturalnej ewolucji, zarówno niezwykłym, jak i pod pewnym względem niedokończonym. Nasze biologiczne wyposażenie przysparza nam wielu kłopotów. Musimy się ubierać, ponieważ jesteśmy prawie nadzy. Mamy problemy z wadami postawy, gdyż, mimo że pierwo­tnie byliśmy czworonogami, chodzimy wyprostowani. Matki wydają nas na świat w wielkich bólach, bo nasz wysoko rozwinięty mózg zajmuje tyle miejsca, iż głowa noworodka z trudem przeciska się przez kanał porodowy. Musimy też bardzo zwracać uwagę na to, czym się odżywiamy, ponieważ, w odróżnieniu od zwierząt, ludzie nie mają wyraźnie określonego pokarmu naturalnego.

Uwzględniając te niedoskonałości można by łatwo uznać czło­wieka nie tyle za „ukoronowanie stworzenia” co raczej za „niewy- darzony twór ewolucji”. Oba stwierdzenia są jednak w równym stopniu bezsensowne. Już na pierwszy rzut oka widać, że prawie

wszędzie na Ziemi jesteśmy nie na swoim miejscu. Nie pasujemy do żadnego z naturalnych środowisk w takim stopniu, jak w gospodarce przyrody mieści się lew lub bawół, wilk czy też goryl. Potrzebujemy do przeżycia znacznej ilości dodatkowych środków: musimy więc uprawiać ziemię dla uzyskania pokarmu, tak zmieniać naszą planetę, by nadawała się na nasze mieszkanie. Tym różnimy się zasadniczo od innych organizmów, nawet jeśli wiele z nich również potrafi zmieniać swoje środowisko. Żaden z gatunków nie potrafił nigdy tak długotrwale i w tak wielkim stopniu wpływać na przyrodę jak my, ludzie. Dzisiejsza ludzkość wraz z jej zmienionym przez cywilizację środowiskiem ogromnie odbiega od swych wcale nie tak znowu odległych przodków, którzy przed kilkudziesięcioma tysiącami lat przygotowywali się do opuszczenia Afryki i opanowania świata.

Co mogło ich do tego skłonić? Dlaczego nie pozostali w swojej. wschodnioafrykańskiej ojczyźnie? Dla gatunku żyjącego w zgodzie z przyrodą na sawannie i stepie musiały panować iście rajskie warunki: obfitość wielkich zwierząt, nader korzystny klimat, a po milionach lat współżycia nawet naturalni wrogowie musieli być na tyle dobrze znani naszym praprzodkom, że mogli się ich z łatwością wystrzegać. Zagrożenie przez drapieżniki musiałoby gwałtownie wzrosnąć, by spowodować konieczność zmiany terytorium. Brak jednak jakichkolwiek podstaw do takich przypuszczeń.

Gdyby fakty ewolucyjne dopuszczały bardzo powolne powsta­wanie całej ludzkości, i to nie tylko na jednym małym obszarze Afryki Wschodniej, stanowiącym zaledwie plamkę na powierzchni Ziemi, lecz na całym ogromnym terytorium pomiędzy Afryką Zachodnią a Azją Wschodnią aż po Australię, proces uczłowieczenia byłby daleko mniej zagadkowy. Jeszcze do niedawna uważano, że tak właśnie wyglądała ewolucja człowieka. Gdyby tak było, ludzie nie pochodziliby od jednego, wspólnego przodka. Dowody zebrane przez współczesną naukę z różnych źródeł mówią coś wręcz przeciwnego. Proces uczłowieczenia dokonał się nie w wielu miejs­cach, lecz tylko w jednym. W momencie wyjścia z Afryki, pod­stawowe etapy ewolucji człowieka współczesnego, którego nauka nazywa Homo sapiens sapiens, były już w pełni zakończone. Rozwój ten odbył się szybko i dotyczył tylko małych grup. Nasi przodkowie nie rozpłynęli się w mrokach odległej przeszłości, bowiem drogę ich rozwoju można odtworzyć.

Nie jest to jednak droga prosta. Można ją raczej przyrównać do krętego szlaku, od którego jeszcze często odchodzą boczne ścieżki. Tak więc, jak wskazują najnowsze badania, nie jesteśmy wcale pierwszymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego, którzy zdecydowali się wywędrować z Afryki i opanowali świat, bowiem wcześniej miały miejsce dwie obiecujące, chociaż w końcu nie uwieńczone sukcesem próby wyjścia w świat. Już pierwszy przedstawiciel naszego rodzaju, nazwany „człowiekiem wyprostowanym” (Homo erectuś) wkroczył do Europy i Azji Północno-Wschodniej. Pierwszymi Europejczykami nie byli więc przedstawiciele naszego gatunku, lecz Homo erectus, który zasiedlił Europę przed około milionem lat; najstarsze szczątki kostne tego gatunku człowieka liczą ponad 600000 lat. Setki tysięcy lat trwała obecność tego innego gatunku człowieka w Eurazji. Nie dotarł on do Australii, gdyż nie opanował jeszcze sztuki budowania łodzi zdolnych przewieźć go przez morze. W porównaniu z czasem istnienia tego gatunku jesteśmy my, ludzie współcześni, całkowitymi nowicjuszami, którzy muszą najpierw udowodnić swoją zdolność do przetrwania.

Ludzie z gatunku Homo erectus wymarli bezpotomnie w Eurazji. Wraz z nimi wygasłaby linia rozwojowa ludzkości, gdyby tymczasem w afrykańskiej ojczyźnie nie doszło do powstania innej formy człowieka, nazwanej neandertalczykiem. Podjął on następną próbę ekspansji, i wydawało się, że przebiegała ona również zadowalająco. W porównaniu do niewielkiego obszaru występowania swoich przodków, wysoko rozwinięty neandertalczyk rozprzestrzenił się bowiem z Afryki na znaczne obszary Europy, Bliskiego Wschodu i Azji Zachodniej. Stał się dominującą nad światem zwierzęcym istotą ostatnich dwustu tysięcy lat — człowiekiem epoki lodowcowej. Wraz z jej końcem neandertalczyk zniknął jednak równie bez śladu jak jego poprzednicy i gdyby jego prymitywniejsze formy nie przetrwały w Afryce Wschodniej, druga próba ekspansji człowieka utknęłaby w martwym punkcie.

Tak więc za kulisami głównej sceny wydarzeń w epoce lodow­cowej rozegrał się trzeci akt rozwoju człowieka, i to jeszcze zanim dobiegł końca akt drugi, w którym pojawił się człowiek współczesny. Przed około 70 000 lat rozprzestrzenił się on w Afryce, a około 40 000 lat temu wkroczył do Europy i Azji. Szybko zasiedlił ten olbrzymi kontynent półkuli północnej, dotarł poprzez morze do

Australii i przed 12 000 lat wkroczył przez pomost lądowy w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa na kontynent amerykański. Ludzie szybko dotarli do najbardziej wysuniętych na południe krańców Ameryki Południowej i zasiedlili także wysoczyzny Andów. Z wszys­tkich kontynentów wypływali na dalekie morskie wędrówki, po­znając każdy nieomal zakątek Ziemi.

Przebieg wydarzeń, od rozwoju bardzo jeszcze od człowieka odległych wczesnych naczelnych po rozprzestrzenienie się na całej Ziemi człowieka współczesnego, daje się nakreślić bardzo szczegó­łowo. Bieżące badania przynoszą wciąż nowe fakty uzupełniające w szczegółach ten obraz. Wiele książek napisano już na temat rodowodu człowieka. Niemniej jednak nawet najbardziej szczegó­łowa historia uczłowieczenia pozostanie niepełna, a nawet nie­zrozumiała, jeśli nie zawiera odpowiedzi na pytanie, dlaczego rozwoj człowieka przebiegał właśnie tak a nie inaczej.

Proces uczłowieczenia (hominizacji) nie był z pewnością ciągiem przypadkowych zdarzeń. Ewolucja nie tworzy niczego bez powodu, bez przymusu, bez „ciśnienia ewolucyjnego”. Póki funkcje organizmu sprawdzają się w działaniu, a ewentualne zmiany nie potwierdzają się jako korzystne, dobór naturalny nie może zmienić niczego. Nie­zmienne środowisko działa stabilizująco: eliminuje cechy niekorzyst­ne i zachowuje te, które sprawdziły się jako przydatne. W takiej sytuacji nie pojawią się w organizmie żadne cechy nowe. Ewolucja nie jest otwartą grą wszystkich możliwości, lecz odpowiedzią na wyzwa­nie środowiska. Dopiero poprzez zmiany środowiskowe, zwłaszcza gdy nowe warunki ustalają się stosunkowo szybko, przypadek ulega skanalizowaniu i następuje ukierunkowanie procesu ewolucyjnego.

Jeśli środowisko, w którym przebiegała ewolucja naczelnych w kierunku człowieka, nie zmieniłoby się w całkiem określony sposób, rozwój człowieka nie byłby możliwy. Zbliża nas to do problemu przyczyny uczłowieczenia — pytania, dlaczego człowiek stał się człowiekiem. Pytanie to jest myślą przewodnią niniejszej książki.

Dlaczego przedstawiciele rodzaju ludzkiego trzykrotnie opuścili swą afrykańską ojczyznę i ruszyli ku północy? Czy Afryka była przeludniona? Nie ma na to żadnych dowodów. Afryka jest do dziś najrzadziej zaludnionym kontynentem, oczywiście za wyjątkiem obszarów wielkich pustyń i polarnych stref lodowych.

Na północ i południe od Afryki panowała w tym czasie epoka lodowcowa. Jak przedstawiciele rodzaju, których praojczyzna znajdowała się w tropiku, mogli się przenieść w chłód strefy przylódowcowej i osiągnąć tam rozkwit większy niż na swym rdzennym obszarze? Wszystkie istotne i charakterystyczne przy­stosowania w budowie ciała człowieka odpowiadają warunkom życia w tropikalnej strefie sawann, w której naprzemian występują suche i deszczowe pory roku. Przecież udoskonalenia, do których doszło w strefie tropikalnej w wyniku długotrwałych procesów rozwojowych, stawały się poza nią wręcz upośledzeniem.

Dlaczego akurat Afryka Wschodnia odegrała główną rolę w powstawaniu człowieka? Czy uczłowieczenie nie mogło się równie dobrze dokonać w Azji, czy nawet w Europie? Co stoi za tym tak zagadkowo przedstawiającym się przebiegiem wydarzeń?

Jeśli ułożyć z istniejących dowodów nowy obraz, to odpowiedzi na te pytania nasuwają się prawie same. Klocki mozaiki pasują bardzo dokładnie do siebie, gdy naszą uwagę skierujemy na zasadnicze współzależności i tło zdarzeń, odrzuciwszy jakże często mylące szczegóły. Zadziwiające, jak konkretnego znaczenia nabierają wtedy istotne rozdziały biblijnej księgi Rodzaju.

Elementy naszej mozaiki nie tylko pasują do siebie, lecz również są od siebie wzajemnie uzależnione. Szczególnie epoka lodowcowa nabiera w tym ujęciu całkiem nowego znaczenia. Zmiany z nią związane miały kluczowe znaczenie dla zapoczątkowania, przebiegu i tempa procesu ewolucji człowieka. Zmiany ogarniające cały świat złożyły się na ciąg wydarzeń, jakie miały miejsce we wschodniej Afryce i w Europie, dla których biblijne „wygnanie z raju” stanowi bliską rzeczywistości metaforę. Z końcem epoki lodowcowej zaczęły się dla człowieka „złe czasy” i jego zamiłowanie do wędrówek stało się nieodzownym warunkiem strategii przeżycia.

Celem książki jest takie przedstawienie procesu uczłowieczenia, by jego obraz zgodny był w pełni ze znanymi faktami. Każda interpretacja musi jednak zakładać możliwość jej obalenia — podstawowy wymóg argumentacji naukowej. Tam, gdzie wydaje się ona zbyt spekulatywna, pomocą dla czytelnika może okazać się odesłanie do obszernej literatury tematu. Dla jasności wywodu opuszczono celowo wiele szczegółów, które łatwo można znaleźć w literaturze fachowej. By zrozumiale przedstawić procesy ewolucyj­

ne. powiązanie zjawisk i ich współzależność, trzeba zrezygnować 7 niektórych szczegółów i poczynić wiele uogólnień. Tak czy inaczej badania będą nieustannie przynosić nowe fakty, uzupełniające, a niekiedy zmieniające ten obraz. Prowadzone w ostatnich latach prace pokazały jednak dobitnie, że każde nowe odkrycie potwierdza główne linie dotychczasowych interpretacji. Zagadka naszego po­chodzenia zaczyna się pomału wyjaśniać. Wyłaniają się z mroku kontury wiedzy o pochodzeniu człowieka, zdobyte dzięki szerokiemu frontowi prac badawczych. Od pewnego bowiem czasu ważny wkład w badania nad problemem rodowodu człowieka, czyli antropogenezą, wnoszą, oprócz archeologii i antropologii wraz z pokrewnymi dyscyplinami nauk przyrodniczych, takie dziedziny nauki, jak: fizyka, meteorologia, oceanografia i ekologia. Obecnie doszła do tego jeszcze nowoczesna genetyka i coraz donioślejszą rolę pełniące językoznawstwo oraz biologia człowieka.

W końcu pytanie, na które odpowiedź pozostawiamy czytel­nikowi: co może nam dać wiedza o naszej przeszłości w podej­mowaniu wyzwań przyszłości? Pouczająca może tu okazać się znajomość warunków, w jakich człowiek żył w harmonii z przyrodą. Czy współczesnej formie człowieka, znanej jako Homo sapiens sapiens, udało się osiągnąć taką harmonię? Bez poznania okoliczno­ści, w których doszło do powstania człowieka, nie da się nigdy w pełni wyjaśnić tych kwestii.

Książka zajmuje się powstawaniem człowieka w powiązaniu z przyrodą. Stara się ona przybliżyć jego biologiczną ewolucję, objaśnić współzależności i ogólne warunki tego procesu, jednak bez wchodzenia w jego aspekty kulturowe i duchowe. Są to inne obszary człowieczeństwa, nawet jeśli wywodzą się one z biologicz­nego wyposażenia naszych przodków. Wydaje się, że czysto bio­logiczna historia powstawania człowieka jest dostatecznie inte­resująca, by potraktować ją samodzielnie. Komu przyszłoby do głowy, że z kilku cząstek materiału genetycznego nie będącego nawet pierwotnie substancją dziedziczną człowieka, będziemy w sta­nie odczytać, że Ewa pochodziła z Afryki? Właśnie tym za­skakującym stwierdzeniem rozpoczniemy naszą opowieść o rodo­wodzie człowieka.

Josef H. Reichholf

EWA POCHODZI Z AFRYKI

Nowe odkrycia naukowe publikowane w czasopismach spec­jalistycznych pozostają zazwyczaj nie znane szerokiej opinii pu­blicznej. Tym razem jednak stało się zupełnie inaczej. Wiadomość wybuchła jak bomba. Przy tym jej treść nie była wcale aż tak nieoczekiwana, ponieważ od lat istniały graniczące wręcz z pewnością przesłanki, że człowiek wywodzi się z Afryki. Ma­teriałem dowodowym była znaczna ilość występujących tam ko­palnych szczątków istot ludzkich.

Mimo przekonującej wartości znalezisk kopalnych, nie były one w stanie usunąć obiekcji, że proces uczłowieczenia mógł dokonać się niezależnie w kilku innych miejscach świata, na przykład gdzieś w Azji Południowo-Wschodniej. Czyż takie ujęcie nie wyjaśniałoby bez porównania lepiej rozmaitości ras ludzkich? Widać przecież wyraźnie, jak wielkie są między nimi różnice! Zrozumiałe więc, że istniało dość powszechne przekonanie o raczej „szerokim froncie” procesu uczłowieczenia.

Teraz nagle wszystko uległo zmianie. Badania przeprowadzone w Uniwersytecie Berkeley w Kalifornii przyniosły zadziwiające wyniki, opublikowane na początku 1987 r. w jednym z czołowych światowych czasopism naukowych „Naturę” (tom 325). Krótko potem weszły one na czołówki gazet. Przypuszczenia o afrykańskim rodowodzie człowieka uzyskały nader zaskakujące, w swojej logice wręcz pasjonujące potwierdzenie, i to w sposób, którego przedtem nikt nie stosował.

Allan Wilson wpadł na genialny pomysł, by pochodzenie człowieka prześledzić za pomocą nowych technik stosowanych w genetyce. Przed nim próbowali tego również inni badacze. Nie udało im się jednak wiele dokonać, ponieważ grupy ludzkie w przeszłości, podobnie jak i dziś, nieustannie mieszały się ze sobą, co uniemożliwiało powstawanie „czystych linii”. Mieszanie to powoduje, że również główne rasy przechodzą jedna w drugą w sposób mniej lub bardziej płynny. Nawet najbardziej osamotnione grupy ludzkie nie są nigdy zupełnie odizolowane od wpływów genetycznych z zewnątrz. Różnorodność genetyczna otrzymana w wyniku mieszania się ludzi jest tak wielka, iż uniemożliwia ona badania genealogiczne w długim przedziale czasowym. Im bardziej cofamy się w przeszłość, tym ślady stają się bardziej zatarte, a ostateczne wnioski niepewne. Drzewa rodowe nawet najznakomit­szych rodów szlacheckich da się ustalić z trudem dla nie więcej jak kilkadziesięciu pokoleń. W wyniku stosowania zasady dziedziczenia nazwiska po mieczu linie takie pozornie wolne są od wpływów z zewnątrz, ale jest to tylko pozór, gdyż nie uwzględnia się tu współmałżonek, które przecież w sensie genetycznym wniosły tyle samo cech do genealogii rodu co linia męska.

A przecież w tym wkładzie kobiet, zdaniem Allana Wilsona, tkwi jeszcze coś więcej. To „coś więcej” pozostawało po prostu do tej pory na uboczu, gdyż nie przypisywano mu żadnego znaczenia. Znajduje się ono nie we właściwej informacji genetycznej zawartej w jądrze komórkowym, w genomie, lecz w drobnych cząstkach rozsianych w obrębie całej komórki. Chodzi tu o pewne niezwykłe struktury komórkowe, zwane mitochondriami, które odkryte zostały dopiero po zbudowaniu udoskonalonego mikroskopu optycznego.

Ich prawdziwą naturę ujawnił jednak dopiero mikroskop elek­tronowy. Tradycyjny mikroskop optyczny nie dawał możliwości takich powiększeń, które by wystarczały do szczegółowego zbadania budowy mitochondriów. Przy powiększeniu powyżej 20000 razy widać, jak zbudowane są te drobne, okrągławe twory. Są one niezbędne do funkcjonowania komórek. Trafnie zostały nazwane „siłowniami komórek”, ponieważ zachodzą w nich wyjątkowo istotne procesy życiowe. Mitochondria przetwarzają na drodze chemicznej energię do postaci, w której może ona zostać użyta w procesach komórkowych. Komórka jest więc zależna od wydol-

ności mitochondriów. Struktury te, dokładniej mówiąc, nie są pierwotnymi składnikami komórek. Są one najprawdopodobniej potomkami maleńkich bakterii, które kiedyś, w zamierzchłej prze­szłości Ziemi, zostały przechwycone i uwięzione przez ówczesne, przypuszczalnie jeszcze pojedynczo żyjące komórki. Bakterie te mogły początkowo stanowić pokarm owych komórek. Nie wy­kluczone też, że mogły być one formami chorobotwórczymi lub pasożytami wnikającymi do pierwotnych komórek i stopniowo je niszczącymi.

W każdym razie mitochondria nie należą do tych składników komórki, które ona sama wytworzyła. Współczesna biologia skłania się ku poglądowi, że w przypadku mitochondriów mamy do czynienia z obcymi elementami pomocniczymi komórki, rozwijają­cymi się i funkcjonującymi pod jej kontrolą. Tego rodzaju współżycie określa się mianem symbiozy. Odbywa się ono z korzyścią dla obydwu partnerów: dla komórki, ponieważ zaopatrywana jest ona przez mitochondria w energię i dla mitochondriów, gdyż w komórce znajdują one dla siebie idealne warunki życia.

Brzmi to nieomal zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe: dwaj partnerzy działają wspólnie w celu osiągnięcia sprawności większej, niż byłby w stanie uczynić to każdy z nich oddzielnie. Zgadza się to w tym aspekcie, że komórki bez mitochondriów są zdecydowanie mniej wydolne, co łatwo udowodnić ekspery­mentalnie. Nic to jednak nie mówi nam o tym, czy rzeczywiście w przypadku mitochondriów chodzi o obce komórce organizmy symbiotyczne, czy o produkty samych komórek. Komórki za­wierają bowiem tak wiele często zadziwiających struktur, że akceptacja mitochondriów jako obcych gości nie przychodzi łatwo. Jest to jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa koncepcja słuszna i nader istotna dla naszych rozważań nad afrykańskim pochodzeniem pramatki Ewy.

Mitochondria posiadają mianowicie własny materiał genetyczny, niezależny od materiału genetycznego komórki, który u tej ostatniej skoncentrowany jest w chromosomach w jądrze komórkowym. Substancja dziedziczna mitochondriów określana jest fachowo jako „mitochondrialny kwas deoksyrybonukleinowy”. Ta skomplikowa­na nazwa oznaczana jest też skrótem mtDNA. Istotne jest jednak, że ten materiał dziedziczny stwarza mitochondriom możliwość

samodzielnego życia i rozmnażania się w obrębie komórki-gos- podarza. Mitochondria zachowują się w rzeczywistości tak, jak czynią to bakterie po wniknięciu do komórki. Przy dostatecznej ilości pożywki w swoim otoczeniu dzielą się one, wyposażając każdą swoją nową część w kompletną kopię własnego materiału genetycznego. Gdyby było inaczej, komórki potomne nie byłyby zdolne do życia, ponieważ w materiale genetycznym zawarty jest przepis na wszystkie procesy chemiczne, od których zależy ich egzystencja i żywotność. Materiał genetyczny mitochondriów jest wciąż powielany, tysiące razy w czasie życia jednej komórki, zaś miliony czy wiele milionów razy w historii istot żywych. Pozostaje on przy tym całkowicie niezależny od substancji genetycznej komórki macierzystej. To jest właśnie decydujące, gdyż dzięki temu zachowuje on swą własną drogę rozwojową.

Ta „droga” przez historię człowieka stanowi właśnie ów po­uczający, aspekt, za którym kryje się naukowa sensacja. Informacja genetyczna mitochondriów ulega mianowicie zmianom w miarę upływu czasu, podlega mutacji. Oznacza to, że jej szczegóły zmieniają się powoli maleńkimi porcjami. Proces ten określa się jako „tykanie zegara molekularnego”, co ma znaczyć, że w dłuższym przedziale czasowym drobne struktury molekularne materiału dziedzicznego, mające postać określonych związków chemicznych, ulegają mutacji. Z zakresu tych mutacji można następnie dokonać

oceny przedziału czasowego potrzebnego do ich zrealizowania; Interpretacja taka zakłada oczywiście stosunkowo stałe tempo mutacji. Na ten temat wiemy jeszcze niewiele, lecz jedna okoliczność przemawia za tym, że szybkie zmiany mutacyjne są w tym przypadku mało prawdopodobne. W odróżnieniu bowiem od środowiska życia zawierającego je organizmu, mitochondria znajdują się w bardzo stabilnym i mało mutagennym środowisku wewnątrzkomórkowym. Ważną cechą materiału dziedzicznego mitochondriów jest więc to, że jego zegar molekularny niezakłócany zaburzeniami z zewnątrz może „tykać” w miarę równomiernie. Jest to najważniejszy punkt w ocenie substancji genetycznej mitochondriów — zegar molekular­ny może działać bez zakłóceń.

To jednak zbyt mało, by można było wysnuwać wnioski dotyczące pochodzenia człowieka. Jeśli każdy człowiek w czasie zapłodnienia komórki jajowej otrzymywałby część mitochondriów także po ojcu, to musiałoby dojść do ich wymieszania się z mito- chondriami pochodzącymi od matki. Nawet jeśli każde z mitochon­driów zachowywałoby swoją odrębność, nikt nie byłby w stanie powiedzieć, które z nich może pochodzić od matki, a które od ojca. Jest jednak całkiem inaczej. Chociaż plemnik niesie ojcowską część materiału dziedzicznego, która po zlaniu się z komórką jajową daje początek nowemu człowiekowi, to jednak nie przekazuje on za­płodnionej komórce jajowej żadnych mitochondriów. Wszystkie one pochodzą z linii matczynej. Jest więc obojętne, jak często i w jakim stopniu dana linia genetyczna wzbogacana jest o męską substancję genetyczną; mitochondria przekazywane są nieprzerwanie od matki przez córkę do wnuczki, tworząc czystą „linię matczyną”.

Cały ten proces jest mitochondriom najprawdopodobniej zupeł­nie obojętny. Rozmnażają się one w swoisty dla siebie sposób, a jeśli jakieś z nich w wyniku mutacji ulegnie tak znacznym zmianom, że nie będzie w stanie funkcjonować normalnie, to wówczas ginie i jest rozpuszczane przez komórkę. Zachowane

pozostają tylko mutacje nieszkodliwe, których liczba może się stopniowo zwiększać, stąd porównanie z tykaniem zegara. Rezul­tatem jest określona zmienność w budowie mtDNA, ta zaś daje się za pomocą subtelnych metod biochemicznych określić i „zmie­rzyć”.

W tym miejscu możemy nawiązać do wspomnianych poprzednio nowych badań. Badacze z zespołu Jima Wainscoata z Uniwersytetu w Oxford założyli mianowicie, że zbadanie zmienności mitochond- rialnego DNA u różnych ras i grup ludzkich powinno wyjaśnić, czy człowiek współczesny powstał w wielu miejscach z szeroko geogra­ficznie rozprzestrzenionego „gatunku wyjściowego”, czy też jego powstanie dokonało się w jednym określonym miejscu. W pierwszym przypadku zmienność mtDNA u ludzi różnego pochodzenia geo­graficznego powinna być mniej więcej taka sama, podczas gdy w drugim powinna ona zmniejszać się w miarę przestrzennego i czasowego oddalania się grup ludzkich od obszaru wyjściowego.

Wyniki badań potwierdziły w pełni drugi z założonych warian­tów. Więcej nawet, gdyż wyraźnie zaznaczyły się dwie grupy ludzkie: pierwszą z nich, cechującą się znaczną zmiennością mtDNA, stanowią Afrykanie, drugą zaś wszyscy pozostali ludzie. Ich zmien­ność jest o wiele mniejsza w odniesieniu do różnic mtDNA. Wydaje się przy tym, że coś w rodzaju „ciasnego przejścia” łączy mocno zróżnicowane populacje afrykańskie z mało zmiennymi grupami pozaafrykańskimi. Im dalej od Afryki znajdują się one, tym większe są te różnice i tym więcej czasu trzeba było na ich wywołanie. W rezultacie otrzymujemy obraz rozrośniętego drzewa (genealogicz­nego), którego rozłożyste korzenie znajdują się w Afryce, zaś korona rozgałęzia się na resztę świata. Połączenie stanowi pień, pośredniczący między korzeniami a koroną.

Istnieje tylko jedno wyjaśnienie tego zjawiska: człowiek musiał powstać w Afryce. Mała grupa ludzka opuściła następnie w pewnym okresie swą afrykańską ojczyznę i rozprzestrzeniła się na Bliski Wschód, Europę, Azję Wschodnią, a później na Australię i Amerykę. W chwili rozdzielenia się wyjściowej grupy na różne gałęzie rozpoczął się proces powstawania pozaafrykańskich ras ludzkich. Wszystkie z nich mają jednak swoje wspólne afrykańskie korzenie.

W ten oto sposób można rzeczywiście mówić o afrykańskiej matce Ewie, z tym jednak zastrzeżeniem, że dzisiejsza ludzkość nie

pochodzi, ściśle rzecz biorąc, od jednej jedynej matki rodzaju ludzkiego. Jak dowodzą wyniki badań, stosunkowo mała grupa ludzi opuściła swego czasu Afrykę, rozprzestrzeniając się coraz dalej i opanowując cały świat. Badania te mówią, że mało praw­dopodobne są także jakiekolwiek późniejsze domieszki genetyczne. Przychodzący z Afryki ludzie z pewnością nie zmieszali się z inną formą ludzką, neandertalczykiem. Gdyby tak było, po linii tej musiałby pozostać wyraźny ślad w postaci zwiększonego zróż­nicowania mtDNA w porównaniu z mtDNA rozwiniętym na terenie Afryki. Maleńkie mitochondria stanowią więc także i tu test

o wymownych wynikach.

Jest rzeczą oczywistą, że to wspaniałe odkrycie nie dawało spokoju kalifornijskim badaczom. Mając już w ręku przypuszczalny dowód na afrykańskie pochodzenie człowieka, chcieli jeszcze dowiedzie się, kiedy opuścił on Afrykę. Przyjęli zatem, że w stabil­nym środowisku wewnątrzkomórkowym mitochondrialny zegar molekularny tyka z dużą regularnością. Jeśli tak jest, to należałoby spróbować wykalibrować odmierzane przezeń odcinki czasu. Gdyby to się udało, mielibyśmy już nastawiony zegar i można by było bez trudu odczytać, ile czasu upłynęło od momentu jego „nakręcenia”. Stanowiło to najtrudniejszą część całego przedsięwzięcia. Mutacje zdarzają się mianowicie tak rzadko, że w długich przedziałach czasu tylko bardzo niewielka część materiału genetycznego mitochondriów ulega zmianie. W ciągu miliona lat zmiana obejmuje nie więcej niż 2-4% całości materiału genetycznego. Większe zmiany nie są możliwe, ponieważ groziłoby to utratą funkcjonalności informacji genetycznej.

W porównaniu z innymi wytworami natury materiał dziedziczny odznacza się niesłychanie dużą stałością. Pod względem precyzji przekazu przewyższa on wiele tysięcy razy wszystkie inne systemy informacyjne. Jednak nawet niewielkie zmiany wystarczają już do ustalenia określonego przedziału czasu. Allan Wilson z Uniwersytetu Kalifornijskiego doszedł przede wszystkim do wniosku, że człowiek opuścił Afrykę mniej więcej w okresie od 90000 do 180000 lat temu. Całe spektrum zmienności mtDNA dało podstawę do stwierdzenia, że ewolucja do współczesnego człowieka dokonała się w Afryce 140 000 do 290000 lat temu, a więc zaskakująco niedawno. Trzeba było ponad 100000 lat, by grupy ludzkie były gotowe

opuścić afrykańską praojczyznę. Większa ich część pozostała jednaki w Afryce i przyczyniła się do różnorodności form ludzkich na tym j kontynencie. W ten sposób miejsce i czas powstania człowiel&J zostały określone w sposób nieporównywalnie dokładniejszy ód i tego, co w tym zakresie udało się osiągnąć wszystkimi do tych-1 czasowymi metodami i koncepcjami.

Więcej jeszcze: nowe dane są całkowicie niezależne od wyników, ] otrzymanych z badań szczątków kopalnych, co znaczy, że nie są one obciążone błędem wynikającym z różnej intepretacji wieku ] poszczególnych znalezisk. Nie kryje się więc w nich niebezpieczeńś- ] two subiektywnego dopasowania wyników do oczekiwań badaczy, ] Eksperymentalne badania laboratoryjne tego typu można w dowol­nym czasie powtórzyć, uzupełnić i rozszerzyć. Metoda ta podlega więc weryfikacji zgodnie z surowymi kryteriami nauk przyrodv mczych. Podobnie jak w przypadku określania wieku skamieniałość za pomocą czasu rozpadu izotopu węgla lub innych pierwiastków promieniotwórczych, nauka otrzymała do ręki narzędzie, zapew­niające wystarczająco obiektywne pomiary. Otrzymane wyniki można tu zupełnie inaczej ocenić niż wówczas, gdy oparte są tylko na intuicji badacza, nawet jeśli jest ona słuszna. W ten sposób wypowiedzi o pochodzeniu człowieka stały się znacznie wiarygod- niejsze.

Oczywiście istnieją badacze, którzy są innego zdania, i którzy broniąc swojego stanowiska cały swój wysiłek skierują teraz na znalezienie błędów w nowej metodzie i jej dyskwalifikację. Czy im się to uda i czy nowa metoda wytrzyma próbę krytyki, pozostaje na razie problemem otwartym. Nawet gdyby miało się okazać, że ten nowy pogląd na pochodzenie człowieka był przedwczesny lub wręcz fałszywy, to jednak bezsprzecznie rozszerzył on wydatnie zakres naszej wiedzy na ten temat. Istniało dostatecznie wiele ważkich dowodów mówiących, iż kolebką ludzkości była rzeczywiś­cie Afryka. Nowe wyniki nienagannie przystają do dotychczasowego obrazu. Uzupełniają go, wyjaśniają sporne punkty i znacznie przybliżają nas do zrozumienia genezy człowieka.

Jednocześnie stawiają też pytania o głębsze związki przyczynowe: dlaczego człowiek powstał w Afryce a nie tam, gdzie dziś znajdują się największe skupiska ludzkie, czyli w Azji Południowo-Wschodniej lub w Europie? Dlaczego jedna z grup ludzkich opuściła afrykańską

ojczyznę w tym czasie, kiedy Europa i Azja pokryte były ogromnymi masami lądolodu? Co mogło wpłynąć na ludzi, że zrezygnowali oni z ciepła swego rodzinnego miejsca przy równiku dla chłodu kontynentu północnego? I w końcu: dlaczego aż do naszych czasów Afryka, będąc praojczyzną człowieka, pozostała tak rzadko zalud­niona? Czy nie tam właśnie należałoby oczekiwać największych mas ludzkich, właśnie tam, gdzie doszło do powstania człowieka i gdzie w bardzo długim okresie czasu nalepiej dostosował się on do swojego środowiska naturalnego?

Podsumujmy raz jeszcze krótko wyniki nowych badań nad mitochondriami: człowiek współczesny powstał mniej niż 300000 lat temu w Afryce. Z tym wiąże się pierwsze pytanie, które powinno nas doprowadzić do przyczyn uczłowieczenia: gdzie to nastąpiło? Czy da się dokładnie wytyczyć obszar, na którym dokonała się antropogeneza? Jakie to były tereny? Jakie warunki życia panowały na nich?.,. .

Afryka jest dużym kontynentem. Jej przyroda jest bardzo urozmaicona. Nie jest obojętne, w którym z afrykańskich środowisk życia odbył się proces uczłowieczenia. Wszak również od tego zależał typ przystosowań wykształconych przez człowieka, które później, już poza Afryką, okazały się przydatne bądź nieprzydatne.

Pytanie o dokładne miejsce narodzin rodzaju ludzkiego prowadzi nas w stepy i sawanny Wyżyny Wschodnioafrykańskiej. Tam właśnie znajduje się zadziwiającą obfitość szczątków wczesnych przodków człowieka.

W POSZUKIWANIU KOLEBKI CZŁOWIEKA

Paleontologowie zebrali ogromną ilość różnorodnego materiału kostnego z okresu powstawania człowieka. Jego interpretacja była początkowo bardzo trudna, jednak z czasem uzyskany obraz stawał się coraz wyraźniejszy. Znaleziska z Azji Wschodniej i Południowo^ -Wschodniej, uznawane pierwotnie za najwcześniejsze świadectwa hominizacji, nie reprezentują początkowej, jak to kiedyś sądzono, lecz raczej późniejszą fazę rozwoju form ludzkich. Są to już „prawdziwi” ludzie, to jest przedstawiciele rodzaju człowiek (Homo) w biologicznym sensie. Człowiek pekiński i człowiek jawajski żyli u schyłku epoki lodowcowej, kiedy ludzie zajęli i zasiedlili już wiele części Starego Świata. Obie te formy są już znacznie oddalone od praprzodków człowieka. Ich przynależność do rodzaju Homo nie budzi wątpliwości.

Także neandertalczycy, których liczne znaleziska znane są z obszaru Europy epoki lodowcowej, byli już ludźmi, nawet jeśli tylko w sensie przynależności rodzajowej. Nie są oni przodkami współczesnego człowieka, lecz odrębną gałęzią drzewa genealogicz­nego rodzaju ludzkiego, wymarłą bezpotomnie pod koniec okresu lodowcowego. Ich życiem i wymarciem zajmiemy się jeszcze w innym miejscu naszej książki. Na razie wystarczy wiedzieć, że neandertal­czyk, choć blisko spokrewniony z człowiekiem współczesnym, nie stanowił ogniwa pośredniego w wiodącej ku nam linii rozwojowej.

Zaskakujący jest fakt, że poza tymi znaleziskami z Europy i Azji nie znane są żadne inne. Wszystkie znaleziska należące do fazy

msm

rozwojowej pomiędzy wysoko rozwiniętymi małpami człekokszta­łtnymi a formami należącymi do rodzaju Homo pochodzą bez wyjątku z Afryki. Poza tym kontynentem nie znaleziono żadnych form pośrednich, prowadzących do rodzaju ludzkiego. Na ten temat napisano już tak dużo, że wystarczy nam przyjąć to jako fakt.

Znaleziska skamieniałości pokrywają się bardzo dokładnie z wynikami badań, uzyskanymi dzięki porównaniu zmienności materiału genetycznego w mitochondriach żyjących obecnie ludzi. Oba rodzaje wyników są od siebie niezależne, ponieważ kopalne szczątki wczesnych istot ludzkich nie mają nic wspólnego z dzisiej­szymi ludźmi, których mitochondria badano. Jednakże zgodnie wskazują one w tym samym kierunku: z powrotem ku Afryce.

I do obu pasuje przybliżone ustalenie okresu, w którym wykształcił się człowiek jako rodzaj, i w którym wywędrował on z Afryki. Dlatego warto bliżej przyjrzeć się kopalnym szczątkom człowieka w Afryce. Jak wygląda ich rozmieszczenie na tym kontynencie? Jak przedstawia się ich następstwo czasowe?

Odpowiedź na oba pytania jest zaskakująco prosta: na skamie­niałe szczątki rodzaju człowiek (Homo) natknąć się można od pustynnych oaz Sahary aż po Afrykę Południową. Jednakże znaleziska skupiają się na wyżynach Afryki Wschodniej, a miano­wicie na terenach sięgających od południowej Etiopii po północną Tanzanię, przy czym szczególna ich koncentracja występuje na obszarze znanym na całym świede dzięki bogactwu zamieszkującej go fauny chodzi o obszar Parku Narodowego Serengeti i otacza­jący go płaskowyż wulkaniczny. 01duvai to dźwięczna nazwa wąwozu, z którego pochodzi szczególnie dużo skamieniałości, rzucających światło na historię rodu ludzkiego. Prowadzono tu, oczywiście, szczególnie intensywne badania, lecz obfitość znalezisk nagradzała wysiłek prac poszukiwawczych. Prace wykopaliskowe prowadzone w innych miejscach nie przyniosły sukcesów, które dałyby się choć w przybliżeniu porównać z wynikami z 01duvai.

Dalsze ważne stanowiska znajdują się nad brzegiem Jeziora Turkana (dawne Jezioro Rudolfa) i rzeki Omo w północnej Kenii lub południowej Etiopii oraz nad Jeziorem Wiktorii. W przeciwień­stwie do tego brak jest jakichkolwiek znalezisk w wilgotnej, tropikalnej Kotlinie Kongo. Jest to zadziwiające, ponieważ historia

człowieka ściśle się wiąże z powstaniem i rozwojem wyższych naczelnych, zwłaszcza małp człekokształtnych, żyjących obecnie w rozległych lasach. Należy wyjaśnić tę rozbieżność, jeśli chce się ' zrozumieć rozkwit rodu ludzkiego. Muszą bowiem istnieć jakieś przyczyny powodujące, iż najbliżsi krewni człowieka zamieszkują lasy, podczas gdy stanowiska zawierające dowody rozwoju człowieka

skupiają się na terenach zupełnie odmiennych, na stepach i sa­wannach.

Nie może to się wiązać z warunkami powstawania i zachowania skamieniałości, ponieważ znalezisko szczątków człowieka jawajs- kiego znakomicie pasowałoby do tych rozważań, jako że obszar wysp indonezyjskich pokrywają lasy tropikalne, w których dziś

jeszcze żyje jedna z małp człekokształtnych: orangutan. Nazwa jego oznacza „leśnego człowieka” i bezprzecznie jest on blisko spokrew­niony z człowiekiem. Jednakże nawet w przybliżeniu nie tak blisko, jak oba gatunki szympansów oraz goryl. Powrócimy jeszcze do tego tematu.

Jednak w przypadku człowieka jawajskiego brakuje znalezisk z tzw. okresu przejściowego między zwierzęciem a człowiekiem, a więc z owej (długiej) fazy rozwoju, obejmującej właściwe po­wstawanie rodzaju ludzkiego. Znaleziska z owej fazy pochodzą, jak to już podkreślaliśmy, tylko z Afryki.

Koncentrują się one na obszarach Afryki Wschodniej, między południową Etiopią a Tanzanią. Wyodrębniły się tam dwie wyraźnie różniące się od siebie formy: typ o masywnej budowie oraz typ

o budowie drobnej. Otrzymały one nazwę rodzajową Australopithe­cus, będącą nieszczególnie udanym naukowym określeniem, znaczą­cym po prostu „małpa południa”. Australopithecus robustus to nazwa gatunkowa australopiteka o masywnej budowie, Australopit­hecus africanus — formy o budowie delikatnej. Początkowo przypu­szczano, że chodzi tu o młodsze i starsze osobniki tego samego gatunku, lub samce i samice, ale dokładniejsze przestudiowanie obszernego, nagromadzonego z czasem materiału wykazało, że chodzi o dwa różne gatunki. Być może istniały jeszcze inne gatunki w grupie australopiteków. Kiedyś zaludniały one ów ogromny łuk, ciągnący się przez całą Afrykę od południowego krańca Sahary przez Afrykę Wschodnią aż na samo południe, obejmujący również kotlinę rzeki Kongo z porastającą ją tropikalną dżunglą.

Kiedyś — co to znaczy? Jest to niesłychanie ważne pytanie. Datowanie sięga daleko w przeszłość. Okres czasu, w którym żyły „małpy południa”, obejmuje wiele milionów lat. Rozpoczyna się on w końcowej fazie trzeciorządu, a kończy w początkach epoki lodowcowej (plejstocenu). Formy z kręgu australopiteków żyły więc wyraźnie przed pojawieniem się właściwego człowieka, Homo. Dotychczasowe znaleziska przemawiają za tym, że grupa australo­piteków zawierała bezpośrednich przodków człowieka. Prawdopo­dobnie rodzaj Homo rozwinął się z formy australopiteków o drobnej budowie ciała. Jeśli tak było, musimy cofnąć koło historii rodzaju ludzkiego o spory jeszcze kawałek, zadając pytanie o pochodzenie australopiteków.

Tego rodzaju postępowanie jest celowe chociażby dlatego, że przed australopitekiem musi znajdować się rozgałęzienie, wiodące z jednej strony ku człowiekowi, z drugiej zaś ku wielkim małpom człekokształtnym. Jeśli uda się nam zgłębić przyczyny podziału tej pierwotnie jednolitej gałęzi, zrozumiemy być może także istotne procesy, które uruchomiły genezę człowieka.

Podstawowe znaczenie przy ustalaniu przyczyn i ramowych przesłanek procesu uczłowieczenia odgrywają warunki środowis­kowe. Zmieniający się bowiem organizm tylko wówczas może uzyskać przewagę nad formami gorzej przystosowanymi, gdy rzeczywiście jest bardziej wydolny i potrafi lepiej niż one wykorzy­stywać swoje środowisko życia. Ma to jednak niewiele wspólnego z często dyskutowaną, niemniej często odrzucaną i w „socjodar- winizmie” nadmiernie przecenianą „walką o byt”, lecz po prostu związane jest z doświadczeniem, że to co lepsze, zastępuje to. co dobre.

Zajmijmy się w związku z tym zupełnie konkretnie dzisiejszymi małpami człekokształtnymi. W swym środowisku goryl czy szym­pans są bez najmniejszej wątpliwości lepiej przystosowane i spraw­niejsze niż człowiek. Założenie, że człowiek rozwinął się z szympansa, byłoby całkowicie pozbawione sensu. Dzisiejsze małpy człeko­kształtne nie są w żadnym wypadku żyjącymi przodkami człowieka, wręcz przeciwnie. Do człowieka nie mogłaby prowadzić od nich żadna droga, która w mniejszym lub większym stopniu nie kłóciłaby się z ich przystosowaniem środowiskowym, a nawet prawdopodob­nie go nie niszczyła. Nie można sobie wyobrazić żadnego stadium pośredniego między szympansem a człowiekiem, które byłoby lepiej dostosowane do środowiska niż szympans. Ewolucja z zasady nie wkracza na drogi, które prowadziłyby od dobrze przystosowanej, sprawnej i zdolnej do przeżycia formy przez gorzej przystosowaną do w rezultacie lepszej. Oznaczałoby to najpierw — i to na dłuższy okres — cofnięcie w rozwoju. Całkowicie zrozumiały jest trwający od Darwina, a więc od 125 lat, spór o pochodzenie człowieka „od małpy”. Przeciwnicy ewolucji słusznie tak długo będą poddawali w wątpliwość pochodzenie człowieka od Unii rodowej wyżej roz­winiętych małp, dopóki nie uda się w zadowalającym stopniu wyjaśnić istnienia ogniwa przejściowego bez przymusu umieszczania czegoś w rodzaju „potwora” między człowiekiem a małpą. Tak

zwany „obiecujący potwór” wczesnych zwolenników myśli ewolucyj­nej dawno już okazał się fikcją.

W tej sytuacji możemy z czystym sumieniem odłożyć na później zajmowanie się szczegółami znalezisk skamieniałości. Wystarczy prześledzić podstawowe linie. Zawierają one dostatecznie dużo szczegółowych danych, dowodzących istnienia kopalnych form pośrednich i towarzyszących, które świadczą o drodze rozwoju wiodącej ku człowiekowi. Droga ta nie ma żadnego początku, a na razie na jej końcu znajdujemy się właśnie my. Sformułowanie „nie ma początku” nie jest użyte w sensie przenośnym, bowiem wszyst­ko, co żyje na Ziemi, wiąże nieprzerwana ciągłość. I jeśli się nie mylimy, tę samą ciągłość można prześledzić dalej wstecz aż do sfery materii nieożywionej — zajmują się tym obecnie fizycy najwyższej rangi. Nie ma ostrej granicy między życiem a materią nieożywioną. To dość uogólniające stwierdzenie zdaje się tu być konieczne, ponieważ kontekst rodowodu człowieka da się zrozumieć jedynie dzięki zrozumieniu ciągłości wszystkich form życia, a tylko w ten sposób można rekonstruować drogi ewolucji biologicznej. Każdy organizm, niezależnie od tego, czy jest to organizm człowieka, rośliny czy bakterii, opiera się na jedności wszystkiego, co żyje. Gdyby nie istniała ta jedność, ta ciągłość, moglibyśmy od razu zamknąć tę książkę i oszczędzić sobie rozważań na temat źródeł pochodzenia człowieka. Bez tych wewnętrznych zależności między organizmami nie istniałaby medycyna, a chaos zastąpiłby ład systemów żywych.

To podkreślanie wzajemnych związków między wszystkim, co żyje oraz jedności przyrody może wydać się naciągane lub nawet zupełnie zbędne w kontekście naszego spojrzenia na korzenie

rodowodu człowieka, ale tak nie jest. Należy sobie raczej rzeczywisH cie uświadomić, że żaden gatunek istot żywych nie ma początku w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Zawsze wywodzi się on z czegoś, co przed nim istniało, buduje na tym, co istnieje, i nigdyi nie traci związku z tym, co go poprzedza.

Trudno więc szukać absolutnego początku procesu hominizacjij nie da się go też jednoznacznie ustalić. Natomiast możemy, by rzucić nieco światła na jej źródła, podjąć się zadania stawiającego ; przed nami o wiele większe wymagania: szukać punktów, w któryci] od linii wczesnych odgałęziły się nowe, zmieniąjąc tym samym trybj i kierunek rozwoju. Oznacza to, przy całym respektowaniu ciągłości, j uwzględnienie zmian, które zaszły w danym momencie lub okresie.

Znaleziska skamieniałości stanowią tutaj całkiem użyteczne punkty odniesienia. Na podstawie współczesnego stanu wiedzy ciąg 1 zdarzeń prowadzących do powstania człowieka można ująć w na­stępujący łańcuch: w okresie pliocenu, przed około pięcioma milionami lat, od głównego pnia naczelnych odgałęziły się austrai- j lopiteki. W ciągu następnego półtora miliona lat wytworzyły one liczne gatunki. Jeden z nich, Australopithecus africanus, stał się przed około dwoma milionami lat punktem wyjścia nowej gałęzi, ; określanej jako Homo erectus, czyli „człowiek wyprostowany”. Jest to bardzo trafne określenie, ponieważ zawiera ono to, co najbardziej charakterystyczne etó rzucający się w oczy postęp, a więc chód w postawie całkowicie wyprostowanej. W ciągu plejstocenu, który zaczął się w międzyczasie, przed około dwoma milionami lat, z linii Homo erectus wyodrębniły się przynajmniej dwie gałęzie. Może było ich nawet więcej, tego nie wiemy. Jedna z nich reprezentuje neandertalczyka, Homo sapiens neanderthalensis, druga, młodsza, „nowoczesnego” człowieka, Homo sapiens sapiens. To ostatnie odgałęzienie miało miejsce przed około 250 000 lat, ale zyskało ono na większym znaczeniu dopiero wówczas, gdy mała grupa tych ludzi opuściła Afrykę i wyruszyła na wędrówkę, której celem miało być opanow anie świata.

Szeroko rozpowszechniony jest pogląd, jakoby owo nowoczesne zakończenie linii rozwojowej człowieka, w którym odnajdujemy nas samych, stanowiło rodzaj sznura, za który wystarczy pociągnąć, by wszystkie załamania i rozgałęzienia zniknęły i powstała jedna ciągła Unia, reprezentująca nieprzerwany rozwój człowieka od spokrew-

nionej z nim grupy naczelnych. Przekonanie takie znaleźć można w wielu wcześniejszych wyobrażeniach o ewolucji człowieka. Musiała ona koniecznie układać się w równą, wznoszącą się linię, sprawiającą wrażenie, że proces, który doprowadził do powstania człowieka był wyraźnie ukierunkowany, niejako z góry przesądzony. Wszelkie załamania tej linii, jej rozgałęzienia i liczne wymarłe odnogi były tu po prostu pomijane. Wynikiem takiego postępowania było wiele nieporozumień, niepotrzebnych sporów i prawdziwych „wojen religijnych”. Gorzej jeszcze, poglądy takie ukrywały mechanizmy napędowe ewolucji, które doprowadziły do zmian i zapewniały korzyści z nich wynikające; było to konieczne, by tak zmienione organizmy mogły przetrwać. Jedna jedyna przerwa takiego łańcucha wystarczyłaby, by wymarła cała linia, wypróbowująca nowe cechy.

Szukając źródeł pochodzenia człowieka natrafia się natomiast stale na nadzwyczaj złożone procesy, których przebieg najczęściej nie jest linearny. Dlatego też uczeni przyjmują nieomal z ulgą fakt, że oba pierwsze kroki wiodące ku uczłowieczeniu, na których przebycie trzeba było też najwięcej czasu, miały miejsce wyłącznie w Afryce. Kontynent ten jest wprawdzie sam w sobie już wystar­czająco urozmaicony, ale nawet w przybliżeniu nie tak wielopo- staciowy jak cała reszta świata. Jeśli „kolebką” człowieka była Afryka, to musi się na to znaleźć jakieś uzasadnienie. Spróbujmy więc powrócić do samych początków, do tej linii naczelnych, z której później wyszły australopitek i Homo erectus.

AUSTRALOPITEK

Zanim przyjrzymy się temu, co zdarzyło się w Afryce przed milionami lat, celowe będzie przedstawienie tematu naszych roz­ważań na szerszym tle. Pomocna okaże się przy tym całkiem prosta i rozsądna zasada, że istoty żywe są zawsze w lepszym lub gorszym stopniu przystosowane do swojego środowiska życia. Właściwości i umiejętności organizmów odzwierciedlają w różnym stopniu wymagania, którym powinny one sprostać żyjąc w danym środowis­ku. Kopyto konia odzwierciedla przystosowanie do biegu po otwartej przestrzeni stepu, gęste futro i podskórna warstwa tłuszczu chronią niedźwiedzia polarnego przed arktycznym chłodem, długa szyja żyrafy pozwala jej zjadać liście drzew niedostępne dla innych roślinożernych na sawannie, itd. Przyroda pełna jest fantastycznych i zadziwiających przystosowań, które jednak zawsze służą okreś­lonym funkcjom. Krótko mówiąc: organizm i środowisko pozostają ze sobą we wzajemnym związku. Środowisko kształtuje organizmy stosownie do możliwości występujących w budowie ich ciała. Istnieją najrozmaitsze rozwiązania wymogów stawianych organizmom przez środowisko, podobnie jak wiele rozwiązań mają złożone równania matematyczne. Zakres przydatności określonego przystosowania nie ma większego znaczenia tak długo, dopóki nie wejdzie ono w konkurencję z innym, sprawniejszym przystosowaniem.

W tym miejscu konieczne jest pewne wyjaśnienie: konkurencja nie oznacza, że silniejszy organizm brutalnie usuwa lub niszczy słabszego konkurenta. Zdarza się to raczej wyjątkowo. Przewaga

w konkurencji to z reguły lepsze, antropomorfizując, rozsądniejsze wykorzystanie możliwości życiowych. Fizycznie słabszy może przy tym stać się zdecydowanie dominującym konkurentem, nawet jeśli w bezpośrednim starciu nie ma on większych szans. Przewaga nie mierzy się zatem ilością zdobytego pokarmu, życiowo ważnych zasobów, czy też powierzchnią zajmowanego terytorium, które jednostka może dla siebie zdobyć. „Sukces” mierzony jest zwykle liczebnością i przeżywalnością potomstwa, zdolnego do dalszego rozrodu. Pomyślność jednostki jest w tej rzece życia prawie zupełnie bez znaczenia, gdyż jednostka stanowi tylko jeden z jej wielu dopływów. Sukces jednostki miałby znaczenie tylko wówczas, gdyby miała ona istotne znaczenie w łańcuchu istot żywych, utrzymując go lub umacniając, i którego zerwanie w miejscu przez nią zajmowanym stanowiłoby zagrożenie dla sukcesu wszystkich or­ganizmów z nią związanych. Konkurencja jest istotną zasadą utrzymania życia, umożliwiającą organizmom żywym wybranie drogi najlepszych dla nich przystosowań i odrzucającą korzyści natychmiastowe na rzecz sukcesu długofalowego.

Czy nie odbiegliśmy jednak za nadto od tematu? Jakie znaczenie mogą mieć te uwagi o roli konkurencji w zrozumieniu procesu ewolucji? Co wspólnego mają one z australopitekiem? Bardzo wiele, gdyż, jak się za chwilę okaże, tę „małpę południa" da się tylko wtedy zrozumieć jako’formę przystosowawczą naczelnych, jeśli jej możliwości i zdolności rozpatrzymy na tle środowiska, w którym żyła. Ekolog powiedziałby tu po prostu: środowisko („nisza ekologiczna”), które zasiedlił australopitek, było odzwier­ciedleniem jego sprawności i rodzaju występującej w tym środowisku konkurencji. Sprawność stanowi biologiczną podstawę i napęd rozwoju organizmów, dając im możność uporania się / czynnikami środowiskowymi, w tym też. przede wszystkim, z konkurentami, /o współdziałania istniejących możliwości i nowych wymagań środowis­kowych powstaje postęp ewolucyjny. Procesu ewolucji nie da się objaśnić działaniem żadnego z tych dwóch czynników oddzielnie. Dopiero dynamiczne wzajemne oddziaływanie między organizmami i ich środowiskiem umożliwia dalszy rozwój. Każdy „krok naprzód”, każde ..udoskonalenie” w budowie i sprawności organizmu musi się sprawdzić w środowisku, musi służyć przeżyciu, inaczej bowiem jest ono nieprzydatne. Trudno zatem oczekiwać jakiegokolwiek postępu

bez dostosowywania się organizmów do zmiennych wymogów! środowiskowych, nie byłoby bowiem żadnego powodu, abyOr­ganizmy miały rezygnować ze sprawdzonej budowy ciała czy sprawności, gdyby środowisko się nie zmieniało. Jak więc zatem, mówiąc wreszcie konkretnie, przystosowany był australopitek do swojego środowiska?

Różne gatunki australopiteków były bardzo do siebie podobna różniły się jednak pod względem wielkości i masy ciała, ważyły bowiem od 25 do 65 kg; przeciętny dorosły osobnik Australopithecm africcmus mógł ważyć około 35 kg przy wzroście od 1 do 1,50 m. Australopiteki były więc wyraźnie lżejsze od późniejszych przed­stawicieli rodzaju ludzkiego (Homo), a także mniejsze i lżejsze od wyrośniętych małp człekokształtnych (szympansa i goryla, by zostać przy afrykańskich krewnych). Ich czaszka zawierała mózg o masie porównywalnej mniej więcej z mózgiem dużych małp człekokształ­tnych (około 500 g), co daje się łatwo obliczyć z objętości puszki mózgowej. Tym, co bardzo wyraźnie różniło australopiteki od najbardziej, pod względem wielkości, zbliżonego do nich szympansa, była spionizowana postawa ich ciała. Australopitek tylko wyjątkowo używał rąk do podpierania się w trakcie chodzenia, jeśli w ogóle to robił. Ze względnej długości rąk i nóg można wysnuć pewny wniosek, że australopitek poruszał się w postawie wyprostowanej. Zatem w trakcie rozwoju tej formy przedludzkiej dokonał się istotny krok, jakim było wyprostowanie ciała. Zakończony został etap chodu „na kłykciach”. U szympansa i goryla swobodny chód pionowy ma charakter zaczątkowy. Zwierzęta te z trudnością utrzymują się w pozycji wyprostowanej i nie są w stanie odbyć dłuższej wędrówki wyłącznie na tylnych kończynach. Potrzebują one przy tym oparcia na dłuższych kończynach przednich, które mimo, iż pełnią także funkcje typowe dla rąk, nie są jednak jeszcze w pełni rozwiniętymi ramionami. Dla goryla i szympansa nie jest to żadną niedogodnością, ponieważ żyją one głównie w lesie i większość czasu spędzają na drzewach. Na otwartej przestrzeni zwierzęta te pojawiają się rzadko, i by utrzymać wtedy równowagę ciała w pozycji wyprostowanej kołyszą z pewną trudnością swymi przydługimi ramionami.

Te kłopoty australopitek miał już za sobą. Gatunki tej grupy mogły poruszać się w postawie spionizowanej i wykorzystywać

przednie kończyny jako ramiona, bez konieczności nieustannego dotykania nimi ziemi. Nogi miały przystosowane nie do wspinania sie po drzewach, lecz do biegu, ramiona zaś zbyt słabe, by wytrzymywały obciążenie występujące przy przerzucaniu ciała z gałęzi na gałąź. Ze swą płaską klatką piersiową i prostym kręgosłupem, w odróżnieniu od wygiętego kręgosłupa czworonogów, Austalopithecus, bez względu na przynależność do krępej czy delikatnej linii rozwojowej, był niewątpliwie „wyprostowaną małpą”. Taki przymiotnik, nadany późniejszej formie ludzkiej: Homo erectus

„człowiek wyprostowany”, byłby z pewnością celniejszym określeniem, niż rodzajowa nazwa Australopithecus, znacząca do­słownie „małpa południa”.

Sensacją było odkrycie w 1974 r. w Etiopii świetnie zachowanego szkieletu, ukazującego szczegóły budowy australopiteka płci żeńskiej nazwanego „Lucy”. Osobnik ten miał w chwili śmierci około 20 lat i ważył w przybliżeniu 27 kg przy wzroście blisko 1,25 m. Męskie osobniki tej grupy, sklasyfikowanej formalnie jako gatunek Austra­lopithecus afarensis, były większe. Osiągały one około 1,5 m wzrostu i masę ciała do 65 kg. Wiek znaleziska określony został na 3,2 miliona lat. Jeszcze starsze, bo liczące równo 4 miliony lat, są odciski stóp utrwalone w skamieniałym popiele jednego z wybuchów wulkanicznych koło miejscowości Laetoli w pobliżu słynnego wąwozu Olduvai na skraju rezerwatu Serengeti. Ustalono, że ślady te pozostawił osobnik męski, żeński i dziecko, a więc najpraw­dopodobniej rodzina, która wspólnie przechodziła przez świeże pole popiołu wulkanicznego. Popiół stwardniał, konserwując odciski stóp przez niewyobrażalnie długi okres czterech milionów lat. Obok śladów tych form przedludzkich odkryto także ślady żyjących w tym samym czasie słoni, żyraf i innych zwierząt sawanny. Liczne znaleziska kości tych zwierząt znane są z Afryki Wschodniej.

Odciski stóp potwierdziły to, co wcześniej sugerowała budowa szkieletu: australopitek chodził wyprostowany. Znaleziska te zdra­dzają jeszcze o wiele więcej — pozwoliły także wyciągnąć wnioski

0 sposobie życia tych form przejściowych w procesie uczłowieczenia.

Jak mogły one wyglądać? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sobie uzmysłowić potrzeby ciała ważącego od 30 do 50 kg

1 osiągającego wzrost od 1,25 do 1,5 m. Ciało takie ma w stosunku do masy dużą powierzchnię. Traci ono zatem wiele ciepła, i to tym

więcej, im delikatniejszej jest budowy. Zwarta, masywna budowa pozwala lepiej utrzymać ciepło, niż budowa delikatna i większa powierzchnia ciała, łatwo wypromieniowująca ciepło. Duże mięśnie obsługujące ciało w ruchu znajdują się nie na korpusie, lecz na nogach. Mięśnie takie „pracują” głównie na udzie i w mniejszym stopniu na podudziu (mięśnie łydki). Ciepło wytwarzane przez te mięśnie w czasie ruchu tylko w niewielkim stopniu trafia do układu krwionośnego. Większa jego część jest bezpowrotnie wypromienio- wywana na zewnątrz. Wewnątrz kończyny znajduje się masywna kość, nie przewodząca i nie magazynująca ciepła. Dla „biegacza” sytuacja taka jest korzystna, pozwala bowiem łagodzić skutki długotrwałego wysiłku ruchowego i zapobiega niebezpiecznemu przegrzaniu ciała.

Porównanie dwóch znanych gatunków ssaków powinno ułatwić nam lepsze zrozumienie tego problemu. Sarna i bóbr ważą w stanie dorosłym mniej więcej tyle samo. Średnia masa ciała wynosi u tych zwierząt około 25 kg, a szczególnie dorodne osobniki mogą ważyć ponad 30 kg. Mieszczą się one zatem dobrze w przedziale masy odpowiednim do naszych rozważań nad trybem życia australopiteka. Sarna i bóbr są jednak zupełnie różnie zbudowane. Ciało bobra ma budowę masywną. Jego kończyny są krótkie i mocne, a szyja ledwo zaznaczona, co nadaje temu zwierzęciu niezgrabny wygląd. Nie wiedząc o tym trudno uwierzyć, że bóbr może ważyć tyle co sarna, a nawet więcej. Sarna jest bowiem zbudowana całkiem inaczej: długie cienkie nogi, długa, dobrze od tułowia wyodrębniona szyja i smukła głowa cechuje ten gatunek małych jeleniowatych. Dla saren jest sprawą decydującą, czy będą one w stanie przeżyć w niskich temperaturach zimowych. Na naszym obszarze Europy Środkowej muszą one osiągnąć minimum 12,5 kg masy ciała, by w zimie przy ciągłym mrozie nie zamarznąć. Z tego też powodu koźlątka rodzą się tak niekorzystnie wcześnie. Młode urodzone później nie będą miały szansy osiągnięcia krytycznej masy ciała, pozwalającej przetrwać zimę. Taka jest cena dużej powierzchni ciała. Dokładnie odwrotnie przedstawia się sytuacja u bobra. W pewnych okolicznościach nagromadzenie ciepła w ciele sprawia mu kłopoty. Przed zimnem i wodą, w której wiele przebywa, chroni go prócz krępej budowy gęste futro i izolacyjna warstwa tłuszczu pod skórą. Gorzej powodzi się bobrowi, gdy jest zbyt ciepło. Nie

potrafi on bowiem zbyt szybko odprowadzić na zewnątrz wy­tworzonego metabolicznie ciepła. Bobry unikają w związku z tym nagrzanych wód, a czynności wymagające intensywnej pracy mięśni wykonują w czasie chłodniejszych godzin nocnych. Ścinanie drzew wymaga nie tylko energii, lecz uwalnia także znaczne ilości ciepła, które musi być odprowadzone bez szkody dla ciała. Funkcję swoistego regulatora ciepła pełni u bobra jego nagi, spłaszczony, pokryty łuskami ogon. Gdy ogon jest silnie ukrwiony, ciało bobra traci nadwyżkę ciepła, natomiast gdy krew z ogona odpływa, wtedy zachowuje go więcej. Dzięki takim możliwościom termoregulacyj- nym bóbr może w mroźne zimowe noce pracowicie ścinać drzewa, zaś podczas letnich upałów, które tak czy owak spędza w swoich chłodnych żeremiach, długo wypoczywać. Przeciwnie sprawa przed­stawia się u sarny, która musi zimą unikać wyczerpującej aktywno­ści, aby nie stracić zbyt wiele energii.

Mamy nadzieję, że przykład ten nie wygląda na zbyt naciągany, jako że australopitek miał niewiele wspólnego z sarną czy bobrem. Porównania takie są jednak bardzo pomocne dla zrozumienia zasad bilansu energetycznego organizmów. Zarówno bóbr jak i sarna są gatunkami wyłącznie roślinożernymi. Skład ich pokarmu różni się jednak zasadniczo. Sama jest „wybredna” i „lasuje” to tu to tam, podskubując pączki i świeże pędy, żerując dzienne wielo­krotnie małymi porcjami. Jej dieta składa się więc z wysokowartoś- ciowego, celowo wyszukiwanego pokarmu. Wartość tego pokarmu polega na tym, iż jest on bogaty w białka i tłuszcze oraz proste węglowodany (cukry), a ubogi w ciężkostrawne lub niestrawne składniki włókniste, celulozę i ligninę. Menu bobra jest dokładnie odwrotne. Zadowala się on wszystkimi możliwymi roślinami i nie ma szczególnych upodobań pokarmowych. W okresie zimowym odżywia się prawie wyłącznie korą drzew, szczególnie topól i wierzb. Pracochłonne ścinanie drzew przez bobry ma na celu ułatwienie dostępu do cienkich gałęzi i pędów, nie pokrytych jeszcze pokar- mowo niskowartościową warstwą kory. Bóbr zjada stosunkowo dużą masę niskowartościowego pokarmu roślinnego, którą trawi z pomocą symbiotycznych bakterii, znajdujących się w jelicie ślepym. Bez udziału tych bakterii bóbr przy swojej normalnej diecie zginąłby z głodu.

Sens porównania australopiteka z bobrem i sarną jest w tym

wypadku wyraźniejszy. Porównanie to mówi, że australopitel z pewnością nie mógł być roślinożercą w tak wysokim stopniu jak goryl czy orangutan. Szympansy zjadają wprawdzie nieporóraj nywalnie więcej pokarmu roślinnego niż mógł sobie na to pozwolił australopitek, ale tylko wyjątkowo uzupełniają go pokarmem pochodzenia zwierzęcego. Przy czysto roślinnej diecie o składziii zbliżonym do tej, jaką stosują dzisiejsze małpy człekokształtny australopitek nie byłby w stanie wyrównać własnego bilans}! cieplnego. Pączki i pędy są pokarmem zbyt niskokalorycznym, |>y mogły pokryć potrzeby energetyczne sporego ciała australopitek™ Pokarmem, który w minimalnym stopniu mógłby spełnić to zadanie! są bogate w skrobię i białko bulwy i kłącza w rodzaju batatów czy manioku, które australopitek mógł mieć w swoim otoczeniu! w dostatecznej ilości.

Byłoby natomiast zupełnym nieporozumieniem, gdybyśmy przy­jęli, że australopitek opanował już sztukę ogrodniczą i hodowla sobie bogate w skrobię rośliny użytkowe. Od tego dzieliły jeszcze! Unię rozwojową człowieka miliony lat.

Posłużymy się raz jeszcze porównaniem z bobrem i sarną, tym razem świadomie naciąganym* by pokazać trudności wyłaniając! się w rozważaniach nad rozwojem australópiteków. Chodzi mianom wicie o budowę stopy. Bóbr ma stosunkowo duże stopy, płasko opierające się o podłoże. W czasie ruchu na lądzie przylegają one do ziemi całą swoją powierzchnią, zwiększoną o rozpiętą pomiędzy palcami błonę pfywną, pełniącą ważną fupkcję w wodzie. Bóbr porusza się na lądzie nader niezgrabnie, chociaż ciało jego spoczywa na stosunkowo dużych czterech powierzchniach. Całkiem inaczej wygląda to u samy. Długie, szczupłe nogi zakończone są delikatnymi kopytkami, pozwalającymi samie poruszać się na czubkach palców. Kopytka są twarde i odporne na ścieranie. Dobrze trzymają się podłoża, umożliwiając pewny chód, a także szybki start i długi bieg. Dzięki ekstremalnie małej powierzchni styku kończyny z podłożem, współczynnik tarcia jest bardzo niewielki, co pozwala znakomitą część zużywanej energii wykorzystać do zwiększenia dynamiki ruchu. U bobra przeciwnie, niebagatelną część energii traci on na pokonywanie tarcia kończyn o podłoże. Duża powierzchnia kon­taktu kończyn z podłożem utrudnia zatem najwyraźniej szybki, ciągły ruch. • . • ^ ^ i,*,.

Obydwa gatunki są więc pod względem ruchowym krańcowo różnie przystosowane. Ich porównanie pozwala nam raz jeszcze wyciągnąć wnioski co do sposobu poruszania się australopiteka. Podeszwy jego stóp stosunkowo znaczną powierzchnią stykały się z ziemią, jednak tarcie kończyn o podłoże było tu mniejsze o połowę, ponieważ kontaktowały się z nim tylko dwie kończyny. W wyniku spionizowania ciała jego punkt ciężkości podczas ruchu przesuwał się tylko w niewielkim stopniu. Dzięki propulsji (przenoszeniu ciężaru ciała z pięty na palce) australopitek, podobnie jak człowiek współczesny, mógł zrezygnować z dźwigania całego ciała w górę i opuszczania go przy każdym kroku, co było równoznaczne z wysiłkiem i wydatkowaniem energii. Stąd, na marginesie, najosz­czędniejszą energetycznie formą poruszania się jest jazda na rowerze, w czasie której maksymalny wysiłek może być skierowany na przemieszczenie ciała uwolnionego od dźwigania swojego ciężaru.

Jednym z większych problemów życiowych australopiteka było zdobywanie pokarmu, którego musiał poszukiwać w sposób celowy. Nie było to zajęcie łatwe, biorąc pod uwagę wspomniany już wcześniej wybredny charakter jego diety. Składał się na nią tylko taki pokarm, który zawierał dostateczną ilość lekkostrawnych węglowodanów oraz tłuszcze i białka. Podskoki w stylu szympansa byłyby mało przydatnym sposobem poruszania się w poszukiwaniu pokarmu rozproszonego na przestrzeni wielu kilometrów. Trzy cechy australopiteka miały szczególne znaczenie dla sprawnego zdobywania takiego pokarmu: niewielka masa ciała, stopy przy- stosowane do biegu i spionizowany chód, umożliwiający ener­getycznie oszczędne pokonywanie odległości.

Takie wyjaśnienie zawiera jeszcze dodatkowo dwa słabe punkty, które koniecznie należy omówić, by stało się ono w pełni przeko­nywające. Jednym z nich jest pytanie, czy możliwe byłoby inne „rozwiązanie” dyskutowanych tu problemów. Przecież sarna poru­sza się na czterech nogach, a ma ona stosunkowo wysokie wyma­gania pokarmowe. Zarzut taki można odeprzeć stwierdzeniem, że sarna wywodzi się z grupy ssaków kopytnych, które w momencie pojawienia się Australopithecus miały za sobą co najmniej dziesięcio­krotnie dłuższy okres ewolucji. Ich rozwój poszedł w zupełnie odmiennym kierunku, do czego jeszcze powrócimy w innym miejscu. Australopitek rozpoczął swoją ewolucję w zupełnie innym punkcie

wyjściowym. Jako przedstawiciel naczelnych wywodził się on z przodków, którzy zamiast kopyt wykształcili chwytne ramion® i nogi, a nie kopyta do biegania. Ręce rozwijały się przez rniimtJ| lat jako narządy chwytne. W rezultacie nadrzewnego trybu życiól i przerzucania ciała w zwisie z gałęzi na gałąź, jako ważnej formy poruszania się w lesie, ciało przodka Australopithecus wcześni^ uległo silnemu wydłużeniu i w ten sposób przysposobione został# do późniejszego spionizowania. Wyprostowanie ciała na tylnych kończynach było nieporównywalnie mniejszym osiągnięciem ewo­lucyjnym niż całkowita zmiana funkcji kończyn przednich. Można to nader wyraźnie zobaczyć u biegnącego na czterech kończynach}.! szympansa czy goryla. Ich przednie „nogi” to w rzeczywistości^ ramiona, zdecydowanie bardziej nadające się do chwytu i zwisu niż do biegu.

Drugie zastrzeżenie jest poważniejsze. Dlaczego u australopite- ków rozwinęła się tak delikatna budowa ciała, skoro przykład wielu dzisiejszych małp człekokształtnych o znacznie bardziej zwartej budowie dowodzi, że ciężkie, masywne ciało naczelnych ma także swoje zalety. Wygląda więc na to, że w tym punkcie nasze wyjaśnienia tworzą zamknięty krąg i nabierają charakteru wyjaśnień pozornych. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do naszych wcześniej« szych rozważań i zastanówmy się ponownie nad energetyczną stroną tego zagadnienia. U bobra występował problem ochrony ciała przed przegrzaniem. Masywna budowa ciała jest zatem1 szkodliwa przy szybkim i długotrwałym ruchu. Bóbr jednak nie żyje w afrykańskim tropiku, gdzie jeszcze trudniej byłoby mu się chronić przed przegrzaniem. Żyje tam jednak szympans, który rozmiarami i masą najbardziej zbliżony jest do australopiteka. Jak zatem rozwiązuje on swoje problemy cieplne?

Wydaje się to bardzo proste: szympansy zamieszkują cieniste lasy lub gęstą sawannę o wyrównanej temperaturze, która rzadko na dłużej przekracza 30°C. W czasie gorących godzin południowych zwierzęta te odbywają sjestę. Nocą, by tracić jak najmniej ciepła, zwijają się one w swoich prostych gniazdach w prawie kuliste kłębki, dzięki czemu tracą najmniej ciepła. Unikają lub do minimnm ograniczają wyczerpujące czynności życiowe. Częsty w koronach drzew chłodny wietrzyk pomaga im w utrzymaniu temperatury dała w bezpiecznych granicach. Gdyby szympansy przy całej swej

obecnej sprawności termoregulaeyjnęj musiały w czasie długich godzin południowego skwaru prowadzić aktywny tryb życia na otwartej sawannie, to z pewnością bardzo szybko znalazłyby się na granicy swojej wydolności.

Szympansy nie posiadają tej dobrze nam znanej, ważnej, ba, niezbędnej zdolności do pocenia się, umożliwiającej uporanie się zarówno z upałem, jak i ze zwiększonym wytwarzaniem ciepła w ciele. Przy braku tej zdolności tylko dostatecznie delikatnie zbudowane ciało o dużej powierzchni i umięśnieniu, pozwalającym z dala od ważnych życiowo narządów wewnętrznych na szybkie usunięcie nadmiaru ciepła spowodowanego przez ruch, umożliwia uporanie się z obciążeniem termicznym na otwartych terenach strefy tropikalnej. Widać to najlepiej na przykładzie najszybszego drapież­nika otwartej sawanny — geparda. W miejscu, gdzie skoncentrowane są w jego ciele najważniejsze narządy wewnętrzne, jest on niezwykle szczupły. Na brzuchu nie widać śladu mięśni. Położone pomiędzy płucami serce geparda jest chłodzone bezpośrednio powietrzem, które parując odprowadza ciepło. Mocno pracujące mięśnie rozmie­szczone są szerokimi pasmami na kończynach, co dobrze ułatwia wypromieniowanfe 'W nich ciepła. Należy wyraźnie podkreślić, że australopitek, który ze względu na charakter swojej diety był typem „biegacza”, nie mógł sobie w żaden sposób pozwolić na grubą, masywną sylwetkę. Rozwój w tym kierunku byłby niewątpliwie zmarnowaniem ogromnych zalet jego zwinnego, ruchliwego ciała.

Stwierdzeniem tym wyprzedziliśmy faktycznie naszą argumen­tację. Mówi ono, że nasi najbliżsi żyjący krewniacy, szympansy, obrali zupełnie odmienny kierunek przystosowawczy. Są one mieszkańcami lasów, którymi australopiteki z pewnością nigdy nie były. Podstawowe cechy budowy australopiteka nie miałyby w śro­dowisku leśnym żadnego sensu. Zgodność między budową ciała

i środowiskiem będzie u australopiteka widoczna tylko wówczas, jeśli wyjdziemy z założenia, że był mieszkańcem otwartej przestrzeni. Czy była to typowa sawanna, co klimatycznie i ekologicznie jest bardzo prawdopodobne, pozostaje na razie kwestią otwartą. W każ­dym bądź razie nie było chyba przypadkiem, że ślady australopite- ków utrwalone zostały w popiele wulkanicznym razem ze śladami dużych zwierząt sawanny. Środowiskiem australopiteka musiała być sawanna lub step. Nie mógł on zamieszkiwać lasu.

Przyjmując prawdziwość takiego twierdzenia zmuszeni jesteśmy uczynić krok w odległą przeszłość. Naczelne nie są bowiem dziećmi sawanny. Wywodzą się one z lasu i dla większości ich gatunków las ma do dziś decydujące znaczenie. Zatem, by zachowana została ciągłość rozwoju, jeszcze przed powstaniem australopiteka musiało się wydarzyć coś decydującego, co spowodowało, iż jeden ze szczepów naczelnych opuścił las i przystosował się do życia na otwartej przestrzeni. Wydarzenia te musiały doprowadzić także do wykształcenia się nóg, cechujących australopiteka od samego zarania jego istnienia.

MILIONY LAT WCZEŚNIEJ

Australopitek, podobnie jak człowiek, należy do dużej grupy ssaków zwanych, Primates, co w przekładzie na polski oznacza „naczelne”, czyli ssaki panujące. Można to rozumieć dowolnie. Małe formy wyjściowe tych ssaków przypominały bardziej koboldy niż „panów stworzenia”, co też podkreślają czasem ich nazwy, np. wyrak upiór. Nie budzi naszych zastrzeżeń opinia, że człowiek ze względu na swoje pokrewieństwo z naczelnymi zajmuje czołowe miejsce wśród wszystkich istot żywych. Nikt nie będzie poważnie poddawał w wątpliwość, że zasługujemy na taką pozycję. Zapomina się jednak przy tym, że zgodnie z biologicznym systemem podziału świata organizmów żywych na gatunki, wszystkie z nich bez wyjątku znajdują się na czołowych pozycjach, ponieważ każdy dziś (jeszcze) żyjący gatunek reprezentuje zawsze koniec swojej linii rodowej, czy raczej czubek którejś z wielokrotnie rozwidlonych gałęzi drzewa rozwojowego organizmów, będącego z tego powodu raczej krzewem niż drzewem. Nie ma przy tym większego znaczenia, w jaki sposób narysujemy koronę tego krzewu, czy utniemy ją płasko u góry, czy półkuliście. Wszystkie żyjące gatunki są równo oddalone od swojego historycznego punktu wyjściowego, który zaczął się dla nich wszystkich przed ponad 3 miliardami lat i rozważania o zajmowanej przez nie pozycji są bezsensowne, gdyż z rodowego punktu widzenia wszystkie są w tym samym wieku. Tym, co różni je między sobą

i od człowieka, jest różna długość rozwidleń gałęzi odpowiadających punktom czasowym, w których poszczególne gatunki i szczepy

oddzieliły się od siebie. Można z tego wyciągnąć wnioski dotyczące bliższego lub dalszego stopnia pokrewieństwa między organizmami.

W obrębie gromady ssaków naczelne należą do bardzo starej, dość pierwotnej grupy. Wyodrębniła się ona z jeszcze wcześniejszej linii ssaków owadożemych, której początki sięgają daleko w geolo-; giczną przeszłość Ziemi. Chociaż nie można na razie z całą pewnością ustalić, kiedy doszło do wyodrębnienia się owadożemych,,! to przodkowie ssaków pojawiają się już w mezozoiku, czyli wiekach średnich Ziemi, kiedy to dominującymi kręgowcami naszej planety były dinozaury. Wczesne ssaki, będące małymi zwierzętami o wy­glądzie zbliżonym do dzisiejszych ryjówek, żyły przez miliony lat dosłownie „w cieniu”, bez szans w konkurencji z olbrzymimi] gadami. Ich jedyną zaletą była regulowana Jemperatura ciała, dzięki której mogły one być ,aktywne nocą. Zdolność ta, która później zadecydowała o przetrwaniu tych prymitywnych ssaków, umożliwiła im przez pierwsze ponad sto milionów lat ich historii prowadzenie nocnego trybu życia. W tej niszy ekologicznej były one bezpieczne przed polującymi dniem dinozaurami. Nocą gady te były ociężałe, podobne do celowo oziębionych krokodyli i olb­rzymich wężów, pokazywanych nam dzisiaj w pozornie niebez­piecznych przedstawieniach cyrkowych.

Nocne życie sprzyjało doskonaleniu zmysłu orientacji. Same

oczy nie zapewniały sprawnego poruszania się w ciemnościach. Znaczenia w tych warunkach nabrały węch i dotyk, dwa zmysły, które u gadów rozwinięte są słabo, a u ssaków zostały udoskonalone. Zmysły te były szczególnie przydatne w wyszukiwaniu odpowiednio wysokokalorycznej zdobyczy niezbędnej do pokrycia wysokich potrzeb energetycznych tych zwierząt, koniecznego dla sprawnego funkcjonowania ich małych ciał w chłodzie nocy. Ważnym krokiem w tym kierunku było przekształcenie łusek, odziedziczonych po gadzich przodkach, w grzejące uwłosienie. Obecność włosów jest zatem tak dobrą cechą wyróżniającą ssaki, jak pióra u ptaków. Tylko nieliczne gatunki ssaków utraciły wtórnie uwłosienie. Należą do nich wysoko rozwinięte ssaki wodne (walenie, delfiny, morsy), niektóre duże ssaki lądowe, które, jak żyjące w tropiku słonie, nie tylko włosów nie potrzebują, lecz miałyby z nimi duże trudności przy chłodzeniu swoich masywnych dał, a także niezwykły przed­stawiciel ryjących kretoszczurów zwany golcem (Heterocephalus

glaber). Do tych nielicznych gatunków i grup ssaków, które zredukowały lub całkiem utraciły uwłosienie, należy także człowiek. Pytanie, dlaczego w jego przypadku do tego doszło, ma nader istotne znaczenie dla zrozumienia procesu uczłowieczenia. Od­powiedź na nie odłożymy jednak na później, ponieważ należy najpierw uwypuklić inne rodzaje przystosowań powstałych w po­czątkowym okresie rozwoju naczelnych. Tak więc musimy jeszcze wyjaśnić, jakim pierwotnie pokarmem odżywiały się wczesne ssaki, od których wywodzą się naczelne.

Z powodów energetycznych musiał to być pokarm względnie wartościowy. Masa roślinna, którą opychały się olbrzymie dinozau­ry, była z pewnością mało atrakcyjnym źródłem pokarmu dla ssaków aktywnych nocą. Gadzim olbrzymom całodzienna konsum­pcja roślin z trudem wystarczała do utrzymania temperatury ciała w dzień. Roślinożerne brontozaury miały wręcz komicznie małą głowę w porównaniu z ogromnym tułowiem. Ponieważ głowy drapieżnych dinozaurów były wielkości normalnej do dużej, wydaje się, ze jakość pokarmu miała znaczący wpływ na rozmiar głów. Z wielkością głowy wiąże się objętość mózgu. Mózgi dinozaurów- -mięsożerców mają objętość, odpowiadającą w przeliczeniu na masę ciała, równą objętości mózgu dzisiejszych dużych ssaków. Ten fakt jest interesujący również w innym kontekście. W każdym bądź razie prymitywne ssaki mezozoiczne posiadały już względnie duże mózgi, daleko większe niż jakiekolwiek porównywalne z nimi wielkością ciała gady. Wskazuje to, bardziej niż sama tylko nocna aktywność, na spożywanie wysokowartościowego pokarmu. Ponie­waż nie stanowiły go ówczesne rośliny, gady zaś jako zdobycz nie wchodziły w rachubę ze względu na ich zbyt duże rozmiary, pozostawały więc tylko bogate w białko i tłuszcze małe zwierzęta, szczególnie owady. W owych odległych czasach owady były, podobnie jak dziś, mniej ruchliwe w chłodniejszej porze nocnej. Dla ssaków, wyposażonych w węch i włoski czuciowe na pysku, były one łatwą zdobyczą. Ofiarą ssaków padały także dżdżownice, równonogi, ślimaki i inne małe bezkręgowce. Wszystkie one zawierały mało cukrów, za to dużo białek i substancji zapasowych w postaci tłuszczów. Te ostatnie wykorzystywane były przez ssaki nocne jako paliwo zużywane do poruszania ciała, podczas gdy białka służyły szybkiemu wzrostowi i wysokiej rozrodczości.

Wczesne ssaki musiały w porównaniu z gadami charakteryzować się wysokim tempem rozrodu, podobnym do tego, jaki cechuje drobne ssaki dzisiejsze. Nadmiar białka i tłuszczu w pokarmie umożliwił im w dodatku wykształcenie jeszcze jednej wyjątkowo ważnej cechy, a mianowicie gruczołów mlecznych, wykorzystywa­nych do karmienia własnego potomstwa. Gady takich gruczołów nie mają i muszą możliwie jak najwięcej zapasu substancji pokar­mowych lokować w jajach, w których rozwijają się ich młode. Tak więc, dzięki bogatemu w białko pokarmowi, ssaki mogły przejść początkowo do rozwoju jaja w ciele matki, jak to czynią niektóre gady, a później całkowicie zrezygnować z wykształcania jaj. Spec­jalna tkanka odżywcza, zwana łożyskiem, zapewnia teraz dopływ substancji odżywczych niezbędnych embrionowi do jego wzrostu

i rozwoju. Z organizmem macierzystym embrion połączony jest jpępowiną, za pomocą której otrzymuje on substancje pokarmowe

i usuwa produkty własnej przemiany materii.

Taki sposób rozrodu jest znacznie większym obciążeniem dla organizmu matki niż składanie jaj i wymaga, co należy raz jeszcze podkreślić, odżywiania się wysokowartościowym pokarmem. Nie przeczy temu fakt, iż krowy, konie i inne ssaki odżywiają się, podobnie jak roślinożerne dinozaury ery mezozoicznej, nisko- kalorycznym pokarmem roślinnym. Proces trawienia u tych dużych trawożemych jest w tak dużym stopniu wspomagany przez sym- biotyczne mikroorganizmy, że można tu właściwie mówić o od­żywianiu się białkiem bakterii i innych organizmów jednokomór­kowych, a także lotnymi kwasami tłuszczowymi, wytwarzanymi w rezultacie bakteryjnej przemiany materii. Bez udziału mikroor­ganizmów trawożerne nie byłyby w ogóle w stanie uzyskać tych substancji ze zjadanej masy roślinnej. Także i o tym powiemy później nieco więcej.

Pokarm odgrywa zatem niezmiernie ważną rolę w utrzymaniu sprawności organizmu. Ważnym składnikiem pokarmu prymityw­nych ssaków i wyodrębnionych z nich następnie naczelnych były owady, podobnie jak to ma miejsce i dziś u wielu z nich. Era mezozoiczna nie była wcale jeszcze okresem rozkwitu owadów. Wśród roślin dominowały bowiem wciąż prosto zbudowane nago- zalążkowe, stanowiące główny pokarm dinozaurów. Żołądki tych gadów musiały być rzeczywiście olbrzymimi komorami fermen-

tacyjnymi, inaczej trudno wyobrazić sobie, aby te kolosy mogły wyżyć jedząc tak niskowartościowy pokarm. Stan taki trwał praktycznie bez zmian aż do dość gwałtownego końca. Era dinozaurów trwała ponad 100 milionów lat i zakończyła się dość nagle.

Wiele dowodów wskazuje na to, że przed około 63 milionami lat w powierzchnię Ziemi uderzył ogromny meteoryt, a wywołane tą katastrofą efekty spowodowały wymarcie większości gadów. Te, które nie zginęły od ogromnych pożarów i gigantycznych fal, jakie objęły wielkie obszary planety, skazane były na dogorywanie w ciemnościach spowodowanych wprowadzeniem do atmosfery niewyobrażalnych ilości pyłu, który przesłonił słońce i zahamował prawie całkowicie wzrost roślin — podstawę egzystencji wielu z tych wielkich zwierząt. Scenariusz ten opisuje z grubsza obecne wyobrażenia o wydarzeniach, jakie miały miejsce na przełomie ery mezozoicznej i nowożytnej ery w historii Ziemi, zwanej kenozoikiem, która stała się czasem rozkwitu ssaków. Przeżyły one tę globalną katastrofę dzięki przystosowaniu się do życia w ciemności i umiejęt­ności wyszukiwania sobie w tych warunkach ukrytego i nierucha­wego pokarmu.

Świat istot żywych na lądzie uwolniony został od potężnych konkurentów,,rośliny zaś dokonały kolejnego wynalazku, jakim było wykształcenie okrytej zalążni wytwarzającej osłonięte nasiona, które były w stanie latami czekać na korzystne warunki do wykiełkowania. Powstała w ten sposób nowa grupa ewolucyjnie postępowych roślin kwiatowych, zwanych okrytozalążkowymi. Wyparły one stopniowo dominujące do tej pory rośliny nagozaląż- kowe. Ssaki natomiast musiały jeszcze odczekać kilka milionów lat na swój wielki moment dziejowy. Nastąpił on wówczas, kiedy światowa flora, opanowana ostatecznie przez okrytozalążkowe rośliny kwiatowe, stworzyła warunki do eksplozywnego rozwoju owadów. Zaczął się okres wzajemnego przystosowywania się kwia­tów i owadów, stanowiący jeden z najbardziej fascynujących obszarów biologii. Gwałtownie zwiększała się także liczba gatunków okrytozalążkowych roślin kwiatowych i owadów — a tym samym powstawało coraz bogatsze źródło pokarmu dla wciąż niewielkich ssaków owadożernych.

Był to zatem początek okresu rozkwitu ssaków, jutrzenka ich

rozwoju, nazwana trafnie eocenem. (W niszy ekologicznej ssaków otworzył się trzeci wymiar. W warunkach ciepłego i wilgotnego klimatu kontynenty pokryły się ogromnymi lasami, w których pełno było owadów nie tylko na ziemi, lecz także w koronach drzew. Owady unosiły się w powietrzu i wykorzystywały ciepłe, wilgotne noce do przenoszenia pyłku kwiatowego z drzewa na drzewo na większe odległości. Trzecim wymiarem ekspansji ekolo­gicznej ssaków stała się więc wysokopienna roślinność, szczególnie zaś drzewa. Bogactwo atrakcyjnego pokarmu na drzewach spowo­dowało rozwinięcie u wielu ssaków, poruszających się do tej pory po ziemi, zdolności do wspinaczki, g

Pazury na czubkach palców, jakie wykształciły się u ssaków jeszcze w^wiązku z wygrzebywaniem larw owadów z rozkładającej się wierzchniej warstwy gleby, okazały się teraz bardzo pomocne' przy udoskonalaniu sztuki wspinania się po pniach. W przeciwień­stwie jednak do ostrych pazurów wczesnych owadożemych i gadów pazury takich ssaków były już nieco spłaszczone, bardziej przydatne do grzebania w ziemi. Pazury te miały już prawie kształt paznokci, co różniło takie ssaki od typowych owadożemych, które, jeśli w ogóle grzebią w ziemi w poszukiwaniu zdobyczy, to posługują się przy tym spiczastym pyskiem. Używanie przednich łap do kopania pozwalało w lepszym stopniu wykorzystać pysk do kontroli najbliż­szego otoczenia. ZmygŁjdotyku i węchu u tych ssaków był już wcześniej wysoko rozwinięty.

Nastąpiło też wydatne udoskonalenie słuchu. Szczególnie pod­niosła się wrażliwość w zakresie słyszalności ultradźwięków, co doprowadziło następnie do powstania całkiem wyjątkowej grupy ssaków, jakimi są nietoperze. Podobnie jak naczelne, tak i one , wyodrębniły się również z wczesnych owadożemych, lecz pod względem pokarmowym pozostały z nimi w bliskim związku. Narząd słuchu osiągnął u nietoperzy nieprawdopodobną perfekcję. Niektóre z nich słyszą dźwięki o wysokości 100 kiloherców. Więcej nawet: dzięki takim ultradźwiękom tworzą one i lokalizują obrazy dźwiękowe otoczenia, na podobieństwo obrazów wzrokowych tworzonych za pomocą oczu. Wraz z rozwinięciem zdolności lotu nietoperze były w stanie chwytać upragnione owady w locie.

, Ptakiposiadły umiejętność polowania na owady już wcześniej, jednak potrafią to robić tylko w ciągu dnia. Nocą u większości

ptaków zawodzi zmysł orientacji. Po zapadnięciu zmroku muszą one iść na spoczynek i czekać do świtu, by ruszyć ponownie na poszukiwanie pokarmu. Zdolność lokalizacji zdobyczy za pomocą pelengacji ultradźwiękowej opanowały tylko bardzo nieliczne ga­tunki ptaków. Nocne polowanie na owady nie zostało najwyraźniej włączone u ptaków do ich programu przystosowawczego, za to nietoperze osiągały tu szczególnie duże sukcesy. Rozwinęły one bogactwo gatunków porównywalne pod pewnymi względami z pta­kami. W tropikalnych obszarach leśnych więcej gatunków ssaków należy do nietoperzy niż do wszystkich pozostałych grup ssaków. Widać stąd, jak istotnym źródłem pokarmu pozostały do dziś owady.

Owadożćme na ziemi, nietoperze w powietrzu — jaki więc obszar pozostał jeszcze wolny? Był nim gąszcz splątanych pni

i gałęzi — przestrzeń, w której żadna z wymienionych grup nocnych łowców owadów iiie odniosła wielkiego sukcesu. Ten właśnie trzeci wymiar stał się wielką niszą naczelnych. Stawiała ona jednak przed zasiedlającymi je ssakami wyraźnie inne wymagania niż dwie poprzednie duże strefy przystosowawcze.

Jednym z ważniejszych sposobów kontrolowania otoczenia jest wzrok, pozwalający widzieć obiekty trójwymiarowo, czyli tzw. widzenie stereoskopowe. Aby to osiągnąć, pola widzenia obojga oczu muszą jak najbardziej zachodzić na siebie. Tylko wówczas można przeprowadzić precyzyjną ocena odległości, pozwalającą na dokładne wymierzenie długości skoku w gąszczu, z gwarancją niezawodnego uchwycenia gałęzi po jego wykonaniu. Złapanie gałęzi było kolejnym ważnym krokiem przystosowawczym pierwo­tnych naczelnych. Niewiele bowiem daje dokładny skok pośród konarów, jeśli nie kończy się on pewnym lądowaniem, podobnie niewiele, jeśli nie można w niezawodny sposób schwytać zdobyczy, po wykonanym w jej kierunku skoku.

Wymagania te dają się spełnić tylko wówczas, gdy co najmniej kończyny przedmę, które zwierzęta, poza nielicznymi skoczkami- -akrobatami, wysuwają w czasie skoku do przodu, są kończynami chwytnymi. Jeszcze lepiej, gdy chwytne są także kończyny tylne, najlepsze zaś umocowanie ciała na gałęzi stanowią chwytne koń­czyny tylne współdziałające z chwytnym ogonem, co pozwala na swobodne manipulowanie obiema rękami. Dokładnie w tym kierun-

53

ku rozwijały się przystosowania naczelnych. W ciągu trzeciorzędu udoskonaliły one swoje możliwości skokowe, polegające na eHTs- tycznym przenoszeniu wysiłku z mięśnia na mięsień, poprawieniu widzenia przestrzennego przez przemieszczenie oczu na przód pyska, umożliwiające konieczną pewność osiągnięcia celu oraz na wy­kształceniu chwytnych, manipulacyjnych kończyn przednich. Po­wstała także grupa małp Nowego Świata, u których rozwinął się chwytny ogon zapewniający, przy współudziale kończyn tylnych, umocowanie ciała w trzech punktach bez pomocy rąk.

Ta ostatnia cecha, ważna w sprawnym poszukiwaniu pokarmu, różni małpy Nowego Świata od małp Starego Świata. Są one pod tym względem bardziej postępowe od małp Starego Świata. Jednak nie im sądzone było objąć przodownictwo w rozwoju naczelnych:! Czy nie były one formami zbyt wyspecjalizowanymi? Pytanie to powróci, kiedy będziemy uzasadniać, dlaczego Afryka a nie Ame­ryka Południowa mimo swoich znacznie większych obszarów lasów tropikalnych i bogactwa naczelnych, stała się kolebką Unii prowar dzącej do człowieka.

W tym miejscu wystarczy podsumować, że naczelne są pierwotnie mieszkańcami lasu. Ich szczególne zdolności dają się zrozumieć tylko w związku z wymaganiami stawianymi przez warunki życia w lesie. Austrąlopitek stanowił -zatem odstępstwo od tej generalnej zasady i mimo całej gamy swoich pradawnych przystosowań do życia w lesie podjął próbę życia na sawannie.

Zanim pokusimy się o wyjaśnienie tego pozornie niedorzecznego kroku, spójrzmy jeszcze, jak przebiegała dalej ewolucja naczelnych niezależnie od australopiteka. Wyjściowy pień tej grupy rozdzielił się już dość wcześnie na trzy duże gałęzie. Jedną z nich tworzą bardzo prymitywne formy, które, szczególnie na Madagaskarze, zróżnicowały się na zadziwiającą ilość gatunków! Są to małpiatki (Prosimia). Pozostałe dwie gałęzie to małpy właściwe, które rozwijają sie niezależnie już od początku trzeciorzędu i różnią się od siebie pod wieloma względami.

Jedną z najmniej istotnych cech odróżniających główne grupy małp właściwych jest szerokość przegrody nosowej. U małp Starego Świata jest ona wąska (małpy wąskonose, czylfCatarrhina), u małp Nowego Świata zaś —r szeroka (małpy szerokonose, czyli Platyr- rhina). Fakt, że istotną cechę odróżniającą obie grupy stanowi tak

drobny szczegół anatomiczny, nie mający większego związku z innymi ważnymi dla przeżycia cechami, pokazuje dobitnie, jak niewielkie różnice anatomiczne, które rozwinąć mogą się w następ­stwie przestrzennego i czasowego rozdzielenia pierwotnie jedną grupy organizmów, mogą nabrać dużego znaczenie klasyfikacyjnego. Przykład ten wskazuje na to, że powstawanie różnic istotnych w dłuższym przedziale czasowym wcale nie musi oznaczać, że zmiany te dokonały się w jakimś określonym momencie. Drobne, powolne zmiany sumują się z czasem w wielkie różnice, wytyczające nowe kierunki przemian ewolucyjnych.

Wyodrębnienie się małp Starego i Nowego Świata ma o tyle znaczenie dla procesu powstawania człowieka, że trwająca przez wiele milionów lat równoległa ewolucja tych grup pozwala na prowadzenie szeroko zakrojonych badań porównawczych ich przed­stawicieli. Dzięki temu jesteśmy w stanie krytycznie zestawić wyniki naszych badań nad ewolucją naczelnych i człowieka w Afryce z równoległą ewolucją naczelnych na kontynencie południowo­amerykańskim. Jeśli wnioski wynikające z tych badań sprawdzają się przy porównaniu międzykontynentalnym, rośnie prawdopodo­bieństwo* że nasze wyobrażenia o ewolucji człowieka z grubsza się zgadzają z rzeczywistością. Podejmując ponownie ten temat, po­wrócimy teraz do Afryki, do miejsc i zdarzeń zachodzących w czasie powstawania australopiteka.

NASZE POKREWIEŃSTWO Z MAŁPAMI CZŁEKOKSZTAŁTNYMI

Badania nad składem materiału genetycznego szympansa i goryla! doprowadziły do wniosku, że obie te małpy człekokształtne j bardziej zbliżone do człowieka, niż żyjący w Azji Południowo« -Wschodniej orangutan. Człowiek, szympans i goryl mają ponad] 98 procent wspólnego materiału genetycznego. Najbliżej są z nami \ spokrewnione obydwa gatunki szympansów (bonobo i szympans);! goryl jest nieco bardziej oddalony. To, co przy porównanśpa materiału dziedzicznego stanowi zaledwie kilka procent różnicy« oznacza jednak w przeliczeniu na czas ewolucyjny wiele milionowi] lat odrębnego rozwoju. Podział przypadł tu mniej więcej na początek pojawienia się grupy australopiteków. Z braku pre-; cyzyjnych datowań trudno jednoznacznie ustalić, czy rozdzielenie się linii ewolucyjnej człowiekowatych i małp człekoształtnycła miało miejsce już przed czterema milionami lat, kiedy to powstały] pierwsze australopiteki, czy też w późniejszym czasie. Ta odrębność i rozwojowa wynika wyraźnie z różnic w budowie ciała przed­stawicieli obydwu grup.

Australopitek był poruszającym się w postawie spionizowanej stosunkowo małym przodkiem człowieka, który z całą pewnością nie prowadził nadrzewnego trybu życia. Cechy budowy jego ciała wyraźnie wskazują na przystosowanie do życia na otwartym terenie. Australopiteki mogły także przebywać na obrzeżu lasów, lecz miały niewielkie możliwości przeżycia w samym lesie. Gdyby przyjąć, że szympans wywodził się z wczesnych australopiteków, musiałby się

on wtórnie przystosować do życia leśnego. Taki przebieg zdarzeń^ ewolucyjnych jest jeszcze mniej prawdopodobny w przypadku! goryla, którego oddzielenie się od linii człowiekowatych musiałobjl przypaść na okres krytyczny, w którym australopitek był już zaawansowany na drodze do życia na otwartej przestrzeni. Tak gwałtowne odwrócenie kierunku ewolucji jest bardzo wątpliwe.

O wiele bardziej prawdopodobne jest wcześniejsze oddzielenie się od linii człowiekowatych obydwu lub wszystkich czterech dużych małp człekokształtnych, jeśli potraktować afrykańskie bonobo jako odrębny gatunek i uwzględnić jeszcze orangutana. Oznaczałoby to| stosunkowo krótki przedział czasowy rozwoju australopiteków,; rozpoczęty przed 3,5 milionami lat i zakończony 1,5 miliona lat temu, natomiast dostatecznie długi — rozwoju innych dużych małp człekokształtnych.

Pogląd ten jest znacznie bardziej zadowalający pod względem ekologicznym. Jeśli punktem wyjścia będzie stopień podobieństwa genetycznego, czyli zgodności materiału dziedzicznego, to najodleg­lejsze pokrewieństwo z człowiekiem wykazuje orangutan. Wśród małp człekokształtnych jest on najlepiej przystosowany do życia w lesie, szczególnie w gałęziach drzew. Nieco bardziej zbliżony jest do nas goryl: jego przystosowanie do życia w lesie nie jest tak doskonałe i znaczną część czasu spędza on na ziemi. Jeszcze więcej na ziemi przebywają szympansy. Najbliżej człowieka znajduje się bonobo. Pod pewnymi względami może stanowić on uproszczony wizerunek australopiteka, jednak jego nogi nie uległy tak wyraźnemu przystosowaniu do biegu, ramiona zaś pozostały wyraźnie dłuższe. Przerzuca się on jeszcze całkiem zręcznie za pomocą ramion z gałęzi na gałąź, lecz przebywa więcej na suchszym terenie niż szympansy właściwe. Co się tyczy jego inteligencji, to wypowiadane są różne opinie. Ponieważ sprawności pozostają w ścisłym związku z wyma­ganiami stawianymi poszczególnym gatunkom przez ich naturalne środowisko, wyniki obserwacji bywają tu często przeceniane lub interpretowane zbyt jednostronnie. Analiza przystosowania anato­micznego daje pewniejsze wyniki.

Jakie są wspólne cechy i właściwości przedstawicieli tych tak bliskich nam gatunków? Aby się o tym przekonać, na pewno nie wolno nam patrzeć w oczy tych naczelnych, a już zupełnie nie powinniśmy tego czynić, kiedy znajdują się one w ludzkiej (nieludz-

&

kiej!) niewoli. Zbyt szybko zobaczymy w tym zwierciadle karykaturę samych siebie. Nasze bliskie powinowactwo daje o sobie wówczas znać w bardzo deprymujący sposób, przesłaniając nam sprawy podstawowe, ponieważ każdy orangutan, szympans i goryl jest niepojętą wprost indywidualnością.

Cierpliwe, wieloletnie badania przeprowadzone przez Jane Goodall, Dian Fossey i innych w warunkach naturalnych pokazały

0 wiele wyraźniej, jak płynne są granice między człowiekiem

1 małpami człekokształtnymi, jeśli naturalne zachowania tych ostatnich obserwowane są na wolności. Badania te wykazały również zaskakujący fakt, że z pokarmu roślinnego goryle korzystają w bardzo znacznym stopniu, szympansy zaś — w dużo mniejszym. Jeśli im się jednak, szczególnie szympansom, uda upolować młodą antylopę lub schwytać dziecko pawiana, to wtedy stają się one łapczywymi mięsożercami. Szympansy potrafią całymi godzinami wystawać ze sztywnym źdźbłem trawy lub cienkim patyczkiem

i dźgać nimi kopiec termitów w celu wydobycia owadów, które się do nich przyczepiają, by je następnie zlizywać ze smakowitym mlaskaniem. Bez wątpienia jest to wielki przysmak szympansów. Zachowanie takie udało się również sprowokować w warunkach ogrodu zoologicznego. Szympansy są więc bardzo chciwe na białko owadów oraz mięso ssaków. Jeśh uwzględnimy nowe wyniki badań nad dzikimi szympansami i gorylami górskimi zebrane przez Jane Goodall i Dian Fossey w ich wspaniałych książkach, nie sposób pozbyć się wrażenia, że obydwie grupy naczelnych stały się roślino- żercami jak gdyby wbrew własnej woli i „z obrzydzeniem”, i że wciąż jeszcze mocno tkwią w nich pradawne nawyki owadożemych przodków. A może nie tylko one.

Uzasadnione wydaje się rozumowanie, że te małpy człekokształ» tne zostały wyparte przez spokrewnione z nimi, lecz bardziej postępowe formy sawannowe, do ubogich w pokarm lasów. Są więc one raczej boczną odnogą głównej linii rozwojowej naczelnych zepchniętą do środowiska, które przy całym bogactwie pokarmu roślinnego nie oferuje dostatecznej dla tak dużych zwierząt ilości pokarmu mięsnego. Należałoby tu powiedzieć: zbyt dużych, gdyż to właśnie stanowi klucz do dalszych naszych rozważań.

Jak pamiętamy, wielkość ciała ma wiele wspólnego z wydat­kowaniem energii koniecznej do utrzymania jego ciepłoty. Większe

rozmiary ciała pozwalają na lepsze korzystanie z niskowartofo ciowego pokarmu niż rozmiary małe. Przenosząc tę zasadę na naczelne, można by wnioskować, iż duże gatunki, takie jak: orangutan, szympans i goryl, łatwiej powinny sobie radzić z iub'ogfi w składniki odżywcze dietą roślinną, gdyż ich masywne ciała dobrze gospodarują energią. Odnosiłoby się to przede wszystkim i do orangutana i goryla, a raczej w ograniczonym stopniu dc znacznie od nich mniejszego szympansa. Badania w warunkach naturalnych potwierdziły dokładnie taki tok rozumowania.

Szympans najczęściej uzupełnia swoją dietę mięsem i wydaje się, że ma na nie największy apetyt. Spożywa on także jakościowo lepszy pokarm roślinny niż goryl, ze znacznie większym udziałem owoców. Szympansy prowadzą poza tym znacznie aktywniejszy tryb życia od nieporównywalnie bardziej ociężałych wielkich małp. Więcej skaczą, próbują różnorakich form przemieszczania się

i odznaczają się większą i trwalszą ciekawością otoczenia. Są też podatniejsze na naukę, lecz tylko w dojrzalszym wieku. Młode wszystkich małp człekokształtnych bardzo są do siebie podobne w swojej ciekawości i zachowaniach wobec środowiska i we wzajemnych stosunkach społecznych. Wybitnie liściożemy goryl wykazuje najsłabiej rozwinięty poziom zachowań społecznych) Dotyczy to zarówno goryli żyjących na swobodzie jak i w niewoli* Gdy tę krótką charakterystykę małp człekokształtnych przenie­siemy na australopiteka, stanie się jasne, że jego powstanie wiąże się z pewnym rozwidleniem jego drogi rozwojowej. Jedno ramię tego rozwidlenia wiedzie wyraźnie w stronę lasu,, drugie zaś na tereny otwarte. Pierwsza z dróg spowodowała rozwinięcie przy­stosowań do żyda nadrzewnego i do pokarmu roślinnego, druga natomiast wzmocniła stare dziedzictwo owadożemości i prowadziła

ale dokąd? Czyżby australopitek był mięsożercą?

Tak daleko nie powinniśmy się jednak posuwać. Przeciwko takiemu wnioskowi przemawiają jednoznacznie znaleziska, których jest na tyle dużo, by stwierdzić, że uzębienie australopiteka nie reprezentuje „małpy drapieżnej”, a świadczy o pokarmie mieszanym.

Na podstawie budowy zębów można ocenić, że pokarm austra­lopiteka składał się ze składników roślinnych i zwierzęcych. W menu krępego gatunku australopiteków przeważały przypuszczalnie duże, twarde nasiona i mączyste korzenie, a zatem pokarm z wysokim

udziałem skrobii. U austrolopiteków zbudowanych delikatnie głównymi składnikami diety były owady (np. termity), małe zwie­rzęta, może też jaja i owoce. W stosunku do całej rodziny australopiteków należy założyć, że jej pokarm był ogólnie bogatszy w wartościowe składniki niż pokarm dzisiejszych małp człeko­kształtnych.

Silniejsi, bardziej masywni krewni, czerpali więc swą siłę (fizycz­ną) z niskowartościowych składników roślinnych, z których w głów­nej mierze składał się ich pokarm, a więc z węglowodanów, natomiast brak im było białek, niekiedy chyba też tłuszczów. Jest to niedogodna sytuacja wyjściowa do intensywnego rozwoju du­chowego, ponieważ rozwój dużego mózgu jest nader złożonym procesem, wymagającym obfitego dopływu wysokoenergetycznych związków fosforu. Liście i owoce drzew leśnych są w związki takie ubogie. Pokarmem bogatym w fosfor oraz wysokowartośdowe białko, z wyjątkiem rzadkich roślin, jak sztucznie wyhodowana fasola sojowa, są prawie wyłącznie organizmy zwierzęce. Najwięcej białka na jednostkę masy zawierają dała kręgowców.

Najbardziej racjonalny pokarm składa się jednak z trzech składnikowi białka, tłuszczu i węglowodanów. Dieta wyłącznie mięsna byłaby,^w zasadzie jest, równie jednostronna co dieta czysto roślinna. Najbardziej sprawne zwierzęta to ani wyłączni roślinożercy, ani też tzw. drapieżcy. Optimum znajduje się pośrodku

w diecie mieszanej. Australopitek nie dokonał więc złego wyboru.

STEPY I WIELKIE SZYBKONOGIE TRAWOŻERNE

Zmiany, jakie nastąpiły w czasie trzeciorzędu, wywarły wpływ nie tylko na naczelne i ich starszych krewniaków, owadożeme. Trzecio? rzęd, trzeci z kolejnych wielkich wycinków czasowych w historii Ziemi, obejmujący 60 milionów lat, pozostawił głębokie ślady na wielu innych grupach organizmów. O bujnym rozwoju roślin kwiatowych w tym czasie wspomnieliśmy już wcześniej.

W trakcie trzeciorzędu doszło także do wielkiej zmiany ekolot gicznej, w wyniku której powstało nieznane do tej pory środowisko*

, ,, zmniejszające trwającą od dawna dominację lasów i ich mieszkań­ców. Stopniowo obniżające się temperatury, a także zmniejszone i nieregularne opady, spowodowały rozszerzanie si£_obszarów \ trawiastych. Zajmowały one w coraz większym stopniu rozległe ^ ) tereny śródkontynentalne, przekształcając ie w sawanny i stepy.

/ Kluczową rolę w tym procesie odegrały trawy.

Rośliny te nie dostosowały się w swojej ewolucji do zapylających owadów. Przez wiele milionów lat swojej historii trawy pozostały w cieniu postępowych roślin kwiatowych, zapylanych przez przy­ciągane fantastyczną barwą i kształtem kwiatów owady, nagradzane za tę przysługę pyłkiem lub nektarem. Przenoszenie pyłku jest najbardziej efektywne wówczas, kiedy przenoszący go owad ogra­nicza się do penetrowania kwiatów tylko określonych gatunków. Im bardziej owad i kwiat są do siebie przystosowane, tym proces zapylenia jest pewniejszy, ale tym bardziej obydwaj partnerzy stają się od siebie zależni. Uzależnienie — to w skali ewolucji także

pewne skostnienie. Jeśli obrany został pewien kierunek rozwoju, to niełatwa, a niekiedy wręcz niemożliwa jest jego zmiana.

Wielu roślinom kwiatowym było z tego powodu trudno przy­stosować się do nowych warunków, gdy chłodniejszy i suchszy klimat spowodował cofanie się lasów. Stworzyło to szansę trawom, wciąż jeszcze pozostającym na bardziej prymitywnym etapie roz­woju. Były one niezależne od zapylających owadów, gdyż swój pyłek kwiatowy rozsiewały przy pomocy wiatru, który przenosił go na ogromne odległości, pomagając w zapylaniu kwiatów żeń­skich w bardzo odległych od siebie stanowiskach. Wiatropylność wymagała, rzecz oczywista, otwartych przestrzeni. W lesie system Teifnie zdawał egzaminu z powodu zbyt słabego ruchu powietrza w okresie kwitnienia. Jedynie wysoko, w strefie koron drzew, zapylanie wiatrem znajdowało zastosowanie. Ale nawet i tam system ten ma swoje wady, przede wszystkim w przypadku bardzo wysokich drzew; W czasie bezwietrznej pogody ziarna pyłku zbyt szybko opadają na ziemię lub też zbyt silny prąd powietrza wywiewa pyłek przez korony, uniemożliwiając tym samym zapylenie. Przy przenoszeniu pyłku wiatrem powietrze nie powinno być zbyt wilgotne. Orchidee w wilgotnych i gorących lasach tropikalnych zamykają swój pyłek w dobrze chronionych woreczkach* które roznoszone są następnie tylko przez określony gatunek owadów. Niektóre orchidee zwabiają owady zapachem łudząco zbliżonym do zapachu swoistych dla nich substancji godowych: Ponieważ substancje te działają tylko na określone gatunki owadów, orchidee są od nich całkowicie zależne. Przy wiatropylności wszystko to nie ma żadnego znaczenia. Wiatropylne rośliny muszą jednak w zamian wytwarzać stosunkowo duże ilości pyłku, by zapewnić jego znaczne zagęszczenie w powietrzu.

Otwarta przestrzeń stwarza wiatropyłnej roślinności idealne warunki. Wskutek silnego nagrzania powierzchni gruntu promie­niami słonecznymi dochodzi w godzinach południowych do ruchów termicznych powietrza i powstawania wiatru, nawet przy braku większych ruchów mas atmosferycznych. W pobliżu gruntu tworzą się zawirowania przenoszące pyłek, a nie rozsiewające go od razu na wszystkie strony. Wystarczy, by kłosy tylko nieco wznosiły się ponad poziom źdźbeł i już znajdą się one w strefie działania prądów powietrznych.

Trawy są więc pod względem sposobu rozmnażania w nader korzystnym położeniu. Ponieważ rozmażają się one także w znacz* nym stopniu wegetatywnie za pomocą podziemnych korzeni i roz­łogów, rozchodzących się na powierzchni gruntu, uzupełnia to znacznie ich przystosowanie do życia na otwartej przestrzeni Trawy nie są jednak w stanie konkurować z drzewami, gdy tylko te ostatnie znajdą korzystne warunki rozwoju. Drzewa mogą swoimi korzeniami sięgać głęboko w podłoże i korzystać z głębiej położo* nych substancji pokarmowych. Dzięki zaś silnemu parowani» w liściach wytwarzają one bardzo silny prąd transportujący te substancje w górę pnia. W ten sposób potrafią one pompować wodę wraz z rozpuszczonymi w niej solami na wysokość 30, 40 i więcej metrów w górę, w strefę koron. Trawy są nieporównywalnie słabsze pod tym względem. Ich „przewaga” nad drzewami na otwartej przestrzeni polega na tym, że przy niedostatecznych i nieregularnych opadach ilość wody w podłożu jest zbyt mała do pokrycia wysokiego zapotrzebowanie drzew w okresie wegetacji W takiej sytuacji drzewa obumierają, podczas gdy wymagające znacznie mniej wody trawy — przeżywają. To szczególne przy* stosowanie traw stało się punktem zwrotnym w dalszym rozwoju ważniejszych grup ssaków, a następnie również form ludzkich.

Trawy przemieściły swoje punkty wegetacyjne pod ziemię. Chodzi tu przede wszystkim o strefy tkanki twórczej, od których ciągle odrastają nowe pędy. U drzew i roślin zielnych, czyli tak zwanych roślin dwuliściennych, strefy twórcze znajdują się na szczycie łodyg lub u nasady liści, a więc na zewnątrz. Można je łatwo rozpoznać jako pączki. Kiedy pączki ulegną zniszczeniu, na przykład w wyniku obskubania przez zwierzę, to taka gałązka lub młode drzewko nie jest w stanie dalej rosnąć i marnieje. Kon­tynuacja wzrostu może jeszcze nastąpić dzięki pędom wyrosłym z korzeni. Jeśli jednak i tu pączki ulegną zniszczeniu, drzewo obumiera.

U traw, jako roślin jednoliściennych, sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Ich tkanka twórcza jest dobrze chroniona pod powierzchnią ziemi i przy spasaniu źdźbeł nie ulega zniszczeniu. Aby zniszczyć punkty wegetacyjne, trzeba trawę wyrwać z ziemi, częściowo wraz z jej górnymi korzeniami; Nieporównywalnie ^^większa część żywej rośliny, bo ponad 80%, znajduje się w strefie

korzeniowej. Tutaj gromadzą się substancje pokarmowe, wykorzys­tywane w następnych sezonach wegetacyjnych. Trawy mogą dzięki temu znacznie szybciej niż drzewa reagować na okresowe opady atmosferyczne zwiększonym wzrostem. Krótko mówiąc, są one lepiej przystosowane do klimatu sezonowego, podczas gdy drzewa znacznie lepiej czują się w klimacie wyrównanym, stałym. Zmiany szaty roślinnej, prowadzące do stepowienia obszaróvT leśnych, "musiały być zatem związane ze zmianami klimatycznymi na całym świecie. Zajmiemy się tym zagadnieniem dokładniej w następnym rozdziale.

Te zmiany florystyczne oznaczały dla zwierząt roślinożernych otwarcie nowych możliwości. Trawy mogą być o wiele intensywniej spasane niż rośliny leśne. Wręcz wymagają one spasania; podobną funkcję spełniają pożary stepu. W przeciwnym wypadku obumarłe źdźbła tworzą zbitą matę, utrudniającą wzrost nowych pędów. Produktywność traw wzrasta zatem w miarę spasania, podczas gdy w lesie produktywność biomasy spada już wówczas, kiedy skon­sumowane zostanie zaledwie kilka procent nie w pełni wykształ­conych liści. Pastwiska wytrzymują wykorzystanie swojej biomasy do 90% i więcej, szczególnie gdy spasanie nie następuje zbyt blisko początku sezonu wegetacyjnego. W porównaniu z lasem obszar trawiasty dostarcza w jednym okresie wegetacyjnym wielokrotnie więcej masy zielonej.

Właściwość ta została wykorzystana, wkrótce po rozprzest­rzenieniu się roślinności stepowej, przez różne grupy zwierząt W największym stopniu udało się to dwóm liniom rozwojowym ssaków: koniom i pustorogim. Najpierw były to małe zwierzęta wielkości zająca, odżywiąjące się nielicznymi początkowo trawami. Trzymały się one blisko dających schronienie skrajów lasów i w znacznym stopniu uzupełniały trawiasty pokarm pączkami krzewów i drzew. Zwierzęta te potrzebowały tego z pewnością tak samo jak dzisiejsze sarny, ponieważ szybko rosnące trawy bogate są w celulozę i węglowodany, lecz względnie ubogie w białka, których w pączkach jest więcej.

Rozprzestrzenianiu się stepów towarzyszyło również coraz lepsze przystosowywanie się koni i pustorogich do tego nowego, obfitego {' źródła pokarmu. Pojawiać się zaczęły coraz większe formy tych zwierząt i w ciągu milionów lat z prakonika o wielkości zaledwie

psa rozwinął się elegancki, szybki koń, którego liczne gatunld zasiedliły rozległe obszary stepowe.

Zwiększenie wielkości ciała było możliwe dzięki rozwinięciu się w uchyłku jelita grubego, zwanego jelitem ślepym, pewnych szcze* pów bakteryjnych. Mogły one początkowo być częstą przyczyn^ rozstrojów jelitowych i niestrawności, gdyż ich nadmierny rozwój nazbyt upłynniał treść pokarmową i prowadził do produkcji zbyt wielkiej ilości gazów. Jednak stopniowo udało się koniom wyregu­lować rozwój bakterii, umiejscowić je w jelicie ślepym i wykorzystaj w procesie trawienia. Bakterie jelitowe rozkładają bowiem wiele niestrawnych składników pokarmowych, w szczególności włókna celulozy, na składniki łatwiej przyswajalne. Powstają przy tym kwasy tłuszczowe i cukry, które organizm konia potrafi już w pełni spożytkować.

Ważniejsze jednak było, że bakterie jelitowe potrafiły z nie­strawnych lub ciężkostrawnych surowców wytworzyć w procesie fermentacji wysokowartościowe białko bakteryjne. Fermentacja ta opiera się na tych samych zasadach, które wykorzystujemy przy produkcji sera lub jogurtu. Także podniesienie jakości smakowej chleba uzyskuje się za pomocą kwaśnego zaczynu bakteryjnego» Jeśli więc człowiek może w ten sposób podnieść jakość spożywanego przez siebie pokarmu, mimo różnorodności innego pożywienia, to

o ileż ważniejsza jest fermentacja bakteryjna dla korna, odżywiając cego się bardzo jednostronnie trawą, a w okresie zimowym suchym, jeszcze uboższym w składniki pokarmowe — sianem!

Gwałtowny wzrost rozmaitości gatunków był skutkiem tych nowych osiągnięć. Głębokiej przemianie uległa budowa stopy leonia. Pierwsze konióWate, to jest te formy, jakie znajdowały się na początku tej linii rozwojowej, miały jeszcze stopy pięciopalczaste, zakończone co najwyżej małymi kopytkami, które nie były niczym innym, jak tylko wzmocnieniem czubków palców, analogicznym do pazurów u innych ssaków. Jednak w miarę zwiększania się roz­miarów ciała nogi koni stawały się coraz cieńsze i dłuższe, a liczba palców ulegała zmniejszeniu. Końcowym etapem tego rozwoju jest znane nam kopyto końskie. Nie jest ono niczym innym jak ekstremalnie rozwiniętym i wzmocnionym paznokciem. Konie biegają zatem na czubku jednego palca, dokładniej mówiąc — palca środkowego.

Dzięki takiej budowie stopy maksymalnie zmniejszyło się tarcie

0 podłoże i powstała jedna z najsprawniejszych kończyn biegowych, jakie w ogóle znamy. Do bardzo niedawna jeszcze sądzono, że jej rozwój spowodowany został selekcyjnym działaniem drapieżników, odławiających ze stada najwolniejsze zwierzęta i tym samym sprzyjających rozwojowi specjalizacji biegowej koni. Drapieżniki musiały jednocześnie również zwiększać swoją sprawność biegową, tak że zaczął się w ten sposób rodzaj „wyścigu ewolucyjnego”, którego szczytowym osiągnięciem był z jednej strony rozwój śmigłych gepardów i likaonów, z drugiej zaś — rączych i zrywnych, dzikich koni.

Zbliżony do tego równoległy rozwój obserwowany u parzysto- kopytnych — pustorogich, antylop, jeleni i gazel, wydawał się na pierwszy rzut oka przemawiać za podobną interpretacją. Wspólna ewolucją,, xzyli koewolucja kopytnych i drapieżców, jest przed­stawiana jako podręcznikowy przykład wzajemnej zależności w ukła­dzie drapieżca-ofiara. Pojawiły się jednak wątpliwości: gdyby przebieg ewolucji koni (nieparzystokopytnych) i parzystokopytnych wymuszony był rzeczywiście intensywniejszym drapieżnictwem, wówczas należałoby oczekiwać znacznych strat wśród ofiar. Tylko silne ciśnienie selekcyjne jest w stanie spowodować rozwój nowych, postępowych cech, z reguły nielicznych w stosunku do dominują­cych, wypróbowanych cech konserwatywnych, i tylko istnienie takiego mechanizmu mogłoby wyjaśnić tak wielkie zmiany ewolucyj­ne. Musielibyśmy zatem przyjąć, że przez więcej niż połowę okresu trzeciorzędowego, to jest w ogromnym przedziale czasu liczącym ponad 30 milionów lat, pomiędzy kopytnymi i pożerającymi je wrogami istniała sytuacja nierównowagi. Jeśli bowiem, jak to dzieje się dziś, ustalona jest między nimi równowaga, to drapieżcy usuwają z populacji kopytnych zaledwie kilka procent jej stanu liczebnego. Są to przy tym w przeważającej mierze zwierzęta chore i słabe, stare lub świeżo narodzone. Udział osobników zdrowych, o pełnej zdolności reprodukcyjnej, jest wśród ofiar lwów, tygrysów, hien

1 dzikich psów bardzo niewielki; zbyt ograniczony, by stać się na tyle istotnym czynnikiem selekcyjnym, że spowodowałby on takie zmiany.

Jeśli nawet obecnie taka selekcja nie jest możliwa, chociaż wydawałoby się, że dobrze odizolowane obszary wielkich rezer-

67

H

watów, uniemożliwiające masową ucieczkę, powinny stwarzać szczególnie dogodne warunki, to tym bardziej mało prawdopodobne wydaje się jej działanie w przeszłości. O wiele bardziej praw­dopodobne jest nie tyle napędzanie w przeszłości ewolucji przez drapieżniki, co raczej jej stabilizowanie, przynajmniej w odniesieniu do kopytnych.

Pogląd taki ma swoje wyraźne uzasadnienie. Przeprowadzone dostatecznie wiele badań nad presją wywieraną przez drapieżniki szczególnie te duże, i nad ich znaczeniem selekcyjnym w odniesieniu do stanu liczebnego żyjących na wolności zwierząt spasających^ takich jak konie i parzystokopytne. Nawet niewiele większy sukces łowny drapieżców może szybko na tyle zmniejszyć liczebność ofiar i utrudnić ich tropienie, że w efekcie przyniesie on większe straty drapieżcom niż ofiarom, i zmniejszy szanse ich przeżycia. Podkreś­lamy ten fakt nie dlatego, że stoi on w sprzeczności z obiegowymi poglądami i wiadomościami podręcznikowymi, lecz dlatego, że ma on duże znaczenie dla zrozumienia ewolucji człowieka. W jaki sposób mógł wczesny człowiek i jego przodkowie przeżyć na sawannie pełnej pasących się kopytnych, lecz także drapieżców? Cóż mogło powstrzymać 'tygrysy szablastozębne i inne duże koty przed wybraniem sobie na ofiarę prawie bezbronnego australopiteka czy innych przodków człowieka, dlaczego miałyby atakować uzbro­jone w rogi i kopyta bawoły i antylopy lub uganiać się za szybkimi końmi? Jeśli zasada ewolucyjnego wyścigu pomiędzy wrogiem a ofiarą, drapieżnikiem a kopytnym, byłaby słuszna, to linia rozwojowa człowieka nie miałaby nigdy szans przetrwania. Wątp­liwości te stają się jeszcze większe, jeśli dodatkowo przyjąć wynika­jącą z biologicznej natury autralopiteka konieczność poszukiwania pokarmu o dużych walorach odżywczych i energetycznych. Austra- lopiteki nie mogły godzinami przebywać w ukryciu i tylko na krótko wychodzić na otwartą sawannę, by tam znaleźć pokarm. Musiały go przecież najpierw wyszukać! Nic, dosłownie nic, nie uzasadnia poglądu, że australopitek mógł swoje pożywienie uzys­kiwać tak łatwo, jakby mu je serwowano na tacy.

Można zatem przyjąć, iż rozwój kopytnych w zbyt dużym stopniu wiązany był z wpływem drapieżnictwa. Jeśli tak, to pojawia się jednak inny dylemat. Chociaż z jednej strony mniejsze znaczenie jarzypisujemy ewolucyjnemu naciskowi drapieżców na australopite-

ka, to z drugiej — bez odpowiedzi pozostaje pytanie, dlaczego kopytne stały się tak doskonałymi biegaczami. Czy nie powinny one na wzór roślinożernych dinozaurów raczej powolnie przemiesz­czać się po nowopowstałych obszarach pastwiskowych? Dlaczego są one pod tym względem tak różne od swoich roślinożernych poprzedników, gadzich krewniaków?

Pytanie to prowadzi nas ponownie do problemu trawożerności ¿ do innej dużej gałęzi kopytnych, do parzystokopytnych, do których należy nasze bydło domowe. Parzystokopytne są dzisiaj najbardziej zróżnicowanymi trawożemymi, z wyjątkiem Australii, gdzie rozwinęły się zwierzęta trawożeme należące do zupełnie innej grupy ssaków, mianowicie kangury. Cóż takiego różni krowy i owce, kozy i antylopy oraz jelenie i gazele od koni? Systematyka mówi, że cechą wyróżniającą je są parzyste kopyta, osadzone na palcach środkowych wykształconych w równym stopniu. U koni cała noga spoczywa na jednym palcu. Różnica ta, mimo że z łatwością pozwala wyróżnić pustorogie jako parzystokopytne i konie jako nieparzystokopytne, niewiele mówi jednak o sposobie życia przedstawicieli obydwu grup. Również i to, że konie nie posiadają poroży czy rogów niewiele nam mówi, przynajmniej w interesującym nas kontekście. Musiały istnieć bardziej zasadnicze różnice, które spowodowały, że w czasie trzeciorzędu najpierw konie a potem dopiero pustorogie wielką falą przystosowawczą objęły rozległe obszary kontynentów. W przeciwieństwie do koni rozkwit pustorogich trwa po dziś dzień. Rozwój parzystokopytnych wyjaśni nam, dlaczego pogląd, iż drapieżnictwo było przyczyną ewolucji trawożemych, nie da się w sposób przekonywający utrzy­mać oraz dlaczego wypływają z niego także ważne wnioski dotyczące ewolucji człowieka.

Co zatem stanowi o fundamentalnej różnicy pomiędzy bydłem (jak dalej w sposób uproszczony będziemy nazywali pustorogie) i końmi? Najlepiej widać to przy porównywaniu wyglądu odchodów obydwu grup: rzadkich i plackowatych krowich, i zbitych, kulistych końskich. Te ostatnie zawierają tak wiele ligniny i innych włóknis­tych szczątków roślin, że pod koniec epoki pojazdów konnych z tego, co konie pozostawiały na gościńcach, całkiem dobrze żyły całe stada wróbli. W przeciwieństwie do tego odchody krowie tworzą jednorodną, prawie bezstrukturalną, brejo wat 4 masę, która

tylko wówczas staje się przemiotem zainteresowania małych ptaków gdy rozwiną się w niej larwy much i chrząszczy. Różnice w wyglądzie odchodów polegają tu na całkiem różnych sposobach trawienia.

Krowy, podobnie jak bawoły, antylopy, jelenie, sarny i gazele, są przeżuwaczami. Zgarniają one stosunkowo szybko dużą ilość roślinnego pokarmu, który najpierw składowany jest w obszernym, rozszerzonym odcinku żołądka, zwanym żwaczem. Znajdują się w nim w dużych ilościach jednokomórkowe organizmy (pierwo tniałri), które wstępnie rozkładają ten roślinny materiał. Po kilku godzinach masa ta kierowana jest ponownie do pyska w celu dokładnego przeżucia. Przeżuty materiał jest porcjami przełykany i kierowany do następnego, poszerzonego odcinka żołądka, gdzie odbywa się dalsze jego trawienie. Kolejne fazy procesu trawienia odbywają się w dalszych komorach żołądka, aż w końcu wysoko przerobiona i odpowiednio przygotowana papka pokarmowa prze­chodzi do jelita, w którym zostaną z niej pobrane potrzebne organizmowi składniki. Pokarm ten zawiera więcej białka niż produkt rozkładu bakteryjnego w jelicie grubym koni. Zjedzona masa roślinna jest więc u krów wyraźnie lepiej wykorzystana. Przy podobnej wyjściowej jakości pokarmu przeżuwacze mają lepsze od koni możliwości jego efektywniejszego wykorzystania. Innymi słowy: przeżuwacze, dzięki szczególnej budowie swoich żołądków i żyjącym w nich symbiontom (orzęskom), mają możliwość odżywi ańia“się mniej wartościowym pokarmem niż konie.

Stwierdzenie to wyjaśnia przede wszystkim większy sukces ewolucyjny przeżuwaczy w porównaniu z końmi, z których do dziś przeżyły tylko dwa rodzaje z garstką podgatunków, podczas gdy w tym samym czasie przeżuwacze stały się najbardziej pod względem liczby gatunków zróżnicowaną grupą dużych ssaków. Pozwala także zrozumieć, dlaczego ośrodki rozwojowe przeżuwaczy — inaczej niż koni — znajdowały się na tropikalnych sawannach Afryki. Trawy strefy tropikalnej są mianowicie mniej wartościowym pokarmem niż trawy z umiarkowanych i chłodnych stref klimatycz­nych. Zawierają one więcej celulozy i składników włóknistych, a także z reguły więcej krzemionki, powodującej ścieranie zębów przeżuwaczy. Do ścięcia trawy, nawet suchej, wystarczają przeżu­waczom zęby sieczne żuchwy. Są one przyciskane do twardej, lecz bezzębnej przedniej krawędzi szczęki górnej. U koni zęby sieczne

występują także w szczęce górnej. Zwierzęta te skubią trawę nader wybiórczo, zwracając baczną uwagę na jakość spasanego pokarmu. U krów może się zdarzyć, że połkną one wraz z pokarmem leżący w trawie gwóźdź. Koniom coś takiego nigdy się nie przydarza.

Lepsze wykorzystanie pokarmu przez przeżuwacze może u koni być do pewnego stopnia wyrównane przez zjedzenie większej jego ilości i szybsze przemieszczenie go przez przewód pokarmowy. Proces trawienia u koni można więc scharakteryzować jako „szybki system przelotowy”, podczas gdy u przeżuwaczy rozwinięty został „system intensywnego przerabiania”. W obu przypadkach jest jednak konieczna względnie duża masa pokarmu, gdyż nawet najwydajniejsze mikroorganizmy nie są w stanie wyprodukować więcej, niż na to pozwala materiał wyjściowy. Mogą one tylko sprawić, że składniki pokarmowe staną się łatwiej przyswajalne.

Wynika stąd, że roślinożercy po prostu potrzebują znacznie większych ilości pokarmu niż mięsożercy. Im więcej pokarmu potrafi zjeść zwierzę roślinożerne, tym lepiej funkcjonuje w nim system przerabiania masy pokarmowej przez mikroorganizmy. Wynikiem tego jest tendencja do wzrastającej masy ciała przy zmniejszających się wymaganiach co do jakości pokarmu. To, co stwierdziliśmy już w przypadku goryla i orangutana, pasuje także dokładnie do przeżuwaczy. Konie i przeżuwacze musiały stać się większe, by skompensować pod względem energetycznym ubogi w składniki odżywcze, a obfitujący w celulozę, pokarm trawiasty. Dieta dziś jeszcze żyjących małych przedstawicieli kopytnych w dużo większym stopniu, niż ma to miejsce u saren, ograniczona jest do pączków, nasion i owoców. W przeciwieństwie do nich wielkie bawoły afrykańskie czy bizony potrafią przeżyć zimę lub suszę, odżywiając się jedynie suchą jak słoma trawą.

Rozważania te nie rozwiązują nam jednak wciąż problemu przyczyn rozwoju sprawności biegowej trawożernych. Czy nie powraca tutaj niejako przez kuchenne drzwi presja drapieżców i nie zaczyna ponownie odgrywać jakiejś roli?

W żadnym razie. Rozwiązanie tkwi w sposobie wzrostu traw. Trawy mogły się rozprzestrzenić na tak dużych obszarach przede wszystkim dzięki zmianie klimatu na wybitnie sezonowy. W strefie tropikalnej sprzyjająca wzrostowi pora deszczowa z potokami lejącej się z nieba wody przechodzi w trwającą wiele miesięcy porę suchą,

w czasie której trawy wysychają i krajobraz przypominający bujna łąkę zamienia się prawie w pustynię. Poza obszarem tropików podobne zmiany następują też tam, gdzie mamy lato i zimę. P0 okresie letniej produkcji przychodzi zimowy zastój, kiedy trawy wysychają i śnieg zamienia wszystko w zimną pustynię. Trawy potrafią przetrwać w tych tak bardzo zmiennych warunkach dzięki temu, że większa część rośliny chroniona jest dobrze pod ziemią.

Pora sucha i zima oznaczają dla zwierząt odżywiających się trawami czas niewątpliwie niezwykle trudny. Pokarm staje się nie tylko trudno dostępny, lecz także niskowartościowy z powodu przemieszczenia prawie wszystkich ważniejszych składników roślin w strefę podziemną. Trawożeme muszą teraz odżywiać się czymś, co jest mniej wartościowe niż siano. Siano zbiera się bowiem nie z nastaniem zimy, a w czasie, gdy trawy są w pełni rozwoju i koncentrują w sobie wiele składników odżywczych. W ściętym źdźble zachowują podstawowy zestaw substancji odżywczych i za­pasowych, które przed zimą kierowane są w strefę korzeniową, Siano ma więc znacznie wyższą wartość odżywczą niż pozostawiona na łące wyschnięta trawa, którą muszą się żywić trawożeme podczas suszy i zimą. W takich warunkach wielkość ciała staje się warunkiem przeżycia: tylko wówczas, gdy nagromadzone rezerwy są wystar­czające, można przetrwać trudny okres.

Z początkiem nowego okresu wegetacyjnego trawy muszą nieco odrosnąć i nie powinny być zbyt wcześnie spasane.' Z tym związane są bliższe lub dalsze wędrówki zwierząt trawożemych, w zależność! od rozkładu opadów atmosferycznych i warunków klimatycznych. W strefie tropikalnej opady związane są ze stałym rytmem rocznym, zależnym od cyklu obiegu słonecznego. Pora deszczowa zaczyna się z momentem wejścia lub krótko po wejściu słońca w zenit. W obszarze równikowym występują w związku z tym dwie pory deszczowe, a przy zwrotnikach tylko jedna. Poza strefą tropikalną wzrost roślin określany jest rytmem lato-zima.

Tym dużym zmianom podporządkowane są bardziej lokalne procesy. Trawy rosną najlepiej, gdy otrzymują dostatecznie dużo wody. Tak dzieje się w czasie topnienia śniegu w górach czy podczas powodzi. Tylko wyjątkowo wszystkie trawy występujące na dużych obszarach znajdują się równocześnie w tym samym okresie wzrostu czy rozwoju. Z tego też powodu zwierzęta trawożer-

ne muszą podejmować dalekie wędrówki, by optymalnie wykorzys­tywać pastwiska. Trawa nie przychodzi do nich, nie mogą na nią ćżatować, lecz muszą postępować za jej rozwojem, a więc wędrować. Konie i przeżuwacze spędzają większość dnia dosłownie na nogach. Dlatego też musiały więcej zainwestować w przemieszczanie się. Dotyczy to w szczególnym stopniu młodych zwierząt, lecz zdolność do pokonywania rozległych przestrzeni decydowała także o prze­trwaniu dorosłych osobników, znajdujących się u szczytu fizycznej wydolności. Aby dotrzeć do wodopoju lub nowych pastwisk musiały one często przemierzać wiele kilometrów. Tylko najsilniejsze sztuki były w stanie przetrzymać długie marsze o głodzie. Były to te, które potrafiły na cele ruchowe wydatkować najmniej energii i w ten sposób jak najdłużej zachowywać siły na wędrówkę. Wydaje się, że jest to rozsądne wyjaśnienie rozwoju sprawnych kończyn biegowych u koni i wielu przeżuwaczy. Ucieczka przed wrogami byłaby więc drugorzędną funkcją szybkich kończyn, podczas gdy pierwszo­planową jest docieranie do pastwisk przy możliwie jak najmniejszej utracie sił.

Tego rodzaju pogląd wyjaśnia zarazem w bardzo prosty sposób różnice pomiędzy końmi i pustorogimi. Konie rozwinęły się miano­wicie na stepach Ameryki Północnej, czyli w klimacie umiar­kowanym do chłodnego, poza strefą tropikalną. Kiedy poprzez Alaskę i Cieśninę Beringa wkraczały one na teren Eurazji, musiały szukać ucieczki przed zimą. Odległości, jakie musiały przy tym pokonać, były bez porównania większe od dróg wędrówek gnu, antylop i gazel w obrębie obszaru tropikalnego. Mniej wydajne wykorzystanie traw wyrównywały konie zjadaniem większych porcji pokarmu i tym, iż trawy rosnące poza strefą tropikalną bogatsze są w składniki odżywcze. Wytrzymałość odegrała u koni znacznie większą rolę niż u pustorogich.

W celu zwiększenia wytrzymałości biegowej konie wykorzystują śledzionę jako magazyn krwi. Narząd ten u pustorogich i wielu innych ssaków służy do usuwania z krwi trujących substancji. Ten' dodatkowy zapas krwi zwiększa wydatnie wydolność koni, co j umożliwia im znacznie dłuższy szybki bieg w porównaniu z przeżu­waczami. To właśnie było prostą przyczyną wykorzystania przez człowieka koni jako zwierząt wierzchowych zdolnych do dłuższego wysiłku, co możliwe było tylko w bardzo niewielkim stopniu

w przypadku przedstawicieli pustorogich. Z powolnych bawołów trudno byłoby utworzyć oddziały jeździeckie, nawet jeśli możliwa jest na nich jazda wierzchem. Całkiem inny gatunek dużego ssaka, dromader, który jako mieszkaniec pustyni wyposażony jest w duże rezerwy wytrzymałości, został w podobny sposób jak konie wyko­rzystany jako wierzchowiec i jako zwierzę bojowe.

' Ewolucja szybkich nóg może być więc traktowana nie jako wynik prześladowania trawożemych przez drapieżców, lecz raczej jako proces podobny do rozwoju znakomitych zdolności latania u dzikich gęsi, koniecznych do pokonywania tysięcy kilometrów w celu znalezienia bogatych żerowisk. Przykład ten posłuży nam jako model pomocny przy wyjaśnianiu zjawisk towarzyszących procesowi uczłowieczenia.

Logika zasad ewolucji nie pozwala ograniczać się do przykładów jednostkowych, gdyż wtedy procesy ewolucyjne byłyby prawie niemożliwe do zrekonstruowania. Powstający człowiek nie miał żadnej alternatywy. Musiał żyć w tym samym świecie, który wycisnął swoje piętno na wielkich trawożemych i drapieżnikach, w świecie stepu, w warunkach kształtujących tak wzrost traw, jak i szanse przeżycia stad zwierząt. Krótko mówiąc: droga do uczłowieczenia nie może stać w sprzeczności ze środowiskiem naturalnym, w którym przyszło żyć przodkom człowieka. Musieli się oni podporządkować panującym wówczas warunkom i pozostawali w tej sytuacji dopóty, dopóki ostatecznie uformowany człowiek nie zaczął sam aktywnie kształtować swojego otoczenia.

Wróćmy jeszcze raz krótko do mieszkańców pastwisk, do traw i trawożerności. Różnice występujące pomiędzy końmi i przeżuwa^ czarni prowokują jeszcze inne pytania. Dlaczego pochodzenie obu grup jest tak różne? Dlaczego przeżuwacze powstały w tropikalnej Afryce, konie zaś w umiarkowanie chłodnym- klimacie Ameryki Północnej? Czy istnieje tu jakieś sensowne wyjaśnienie? Fakty te można przecież potraktować jako przypadek, a samo zjawisko po prostu odnotować w atlasie zoogeograficznym.

Być może jednak kryje się w tym coś więcej. Konie wykorzystują bakterie jelita ślepego do poprawienia jakości przyswajanego pokarmu. Zanim jednak bakterie te przystąpią do pracy, masa roślinna, jaka do nich dochodzi, jest już w większości przetrawiona; dlatego konie nie mają możliwości całkowitego wykorzystania

pokarmu z pomocą bakterii. Dlaczego taki proces trawienia został udoskonalony? Przecież młodsze geologicznie parzystokopytne mogłyby sobie poradzić z pomocą takiego samego hib bardzo podobnego sposobu trawienia. Odpowiedzią na to pozornie zbędne pytanie może być fakt, że w Afryce, ojczyźnie przeżuwaczy, warunki życia tej grupy ulegały w czasie trzeciorzędu stałemu pogarszaniu, co zmuszało je do coraz lepszego wykorzystywania pokarmu, podczas gdy w tym samym czasie koniom w Ameryce Północnej powodziło się nawet lepiej niż przedtem. Proces fermentacji pokarmu! w jelicie ślepym potrzebny był koniom jedynie jako uzupełnienie, a nie —jak w przypadku przeżuwaczy —jako podstawa egzystencji.! Jeśli przeżuwacze w większym stopniu uzależniły się od przerobienia ’ ich pokarmu przez mikroorganizmy, to trzeba także założyć, że jakość tego pokarmu była (stała się) gorsza. Gdyby nawet cały czas była mniej więcej taka sama, to trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób mogło dojść do powstania w tej grupie tak skomplikowane­go, podzielonego na komory żołądka. Czy są to tylko czyste spekulacje?

Pozostawmy to pytanie bez odpowiedzi i rzućmy okiem wstecz na miliony lat okresu trzeciorzędowego, w czasie których wydarzyło się tak wiele. Opisany w poprzednim rozdziale rozwój naczelnych oraz ewolucjakoni i przeżuwaczy zostały przedstawione w naszych rozważaniach jako długotrwały proces. Obraz ten stwarza i miał stwarzać wrażenie, że proces ten związany był z wielkoskalowymi zmianami środowiskowymi, jakie miały miejsce w trzeciorzędzie. Jedną z nich, szczególnie ważną, był rozwój obszarów trawiastych (stepowienie). Zjawisko to daje się wytłumaczyć tylko zmienionymi, dokładniej rzecz biorąc, stopniowo zmieniającymi się warunkami klimatycznymi. Lasy mogły zostać wyparte przez step tylko wów­czas, gdy doszło do wyraźnego podziału klimatu na okresy suche i deszczowe, gdy zima i okresy suszy doprowadziły do periodyczności wzrostu roślin, zależnej od odpowiedniego rozkładu opadów. Jeśli wziąć pod uwagę, że jeszcze na początku trzeciorzędu kontynenty pokryte były lasami, w których żyły prymitywne ssaki i wczesne naczelne, to na szczególną uwagę zasługują radykalne zmiany, które doprowadziły do tak znacznego zaniku obszarów leśnych i powstania stepów. Co spowodowało owe zmiany? Światowy klimat nie zmienia się przecież ot tak, sam z siebie.

Wydaje się, że z niniejszego rozdziału wypływa oczywisty wniosek, iż tak szczegółowo w nim omówione przyczyny ewolucji koni i parzystokopytnych mają również istotny związek z ewolucją człowieka. Do ściślejszego połączenia wszystkich elementów brak nam jeszcze kilku danych. Jedną lukę można zamknąć, wyjaśniając przyczyny zmian klimatycznych, które doprowadziły do dominaęji obszarów trawiastych. Aspektem tym zajmiemy się w następnym rozdziale.

DRYF KONTYNENTÓW

Przed około 60 milionami lat, czyli u zarania okresu trzecio­rzędowego, rozmieszczenie lądów i mórz przedstawiało się zupełnie inaczej niż obecnie. Kontynenty leżały jeszcze blisko siebie, w obrębie strefy tropikalnej. Były to już wprawdzie tylko części olbrzymiego ongiś superkontynentu zwanego Pangeą, który uległ rozpadowi jeszcze w erze mezozoicznej, lecz dopiero zaczynały się one od siebie odsuwać i dalekie były od położenia, jakie zajmują obecnie.

Ze wschodu na zachód rozciągało się Pra-Morze Śródziemne, zwane Tetydą, które klinem wcinało się pomiędzy grupę kontynen­tów, dzieląc je na kompleks północny i południowy. Północny kompleks, zwany Laurazją, obejmował części dzisiejszej Azji, Europę i Amerykę Północną. Kompleks południowy, zwany Gondwaną, zaczął właśnie z początkiem trzeciorzędu rozpadać się na wiele części, z których powstały Afryka, Ameryka Południowa, Australia, Indie i Madagaskar oraz dzisiejsza Antarktyda, złożona z dwóch częścijOcean AUantycki, który wyłonił się między Afryką i Ameryką Południową oraz Europą i Ameryką Północną, był jeszcze wąski, wyglądał raczej jak bardzo długa odnoga. Nie mógł on jeszcze wywierać wpływu na klimat światowy.

Klimat na świecie w początkach trzeciorzędu był ciepły i nace­chowany obfitymi opadami. Łagodził go wpływ położonego przy równiku Morza Tetydy. Ponieważ obszary przybiegunowe nie były zajęte przez masy kontynentalne, nie mogło dojść do zróżnicowania temperatur na powierzchni Ziemi, i co za tym idzie, powstania

stałych obszarów chłodu. Morze przy biegunach pozostało dość ciepłe, na tyle ciepłe, że nie mogły rozwinąć się na tych obszarach pokrywy lodowe. Masy wodne oceanu światowego, napędzane siłą obrotu Ziemi, mogły swobodnie mieszać się i opływać bieguny. Klimat ziemski musiał więc w związku z tym być znacznie bardziej wyrównany niż dzisiaj, bo nie było tak gwałtownych różnic między strefami gorącymi i zimnymi. Ponieważ na brzegach kontynentów nie było także wówczas wysokich pasm górskich, które mogłyby odgradzać leżące poza nimi obszary lądów przed dopływem wilgot­nych mas powietrza znad oceanu światowego, opady rozkładały się mniej więcej równomiernie. Panował więc klimat umiarkowanie ciepły, wręcz cieplarniany, z temperaturami wahającymi się w prze­dziale od 20 do 25 stopni Celsjusza. Na północnych i południowych skrajach obydwu wielkich mas kontynentalnych temperatury były przypuszczalnie nieco niższe, lecz nawet w przybliżeniu nie spadały tak bardzo jak obecnie.

Taki klimat musiał sprzyjać rozwojowi lasów na wielkich obszarach, co bardzo dobrze potwierdzają znaleziska z początków trzeciorzędu. Wyrównanie warunków klimatycznych było jednak tylko pozorne: kontynenty nie znajdowały się bowiem w bezruchą podobnie zresztą jak to ma miejsce dziś. Aktywność skorupy ziemskiej rejestrujemy i w trzęsieniach ziemi i w erupcjach wul­kanicznych. Zjawiska te mówią nam w bardzo obrazowy sposób, że oprócz oceanu wodnego, pokrywającego 70 procent powierzchni Ziemi, mamy jeszcze inny, złożony z rozżarzonej, płynnej magmy, na której w postaci zakrzepłych skorup unoszą się bloki kontynen­talne. Dna oceanów pokryte są tylko cienką warstwą zastygłych law. Z obejmującego całą Ziemię systemu wielkich pęknięć zwanych ryftami bez przerwy wydobywa się na powierzchnię magma, która po zastygnięciu naciska na płyty skorupy ziemskiej dźwigające kontynenty, przesuwając je względem siebie jak kry lodowe. W innych znów miejscach ogniste wnętrze Ziemi wciąga nieprze­rwanie w głąb dna oceaniczne i części kontynentów.

Skorupa ziemska jest w ciągłym ruchu, Ruch ten można wykryć i zmierzyć za pomocą nowoczesnych, precyzyjnych instrumentów. Człowiek dawniej nie mógł go obserwować, bowiem brak było czujników rejestrujących ruchy tak wolne, obejmujące tak długie okresy czasu.

Współczesna geologia określa stan ruchomej skorupy ziemskiej mianem tektoniki płyt. Jednym z jej aspektów jest ruch płyt litosfery zwany dryfem kontynentów, ponieważ wskutek przemiesz­czania się płyt litosfery zmienia się też stale położenie unoszonych przez nie kontynentów. Z upływem dostatecznie długiego czasu niewielkie zmiany położenia kontynentów, w skali roku wynoszące tylko milimetry, sumują się w wielkie odległości. Przemieszczenie rzędu jednego centymetra rocznie oznacza już w ciągu miliona lat dystans 10 kilometrów, a w czasie 100 milionów lat aż 1000 km. Tak więc ruchy niewyczuwalne w skali ludzkiego życia przeniesione na skalę czasu geologicznego stają się dalekimi podróżami po powierzchni globu.

Tempo wędrówki kontynentów na wczesnotrzeciorzędowej Ziemi było przypuszczalnie dosyć, szybkie, ponieważ znajdowały się one wówczas w położeniu przyrównikowym. gdzie działanie siły od­środkowa Je&tiiaiwieksze. W ciągu następnych milionów lat oblicze Ziemi ulegało głębokimzmianom. Kontynent północny rozpadł się na dwa bloki, z których jeden, Ameryka Północna, przedryfował w kierunku północno-zachodnim, drugi zaś, Eurazja, bardziej w kierunku północno-wschodnim, obracając się w ten sposób, że Europa pozostała jeszcze dosyć blisko równika, podczas gdy część wschodnioazjatycka skręciła w kierunku północno-wschodnim. Ocean Tetydja stawał się przy tym w swojej części wschodniej coraz szerszy, zaś ty: części zachodniej ulegał zwężeniu.

Jeszcze większe zmiany zaszły w odniesieniu do kontynentu południowego. Poszerzały się pęknięcia, które doprowadziły do powstania samodzielnych bloków kontynentalnych dzisiejszej An­tarktydy i Australii. Oddzieliły się Indie, pozostawiając Madagaskar i wiele granitowych wyniesień w zachodniej części Oceanu Indyjs­kiego, będących resztkami dawnego kontynentu. Indie przedryfo- wały szybciej niż inne części kontynentu Gondwany ku północy i pod koniec wczesnego trzeciorzędu zderzyły się z cokołem kontynentalnym Azji w obszarze dzisiejszego Tybetu. Kolizja ta była tak wielka, że Tybet wyniesiony został do wysokości prawie 6000 m. Jeszcze wyżej wypiętrzone zostały łańcuchy górskie Hima­lajów w wyniku nacisku napierającego od południa kontynentu indyjskiego. Dawne brzegi Tetydy znajdują się dzisiaj w Himalajach na wysokości prawie 7000 m. Świadczą o tym odkrywane w skałach

lani

na tej wysokości małże, które żyły w ciepłej, płytkiej strefie brzegowej. Ich obecność na tej wysokości jest świadectwem ogrom­nych pionowych ruchów listosfery towarzyszących połączeniu Indii z Azją.

Wiele również wydarzyło się na zachodzie. Już we wczesnym okresie kredowym ery mezozoicznej, około 140 do 100 milionów lat temu, wyraźnie oddzielona od Afryki Ameryka Południowa dryfo­wała ku zachodowi. Wąski pomost lądowy łączył ją przez parę milionów lat z Ameryką Północną. Potem jednak został on przerwany i oba kontynenty rozdzieliło morze. Resztki tego wczes- notrzeciorzędowego pomostu to łuk wysp Wielkich Antyli z Kubą. Po tym podziale Ameryka Południowa stała się kontynentem-wyspą i w tym stanie pozostała ona, dryfując dalej ku zachodowi, aż do końca trzeciorzędu. Stała się w ten sposób obszarem ewolucyjnym równie odizolowanym jak Australia po oddzieleniu się od Antark­tydy i od południowego końca Ameryki Południowej.

Rezultatem dryfu Ameryki Południowej było powstanie Oceanu Atlantyckiego. Początkowo miał on postać wąskiej odnogi morskiej wcinającej się klinem od południa pomiędzy Afrykę i Amerykę Południową. Odnoga ta po oddzieleniu się Ameryki Północnej od Europy powiększyła się, przekształcając się w północny Atlantyk i w ciągu trzeciorzędu stała się drugim po względem wielkości oceanem na Ziemi. Ocean ten wywarł poważniejszy wpływ na klimat niż znacznie od niego większy Pacyfik. Wiele wskazuje na to, iż miał on także wpływ na ewolucję człowieka. To jednak będzie przedmiotem naszych szczegółowych rozważań w jednym z później­szych rozdziałów*' '

W tym miejscu wystarczy na razie stwierdzić, iż dryf kontynen­talny tak gruntownie zmienił położenie kontynentów w czasie trzeciorzędu, że po upływie 60 milionów lat tego okresu światowe warunki klimatyczne przedstawiały się całkiem inaczej niż na jego

początku. Dwa skutki przemieszczenia kontynentów miały tutó szczególne znaczenie. Jednym z nich było wypiętrzenie wysokich ! łańcuchów górskich, Alp i Himalajów, Gór Skalistych i Andów, które teraz kierowały ruchami mas atmosfery, drugi zaś dał znać

o sobie wówczas, gdy bloki kontynentalne znalazły się dostatecznie blisko biegunów. Przerwaniu uległa planetarna cyrkulaćja wód morskich, kierująca w polarne regiony znaczne ilości ciepła; Od tej chwili Antarktyda stała się pierwszą z mas lądowych, decydujących

o przebiegu następnych wydarzeń. Zajęła ona dokładnie centralne położenie na biegunie południowym i spowodowała powstanie wielkiego obszaru zimna.

Wytworzyła się wówczas wielka różnica temperatur pomiędzy subtropikalną Afryką i polarnym blokiem Antarktydy. Na półkuli północnej przebieg wydarzeń trwał nieco dłużej, gdyż żaden z pół* nocnych kontynentów nie zajął położenia biegunowego, otoczyły one natomiast obszar polarny, gdzie powstało Morze Arktycznć; Krawędzie Ameryki Północnej i Eurazji ułożyły się prawie1 jak pierścień wokół bieguna północnego, odgraniczając znaczną cżęść wód Morza Arktycznego od północnego Atlantyku lub północnego Pacyfiku. Wymiana wód pomiędzy tymi akwenami stała się możliwU tylko poprzez wąskie cieśniny.

Wynikiem takich przesunięć kontynentów było coraz silniejsze stopniowe ochładzanie się obydwu biegunów, co w rezultacie, jak się zakłada, doprowadziło do powstania biegunowych czap lodo* wych. Na biegunie południowym zaczęły one się tworzyć już przed 15 milionami lat, na biegunie północnym zaś około 6 milionów łat temu. Jednocześnie po zachodniej stronie obydwu Ameryk wypięt- rzyły się potężne, najdłuższe na Ziemi pasma górskie. Dryfujące ku zachodowi bloki kontynentalne sfałdowały na północy Góry Skalis­te, a na południu Andy. W Eurazji natomiast w wyniku zderzenia z blokiem kontynentalnym Indii powstał ciągnący się równoleż­nikowo łańcuch Himalajów. Także we wschodniej Australii doszło do powstania łańcucha górskiego, który jednak nawet w przybliżeniu nie osiągnął wysokości gór Ameryki i Azji.

Afryka pozostała jedynym dużym blokiem, na którym nie wystąpiły procesy górotwórcze. Wynika to z tego, że „pasywna” krawędź kontynentu afrykańskiego nie jest miejscem styku płyt litosfery, w którym dochodziłoby do wciągania dna oceanicznego

pod blok kontynentalny, jak to ma na przykład miejsce u zachodnich brzegów obydwu Ameryk. Jednak powoli i znacznie później niż pozostałe kontynenty także i Afryka włączyła się do ruchu płyt kontynentalnych. Ruch ten zaznaczył się jednak wyraźnie inaczej niż na pozostałych kontynentach. Jeden z kierunków nacisku kierował Afrykę pomału ku północy, powodując, że znaczna część tego kontynentu przeszła najpierw przez strefę tropikalną, a potem w strefę leżącą na północ od tropiku. Zachodnia Eurazja została przy tym tak zgnieciona, że jej południowa część uległa pokawał­kowaniu i zapadając się utworzyła basen Morza Śródziemnego. Część Eurazji leżąca na północ tego basenu została wydźwignięta i sfałdoWana. Powstały w ten sposób Alpy i Pireneje.

Pod tym względem Afryka jeszcze przypomina inne dryfujące kontynenty. Różni się jednak od nich zasadniczo innymi cechami. Podobnie jak kiedyś od wielkiego kontynentu południowego od­dzieliła się Ameryka Południowa, Madagaskar, Indie, Australia i Antarktyda, tak rozpadać się zaczęła również pozostała reszta, jaką stanowi obecna Afryka. Prawie wszystkie systemy wielkich pęknięć skorupy ziemskiej, zwane ryftami, leżą w głębiach oceanów. Tam nieprzerwanie tworzy się lub zapada w głąb skorupa ziemska. Jedyna transkontynentalna strefa ryftowa to system Wielkiego Rowu Afrykańskiego, biegnący przez Afrykę Wschodnią do Morza Czerwonego i ginący w południowo-zachodniej Azji Mniejszej. Jest to miejsce narodzin nowego oceanu, który w dalekiej przyszłości, za wiele milionów lat, zmniejszy Afrykę o dalszy fragment lądu. To potężne pęknięcie w kontynentalnym bloku Afryki jest szczególną cechą tego kontynentu i jednocześnie kluczem do zrozumienia ewolucji człowieka. Jeszcze nie pora na dokładniejsze omówienie tego problemu — potrzebne są nam dodatkowo inne elementy zarysowującego się dopiero obrazu.

Zmiany w położeniu bloków kontynentalnych stały się przyczyną trwałych zmian klimatycznych w czasie trzeciorzędu. Wyrównane, ciepłe i wilgotne warunki meteorologiczne ustąpiły miejsca klimatowi cechującemu się zmienną wilgotnością i znacznie większymi waha­niami temperatur.

Wszystko wskazuje na to, że rozprzestrzenianie się na dużą skalę obszarów trawiastych zaczęło się najpierw w Ameryce Pół­nocnej. Większa część tego nowego bloku kontynentalnego była

płaska i nizinna. Na zachodzie wznosiła się jednak wysoka bariera w postaci Gór Skalistych, zatrzymujących niosące deszcze wiai$ zachodnie. Po stronie Pacyfiku opady nasilały się wraz z rosnącą i wysokością gór, podczas gdy dalej na wschód — malały. Wilgotne masy powietrzne obszaru pacyficznego miały teraz już ograniczo­ny dostęp do centralnych połaci kontynentu północnoamerykańfe kiego. Spowodowało to kurczenie się obszarów leśnych i rozprzes­trzenianie się prerii. Tylko na południu letni monsun przynosił deszcz w ograniczonych ilościach znad Zatoki Meksykańskiej, jeśli słońce nagrzało centralne części kontynentu na tylte,. że ciepłe i wilgotne masy powietrza :z ; południa i południowego-wschodu mogły zostać pociągnięte wgłąb lądu. Nie były to jednak opady wystarczające do utrzymania wielkich kompleksów leśnych, ponie­waż główna masa tego bogatego w wilgoć ciepłego powietrza transportowana była dalej, nad obszar Oceanu Spokojnego. * Luka o szerokości ponad 1000 km oddzielała bowiem Amerykę Północną od Ameryki Południowej. Przesiąknięty wilgocią pasat swobodnie przechodził przez tę lukę, w niewielkim tylko stopniu skręcając w kierunku lądu. Podobnie jako źródło opadów me wchodził w rachubę północny Atlantyk, ponieważ dominujący nad nim system wiatrów zachodnich transportował wilgotne powietrzfe w kierunku Europy. Z tego też powodu w Europie, jak również w części Afryki Północnej, lasy utrzymały się znacznie dłużej niż w Ameryce Północnej. Warunki klimatyczne w Azji Centralnej zmieniły się początkowo na tyle, że mogły tam powstać stepy. Jednak ujemną stroną tego obszaru było jego wysokie położenie nad poziomem morza, gdyż blok indyjski naciskający na Azję i wypiętrzanie się Himalajów były powodem stałego podnoszenia się tych centralnie położonych terenów. Z kolei w kierunku Azji Południowo-Wschodniej wiał monsun. Tylko Australia znalazła się w warunkach korzystnych do rozwoju obszarów trawiastych. Jednak długotrwała izolacja tego kontynentu doprowadziła tam do domi­nacji całkiem innego szczepu ssaków, a mianowicie torbaczy.

Mogłoby się wydawać, że zwierzęta te stanowią rodzaj zaprze­czenia naszej koncepcji o roli obszarów stepowych. Przecież przy podobnym, jak gdzie indziej, przebiegu procesu stepowienia rozwój ssaków poszedł w zupełnie innym kierunku, co mogłoby oznaczać, że zewnętrzne warunki nie miały aż tak decydującego wpływu i nie

były tak istotne, jak można by sobie tego życzyć przy uzasadnianiu tak przekonującej koncepcji.

Jednak świat zwierząt Australii jest całkiem zgodny z naszą koncepcją i to w fantastyczny wręcz sposób. Rozwinęło się tam duże bogactwo form równoległych do ssaków w ścisłym znaczeniu tego słowa — ssaków łożyskowych, chociaż w przypadku ssaków australijskich chodzi wyłącznie o torbacze. Dlatego też fauna australijska stanowić może modelowy przykład tego, jak podobne warunki życiowe prowadzą do powstania podobnych form życia, nawet jeśli te pochodzą od zupełnie odmiennych przodków.

Ten australijski przykład wzmacnia więc naszą nową interpreta­cję, że to nie drapieżnictwo było przyczyną rozwoju biegaczy, szybkich koni i gazel, lecz podstawowa potrzeba podążania, przy minimum wysiłku, za sezonowo pojawiającym się pokarmem. Pośród australijskich torbaczy wykształciły się duże formy drapieżne, potrafiące szybko biegać, jak całkiem niedawno wymarły wilk torbowy. Brakuje jednak odpowiednio szybko biegających torbaczy po stronie ofiar. Fakt ten wydawał się początkowo dziwny i dys­kusyjny. Staje się on lepiej zrozumiały, jeśli uwzględnić, że w warun­kach środowiska naturalnego tego kontynentu, szczególnie na rozległych równinach i stepach środkowoaustralijskich, sezonowe wędrówki iiie miały większego sensu. Skąpe opady pojawiały się nieregularnie i w nie dający się przewidzieć sposób — raz tu, raz tam. Ponieważ Australia położona jest na skraju południowej strefy zwrotnikowej i rozciąga się raczej z zachodu na wschód, nie występują na tym kontynencie regularne pory suche i deszczowe. Zwierzęta roślinożerne musiały w związku z tym rozwinąć całkiem mne strategie przystosowawcze.

Odżywiające się trawą torbacze, szczególnie duże kangury, wyspecjalizowały się w najoszczędniejszym energetycznie sposobie przemieszczania się na krótkich dystansach i w możliwościach długiego przetrwania w trudnych warunkach. Koszt energetyczny skoku kangura w porównaniu z biegiem na czterech kończynach jest wyraźnie mniejszy. Taka technika ruchu jest jednak zawodna przy długim dystansie, lecz nie ma przecież potrzeby stosowania jej w tym celu. Jej skuteczność na krótkim dystansie wynika z elastycz­ności masywnych ścięgien w potężnie rozwiniętych kończynach tylnych. Przenoszą one jak sprężyna część energii powstającej przy

uderzeniu ciała o ziemię z jednego skoku na drugi. Jest rzeczą interesującą, że u dużych kangurów zasada poruszania się dwóch kończynach jest podobna jak u człowieka. Nawet jeśli ruch ten wygląda zupełnie inaczej, to istnieją pewne wspólne cechy, Wyraża się to w wykorzystaniu elastyczności ścięgien w kombinaty z dwunożnie wykonywanymi skokami. Chociaż kangury juz po kilkuset metrach przegrałyby wyścig z koniem czy gazelą,; .¡to przetrwały one selekcję ze strony drapieżnych torbaczy j nawet prześladowania polujących z dużym powodzeniem psów, przywieś zionych przez człowieka w czasie wczesnej kolonizacji Australii, rozpoczętej przed około 40000 lat. Psy te, zwane dingOj są łożyskowymi ssakami, porównywalnymi z afrykańskimi likaonatfii i mniejszymi odmianami wilków z półkuli północnej. Przemawia to przeciwko poglądowi, że wilk torbowy i inne drapieżne torbacze były mniej sprawnymi łowcami w porównaniu ze swoimi nowocześ­niejszymi odpowiednikami z; Afryki^ i Azji w postaci wilków likaonów, hien i wielkich kotów.

Przykład Australii zawiera jeszcze jeden ważny fakt, który jest znacznie mniej znany niż wsparte na ogonie skoki kangurów ną kończynach tylnych. Jest nim sposób podwójnego przetrawiania pokarmu, którego szczegóły odpowiadają skomplikowanej budowie żołądka przeżuwaczy. Wielkie kangury posiadają także wielo- komorowe żołądki zasiedlone przez mikroorganizmy. Przeżuwają one wielokrotnie pokarm i dzięki temu mogą dobrze wykorzystywać ubogie w składniki odżywcze a bogate w krzemionkę trąwy Spinifex, znacznie lepiej, niż sprowadzone z Europy owce. Z tego to powodu kangury, stanowiące dla owiec konkurencję na pastwiskach, 5% bezwzględnie tępione i odstrzeliwane przez farmerów. Kangury i przeżuwacze znajdują się na najbardziej od siebie oddalonych końcach drzewa rodowego ssaków i mimo tego rozwiązały one w prawie identyczny sposób problem przyswąjalności ubogich w składniki pokarmowe twardych traw regionu tropikalno-sub- tropikalnego. Fachowe określenie „konwergencja” w niedostatecz­nym stopniu opisuje tę wręcz fantastyczną zbieżność, która umoż­liwia nam teraz znacznie konkretniejsze podejście do oceny zdarzeń, jakie miały miejsce w końcu okresu trzeciorzędowego w Afryce.

Również i tu rozwinęły się obszary trawiaste, jednak w mniej korzystnych warunkach niż w Ameryce Północnej. Gdy tam klimat

pozostał w miarę umiarkowany, to Afryce, w związku z ruchem kontynentu, przypadły w tym czasie w udziale drastycznie eks­tremalne warunki klimatyczne. Okresy ulewnych deszczy zenitalnych zastępowały pustynne wręcz susze. W tropikalnych warunkach składniki pokarmowe wypłukiwane były z gleby znacznie szybciej niż w umiarkowanych szerokościach geograficznych. Tam z obumar­łych traw i składników mineralnych gleby tworzyła się pod powierz­chnią ziemi ścisła mieszanina zwana próchnicą (humusem), stano­wiąca bardzo szczególny rodzaj materii nieożywionej. Mikroorga­nizmy przerabiają nieustannie ten organiczny materiał, tworzony przez rośliny stepowe. Do dziś nie udało się jeszcze precyzyjnie opisać próchnicy, gdyż jej skład ulega ciągle zmianom w zależności od miejsca i czasu powstania. Decyduje ona o żyzności gleby, a prawie całkowicie jej brak w zmiennych pod względem wilgotności obszarach tropikalnych. W wyniku panującej przez cały rok wysokiej temperatury tempo rozkładu materii organicznej jest tam tak wysokie, że nie ma ona możliwości utworzenia warstwy próchnicy, która jako czamoziem cechuje strefy większej naturalnej żyzności gleby. Przeciwnie sprawy się przedstawiają w tropikach.

Ługowane i nadmiernie eksploatowane gleby zmieniają się w zawierający żelazo lateryt, co dodatkowo zmniejsza ich żyzność. Tylko wówczas, kiedy w glebie znajduje się dostateczna domieszka piasku, proces tworzenia się laterytu jest zahamowany. Jednak wówczas łatwiej przenika przez glebę woda opadowa i wymywa z niej roślinne składniki pokarmowe. Wartościowe składniki mineral­ne, jak fosforany i związki azotu, stają się rzadkie, podczas gdy wzrasta zawartość kwasu krzemowego. To właśnie wydaje się być istotą problemu, z którym musiały zetknąć się przeżuwacze od czasu, gdy na kontynencie afrykańskim rozpoczęło się zanikanie lasów wypieranych przez stepy. Te ostatnie były coraz uboższe w glebowe składniki pokarmowe, podczas kiedy lasy pozwalały chociaż utrzymać obieg tych składników, nawet jeśli ich wkład do gleby był raczej niewielki.

Reakcją na zubożenie pokarmu w składniki odżywcze było jego efektywniejsze wykorzystywanie dzięki mikrobom. W rezultacie przeżuwacze stanęły wobec całkiem innych wymogów środowisko­wych w porównaniu z końmi. Im bardziej Afryka dryfowała w kierunku równika, tym wyraźniejszy stawał się klimat tropikalny

0 zmiennej wilgotności i tym istotniejszy także problem zaopatrzenia w składniki odżywcze. Lasy nie były się w stanie dłużej utrzymać

1 za wyjątkiem względnie niewielkich połaci w centralnym Kongo i zboczy gór nawadnianych dostatecznie opadami z konwekcji termicznej, zanikły. Afryka zaczęła wysychać i tendencja ta trwa, jak wiadomo, do dziś. Była ona jednak wielokrotnie przerywana i na wiele tysięcy lat odwracana. Również i to ma swoje uzasadnienie w dryfie kontynentów. Powód dało wydarzenie, jakie miało miejsce w odległym regionie karaibskim.

NARODZINY PRĄDU ZATOKOWEGO

W ciągu ostatnich milionów lat okresu trzeciorzędowego klimat Ziemi stał się wyraźnie suchszy. Wraz z przemieszczaniem się kontynentów w kierunku biegunów doszło do powstania znacznych różnic temperatur pomiędzy pasem tropikalnym a obszarami polarnymi. Miały one wpływ nie tylko na zwiększenie sezonowych różnic klimatu i wyraźne wyodrębnienie się światowych stref klimatycznych, lecz również na długotrwałe zmniejszenie się opadów atmosferycznych. Ponadto tworzące się w tym czasie biegunowe czapy lodowe wiązały duże ilości wód opadowych. Antarktyda uległa tak silnemu zlodowaceniu, że lód pokrył praktycznie cały kontynent. W rejonie bieguna północnego zlodowacenie nie było tak znaczne, ponieważ jego centralną część zajmował Ocean Lodowaty. Masy lądolodu skoncentrowały się w związku z tym na krawędziach kontynentów otaczających ten ocean i na dużych wyspach, takich jak na przykład Grenlandia.

W zbiorowiskach dużych zwierząt zapanował ruch. Wskutek nasilającego się przesuwania stref klimatycznych wielu gatunkom i szczepom udało się wywędrować z obszarów macierzystych i zająć nowe terytoria, które w międzyczasie stały się być może nawet dogodniejsze. Wymarła jednak część fauny dużych ssaków strefy tropikalnej, ponieważ nie wytrzymały one zbyt drastycznych zmian klimatu. Skurczenie się obszarów leśnych stworzyło zagrożenie dla dalszego istnienia żyjących tam gatunków. Coraz bardziej zagęsz­czone populacje zwierząt szukały warunków do życia na coraz

mniejszej powierzchni. Jak wiemy z naszych dzisiejszych wyspowo występujących resztek środowisk naturalnych, im mniejszy jest ich obszar, tym trudniej utrzymać na nim pierwotny skład ga- tunkowy.

Kopalne znaleziska dowodzą, że z końcem trzeciorzędu wielkie ssaki osiągnęły szczyt swojego rozwoju i że wkrótce wiele ich grup wymarło. Nie znamy żadnych współczesnych bliżej z nimi spokrew­nionych form i jedynie szczątki kopalne świadczą o licznym występowaniu ich populacji w przeszłości. Jeśli więc rozpad kon­tynentów był przez miliony lat czynnikiem powodującym wzrost bogactwa gatunkowego, to coraz bardziej różnicujące się teraz warunki klimatyczne stopniowo zaczęły zagrażać temu procesowi.

Całkiem nagle nastąpił jednak wielki przełom. W krótkim czasie, wręcz błyskawicznie z geologicznego punktu widzenia, doszło do powstania sytuacji odwrotnej; Ponownie nasiliły się opady atmosferyczne, poziom morza, który pod koniec trzeciorzędu był obniżony o co najmniej 100 m, podniósł się tak gwałtownie, że na granicy Atlantyku i wyschniętej niecki Morza Śródziemnego doszło do powstania największego Wodospadu wszechczasów. Niewyob­rażalne wprost masy wód Atlantyku wlewały się przez próg Gibraltaru i w ciągu kilku tysięcy lat wypełniły basen Morza Śródziemnego, którego wody pod rozpalonym zwrotnikowym słońcem wyparowały w ciągu poprzednich kilku milionów lat. W wyniku parowania na dnie osadziły się grube pokłady soli kamiennej. Dowodzą one, iż przez kilka milionów lat dno Morza Śródziemnego było rzeczywiście suche.

Co się stało, że doszło do tych zmian o nieomal katastrofalnym charakterze? Ich przyczyna znajdowała się parę tysięcy kilometrów dalej na zachód, wszystko zaś zaczęło się około 2,6 do 2,8 miliona lat temu. Pomiędzy Meksykiem a północnym krańcem Ameryki Południowej pojawiła się grupa wulkanów. Rosły one nieprzerwanie, aż z ich łańcucha utworzył się pomost lądowy, który zamknął" Przesmyk Panamski i ponownie połączył rozdzielone od wczesnego trzeciorzędu kontynenty Ameryki Północnej i Południowej.

Skutkiem połączenia się obu Ameryk były globalne zmiany klimatyczne, zachodzące nie jak zwykle powoli, lecz tak nagle, że istoty żywe nie miały dostatecznie dużo czasu, by się do nich stopniowo przystosować. Wynikiem połączenia Ameryk były bo­

wiem narodziny najważniejszego prądu morskiego, zwanego Prądem Zatokowym. j

Wzdłuż równika prawie nieprzerwanie wieje pasat. Niesione nim masy powietrza wyrównują różnice ciśnienia, powstające pomiędzy równikiem i zwrotnikami. Tam, gdzie słońce stoi w zenicie, nagrzane powietrze unosi się w górę i powstają przyrównikowe obszary niskiego ciśnienia. W strefach zwrotnikowych to nagrzane powietrze ponownie opada, w wyniku czego ciśnienie atmosferyczne wzrasta i powstają niezwykle stabilne obszary wysokiego ciśnienia, odgraniczające północne i południowe pasy światowych pustyń. Od tych subtropikalnych stref wysokiego ciśnienia masy powietrza kierują się ponownie w stronę równika, jednak tym razem blisko powierzchni Ziemi. Obrotowy ruch Ziemi przesuwającej się pod bezwładnymi masami powietrza powoduje ukośne w stosunku do równika ruchy tego powietrza zwane pasatami, skierowane zawsze ku słońcu w zenicie.: Były to właśnie te dobre, niezawodne wiatry epoki żaglowców, wiejące miesiącami z prawie niezmienną siłą w jednym kierunku. Przychodzą one w zależności od półkuli z północnego wschodu lub południowego wschodu i w związku ze swoim stałym charakterem przesuwają jednocześnie w obszarze równikowym podgrzane masy wód oceanicznych. Są to właśnie ciepłe prądy okołorównikowe Pacyfiku i centralnego Atlantyku.

Na obszarze Oceanu Indyjskiego układ wiatrów w związku z nierównomiernym rozkładem powierzchni lądu i wody wygląda inaczej. W okresie silniejszego nagrzania powierzchni kontynentu azjatyckiego powstaje tam wiejący w kierunku lądu wiatr, zwany monsunem.

Przed powstaniem środkowoamerykańskiego pomostu lądowego ciepłe masy wód równikowego Atlantyku przemieszczały się w miarę swobodnie w kierunku Pacyfiku, ponieważ obydwa oceany nie były od siebie oddzielone. Pomost lądowy zmienił radykalnie tę sytuację. Jego skutkiem było powstanie gigantycznego spiętrzenia ciepłych wód w obszarze Karaibów i Zatoki Meksykańskiej. Niesione pasatem ciepłe wody tłoczone były bowiem teraz do zamkniętego obszaru. Ponieważ napływały one przede wszystkim z pasatem od południowego wschodu wzdłuż północnych wybrzeży Ameryki Południowej, jedyną drogą wyjścia był kierunek północny. Gigan­tyczny wir dzisiejszego Morza Sargassowego jest pozostałością

owego wielkiego spiętrzenia ciepłych wód, potężny zaś prąd, który wziął z niego początek, zaczął wielką cyrkulację oceaniczną skiero­waną ku północy, gdy masy wody nie mogły już wytrzymać stałego naporu wiatru.

Prąd ten przemieszcza się początkowo wzdłuż wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej, by w rejonie Nowej Fundlandii

napotkać na podwodny próg, w którego okolicach płynące ku gafridniowi lodowate wody Morza Arktycznego blokują drogę wodom ciepłym. Tam, gdzie te dwie różne masy wód spotykają się j częściowo mieszają, powstały najbogatsze rybne łowiska świata. Ma obfitych odłowach spotykają się na Ławicy Nowofundladzkięj i,dalej, ku północnemu wschodowi, koło Islandii, floty rybackie ze wszystkich stron świata. Ruch obrotowy Ziemi i wynikająca z niego tzw, siła Coriolisa łącznie z dominującym systemem wiatrów zachodnich odchylają od tego miejsca prąd zatokowy coraz silniej ku wschodowi, tak, że kieruje się on do wybrzeży Europy Północno- § «Zachodniej i opływając je przemieszcza resztki swoich wód aż do Przylądka Północnego i Morza Arktycznego. ul, Przemieszczenie ciepła w północny obszar polarny miało oczywiś­cie «dalekosiężne skutki. Nagromadzone w tej strefie masy lodu zaczęły topnieć pod wpływem cieplejszych wód. Ponadto cieplejsze wody w czasie swojej drogi ku północy parowały znacznie inten- I sywniej niż wody zimne. Stabilne warstwowanie termiczne wód | oceanicznych, odpowiadające mniej więcej szerokości geograficznej, uległo na północnym Atlantyku naruszeniu i przekształceniu w sys­tem przemieszczających się względem siebie mas wodnych o różnych temperaturach. Rezultatem tego zjawiska było topnienie lodu na iielkim obszarze i związany z tym wzrost poziomu morza oraz zwiększona intensywność opadów atmosferycznych od umiarkowa­nej szerokości geograficznej po strefę tropikalną. Im bardziej na północ docierały niesione prądem zatokowym ciepłe wody, tym efekty te były silniejsze — i odwrotnie. pyTaki był przed około dwoma milionami lat początek epoki >|iSdQwcowej, czyli plejstocenu» Jak dziwnie by to nie brzmiało, epoka lodowcowa rzeczywiście zaczęła się od okresu ciepła. Powolna JSZbudowa lodowców uległa raptownemu zahamowaniu, zmienił się klimat na świecie. Zmiany te najprawdopodobniej objęły również obszar przy biegunie południowym, gdzie wzmogło się topnienie wielkiego nagromadzenia gór lodowych. Jednak gruba czapa lodowa Okrywająca kontynent Antarktydy pozostała nienaruszona, ponie­waż w przeciwieństwie do sytuacji w strefie arktycznej do Antark­tydy nie docierał żaden ciepły prąd morski.

^««Antarktyda jest wyspą położoną centralnie na południowym oceanie. Masy wodne, które pod wpływem silnych wiatrów zachod­

nich okrążają w strefie 40 stopnia południowej szerokości geograficz­nej przylądek Horn (tzw. ryczące czterdziestki) skutecznie tamują wpływ ciepłych prądów na ten kontynent. Uwidacznia się tu dobrze znaczenie przesunięć kontynentów. Bez pozornie niewielkich zmian, jakimi było powstanie w strefie arktycznej zamkniętego obszaru morskiego zamiast obszaru kontynentalnego i połączenie kontynentu północnoamerykańskiego z południowoamerykańskim w tej szcze­gólnej kombinacji, klimat światowy wyglądałby zupełnie inaczej. Nie doszłoby do rozwoju epoki lodowcowej.

Na razie świat był w tym okresie jeszcze dość odległy od zlodowaceń. Kiedy powstały przed 2-3 milionami lat Prąd Zatokowy wprowadził do atmosfery dodatkowe masy pary wodnej, efekt cieplarniany ponownie złagodził klimat Ziemi. Jednak dla wielu gatunków to rozszerzenie się obszarów leśnych u schyłku trzecio­rzędu przyszło za późno. Ich populacje były zbyt małe, aby przetrwać i wymarły, zanim zmiany te spowodowały powstanie korzystnych warunków życia.

Stepy i sawanny odpowiedziały na zwiększone opady intensyw­niejszym wzrostem. Łasy nie były w stanie wyprzeć roślinności tych stref z zajmowanych przez nią obszarów, gdyż powstające w tym czasie łańcuchy górskie i utrzymujące się sezonowe różnice klimatu skutecznie hamowały rozwój wyrównanych, ciepłych i wilgotnych warunków pogodowych, sprzyjających rozwojowi roślinności drze­wiastej.

Niezwykle bujnie rozwinęła się sawanna afrykańska, na którą powinniśmy teraz zwrócić szczególną uwagę. Przyczyniło się do tego inne wydarzenie geologiczne, w wyniku którego Afryka Wschodnia stała się obszarem zupełnie wyjątkowym. Wydarzeniem tym był wspomniany już rozłam skorupy ziemskiej, zwany systemem Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Gwałtowna aktywność wulkanicz­na wydobyła tu na powierzchnię wielkie masy lawy i popiołu. Pokryły one strefę, ciągnącą się wzdłuż rowu, mineralnymi skład­nikami odżywczymi pochodzącymi z głębszych warstw Ziemi, podczas gdy na prawie wszystkich pozostałych obszarach ilość ich się zmniejszała. Sawanny Ameryki Południowej i Australii, a nawet strefa sawannowa pozostałej części kontynentu afrykańskiego, jałowiały w tym czasie coraz bardziej z braku dopływu od milionów lat nowych składników pokarmowych, a gleby ulegały coraz

mocniejszemu wypłukiwaniu. Wielkie ssaki żyjące na tych trawias­tych obszarach popadały w coraz większe kłopoty. Jakość ich pokarmu pogarszała się, zmniejszała się również jego ilość, ponieważ częstsze deszcze silniej jeszcze niż poprzednio wypłukiwały z gleby składniki mineralne. Schyłek trzeciorzędu oznaczał koniec wielu wielkich ssaków w Ameryce Południowej i Australii. W Afryce natomiast doszło do ich ponownego rozwoju, który koncentrował ąję na Wyżynie Wschodnioafrykańskiej z jej wulkanicznymi glebami i 'bpgactwem składników mineralnych. Obszar ten stał się więc ośrodkiem nowego rozwoju i postępu ewolucyjnego.

KLIMATYCZNA HUŚTAWKA EPOKI LODOWCOWEJ

Afryka była jednym z najważniejszych ośrodków rozwoju dużych ssaków. Nie chodzi tu tylko o faunę współczesną, tak charakterys­tyczną dla tego kontynentu, lecz także o liczne kopalne szczątki zwierząt, które dały początek dzisiejszej tzw. megafaunie. Duże ssaki afrykańskie wywędrowały na Bliski Wschód i do Azji Południowej, rozprzestrzeniły się okresowo na znacznych obszarach Europy, by następnie wycofać się ponownie do regionów położonych na południe od Sahary. Ta nie mająca sobie równej megafauna nie występuje w gęstych, gorących lasach Kotliny Kongo, lecz na Wyżynie Wschodnioafrykańskiej, dokładnie w strefie wielkiego rozłamu skorupy ziemskiej.

Tutaj znajdują się dowody wczesnego rozwoju przodków czło­wieka, tutaj też odkryte zostały najstarsze szczątki zaliczane do naszego gatunku. Czy to ścisłe przestrzenne powiązanie afrykańskiej megafauny z rozwojem form ludzkich jest przypadkowe? Czy jest tylko przypadkiem, że linia rozwojowa od delikatnie zbudowanych australopiteków do człowieka wyprostowanego (Homo erectus) i w końcu do właściwiego człowieka (Homo sapiens) wiedzie początkowo tak wyraźnie poprzez wschodnioafrykańską sawannę u podnóża wulkanów i wzdłuż systemu rowów tektonicznych, by potem, po wyjściu z Afryki, przeżyć największy rozkwit poza tym kontynentem? Pytania te tworzące wątek całego tematu nasuwają się obecnie ponownie w związku z problemem rodowodu człowieka.

Brak nam jednak jeszcze elementów, które mogłyby uzupełnić

mozaikę przedstawiającą nowy obraz genezy rodzaju ludzkiego. Wyjaśnienia i rekonstrukcji wymagają dalsze ważne etapy ant- ropogenezy, a dopiero potem możemy się poważyć na zaprezen­towanie syntetycznego obrazu tego procesu.

Jeden z tych etapów miał miejsce w Afryce Wschodniej w okresie lodowcowym/ Zwiększone w tym czasie opady sprzyjały tam bujnemu wzrostowi traw, a co za tym idzie, rozwojowi zwierząt trawożemych. Wielkiej zmianie nie uległy jednak warunki na okrojonych terenach leśnych, gdzie znalazły swoją ojczyznę goryle i szympansy, które zharmonizowały w dostatecznym stopniu swoje ekologiczne wymagania z licznymi innymi naczelnymi, co umożliwiło im trwałe przebywanie ze sobą i obok siebie.

Przedstawiciele linii człowiekowatych byli w tym czasie w trakcie procesu przystosowywania się do życia w stepie. Z małych austra- lopiteków powstały bardzo już do człowieka pod wieloma względami podobne całkowicie wyprostowane formy naczelnych, których ewolucja wiodła do człowieka współczesnego. Co właściwie po­wstrzymywało je przed szukaniem schronienia w ponownie od­radzającym się środowisku leśnym? Dlaczego coraz dalej wnikały one w sawannę pełną wielkich ssaków, w tym także ogromnie niebezpiecznych wielkich kotów i stadnie polujących hien wyposa­żonych w mordercze uzębienie, których przejmujące wycie wypeł­niało noce? Stada zwierząt dzisiejszej sawanny wschodnioafrykańs- kiej dają tylko niewielkie wyobrażenie o bogactwie zwierzyny tego obszaru na progu epoki lodowcowej. Step ten był z pewnością pełen niebezpieczeństw. Wcześni przedstawiciele rodzaju ludzkiego typem budowy ciała nie sprawiali wrażenia istot dominujących w tym otoczeniu.

Obecnie wśród tych wczesnych form ludzkich wyróżniamy dwa gatunki — Homo habilis i Homo erectus.

Rozwój Homo habilis zaczął się około 1,8 do 2 milionów lat temu. Przypada on zatem na czas zmian związanych z początkiem epoki lodowcowej. Homo habilis był liczącym około 40 kilogramów wagi ssakiem naczelnym, który już się wyprostował, przypominając tym człowieka. Jego mózg osiągał objętość 500 do 800 cm3. Znaleziska towarzyszące szczątkom kostnym tych istot wskazują na to, że dzięki powiększonemu mózgowi potrafiły one używać prostych narzędzi z kamienia i przypuszczalnie także z drewna. Umiejętność

tę podkreśla nadana tym formom ludzkim nazwa gatunkowa „habilis”, czyli „zdolny”. Z wielkości i budowy zębów można wywnioskować, że Homo habilis spożywał z pewnością więcej mięsa niż australopiteki.

Istotne zmiany zaznaczyły się w budowie czaszki. Strefa czołowa zyskała na wysokości i przez to powiększyła się przestrzeń, którą mogła zająć teraz kora mózgowa (neocortex). W tym obszarze mózgu dochodzi do kojarzeń, które opisujemy jako „inteligencję”, „myślenie” czy „życie duchowe”.

Jeszcze wyraźniej zaznacza się ten trend rozwojowy u drugiego przedstawiciela rodzaju ludzkiego, Homo erectus, czyli „człowieka wyprostowanego”, stanowiącego następne ogniwo w łańcuchu rozwojowym wiodącym do człowieka współczesnego. Pojawia się on przed około 1,5 milionami lat. Objętość mózgu człowieka wyprostowanego zaczyna przekraczać już 1000 cm3. Strefa czołowa czaszki jest wyraźniej zaznaczona, a okolica ust znacznie krótsza. Istoty te z całą pewnością opanowały umiejętność posługiwania się narzędziami. Ich rozwój zbiega się w czasie z wymarciem australo- piteków, które najwyraźniej nie potrafiły przystosować się do nowych warunków. Droga do uczłowieczenia związana była z prze­łomową zmianą, jaką było ostateczne spionizowanie ciała. Nasilanie się tego procesu miało decydujący wpływ na zewnętrzny wygląd form ludzkich.

Homo erectus był pierwszym przedstawicielem rodzaju ludzkiego, jaki opuścił Afrykę. Przed ponad milionem lat grupy tych istot wywędrowały stąd do Azji Południowo-Wschodniej i paręset tysięcy lat później do Chin Północno-Wschodnich i Europy Zachodniej. Wiele zatem musiało się dziać w tej pierwszej fazie epoki lodow­cowej. Homo erectus osiągał już przeciętną masę ciała około 50 kg i był wyraźnie silniejszy w porównaniu ze swoimi przodkami.

W tym krótkim w skali historii Ziemi przedziale czasu, obej­mującym niecałe pół miliona lat, dokonało się decydujące przejście od australipiteka do człowieka. Takiego wysokiego tempa ewolucji nie notuje się w odniesieniu do żadnego wcześniejszego etapu rozwoju naczelnych w okresie trzeciorzędu. Procesy zachodzące wcześniej na przestrzeni milionów lat odbyły się teraz w ciągu setek tysięcy lat, a może nawet w jeszcze krótszym czasie.

Przyjmuje się zazwyczaj, że przyspieszanie raz rozpoczętego

procesu uczłowieczenia dokonywało się samorzutnie. Wychodzi się przy tym z założenia, że każdy postęp przynoszący tak znaczny wzrost możliwości przetrwania stawał się podstawą do następnego kroku rozwojowego. Pogląd ten mimo swej powszechności nie znajduje potwierdzenia w dostępnych znaleziskach. Istotne zastrzeżenie budzi tu bowiem fakt, że neandertalczyk, który pojawił się po Homo erectus, wymarł bezpotomnie, mimo, że pod wieloma względami, w tym także pod względem wielkości mózgu, przewyższał człowieka współczesnego1.

Homo erectus, drugi przedstawiciel rodzaju ludzkiego, dotarł już milion lat temu do Azji Wschodniej. Także ta forma ludzka zniknęła w międzyczasie bez śladu, tak jakby nigdy nie istniała^ Należy zatem powątpiewać w poprawność samorzutnie przyspie­szanego, linearnego rozwoju człowieka. Zbyt wiele sprzeczności rzuca się tu w oczy: dlaczego człowiek współczesny miałby wyjść z Afryki dopiero przed mniej niż 100000 lat, jeśli jego przodkowie już od prawie dziesięciokrotnie dłuższego czasu żyli w Azji i Europie? Proces uczłowieczenia nie mógł w żaden sposób przebiegać szerokim frontem. Musiał się on odbywać w małych grupach, które wielo­krotnie oddzielały się od głównej linii rozwojowej. Proces ant- ropogenezy miał więc wyraźnie zygzagowaty przebieg.

Nie jest nawet pewne, czy rodzaj Homo ograniczał się do wspomnianych przedstawicieli. Być może żyły jeszcze inne formy należące do tego rodzaju, które pod względem gatunkowym były na tyle różne, że nie mogły się ze sobą krzyżować. Próba dalszego prześledzenia tej drogi kończy się wejściem w obszar niepewności. Dostępne znaleziska nie dają przekonywającego obrazu, gdyż nie można ich powiązać w spójną całość i wywieść jedno od drugiego. Wiemy tylko tyle, że przez dziesiątki lat neandertalczyk uznawany był za naszego przodka, dopóki nie wyjaśniło się, że należy on do wymarłej, ślepo zakończonej, bocznej linii ludzkiej. W jeszcze mniejszym stopniu są naszymi przodkami szympans i góryl, nawet jeśli pośród obecnie żyjących naczelnych są one bez wątpienia najbliżej z nami spokrewnione.

Czy oznacza to, że w naszych poszukiwaniach ścieżki rodowodu człowieka zabmęliśmy w ślepy zaułek? Porzućmy je ponownie na chwilę, by zająć się innym tropem: tropem konia.

Konie w Ameryce Północnej żyły miliony lat w korzystnych warunkach. Na odizolowanym, dryfującym w północnozachodnim

kierunku kontynencie, przeżywały one swój wielki rozkwit. Liczne znaleziska wskazują na mnogość gatunków koni na tym obszarze i wielką liczebność stad, żyjących na północnoamerykańskiej prerii. Załamanie okresu świetności nastąpiło wówczas, gdy pod wpływem Prądu Zatokowego zaczęły szeroko rozprzestrzeniać się lasy. Zmiana ta, która nastąpiła z początkiem epoki lodowcowej, nie trwała jednak zbyt długo. Sytuacja odwróciła się ponownie, gdy zwiększona w skali globu wilgotność atmosfery zmniejszyła stopień nagrzania tropikalnego Atlantyku. Obfite opady w średnich szerokościach geograficznych i pokrycie zielenią obszarów pustyń zmniejszyło różnice temperatur na świecie. Osłabła dynamika klimatu. Coraz więcej opadów w dużych szerokościach geograficznych przybierało w okresie zimowym postać śniegu, który w coraz mniejszym stopniu topniał podczas pochmurnych sezonów letnich. Szczególnie istotną rolę w tym procesie odegrała wyżyna Tybetu, której śnieżna pokrywa, utrzymująca się także częściowo latem, zmieniła albedo Ziemi. Osłabieniu uległ monsun i związany z nim transport ciepła. Na tybetańskim „Dachu Świata”, jak słusznie nazwano ten płasko­wyż, pozostawało coraz wiecej opadów śniegu podczas kolejnych zim i odpowiednio mniej było roztopów w następujących po nich okresach letnich.

Zmiany te zmniejszyły wpływ prądów oceanicznych na klimat i zwiększyły wpływy chłodnych zimowych obszarów wysokiego ciśnienia. Masy śniegu zamieniały się w lód. Pancerz lodu, który przedtem się skurczył, zaczął się ponownie rozrastać. Jednocześnie Prąd Zatokowy niósł coraz mniej ciepłych wód ku północy. Jego najbardziej na północ wysunięta odnoga sięgała tylko wybrzeży Hiszpanii. Morze Północne zamarzło, a Skandynawię pokrył lądo- lód. Zaczął on powstawać właśnie tu, a nie dalej ku północy na Syberii, gdyż niosące śnieg opady atmosferyczne przychodziły od morza, a nie z lądu. W ten to sposób rozpoczął się w plejstocenie pierwszy właściwy okres lodowcowy. Z Alp na ich przedpole spływały potężne lodowce. Były one jednak karzełkami w porów­naniu z masami lądolodu, które od Skandynawii utorowały sobie drogę przez wyschłe Morze Północne i Bałtyk aż po Nizinę Północnoniemiecką. Związane w lód masy wody były tak niewyob­rażalnie wielkie, że poziom oceanu światowego obniżył się o co najmniej 120 m.

Siłą rzeczy zmniejszyły się opady atmosferyczne, gdyż nieporów­nywalnie mniejsze były teraz pokrywy chmur. W gwiaździste zimowe noce tężał w lód nie tylko śnieg w górach, lecz na kilka metrów w głąb zamarzała i ziemia na nizinach pomiędzy Alpami i połu­dniowym skrajem północnoeuropejskiego pancerza lodowego. W wyniku gwałtownego zmniejszenia opadów powierzchni krain zamienionych w zimny step i tundrę nie pokrywała ochronna, ocieplająca warstwa śniegu. Porą zimową panowały zimne wyże. Przynosiły one mróz, jednak bez opadów śniegu. Doszło do powstania warstwy wiecznej zmarzliny, gdyż im głębiej sięgał mróz zimą, tym trudniej topniała zamarznięta warstwa latem. Lód wnikał więc w grunt coraz głębiej, tym łatwiej, im grubsza była warstwa humusu. Gleby stepowe wytwarzające obficie humus były najmniej odporne na działanie mrozu. Silne zahamowanie opadów spowo­dowało wyparcie lasów daleko poza granice dzisiejszej strefy umiarkowanej i zastąpienie ich tundrą. Lasy mogły przetrwać tylko w szczątkowej postaci w obszarze śródziemnomorskim, pozo­stającym pod wpływem łagodniejszego i obfitszego w opady klimatu związanego z . odnogą osłabionego Prądu Zatokowego. Wielkie obszary pokrył tam step piołunowy, jednak u podnóża gór i na osłoniętych stokach utrzymały się resztki lasów.

Miejsca te stały się ostojami zwierząt i roślin leśnych, terenami, na których rzeczywiście mogły się one „ostać”. Bez nich nie byłoby w Europie Środkowej tego bogactwa gatunków, które po ustąpieniu epoki lodowcowej ponownie zasiedliły nasz kontynent. Silne urzeź­bienie południa i południowego zachodu Europy w wydatny sposób sprzyjało przetrwaniu tam licznych gatunków. Nie jest rzeczą przypadku, że zasiedlenie Europy Środkowej przez przedstawicieli współczesnego człowieka pod koniec epoki lodowcowej skoncent­rowało się właśnie na tym obszarze.

Inny był przebieg wydarzeń w północno-wschodniej Eurazji. Do terenów północno-wschodniej Syberii nie docierały wilgotne fronty atmosferyczne, które traciły wodę na długiej drodze przez Azję Północną. Drobne zimowe deszcze nie były w stanie dostarczyć

dostatecznie dużo śniegu, który mógłby ulec zlodowaceniu. Dzięki temu obszary te nie pokryły się lodem. W wyniku obniżenia się poziomu morza dzisiejsza Cieśnina Beringa oddzielająca Azję od Ameryki Północnej stała się pomostem lądowym. Obszar wolny od lodu sięgał poprzez ten wąski pas lądu, zwany. „Beringią”,. po Alaskę, gdzie wysokie pasmo północnych. Gór Skalistych za­trzymywało opady nadciągające znad Oceanu Spokojnego.

Niewiele śniegu gromadziło się | w zacisznych miejscach po zawietrznej stronie tych gór. Dopiero dalej w głębi lądu zaczynała się kanadyjska tarcza lodowa — ogromna masa lodu, która łącznie z zamarzłym morzem rozciągała się przez Zatokę Hudsona aż po Grenlandię, ponieważ zamarznięte morze łączyło oba lądolody^ Po przeciwległej, wschodniej stronie Grenlandii lodowy pancerz po* krywał przez cały rok obszar Morza Północnego. Wystawały z niego tylko najwyższe szczyty Islandii, Spitsbergenu i niektórych mniej* szych wysp. Pokrywa lodu morskiego przechodziła w sposób ciągły w lodową pokrywę północnoeuropejską i zachodniosyberyjską. Skute lodem były także Góry Skaliste. Spływające z nich lodowce sięgały daleko ku południowi. Po stronie Pacyfiku dochodziły one aż do morza, jak dziś jeszcze w Cieśninie Prince’a Williama. Z pewnością utrudniały one poruszanie się wzdłuż brzegu.

Inaczej rzeczy się miały po drugiej stronie gór. Wiejący tam ciepły, spadający z wierzchołków pasm górskich wiatr, zwany chinookiem, kształtował klimat zbliżony do tego, jaki panował na północnych skłonach Alp. Jednak z jedną wyraźną różnicą: na północne krańce Alp padały znaczne opady przynoszone przez przechodzące nad Europą Środkową fronty atmosferyczne z pół­nocnego zachodu. Tylko przy silnej cyrkulacji południowej i połu­dniowo-zachodniej powłokę chmur rozrywał tu również spadający wiatr zwany fenem. Chinook nie miał jednak takiego przeciwstaw­nego frontu, gdyż od wschodu na obszar Gór Skalistych nie docierały żadne bogate w wilgoć chmury. Leżała tam bowiem potężna tarcza lodowa, a Atlantyk był oddalony o tysiące kilomet­rów. Z tego też powodu żadne większe języki lodowcowe nie spływały z gór ku wschodowi. Pozostał tam szeroki korytarz wolny od lodu. Stanowił on drogę niezwykle interesującej wędrówki, jaka odbyła się z Ameryki Północnej do Azji.

Na wędrówkę tę wyruszyły konie. Skorzystały one z warunków,

jakie stworzyła im tundra, podobnie jak mamuty, nosorożce włochate, jelenie olbrzymie i wiele innych dużych ssaków żyjących w tundrze epoki lodowcowej, o których będzie mowa później. Uzyskały one dzięki wspomnianemu korytarzowi kontakt z Azją Północno-Wschodnią, ponieważ Cieśnina Beringa stała się w tym czasie pomostem lądowym. Nieprzerwane pasmo tundry rozciągało się od prerii centralnej Ameryki Północnej poprzez korytarz leżący pomiędzy pokrywami lodowymi po północnej stronie gór Alaski po Azję Północno-Wschodnią i stamtąd wzdłuż skraju syberyjskiej tarczy lodowej aż po Europę. Ten trawiasty obszar uzyskał przez południoworosyjskie stepy połączenie z Azją Przednią. Tutaj, gdzie Półwysep Arabski wciska się pomiędzy Azję i Afrykę, i gdzie dziś rozciągają się wielkie pustynie, panowały w szczytowym okresie zlodowaceń warunki daleko korzystniejsze niż obecnie. Pas opadów sięgał wyraźnie dalej na południe niż dziś. Fronty wiatrów zachod­nich były wprawdzie znacznie słabsze, wystarczały jednak na pokrycie opadami regionu Morza Śródziemnego, Afryki Północnej i dużych połaci Sahary, co dzisiejsze pustynie zamieniło w step i otwartą sawannę.

Przed wędrującymi końmi otwierały się coraz to nowe pastwiska, ciągnące się aż po horyzont. Wędrując dzień i noc mogłyby one pokonać tę Uczącą 15 tysięcy kilometrów trasę zaledwie w kilka lat przy tempie przemarszu niewiele większym niż 10 km dziennie. Konie nie miały jednak celu, bo nie mogły wiedzieć, co się przed nimi znajduje, więc wędrówka ta musiała trwać zapewne przez wiele pokoleń. Niemniej w skali czasu ewolucyjnego, na której nawet kilka tysięcy lat znaczy nie więcej niż mgnienie oka, rozprzestrzenianie to dokonywało się bardzo szybko. Wędrówka odbywała się bez przeszkód, gdyż konie nie miały konkurentów. Reprezentowany przez nie typ przystosowawczy nie występował na obszarze Starego Świata, trawy były dobrej jakości, a przy cechującej te zwierzęta dużej wytrzymałości na pokonywanie długich dystansów górowały one z pewnością nad przeżuwaczami dopóty, dopóki pastwiska dostarczały bogatych w składniki odżywcze traw.

Po pewnym czasie konie dotarły w swej wędrówce do skraju Afryki. Dzisiejsza pustynia nie stanowiła wtedy dla nich żadnej przeszkody, gdyż na jej miejscu rozciągał się wówczas step. Zanim nań weszły, musiały jeszcze pokonać dzielącą je od niego suchą

strefę, na której jednak było dostatecznie dużo bogatych w trawę obszarów przypominających oazy.

Przydała się tutaj koniom szczególnie jedna z ich cech: potrzebują one znacznie mniej wody niż przeżuwacze. Te ostatnie są w związku z wysokim zapotrzebowaniem na wodę bardziej zależne od wodo­pojów. Tylko nieliczne gatunki przeżuwaczy charakteryzują się tak oszczędną gospodarką wodną, że mogą przez dłuższy czas nie pić. Ważne w procesie trawienia mikroorganizmy żołądkowe (orzęski) żyją w nim w czymś w rodzaju zawiesiny z siana. Odchody krów zawierają znacznie więcej płynu niż odchody końskie. Dlatego też konie mogą łatwiej wędrować po rozległych suchych obszarach niż zbliżone do nich rozmiarami i rodzajem pokarmu przeżuwacze, na przykład antylopy gnu. Bardzo blisko spokrewnione z końmi dzikie osły (ten sam rodzaj Equus) odznaczają się podobnymi właściwoś­ciami. Zwierzęta te przeżyły między innymi na ekstremalnie suchych i upalnych półpustyniach na obszarze dzisiejszej Somalii.

Gdzieś z początkiem epoki lodowcowej pierwsze konie znalazły się u progu Afryki i rozpoczęły zasiedlanie tego kontynentu. Nie były to znane nam duże, ciężkie zwierzęta, a raczej szybkie, lekko zbudowane formy, pod wieloma względami przypominające pier­wotne dzikie konie stepu środkowoazjatyckiego. Te dzisiejsze niewiele różnią się od swoich przodków. Ich małe, delikatne, lecz bardzo twarde kopyta wskazują na to, że potrafią one szybko biegać. Sylwetką przypominają kuce, typ ich uzębienia zaś świadczy

0 tym, że są to zwierzęta trawożeme.

Kiedy w trakcie swojej wędrówki konie te dotarły do Afryki Wschodniej, musiały się tam chyba natknąć na inne konie. Przecież na obszarze od południowej Etiopii po południowy kraniec Afryki

1 w półkolistej strefie ciągnącej się dalej aż po Afrykę Południowo- -Zachodnią i Angolę żyją zebry. Nisza ekologiczna koni mogła więc już być zajęta, kiedy pierwsze euroazjatyckie dzikie konie dotarły na skraj afrykańskiej sawanny. Chyba, że zebr tam w tym czasie jeszcze nie było. Skąd zatem się wzięły? W jaki sposób powstały? Czy zebry rozwinęły się w Afryce, czy raczej przywędrowały tam z innych kontynentów? Pytania te odwodzą nas od głównego tematu naszej książki, jednak odpowiedź na nie jest niezbędna dla ponownego podjęcia wątku rodowodu człowieka.

KONIE W PASKI

Zebry występują tylko w Afryce, na terenach leżących na południe od Sahary. Nie są znane żadne kopalne szczątki zebr sprzed epoki lodowcowej. Świadczy to jednoznacznie o tym, że zwierzęta te po raz pierwszy zasiedliły Afrykę w okresie lodowcowym. Podobnie jak inne konie zebry musiały pochodzić od północnoamerykańskich przodków. Pierwotny obszar swojego występowania przodkowie ci mogli opuścić dopiero wówczas, kiedy zmiany geograficzne w czasie epoki lodowcowej umożliwiły przejście pomostem lądowym Beringii. Do Afryki formy te mogły dotrzeć dopiero wtedy, kiedy obszary trawiaste uzyskały połączenie z tundrą ciągnącą się wzdłuż krawędzi lądolodu. Wydarzenia te miały miejsce u zarania epoki lodowcowej i ich przebieg opisaliśmy w poprzednim rozdziale. Droga koni była więc także drogą zebr. Nasze pytanie brzmi więc, czy konie dotarły do Afryki już jako formy pasiaste, czy też charakterystyczny wzór na skórze powstał dopiero po przybyciu ich na miejsce?

Wydaje się, że nie ma to żadnego związku z ewolucją człowieka. Jak więc uzasadnić czy też wytłumaczyć tę dygresję? Zależy to oczywiście od uzyskanego z tych rozważań wyniku — tego zaś na razie nie możemy zdradzić.

Wróćmy zatem do koni, które po rozprzestrzenieniu się na prawie połowie powierzchni Ziemi dotarły do Afryki. Czy były one pasiaste, czy nie — tego nie da się ustalić na podstawie kopalnych szczątków. Informują one tylko o tym, że koni i zebr z określonego przedziału czasowego nie da się odróżnić jedynie na podstawie

budowy szkieletu. Czyżby więc nasze pytanie było bezprzedmiotowe i miało pozostać bez odpowiedzi?

A jednak nie jest ono bezprzedmiotowe, a nasze poszukiwania odpowiedzi — płonne. Ślady ewolucji zawarte są nie tylko w ska­mieniałościach, lecz w nie mniejszym stopniu także w samych żywych organizmach. Ukształtował je proces ewolucyjny i przez to zachowały one związek z przeszłością. Jeśli uda się znaleźć od­powiednie podejście, droga do odtworzenia przeszłości musi sta­nąć otworem. Jak wielorakimi i wyrafinowanymi metodami dys­ponuje dzisiejsza nauka, pokazuje wyraźnie przykład z wykorzys­taniem mitochondriów omówiony w rozdziale 1. Chociaż w na­szych rozważaniach nad zebrami nie możemy zastosować tak finezyjnych metod, to uzyskany wynik będzie miał podobnie istotne znaczenie.

Wróćmy zatem do współczesności i przyjrzyjmy się dzisiejszym zebrom nieco dokładniej. Ich najbardziej uderzającą cechą jest pasiaste umaszczenie. Tylko zebry są pasiaste. Wszyscy pozostali przedstawiciele koniowatych, czy to konie właściwe, czy osły, nie mają takich pasów na ciele. Zanim Europejczycy nie wprowadzili do czarnej Afryki konia i osła — a stało się to w niezbyt odległym czasie — wszystkie konie, które żyły w Afryce na południe od Sahary i na półpustyniach wzdłuż Morza Czerwonego po Somalię, były formami pasiastymi, a więc zebrami. Dzikie konie żyjące poza Afryką i zdziczałe konie domowe, także te, które żyją na stepach i sawannach Ameryki Południowej w warunkach klimatycznych zbliżonych do panujących na afrykańskim obszarze występowania zebr, nie wykształciły nigdy pasiastego umaszczenia.

Ponieważ nasze konie domowe są bezpośrednimi potomkami azjatyckich koni dzikich, które, jak wcześniej powiedzieliśmy, dotarły do Eurazji z Ameryki Północnej pomostem lądowym Beringii, powinny one od czasu do czasu wykazywać w ramach cech atawistycznych ślady pasiastego umaszczenia, jeśli było ono cechą pierwotną ich przodków, zachowaną obecnie tylko u zebr. U nowszych form natomiast mogło ono zaniknąć w wyniku późniejszego rozwoju. Pręgi pojawiające się niekiedy na nogach koni różnią się wyraźnie od regularnego wzoru pasów charak­teryzujących zebry. Już samo to stwierdzenie przemawia mocno za tym, że pasy u zebr są cechą nową, wykształconą na obszarze

Afryki, nie zaś wyniesioną z północnoamerykańskiej ojczyzny. Zdziczałe mustangi w Ameryce Północnej wykazują wszelkie moż­liwe formy nieregularnego plamistego umaszczenia, przemieszanego także z kolorem białym, które jednak w najmniejszym stopniu nie przypomina pasiastego wzoru u zebr. Nie ma przeto żadnych wskazówek na to, że przyczyn rozwoju tej cechy u zebr doszukiwać się można poza Afryką.

Należałoby zatem spróbować wyjaśnić, na co w ogóle potrzebne jest zebrom pasiaste umaszczenie, zanim zapytamy o jego powstanie. Stwierdzimy jednak ze zdziwieniem, że odpowiedzi na to pytanie, jeśli nawet istnieją, są wysoce niezadowalające. W wielu podręcz­nikach i kompendiach problem funkcji pasów zebr jest po prostu pomijany. Inne odnotowują lapidarnie, że pozwalają one zebrom maskować się przed czatującymi na nie lwami lub łatwiej zniknąć w drgającym, gorącym powietrzu afrykańskiej sawanny.

Maskowanie się przed lwami? Te wielkie koty musiałyby mieć całkiem szczególne oczy, jeśli nie potrafiłyby rozpoznać zebr z powodu ich pasiastego wyglądu. Trudno jest więc zgodzić się z takim wyjaśnieniem. Przecież „zebry” na jezdniach maluje się po to, by miejsca te stały się szczególnie widoczne, a nie po to, by zamaskować na nich przechodniów przed oczami kierowców. Nigdy by nam przecież nie wpadło do głowy, aby za pomocą tak wyrazistego wzoru uczynić coś mało widocznym. Żadna z armii świata jak do tej pory nie wpadła na taki pomysł, by wzorem pasów zebr pomalować czołgi i pojazdy terenowe. Wzory maskujące kształty wyglądają zupełnie inaczej. Brak im regularności i precyzyj­nej powtarzalności składających się na taki wzór elementów, a to właśnie cechuje „pasiaki” zebr.

Paski zaczynają zamazywać kontury zebry w takiej odległości od obserwatora, że w drgającym powietrzu sawanny niewyraźne stają się również kształty gnu i innych antylop, a nawet potężnych bawołów. Na taką odległość Iwom nie opłaca się atak. Polują one z zaskoczenia, nie uganiają się za ofiarą, bo kosztowałoby je to zbyt dużo sił. Większość zdobyczy łapana jest nocą, kiedy to zapach i dźwięki są o wiele bardziej zdradliwe niż wzór ubarwienia ciała. Poza tym, mimo pasiastego wzoru, na wielu obszarach Afryki zebry są najczęstszą zdobyczą lwów i tylko z tego powodu można by wysnuć zupełnie odwrotny wniosek, że to właśnie dzięki

uderzająco wyraźnemu umaszczeniu stają się one częściej niż inne zwierzęta ofiarą lwów.

Cała historia staje się jeszcze bardziej zagmatwana, jeśli dodat­kowo uwzględnić fakt, iż straty w populacjach zebr spowodowane tym, że padają one częściej ofiarą lwów, są zbyt niewielkie, by wystarczyły choćby do wyeliminowania sztuk chorych i słabych. Naturalnemu przyrostowi stad zebr nie są w stanie przeszkodzić ani lwy ani ich inni naturalni wrogowie, jak: hieny, likaony i krokodyle (przy wodopojach).

Z punktu widzenia nacisku selekcyjnego powinno więc być obojętne, czy zebry są pasiaste, czy jednobarwne jak pozostałe dzikie konie. Ponieważ lwy, hieny i inne drapieżniki sawanny w żadnym wypadku nie ograniczają się do polowań na zebry, lecz zabijają także niepasiaste gnu i inne antylopy, czy potężniejsze od nich bawoły, należy zdecydowanie odrzucić pomysł, iż pasiasty wygląd miałby chronić przed atakiem drapieżników. To, co jest korzystne dla zebry, powinno chyba również służyć innym, a jednak nie mają one pasów.

Pasiastego umaszczenia nie da się zatem wyjaśnić teorią wrogów. Spróbujmy więc znaleźć jakiś inny punkt zaczepienia. Wychodzi on ze stwierdzenia, że zebra zebrze nierówna. Każda zebra ma nieco inny wzór pasów i na tej podstawie można odróżnić od siebie poszczególne osobniki, tak jak odróżnia się ludzi na podstawie wzoru linii papilarnych. Podobnie jak odciski palców różnią ludzi, tak samo paski mogłyby służyć wzajemnej identyfikacji osobników w stadzie. Wiadomo, że w rodzinnej grupie prowadzonej przez jednego ogiera poszczególne zebry wzajemnie się rozpoznają. Można udowodnić, że cechą rozpoznawczą są przy tym głównie pasy występujące w okolicy głowy.

Jednak i to nie rozwiązuje naszego problemu. Po pierwsze, jak to wie każdy hodowca, zwykłe konie także doskonale się rozpoznają i wcale nie potrzebują do tego pasiastych wzorów na głowie. Jeśli już takowy istnieje, to można go dodatkowo wykorzystać w tym celu, lecz nie jest to wymóg konieczny. Dlaczego zebry nie mogłyby się wzajemnie identyfikować w zwykły dla koni sposób?

Drugi kontrargument wydaje się jeszcze bardziej przekonujący. Są zebry, a raczej były, gdyż nie tak dawno zostały wytępione, u których pasiaste umaszczenie uległo znacznej redukcji. Wyraźne pasy zachowały się u nich tylko na głowie, jednak bez ostrych białych linii. Zebry te żyły na samym południu Afryki. Były to słynne kwagga, których wielkie stada pasły się na obszarze Przylądka Dobrej Nadziei. Wybite zostały przez Burów i tylko kilka muzeal­nych okazów pokazuje zebrę, która już prawie nie jest zebrą. Jeżeli pasy odgrywały tak istotną rolę w identyfikowaniu się osobników w stadzie, to dlaczego miałyby one utracić tę cechę? Jeśli u kwagga pasy w ogóle służyły temu celowi, to ich ślady na głowie i w tylnej części wystarczyłyby do jednoznacznego rozpoznania innego osob­nika w stadzie. Czyżbyśmy więc znowu stracili wątek? Okazuje się, że w zebrach kwagga tkwi znacznie więcej informacji. Z ich pomocą można bowiem dokonać przeglądu geograficznego zebr w Afryce, z którego wyłania się niesłychanie interesujący obraz.

Najbardziej na północy występująca zebra Grevy’ego ma pasy znacznie węższe niż bardziej na południe od niej żyjąca zebra stepowa, mająca znacznie szersze paski. W południowo-zachodniej Afryce występują zebry, których pasy są tak szerokie, że pomiędzy nimi wytworzyły się ponownie tak zwane pasy-cienie. Całkiem na południu kontynentu afrykańskiego na trawiastych wyżynach żyły wspomniane już zebry kwagga, które były prawie pozbawione pasów. Dopiero ostatnio udało się tak dokładnie prześledzić

i wyróżnić na poszczególnych obszarach tyle różnych rodzajów pasów u zebr, że umożliwia to wyjaśnienie struktury pokrewieństwa pomiędzy różnymi grupami tych zwierząt.

Okazuje się, że mamy do czynienia nie z jednym gatunkiem zebry reprezentowanym przez różne formy, a z trzema różnymi gatunkami.

Jeden z nich wyróżnia się bardzo wyraźnie nie tylko bardzo wąskimi pasami umaszczenia, lecz także oślim kształtem głowy. Jest

to zebra Grevy’ego z południowej Etiopii i północnej Kenii. Drugi gatunek to odznaczająca się szerokimi pasami zebra stepowa, której stada przemierzają Serengeti i obszar Masąjów-Mara. Zebrę stepową spotkać można aż po Zambezi. Trzecim gatunkiem jest zebra górska i blisko z nią spokrewnione formy z południa

i południowego zachodu Afryki. Gatunek ten charakteryzują pasy albo bardzo szerokie, rozdzielone pasami-cieniami, albo pasy wykazujące tendencję do zaniku. W rezultacie mamy w Afryce nie jeden gatunek konia, lecz trzy, nie licząc sprowadzonych przez człowieka koni europejskich, osłów, i dzikich osłów somalijskich. Wszystkie trzy są zebrami, chociaż w różnym stopniu, w zależności od rodzaju pasiastego umaszczenia.

Doszliśmy do odpowiedniego miejsca, by zająć się problemem powstania pasiastego umaszczenia. Źrebaki zebr rodzą się z pasami. Inaczej niż siwki, które jako źrebaki są jeszcze ciemne, potem stopniowo szarzeją, by w końcu zmienić maść na białą. U zebr barwa i wzór dorosłego umaszczenia wykształca się u źrebaka jeszcze w łonie matki.

Pasy powstają w ten sposób, iż strefowo wstrzymywana jest pigmentacja sierści. Barwnik (melanina) odpowiedzialny za ciemny kolor włosów nie odkłada się równomiernie, lecz na przemian: intensywnie (pasy ciemne) z okresowymi przerwami (pasy białe). Pytanie, czy zebry mają pasy czarne na białym tle (pasiaste siwki), czy odwrotnie (pasiaste karę) jest raczej bezprzedmiotowe, gdyż w rzeczywistości nie jest to ani tak, ani tak. Pierwotnie były one jednak ciemne, gdyż rozwój pasiastego umaszczenia wymagał pasmowego zaniku odkładanego barwnika. W ten sposób można więc uznać, że zebry są pokryte białymi pasami. Ważny w roz­wiązaniu tych sporów nad pasami jest fakt, że w procesie ich tworzenia nastąpiło zahamowanie odkładania się pigmentu, a nie jego powstawanie zupełnie od początku.

Na podstawie analizy koloru sierści można więc niewątpliwie wyprowadzić zebry od ciemno zabarwionych dzikich koni azjatyc­kich. A ponieważ pigmentacja musiała pasmami ulegać wstrzymaniu, aby mógł powstać charakterystyczny pasiasty wzór umaszczenia, istnieje niewątpliwie zależność szerokości pasów od punktu czaso­wego, w którym nastąpiło zahamowanie produkcji barwnika. Im wcześniej pasy były wytwarzane (w rozwoju embriona w macicy),

tym większa była ich szerokość, i odwrotnie. U wąskopasowych zebr Grevy’ego pasy powstają później niż u szerokopasowych zebr stepowych i zebr południowych. Jeśli teraz przyjąć, że późne wytwarzanie pasów odzwierciedla późniejsze ich pojawienie się w' rozwoju rodowym zebr, to rysuje się nam interesująca współ­zależność.

Zgodnie z tym założeniem wąskopasowa zebra Grevy’ego byłaby pod względem rodowodu młodsza od zebry stepowej, ta zaś z kolei młodsza niż kwagga, która stanowiłaby formę najstarszą. Jeśli wyniki tych rozważań nałożymy na geografię Afryki, to widać wówczas, że zebry, które dotarły najbardziej na południe i połu­dniowy zachód, są najstarszymi formami koni na tym kontynencie, wąskopasowe zebry Grevy’ego zaś — o najmniejszym rozprzest­rzenieniu na południe Afryki — formami najmłodszymi. Pomiędzy nimi znajdują się zebry stepowe. Rozważania te można posunąć jeszcze o krok dalej.

Na północny wschód od zebry Grevy’ego występuje inny przedstawiciel koniowatych, osioł somalijski. Należy on do grupy osłów, do których, jak już wspomniano, zbliżona jest zebra Grevy’ego. Osioł somalijski nie ma pasów charakteryzujących zebry, jednak ciemne pręgi na nogach wyraźnie wskazują na to, że ma on potencjalną możliwość rozwoju pasiastego umaszczenia ciała. Tak więc konie nie posiadające pasiastego umaszczenia lub pasiaste tylko w niewielkim stopniu żyją albo żyły na obu krańcach obszaru występowania zebr w Afryce. Czasowe następstwo pojawiania się pasiastego wzoru pokrywa się dobrze z geograficzną odległością od strefy, którą konie wkraczały do Afryki. Pozostaje jeszcze wyjaśnić funkcję pasiastego umaszczenia. Mimo znacznego postępu po­czynionego w badaniach nad zebrami daleko jeszcze do rozwiązania tego problemu. Można powiedzieć tylko tyle, że przyczyny po­wstania pasiastego wzoru wiążą się z Afryką, a mianowicie z ob­szarem leżącym pomiędzy południową Etiopią i regionem Przylądka Dobrej Nadziei. Całkiem na południu wzór ten był najwyraźniej zbędny, chociaż żyły tam także z pewnością lwy.

Zaskakujący przełom w długotrwałej dyskusji nad zagadnieniem znaczenia pasiastego umaszczenia zebr nastąpił w wyniku prac brytyjskiego badacza much JefTry’a Waage. Odbywał on podróż po Afryce Wschodniej w celu określenia rozmiarów zainfekowania

dzikich zwierząt zarazkami niebezpiecznej dla bydła zarazy nagana. W tym celu od słoni po antylopy dikdik wielkości zająca pobierano próby krwi i oceniano stopień zarażenia świdrowcami (trypanoso- mami) wywołującymi tę chorobę. Zgodnie z doświadczeniem dzikie zwierząta stanowią niezwykle ważny rezerwuar zarazków, z którymi bydło domowe sobie nie radzi. Świdrowce przenoszone są przez muchę tse-tse. Jedna z ich form, przenoszona także przez muchę tse-tse, wywołuje u człowieka śpiączkę. Dokładna znajomość naturalnego rozprzestrzenienia organizmów wywołujących zarazę nagana i śpiączkę ma oczywiście duże znaczenie w ocenie możliwości życia człowieka na obszarach występowania muchy tse-tse. Sukces lub porażka w zwalczaniu tych chorób zależą od znajomości tego zjawiska.

Jeffry Waage odkrył świdrowce we krwi słoni, których gruba skóra nie stanowi najwyraźniej pełnej ochrony przed ssącymi krew muchami tse-tse. Odkrył je również u bawołów i lwów, antylopy gnu oraz innych antylop i gazel. Jeden tylko licznie reprezentowany gatunek dużych trawożernych był nieomal wolny od świdrowców, a mianowicie zebry. Mucha tse-tse atakuje je widocznie tylko w niewielkim stopniu. Odpowiednio do swojej znacznej liczebności zebry powinny znaleźć się w czołowej grupie zwierząt w wysokiej mierze zarażonych świdrowcami. Znalazły się jednak na końcu tej listy!

Odkrycie to było tym bardziej zadziwiające, że każdy, kto miał do czynienia z końmi w strefie tse-tse wie, iż wpadają one w szał po jednym nawet ukąszeniu przez tę muchę. Konie są na ogół bardzo wrażliwe na ataki owadów. Bąki na łąkach środkowo­europejskich potrafią u nich wywołać popłoch. Białe konie Camar- gue w czasie gorących południowych godzin odpoczywają nie w cieniu, gdzie roi się od bąków i bolimuszek, lecz w pełnym słońcu. Najwyraźniej łatwiej jest im znieść skwar niż ukłucia owadów. O tym, że konie musiały bardzo długo żyć pośród kłujących much i bąków, świadczy najlepiej budowa końskiego ogona, którego włosy są tak twarde, że przy uderzeniu mogą przeciąć ciało owada. Wiadomo, że konie efektywnie stosują ogon do zabijania i odganiania natrętnych much.

Sporadycznego występowania trypanosom we krwi zebr nie da się zatem wytłumaczyć tym, że konie są dla much mało atrakcyjne.

Wręcz przeciwnie. Konie starają się bronić przed muchami nie tylko ogonem, lecz także skurczami skóry, zlokalizowanymi do­kładnie w miejscu, w którym siada zabierający się do ssania krwi bąk. To specjalne przystosowanie, jakim jest możliwość punktowego uruchamiania systemu mięśni podskórnych, oznacza, że muchy od bardzo dawna są dla koni dużym problemem, który nie pojawił się dopiero w chwili, kiedy człowiek wprowadził te zwierzęta do pełnych much stajni i na nadrzeczne pastwiska. Co w takim razie chroni tylko zebry przed skądinąd agresywnymi muchami tse-tse?

Dla Jeffry’ego Waage odpowiedź na to pytanie była prosta: pasiaste umaszczenie. Maskuje ono zebry nie przed lwami, a przed muchami. Oko informuje muchę tse-tse w taki sposób, że dla zbliżającego się do zebry owada zamienia się ona w system rozchodzących się czarnych i białych pasów. Złożone oko muchy jest w małym stopniu przystosowane do rozpoznawania kształtów

i uzyskiwania obrazów o dużej głębi ostrości, jak to potrafi oko kręgowca. Pasiasty wzór nie jest dla much żadnym sygnałem. Nie pasuje on do ich obrazu atrakcyjnego źródła pokarmu. W licznych doświadczeniach udało się dowieść, jak taki obraz powinien wyglądać: ciemny, wolno poruszający się obiekt wystający ponad jasną linię horyzontu. Obiekt taki wywołuje nalot tse-tse. Dopiero w jego pobliżu do rozpoznania dołącza się węch. Pomaga on muchom wyszukiwać strefy cieńszej skóry, łatwiejszej do przekłucia.

Tym samym funkcja pasiastego umaszczenia byłaby wyjaśniona. Aby jednak to nowe wyjaśnienie było w pełni przekonywające, musi ono jeszcze udowodnić, dlaczego ten właśnie system obrony przed muchami tse-tse miał dla zebr życiowe znaczenie. Dlaczego, jak u koni spoza Afryki, nie wystarczyły im do tego celu uderzenia twardymi włosami ogona i skurcze skóry? Albo, inaczej stawiając pytanie, czy to możliwe, by nacisk selekcyjny ze strony muchy tse-tse był silniejszy, niż ze strony lwów i hien? Rzeczywiście musiało tak być w tym przypadku, gdyż inaczej nie mógłby się utrzymać tak precyzyjny wzór pasów. Gdyby związany on był jedynie z ogólnym efektem maskującym na podobieństwo nieregular­nego pręgowania u tygrysa, należałoby wówczas oczekiwać od­powiednio dużego zakresu jego zmienności. U zebr jednak, charak­teryzujących się wyjątkową stałością wzoru pasów, nie da się tego zaobserwować. Szerokość pasów utrzymuje się w wąskim przedziale

i szczególnie godne odnotowania są ostre granice pomiędzy po­szczególnymi pasami. Tylko na najbardziej na południe wysuniętym obszarze Afryki ostrość tych granic uległa zatarciu.

Pierwsze szczegółowe pytanie musi więc dotyczyć rozprzest­rzenienia muchy tse-tse. Na jakim obszarze występują te muchy? Muchy z rodzaju Glossina (muchy tse-tse tworzą grupę zawierającą wiele gatunków) występują tylko w Afryce na południe od Sahary. Nie są znane poza tym nigdzie na świecie. Nie występują na południu Afryki oraz na pustyniach, półpustyniach i suchych stepach tego kontynentu. Główne regiony ich występowania sięgają od sawann o zmiennej wilgotności, przez obrzeża lasów tropikalnych po Bagno Okavango w dzisiejszej Botswanie. Bogate w wielkie ssaki sawanny Wyżyny Wschodnioafrykańskiej należą w większości do obszaru występowania muchy tse-tse.

Bernhard Grzimek nazwał kilkadziesiąt lat temu muchy tse-tse najlepszymi strażnikami przyrody afrykańskiej. W miejscach, gdzie dużo jest much tse-tse, zdołało przeżyć wiele dzikich zwierząt, ponieważ człowiek nie był w stanie osiedlić się tam na stałe. Opanowane przez tse-tse obszary zostały więc przez samą przyrodę zachowane w postaci naturalnych rezerwatów.

Z tym wiąże się następne szczegółowe pytanie: gdzie leży przyczyna tego, że zebry w tak wyraźny dla nas sposób muszą chronić się przed muchą tse-tse, podczas gdy inne duże ssaki sawanny afrykańskiej nie mają takiej potrzeby? Aby dać odpowiedź na to pytanie, odpowiedź, która okaże się istotna dla nas/ych .rozważań nad ewolucją człowieka, konieczne jest zapoznanie się z podstawowymi informacjami o sposobie życia much tse-tse. Dopiero wówczas stanie się zrozumiałe, dlaczego zebry tak zupełnie odmiennie reagują na atak tych owadów niż bawoły, gnu i inne przeżuwacze.

MUCHA TSE-TSE

Tse-tse są dużymi muchami, znacznie większymi od much domo­wych. Wyposażone są w kłujący ryjek, którym przebijają skórę zwierząt stałocieplnych i wysysają ż nich krew. W miejsce ukłucia wpuszczają nieco śliny, która zapobiega krzepnięciu krwi w czasie ssania i wywołuje swędzenie skóry u nakłutych zwierząt. Mucha' tse-tse, podobnie jak inne zwierzęta wysysające krew, roznosi drobne pasożyty krwi. W tym przypadku są to rozmnażające się we krwi jednokomórkowe organizmy zwane świdrowcami (Trypanoso- ma). Jedna z odmian świdrowców wywołuje śpiączkę u człowieka, inna zaś — zarazę bydła i koni zwaną nagana. Do przenoszenia świdrowców dochodzi dlatego, że mucha tse-tse z reguły ssie krew co najmniej dwukrotnie z różnych zwierząt. Pasożyty wędrują do gruczołu ślinowego owada i stamtąd przy następnym ukłuciu przedostają się do kolejnego żywiciela. Jeśli jest nim zdrowe zwierzę, to w ten sposób zostaje ono zarażone. Zazwyczaj jedno ukłucie nie wystarcza do przeniesienia koniecznej ilości zarazków. W takim przypadku mechanizmy obronne organizmu potrafią opanować niewielkie źródło infekcji. Jednak przy wyższym stopniu zainfeko­wania odporność zarażonego zwierzęcia słabnie i dochodzi do masowego rozwoju świdrowców, wywołujących już chorobę.

U większości gatunków stanowiących źródło krwi dla muchy tse-tse nie dochodzi do rozwoju choroby, gdyż są one na nią uodpornione. W ich krwi żyje bez szkody dla żywiciela mniejsza lub większa liczba świdrowców. Zwierzęta te stanowią jednak zagrożenie

dla zwierząt domowych, którym brak takiej odporności. Dlatego też, aby umożliwić człowiekowi zasiedlenie obszarów zajętych przez muchę tse-tse, stosuje się do dziś metodę masowego wybijania dzikich zwierząt na tych terenach; ma to na tyle zmniejszyć rezerwuar zarazy, by dalsze zakażenia nie były już możliwe. Ponieważ muchy tse-tse w poszukiwaniu ofiar potrafią pokonywać zadziwiająco duże odległości, wysiłki te najczęściej nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Owe nadzwyczajne zdolności tse-tse w dużym stopniu wynikają ze sposobu żyda tych owadów.

U muchy tse-tse, inaczej niż u większośd innych much, nie dochodzi do rozwoju samodzielnego stadium larwalnego. Muchy te nie składają także jaj. Rozwój larwy następuje bowiem w ciele zapłodnionej samicy. Rośnie ona na podobieństwo zarodka, dobrze chroniona przed przeciwnościami i zmiennościami zewnętrznego żyda, aż do chwili, kiedy osiąga gotowość do przepoczwarzenia się. Dopiero wówczas zostaje wydalona z dała samicy, niejako naro­dzona. W tymi celu mucha potrzebuje stosunkowo wilgotnego miejsca. Szuka go na brzegu rzek i skraju wilgotnych lasów galeriowych, rozciągających się wzdłuż rzek afrykańskiej sawanny. W takich miejscach składa dojrzałe larwy na ziemi. Krótko po tym przekształcają się one w poczwarki. Wilgoć jest najwyraźniej potrzebną do ochrony poczwarki przed wyschnięciem i zbyt szybkim stwardnieniem wydzielonej osłonki. W przeciwnym razie młoda mucha nie byłaby w stanie się z niej wydobyć. W dodatku po znalezieniu przez samicę właściwego miejsca dalszy rozwój nie wymaga pobierania pokarmu przez larwę. Przodkowie wysoko wyspecjalizowanych much tse-tse charakteryzowali się jeszcze dłuż­szym okresem samodzielnego życia larwalnego w podobnie wilgotnej glebie bogatej w zbutwiałe szczątki organiczne. Gotowa mucha wykształca się w stadium poczwarki. Podobnie jak kurczak w jajku musi ona odżywiać się zapasami zgromadzonymi w stadium larwy. Sama bowiem nie jest w stanie pobierać pokarmu.

Świeżo wykluta mucha jest jeszcze miękka, rozprostowuje się a okrywa jej ciała twardnieje w czasie następnych godzin. Tworząca tę okrywę chityna jest u much tse-tse szczególnie mocna i elastyczna. Kto chodaż raz w czasie wschodnioafrykańskiego safari usiłował zabić muchę tse-tse, która wtargnęła do samochodu, wie dobrze, jak trudno tego dokonać. Sprawia ona wrażenia, jak gdyby zbudo­

wana była z niezwykle elastycznego, twardego tworzywa sztucznego

i jej chityna ma w rzeczywistości podobną budowę. Muchy mają z tego dwie korzyści: po pierwsze, dobrzeje to chroni przed zabiciem przez uderzenie zwierzęcego ogona. Raz przyssane do skóry nie dają się łatwo usunąć, gdyż są dostatecznie twarde, by wytrzymać smagania włosami ogona. Po drugie, nie wysychają one tak szybko jak inne muchy. Jest to szczególnie ważne w wysokich temperaturach panujących na sawannie, mogących znacznie przekroczyć 30°C. Delikatny, przepuszczający wodę odwłok owada, uległby szybko wysuszeniu. Z takim problemem borykają się małe moskity. Nie mogą one sobie pozwolić na wylatywanie nawet na krótki czas na otwartą, nasłonecznioną przestrzeń, nawet jeśli tam mogłyby znaleźć wielką ilość ciał pełnych krwi. Dlatego muszą one trzymać się w ukryciu w miejscach zacienionych o wysokiej wilgotności powie­trza i czekać do godzin wieczornych i nocnych, w czasie których wilgotność powietrza wzrasta. Ogólnie wiadomo, że w parne wieczory aktywność moskitów czy komarów wzrasta, podczas gdy w czasie suchych i wietrznych — jest ona wyraźnie mniejsza.

Z nastaniem nocy wzrasta jednak nie tylko wilgotność powietrza, lecz także spada znacznie jego temperatura i ustaje wiatr. Moskity mogą wówczas odszukać zwierzęta stałocieplne, kierując się pro­mieniującym od nich ciepłem. Większość dużych ssaków, podobnie jak człowiek, ma temperaturę ciała wahającą się w przedziale od 35 do 37°C. Kiedy temperatura powietrza spada do około 20°, powstaje silny kontrast temperatur, którym mogą kierować się moskity. W skwarze dnia byłoby to niemożliwe. Także węch nie wchodzi w takich warunkach w rachubę jako pomocniczy środek orientacyj­ny. Wzrastające w ciągu dnia temperatury wywołują w tym czasie silne zawirowania powietrza i przygruntowy wiatr, który rozwiewa woń zwierząt trawożernych. W spokojnym powietrzu nocy lub w lesie ssące krew owady mogą podążać za swoimi „ofiarami” kierując się ich zapachem.

Ciepłota ciała trawożernych i ich woń nie wchodzą więc u much tse-tse w rachubę jako środki pomocnicze w poszukiwaniu krwa­wych posiłków. Są one pomocne dopiero wówczas, kiedy muchy znajdują się już bardzo blisko celu. Na większą odległość posługują się one innym środkiem poszukiwawczym. Jeden rzut oka na muchę tse-tse zdradza natychmiast, o co tu chodzi. Oczy tego

owada są tak wielkie, że sprawiają wrażenie, jakby wyrastały poza głowę. Są one zbudowane z wielu tysięcy małych oczek zwanych omatidiami, które razem umożliwiają objęcie wzrokiem prawie pełnego koła. Kulisty kształt oczu jest szczególnie przydatny do rozpoznawania poruszających się obiektów. Jak wykazały doświad­czenia, tego rodzaju oczy funkcjonują najsprawniej w identyfikacji ciemnych sylwetek poruszających się na horyzoncie pola widzenia. Ten typ oczu rozpoznaje już nawet powolne ruchy, takie, jakie charakterystyczne są dla pasących się trawożerców. Znacznie gorzej przedstawia się sprawność tego rodzaju widzenia w rozpoznawaniu kształtów. Tu eksperymenty pokazały, że równoległy pasy i pręgi z czarno-białych wzorów nie wywoływały prawie żadnych reakcji, podczas kiedy pomału przesuwany, ciemny kwadrat wystarczał do wywołania nalotu much. Wszystko to dobrze przystaje do rozważań nad pasiastym umaszczeniem zebr.

Kryje się tu również decydująca wskazówka co do niszy ekologicznej much tse-tse. Wysysają one krew dużych ssaków w czasie godzin dziennych, kiedy te przemieszczają się na otwartej przestrzeni i są optycznie łatwe do dostrzeżenia. Na taki tryb życia muchy tse-tse mogły sobie pozwolić dzięki chitynowemu pancerzowi, który jest na tyle szczelny, że chroni je przed wy­schnięciem w czasie wielogodzinnego czatowania w spiekocie dnia na przechodzącą obok zdobycz. Zasięg ich działania jest oczywiście ograniczony. Nie mogą one oddalać się zbytnio od brzegów rzek i lasów, ale na wilgotnej sawannie mogą to być dosyć znaczne odległości. Jednak na sawannie, w przeważającej mierze suchej, warunki życia much tse-tse stają się krytyczne. Potrafią one dobrze latać i szybko przelatują setki metrów. Krew, którą się odżywiają, dostarcza wystarczająco dużo energii

i wartościowego pokarmu do rozwoju larw. Kierunek przysto­sowawczy reprezentowany przez te muchy stał się opłacalny z chwilą pojawienia się wielkich stad dużych ssaków. Ssaki te nadeszły wraz z rozszerzającymi się obszarami trawiastymi i na­leżały one, jak stwierdzono w Afryce, do grupy przeżuwaczy. Ewolucję much tse-tse należy więc widzieć w ścisłym związku z przeżuwaczami. Z końmi nie miała ona nic wspólnego aż do epoki lodowcowej, ponieważ w trzeciorzędzie koni w Afryce nie było.

Przeżuwacze natomiast wyszły z lasu. Ich początki sięgają wstecz do form przypominających wyglądem dzisiejsze dujkery i małe antylopy leśne. Przodkowie gnu, antylop i gazel żyli dokładnie tam, gdzie swój początek miały również muchy tse-tse, do których w ciągu milionów lat przystosowały się afrykańskie przeżuwacze. Nie wykluczone, że pasożytujące w ich krwi świdrowce pochodzą bezpośrednio od wyjściowych grup przeżuwaczy leśnych, muchy tse-tse zaś stały się roznosicielami tych pasożytów dopiero wówczas, gdy ssaki te zaczęły częściej zasiedlać skrajne połacie lasów i stąd przenosić się na tereny trawiaste. Jest to chyba najbardziej praw­dopodobna kolejność zdarzeń, ponieważ dla świdrowców muchy tse-tse są w rzeczywistości tylko pośrednimi nosicielami. Odporność afrykańskich przeżuwaczy na choroby wywoływane obecnością świdrowców we krwi wskazuje na ich długą wspólną historię, na koewolucję.

Przeżuwacze są także lepiej wyposażone w mechanizmy po­zwalające uporać się z pasożytami krwi. Ich śledziona potrafi dodatkowo oczyszczać i odtruwać krew. Poza tym zwierzęta te szybko zjadają duże ilości pokarmu, który następnie w spokoju przeżuwają. W tym czasie mogą one przebywać w miejscach zacienionych lub zakrytych.

Jak już wspomniano, przy niewielkiej ilości substancji odżyw­czych w pokarmie konie muszą, w celu zdobycia koniecznej ich ilości, przetrawić względnie więcej pokarmu niż przeżuwacze. Oznacza to także, że muszą one spędzić odpowiednio dłuższy czas na pastwisku. Z tego też powodu zebry są proporcjonalnie dłużej wystawione na ataki much tse-tse. Jeśli pokarm jest szczególnie skąpy i niskowartościowy, to zebry często muszą paść się jeszcze w godzinach południowych.

Decydującą okolicznością jest tu jednak fakt, że konie po raz pierwszy stanęły na kontynencie afrykańskim w czasie epoki lodowcowej, przed mniej niż dwoma milionami lat. Stanowi to mniej niż jedną dziesiątą czasu, jaki miały do dyspozycji afrykańskie przeżuwacze, by osiągnąć stan równowagi biologicznej ze świdrow- cami, czyli odporność na chorobę wywoływaną obecnością tych pasożytów we krwi. Dla koni czas ten był zbyt krótki, by mogły one wykształcić nowe mechanizmy fizjologiczne, nastawione na zwalczania nowych pasożytów. Wykształcenie specjalnego wzoru

maskującego było z pewnością nieporównywalnie prostsze, gdyż — zmniejszając do znośnych granic stopień zakażenia świdrowcami — nie wymagało zmiany żadnego z zasadniczych procesów przemiany materii.

Z tych rozważań wynika, że kontakt z nosicielami zarazy stał się dla koni wielkim problemem. Jest nim jeszcze dziś dla koni europejskich, które nie są w stanie przeżyć na obszarach zajętych przez muchę tse-tse. Również stale zagrożone jest bydło, mimo że człowiek hoduje je od kilku stuleci na afrykańskim stepie i sawannie. Zaraza nagana zbiera tu obfite żniwo. Udowodniono, że prawie białe zebu nie tylko lepiej znosi upał, lecz mając mniej wyrazistą sylwetkę niż bydło ciemniej umaszczone, w mniejszym stopniu narażone jest na ataki muchy tse-tse.

Odkrycia te oznaczają, że zakażenie świdrowcami powoduje wysoką śmiertelność chorych zwierząt, które w szybkim tempie słabną. Tracą one siły i odporność, aż w końcu giną. Przebieg choroby u człowieka jest bardzo podobny i bardzo trafnie jest ona nazwana śpiączką. Kiedy w stadzie bydła zdarzy się jedna infekcja, to zaraza bardzo szybko przenosi się na całe stado, gdyż much jest wiele i przenoszą one świdrowce z zakażonego zwierzęcia na inne. Jest to istotny punkt naszych rozważań: w wyniku choroby mającej charakter epidemii dochodzi w stadach do bardzo wysokich strat, co z kolei wytwarza duży nacisk selekcyjny, potrzebny do trwałego utrzymania tak precyzyjnego wzoru, jakim są pasy u zebr.

Kiedy ten stały nacisk selekcyjny przestaje działać, pasiasty wzór zaczyna zanikać i zachowuje się tylko w okolicy głowy, gdzie w międzyczasie zyskał znaczenie w zachowaniach socjalnych. Widoczne jest to u kwagga, które znalazły się na wolnym od tse-tse obszarze Afryki Południowej. W przypadku znacznego zakażenia świdrowcami śmiertelność w stadach może przekroczyć 90%. Nieliczne osobniki, które przeżyją zarazę, odnoszą dzięki temu wspomniane decydujące korzyści ewolucyjne.

Osobniki, które wykształciły choćby w niewielkim stopniu pasiaste umaszczenie, co sprawiło, że ich sylwetka stała się trudniej­sza do rozpoznania dla oka muchy, uzyskały wielki sukces rozrod­czy. Stadium pośrednie tego procesu polegało przypuszczalnie na zmniejszeniu zawartości ciemnego barwnika (melaniny) w sierści. W taki sposób konie stały się siwkami. Jednak przy wyjątkowo

intensywnym promieniowaniu ultrafioletowym w strefie tropikalnej konie nie mogły sobie pozwolić na całkowitą rezygnację z melaniny. Barwnik ten chroni bowiem skutecznie przed szkodliwym działaniem tego promieniowania. Ochrona ta jest szczególnie ważna dla młodych zwierząt znajdujących się w fazie wzrostu. Jest to z pew­nością powód, dla którego siwki rodzą się z ciemną karnacją sierści-. Zmieniają one ubarwienie dopiero jako dorosłe konie. Etap przej­ściowy reprezentuje osioł somalijski o piaskowej barwie sierści z zewnątrz, zabarwionej jednak od spodu chroniącą przed słońcem melaniną. Zabarwienie to musiało w pewnym okresie podlegać rytmicznym zmianom, dając w efekcie pasiaste umaszczenia, jakie ma zebra. Im później w rozwoju młodego osobnika nastąpił© rozpoczęcie rytmicznych zmian zabarwienia, tym bliżej rozmiesz­czone zostały pasy i odwrotnie.

W ten sposób geograficzne następstwo pasów u zebr w Afryce nabiera sensu biologicznego — daje się zrozumieć jako krok w ewolucji zebr. Najpóźniej rozwinięte zebry Grevy’ego pozostawały krócej w kontakcie z niebezpiecznymi pasożytami krwi niż pierwsi przedstawiciele zebr, którzy rozprzestrzenili się aż po Afrykę Południową i Południowo-Zachodnią. Możliwe, że z tego powodu zebry Grevy’ego bardziej niż inne zebry Afryki Wschodniej przy1- wiązały się do suchych terenów, względnie rzadko nawiedzanych przez muchy tse-tse. Ze swoimi gęsto rozmieszczonymi pasami sprawiają one w odpowiednim oświetleniu wrażenie sylwetki ciem­niejszej niż zebry stepowe umaszczone w szerokie pasy. Zebry występujące pośrodku obszarów zajętych przez muchy tse-tse wykazują szerokość pasów najbardziej zbliżoną do tej, którą ustalono eksperymentalnie. Daje ona najlepszą ochronę.

Podsumowując w ten sposób te liczne jednostkowe obserwacje, natychmiast uzyskamy jasną odpowiedź na pytanie, dlaczego w innych tropikalnych obszarach świata konie nie napotykają żadnych zasadniczych trudności aklimatyzacyjnych. Podstawowym warunkiem jest jedynie dostateczna ilość pokarmu. Konie czują się świetnie na południowoamerykańskich stepach i sawannach. Wpra­wdzie w ciągu kilkuset lat wykształciły się tam nawet miejscowe delikatnie zbudowane formy, jednak bez śladów pasiastego umasz­czenia. Puma i jaguar polują na konie, lecz podobnie jak naturalni wrogowie zebr w Afryce nie były one w stanie zdziesiątkować

populacji zdziczałych koni na tych obszarach. Choroby, szczególnie

o charakterze epidemicznym, stanowią dla tych stad daleko większe niebezpieczeństwo. W wyniku epidemii kśięgosuszu padło w Afryce wielokrotnie więcej dzikich zwierząt niż w wyniku ataku naturalnych wrogów czy też z rąk myśliwych.

Mucha tse-tse i przenoszona przez nią choroba dostarcza zatem całkowitego rozwiązania „problemu zebry”. Przy okazji otrzymaliś­my znacznie więcej informacji: trudności, jakie miały do pokonania zebry, były również, jak się wkrótce przekonamy, trudnościami, które pojawiły się przed człowiekiem. Do dziś trudno jest człowie­kowi osiedlać się na stałe na obszarze zajętym przez muchę tse-tse, jeśli w ogóle jest to możliwe. Stwierdzenie takie musi sprawiać wrażenie, że własną argumentacją zastawiliśmy sami na siebie pułapkę. Wszystko przecież tak jasno przemawia za rozwojem wczesnych form ludzkich we wschodniej Afryce. A tu nagle nasze nowe rozważania nad zebrami każą podejrzewać, że ta koncepcja może być z gruntu fałszywa, ponieważ dokładnie tam, gdzie dokonano odkryć szczątków ludzkich, znajdują się tereny panowa­nia muchy tse-tse.

Człowiek nie jest odporny na śpiączkę. Żadna z grup ludzkich, nie wykazuje nawet zaczątkowej odporności na tę chorobę. Pozostaje to w kontraście z malarią, w przypadku której na kilku wysoce zagrożonych malarią obszarach nastąpiła u zamieszkujących tam ludzi zmiana kształtu czerwonych ciałek krwi, uniemożliwiająca wnikanie do nich pasożytów wywołujących tę chorobę. Dzięki temu wykształciła się pewna odporność na tę chorobę, jakże często nazywaną obrazowo | biczem bożym”, z tym jednak niekorzystnym skutkiem, że związane z tą odpornością zubożenie krwi w czerwone ciałka (anemia sierpowokrwinkowa) zmniejsza znacznie sprawność osobnika, który cechę taką nabył. Gdy oboje rodziców przekaże potomkowi cechę genetyczną powodującą wykształcanie sierpowa- tych czerwonych ciałek krwi, powoduje to jego śmierć. Przeżyć mogą tylko ci ludzie, którzy w materiale genetycznym jednego z rodziców otrzymują, jako cechę dziedziczną, zdolność wytwarzania normalnych krwinek (heterozygota). W przypadku homozygoty wykształcanie sierpowatych czerwonych ciałek krwi powoduje śmierć.

Jeszcze mniejsze szanse przeżycia mieli ludzie w przypadku

śpiączki, zanim nie zastosowano przeciw niej nowoczesnych leków. Dotknięty nią człowiek niedomagał, tracił siły, i szanse chociażby przetrwania tej choroby były znikome. Jest rzeczą znamienną, że dobrze odżywieni Europejczycy często lepiej znosili silne zainfeko­wanie krwi świdrowcami niż niedożywieni Afrykanie. Pokazuje to, jak bardzo rozwój tej choroby zależy od kondycji fizycznej. Swidrowce działają wolno i jest to rodzaj ich strategii życiowej. Gdyby zabijały swoją ofiarę w szybkim tempie, to niewielka byłaby szansa wyssania z niej krwi przez inną muchę tse-tse i przeniesienia infekcji dalej. Zbyt zakaźna choroba musiałaby ulec samolikwidacji, jeśli zależałaby od takich roznosicieli.

Historia z muchą tse-tse stanowi zatem poważny dylemat. Jeśli jest ona prawdą, wówczas przodkowie człowieka i muchy tse-tse powinni pochodzić z różnych obszarów. Na południowo-wschodniej sawannie afrykańskiej jest jednak inaczej, bowiem 01duvai, brzegi Jeziora Wiktorii i inne słynne stanowiska kopalnych szczątków ludzkich leżą pośrodku terenów zajętych przez muchę tse-tse. Do tego należy dodać, że przybycie do Afryki koni, późniejszych zebr, przypadło na tę samą fazę początku epoki lodowcowej, która miała decydujące znaczenie w ewolucji człowieka. W rezultacie więc albo nieprawdziwe są wszystkie argumenty przemawiające za wschodnio- afrykańskim rodowodem człowieka, albo też wspomniane współ­zależności z muchą tse-tse. Sprzeczność ta musi pozostać na razie problemem otwartym. Będzie można ją rozwikłać dopiero wówczas, kiedy dostatecznie dokładnie omówimy przystosowania i tryb życia ludzi wczesnej epoki lodowcowej.

Ta dygresja na temat koni i much tse-tse pozwoliła przypusz­czalnie skierować uwagę czytelnika na sprawy, którym do tej pory poświęcano zbyt mało uwagi. Z wyostrzonym wzrokiem można teraz próbować krytycznie spojrzeć na koncepcję linearnej ewolucji człowieka. Wiele napisano na temat powstania człowieka, nowe odkrycia zaś stale powiększają naszą wiedzę o dalsze szczegóły.

Jednak słabą stroną tych wszystkich rozważań jest brak powią­zań ze środowiskiem. Nie wystarcza bowiem nazwać wczesnego człowieka „myśliwym i zbieraczem”, opisać rozwój jego mózgu na podstawie znalezionych czaszek i podzielić jego drogę ewolucyjną na wiele odcinków. Jeśli powstanie człowieka było naturalnym procesem, to możliwe musi być także nie tylko ustalenie przebiegu

tego procesu, lecz odkrycie determinujących go i towarzyszących mu przyczyn.

Ewolucja zebr jest w tym kontekście czymś więcej niż tylko przypadkiem modelowym. Uwidacznia ona niezwykle dalekosiężne i złożone współzależności, jakie wystąpiły od czasu powstania koni na preriach północnoamerykańskich aż do wykształcenia pasiastego umaszczenia po przywędrowaniu tych zwierząt na tereny zajęte przez muchy tse-tse, i utratę pasiastego wzoru po przejściu na wolny od tse-tse najbardziej na południe wysunięty obszar Afryki. W tym kontekście nasuwają się w stosunku do drogi, w jaką wyruszył człowiek, zadziwiające powiązania i analogie.

Całkiem inna współzależność rozwinęła się pomiędzy przeżuwa­czami i muchą tse-tse. Jeśli uwzględnimy tu najważniejsze fakty, to otrzymamy wynik całkiem odmienny od powszechnie przyjmowa­nego obrazu przystosowania się dużych afrykańskich ssaków do świdrowców. Przeżuwacze i inne rodzime gatunki dużych ssaków na sawannie afrykańskiej przyniosły świdrowce ze swojej praojczyz- ny na obrzeżach lasów. W toku wielu milionów lat liczącej wspólnej ewolucji w drugiej połowie trzeciorzędu osiągnęły one stan równo­wagi ze świdrowcami żyjącymi w ich krwi i utrata krwinek spowodowana przez te pasożyty stała się dla nich nieistotna. Dla nowo przybyłych do Afryki koni fakt, że stały się one przedmiotem ataku muchy tse-tse, równał się prawie wyrokowi śmierci. W ten sposób w bezpośrednim kontakcie znalazły się dwie Unie rozwojowe ssaków, które w ciągu większości swojej ewolucji nie miały ze sobą nic wspólnego. Oddzielał je przecież cały ocean. Jeśli więc tego rodzaju powiązania można ustalić pomiędzy gatunkami, które dzielą z człowiekiem zarówno środowisko jak i znaczną część czasu swojego rozwoju, to należy się liczyć z tym, że także człowiek nie był wolny od nacisków i zjawisk, które spowodowały taki przebieg zdarzeń. Zbudowaliśmy w ten sposób scenę, na którą możemy teraz wprowadzić postać naszego głównego aktora.

ZA DUŻY MÓZG

Tym głównym aktorem jest człowiek. Interesuje nas jego rodowód. Wraz ze zmianami sceny od wczesnego trzeciorzędu przez plejstocen do okresu polodowcowego zmieniał się także jego wygląd. Począt­kowo był on jeszcze bardzo podobny do swoich małpich przodków. Kiedy jako „człowiek wyprostowany” wędrował przez sawannę, wykształcił już tyle człowiekopodobnych cech, że gdyby żył do dziś, zaliczylibyśmy go z pewnością do rodzaju Homo. Według dzisiej­szych kryteriów przystojności zadbany neandertalczyk w garniturze i krawacie zwracałby co najwyżej uwagę masywną posturą i niskim czołem; w każdym bądź razie byłoby to uosobienie atlety nie wywołujące nieprzyjemnych skojarzeń. Inaczej australopitek, które­go mylono by z wytresowanym szympansem, przyuczonym do prawie ciągłego trzymania się w postawie wyprostowanej. Najwięk­sze kłopoty mielibyśmy z Homo habilis, formą przejściową pomiędzy małpimi jeszcze australopitekami a przypominającym człowieka Homo erectus.

Przejścia pomiędzy tymi formami były płynne. Stopniowo, bez skoków, na miejsce cech małpich wchodziły cechy ludzkie. Granice wyznaczane pomiędzy różnymi formami na drodze do uczłowiecze­nia mają charakter arbitralny. Nie odpowiadają one naturalnym stanom przejściowym. Niemniej mają one swoje uzasadnienie, gdyż charakteryzują ważne etapy ewolucji człowieka.

Etapy te można szczególnie dobrze rozpoznać po niektórych cechach rozwoju ciała, takich jak na przykład objętość mózgu,

opanowanie zdolności dwunożnego poruszania się, czy utrata uwłosienia. Zmiany w budowie krtani i miednicy to dalsze ważne cechy, które należy traktować oddzielnie, by w pełni zrozumieć ich rolę w procesie uczłowieczenia.

Badanie poszczególnych zmian nie powinno jednak zastępować zajmowania się całym organizmem, który musiał być funcjonalnie sprawny i zdolny do przeżycia. Postęp w funkcjonowaniu oddziel­nych części organizmu nie może stać w sprzeczności z jego koniecznymi funkcjami jako całości. Takie podejście pozwoli nam wyraźniej przedstawić ewolucję ludzkiego mózgu, który wśród szczególnych cech człowieka powinien być omówiony w pierwszej kolejności.

Zwiększenie rozmiarów mózgu było niewątpliwie największym osiągnięciem w ewolucji człowieka. Jemu to właśnie zawdzięczamy, że w ogóle możemy się zajmować tym problemem, pisać o nim i dyskutować.

Na samym początku rozważań nad rozwojem mózgu powinien znaleźć się australopitek, ponieważ jego mózg liczący około 500 cm3 przekroczył wyraźnie objętość mózgu szympansa. Postęp ten widziany w kategoriach absolutnych był jeszcze niewielki, jednak już stosunkowo wyraźny biorąc pod uwagę fakt, że masą ciała australopitek ustępował nieco szympansowi. Ponieważ zwykle objętość mózgu wzrasta w stosunku do rozmiarów ciała w bardzo określony, dający się liczbowo ująć sposób, mniejszy od szympansa australopitek miał odpowiednio większy mózg.

Można zatem przyjąć, że względnie większy mózg jest co najmniej z grubsza miarą większej sprawności osobnika. Zgodnie z tym można australopitekowi przypisać więcej sprawności niż jego krewniakowi, który wybrał życie w lesie i tam się osiedlił, podczas gdy australopitek las opuścił. Stwierdzenie tej różnicy w wielkości mózgu ma daleko większe znaczenie, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

Mózg jest bowiem bardzo szczególnym narządem. Nie daje się on, tak jak mięśnie, rozwinąć przez ćwiczenie. Późniejsza wielkość mózgu zostaje w znacznym stopniu ustalona już przy narodzinach, gdyż po porodzie liczba komórek nerwowych w mózgu, które zagęszczając się tworzą jego masę, już się nie zwiększa. Nawet jeśli mózg może zwiększać jeszcze swoje rozmiary, szczególnie w pierw-

szym roku życia, to jego wydolność określa jednak stan sprzed porodu. W miarę starzenia się osobnika coraz więcej komórek nerwowych obumiera i ich ogólna liczba w mózgu maleje. Jest to jeden z objawów starości.

Nie o to tu jednak chodzi. Ważniejszy jest sam początek. W jaki sposób powstaje masa mózgu? Czym wyróżnia się on w porównaniu z innym ważnym narządem wewnętrznym, jakim jest mięsień sercowy? Główna różnica polega na odmiennej zawartości związków fosforu, przede wszystkim zaś tej substancji, od której zależna jest gospodarka energetyczna komórek. Substancją tą jest adenozyno^ trifosforan, w skrócie zwany ATP. Ten związek fosforu należy do podstawowych cegiełek życia i jest nieodzowną podstawą funkc­jonowania mózgu. Otrzymanie go nie jest sprawą prostą. Fosfor należy do surowców rzadko występujących w przyrodzie. Od zawartości związków fosforu zależy produkcja biologiczna wód i wartość pokarmowa wielu roślin.

Drugą ważną częścią składową systemów żywych jest białko. Zawiera ono szczególne związki azotu. Natomiast związki węgla, takie jak: cukry i inne węglowodany, występują w przyrodzie we względnie dużych ilościach. Produkcja węglowodanów stanowi podstawę życia roślin zielonych. Proces ten znamy jako fotosyntezę. W jego wyniku z nieorganicznych surowców wyjściowych, takich jak: dwutlenek węgla i woda oraz z pomocą barwnika zwanego chlorofilem, który potrafi przechwycić energię słoneczną i wykorzys­tać ją w łańcuchu reakcji chemicznych, powstają organiczne związki cukru (węglowodany) i tlen. Bez względu na to, jak fantastyczny jest to proces i jak bardzo prawie całe życie na Ziemi zależne jest od produkcji roślin zielonych, wnosi on niewiele białek i związków fosforu do organizmów. Niedobór azotu nie ma tutaj aż tak krytycznego znaczenia, ponieważ organizmy mogą uzupełnić jego braki za pomocą niektórych drobnoustrojów, potrafiących pobierać ten pierwiastek bezpośrednio z jego ogromnego zapasu w powietrzu. Zasadniczym problemem pozostaje fosfor.

Jednak właśnie związki fosforu są szczególnie ważne, kiedy w grę wchodzi rozwój sprawnego mózgu. Mięśnie są w gruncie rzeczy zbudowane głównie z białek i węglowodanów. Mogą one rozwijać się także, gdy pokarm jest ubogi w fosfor, pod warunkiem, że zawiera on dostatecznie dużo węglowodanów i białek (amino-

kwasów). W przypadku mózgu jest to niemożliwe. Jego masa zależy faktycznie od odpowiednio bogatego zaopatrzenia organizmu w fosfor. Jeśli jednak pokarm składa się w przeważającej mierze hib prawie wyłącznie z liści i słodkich owoców zawierających ograni­czone ilości białka i jeszcze mniej fosforu, to utrudnia to rozwój tkanki mózgowej. Takim pokarmem odżywiają się szympanse. Występujący u nich okresowo głód mięsa i drapieżne zachowania pozostają w związku z odczuwanym przez nie brakiem tych surowców. Jeśli upolowanemu zwierzęciu rozbijają one czaszkę, żeby wyjeść z niej mózg, nie ma to nic wspólnego z wrodzoną brutalnością, lecz dzieje się tak po prostu dlatego, iż narząd ten jest najlepszym źródłem związków fosforu.

Bardziej jeszcze oczywisty jest głód fosforu przy zjadaniu szpiku kostnego lub kości, ponieważ w nich zachodzi proces krwiotwórczy i kości są bardzo bogate w fosforany. Żyjące długo duże ssaki mają zapas fosforu nagromadzony w kościach. Znaczenie kości w waż­nych procesach życiowych widoczne jest na przykładzie raka szpiku kości, który znany jest jako jedna z najniebezpieczniejszych odmian chorób nowotworowych* podobnie jak pod innym względem groźna jest skłonność do krzywicy. Fosfor jest więc tą łduczową substancję,

o którą chodzi w naszych rozważaniach. Należy to mocno podkreślić jeszcze raz, , gdyż różnica we względnej wielkości mózgu pomiędzy szympansem i australopitekiem przekonywająco wskazuje na to, że ten ostatni musiał mieć dostęp do bogatszego źródła fosforu. W innym przypadku jego mózg nie mógłby stać się o tyle większy.

Dotyczy to w jeszcze większym stopniu następców australopite- ka. Objętość ich mózgu wzrosła, jak to podkreślono już w innym miejscu, w stosunkowo krótkim okresie niecałego miliona lat od 500 do ponad 1000 cm3, następnie wzrastała dalej i osiągnęła około 200000 lat temu rekordową wartość u neandertalczyka, który objętością mózgu około 1500 cm3 przekraczał wyraźnie nawet średnie wartości notowane u człowieka współczesnego.

Jeśli chce się zrozumieć ewolucję człowieka, to potrojenie objętości mózgu jest zjawiskiem, które wymaga wyjaśnienia. W po­równaniu z takim przyrostem objętości mózgu potrojenie masy mięśni czy masy ciała byłoby wydarzeniem względnie błahym. Pod tym względem żadna inna linia rozwojowa ssaków nie da się nawet w przybliżeniu porównać z człowiekiem. Tylko w jednej grupie

ssaków morskich, u delfinów, widoczna jest podobna tendencja. Ich fenomenalna sprawność jest dobrze znana, lecz mało dla człowieka zrozumiała z powodu zasadniczej odmienności środowisk żyda i trudności w porozumieniu się. Delfiny odżywiają się bogatymi w fosfor rybami. Czynią to także rekiny. Nie są one jednak nawet w przybliżeniu tak inteligentne. Sprawność rhózgu nie jest zatem jedynie rezultatem dostępności fosforu. Koniecznymi warunkami wyższej sprawności mózgu są jeszcze odpowiednio wysoka i regu­lowana temperatura ciała oraz dobrze rozwinięty system zaopat­rzenia w tlen. Obydwa warunki spełniają tylko wysoko rozwinięte ssaki, a do nich należą przecież delfiny.

Najogólniej rzecz biorąc, wielkość mózgu i sprawność organizmu są zależne od siebie. Współzależność ta jest w przypadku wielu grup dobrze zbadana i potwierdzona. Człowiek nie jest tu w zasadzie żadnym wyjątkiem, nawet jeśli przyrost objętości mózgu w stosunku do masy dała jest u niego nieporównywalnie większy niż u wszyst­kich innych dużych zwierząt.

Wróćmy do australopiteka. W jaki sposób dotarł on do lepszego źródła fosforu niż jego krewniacy? Jego uzębienie zdradza, że odżywiał się pokarmem mieszanym, i że jego pożywienie nie składało się głównie z roślin. Ta mieszana dieta musiała zawierać znaczną domieszkę mięsa, przypuszczalnie także większe owady i bogate w skrobię korzenie. Australopitek nie był małpą drapieżną. Nie używał on nigdy zębów po to, by uśmiercić nimi jakieś większe zwierzę, stanowiące interesującą zdobycz. W jeszcze mniejszym stopniu był do tego zdolny jego następca, delikatnie zbudowany Homo habilis.

Dodatek mięsa w pokarmie musiał więc być zdobywany w inny sposób. A więc jak?

Homo habilis używał narzędzi. Co prawda prymitywnych, jednak już narzędzi. Tłuki pięściowe i skrobaki w najprostszej postaci odłupków skalnych były z pewnością pierwszymi narzędziami zastosowanymi przez wczesne formy ludzkie. Były one używane do obrony przed wrogami. Trudno powiedzieć, jak dalece było to potrzebne, gdyż po prostu nie wiemy, w jakim stopniu australopiteki a później habiliny padały ofiarą naturalnych wrogów. Najważniejszą funkcją narzędzi nie była jednak obrona. Były one niezbędne do rozebrania padliny. Na bogatych w zwierzynę sawannach można

znaleźć znaczną liczbę padłych dużych ssaków. Są to w przeważa­jącej mierze zwierzęta padłe przy porodzie oraz w wyniku okalecze­nia i głodu. Przyczyną śmierci nie spowodowanej przez naturalnych wrogów mogą być również pożary stepu. Głównym powodem padania wielkich zwierząt są choroby, zarazy i brak pokarmu, a więc przyczyny występujące także i dziś. Ponieważ większość dużych ssaków wędruje w stadach i nie jest równomiernie rozmiesz­czona na całym wschodnioafrykańskim obszarze, odpowiednio nierównomierne jest również rozmieszczenie padliny.

W czasie wędrówki stad dobrze się powodzi dużym drapież­nikom. Chwytają one dostatecznie dużo żywych ofiar, a wiele padłych pozostaje nietkniętych. Ten nadmiar padliny stał się atrakcyjny zarówno dla australopiteków, jak i form ludzkich, które po nim nastały.,-

Czy stwierdzenie to nie wydaje się zbyt mało prawdopodobne i nieco naciągane? Czy częstość występowania padliny nie powinna być oceniana bardziej realistycznie? Zastrzeżenie takie wydaje się uzasadnione, jednak łatwo daje się usunąć. Istnieje przecież cała grupa drapieżnych ptaków, która przestawiła się pod względem pokarmowym na* zjadanie trupów wielkich ssaków, i to w tak znacznym stopniu, że nawet nie potrafią one już upolować żywej zdobyczy. Chodzi tu o sępy. W samej tylko Afryce Wschodniej występuje siedem ich gatunków. Wyspecjalizowały się one w szcze­gólny sposób w wykorzystywaniu padliny i każdy z nich rozwinął swoiste zdolności i przystosowania. Było to możliwe tylko w warun­kach takiej obfitości i regularnego dostępu do padliny, że opłacalna była każda mała zmiana i każde udoskonalenie techniki pozys­kiwania pokarmu. Tylko w ten sposób mogła się dokonać ewolucja sępów.

Sępy nie są jedynymi ptakami doceniającymi pokarmowe zalety padłych zwierząt. Do uczt na padlinie dołączają także marabuty, kanie czarne, a także orły przednie i inne duże ptaki drapieżne. Gdyby lwy, hieny i likaony na tyle dokładnie zjadały padlinę, że zostawałyby z niej tylko drobne resztki, to przy takiej konkurencji nie byłby możliwy rozwój sępów jako odrębnej grupy przystosowaw­czej, która całkowicie zarzuciła aktywne łowy. Ich łapy i szpony nie nadają się już do tego celu. Lot sępów nastawiony jest na długotrwałe, powolne żeglowaniu w przestworzu, nie zaś na błys-

-^ua—

kawiczne uderzenie na szybką ofiarę. Ich specjalnością jest obej­mujący znaczną przestrzeń lot obserwacyjny, przy którym wykorzys­tują one wznoszący prąd termiczny mas powietrza, powstający w ciągu dnia nad silnie nagrzanymi obszarami otwartymi.

Sępy dysponują sokami żołądkowymi o tak wysokiej kwasowo­ści, że nie szkodzi im trupi jad z rozłożonej przez bakterie padliny. Doskonałe przystosowanie tych ptaków ma jednak swoje słabe strony: mogą rozpocząć okres lęgowy dopiero wówczas, kiedy okolica jest dobrze zaopatrzona w padlinę. W okresach niedoboru pokarmu zmniejszają swoją aktywność do absolutnego minimum i rezygnują z rozrodu.

Przystosowanie do korzystania z padliny jest tak zróżnicowane, że na trupie zwierzęcia może jednocześnie żerować wiele gatunków sępów wzajemnie sobie nie przeszkadzając. Często konieczna jest nawet współpraca przedstawicieli wielu gatunków. Sępy większych gatunków muszą najpierw potężnymi hakowatymi dziobami rozerwać skórę padliny na tyle, by długoszyje osobniki gatunków opatrzonych słabszymi dziobami mogły kontynuować rozbiór ścierwa. Podział pracy przy padlinie umożliwia jej lepsze wykorzystanie. Na końcu kolejki znajduje się ogromny orłosęp brodaty, jeśli w pobliżu są obszary górzyste. Ciężkimi uderzeniami skrzydeł unosi on w powietrze bogate w szpik kości, które rozbija zrzucając je na skały.

Wyszukiwanie padliny jest nie tylko łatwą, lecz również bardzo opłacalną sztuką zdobywania pokarmu. Dopiero wówczas, kiedy dokładniej uwzględni się wartość tego pokarmu, staje się jasne dlaczego liczba gatunków utrzymujących się z polowania na duże ssaki (lwy, likaony, hieny cętkowane) jest mniejsza od liczby rozlicznych gatunków żyjących z padliny. Te, które muszą zabijać swoje ofiary, potrzebują do tego celu pokarmu bogatego w tłuszcz i inne składniki energetyczne. Atak lub nawet poprzedzające go tropienie zwierzyny kosztuje bardzo wiele energii. Prawie nic natomiast nie kosztuje lot obserwacyjny na rozpostartych skrzydłach z wykorzystaniem termicznych ruchów powietrza. Z tej to przyczyny łowcy padliny mogą spożytkować swoją zdobycz dalece dokładniej niż aktywni łowcy, ponieważ jej pozyskanie nie wymaga od nich żadnych większych wcześniejszych nakładów energetycznych. Ma to również wpływ na gadanie tak przydatnego dla rozwoju organu, jakim jest mózg.

Ważny przy tym jest sposób, w jaki sępy znajdują padlinę. Ich lot obserwacyjny odbywa się tak wysoko, że czasami wydaje się, iż zjawiają się one znikąd. Po odkryciu padłego zwierzęcia sygnalizują one jego pozycję innym sępom przez zniżenie lotu nad miejscem zalegania padliny. Loty obserwacyjne sępów tworzą więc rodzaj regularnej rzadkiej sied, za pomocą której wyszukują one śmiertelnie wycieńczone duże ssaki. Ptaki stanowiące tę sieć pochodzą z daleka i nie znają się wzajemnie, jak to ma z reguły miejsce w przypadku zwierząt grupowo poszukujących zdobyczy. Dlatego też wśród sępów nie wykształcił się żaden stały porządek hierarchiczny. Te najbardziej wygłodniałe rzucają się najgwałtowniej na zdobycz, dominują jakiś ozas, póki nie nasycą się na tyle, że odepchnięte zostaną przez inne, głodniejsze, które pomagają sobie przy tym szczególnym rodzajem straszaka. Stroszą one pióra na grzbiecie i zniżają głowę, pokazując na bokach nagiej skóry szyi okrągłe, błękitne plamy. Z perspektywy sępa wygląda to przez chwilę jak głowa atakującego drapieżnika. Wystarcza to, by wywołać krótką reakcję ucieczki, która straszącemu sępowi otwiera drogę do padliny.

Ponieważ w rzeczywistości sępy atakowane przez lwy muszą wystarczająco często odskakiwać od padliny, ten prosty sygnał odstraszający daje pożądane skutki. Lwy, szczególnie samce, przed­kładają padłe zwierzę nad upolowane przez siebie żywe sztuki. Obowiązuje tu ta sama wzmiankowana już wyżej reguła: zdobycz jest tym bardziej aktrakcyjna, im mniej wysiłku wymaga jej pozyska®ie&*>S

Sępy mają jedną szczególną zdolność, która daje im przewagę w rozgrywce o padlinę dużego ssaka. Jest nią zdolność latania. Mogą one sobie pozwolić na ryzyko dopuszczenia na bliską odległość atakującego je lwa, hieny, czy likaona. Wystarcza im metr bezpiecznej odległości, ponieważ po kilku skokach mogą się wzbić w powietrze. Uderzenie lwiej łapy trafi w próżnię, gdyż sęp będzie już bezpieczny. Za to znacznie ostrożniejsi przy padlinie, którą sobie również upatrzył lew, muszą być krewniacy psów, szakale.

Małe szakale czaprakowe działają zwykle przy padlinie parami. Potrafią one doskonale znaleźć do niej dostęp i zdobyć coś dla siebie. Jednak i tak większość swoich potrzeb pokarmowych zaspokajają zjadając chrząszcze i tłuste larwy wygrzebywane z od­chodów zwierząt kopytnych. Szakale te, osiągające przy podniesionej

głowie wysokość zaledwie pół metra, znikają szybko w trawie sawanny. Lwom nie opłaca się pogoń za tymi małymi padlinożer­cami, by je całkiem odegnać, czy może nawet zabić. Także i w tym przypadku wysiłek łączący się z takim zamiarem byłby daleko większy niż zysk w postaci paru strzępów mięsa czy kilku małych kości. Nie w tym leży problem. Lwy mogą sobie pozwolić na tolerowanie takich małych współbiesiadników. Podobnie mogą też sobie pozwolić na ignorowanie sępów, ponieważ te zadowalają się przede wszystkim tymi częściami padliny, którymi tak czy owak lwy pogardzają lub które pozostawiają nietknięte. Żołądki lwów nie są w stanie znieść takiej ilości trupiego jadu jak żołądki sępów.

W przypadku szakali problem ten przedstawia się całkiem inaczej. Z lwami są one w stanie sobie poradzić. Jednak w jaki sposób potrafią one w ogóle odszukać padlinę? Przecież nie mogą bez celu przemierzać rozległych przestrzeni sawanny, aż przypad­kowo znajdą się dostatecznie blisko jakiegoś padłego zwierzęcia. Nawet jeśli w tej wędrówce odżywiałyby się od czasu do czasu owadami, to poszukiwania takie byłyby dla szakali zbyt męczące. W ten sposób mogłyby one co najwyżej z rzadka natrafić na jakąś padlinę.

Jest jednak zupełnie inaczej. Jeżeli częstość występowania szakali na wschodnioafrykańskiej sawannie jest przeciętnie duża, to zjawiają się one przy padlinie tak szybko i regularnie, jakby najwidoczniej dysponowały jakimś mechanizmem, pozwalającym im lokalizować zdobycz z pewnej odległości. Nie może to być lokalizacja węchowa, gdyż nawet najlepszy nos zawodzi na większą odległość. Szakale są zbyt małe, by dostatecznie wysoko wystawić nos ponad stepową trawę. Niewiele pomogłoby tu nawet uniesienie się na tylnych łapach. Do wywęszenia odleglejszej zdobyczy potrzebne jest dużo wyższe wystawienie nosa. Wiatr jest na większe odległości zawodny: raz wieje silniej, raz słabiej. Orientacja węchowa funkcjonuje więc tylko z bliskiej odległości. Szakal znajduje się w zasadzie w takiej samej sytuacji jak mucha tse-tse. W pulsującym żarem stepie orientacja węchowa jest mało przydatna. Orientacja wzrokowa jest

o wiele lepsza, szczególnie, jeśli można kierować się obiektami znajdującymi się dostatecznie wysoko ponad drgającą warstwą rozgrzanego powietrza przy powierzchni gruntu.

Kiedy obserwuje się szakale w ich pozornie bezcelowej wędrówce

przez sawannę, to szybko można zauważyć, że co chwilę zerkają one z przekrzywioną głową ku górze. Jest rzeczą oczywistą, że muszą zwracać uwagę na duże orły. Nie jest to jednak właściwy powód takiego zachowania. Potrafiące się skutecznie bronić szakale rzadko padają ofiarą dużych ptaków drapieżnych. Swą uwagą obdarzają raczej sępy. Gdy tylko parka szakali spostrzeże, że gdzieś w niezbyt wielkim oddaleniu sępy zniżają lot, to natychmiast biegnie w tym kierunku. Ten mały stepowy pies potrafi więc odpowiednio wcześnie znaleźć padlinę, z której zawsze zdąży uszczknąć coś dla siebie. Taki ukierunkowany, szybki bieg opłaca się szakalowi, ponieważ schodzące w dół sępy oznaczają prawie pewny pokarm.

To, z czym potrafi uporać się mały szakal, nie powinno stanowić też żadnego problemu dla kogoś zainteresowanego świeżym mięsem wielkich ssaków, szczególnie jeśli ten „ktoś”, mający około 1,5 metra wzrostu, wystaje ponad trawę sawanny i jeśli w dodatku dysponuje nogami umożliwiającymi długotrwały bieg i wzrokiem pozwalającym precyzyjnie ocenić odległość. Taka umiejętność powinna być prawie oczywista, jeśli dodamy do tego niezwykle duży mózg tego „kogoś”, potrafiący te wszystkie sygnały środowis­kowe poddać odpowiednio szybkiej i pewnej ocenie. Tym „kimś” jest rozwijająca się od australopiteka przez Homo habilis i Homo erectus istota ludzka, gdyż tylko do rodzaju ludzkiego pasują omówione warunki i założenia.

To u człowieka dokonało się niewątpliwie owo bezprzykładne powiększenie objętości mózgu. Potwierdzają to znaleziska kopalne. Również chodził on na dwóch nogach, co także wynika jasno z tych znalezisk. Niewątpliwą jest także rzeczą, że większy mózg jest sprawniejszy od małego. Otwarte natomiast pozostaje pytanie, co spowodowało to zwiększenie objętości mózgu. Gdyby cechą pier­wotną rozwoju rodowego wczesnych form ludzkich była tendencja do polowania na większe zwierzęta, lub mówiąc dobitniej, gdyby polowanie było motorem napędowym ewolucji istot ludzkich, można by wówczas oczekiwać (umiarkowanego) przyrostu wielkości mózgu, z którym nie musiałoby się koniecznie wiązać spionizowanie ciała. Poza człowiekiem wszyscy łowcy wschodnioafrykańskiej ojczyzny ludzi są czworonogami. Na czterech nogach można osiągnąć znacznie większą szybkość niż na dwóch. Również szympansy

poruszają się w stylu czworonogów w pogoni za gazelą czy dzieckiem pawiana. Lepszą więc drogą do zdobywania ofiar byłby rozwój w kierunku czworonożnego zwiększania szybkości i wykształcania mocnych, grozę budzących kłów. Obserwujemy to wszystko u innych naczelnych, szczególnie u pawianów.

Mają one tak groźne kły, że grupa starszych samców wystarcza, by trzymać z daleka ich największego wroga, lamparta. Znane są przypadki zabicia lamparta przez pawiany. Małpy te biegają dobrze i wytrwale na czterech kończynach. Pospolita ich nazwa „psie małpy” dobrze pokrywa się z psim wyglądem tych naczelnych. Ich zachowanie jest pod wieloma względami bardzo zbliżone do ludzkiego, szczególnie w odniesieniu do życia grupowego.

Widać więc, iż ukierunkowany pierwotnie na łowiectwo rozwój istot ludzkich od australopiteka do rodzaju Homo nie wyjaśnia w żaden sposób istotnych zmian w budowie ciała i sposobie życia, jakie nastąpiły w procesie uczłowieczenia i wydaje się, że taki etap w rozwoju człowieka nie był absolutnie konieczny. Można też z niejaką przesadą dalej twierdzić, że podobnie zbieractwo — drugi rodzaj zdobywania pokarmu przypisywany wczesnym przedstawi­cielom rodzaju ludzkiego — nie było również zajęciem sprzyjającym pionizacji ciała. Szukając w ziemi korzeni i kłączy obfitujących w skrobię lub bogatych w białka i tłuszcze larw trzeba za każdym razem zginać wyprostowane plecy. Zginanie pleców jest czynnością męczącą, często nawet bolesną. Przygarbione plecy chłopów, uprawiających rolę za pomocą prostych metod i ręcznej pracy, stanowią ostry kontrast z wyprostowaną sylwetką nomadów, ciągnących ze swoimi stadami przez rozległe krainy. Jest więc rzeczą co najmniej wątpliwą, czy wyprostowanie ciała mogło być przydatne w polowaniach i zbieractwie.

SPIONIZOWANE CIAŁO

Wyprostowane ciało jest czymś szczególnym i stanowi cechę wyróżniającą człowieka. Chociaż jest ona oczywista dla naszego gatunku, to podświadomie wcale jej nie uważamy za aż tak naturalną. Czyż inaczej moglibyśmy z nią wiązać pewne cechy psychiczne? Czynimy to jednak, kiedy mówimy o człowieku „dumnie wyprostowanym”, który odznacza się „mocnym kręgosłupem”. Jest rzeczą uderzającą, że gdy porównujemy duże małpy człeko­kształtne z człowiekiem daleko mniej przeszkadza nam ich tak różna od naszej twarz i mimika niż nieudolne ruchy w postawie wyprostowanej.

Chodzenie na dwóch nogach jest najbardziej charakterystyczną cechą człowieka. Wielkość i sprawność jego mózgu wyrażają się inaczej i nie są tak widoczna na pierwszy rzut oka. Zbliżającego się człowieka rozpoznajemy po wyprostowanej sylwetce i nie musimy wcale widzieć jego twarzy i innych szczegółów ciała. Pod wieloma innymi względami podobni jesteśmy do małp człekokształtnych, tak że sprawiają one wrażenie, jakby były naszymi karykaturami. Jeśli znajdujemy w nich coś komicznego, to jest to sposób, w jaki się poruszają.

Wyprostowany chód pojawia się w rozwoju osobniczym czło­wieka bardzo wcześnie. Dzieci w wieku około jednego roku potrafią pewnie poruszać się na dwóch nogach. Etap raczkowania kończy się po kilku miesiącach. Przechodzenie do postawy wyprostowanej odbywa się z trudnością i odnosi się wrażenie, że działa tu coś

UHM

w rodzaju przymusu. Wciąż ponawiane próby kończą się wreszcie sukcesem. Od tej chwili tylko ciężkie urazy mogą człowieka powstrzymać od poruszania się na dwóch nogach. Nasze stopy przystosowane są właśnie do takiego sposobu przemieszczenia się, nie zaś do ruchu na czworakach.

Z tego tak prostego stwierdzenia wynikają wielorakie konsek­wencje dla budowy całego naszego ciała. Aby choć w pewnym stopniu uzmysłowić sobie zakres tych przekształceń, spróbujmy sobie wyobrazić, jak wygląda człowiek, który próbuje poruszać się na czworakach i jak jego szkielet różni się od szkieletu pawiana, który normalnie tak się właśnie przemieszcza. Zacznijmy od samej góry, to jest od głowy. Powinniśmy ją przy tym rozpatrywać w w jej normalnym ustawieniu na kręgosłupie. Przy wyprostowanej postawie twarz skierowana jest ku przodowi, a sklepienie czaszki stanowi najwyższy punkt głowy. Podwójny, obrotowy staw, utworzony z pierwszych dwóch kręgów umożliwia nam boczne ruchy głowy w zakresie mniej więcej półkola. Poza tym możemy odchylić głowę tak daleko do tyłu, że potrafimy wówczas skierować oczy prawie pionowo w górę, i tak daleko ku dołowi, na ile pozwala nam wystająca broda. Oczy i nos skierowane są normalnie ku przodowi, a uszy znajdują się w pozycji, zapewniającej doskonały przestrzenny (stereofoniczny) odbiór dźwięku.

Stańmy teraz na czworakach, nie zmieniając przy tym normal­nego położenia głowy, co spowoduje, że twarz będzie skierowana ku ziemi. Teraz możemy sobie patrzeć na dłonie, a nasze zmysły nie będą w stanie odebrać wiele więcej sygnałów. Jeśli teraz uniesiemy głowę ku górze, to wnet dotknie ona barków. Zyskaliśmy w ten sposób nieco większe pole widzenia, zbyt małe jednak, by dobrze nim objąć całe nasze otoczenie. Mamy po prostu o wiele za krótkie ramiona, by wystarczająco podnieść głowę. Musimy przy tym silnie wygiąć plecy, jeśli zaś przynajmniej nogi chcielibyśmy pozostawić w pozycji biegowej, to prawie przewracamy się ku przodowi. Jeśli w tej postawie, przypominającej przygotowanie do startu w biegu na 100 metrów, chcielibyśmy się nieco rozluźnić, to musimy rozstawić nogi na boki, co pewną wygodę da dopiero po przejściu do pozycji kucznej. Taka pozycja bliska jest już postawie wypros­towanej.

Zajmijmy się teraz dokładniej ramionami i nogami. Mamy

w mowie potocznej wystarczające powody, by w ten sposób odróżniać kończyny przednie (zwróćmy uwagę, jak określenie to sztucznie łączy koniec z przodem!) od tylnych ze względu na różnice w pełnionych przez nie funkcjach. Poza tym mówimy o przednich i tylnych nogach. O ramionach mówimy tylko wówczas, jeśli kończyny przednie rzeczywiście pełnią ich funkcję i jeśli przy tym wyróżniamy także ręce i stopy, nawet jeśli mają jednakowe po­chodzenie.

Już z tego wynika, że ramiona i nogi zasadniczo różnią się od siebie. Dłonie u ramion służą do chwytania i manipulowania, lecz tylko w bardzo ograniczony sposób — do przytrzymywania się przy wspinaniu. Szczególną cechą rąk są odstające ukośnie od pozostałych palców kciuki. Razem z palcami umożliwiają one mocny chwyt. Więcej nawet: za pomocą kciuków i palców (wska­zujących) możemy wykonywać niezwykle precyzyjne chwyty. Dzia­łają one razem jak rodzaj pincety. Paluch nogi nie umożliwia takiego chwytu. Nie jest on przeciwstawny pozostałym palcom stopy i nawet po dłuższych ćwiczeniach nie uda się nam nic więcej niż jedynie prosty chwyt. Palce te razem z piętą i łukowato wygiętą podeszwą tworzą elastyczną podstawę ciała. Na rękach nie występuje element podobny do pięty i dlatego są one płaskie. Ręka jest silna przy pociąganiu, lecz słaba przy odpychaniu. O ile łatwo stać nam na stopach, o tyle trudno przyjąć pozycję odwrotną, czyli stanąć na rękach, chociaż z rozcapierzonymi palcami powierzchnia styku dłoni z podłożem nie jest znacząco mniejsza od powierzchni stóp.

Wszystkie te sprawy są nam oczywiście znane i nie warto byłoby zastanawiać się nad znaczeniem tych różnic w procesie uczłowiecze­nia, gdyby nie fakt, że małpy człekokształtne posiadają tak bardzo rękopodobne stopy.

Stajemy ponownie wobec kłopotliwej sytuacji: która forma kończyny jest pierwotna, a która jest jej pochodną? Czy stan wyjściowy reprezentuje ludzka ręka tak dobrze wszystko „obej­mująca”, czy też ludzka stopa? Jeśli za obiekt prostego i bez­krytycznego porównania uznamy najbliższych nam krewnych — małpy człekokształtne — to wszystko wydaje się jasne. Ich stopy bardziej przypominają ręce. Małpy posiadają także na stopach duże, przeciwstawne paluchy, dzięki którym mogą i rękoma i sto­pami chwytać się gałęzi. W każdym razie ręce i stopy są u nich

znacznie bardziej podobne do siebie niż u człowieka. Czy w takim razie byłby to stan wyjściowy? Nie jest to takie pewne, jeśli małpy człekoształtne potraktujmy jako współczesną nam gałąź drzewa rodowego naczelnych, równie odległą od wspólnego pnia co człowiek. Mogło się bowiem zdarzyć i tak, że małpy człekokształtne w wyniku przystosowania się do życia w lesie, wyspecjalizował^, swoje nogi w kierunku bardziej odpowiadającym potrzebom poru­szania się w gęstwinie gałęzi niż wcześniejszemu bieganiu po ziemi. Przy takiej interpretacji rękopodobne stopy reprezentowałyby stan ewolucyjnie bardziej zaawansowany, stopy ludzkie zaś bardziej byłyby zbliżone do stanu wyjściowego.

Czy takich rozważań nie należy uznać za zbyt akademickie?] Może rzeczywiście byłoby lepiej wcale się nimi nie zajmować i w ten sposób oszczędzić sobie mnóstwa problemów. Mianowicie jakichś

Najważniejszym z nich jest pytanie, czy w procesie ewolucji było. dostatecznie dużo czasu na przekształcenie chwytnej stopy małpy człekoształtnej w przystosowaną do chodu po ziemi stopę człowieka* Gdyby pierwsi należący już do rodzaju Homo przedstawiciele linii ludzkiej musieli jeszcze w znacznym stopniu poruszać się w sposób ; zbliżony do małp człekokształtnych, to tak konsekwentny ich rozwój byłby bardzo trudny. Przecież przekształcenie nóg do takiej postaci, jaka cechuje współczesnego człowieka i jaka typowa była już dla wczesnych przedstawicieli rodzaju Homo, musiało, co jest krytycznym elementem całej dyskusji, spowodować istotne zmiany w budowie całego ciała. Przypomnijmy tu jeszcze raz nasze, przed chwilą przeprowadzone, porównanie człowieka w pozycji dwunożnej i na czworakach i zasadnicze różnice między nim a powianem. Aby z czworonoga uczynić istotę dwunożną, trzeba daleko więcej niż tylko prostych zmian stopy bądź całej nogi. Zmiany takie bowiem obejmą całe ciało.

Jest to zupełnie inna sytuacja wyjściowa niż w procesie przyrostu objętości mózgu. Tam bowiem zmiany mogły właściwie ograniczyć się do powiększenia pokrywy czaszki. Budowa reszty ciała pozo­stawała bez zmian, dopóki mózg nie przekroczył pewnej objętości krytycznej, czym zajmiemy się jeszcze dalej w naszej książce. Pierwsze etapy powiększania masy mózgu nie wymagały niczego więcej niż pewnej elastyczności pokrywy czaszki w czasie rozwoju mózgu u płodu. Ponieważ liczba komórek mózgowych po porodzie

nie zwiększa się, przyrost objętości determinowany był w ciele matki. U nowonarodzonego dziecka pokrywa czaszki nie jest jednak jeszcze całkowicie skostniała. Przez pewien czas po porodzie pozostaje nawet pomiędzy kośćmi czaszki miękki i elastyczny szew. Umożliwia on jeszcze po urodzeniu powiększanie rozmiarów głowy

do chwili jej całkowitego skostnienia. Mózg może w ten sposób zwiększyć swoją objętość, nawet jeśli przy tym liczba komórek mózgowych nie wzrasta. Sprawa z mózgiem przedstawia się zatem prosto. W trakcie rozwoju powiększający się mózg w żadnym stopniu nie narusza funkcji głowy.

Sytuacja przedstawia się jednak całkiem inaczej, jeśli tę samą zasadę prostych zmian jakiegoś (prymitywnego) stanu wyjściowego zechcemy przenieść na proces przekształcania się stopy. Gdyby, obrazowo mówiąc, uczłowieczająca się istota żywa zeszła najpierw z drzewa, by następnie już na sawannie unieść się na dwie nogi, to bez wątpienia musiałyby się z tym wiązać znaczne trudności, aż po utratę funkcjonalności ciała włącznie. Tylko wtedy, kiedy ujmiemy ten proces inaczej i wyjdziemy z założenia, że przodkowie australo- piteka nie byli wyłącznie istotami nadrzewnymi, lecz w znacznie większym stopniu niż szczep wyjściowy naczelnych przystosowani byli do poruszania się po ziemi, stopy człowieka i „stopo-ręce” małp człekokształtnych znajdą się względem siebie w sensownej relacji. Będą one wówczas ewolucyjnie mniej więcej równo odległe od stanu wyjściowego i każda z nich odpowiadać będzie innemu kierunkowi ewolucyjnemu; oba te kierunki oceniane z punktu widzenia teraźniejszości są w równym stopniu oddalone od swoich korzeni. Ów wspólny przodek byłby już w znacznym stopniu nastawiony na poruszanie się po ziemi.

Oznaczałoby to, że rozwój chodu w postawie pionowej wy­przedzałby w czasie rozwój mózgu. Dwunożny sposób poruszania się byłby więc napędem do wzrostu wielkości mózgu, wystarczająco go poprzedzając w czasie‘i przyczyniając się do koniecznej w tym celu poprawy jakości pokarmu. Taka poprawa jest niezbędnym warunkiem zwiększenia wielkości mózgu. Podkreślmy to raz jeszcze: wielkość mózgu zależy w znacznym stopniu od rodzaju pokarmu, ale tylko w niewielkim stopniu bierze udział w zmianach budowy ciała. Chód dwunożny wpływa natomiast na wiele elementów budowy ciała i wymusza zmiany w miejscach położonych daleko od stóp. Z tego też powodu zmiany w sposobie poruszania się musiały postępować bardzo powoli i ostrożnie. Przeprowadzenie tych zmian okrężną drogą przez etap naczelnych nadrzewnych było niemożliwe.

Najbardziej wyspecjalizowanymi wśród takich form są gibbony z Azji Południowo-Wschodniej i gerezy z Afryki, które z powodu

niewykształconych kciuków nazywane są czasem małpami kikuto- watymi. Ich doskonałe, bardzo szybkie przerzucanie się z gałęzi na gałąź reprezentuje sprawność znacznie przewyższającą umiejętności osiągane przez szympansa i orangutana. Różnice te można zro- zuiriieć dopiero wówczas, kiedy rozpatrzy się małpy człekokształtne w kontekście odpowiednio ód siebie oddalonych linii rozwojowych, których przedstawiciele przystosowali się do życia w lesie, lecz których przodkowie nie byli jednak tak perfekcyjnymi istotami nadrzewnymi. Człowiek „nie zszedł z drzewa”. Oznacza to, że nasi odlegli przodkowie nigdy nie prowadzili w pełni nadrzewngo trybu życia. W wyjściowym szczepie wyższych naczelnych musiała istnieć grupa form prowadzących przeważnie życie naziemne. Żyły one przed więcej niż 10 milionami lat, a z nich rozwinęły się zarówno australopiteki, jak i małpy człekokształtne. Nasi najbliżsi krewniacy są więc grupą w stosunku do nas równoległą, w żadnym przypadku naszymi przodkami! Powinno to wyjaśnić wiele błędnych inter­pretacji rodowodu człowieka, będących wynikiem niewłaściwego odczytania procesu ewolucyjnego.

Dla naszego bardziej szczegółowo stawianego pytania o po­chodzenie dwunożnegą chodu oznacza to po pierwsze, że drogę rozwojową prowadzącą do wykształcenia się stóp należy ocenić od nowa, i to nie tylko jako rezultat wzajemnego oddziaływania przyrostu objętości mózgu i ulepszania sposobu poruszania się, po drugie zaś, że musiał istnieć dostatecznie długi przedział czasowy, umożliwiający dokonanie się tak głębokich zmian w budowie ciała. Najnowsze dowody kopalne wskazują, że czas potrzebny do rozwoju dwunożnego chodu był dziesięciokrotnie dłuższy od czasu, w jakim doszło do rozwoju dużego mózgu. Człowiek był już w zasadzie dwunogim biegaczem, zanim się w pełni uczłowieczył. Dwunożność okazała się więc koniecznym warunkiem wstępnym potrzebnym do rozwoju bardzo sprawnego mózgu. Kiedy australopitek wędrował przez wschodnioafrykańską sawannę, tkwiły już w nim zalążki dalszego postępu. Mógł on już pionizować sylwetkę i czynił to prawdopodobnie regularnie, przemierzając znaczne odległości na dwóch nogach.

Zwróćmy jeszcze raz uwagę, że autralopitek nie posiadał uzębienia mięsożercy, lecz zęby przeznaczone do diety mieszanej. Kształt tych zębów, z tego co wiemy, pokrywa się na tyle dobrze

z ich funkcją, że nie mamy żadnych podstaw do poddawania w wątpliwość tego stwierdzenia.

Gdyby rozpowszechniony model naszych przodków jako „po­lujących małpoludów” czy „drapieżnych małpoludów” był słuszny, to w ciągu milionów lat należałoby oczekiwać zmian w kierunku uzębienia typowego dla drapieżników. Niczego takiego jednak nie da się stwierdzić. Wręcz odwrotnie. Zęby stały się mniejsze, bardziej wyrównane i słabsze — o tym ostatnim przekonujemy się z włas­nych, bolesnych doświadczeń. Przedstawiciele rodzaju ludzkiego nigdy nie wykształcili tak wyrazistych kłów jak pawiany, zagryzanie zaś na śmierć żywego zwierzęcia nie znajduje się w repertuarze naszych zachowań.

Jeśli więc w grę nie wchodzi aktywne polowanie na atrakcyjną zdobycz, to w jaki sposób można wyjaśnić ogromny przyrost masy mózgu w ewolucji człowieka? Czy można całkowicie wykluczyć znaczenie polowań w tym procesie? Z pewnością nie i zajęcie to okaże się ważne jeszcze w innym kontekście. Jednak dla samego procesu uczłowieczenia i przekroczenia stanu przejściowego „zwie- rzoczłeka”, aktywne polowanie nie miało nawet w przybliżeniu tak wielkiego znaczenia, jakie mu się z reguły przypisuje. Narzuca się tu znacznie bardziej przekonywające wyjaśnienie, które zostało już zasygnalizowane, kiedy omawialiśmy sępy i szakale. Możemy zatem powrócić do miejsca, w którym wskazaliśmy, że chód w postawie spionizowanej wyprzedził proces przyrostu objętości mózgu i podjąć ponownie tok tamtych rozważań.

Przyjrzyjmy się raz jeszcze dokładnie przebiegowi tych wydarzeń. Co dzieje się, kiedy na sawannie pada duże zwierzę, zakładając, iż padlina nie zostanie zjedzona przez lwa lub stado hien. Być może jest to zebra, której w czasie suszy nie udało się dotrzeć do wodopoju i pada teraz z pragnienia, być może stary bawół, którego wyczerpały lata walki, a może gnu ze złamaną nogą, nie będące już w stanie podążać ze stadem. Wycieńczone zwierzę kładzie się i bez wydania jęku zdycha w chłodzie nocy. Trupa nie odkrył jeszcze żaden z okolicznych lwów, hieny zgubiły trop, a przechodząca obok gepardzica nie zwraca na padlinę uwagi. Poluje ona tylko na żywą zdobycz i pogardza martwym zwierzęciem.

Dwie, trzy godziny po wschodzie słońca powietrze nad sawanną nagrzewa się. Pierwsze nagrzane masy powietrza wznoszą się

146

W

wysoko, tworząc system prądów konwekcyjnych. Jest to czas sępów. Z rozpostartymi skrzydłami wzlatują one ze skalistych urwisk, gdzie spędziły na wypoczynku noc. Kilka uderzeń skrzyd­łami wystarcza, by znalazły się w masie wznoszącego się powiet­rza. Wzbijają się teraz wysoko i rozpraszają we wszystkich kierun­kach. Termiczny ruch powietrza niesie je ponad ziemią. Zataczają swoje koła tak wysoko, że śledzić ich ruchy może tylko bardzo dobre oko.

Jeden z sępów odkrywa nagle padłe zwierzę. Nurkującym lotem rzuca się w dół, a potem zatacza kręgi na mniejszej wysokości; jednak krótko, gdyż prawie natychmiast stwierdza, że odkryte zwierzę jest rzeczywiście martwe. Schodzi do lądowania. W między­czasie zwracają na niego uwagę inne sępy. Powtarzają one ten sam manewr, jednak robią to znacznie krócej i prawie natychmiast siadają na ziemi. Wygląda to tak, jakby wokół miejsca z padliną powstał w powietrzu rodzaj wiru, wciągającego nadlatujące ze wszystkich stron sępy. Szybują one ukośnie ku dołowi, rozwijając przy tym znacznie większe prędkości niż w locie poszukiwawczym. Spostrzegają to jeszcze bardziej oddalone sępy. Wszystko nie trwa nawet 20 minut. Nad martwym zwierzęciem tworzy się wir krążących i nurkujących sępów z daleka widoczny dla wprawnego oka. Kierowcy autobusów safari udają się w tę stronę, gdyż zachowanie sępów wskazuje na padlinę. Zwiększa to szansę napotkania tam któregoś z wielkich kotów. Nie wiadomo, czy sępy przywabiła zdobycz lwa, czy zwierzę padłe w jakiś inny sposób. Podobne sceny powtarzają się wielokrotnie w ciągu roku, szczególnie często w latach suszy. Dostatecznie często, by sępy mogły wyżyć z takiego pokarmu.

W naszej retrospekcji okresu kształtowania się istoty ludzkiej wydarzenia przebiegają w podobny sposób. Tyle tylko, że na miejscu pasażerów autobusu safari znajdują się teraz przedstawiciele rodzaju Homo. Zobaczyli oni krążące sępy, popatrzyli kilka razy w tym kierunku, aż upewnili się, że sępy krążą nad martwym zwierzęciem.

Decyduje teraz szybkość działania. Trzeba dokładnie trzymać się tego kierunku. Punktem orientacyjnym na lekko pofałdowanej równinie nie może być ani wystające nad horyzontem drzewo, ani krzak, lecz sięgający wysoko wir sępów. Można je cały czas mieć na oku, nawet jeśli niskie zarośla utrudniają nieco obserwację. Sępy

147

i

dokładnie naprowadzają na cel grupę Homo habilis, która właśnie wyruszyła w drogę.

Zadecyduje parę następnych godzin. Jeśli grupie habilinów uda się dotrzeć do martwego zwierzęcia, zanim zostanie ono odkryte przez hieny czy lwy, to mają oni duże szanse zabrania najlepszych jego kawałków.

Sępy muszą przecież zaczekać. Twarda, elastyczna skóra stawia zbyt duży opór. Chroni ona także mięso przed muchami plujkami, których roje zdążyły już nadlecieć. Wewnętrzne procesy rozkładu po kilku godzinach lub dopiero następnego dnia naciągną skórę w okolicy odbytu i w innych delikatnych miejscach na tyle, że dzioby sępów potrafią ją rozerwać. Jednak do tego czasu znaczne partie mięsa zachowają się w niezłym stanie.

Godziny, jakie upływały od chwili śmierci zwierzęcia do początku procesu jego rozkładu musiały być dla grupy wczesnych istot ludzkich najważniejsze. Jeśli udało im się przybyć na czas, mieli zapewnioną pewną ilość wysokowartościowego pokarmu. Jeśli przybyli zbyt późno, mięso było zepsute i nadające się do spożycia tylko dla padlinożerców. Im silniejszy stawał się z czasem roznoszący się po okolicy odór padliny, tym większe było niebiezpieczeństwo pojawienia się lwów i hien.

Szybkie dotarcie do padliny i niezwłoczne jej sprawienie miało z dwóch względów istotne znaczenie dla utrzymania się przy życiu: wczesne istoty ludzkie musiały radzić sobie zarówno z procesami rozkładu, jak i z konkurentami. Pomocne w tym mogły im być tylko sępy. Trudno sobie wyobrazić inny sposób orientacji na większe odległości. Istoty te mogły przeciwstawić lwom, z którymi nie mogły równać się pod względem siły i węchu, ważną zdolność dającą im przewagę nad tymi zwierzętami, a mianowicie ostre widzenie odległych obiektów. Lwy są raczej krótkowidzami. Stra­tegia ich polowań nie wymaga ostrego widzenia na duże odległości. Nie polują one z pościgu, zresztą nie wytrzymałyby takiego polowania na odległość większą niż kilkaset metrów. Lwy pod­chodzą najpierw swoją ofiarę, a do ataku rzucają się dopiero wówczas, kiedy jest ona na tyle blisko, że mogą ją złapać po najpóźniej kilku potężnych susach. Drapieżniki te mają dobry słuch, słyszą więc pomruki i ryki wydawane przy ofierze przez grupę lwów po udanym polowaniu; są one dla nich sygnałem, gdzie

znajduje się zdobycz. Jednak z lotu sępów nie potrafią wyciągnąć dla siebie żadnych korzyści, nieustanne przeszukiwanie terenu zaś kosztowałoby je zbyt wiele sił. Korzystniejsze dla nich są możliwie jak najdłuższe okresy wypoczynku przerywane udanymi polowa­niami.

Ktoś, kto obserwował ociężały chód lwów w czasie ich normal­nego ruchu, nie będzie wątpił, że w pokonywaniu dłuższych odległości lekkostopy człowiek ma nad tymi zwierzętami znaczną przewagę. Ujawniają się przy tym obie zalety chodu w pozycji pionowej. Umożliwia on lepszą kontrolę otoczenia, także w szyb­szym poruszaniu się, i pozwala transportować ważące około 50 kg ciało z prawie takim samym niewielkim wysiłkiem, jak robi to podobnie ważąca czworonożna antylopa.

Powróćmy jednak do jednej ze scen, która rozegrała się niezliczo­ną ilość razy w ten czy inny sposób w okresie, kiedy człowiek się rozwijał i powiększał swój mózg z objętości 500 do 1000 cm3. Grupa Homo habilis dotarła właśnie do martwego zwierzęcia. Istoty ludzkie właściwie odczytały zachowanie sępów, znalazły padłe zwierzę i stoją teraz przy nim. Przodkowie nasi nie mieli tak jak lwy zębów

i pazurów pozwalających na rozrywanie mięsa, więc mogli jedynie tak jak sępy czekać, by skóra na padlinie pękła sama lub by przyszły lwy, a potem skorzystać z resztek ich uczty. Ta ostatnia możliwość nie była wcale pewna, ponieważ zwykle, gdy lwy są głodne a stado dość liczne, to poza paroma większymi kośćmi niewiele pozostaje z padliny. W takim przypadku oczekiwanie sępów jest daremne. Nie jest to jednak dla nich żadną tragedią, gdyż włożyły w poszukiwania znikomą ilość energii. Korzystały one z siły nośnej prądów termicz­nych i z ich pomocą uniosą się ponownie w przestworza.

Inaczej rzeczy się mają z grupą istot ludzkich. Biegły one zapewne dobrych parę kilometrów przez sawannę. Kosztowało je to dużo sił, a przy intensywnym biegu utraciły one również sporo wody. W czasie suszy, kiedy to najwięcej zwierząt pada, woda jest na sawannie wielką rzadkością. W przypadku pojedynczego czło­wieka nierozsądne byłoby zbyt częste podejmowanie lego rodzaju przedsięwzięć, które nie kończyłyby się niczym więcej niż konfron­tacją z lwami i dawały jedynie parę kości, zbyt twardych nawet jak na zęby lwów; w przypadku grupy mogłoby to stanowić nawet śmiertelne zagrożenie.

O sukcesie grupy można mówić wówczas, gdy uda się jej skorzystać ze znaczącej porcji mięsa, przedstawiającego dużą wartość pokarmową. Środek do osiągnęcia sukcesu znajduje się w ręku owych wczesnych istot ludzkich. Jest on nieporównywalnie skutecz­niejszy niż dziób sępa i bardziej wszechstronny w użyciu: są to dopasowane do rąk kamienne odłamki o ostrych krawędziach. Z ich pomocą można naciąć elastyczną skórę padliny i dostać się do wartościowego mięsa, zanim ulegnie ono zepsuciu. Twardymi kamieniami można także roztłuc kości i dobrać się do największego przysmaku, czerwonawego szpiku. Już całkiem zwykły kamień dobrze pełni taką funkcję, jeśli ma przynajmniej jedną ostrą krawędź. Krawędzie takie powstają w sposób naturalny na niektórych odłamkach skalnych, łatwiej niż na innych. Piaskowiec i granit są znacznie mniej na to podatne niż bazalt, zwłaszcza niż krzemień

i obsydian. Na rozległych nadrzecznych równinach kamienie wy­stępują rzadko. Jeśli się już pojawiają, to przeważnie jako duże bloki tkwiące w piasku. Są jednak miejsca, w których kamienie

0 odpowiednim składzie i rozmiarach występują często. Są to górne

1 środkowe odcinki szybko płynących rzek o korytach wysłanych otoczakami oraz obszary wulkaniczne. Z obszarów tych pochodzi obsydian, szkliwo wulkaniczne, stanowiące najlepszy surowiec do sporządzania najprostszych narzędzi, których zadaniem było ułatwić dostęp do mięsa padłych zwierząt.

Z tych wczesnych „technicznych potrzeb” wynika inna zależność: tylko określone obszary wchodziły w rachubę jako środowisko życia Homo habilis i jego potomków; mianowicie obszary, na których dostępne były kamienie, które przy rozbijaniu dawały poręczne, ostrokrawędziste odłupki. Do takich należy wulkaniczna wyżyna Afryki Wschodniej, w przeciwieństwie do Kotliny Konga, której w szczytowym okresie epoki lodowcowej nie pokrywały jeszcze wielkie kompleksy leśne, lecz która poza resztkami rozległych lasów stanowiła w przeważającej mierze otwartą sawannę. Tereny korzystne pod względem bpgactwa kamieni znajdują się także w górach dzisiejszej Sahary, brak ich zaś na ogromnych piaszczys­tych obszarach strefy Sahelu. Większe szanse znalezienia surowca do produkcji narzędzi kamiennych istniały, i dziś jeszcze istnieją, w dolinach rzek, gdzie twarde kamienie zachowują się dłużej niż miękkie.

ISO

Tylko stosując narzędzia można było spożytkować trupy wiel­kich zwierząt. Znacznie łatwiej jest sobie wyobrazić grupę zwinnych Homo habiłis, zabierającą z martwych zwierząt najlepsze części przed nadejściem lwów i hien, niż walkę ludzi z tymi drapieżcami

o napoczętą przez nie padlinę lub próbę odpędzenia ich od niej. Stado hien próbujące odgonić lwy od padliny musi być bardzo duże, aby odnieść sukces. Lwy z dużym respektem odnoszą się do potężnych szczęk hien. Jak liczna musiałaby być horda pierwotnych ludzi, aby mogła stanąć do walki z tymi drapieżnikami i odnieść zwycięstwo? Później, gdy mieli oni w ręku skuteczną broń, za pomocą której można było uśmiercać na odległość, stosunek sił przedstawiał się zupełnie inaczej. Jednak dopóki człowiek miał w ręku tylko prosty tłuk pięściowy czy skrobak wykonany z odłupka skalnego oraz ciało pozbawione naturalnych możliwości obrony, przypuszczenie, że mógł odbierać zdobycz dużym drapieżnikom, wydaje się: absurdem.

Najbardziej ważkim argumentem przemawiającym przeciw takiej interpretacji jest przebieg samego procesu ewolucji człowieka. W jaki sposób wytłumaczyć tak częste starcia istot ludzkich z lwami, hienami i innymi dużymi drapieżnikami, żyjącymi jeszcze na początku epoki lodowcowej w Afryce Wschodniej i ich zwiększającą się w tym czasie przeżywalność? Wszystkie próby zmierzenia się z tak wielkimi i silnymi przeciwnikami musiały być początkowo skazane na niepowodzenie z powodu zbyt wysokich strat. Lwy były wówczas tak samo silne jak dziś, a może nawet silniejsze. Jak więc mogłaby im podołać horda wczesnych istot ludzkich? Na pewno kamienie, rzucane przez człowieka, nie były odpowiednim środkiem do tego celu. Sam ciężar kamieni ogranicza tu ich stosowanie, nie wspominając już o niezbędnej celności rzutu i przewadze liczebnej atakującej hordy ludzkiej. Nic nie przemawia jednak za tym, że w tym czasie lwy nie żyły w stadach.

Jeśli wyjdziemy od przeciętnej wielkości stada lwów liczącego 8 dorosłych sztuk — 6 lwic i 2 rządzących stadem starych samców

i przyjmiemy, że w korzystnej sytuacji trzech ówczesnych ludzi potrafiło zabić jednego lwa, to wówczas grupa Homo habilis powinna liczyć co najmniej 24 dorosłych osobników, którzy w dodatku musieli najprawdopodobniej być mężczyznami. Inaczej bowiem niż w przypadku hien, gdzie przewaga 3:1 wystarczy, by utarczka

wypadła na korzyść hien, kobiety u wczesnych ludzi nie dys­ponowały siłą mężczyzn. Były one prawdopodobnie wyraźnie mniejsze od mężczyzn. U hien dominują samice. Są one pod względem siły pełnowartościowymi przeciwnikami lwa, mają nawet potężniejsze zęby. Wszystkie te Warunki wystarczają, by trzykrotna przewaga hien umożliwiła im odpędzenie stada lwów od ich zdobyczy.

Grupa ludzi, licząca razem z kobietami i dziećmi więcej niż 50 osób, byłaby więc w stanie odebrać zdobycz przeciętnemu stadu lwów. Jak śmiesznie mała część zdobyczy przypadłaby wtedy na każdą z tych 50 osób! Jedna pięćdziesiąta martwego zwierzęcia ną głowę w małym stopniu rekompensowałaby poniesione ryzyko

i wielu zabitych, którzy zginęliby w starciu z lwami.

Pomysł, że ludzie odbierali zdobycz wielkim drapieżnikom^ i że niejako kazali im polować dla siebie, byłby realistyczniejszy dopiero wtedy, gdyby człowiek mógł do tego celu zastosować dodatkowo ogień. Jednak do stosowania ognia było w tym czasie jeszcze daleko. Bardziej bezpośrednie i bardziej przekonujące wytłumaczeni^ wynika z innego scenariusza, mianowicie z tego, w którym sępy pomagają grupom wczesnych istot ludzkich dotrzeć do mięsnego pokarmu jeszcze przed lwami.

Ta interpretacja nie wymaga od Homo habilis żadnych nadludz­kich sprawności, a tylko wykorzystania niezłej umiejętności biegania, połączonej z widzeniem na odległość i — w przypadku wielkich ciał padłych zwierząt — zastosowania pomocniczych narzędzi do rozcinania twardej skóry. Jeśli niebezpieczne drapieżniki nadeszły wcześniej niż trzeba, to ludziom nie pozostawawało nic innego, jak wycofać się, zabierając ze sobą w miarę możliwości jakieś części zdobyczy. Nader przydatne były do tego wolne ręce! W nich znacznie dogodniej niż w zębach można było nieść całe zwierzę lub jego kawałki. Resztki padłego zwierzęcia były dla lwów czy hien ważniejsze, niż pościg za ich wcześniejszymi właścicielami. Przema­wiają za tym nie tylko względy oszczędnego wydatkowania energii, lecz i dziś praktykowany sposób reagowania tych zwierząt na zdobycz uzyskaną bez wysiłku łownego. Oczyszczają one z kon­kurentów tylko bezpośrednie otoczenie padliny, nie urządzając za nimi pogoni. Każdy lew czy hiena, odganiające na większą odległość konkurentów, nie tylko uzyskałyby mniej ze zdobyczy, lecz od­

dalając się od swojej grupy same narażałyby się na niebiez-

pieczeństwo. ->Ji

j|j§ zachowanie dużych drapieżników przy zdobyczy nie zmie­niło się od tego czasu w sposób zasadniczy, a nie mamy żadnych powodów, aby w to wątpić, to wczesne istoty ludzkie nie były narażone na wielkie niebezpieczeństwo, jeśli tylko tak wcześnie jak było to możliwe wyruszały na poszukiwanie martwego zwierzęcia. Im bardziej grupy ludzkie usprawniały umiejętność efektywnej obróbki zdobyczy, jej ćwiartowania i przypuszczalnie podziału na nadające się do transportu kawałki, tym większy był ich zysk

i szanse przeżycia.

Poziom rozwoju reprezentowany przez Homo habilis był ważnym etapem w procesie uczłowieczenia, ponieważ dzięki odkryciu moż­liwości zastosowania narzędzi poszerzyło się spektrum martwych dał zwierzęcych, nadających się do wykorzystania. Z pomocą najprostszych narzędzi kamiennych można było rozcinać i dzielić również ciała wielkich ssaków, których mięso posiadało dodatkowo jedną ważną zaletę: dawało się wysuszyć w tropikalnym słońcu, szczególnie w porze suchej i w ten sposób uchronić przed zepsuciem. W tym celu trzeba je było tylko pociąć na odpowiednio cienkie paski lub płaty.

Narzędzia otworzyły więc w zasadzie na długo przed powstaniem Homo sapiens możliwość długotrwałego przechowywania mięsa. Ich pojawienie się nie oznacza wcale, że kiedyś jakiś członek hordy Homo habilis niejako pierwszy wpadł na pomysł zastosowania ostrokrawędzistego kamienia do nacięcia nienapoczętego jeszcze ciała zwierzęcia i stał się w ten sposób odkrywcą pierwszego narzędzia, którego stosowanie od tej chwili przekazywane było z pokolenia na pokolenie. Znacży to o wiele mniej. Kamienie

o ostrych brzegach mogły być wiele razy krótko stosowane przez różne grupy ludzkie w rozmaitych okolicznośdach. Po użyciu były one ponownie wyrzucane. Przejście do regularnego użytkowania narzędzi mogło następować bardzo powoli. Proces ten przypusz­czalnie mógł się rozpocząć od używania kamieni do rozbijania strusich jaj. Tak z pewnośdą postąpiłby człowiek, który wędrując bez narzędzi przez rozległe stepy Afryki znalazł gniazdo strusich jaj. Wziąłby on kamień i rozbił nim skorupę jaja, by następnie wypić jego zawartość. Zupełnie podobnie postępuje pewien ptak, który

sam jest zbyt słaby, aby rozbić strusie jajo dziobem. Czy to tylko przypadek, że ptak ten należy także do sępów i pojawia się również często przy padlinie? Ścierwnik, bo tak nazywa się ów sęp, jest najmniejszym z afrykańskich sępów. Pojawia się on wszakże w Aftyce Wschodniej wszędzie tam, gdzie występują znaleziska wczesnej historii człowieka i gdzie dziś panują warunki całkiem podobne do tych sprzed miliona do dwóch milionów lat. Czyż pierwotni ludzie nie mogli podejrzeć, jak rzutem kamienia ścierwnik rozbija strusie jaja? Nie uszłoby też pewnie ich uwagi, że do tego celu najbardziej przydatne są kamienie o ostrych krawędziach. .

Dla wniosków z naszych rozważań nie ma większego znaczenia* czy nasi przodkowie prowadzili obserwacje zachowań gatunku sępa towarzyszącego im przy ciałach padłych zwierząt, czy ich nie prowadzili. Zastosowanie narzędzia kamiennego przez ścierwnika powinno przede wszystkim stanowić przykład tego, iż poszerzanie możliwości zdobywania pokarmu w taki właśnie sposób nie jest tylko przywilejem człowieka. Znane są liczne przypadki stosowania narzędzi w świecie zwierzęcym. Większość z nich jest dla człowieka bez znaczenia. Ścierwnik mógł. stanowić istotny wyjątek. Ma on jeszcze partnera działającego bezpośrednio przy padlinie, a raczej przy jej ostatnich, wydawałoby się bezużytecznych resztkach, to jest przy kościach długich. Są to te kości, które zawierają najwięcej wysokowartościowego szpiku, i które, oprócz szybko psującego się mózgu, są najlepszym źródłem minerałów fosforanowych i innych surowców mineralnych potrzebnych człowiekowi do życia. W skład kości wchodzi 16% tłuszczu i 12% białka. I tu znów pojawia się przedstawiciel sępów — orłosęp brodaty — dostarczając przykładu postępowania z takim materiałem.

Orłosęp brodaty „zadowala” się resztkami pozostałymi po opuszczeniu żerowiska przez inne sępy. Zajmuje się on kośćmi. Z pomocą silnych, wąskich i długich skrzydeł potrafi on względnie wysoko unieść duże kości. Rzuca je następnie w dół na skały. Uderzenie o skałę gruchocze kość, ułatwiając dostęp do szpiku. Dobrze osłonięty masywną kością szpik ten nie zdążył jeszcze ulec zepsuciu. Orłosęp może go sobie teraz wydobyć z rozbitej kości. W języku hiszpańskim orłosępa brodatego, występującego również w Pirenejach i innych górach Półwyspu Iberyjskiego, nazywa się kościołamem. Występuje on powszechnie w Afryce Wschodniej.

154

Sępy te żyją także w górach Azji Południową. Wymagają one górzystych terenów nie tyle ze względu na występujące tam wznoszące prądy termiczne, co z powodu omówionego sposobu rozbijania kości. Dzięki temu wartościowemu pokarmowi mogą one zadowalać się poza tym ścięgnami, resztkami mięsa i twardymi partiami skóry padłych zwierząt.

Nawiasem mówiąc, my dzisiaj również stosujemy w szerokim /akresie do celów pokarmowych produkty ze szpiku kostnego. Oczyszczone z mięsa kości są na targowiskach afrykańskich w częstej sprzedaży. To zamknięte w kościach „mięso” ma wysoką wartość. Nie chodzi tu o kalorie, lecz o wartość odżywczą, szczególnie

o związki fosforu. Jeśli taka skomplikowana forma pozyskiwania pokarmu zachowała się mimo powstania społeczeństw dobrobytu aż do naszych czasów, to widocznie coś się za tym kryje. Nie cierpimy niedostatku białka, tłuszczu i węglowodanów. Mamy do dyspozycji ¡dostatecznie dużo sałaty i owoców, które dostarczają nam witamin i składników mineralnych. A jednak nie rezygnujemy z zup sporządzanych na wywarze z kości.

Czas już wrócić ponownie do chodzenia na dwóch nogach. Ten sposób poruszania się rozwinął się, jak argumentowaliśmy, jeszcze przed okresem wielkiego przyrostu objętości mózgu. Spio- nizowana postawa stworzyła warunki do względnie łatwego po­ruszania się po sawannie. W powiązaniu z obserwacją sępów chód w pozycji spionizowanej można wiązać bezpośrednio z za­opatrywaniem się w wysokowartościowy pokarm. Sukces osią­gnięty w spionizowaniu otworzył dostęp do ważnego źródła po­karmu bez negatywnych skutków dla innych dziedzin działalności życioweji. Pokarm ten mógł być jednak efektywnie wykorzystany pod warunkiem użycia prostych narzędzi, umożliwiających nacięcie ciała martwego zwierzęcia we właściwych miejscach. W równym stopniu dotyczyło to również rozłupywania kości, niemożliwego bez zastosowania narzędzi.

Zmiany w budowie ciała konieczne przy przejściu do dwunoż­nego sposobu poruszania się można pominąć w retrospekcji, jeśli wyjdziemy z założenia, że przodkowie najwcześniejszych istot ludzkich nie byli mieszkańcami lasu. Owe istoty miałyby wówczas dostatecznie dużo czasu na ewolucyjne wykształcenie sprawnych nóg skorelowanych ze spionizowanym ciałem, przystosowanym do

Mh

długotrwałego chodu i biegu. Wielkie korzyści odniesione z tych zmian, które stały się napędem dalszego rozwoju form ludzkich, są jednak pochodną wartościowego pokarmu. Pokarm taki nie jest rozmieszczony równomiernie w środowisku życia człowieka, lecz raczej punktowo. „Punkty” takie trzeba umieć znaleźć. Chaotyczne poszukiwania wysokowartościowego pokarmu byłyby bezcelowe, jako energetycznie zbyt rozrzutne w stosunku do ewentualnego zysku.

Alternatywę mogą stanowić czaty i skradanie się do zdobyczy, którymi to technikami posługują się wielkie koty. Inną jeszcze możliwością byłoby polowanie z pościgu, lecz do tego budowa ciała naczelnych nie jest przydatna. Pościg jest specjalnością psów i ich krewniaków. Do tego rodzaju łowów potrzebna jest współpraca w stadzie, dzięki której wysiłek rozkłada się na wiele osobników, odciążając jednostkę. Przy technice czatów trzeba ofiarę obezwładnić szybko i sprawnie. Duszący chwyt za gardło, uderzenie łapą łamiące kręgosłup czy zasztyletowanie długimi kłami — to metody po­zwalające szybko uśmiercić ofiarę, ograniczające przy tym do miminum ryzyko większego okaleczenia atakującego. Taką bronią przez większą część swojej wczesnej historii człowiek nie dysponował; W jego przypadku żadna z tych metod łowów nie wchodziła więc w rachubę.

Dlatego też w pierwszych milionach lat swego rozwoju wczesne istoty ludzkie musiały mieć źródło łatwiej dostępnego pokarmu, który miał taki wpływ na spionizowanie ich ciała, że po osiągnięciu przez człowieka stadium Homo habilis mógł on zacząć wykorzys­tywać mięso padłych wielkich ssaków.

Tej rafy w argumentowaniu nie wolno nam ominąć, i nie ma nawet takiej potrzeby, gdyż do celu prowadzić może nie tylko obserwacja sępów znajdujących się daleko, lecz i sygnały odbierane na krótszych dystansach. Krążące po sawannie australopiteki i ich przodkowie, którzy przygotowywali się do spionizowania ciała, mogli prostować się stopniowo, poczynając od bardzo odległego w czasie stadium ssaka owadożemego, który unosząc się ponad trawy w otwartym krajobrazie łatwiej mógł wypatrzeć bądź to kopce termitów wypełnione bogatymi w białko owadami, bądź chmary szarańczy czy atrakcyjne owoce na drzewach. Istoty te mogły także w ten sposób lepiej dostrzec i odszukać miejsca,

w których gazele wydawały na świat swoje młode, lub skąd ptaki wyfruwały z naziemnych gniazd. Wyszukiwanie i wykorzystywanie takich bogatych w białko miejsc dawało znacznie więcej niż grzebanie w ziemi w poszukiwaniu bulw czy cebulek. Jaja, nowo narodzone zwierzęta czy roje^ termitów nie stawiają oporu. Nie trzeba im skakać do gardła. Człowiek często znajdował je nawet w postaci upieczonej, kiedy pożar strawił znaczne połacie stepu. Przy szybko przesuwającym się, gnanym wiatrem ogniu pożar stepu bardziej przypomina opalanie czy opiekanie niż prawdziwe spalanie. Zwęgleniu ulegają tylko łatwo palne materiały, takie jak suche źdźbła traw. Wcześni przedstawiciele rodzaju ludzkiego potrafili dzięki zdolności doskonałego widzenia stereoskopowego dobrze ocenić odległość zarówno od ognia jak i od miejsca, w którym z gniazda wyleciała wysiadująca jaja kura dropia lub innego ptaka.

W poszukiwaniu nasion, liści lub trawy, a także w łowach na drobną przyziemną zwierzynę spionizowana postawa ciała byłaby mało przydatna i stanowiła raczej utrudnienie. Decydującą korzyś­cią, jaką człowiek odniósł z takiego kierunku rozwoju, musiała być stale ulepszana zdolność dokładnego lokalizowania na odległość określonych celów i docieranie do nich z możliwie najmniejszym wysiłkiem. Z tych to powodów poszukiwania przyczyn rozwoju chodu w postawie spionizowanej skoncentrowały się na określonych celach. Teraz powinniśmy bliżej zająć się skutkami tego rozwoju.

NAGOŚĆ

Przypomnijmy jeszcze raz scenę, która rozegrała się, kiedy wczesne istoty ludzkie obserwowały zachowanie sępów wskazujących im drogę do wielkiego padłego zwierzęcia. Czym uwarunkowana była ta obserwacja? W pierwszym rzędzie odpowiednią dalekowzrocz- nością, umożliwiającą ocenianie odległości. Krótki wzrok nie doprowadziłby z pewnością do celu. Nie wiemy, czy pierwotni ludzie byli dalekowidzami, możemy jednak przyjąć takie założenie, ponieważ nasze oczy w stanie spoczynku nastawione są na patrzenie na odległość. Normalnie mamy pewne trudności z nastawieniem oka na patrzenie na bliskie odległości, gdyż wymaga to zmiany kształtu soczewki. W miarę starzenia się i utraty elastyczności przez soczewkę „ręce przy czytaniu stają się za krótkie”. Zdolność dalekiego widzenia byłaby więc biologicznym dziedzictwem czło­wieka, nie zaś nabytkiem nowszych czasów.

Po określeniu kierunku i odległości do celu pierwotni ludzie z pewnością nie podążali do padłego zwierzęcia spacerowym krokiem. Można przyjąć, że horda Homo habilis biegła najszybciej jak tylko mogła do pokarmu zlokalizowanego przez kołujące sępy. Nogi i stopy tych istot ludzkich były już świetnie przystosowane do tego celu. Ich proporcje przypominały nasze nogi, umożliwiające wytrenowanemu człowiekowi wytrzymanie biegu maratońskiego. Tylko wyczynowe konie i psy, które zachowały typ budowy wilka, są w stanie wytrzymać taki długotrwały wysiłek. Człowiek posiada więc rzeczywiście zadziwiającą zdolność do długiego biegu, stosun­

kowo rzadką w świecie zwierząt. W każdym bądź razie największe prędkości osiągane przez człowieka nie wystarczyłyby do upolowania w biegu szybkiej zdobyczy. Jest też mało prawdopodobne, by człowiek mógł uprawiać grupowe łowiectwo z pościgu, podobnie jak robią to wilki czy likaony, ponieważ szybsze od niego, zrywne duże ssaki od razu zostawiłyby go w tyle.

Jednak jeśli chodzi o możliwie najszybsze dotarcie do odległego

o kilka kilometrów padłego zwierzęcia, to lepiej do tego celu nadaje się oszczędzający siły wytrwały bieg. Jest to dokładnie ta technika biegu, którą człowiek opanował najlepiej. Domeną człowieka nie jest sprint, lecz długodystansowy trucht. Do takiego biegu dostosowana jest zarówno budowa ludzkiej stopy, jak i układ mięśni nóg.

Bieg pociąga za sobą oczywiście określone koszty. Biegnąc traci się przede wszystkim siły, inaczej mówiąc, zmniejszają się nasze zapasy energii. Wysiłek ten opłaca się wówczas, jeśli korzyść z uzyskania wysokowartościowej zdobyczy przewyższa związany z nim przeciętny wydatek energetyczny. Tylko w takim wypadku mogło dojść do powstania nacisku selekcyjnego, faworyzującego rozwój sprawności biegowej i stabilizacji wytyczonego kierunku ewolucyjnego wczesnych form ludzkich.

Ilość energii zużyta na dotarcie do zdobyczy nie jest w każdym razie jedyną pozycją w bilansie wydatków na ten cel. W czasie biegu dochodzi jeszcze do całkiem innego obciążenia organizmu. Utrzy­mujący się rueh mięśni prowadzi do wydzielenia ciepła. Każdy z nas wie, że w czasie szybkiego biegu rozgrzewamy się. Ruch wytwarza nadwyżkę ciepła, która musi być odprowadzona, gdyż w przeciwnym razie uległaby naruszeniu równowaga cieplna organizmu. Utrzymuje się ona w średniej temperaturze ciała około 37 stopni Celsjusza, która jest znacznie niższa w porównaniu z ciepłotą ciała niektórych małych ssaków czy ptaków, wynoszącą około 40 stopni i nawet nieGO więcej. Organizmy te mogą sobie pozwolić na krytyczną dla życia temperaturę w granicach 42 do 43 stopni, ponieważ ich małe ciała mają względnie dużą powierzchnię, szybko wypromieniującą ciepło. U ptaków usuwanie nadwyżki ciepła odbywa się bardzo sprawnie i szybko za pomocą płuc powiązanych z rozbudowanym systemem worków płucnych. Tylko podczas lotu na długich trasach ptaki napotykają podobne trudności w wymianie cieplnej, jak człowiek w czasie długotrwałego biegu.

lii

Jednak budowa naszych płuc nie przypomina budowy phic ptaków; są one zbudowane jak u ssaków, w związku z czym usuwanie ciepła z ich pomocą nie ma w naszym przypadku większego zastosowania. Płuca człowieka zakończone są dwoma dużymi workami, opróżnianymi częściowo pod naciskiem klatki piersiowej ze współudziałem przepony (wydech) i napełnianymi ponownie przez uniesienie żeber (wdech). Ponieważ płuca są zakończone ślepo, pozostaje w nich zawsze pewna niewielka ilość nie usuniętego powietrza. Przez to dostajemy zadyszki, gdy zbyt się sforsujemy biegiem.

Nie powinno to jednak wywoływać wrażenia, że jesteśmy aż tak niekorzystnie zbudowani. Naszą zaletą jest duża powierzchnia ciała. Mięśnie i narządy wewnętrzne nie są też tak ciasno rozmiesz­czone jak w ciele ptaka. Wielkie mięśnie nóg, wykonujące główną pracę i uwalniające przez to największe ilości ciepła, znajdują się na udach i pośladkach, są przez to całkowicie oddzielone od narządów wewnętrznych. Dzięki temu możemy część ciepła wypromieniować na zewnątrz, nie obciążając tym organizmu. Do narządów wewnęt­rznych dochodzi tylko ciepło transportowane prądem krwi.

Dobrze znamy reakcję pojawiającą się natychmiast po prze­grzaniu: zaczerwienia się nam skóra na prawie całej powierzchni ciała. Oznacza to, że zewnętrznie położone części naszego ciała, strefy peryferyczne, zostały silniej ukrwione, co umożliwiło od­prowadzanie ciepła również tą drogą. Intensywność oddawania ciepła zależy jednak, z przyczyn czysto fizycznych, od wielkości różnicy temperatur między ciałem i otoczeniem. Ciepło nie może przepływać od środowiska ciepłego do jeszcze cieplejszego, a jedynie w kierunku odwrotnym: od temperatury wyższej do niższej.

W sytuacji wschodnioafrykańskiej sawanny to prawo fizyczne decyduje o życiu i śmierci. Przecież w czasie dnia powietrze przy powierzchni ziemi nagrzewa się tak silnie pod wpływem intensyw­nego promieniowania słonecznego, że może osiągnąć temperaturę ciała biegnącego (pra)człowieka. Wystarczają już temperatury nieco ponad 30 stopni Celsjusza, by w znacznym stopniu utrudnić oddawanie ciepła przez ciało ludzkie do otoczenia. Są to jednak dokładnie te same temperatury, w których powstają prądy termiczne najkorzystniejsze dla sępów w ich zwiadowczych lotach. Stosunek temperatur staje tu zatem w konflikcie z koniecznością szybkiego

biegu i dotarcia w porę do zdobyczy. Tempo biegu powinno być tym szybsze, im wyższa jest temperatura otoczenia, gdyż w takich warunkach mięso ulega odpowiednio wcześniejszemu zespsuciu.

Decydującego znaczenia nabiera w tym kontekście odpowiedni system chłodzenia. Przedstawiona wcześniej droga ewolucji czło­wieka mogła zakończyć się sukcesem jedynie pod warunkiem wykształcenia sprawnego systemu chłodzenia ciała w czasie długiego biegu. Jak istotne znaczenie ma ta współzależność, widać na przykładzie lampartów czy lwów, które po udanym pościgu na ponad 100 metrowym odcinku są tak „wypompowane”, że muszą wypocząć dłuższą chwilę, zanim zabiorą się do posiłku. Człowiek po szybkim biegu nie tylko ciężko dyszy, lecz także odczuwa kłucia w boku, będące oznaką niedostatecznego dokrwienia przeciążonego ciała.

Takie warunki znacznie ograniczają zasięg polowań zrywnych drapieżników. Człowiek mógł przekroczyć te granice nie tylko z powodu szczupłego ciała i odległego od narządów wewnętrznych położenia mięśni. Także zwiększone ukrwienie skóry nie wystar­czyłoby do odpowiedniego oddawania ciepła w warunkach klimatu tropikalnego. W chłodniejszych środowiskach życia bilans cieplny wygląda znacznie korzystniej, jeśli chodzi o oddawanie nadwyżki ciepła. Jednak na przyrównikowej wyżynie chłodniejsze okresy występują tylko nocą, kiedy to nie da się znaleźć zdobyczy, stosując omówioną metodę obserwacji sępów. Sprawność ludzkich zmysłów, przede wszystkim wzroku i węchu, nie wystarcza do podjęcia szeroko zakrojonych poszukiwań pokarmu w ciągu chłodnych godzin nocnych.

Rozwiązanie tego problemu przyniosło udoskonalenie, które, podobnie jak chód w postawie wyprostowanej, jest cechą biologiczną wyróżniającą rodzaj Homo. Stanowi ją występowanie na całym ciele gruczołów potowych, połączone ze znacznym zmniejszeniem uwłosienia ciała. Nagość człowieka jest oznaką konieczności efek­tywnego chłodzenia ciała i warunkiem naszej zdolności do pracy fizycznej.

Naga skóra pozwala przegrzanemu ciału szybko oddawać ciepło, które w przypadku gęstego futra jest zatrzymywane przez zawartą w nim warstwę powietrza, jak to ma miejsce u prawie wszystkich pozostałych ssaków, zwłaszcza tych, które wraz z wczesnymi

istotami ludzkimi żyły w środowisku otwartej sawanny. Pozbawiona uwłosienia skóra mogła zapewnić pełną skuteczność termoregulacyj- ną dopiero po wykształceniu się w niej gruczołów potowych. Z ich pomocą organizm mógł wykorzystać fizyczne prawo mówiące, iż podczas parowania wody pobierane są z otoczenia znaczne ilości ciepła. Parowanie wody jest najbardziej efektywnym sposobem odprowadzania ciepła stosowanym przez organizmy. Jest to system chłodzenia, który sam się włącza, kiedy temperatura otoczenia jest prawie równa temperaturze ciała. Oznacza to, że im cieplej się nam robi, tym bardziej się pocimy. W zależności od intensywności pocenia tracimy przy tym do 10 litrów wody na dzień.

Taki nastawiony na parowanie system chłodzący musi być stale uzupełniany. Człowiek odczuwa pragnienie, większe niż inne orŁ ganizmy o podobnych rozmiarach. Wynika ono z jednej strony z tego, że człowiek traci wiele wody z powodu wytwarzania zbyt mało skoncentrowanego moczu, z którym usuwane są produkty rozkładu substancji białkowych. Jednak dzienna utrata wody w wyniku parowania powierzchni ciała odgrywa wcale nie mniej istotną rolę i wynosi, nawet bez uwzględnienia potu, mniej więcej

2 litry. Z tego powodu człowiek jest najwięcej pijącym przed­stawicielem dużych ssaków. Pozbawiony przez kilka dni wody umiera z pragnienia, podczas gdy nieporównywalnie dłużej może wytrzymać bez pokarmu. Wiąże się z tym następny dylemat: zależność od wodopojów. Im dalsze stawały się wyprawy podej­mowane przez człowieka dzięki ulepszonemu systemowi chłodzenia ciała, tym większa stawała się jego zależność od wody.

Inna dodatkowa trudność wynika z systemu chłodzenia ciała przez parowanie: jest ona związana z utratą soli. Ciało nie może ot tak, po prostu, wydalać wody przez gruczoły potowe, gdyż stałoby to w sprzeczności z prawami fizyki. Woda w komórkach przemiesz­cza się zawsze od roztworu mniej stężonego do bardziej stężonego. Jest to proces zwany osmozą. W celu usunięcia wody z komórek właściwe gruczoły muszą najpierw wytworzyć odpowiednio wyższe stężenie roztworu soli. Roztwór taki odciąga wodę, która transpor­towana jest na zewnątrz i wyparowuje na powierzchni ciała. Pozostaje sól, która nie może już parować, wytrącona w postaci warstwy złożonej z drobnych kryształków. To ona właśnie powoduje słony smak potu. Utrata tej soli nie ma większego znaczenia dla

pojedynczego gruczołu potowego, w całości stanowi jednak pewien pfoblem dla organizmu. Im bardziej ciało się poci, tym więcej soli potrzebuje.

Z tego stwierdzenia wynikają dwa wnioski. Pierwszy jest całkiem oczywisty: utraconą sól trzeba uzupełniać. Człowiek potrzebuje soli, i to tym więcej, im ciężej pracuje. Wiadomo, że handel solą aż do późnej nowożytności był najbardziej rozbudowanym systemem handlowym w Eurazji. Złoża soli eksploatowane były w górach z zastosowaniem stosunkowo prymitywnych środków technicznych; sól była środkiem płatniczym i obiektem handlu wymiennego, życiodajną substancją, i jest nią na niektórych obszarach po dziś dzień. O tym, jak mocno tkwi w nas głód soli naszych przodków, świadczą najlepiej nasze trudności z przyzwyczajeniem się do niskosolnej diety, mimo powszechnego przekonania o jej zdrowot­nych zaletach. W naszych czasach mamy soli w nadmiarze. Jest to jednak zjawisko całkiem nowe. Droga rozwoju człowieka nacecho­wana była niedoborem soli.

Drugi wniosek jest mniej oczywisty, co nie znaczy, że mniej istotny. Wynika on z założenia, iż rozwój zużywających sól gruczołów potowych nie byłby w ogóle możliwy, gdyby w środowis­ku naturalnym naszych przodków nie występowała ona w ilości wystarczającej, do wyrównania strat. Na ogromnych, ubogich w sól kuchenną lub pozbawionych jej zupełnie obszarach Afryki i innych kontynentów proces uczłowieczenia w ogóle nie mógłby się dokonać z braku możliwości uzupełnienia strat soli. Wyżyna Afryki Wschod­niej stwarza także i pod tym względem wyjątkowo korzystne warunki. Jej przyrównikowe położenie oznacza intensywne promie­niowanie słoneczne, w wyniku którego często wysycha wiele płytkich jezior, pozostawiając na dnie sól. Jednak same warunki klimatyczne nie wystarczają. Potrzebne są jeszcze odkrywki soli kamiennej, te zaś występują w powiązaniu z wulkanizmem występującym tu w strefie gigantycznego rozłamu tektonicznego skorupy ziemskiej, ciągnącego się tylko w Afryce przez cały kontynent. To tutaj powstały słone, okresowo wysychające płytkie jeziora, z których uzyskać można sól kamienną, a także bogate w składniki mineralne popioły wulkaniczne do dziś poszukiwane przez wielkie ssaki, na przykład słonie i bawoły. Takie warunki dają możliwość szybkiego uzupełniania powstałego w czasie pocenia się ubytku soli.

Korzyści wynikające z nagiego ciała wiążą się przede wszystkim ze zwiększoną sprawnością organizmu. Koszty wynikające z ubytku soli i wody da się wyrównać, jeśli środowisko naturalne zawiera je w dostatecznej ilości. Wschodnioafrykańska sawanna otrzymuje wielką ilość wody w czasie pory deszczowej. W porze suchej woda płynie przynajmniej tymi rzekami, które spływają z gór. Na Kilimandżaro i Mount Kenia leży śnieg. Szczyty obydwu tych wielkich gór sięgają tak wysoko, że nawet palące słońce równika nie jest w stanie stopić na nich śniegu i wstrzymać rozwoju lodowców. Inne, niższe góry otrzymują często w czasie pory suchej wodę z chmur kłębiastych narastających w wieżowe chmury burzowe. Zrzucają one nagromadzoną w sobie wilgoć na zbocza gór i zasilają nią rzeki i źródła. Na Wyżynie Afryki Wschodniej występuje dostateczna ilość wodopojów. Oczywiście nie są one rozmieszczone regularnie na całym tym obszarze, jednak na tyle blisko siebie, że można z nich często korzystać w czasie suszy. W takich warunkach geograficznych nie istniały zatem żadne ograniczenia czy wręcz naciski, które uniemożliwiałyby rozwój nagiej skóry u wczesnych istot ludzkich.

Przypuszczalnie nieco inaczej przedstawi się wszystko, jeśli pod uwagę weźmiemy dwa dalsze czynniki środowiskowe, a mianowicie nocne temperatury i charakter promieniowania słonecznego w ciągu dnia. Nocą na wyżynie tej panuje dotkliwie zimno. Ludzie żyjący tam obecnie rozwiązują tę niedogodność rozpalając ogniska, które dają ciepło, i nosząc odzież. Tymi „odkryciami” ludzi będziemy się jeszcze musieli zająć, by móc przedstawić ostateczny obraz ewolucji człowieka prowadzącej do Homo sapiens. W tym miejscu nie będziemy o nich na razie mówić.

Zajmiemy się natomiast drugim ze wzmiankowanych czynników, to jest rozkładem promieniowania słonecznego w ciągu dnia, ponieważ jest on bezpośrednio związany z systemem chłodzenia organizmu. Promieniowanie słoneczne można pod względem jego działania na człowieka rozdzielić na trzy zakresy długości fal. Są to długości fal światła widzialnego, długofalowe promieniowanie cieplne (podczerwone) i krótkofalowe promieniowanie ultrafioleto­we. Ochronę przed dodatkowym nagrzaniem promieniowaniem cieplnym stanowi odpowiednie parowanie wody w trakcie pocenia. Nie stanowi ono jednak ochrony przed promieniowaniem ultra­

fioletowym. Jego wysoka intensywność, biorąc pod uwagę przyrów- nikową szerokość geograficzną i rozrzedzone powietrze wyżyny, jest w. wysokim stopniu szkodliwa dla odsłoniętej skóry. Dopóki chroni ją nie przepuszczające promieni ultrafioletowych gęste uwłosienie, zagrożenie takie jest niewielkie. Bez tej ochronną okrywy skóra wystawiona jest jednak na bezpośrednie oddziaływanie tego promieniowania.

Reakcja jest nam dobrze znana. Skóra broni się przed słońcem przez zmianę barwy na brązową. Barwa ta powstaje w ten sposób, że niektóre komórki skóry wytwarzają ciemny barwnik zwany melaniną. Barwnik ten pochłania krótkofalowy ultrafiolet, neu­tralizując przy tym jego biologicznie szkodliwe działanie. Im intensywniejsze jest promieniowanie ultrafioletowej tym więcej melaniny musi wytworzyć skóra — i odwrotnie. Powstająca istota ludzka musiała więc odkładać w skórze tym więcej melaniny, im mniej włosów było na powierzchni skóry i im bardziej była ona wystawiona na promieniowanie ultrafioletowe. Skutkiem tego przodkowie człowieka w swojej wschodnioafrykańskiąj ojczyźnie byli ciemnoskórzy, y

Jeśli te punkty widzenia rozważyć łącznie, to wynika z nich, że nagie ciało człowieka stanowiło przystosowanie do pierwotnych warunków jego egzystencji na wschodnioafrykańskiej sawannie. Wykształcenie długich włosów na głowie, rosnących aż do późnej starości, wcale nie jest sprzeczne z tymi stwierdzeniami, wręcz je nawet wzmacnia. Mózg jest szczególnie wrażliwy na ciepło. W związ­ku z tym musi on być znacznie bardziej chroniony przed prze­grzaniem niż pozostałe narządy ciała. W przeciwnym wypadku dochodzi do udaru słonecznego lub nawet cięższych w skutkach urazów. Owłosienie głowy tworzy rodzaj izolującej poduszki powiet­rznej o szczególnym znaczeniu, jeśli weźmie się pod uwagę, że pokrywa czaszki jest jedynym obszarem dała, na którym kości nie są pokryte grubszą warstwą mięśni. Poniżej znajduje się mózg bez żadnej specjalnej osłony. Cienka skóra na pokrywie czaszki ukrwio- na jest w tak małym stopniu, że nie jest tu możliwy żaden większy efekt chłodzący za pomocą gruczołów potowych. Przy tym, jak wiemy, pot pojawia się szczególnie szybko na czole — reakcja ciała wskazująca na to, jak ważne jest odpowiednie chłodzenie mózgu.

Uwzględnić należy także sytuację odwrotną, czyli utrzymanie

opowied niego ciepła w strefie pokrywy czaszki. Nagie miejsca są w stanie zatrzymać dostatecznie dużo ciepła, jeśli pod skórą występuje warstwa tłuszczowa. Warstwa taka utrudniałaby jednak przepływ ciepła, gdyż nie mogłaby być rozkładana i od nowa wytwarzana w takim tempie, w jakim zmienia się zewnętrzna temperatura głowy. Daleko bardziej skutecznym rozwiązanie^ pozwalającym utrzymać prawie stałą temperaturę przy powierzchni czaszki, jest wykształcenie włosów natłuszczanych łojem. Gruczoły łojowe w skórze pokrywającej czaszkę są dobrze rozwinięte. Chronią one włosy przed namoczeniem. To, że u mężczyzny pojawia się broda jako wtórna cecha płciowa i że rozwija się u niego przeciętnie większe niż u kobiety uwłosienie ciała, związane jest z jednej strony z tym, iż mężczyzna ma cieńszą niż kobieta warstwę podskórnej tkanki tłuszczowej i łatwiej marznie, z drugiej zaś wywołane jest wpływem hormonów. U przedstawicieli płci męskiej rozwój owło­sienia staje się przez to często symbolem rangi czy też statusu osobnika. Ta „uboczna” funkcja włosów nie koliduje z termo* regulacyjną funkcją zmniejszonego owłosienia ciała, ponieważ nie ma ona wpływu na bilans cieplny organizmu. Dotyczy to także włosów łonowych, które są oznaką dojrzałości płciowej i środkiem utrzymującym płciowe substancje zapachowe. Rozwój stref zapa­chowych w określonych miejscach ciała jest zjawiskiem powszech­nym u wyższych ssaków. Owłosieniu łonowemu przypada w udziale podobna rola jak włosom pachowym. Dopiero niedawno funkcje zapachowe tych stref jako identyfikatorów osobniczych straciły na znaczeniu w wyniku stosowania środków higieny.

Parafrazując tytuł znanej książki należałoby powiedzieć, że człowiek nie jest „nagą małpą”. Jego nagie ciało mówi o całkiem szczególnym przebiegu procesu uczłowieczenia, wyróżniającym go spośród wszystkich innych naczelnych. Nagość jest składowym elementem ludzkiego a nie zwierzęcego etapu ewolucji człowieka, która nazbyt pochopnie i mylnie nazywana jest „małpią przeszłoś­cią”.

BOLESNY PORÓD

Dotychczasowe próby prześledzenia procesu hominizacji i ukazania go w logicznym kontekście zakładały milcząco zajmowanie się osobnikami dorosłymi. Próbowaliśmy nakreślić historyczny rozwój rodzaju ludzkiego nie zwracając uwagi na fakt, iż wiele istotnych zmian dotyczyło przynajmniej w tym samym stopniu niemowlęctwa

i dzieciństwa, co wieku dorosłego. Następstwo pokoleń nie jest po prostu ciągiem kolejnych „gotowych dorosłych”, jak pokazują to przeważnie przykłady podręcznikowe, lecz cykli życiowych, rozpo­czynających się od rozwoju w łonie matki, przechodzących przez poród, następnie fazę niemowlęctwa i dzieciństwa, aż do wejścia w wieku około 15 lat w stadium dorosłości.

Nie byłoby zatem od rzeczy zatrzymać się na chwilę i zastanowić, czy fiasko dotychczasowego modelu nie polega po prostu na tym, że nie da się on pogodzić ze stadiami rozwoju człowieka. Nawet nie uwzględniliśmy faktu, czy te same warunki, które określiły bieg ewolucji, mają również takie samo znaczenie dla obojga płci. Może dotychczasowe rozważania były zbyt jednostronnie skoncentrowane na cechach męskich? Tego typu zarzut jest w pełni uzasadniony. Zajmiemy się nim i spróbujemy w miarę możliwości ustosunkować się do niego.

Zajmijmy się na początku potomstwem, dziećmi. Nastręczają one mniej problemów, ponieważ zachowanie społeczne wyższych naczelnych dostarcza licznych modeli integracji młodych zwierząt we wspólnocie. W przypadku dzieci starszych można założyć, że,

podobnie jak dziś, były one w stanie podążać za grupą ku odkrytemu przez nią niedawno padłemu zwierzęciu. Jak wiadomo dzieci są bardzo ruchliwe. W wieku od lat 10 do okresu dojrzewanią biegają one w większości kultur współczesnych zapewne więcej niż dorośli. Dlatego nie ma powodu by wątpić, czy te większe dzieci i młodzież były w stanie podążać za dorosłymi. Nie musiały one przecież jako pierwsze dotrzeć do zdobyczy. Ilość mięsa z dużego ssaka aż nadto wystarcza do zaopatrzenia w żywność całej grupy ludzi, niezależnie od tego, czy działo się to u zarania rodzaju ludzkiego, czy ma to miejsce współcześnie. Tylko że wtedy wykorzystanie zdobyczy musiało odbywać się bardzo szyb­ko, ponieważ istniało spore niebezpieczeństwo odkrycia jej przez innych, silniejszych konkurentów.

Mając to na uwadze i uwzględniając fakt, że poruszanie się na dwóch nogach uwalniało obie ręce, można wyciągnąć wniosek, że od samego początku, już od wczesnej fazy wykorzystywania w celach pokarmowych ciał martwych wielkich zwierząt, korzystną możliwość stanowiło szybkie zabieranie ze sobą poręcznych kawałków zdoby­czy. Lwom i hienom ze względu na ekonomię wydatkowania energii nie opłacało się zapewne podążać za Homo habilis niosącym ze sobą kawałek mięsa, ponieważ taka porcja była tylko małym kąskiem»; którego zdobycie połączone by było ze zbyt wielkim wysiłkiem,; Szakale są przykładem skutecznego porywania pojedynczych kęsów zdobyczy, a inne zwierzęta rzadko kiedy ścigają je z tego powodu,;

W każdym razie zdobycz musiała być podzielona na kawałki, ponieważ szczęki wczesnego człowieka nie pozwalały mu na bezpo­średnie odgryzanie kęsów mięsa z martwego zwierzęcia, tak jak to robią duże drapieżniki. Tym samym konieczna staje .się jednak prosta metoda trasportowania żywności na miejsce, stałego zamiesz­kania, praktykowana niezależnie od siebie w różnych społeczeńst­wach ssaków. Matki i małe dzieci miały w związku z tym za­chowaniem, wynikającym z podziału pracy, możliwość czekania w bezpiecznym, osłoniętym miejscu na mężczyzn i młodzież wraca­jącą z kawałkami zdobyczy. Ta forma społecznego podziału ról jest tak oczywista, że nie trzeba jej dalej uzasadniać. Nie stanowi ona przywileju człowieka. U naczelnych mieszkających w lasach sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Wędrują one powoli, tak powoli, że mogą nosić ze sobą noworodki i małe młode osobniki. W przypadku

przeważnie roślinnego pożywienia transportowanie żywności nie ma prawie żadnego znaczenia dla ruchliwych małych grup.

Czy tym samym bezprzedmiotowy stał się problem uwzględnienia różnic między mężczyznami, kobietami i dziećmi i ich szczególnych potrzeb? Bynajmniej. Należy go raczej precyzyjniej sformułować. Stanie się to od razu jasne, gdy powrócimy do rozwoju mózgu. Przyrost wielkości mózgu jest akurat dobrze udokumentowany.

I nie można chyba poddawać w wątpliwość, przynajmiej jeśli chodzi o podstawowe założenie, że przyrost ten umożliwiały odpowiednie warunki w postaci właściwego pożywienia. Nie uwzglę­dniono natomiast równie niepodważalnego faktu, że rozwój płodu zależy od przekazywanych mu przez matkę substancji odżywczych. Gdyby matka nie była w stanie dostarczać rozwijającemu się płodowi koniecznej ilości białka i związków fosforu, mózg nie mógłby się rozwinąć w tym stopniu. Po urodzeniu bowiem liczba komórek nerwowych w mózgu już się nie zwiększa. Ciąże stanowią znaczne obciążenie dla organizmu kobiety. Domagają się należnych im danin. Rozwijające się dziecko wymaga wartościowych skład­ników odżywczych. Ciało matki nie może ich wytworzyć ot tak sobie, z niczego, A po porodzie dostarczać ich musi jeszcze przez dłuższy czas, mianowicie tak długo, dopóki matka nie odstawi dziecka od piersi, dopóki je karmi. Produkcja mleka „kosztuje” organizm matki wiele materiałów i energii. Z tego wynika fun­damentalna różnica wobec organizmu mężczyzny, którego ciało nie jest poddane takim bezpośrednim obciążeniom. Obciążenie męż­czyzny jest raczej pośrednie i polega na zdobywaniu żywności przez dłuższy lub krótszy okres, podczas którego ciężarna lub opiekunka małych dzieci nie jest w stanie zaopatrzyć się w nie sama.

Być może nie trzeba tracić słów na rzeczy tak oczywiste. Jednak za takimi oczywistymi sprawami kryją się czasem rzeczy ważne, a w naszym przypadku istnieje nawet wiele takich istotnych związków, które należy przynajmniej uwzględnić w rozpatrywaniu hominizacji. Jeden punkt został już wspomniany: na dobrą sprawę to kobieta potrzebuje wartościowszego pożywienia, a nie mężczyzna. Trzeba jej diety zawierającej dużo fosforu i dużo białka, ponieważ znaczną jego część musi zainwestować w rozwój dziecka. Mężczyzna potrzebuje tylko tego, co jest mu niezbędne do własnego wzrostu

i utrzymania procesu przemiany materii. Jego potrzeby z czysto

energetycznego punktu widzenia są zupełnie inne. Na wysiłek związany z poszukiwaniem żywności, na wytrwałe bieganie i ciężką pracę przy dzieleniu martwych zwierząt zużywa on „paliwo” w postaci tłuszczu i węglowodanów. Jego mięśnie wykonują cięższą pracę i dlatego muszą być lepiej rozwinięte niż mięśnie kobiety, Do tego celu służy białko, ale nie musi go być zbyt wiele (przemawia za tym także fakt, że łatwo zapadamy na podagrę, gdy nasze pożywienie zawiera zbyt dużo białka). Krótko mówiąc, w różnych potrzebach zaprogramowana jest w pewnym sensie różnica płci, dymorfizm płciowy. Osobniki płci męskiej powinny w związku z tym być większe i silniejsze niż żeńskie i mieć większe zapo­trzebowanie na pożywienie bogate w tłuszcze i węglowodany. Również i to nie jest dla nas niczym nowym. Mężczyźhi są przeciętnie wyżsi i silniejsi niż kobiety, a gdy wykonują ciężką pracę fizyczną potrzebują więcej pożywienia bogatego w tłuszcze i skrobię. Na czym więc polega problem?

Wyraża się on w tradycyjnym spojrzeniu na rolę płci. Mężczyzna poluje i zaopatruje w mięso, podczas gdy kobieta szuka bulw bogatych w skrobię lub uprawia ogródek, troszcząc się tym samym

o pożywienie dostarczające dużo energii. Role są tu dokładnie zamienione: to, czego dostarcza jedna płeć, potrzebne jest głównie drugiej. Czy w tym tkwią korzenie silnego przywiązania obu płci do siebie, o wiele mocniej wykształcone u człowieka niż u jego najbliższych krewnych? Nasza wiedza jeszcze nie wystarcza do dalszego rozwinięcia tej koncepcji. W każdym razie za trwałym łączeniem się człowieka w pary musi kryć się coś więcej niż tylko wtórne procesy społeczne, przystosowania ekologiczne i zdobycze kultury. Odpowiednie sposoby zachowań są na to zbyt trwałe i zbyt jednolicie wykształcone przez najrozmaitsze kultury tak zwanych ludów pierwotnych. Rodzina, i trudno w to wątpić, stanowi podstawową komórkę społeczności ludzkiej, nie jest nią natomiast kilka samic, jak w przypadku małp człekokształtnych lub lwów, które ze względu na łowiecki tryb życia uważane są za model stosunków wczesnoludzkich.

Pozostawmy na boku małpy człekokształtne jako zdecydowa­nych jaroszy, jedzących mięso tylko od czasu do czasu, i zajmijmy się pokrótce lwami. Uznano, że można je porównywać z wczesno- ludzką społecznością, ponieważ lwy, inaczej niż tygrysy czy lampar­

ty) żyją w grupach i często wspólnie polują. Potrzebują dużych terytoriów dla swych stad. Obrona tej „własności ziemskiej” jest w zasadzie sprawą samców, podczas gdy samice zdobywają większą część upolowanej zwierzyny. Lwice z jednego stada są z reguły blisko z sobą spokrewnione. Często są to siostry, które pozostały ze sobą i tworzą rdzeń stada. Lwice zazwyczaj wspólnie wyruszają na polowanie, przy czym jedne, pozornie beztrosko się zachowujące, naganiają zdobycz drugim, czatującym w ukryciu. Tego typu zachowanie wymaga dużego stopnia koordynacji i obustronnego zrozumienia. Można sobie wyobrazić, że grupy łowieckie wczesnych ludzi współpracowały ze sobą w podobny sposób. Ten aspekt omówimy później. Teraz chodzi o coś innego. Chodzi o wyjaśnienie najistotniejszych różnic między człowiekiem a lwem we współpracy w zdobywaniu pożywienia.

U lwów przedstawiciele obojga płci żywią się takim samym pokarmem, mianowicie mięsem dużych ssaków. Nie ma żadnej godnej wzmianki różnicy między samcami i samicami. Zarówno lwy jak i lwice spędzają dużą część czasu wypoczywając. Długie okresy wypoczynku przerywane są stosunkowo krótkimi okresami aktywttośoi. Polowanie i obrona terytorium stanowią większą część aktywnie spędzanego czasu. W społeczności stada lwy korzystają z sukcesów łowieckich swoich samic. Ich udział w pozyskiwaniu pożywienia jest niewielki i nie wystarczyłby do wyżywienia młodych.

Lewki, podobnie jak wszystkie kocięta, przychodzą na świat małe i bezradne. Po porodzie mają jeszcze zamknięte oczy. Dziwną rzeczy koleją najsilniejszy drapieżnik afrykański nie zadowala się tylko jednym młodym w miocie; mógłby je wówczas intensywnie pielęgnować. Lwice wydają na świat trzy do pięciu lub nawet więcej młodych. Większość z nich nie dożywa roku i tylko niewielki procent przeżywa aż do okresu samodzielności. Tego rodzaju fakt musi stanowić zaskoczenie choćby z tego powodu, iż można by oczekiwać, że wspólnota stada lwów powinna być wystarczająco silna, by zapewnić przetrwanie swemu potomstwu.

I tu wyraża się podstawowa różnica wobec życia grupowego wczesnych ludzi, którego wprawdzie nigdy bezpośrednio nie zdołamy poznać, bo nie można cofnąć koła czasu, co do którego jednak mamy tak pewne wskazówki, że nie możemy mieć żadnych wątp­liwości: horda wczesnych ludzi współpracowała ze sobą, podczas

gdy w stadzie lwów przedstawiciele obojga płci postępują zgodnie z własną strategią. Co kryje się za takim stwierdzeniem? i

Opiera się ono na fakcie, że kobieta w wyniku jednej ciąży rodzi w zasadzie tylko jedno dziecko, podczas gdy u lwów regułą jest większa liczba młodych. U człowieka trzeba odczekać około 3 lat do następnej ciąży, jeśli dziecko jest karmione piersią, u lwów natomiast niecały rok. Lwice, które utraciły młode i są w stosun­kowo dobrej formie, już po kilku tygodniach ponownie dopuszczają do siebie samca. Gdy obcy pasza przejmuje stado lwic, próbuje on

lub wszystkie samce, jeśli jest ich więcej — zabić jak najszybciej małe lewki żyjące w tym stadzie i pochodzące od poprzedników. W wyniku tego lwice w możliwie krótkim czasie ponownie wchodzą w okres rui. Potem po upływie zwykłego okresu, po stu kilku dniach ciąży, rodzą kolejne lwiątka. Lwice inwestują więc wielo­krotnie więcej niż kobiety. Ale tylko w odniesieniu do liczby potomstwa. I to jest najważniejszy punkt. Cały wysiłek lwicy jest

o wiele mniejszy, ponieważ lewki rodzą się małe i słabo rozwinięte. Po urodzeniu szybko rosną i już po ukończeniu czterech tygodni zaczynają żuć kawałki mięsa. Po urodzeniu ważą około 1200 g, eo stanowi tylko jedną trzecią masy ludzkiego noworodka. Trzy lwiątka w miocie ważą zatem tyle, co jeden ludzki noworodek, stanowi to jednak w sumie o wiele mniej, ponieważ lwica o masie 120 do 180 kg waży dwu- trzykrotnie więcej niż przeciętna kobieta.

Być może staje się już teraz jasne, dlaczego wybrano porównanie z lwem. Ma ono stanowić wstęp do problemu rozwoju potomstwa przed urodzeniem. Zarówno wczesny człowiek, jak i lew czerpie większą część białka lub nawet całe białko z wielkich zwierząt sawanny, stanowiących jego pokarm. Tym samym powinny tu istnieć podobne uwarunkowania morfoanatomiczne związane z ro­dzajem pożywienia. Jeśli w procesie uczłowieczenia pożywienie odgrywa tak kluczową rolę, że można odwołując się do niego wyjaśnić nawet rozwój mózgu, to zasada ta powinna mieć znaczenie również w odniesieniu do lwów. Wygląda jednak na to, że tak nie jest. Młode lewki mają znikome szanse przeżycia w warunkach otwartego terenu. Nic nie wskazuje na to, że warunki takie są dla nich korzystniejsze niż dla młodych tych gatunków, które stanowią zdobycz lwów. Gnu broni swoje młode przed wrogami, karmi je do chwili usamodzielnienia się i wodzi je w stadzie. Potomstwo

u niektórych kopytnych otoczone jest lepszą opieką niż u lwów, chociaż te tworzą grupy i wspólnoty łowieckie, porównywalne z wczesnoludzkimi hordami. Czyżby więc porównanie wczesno- ludzkiej hordy ze stadem lwów było błędem, czy błędna jest próba wiązanie procesu hominizacji z wykorzystywaniem mięsa z padłych zwierząt? A może oba podejścia nie mają racji bytu?

Jeśli chodzi o porównanie stada lwów i grupy ludzi pierwotnych, to w rzeczywistości nie ma tu żadnego bliższego związku. Różnice wyraźnie przeważają nad ewentualnymi podobieństwami. Na tej podstawie nie da się zbudować nawet w zarysach modelu rozwoju więzi grupowych w przypadku wczesnego człowieka.

Drugie podejście natomiast jest bardziej interesujące. Tylko że potraktowaliśmy je zbyt powierzchownie. W rzeczywistości wczesny człowiek nie miał uzębienia mięsożercy, lecz raczej takie, które pozwala wnioskować, że żywił się pokarmem mieszanym. Główną jego część stanowiło mięso, którego uzupełnieniem były węg­lowodany. Jako czysty mięsożerca lew nie korzysta z pożywienia bogatego W skrobię. W jeszcze większym stopniu brak w pożywieniu składającym się wyłącznie z mięsa witamin oraz składników mineralnych. Również rozmażanie się lwów jest inaczej ukierun­kowane. Sprzyja ono szybkiemu spożytkowaniu mięsa i skraca zarówno okres ciąży jak i następujący po nim okres karmienia.

Mając pod dostatkiem zdobyczy lwy reagują na taką sytuację intensywną reprodukcją. W okresach trudnych przeżywa mało młodych: i straty wówczas są znaczne. Nie da się przewidzieć okresów obfitujących w żywność lub jej pozbawionych. Dlatego nie opłaca się inwestować w młode więcej, ponieważ nie ma wystar­czającej pewności, czy zwiększone inwestycje rzeczywiście się opłacą. Grupa jako taka nie utrzymuje się wystarczająco długo i nie dochodzi do powstania prawdziwych, trwałych par.

Stosunki te w przypadku człowieka przedstawiają się zupełnie inaczej. Trwałe więzi stanowią o wiele mocniejszą gwarancję przeżycia potomstwa. W porównaniu z lwicą kobieta inwestuje sześcio- dziewięciokrotnie więcej w dziecko do chwili porodu, a potem przynajmniej jeszcze dziesięciokrotnie więcej. Możliwe jest to tylko wówczas, gdy para ludzka jest związana wystarczająco długo. Gdyby mężczyźni z grup wczesnoludzkich zachowywali się jak samce lwów, rozwój człowieka nie byłby nigdy możliwy w takim

stopniu. Kobiety, których ciąża trwałaby dłużej niż jest to absolutnie konieczne dla dziecka, które też dłużej opiekowałyby się nim po porodzie, rodziłyby mniej dzieci niż kobiety, które mniej inwestowały w potomstwo. Na dłuższą metę byłyby one skazane na niepowo­dzenie i nie wytrzymałyby selekcji w trakcie ewolucji.

Rzeczywistość wygląda inaczej. Człowiek przywiązuje wielką wagę do intensywnej opieki nad potomstwem. Jeśli w ogóle istnieją po temu jakiekolwiek przyczyny biologiczne, to związane są one chyba z inwestycjami w potomstwo, czynionymi przez obie płci. Podstawę ich stanowi „umowa między płciami”, niepisana prawid­łowość, że mężczyzna wnosi do wspólnoty więcej tego pożywienia, którego potrzebuje kobieta, i vice versa. Ten wzajemny.-podział pracy tworzy „wzajemny altruizm”, dzięki któremu każda ze stron w dłuższym okresie odnosi większe korzyści niż w przypadku, gdyby działała na własną ręką i egoistycznie.

Zakładając, że zasada ta jest słuszna, można stwierdzić,^ w sposób wręcz konieczny wynika z niej proces udokumentowani kopalnymi szczątkami wczesnych form ludzkich. Na okres wyko­rzystywania zdobyczy w postaci wielkich zwierząt przypada gwał­towny przyrost mózgu, który w stosunkowo krótkim czasie prze­kroczył granicę około 1000 cm3, przyjmowaną za próg powstania wyższych zdolności psychicznych.

Tym samym rozwój człowieka napotyka jednak granicę zupełnie innego rodzaju. Bowiem wraz z rosnącą wielkością mózgu powinny powiększać się rozmiary głowy. Zwracaliśmy już kilkakrotnie uwagę na to, że po urodzeniu się nie zwiększa się ilość komórek nerwowych w mózgu. Decydujący wzrost musi w związku z tym następować w dele matki. Dopóki jakość pożywienia dopuszczała wielkość mózgu od 500 do 1000 cm3, nie wynikały z tego żadne dalsze trudnośd. Pojawiły się one dopiero wraz z postępującym zwiększaniem się głowy, ponieważ dochodziło tu do trudnej do ominięcia komplikacji: w wyniku uzyskania przez ciało pozycji pionowej zmienił się kształt miednicy. Stała się ona rodzajem kosza, tak rozdzielającego i wspierającego ciężar wyprostowanego ciała, by przy chodzeniu i bieganiu punkt dężkośd nie przesuwał się zbytnio ani do przodu, ani do tyłu. Krótko mówiąc, miednica wraz z kręgosłupem spełniają funkcję podstawowych wsporników dała.

Kanał porodowy przechodzi przez obręcz miednicy, stającej się zbyt ciasnym przejściem wówczas, gdy rodzący się płód jest zbyt duży.

Szybkiemu przyrostowi wielkości mózgu, zwłaszcza w okolicach kory nowej |neocortex), nie mogła towarzyszyć odpowiednia zmiana kości miednicy, ponieważ jej budowa stanowiła funkcjonalny wynik poruszania się w pozycji wyprostowanej» Pierwsza połowa lub dwie trzecie przyrostu mózgu nie wymagały też wcale reakcji ze strony kości miednicy, ponieważ głowa noworodka przechodziła przez nie bez problemu. Dopiero po osiągnięciu krytycznej wielkości głowy miednica stała się zbyt wąska. Należy przyjąć, że trudności zaczęły się już podczas silnego powiększania się mózgu, ponieważ zazwyczaj w toku rozwoju powiększa się również reszta ciała. Neandertalczyk, który dysponował dużo dłuższym czasem na swą ewolucję, miał

0 wiele korzystniejszą budowę. Cechowało go bardziej płaskie czoło

1 szersza miednica. Na zmiany w budowie ciała potrzeba w trakcie ewolucji dużo więcej czasu niż na zmiany narządów wewnętrznych. Widać to na przykładzie szympansiąt i goryląt. Mają one stosun­kowo duże główki i przychodzą na świat rozwinięte dość dobrze pod względem fizycznym. W porównaniu z innymi naczelnymi lub innymi ssakami noworodki małp człekokształtnych mają już zupełnie normalne proporcje. Noworodek ludzki natomiast wygląda jak wcześniak z o wiele za dużą głową. Wyciągano stąd wniosek, że wyjaśnia to typowo ludzkie cechy. Człowiek w toku historii swego rodu rozwijał się jako wcześniak i jako taki przeżył. Dlatego brak mu właściwości, jakimi charakteryzują się małpy człekokształtne urodzone po ciąży „normalnej” długości, mogły się natomiast wykształcić nowe cechy. Proces zatrzymania się na (wczesnym) stadium młodości aż do osiągnięcia dojrzałości płciowej znany jest u kilku gatunków zwierząt i nosi nazwą neotenii.

Zachowanie i umacnianie cech dziecięcych i młodzieńczych w późniejszym okresie rozwoju osobniczego dostarcza dosyć prze­konywających argumentów do zrozumienia procesu uczłowieczenia. Niektóre z nich są na pewno słuszne. Natomiast jest rzeczą wątpliwą, czy neotenia rzeczywiście miała tak decydujące znaczenie w procesie hominizacji. Ani poruszanie się na dwóch nogach, ani nagość nie mają nic wspólnego z neotenią. Jest to oczywiste w przypadku chodu w pozycji spionizowanej. Nie ma żadnego powodu by

przypuszczać, że wcześni przodkowie człowieka poruszali się w po> zycji wyprostowanej, a później zdecydowali się na chodzenie na czworakach. Rozwój dzieci i młodzieży wydobyłby na światło dzienne tę wczesną fazę dwunożności. Takie wyobrażenie można więc spokojnie odrzucić.

Ale jak się sprawy mają z nagością? Czy nie można by jej wiązać ze zbyt wczesnymi narodzinami ludzkich dzieci w po­równaniu z ich najbliższymi krewniakami — małpami człeko­kształtnymi? Gdyby chodziło jedynie o brak włosów, trzeba by rzeczywiście uwzględnić tę możliwość i dokładniej się nią zająć. Ale z jakiego powodu nie narodzony jeszcze płód miałby na ciele niezliczoną ilość gruczołów potowych na nieomal nagiej skórze? W macicy nikt się przecież nie poci.

Wreszcie trzecim podstawowym argumentem jest wielkość mózgu. Gdyby noworodek ludzki był rzeczywiście wcześniakiem, mózg jego musiałby być odpowiednio mały. Ale tak właśnie nie jest. Wielkość mózgu osiąga w chwili porodu granice możliwości, podczas gdy reszta ciała wygląda, jakby pod względem rozwoju pozostawała w tyle.

W związku z tym trzeba na tę problematykę spojrzeć z zupełnie innej strony. Jak to się dzieje, że rozwój mózgu tak bardzo wyprzedza rozwój reszty dała, iż ten najbardziej ludzki ze wszystkich narządów w chwili porodu znacznie przewyższa mózgi wszystkich pozostałych naczelnych, podczas gdy reszta ciała wygląda na niewykończoną?

Rozsądne rozwiązanie zna każda kobieta, która sama przeżyła normalny poród. Duża głowa dziecka wykorzystuje kanał porodowy do granic możliwości i wytrzymałości. Ból porodowy o wiele dobitniej wyraża sedno sprawy, niż jakakolwiek teoria. Dziecko nie może być już wiele większe, jeśli ma się urodzić w sposób naturalny.

Większość kobiet ma tak wielkie trudności związane z porodem, że prawdopodobnie już dawno rozwinęła się typowo ludzka pomoc przy porodzie, bez której rodzenie z reguły nie mogło by się kończyć szczęśliwie: pomoc położnej. Tysiące lat, a może nawet setki tysięcy lat położne były niezbędne do szczęśliwego przebiegu rozwiązania. Bez ich pomocy wiele kobiet i ich dzieci nie przeżyłoby krytycznych godzin podczas porodu i bezpośrednio po nim. We wszystkich kulturach i tak dawno, jak tylko sięgają świadectwa,

znajdujemy położne. Dziecko ludzkie z dużym trudem przychodzi na świat. Jest to cena zbyt dużej głowy, a zwłaszcza cena rozwoju zbyt dużego mózgu. Gdyby reszta ciała rozwijała się tak samo jak głowa*"'tak?'jak to ma miejsce w przypadku pozostałych ssaków, człowiek musiałby się prawdopodobnie zadowolić mózgiem o po­łowę mniejszym. Jest rzeczą wątpliwą, czy wówczas stałby się człowiekiem.

Zwolnienie tempa rozwoju fizycznego, retardacja somatyczna jak to się mówi fachowo, stanowi warunek przyrostu wielkości mózgu. Ludzki „wcześniak” nie stanowi więc kroku wstecz, lecz bardzo szczególny i nadzwyczaj daleko idący rodzaj przystosowania, dającego decydującą przewagę mózgowi. Po porodzie, gdy ciało właściwie dopiero zaczyna rosnąć, człowiek dysponuje już całkowicie rozwiniętym, w pełni funkcjonującym mózgiem o nieporównywal­nych z niczym zdolnościach do uczenia się.

Tym samym jasny staje się ponownie związek z rodzajem pożywienia. Nie chodzi po prostu o to, by wydzielić z własnej przemiany materii niewielką część i przekazać ją przez macicę rozwijającemu się płodowi. Gdyby człowiek postępował zgodnie z tą normalną drogą rozwoju ssaków, dzieci jego przychodziłyby na świat w stanie fizycznym porównywalnym z rozwojem małych szympansiątek, ale z małymi, a nie z dużymi mózgami.

Ogromne możliwości poznawcze zawarte w tak rozwiniętym mózgu wiążą się u człowieka z bólami porodowymi. Kobiety tylko dlatego mogły się z nimi pogodzić, ponieważ były pewne, że w hordzie na pewno zostaną w wystarczający sposób zaopatrzone przez swoich mężczyzn. Gdyby były skazane same na siebie, jak lwice, gdyby same musiały w znacznym stopniu uganiać się za zdobyczą, taki przebieg porodu nie byłby możliwy. Nigdy kobieta ciężarna nie wytrzymałaby samotnie trudności związanych z życiem na sawannie. Nie jest to żadną sprzecznością, że kobiety neander- talskie miały prawdopodobnie lżejsze porody, ponieważ ich miednice były szersze. Istnieją pewne podstawy, by przypuszczać, że mogły one prowadzić dużo bardziej osiadły tryb życia niż ich afrykańskie krewne, które dały początek współczesnemu człowiekowi. Mięso wielkich zwierząt z tundry lodowcowej dłużej zachowywało świeżość, ilość żywności była większa i w sumie neandertalczycy mieli do dyspozycji pięć razy więcej czasu na ewolucję. W przypadku

powstawania współczesnego człowieka rozwój mózgu doszedł w ewolucji do granic możliwości. Granicą tą jest około 1500 cm3. Jest ona w pewnym sensie elastyczna, tak że w krańcowych przypadkach możliwe są mózgi o wielkości 1800 cm3. Nic nie przemawia przeciw założeniu, że również w przypadku neandertal­czyka rozmiary miednicy kobiet stanowiły ramy wielkości mózgu. W każdym razie zmiany w centralnym układzie podtrzymującym ciało — a miednica jest jego elementem — wymagają dużo więcej czasu niż zmiany w poszczególnych organach, do tego jeszcze takich, które jak mózg, nie są ściśle związane z innymi w ograni­czonej przestrzeni.

Jak już podkreślaliśmy, rozwój mózgu po urodzeniu się dziecka nie wnosi wiele nowego, ponieważ chodzi tylko o przyrost jego wielkości, a nie o zwiększanie się ilości komórek nerwowych. Nie oznacza to jednak umniejszania znaczenia tego przyrostu. Stwarza on możliwości powiązania komórek nerwowych w układ najbardziej złożony, jaki znamy w odniesieniu do organizmów. Istnienie dużej ilości komórek nerwowych stwarza podstawę tych wewnętrznych „połączeń”. Miękkość kości czaszki podczas porodu stanowi zazwyczaj gwarancję niezakłóconego dalszego rozwoju mózgu po urodzeniu się dziecka. Gdy czaszka już skostnieje i zrosną się pojedyncze kości, mózg nie może się już zwiększać. Tym samym granicę stanowi wąski kanał porodowy. Granica ta została dopiero przezwyciężona przez wynalezienie cesarskiego cięcia, chociaż tylko częściowo, ponieważ bóle porodowe mają bardzo istotny wpływ na równowagę hormonalną w ciele rodzącej. Cesarskie cięcie stanowi więc ostateczność.

JĘZYK

Na człowieczeństwo składa się wiele cech. Niektóre występują wyraźniej, inne są mniej widoczne. Żadna z nich rozpatrywana osobno nie świadczy o przekształceniu się najwyżej rozwiniętego naczelnego w człowieka.

Do szczególnie charakterystycznych cech ludzkich należy bez wątpienia język, a więc porozumiewanie się za pomocą słów, posiadających określoną treść. Znaczenie mowy ludzkiej jest tak ogromne, że nie można go przecenić. Do chwili wynalezienia pisma przed kilkoma tysiącami lat mowa była najważniejszym środkiem komunikowania się ludzi. Niemożność rozmowy oznaczała niemoż­liwość prawdziwego zrozumienia. Język był i jest równoznaczny z możliwością porozumiewania się, ale i odgradzania. Zaczął odgradzać, gdy treść słów, ich wymowa lub sposób wyrażania się tak dalece od siebie odbiegły, że jedynie ludzie mówiący tym samym wspólnym językiem mogli porozumiewać się między sobą bez zastrzeżeń. Wraz z językiem przyszło na świat także kłamstwo. To, co w przedjęzykowym sposobie wyrażania się mogło być jedynie łudzeniem, za pomocą języka potrafiło się rozwinąć w prawdziwe, zamierzone kłamstwo.

Język jest osiągnięciem mózgu i jako taki jest ściśle związany z funkcjonowaniem tego organu. Rzadko jednak wspomina się, że podczas mówienia mózg posługuje się szczególnym narządem, „aparatem mowy”. Narządem tym jest krtań. W niej następuje artykulacja, to znaczy sygnały z mózgu zamieniane są na dźwięki.

Przez krtań słuchacz dowiaduje się, co próbuje wyrazić mózg

i równocześnie mózg (przez uszy jako odbiorniki) słucha tego, ¿ff chciał powiedzieć. „Słowo może komuś stanąć w gardle”, zdania można sformułować wstępnie, pomyśleć, wymamrotać, poprawni Słowa mogą być użyte i wypowiedziane z mniejszą lub większą siłą wyrazu; to samo słowo może oznaczać co innego zależnie oc tego, jak się je wypowie. Istnieje nieskończona ilość możliwości i nie da się ich opanować, ponieważ bogactwo języków ludzkich wielokrotnie przekracza zdolności człowieka do ich opanowania.

Wraz z rozwojem umiejętności mówienia człowiek pokofiU; ostatni wielki stopień na drodze do hominizacji. Od chwłii, gdy zaczął mówić, stał się całkowicie człowiekiem.

Daremnie próbowano nauczyć języka szympanse. Na pewno po niezliczonych próbach zrozumiały, że angielski wyraz „cup” oznacz^ * miseczkę ze smakołykami. Za pomocą gestów dawały znać,! zb zrozumiały. Lecz wypowiedzenie tak .prostego słowa jak „cup’/ przekraczało ich możliwości. Szympanse zadziwiająco dobrze uczyły się wyciągać logiczne wnioski, rozróżniać liczby oraz odpowiednio ; stosować takie pojęcia jak większy czy mniejszy, taki sam czy nie taki sam. Nie jest więc sprawą zdolności ich mózgu, że nie potrafią stworzyć nawet najprostszych zaczątków języka. Zależne, to jest od budowy ich krtani, która nie nadaje się do takiego formowania dźwięków, by brzmiały one jak słowa. Przypomina to sytuację^ w której tak usiłuje się odwrócić głowę, by twarz znalazła się zupełnie z tyłu. Utrudniają to przedsięwzięcie proste granicę mechaniczne, których przekroczenie oznaczałoby złamanie karku, Zupełnie tak samo jest ze zdolnością do mówienia. Nie chodzi 0 40, czy mózg zdolny jest podołać temu zadaniu, lecz czy dysponuje on jakimś narządem, który byłby w stanie odpowiednio reagować.

Stwierdzenie, że rozwój zdolności do mówienia oznacza ostatni krok w ewolucji człowieka, jest w związku z tym bardzo dosłowne

i nie stanowi żadnej przenośni. Dopiero gdy rozwinęła się od­powiednio zbudowana krtań, człowiek anatomicznie stał się w pełni człowiekiem.

Przełom ten dokonał się dopiero przed około 150 000 lat i to w Afryce Wschodniej, gdy najmłodszy ewolucyjnie przedstawiciel rodzaju ludzkiego, określany mianem Homo sapiens sapiens, odszedł od swoich przodków i dał początek samodzielnej linii rozwojowej.

-Zachodniej. Ich krewniacy prawdopodobnie mieszkali nadal w Af­ryce, w przeciwnym wypadku nie mogłaby się od ich linii odłączyć linia najmłodsza, na której końcu znajdujemy się my. Co uprawnia do założenia, że neandertalczycy jeszcze nie umieli mówić?

Odpowiedź jest jasna. Podobnie jak wszyscy przodkowie współ­czesnego człowieka neandertalczycy mieli zbyt wysoko usytuowaną krtań. Pod tym względem znajdowali się w sytuacji podobnej jak szympansy. Nawet gdyby chcieli wyrazić coś słowami, nie zdołaliby tego zrobić, ponieważ brak im było narządu mowy. Może nie tyle brak, bo neandertalczycy mieli krtań, co była ona usytuowana na szyi zbyt wysoko. Dopiero przez rozciągnięcie się okolic gardła krtań przesunęła się wystarczająco w dół, by struny głosowe mogły wytwarzać dźwięki, dające się jasno sformułować. Uprzednio ludzie mogli wydawać jedynie nieartykułowane okrzyki, podobne do tych, jakie wydają małpy człekokształtne.

Wadą niskiego położenia krtani jest możliwość „zakrztuszenia się”. Wysoko usytuowana krtań zapobiegała temu w dużym stopniu. Węże podczas przełykania większej zdobyczy nawet nieco wysuwają krtań z pyska, przez co nie zmniejszają się wcale ich możliwości oddechowe. Neandertalczycy mogli więc ze swoimi wysoko usytu­owanymi krtaniami równocześnie oddychać i łykać, Czego my już nie potrafimy. Jeśli mimo to coś takiegp się nam zdarzy, dociera do nas bardzo „drażliwie”, w jak niekorzystym położeniu znajduje się krtań. Te wady jednak nie zdołają w najmniejszym stopniu prze­słonić nieocenionych korzyści wynikających z posługiwania . się mową artykułowaną.

Ubiegając treść następnych rozdziałów możemy już teraz stwier­dzić, że duży mózg neandertalczyka, przekraczający pojemność naszego mózgu prawdopodobnie przeciętnie o ponad 100 cm3, nie był w stanie nawet w przybliżeniu wykonywać takiej pracy jak mózg współczesnego człowieka. Przeszkodą był tu najprawdopodob­niej brak zdolności mowy. Większość środków wyrazu, którymi zapewne umiał posługiwać się neandertalczyk, ograniczała się do mimiki lub gestów i sprawności manualnych, może też do szczegól­nych umiejętności łowieckich. Uczenie się w przypadku neandertal­czyka musiało sprowadzać się jedynie do naśladownictwa. Nowe sensowne związki i kombinacje mógł on tworzyć jedynie z wielkim trudem, jeśli w ogóle był do tego zdolny. Dotyczy to także

wczesnego człowieka, który jako Homo habilis produkował pierwsze narzędzia, a także późniejszych, większych form z kręgu Homo erectus, czyli pierwszych przedstawicieli rodzaju „człowiek”, którzy wywędrowali z Afryki do Azji. 11

Na pewno same dźwięki odgrywały pewną rolę jako wyraz nastroju lub chęć dania znaku o sobie. Tę samą rolę odgrywają one również w wyciu wilków lub śpiewie wieloryba długopłetwea. Przesłania zawarte są także w śpiewie ptaków, zawierającym pasaże mające wabić i stymulować samiczki, ale też oznajmić innemu samcowi, a więc potencjalnemu rywalowi, że terytorium jest zajęte i kto jest jego właścicielem.

Pozostańmy przy tym na chwilę, ponieważ biologów fascynuje porównanie,'jakie można przedstawić, rozpatrując rozwój dźwięków u ptaków.

Świat ptaków można podzielić na dwie duże grupy. Jedną tworzą ptaki nieśpiewające, pochodzące z najrozmaitszych podgrup, inną zaś ptaki śpiewające, stanowiące dokładniej rzecz biorąc grupę wróblowatych. Wśród nich wyodrębnia się grupka nazywana nieformalnie „krzykaczami”, która jest bliżej spokrewniona z pta­kami śpiewającymi niż z ptakami nieśpiewającymi. To dzielenie włosa na czworo ma swoje uzasadnienie. Ptaki śpiewające bowiem wyróżniają Się tym, że mają one dodatkową krtań — dolną (syrinx), w której znajdują się delikatne struny głosowe, pozwalające ptakom śpiewającym wydawać tak piękny głos. Ptaki nieśpiewające takiej dodatkowej krtani nie mają. Wprawdzie niektóre spośród nich wydają głośne, dźwięczne krzyki, zupełnie przyjemne także dla ludzkiego ucha, ale nie jest to jeszcze śpiew. Niesłychanie harmonijne śpiewy niektórych ptaków, sprawiające wrażenie kompozycji, po­chodzą bez wyjątku z kręgu ptaków śpiewających.

Ptaki „krzyczące” znajdują się pośrodku między obiema grupa­mi. Zaczęło się u nich przemieszczenie krtani, ale nie zmieniła ona usytuowania w wystarczającym stopniu, by utworzyć prawdziwą krtań dolną. Tym samym brak im także pełnego repertuaru możliwości.

Jest rzeczą znamienną, że ptaki śpiewające stanowią najmłodszą i najbardziej postępową gałąź w ramach gromady ptaków. I wiele z nich otacza bardzo troskliwą i długotrwałą opieką swoje potoms­two. Ich młode są po wykluciu niedołężne i pozostają w związku

z tym w gnieździe. By przejść przez stadium gniazdownika muszą być karmione owadami, posiadającymi wysoką wartość odżywczą, niezależnie od tego, czy jako ptaki dorosłe będą żywić się nimi, czy też przejdą na inne formy pokarmu.

Wyraźnie najinteligentniejsze wśród ptaków śpiewających,'ba, wśród wszystkich ptaków, są niektóre krukowate,. które z upodo-. baniem wyszukują padlinę i korzystają z wszystkich możliwych rodzajów pokarmu. Ich pożywienie zawiera białko, tłuszcze i węglo­wodany w podobnym zestawie i składzie jak pożywienie człowieka,! Duże krukowate znane są z tego (i dlatego są niektórym ludziom niemiłe), że „plądrują” gniazda innych ptaków, wybierają-z nich pisklęta, zadziobują na śmierć młode ptaki, które już nauczyły się latać, by zżerać ich głowy. Takie cechy wydają się nam obrzydliwe i godne potępienia. Może należałoby się zastanowić, dlaczego wśród ptaków właśnie wrony rozwinęły tak stosunkowo wysoką inteligencję, w czym ich rozwój przypomina człowieka.

Zasada rozwoju nie jest więc tak absolutnie wyłącznie związana z człowiekiem, jakby się mogło wydawać. Również w innych liniach ewolucyjnych można po bliższym przyjrzeniu się odkryć procesy, przypominające fakty występujące w rozwoju człowieka. Możemy jeszcze dalej ciągnąć nasze porównanie, uwzględniając w nim ptaki drapieżne, odbierające wronom czy też krukom znalezioną przez nie padlinę. Oczywiście kruk musi ustąpić przed silniejszymi od niego orłem przednim, a wrona strzec się szponów myszołowa. Lecz jeśli chodzi o inteligencję, to krukowate o niebo przewyższają pod tym względem orły i myszołowy. Bardzo szybko uczą się odróżniać zagrażającego im łowcę od wszystkich innych ludzi, wkraczających na ich terytorium. Tworzą pary, które całymi latami, i jeśli nic się nie zdarzy, nawet przez całe życie mieszkają na tym samym terenie, zapewniając w ten sposób młodym lepsze warunki wychowania i rozwoju niż większość innych gatunków ptaków. W razie potrzeby tworzą stada, nie rezygnując ze swej indywidualności, i poznają się wzajemnie po wyglądzie, krzykach i zachowaniu.

Wychowanej przez człowieka wronie, może nawet krukowi, mógłby on bez zastanowienia powierzyć pielęgnowanie swoich rzęs. Nie uszkodziłyby mu oka. Znany jest przecież fakt, że wrony, w porównaniu z innymi ptakami, wyspecjalizowały się w sztuce przeżycia. Podczas gdy na całym świecie z ubolewaniem stwierdza

się spadek liczebności gatunków, wronom udało się zachować wysoką liczebność, a nawet znaleźć nowe siedliska na terenie osiedli ludzkich.

Wystarczy tych porównań, powróćmy do człowieka. Nie rozu­miemy, co sobie krakaniem „opowiadają” wrony. Ale nasz własny język nie jest nam niezbędny do zrozumienia zachowania się naszych bliźnich, mówiących innym językiem. Jeśli świadomie nde próbują oni powściągać swej motywacji i ruchów, ich mimika wystarcza do nawiązania pierwszych kontaktów. Dochodzą do tego postawa i zachowanie, dostarczające dalszych, zazwyczaj również wiarygodnych informacji o drugim człowieku. Nie ukryje on przed nami ani groźby^ ani życzliwości, ani śmiechu, ani płaczu, ani współczucia, ani gotowości do porozumienia. Ta komunikacja niewerbalna, „bez słów”, stanowi bez wątpienia bardziej pod­stawowy środek porozumiewania się, w rozwoju człowieka starszy niż język. Od zawsze wykorzystujemy go w dużym zakresie w na­szym codziennym życiu. Przeważnie nieświadomie, czasami jednak zupełnie świadomie wyrażamy tym sposobem nasz szacunek lub pogardę, przewagę lub podporządkowanie się, współczucie lub oziębłość, nie odzywając się przy tym do naszych bliźnich ani słowem.

Reakcje, które przy tym odczuwamy czasami zupełnie bezpo­średnio, sięgają daleko wstecz w historię naszego plemienia. Jest tak np. kiedy przechodzą po nas ciarki i jeżą się nam przy tym włosy, których prawie nie mamy lub mamy ich tak niewiele, że nie moglibyśmy tym nikomu zaimponować. Dopóki nasi przodkowie pokryci byli jeszcze odpowiednią ilością włosów, tego typu impulsy miały jeszcze jakiś sens w ich życiu. Powiększały ich postać, wywierały wrażenie lub sygnalizowały wydzielaniem potu gotowość do poddania się.

Nasze zachowanie pełne jest takich pozostałości z minionych czasów, pełne atawizmów, ważnych w kontekście życia na sawannie, nie pełniących jednak już od dawna żadnych funkcji. Pokazują one jednak wciąż jeszcze, jak ogromne znaczenie miało porozumiewanie się w grupie już od samego początku hominizacji. Nie język był tym czynnikiem, który dopiero formował społeczne zachowania, lecz życie i przetrwanie na płaskowyżu Afryki Wschodniej wzdłuż wielkiego rowu tektonicznego w okresie lodowcowym. To, co się

tam wydarzyło przez setki tysięcy lat, pozostawiło ślady w rodowo­dzie człowieka, w jego historii. Nasze zachowanie nastawione jest na życie w małej, przejrzystej grupie, a nie na społeczeństwa masowe złożone z anonimowych jednostek ludzkich, z któiymi w gruncie rzeczy nie chcemy mieć do czynienia — ani w dobrym, ani w złym sensie tego słowa. Fakt ten jest już jednak wystarczająco znany.

Jego znajomość niewiele nam dała, jak tego dowodzi historia, będąca nieomal nieprzerwanym następstwem wojen i ucisku, prze­śladowań i znęcania się nad innymi i inaczej myślącymi. Biolog, i nie tylko biolog, zmuszony jest właściwie do powątpiewania w jakikolwiek sens łacińskiej nazwy naszego gatunku —r *,sapiens”, czyli „rozumny” . Fantastyczny rozwój języka zamiast do ogólnego porozumiewania się doprowadził do braku wspólnego języka i do szkalowania, do szermowania doktrynami i wyznaniami, do rozpo­wszechniania kłamstw i fałszerstw, czego nawet w najmniejszym stopniu nie czyni żadna inna istota żywa. Być może wraz z językiem pojawiły się na świecie spory we właściwym tego słowa znaczeniu? Rozwiązanie tego dylematu od dawna mamy w ręku. Pismo jest tym środkiem, który może utrwalić słowo mówione, ale może je też sprostować, osłabić i wycofać. Odbiera ono językowi dobitność i bezpośredniość uczucia. Daje szansę złagodzenia, ponieważ usamodzielnia informacje i oddziela je od człowieka. Jeszcze więcej informacji przekazuje nam przez całą dobę nowoczesna telekomu­nikacja powodując, że prawie cała ludzkość dysponuje niemal takim samym stanem wiedzy. Pozostaje nam mieć nadzieję, że uchroni to przed niebezpiecznymi nieporozumieniami, które ąż po niedaleką przeszłość pozwalały słowu stawać się demagogią i do­prowadzały świat na krawędź przepaści.

Czy z tych elementów można dożyć jakiś obraz? Gzy w sensie biologicznym uwzględniliśmy istotne aspekty człowieczeństwa na tyle, by móc posunąć się naprzód w naszych rozważaniach? Okaże się to w toku naszych dalszych rozważań nad przebiegiem ewolucji człowieka. Wyjaśniliśmy już wiele podstawowych pytań, o inne zahaczyliśmy, ale główne pytanie nie doczekało się jeszcze od­powiedzi — dlaczego grupy ludzi opuściły swą afrykańską ojczyznę?

Spójrzmy z powrotem na czas miniony. Gdzie się znajdujemy? Rozpoczęła się epoka lodowcowa, gdy przestaliśmy się zajmować

przebiegiem hominizacji i zajęliśmy się biologicznymi cechami człowieka. Zdołaliśmy znaleźć sensowne wyjaśnienie postawy wy­prostowanej i nagości. Również wielkość mózgu daje się wyjaśnić w sposób naturalny. Więzi grupowe i przedjęzykowa komunikacja są dobrze zbadanymi sposobami zachowań człowieka. Istniejące wyniki można bez istotnych ograniczeń lub zastrzeżeń zastosować do stosunków panujących w historii rozwoju wczesnego człowieka. Tym samym dalsze pytania dotyczą problemów związanych z wkro­czeniem człowieka do Europy i Azji epoki lodowcowej. Może należałoby zaryzykować postawienie pytania o raj, ponieważ wygnanie z raju odgrywa szczególną rolę w wyobrażeniach akurat tych ludów, które znalazły ojczyznę poza Afryką. Nie chodzi tu oczywiście o pojęcie raju, lecz o kryjące sią za nim wyobrażenie. Czy to możliwe, że chodzi tu jedynie o ludzkie marzenie? Czy istnieją sensowne podstawy do założenia, że w człowieku drzemią niejasne przeczucia istnienia raju, pochodzące z czasu zmian w jego wczesnej historii?

Mimo należnej ostrożności spróbujemy zająć się również i takimi problemami, nie opuszczając jednak twardego gruntu poddającego się weryfikacji modelowania biologicznego.

Powróćmy więc do przerwanego wątku. Poszczególne zlodowa­cenia w różnym stopniu objęły kontynenty półkuli północnej. Co działo się w-Afryce w tym czasie, gdy Homo habilis poszedł własną drogą, a nowy przedstawiciel rodzaju ludzkiego, Homo erectus, zaczął się dopiero rozwijać? Jakie warunki życia panowały na sawannach wzdłuż afrykańskiego rowu tektonicznego i na stepach wyżyny wulkanicznej milion lat temu?

OGIEŃ

W Europie i w Azji Północnej epoka lodowcowa zbliżała się do swego pierwszego punktu kulminacyjnego. Od tysięcleći stale obniżała się temperatura. Rozprzestrzeniała się wieczna zmarzlina» Ziemia zamarzała do głębokości 15-20 m, woda gruntowa zamie­niała się w lód. Zmniejszała się ilość wody w czekach, obniżał-się poziom wody w oceanie światowym. Powoli, niezauważalnie, jednak- w perspektywie tysiącleci ze znaczną szybkośoią, przesuwały się na południe gigantyczne pokrywy lodowe. Zajęły one wyschłe dno Morza Północnego, wcisnęły swoim ciężarem duże części Skan­dynawii na wiele metrów w głąb skorupy ziemskiej i pchały przed sobą moreny. Również z Alp i gór Azji rozprzestrzeniały się lodowce, lód pokrył dużą część Ameryki Północnej. Im więcej wody wiązały masy lodu, tym suchszy stawał się klimat.

Brak deszczu dotknął także Afrykę. Pory deszczowe stawały się coraz krótsze, wydłużały się natomiast dzielące je pory suche. Kulminacja zlodowaceń na kontynentach półkuli północnej ozna­czała suchy klimat na terenach okołorównikowych. Zmiejszały się powierzchnie lasów tropikalnych, ich miejsce zajmowały sawanny, a tam, gdzie na terenach porośniętych trawą rosły niegdyś zagajniki, rozprzestrzeniał się step. Tylko wzdłuż rzek zdołały się jeszcze utrzymać drzewa.

Rozprzestrzenianie się stepów kosztem lasu było korzystne dla wielkich zwierząt trawożemych, ponieważ zwiększała się ilość dostępnego dla nich pożywienia. Z drugiej strony jednak wydłużały

się trasy, które zwierzęta te musiały przemierzać w poszukiwaniu pastwisk, ponieważ tak wyraźnie różniące się od siebie pory suche i deszczowe pociągały za sobą sezonowość występowania świeżej trawy. Dalsze wędrówki z konieczności pociągały za sobą większe straty podczas wydłużających się dróg na nowe pastwiska lub do istniejących jeszcze wodopojów. Wielkie drapieżniki miały z tego niniejsze korzyści, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka. Ponieważ potrzebują one dużo czasu na wypoczynek, nie były w stanie nadążyć za wędrówkami trawożemych. A gdy miały młode, nie było to już w ogóle możliwe. W związku z tym stada zwierząt względnie bezpiecznie przeciągały przez terytoria drapież­nych, które wykorzystywały ich wędrówkę jedynie na zaspokojenie bieżących potrzeb, nie mogły natomiast nic upolować na zapas, ponieważ mięso zbyt szybko się psuło. Jak nam wiadomo z najnow­szych badań, wielkie drapieżniki w Serengeti mają o wiele mniejszy wpływ na liczebność stad wędrujących niż na zwierzęta nie zmienia­jące miejsca pobytu. Ta okoliczność wyjaśnia również, dlaczego gatunki wędrowne, takie jak gnu czy zebry lub w innych regionach Afryki antylopy kob, są o wiele liczniejsze niż mało ruchliwe gatunki kopytnych. Może ich przeżyć znacznie więcej, ponieważ wędrując rozwiązują problem lokalnego niedostatku pokarmu i unikają strat powodowanych przez drapieżniki.

Mimo to w milionowych stadach wędrownych gatunków ginie po drodze wiele zwierząt. Zdychają z wycieńczenia, padają od chorób lub z ran. Liczba strat musi w sumie wyrównać liczbę urodzeń, w przeciwnym wypadku pogłowie w krótkim czasie rozrosłoby się nadmiernie. Oznacza to, że w stadach musi być tym więcej strat, im więcej wędrujących zwierząt jest na danym terenie i im liczniejsze jest ich całkowite pogłowie.

Z nadejściem pierwszego okresu kulminacyjnego epoki lodow­cowej zaczęły się dobre czasy dla sępów i wczesnych form ludzkich. Musiała się zwiększyć dostępność padłych wielkich zwierząt, a rów­nocześnie zmniejszyło się zagrożenie powodowane przez wielkie drapieżniki, ponieważ także i one korzystały z obfitości tego rodzaju pożywienia. Zwiększyły się jednak także i odległości, które trzeba było przebyć, by dojść do padłego zwierzęcia. Krótkie, gwałtowne ulewy podczas okresów deszczowych powodowały gwałtowny wzrost roślinności, nie zapewniały jednak równomier-

nego wzrostu traw. Wraz z wydłużającymi się wędrówkami skracał się okres przebywania stad w danej okolicy. Na pewno były miejsca trudne do przebycia dla stad, miejsca, gdzie zwierzęta zdychały z braku pokarmu lub z pragnienia, ponieważ odległości między wodopojami były zbyt wielkie. Takimi trudnymi do przebycia miejscami były zapewne brody na większych rzekach i wąwozy. W podobnych miejscach także i dzisiaj tłoczą się wędrujące stada i ginie wówczas wiele zwierząt.

Ogólnie rzecz biorąc tego typu okoliczności nie mogły zapewnić przeżycia większej liczbie ówczesnych form ludzkich. Największe szanse na stałe wykorzystywanie wędrujących stad dawało towarzy­szenie tym wędrówkom. Wszystkie ludy pasterskie wędrują wraz ze swymi stadami stając się dlatego koczownikami, ponieważ dłuższy popas na tym samym miejscu możliwy jest tylko w wyjątkowych warunkach środowiska naturalnego. Nie znaczy to, że już Homo erectus był pasterzem. Refleksja ta ma na celu jedynie zwrócenie uwagi na to, że stałe korzystanie z wędrujących stad wielkich zwierząt możliwe jest tylko pod warunkiem, że korzystający z nich towarzyszą im w tej wędrówce.

Czy wczesny człowiek miał taką możliwość? Czysto fizycznie na pewno, ponieważ Homo erectus poruszał się na dwóch nogach. Miał on już miednicę wykształconą w taki sposób, że jej budowa odpowiadała w zasadzie współczesnemu człowiekowi i tym samym stanowiła dowód na dwunożność jako zwykły sposób poruszania się. Człowiek wyprostowany cechował się takimi proporcjami rąk i nóg, które świadczyły o tym, że był wytrwałym biegaczem. Miał wystarczająco mocną budowę, by dotrzymać kroku wędrującym stadom. Zwiększona objętość mózgu wskazuje na to, że żywił się już jakościowo bardzo wartościowym pokarmem. Tak więc nic nie świadczy przeciw temu, że wędrował wraz ze stadami, by szybko być na miejscu w razie narodzin lub śmierci zwierząt.

Niestety nie wiemy, czy zmniejszyło się już wtedy uwłosienie ciała, a gruczoły potowe rozwinęły w wystarczającym stopniu, by zapobiec groźbie przegrzania organizmu. Wiadomo jednakże, że człowiek ten korzystał już z narzędzi. Dlatego zapewne nie miał większych trudności ze sprawianiem martwych zwierząt. Jeśli Homo erectus rzeczywiście towarzyszył stadom zwierząt, to na pewno popadał w te same kłopoty co one: musiał znajdować wodę

w takich odległościach, które byłby zdolny pokonać. Ponieważ akurat przeżuwacze potrzebują dużo wody, z wyjątkiem form szczególnie dostosowanych do środowiska, takich jak antylopy oryks, którym do przeżycia prawie zupełnie wystarcza woda z przemiany materii, można ich potrzeby porównać z potrzebami człowieka. Trasy wędrówek zwierząt musiały więc być dostosowane do istniejących zasobów wody. Grupy wczesnych istot ludzkich towarzyszących stadom nie miały więc raczej kłopotów z wodą. Współczesny człowiek dostosowany do życia na sawannie wy­trzymuje takie same mniej więcej odległości „bez wody”, jak hodowane przez niego zwierząta. W tym sensie koczownik jest zgrany bardzo dobrze ze swym stadem.

Wczesny człowiek miał zapewne inny podstawowy problem. Jeśli chciał towarzyszyć stadom, musiał zabierać ze sobą potomstwo

przenosić niemowlęta i małe dzieci. Bowiem ludzkie dzieci — nie tak jak cielęta gnu czy źrębięta zebry, które już w kilka godzin po urodzeniu mogą biegać i ciągnąć za matką i stadem — dopiero po roku stoją na własnych nogach, a nosić je trzeba na dalekie odległości jeszcze przez wiele dalszych lat. Człowiek staje się wytrawnym piechurem i biegaczem dopiero w wieku dorosłym.

Małpie matki noszą ze sobą swoje dzieci. Ale nie muszą pokonywać z nimi dużych odległości. Wyjątek stanowią pawiany. Ich grupy wędrują na spore odległości w dzień, lecz wieczorem ponownie spotykają się w bezpiecznym miejscu noclegowym. Podczas wędrówek noszą młode na plecach lub wczepione we włosy na brzuchu. Odruch wczepiania można, jak wiadomo, obserwować również u niemowląt ludzkich. Nie ma on już jednak żadnej funkcji. Naczelnym poruszającym się na dwóch nogach jest o wiele trudniej transportować młode niż tym, które poruszają się na czworakach. Dziecko musi być albo przytulone do piersi, albo niesione z boku, na biodrze. Nasze ręce nie nadają się do transpor­towania dzieci na plecach.

Zabieranie na wędrówkę niemowląt i małych dzieci stanowiło, zgodnie z tymi rozważaniami, poważną trudność dla wczesnego człowieka. Na pewno wypoczywał on tak często, jak było to tylko możliwe. W niektórych miejscach, gdzie znajdowały się obfite pastwiska, stada zatrzymywały się na dłużej. Tam ludzie mogli osiąść w prowizorycznych obozowiskach. Ale gdy stado wyruszało

ponownie na wędrówkę, musieli ciągnąć wraz z nim, by go nie zgubić. Można sobie wyobrazić, że rozwiązaniem problemu trans­portowania dzieci było korzystanie z urządzeń pomocniczych. Najprościej było je sporządzić ze skór zwierzęcych. W suchym i gorącym powietrzu skóry szybko sztywnieją. Dopóki nie jest szczególnie wilgotno, nie trzeba ich wyprawiać. Nie ulegają znisz­czeniu przez tydzień, miesiąc, a nawet przez całe lata. Przerzucone przez ramię mogą stanowić dobrą możliwość transportu dzieci. Znacznie zmniejsza się przez to obciążenie ciała. Ta forma trans­portowania ciężarów znana jest we wszystkich kulturach ludzkich. Nie musimy zakładać wielkiego postępu w myśleniu i zdolnościach kombinacyjnych, by udowodnić, że przodkowie człowieka o mózgu mającym już około 1000 cm3 byli w stanie wpaść na taki pomysł.

Jeśli można zabrać ze sobą potomstwo, to znika podstawowy problem, z którym lwy i hieny nie potrafią sobie poradzić. Nie potrafią tego również likaony, których sfory poza tym bez trudności zdobywają pożywienie na afrykańskich sawannach. Młode drapież­niki, w przeciwieństwie do młodych naczelnych, nie umieją chwytać i trzymać się futra matki. Poza tym młode przeszkadzają w polo­waniu na zdobycz, zdradzając bardzo szybko czatujących łowców. Dlatego przywiązane są do miejsca swego urodzenia lub jego najbliższej okolicy. Likaony nic z tego nie mają, że potrafią bez trudu dotrzymać kroku wędrującym stadom, skoro nie mogą zabierać ze sobą swoich młodych. Nie mają przecież wolnych rąk!

Rozwiązanie problemu transportu oznaczało zapewne wielki przełom w życiu wczesnych istot ludzkich. Umożliwiło im to towarzyszenie najważniejszemu źródłu pokarmu. Jeśli przyjrzymy się liczbowemu stosunkowi dzisiejszych wielkich ssaków wędrujących do zwierząt związanych na stałe z jakimś terytorium to stwierdzimy, że liczba wędrujących dziesięciokrotnie przekracza liczbę form związanych z określonym obszarem. W kulminacyjnym okresie zlodowaceń stosunek ten wypadał raczej jeszcze wyraźniej na korzyść zwierząt wędrownych. Przemawiają za tym fakty ze strefy umiar­kowanej, gdzie następują po sobie kolejno zima i lato. Tam jeszcze mniejsza część wielkich ssaków przywiązanych do stałego miejsca przeżywa okres zimowego braku pożywienia.

W odniesieniu do wczesnego człowieka oznacza to przynajmniej dziesięciokrotny wzrost jego możliwości rozprzestrzeniania się

w środowisku naturalnym. Następstwem tego był zapewne od­powiedni przyrost liczebności gromad ludzkich. Bowiem człowiek, jak wszystkie inne organizmy, rozmnażaniem się reaguje na korzys­tniejsze warunki życia.

Im więcej ludzi towarzyszyło stadom, tym mniejsza była szansa znalezienia się w pierwszej grupie przy świeżo padłym zwierzęciu. Wykorzystywanie sępów jako sygnału, że zwierzę padło, stało się w międzyczasie i tak w dużym stopniu zbyteczne. Jeśli ludzie towarzyszyli stadom, to bardzo szybko wiedzieli, gdzie znajdują się zwierzęta chore i słabe, które wkrótce nie będą mogły dotrzymać kroku innym, i zlegną, by zdechnąć. Ale nie dla wszystkich wystarczało dobrego mięsa. Po początkowo znacznym zwiększeniu się liczebności grup ludzkich zaczęły się zaznaczać granice wzrostu.

Trzeba by teraz zająć się ponownie padłym zwierzęciem. Do tej pory traktowaliśmy je jako źródło pożywienia, przy czym jedynym problemem było szybkie odszukanie go i sprawienie. Z martwym zwierzęciem wiąże się jednak bardzo poważny problem, którym są toksyczne wydzieliny bakterii rozkładających mięso.

Wiemy, że zatrucie mięsem jest sprawą niezwykle poważną i należy go za wszelką cenę unikać. Jedynie mięso rzeczywiście zdrowych, dopiero co przez drapieżniki zabitych zwierząt, może być spożywane bez żadnych zastrzeżeń. Za zwierzętami chorymi lub słabymi idzie śmierć. Człowiek współczesny mógłby żywić się surowym mięsem martwych zwierząt jedynie zachowując jak najdalej idącą ostrożność. Nasze soki żołądkowe nie są w stanie zabijać całkowicie bakterii i unieszkodliwiać ich wydzielin, działając na nas przecież jak trucizna. Właściwi padlinożercy, sępy i hieny, potrafią to robić. My nie. Nasze kwasy żołądkowe są na to za słabe, a śluzówka w ustach nie byłaby w stanie obronić nas przed śmiercionośnymi bakteriami.

A może powinniśmy byli już wcześniej wyjaśnić ten poważny zarzut, stawiający pod znakiem zapytania spożywanie padliny przez wczesne istoty ludzkie? Tylko jak? Pewna możliwość wynika z założenia, którego nie da się ani udowodnić ani obalić, że Homo habilis i Homo erectus mieli o wiele silniejsze kwasy żołądkowe, chroniące przed zatruciem mięsem. Wiemy po nas samych, że jesteśmy tym mniej odporni, im mniejsza jest nasza styczność z bakteriami, wywołującymi w naszym organizmie reakcje odpor­

nościowe i powodującymi jego zahartowanie. Nie byłoby więc rzeczą nielogiczną, gdybyśmy założyli podobną możliwość w przy­padku praprzodków człowieka. Jeśli mimo to mamy wątpliwości, to wynikają one z zupełnie innego powodu.

Spożywanie dużej ilości surowego mięsa powoduje dalsze liczne problemy trawienne, nie mające nic wspólnego z infekcjami, \Nasz żołądek i jelita nie są nastawione na pokarm składający się wyłącznic z surowego mięsa. Rozwiązujemy ten problem przez gotowanie- i pieczenie. Tego typu przygotowanie potraw mięsnych poprawiaj w znacznym stopniu ich strawność. Wydaje się, że wiele osób lubi również mięso z grilla. Nie należy tłumaczyć tego faktu wyłącznie* chwilowymi upodobaniami, wynikającymi z modnej aktualnie diety. Znana nam historia człowieka zawiera ponadto obfite dowody na spożywanie mięsa pieczonego i gotowanego, świadczące o tym, że mięso surowe było raczej rzadkim daniem.

Czy miało to być równoznaczne z założeniem, że już wczesny człowiek piekł mięso ze zdobycznych wielkich ssaków? Właściwie dlaczego by nie?

W czasie owej pierwszej wielkiej kulminacji lodowca sawanna całymi miesiącami była wyschnięta na pieprz. Do rozniecenia! pożaru wystarczała jedna błyskawica. Naturalne pożary stepów i sawann na suchych obszarach są regularnym zjawiskiem. Nai sawannach Afryki Wschodniej były one prawdopodobnie jeszcze częstsze niż obecnie, ponieważ otaczające je góry powodowały podczas okresów suszy powstawanie chmur burzowych. Tylko nad rozległymi płaskimi stepami burze szaleją rzadko podczas okresów suszy.

Ogień na obszarze pokrytym trawą jest dla tak wielu gatunków zwierząt rodzajem wyzwalacza szczególnego rodzaju zachowań, iż trudno sobie wyobrazić, żeby były one rezultatem dostosowania się do pożarów powodowanych dopiero przez ludzi. Bociany i czaple lecą wraz z czołem ognia i wybierają opieczone szarańcze i jaszczurki „z grilla”. Przylatują żołny, by najeść się spłoszonymi owadami. Nawet nasze jaskółki przelatują przez dym, by nałapać owadów. Istnieją dowody na to, że wędrowne stada w pewnym stopniu kierują się za ogniem. Powoli zbliżają się do niego, bowiem niedługo po pożarze na wypalonym terenie wyrośnie młoda trawa, bogatsza w składniki pokarmowe i lżej strawna niż stare, wyschnięte źdźbła.

Ogień nie jest jednak niezawodny. Rozprzestrzenia się w jednym kierunku i z tą samą szybkością tylko wówczas, kiedy wiatr się nie zmienia, a płonąca trawa równo się pali. Jeśli wiatr zaczyna wiać z innej strony, ogień może gwałtownie zmienić kierunek, jeśli powieje mocniej, na wolno tlącym się obszarze wybucha nagle burza ognia.

By wykorzystać ogień bez szkody dla siebie, trzeba albo umieć latać, albo odpowiednio kojarzyć związki przyczynowo-skutkowe między ogniem, kierunkiem i wiatrem. Tę pierwszą umiejętność mają ptaki, lecące za ogniem, tę drugą możemy chyba przypisać wczesnemu człowiekowi o znacznie już rozwiniętym mózgu.

Załóżmy następującą, wcale nie tak znów fikcyjną sytuację. Grupa wczesnych ludzi zobaczyła martwe zwierzę, które niedawno padło i mięso jego jest jeszcze wystarczająco świeże, by można je wykorzystać jako pokarm. Lecz czoło pożaru zbliża się szybko.

Grupa ucieka przed nim pobliskim korytem rzeki. Ponieważ jest susza» ,w rzece nie ma prawie wody. Można ją łatwo przebyć. Po drugiej strome ludzie są bezpieczni, bo ogień nie przeniesie się na ich brzeg. Wiatr wieje z dobrej strony i zapobiega rozprzestrzenianiu się iskier na większe odległości. Jak też mogli zareagować owi ludzie? Przed chwilą wydawało się im, że mają zapewnioną dużą ilość pożywienia», a teraz szaleje nad nim ogień. Czy nie jest oczywiste przypuszczenie, że powrócą, by sprawdzić, czy pod nadpaloną lub lekko zwęgloną powierzchnią nie znajdą mięsa nadającego się jeszcze do spożycia?

Rozcinają kamiennymi nożami skórę. Pod nią znajduje się mięso całkowicie upieczone, pod nim lekko podpieczone, a potem surowe, takie, jakie znają. Ludzie są głodni, rzucają się najpierw na znane im mięso. Ale nie zaspokoili nim głodu. Sięgają więc po podpieczone i stwierdzają, że smakuje wprawdzie dziwnie, ale nieźle. W każdym razie smakuje zupełnie inaczej niż mięso zepsute, którego muszą się wystrzegać. Jeśli martwe zwierzę było ułożone względnie korzystnie, ogień podpiekł sporą jego część. Najpierw ludzie zaspokająją głód, potem idą do rzeki, by się napić. Może przenoszą część mięsa do pobliskiego obozowiska, chronionego przez wysoki brzeg. Ogień do niego nie dotrze. Mięso, które zabrali z sobą, dobrze się trzyma. Jedzą je kobiety i dzieci. Wkrótce znów wszyscy odczuwają głód. Mężczyźni powracają do zwłok zwierzęcia,

by poszukać resztek nadających się jeszcze do jedzenia i zabrać kości, w których kryje się cenny szpik. Stwierdzają przy tym, że przypieczone przez ogień części zachowały się w dobrym stanie. Są prawie nie zmienione, podczas kiedy miejsca nie nadpalone zaczęły się już psuć.

Za pierwszym razem być może nie zauważą żadnego związku. Ale podobne wydarzenia powtarzają się. Im więcej terenów poroś­niętych trawą wysycha wraz ze wzmagającą się suszą, tym częściej wybucha ogień, „podpiekając” tym więcej padliny lub powodując śmierć żywych jeszcze zwierząt. Setki i tysiące lat mieli ludzie na uczenie się działania ognia i wykorzystywanie jego skutków. Dla wczesnego człowieka stanowił on bowiem niebezpieczeństwo, któ­rego nie wolno mu było lekceważyć. Dostarczał jednak pożywienia lepszego jakościowo, mięsa lżej strawnego i dłużej utrzymującego świeżość. Większość zarazków chorobotwórczych niszczył żar bijący od ognia.

Wczesny człowiek zauważył też zapewne, że zbliżający się ogień wywoływał paniczny strach wśród jego wrogów. Lwy i bawoły w obliczu ognia traciły swą przewagę, słonie próbowały ujść przed nim, a wszystko, co potrafiło uciekać, uciekało przed czołem pożaru. Najmniej zwierząt ratowało się ucieczką w kierunku ognia, przekraczając szybko i bez problemów czoło pożaru.

Również w człowieku tkwi ogromna obawa przed ogniem, pomieszana w zadziwiający sposób z niewytłumaczalną fascynacją. Trzęsienie ziemi i powodzie są straszne i nikt nie wpadłby na pomysł „igrania” z nimi. Natomiast w wielu, jeśli nie we wszystkich istotach ludzkich, tkwi nieomal magiczna potrzeba zajmowania się ogniem, zapanowania nad nim. Ogień budził trwogę i ubóstwienie, był zwalczany i strzeżony. Silniej niż jakiekolwiek inne zjawisko przyrody wpłynął na myślenie człowieka. Dlaczego małe dzieci po prostu nie boją się ognia i nie unikają go? Dlaczego z reguły muszą sobie najpierw poparzyć palce, by posłuchać ostrzeżeń dorosłych? Tylko całkowita gotowość do zajmowania się ogniem jako żywiołem przyrody może wyjaśnić tę ambiwalentną postawę człowieka. I jeszcze ostatni punkt widzenia, wynikający z naszego dzisiejszego „stosunku” do ognia. Ogień nie interesuje nas wyłącznie jako źródło ciepła, gdyby tak było, dziecko zadowoliłoby się paleniskiem, dostarczającym ciepła, podobnie jak telewizor dostarcza obrazów.

Przecież tylko wyjątkowo po włączeniu telewizora dziecko chce zajrzeć do jego środka, by przekonać się co w nim jest. Być może jest to dość naciągane porównanie, lecz przesada może przecież dokładniej pokazać, o co nam chodzi.

W przypadku wczesnego człowieka wyglądało to tak, że wraz ze skracaniem się pory deszczowej i zmniejszaniem masy opadów ogień stał się elementem jego codziennego życia. Chcąc nie chcąc człowiek musiał się z tym pogodzić. Trudno nie pomyśleć, że przy tym odkrył, iż pieczone mięso zwierząt jest smaczniejsze i lżej strawne niż surowe. Wczesny człowiek zauważył też prawdopodob­nie, że bociany i czaple lecą w pewnej odległości za ogniem i coś zjadają. Dlaczego nie miałby postępować podobnie jak wielkie ptaki? Pieczona szarańcza na pewno nie jest mniej smaczna niż surowa.

Spostrzeżenie, że istnieje pewien związek między jakością poży­wienia i ogniem, stworzyło podwaliny pod celowe wykorzystywanie ognia. Tlące się gałęzie mogły służyć do pieczenia kawałków mięsa, pochodzących z niespalonych martwych zwierząt. W przeciwieństwie do czoła pożaru, szybko przesuwającego się po terenach poroś­niętych trawą, ogień trawiący gałęzie pozostawał przez pewien czas w jednym miejscu, ponieważ drewno płonie wolniej. Gdy płonie jedna strona gałęzi, drugą można się jeszcze posługiwać. Gdy pomyślimy, do jak złożonych i skomplikowanych czynności zdolne są już szympansy, możemy chyba również założyć, że wczesny człowiek dość szybko opanował posługiwanie się płonącymi kawał­kami drewna. Stąd już niedaleko do celowego wykorzystywania ognia do pieczenia mięsa.

Tym samym ponownie poszerzyła się baza pokarmowa pra­przodków człowieka. Za pomocą ognia mogli oni wykorzystywać również te części tusz zwierząt, które były zbyt twarde w stanie surowym. Gwałtownie spadło niebezpieczeństwo zatruć mięsem.

Kontrolowane stosowanie ognia szybko pokazało, że niebez­pieczny żar na stepie daje się przekształcić w przyjemne ciepło, kiedy ogień nie przekracza pewnych granic. Z „piekarnika” stawał sią „ogniskiem”. Trudno stwierdzić, czy ogień był naprawdę konieczny jako źródło ciepła; szkicując obraz życia Homo erectus dysponujemy bowiem tylko kośćmi, a nie częściami miękkimi. Dlatego nie wiemy, czy on i jego przodkowie mieli pod skórą

wystarczającą warstwę tkanki tłuszczowej, chroniącej dostatecznie przed utratą ciepła podczas chłodnych godzin nocnych na wyżynie Afryki Wschodniej. Fakt, iż kobieta dysponuje wyraźniej wykształ­coną podskórną tkanką tłuszczową niż mężczyzna może stanowić dowód na to, że bardziej przeciążony organizm mężczyzny wymaga częstszego chłodzenia przez wydzielanie potu niż organizm kobiety. U kobiet warstwa tłuszczowa może jednak też stanowić tylko pewną rezerwę na wypadek obciążających organizm ciąż i laktacji.

Utrzymanie temperatury ciała podczas nocnych chłodów było na pewno konieczne. Czy ciepła dostarczał najpierw ogień? A może było to ubranie? W związku z tym pytaniem, łączącym się również ściśle z rodzajem „odkrycia” ognia i jego wykorzystaniem przez rozwijającego się człowieka, można wymienić przynajmniej dwa punkty zaczepienia. Jeden z nich wynika z tego, że na Wyżynie Wschodnioafrykańskiej najzimniej było nie podczas okresów suszy, kiedy to często wybuchały pożary i łatwo było rozpalić ognisko, lecz podczas pory deszczowej, gdy w ciągu dnia niebo zasłaniały ciężkie chmury, a ziemię zalewały potoki tropikalnego deszczu. Nigdzie nie było suchych drew, nie mogły też wybuchać pożary na stepie. Wilgoć sprawiała, że chłodne już powietrze stawało się jeszcze zimniejsze. Gdyby wczesny człowiek grzał się nocą przy ogniu, byłoby mu trudno utrzymywać płomień i chronić ognisko przez tygodnie lub miesiące pory deszczowej. W chłodnym nocnym powietrzu pory suchej nie było natomiast aż tak nieprzyjemnie. W ciągu dnia panował przecież upał i mocno dogrzewało słońce. Ale właśnie wówczas człowiek mógł najłatwiej korzystać z ognia. Mało więc przekonuje przypuszczenie, że wczesny człowiek w swej wschodnioafrykańskiej ojczyźnie skazany był na ciepło ognia. Warunki po temu były, przynajmniej podczas pory deszczowej, zbyt niekorzystne.

Pomocą w rozwiązaniu tego dylematu może być inna możliwość, a mianowicie, że prowadząc koczownicze życie trudno jest znaleźć jakieś względnie ciepłe schronienie. Ciepło mogły zapewnić okrycia ze skór zwierzęcych. Gdy wczesny człowiek sprawiał padłe zwierzęta, musiał oddzielać mięso od skóry. Prawie wszystkie z tych zwierząt miały po zewnętrznej stronie skóry mniej lub bardziej gęste futro. Gdy tylko oskrobana skóra wyschła, futro mogło ogrzewać czło­wieka. Jeśli założymy, że stosował on skóry zwierząt do transportu

niemowląt i małych dzieci, to równie dobrze możemy założyć, że nie ukryła się przed nim i chroniąca ciepło właściwość skór zwierzęcych. Mógł on zabierać ze sobą wyschnięte w słońcu skóry i korzystać z nich w obozowiskach. W nocy mógł się w nie zawinąć i w ten sposób nie marznąć. Wydaje się, że jest to też dość sensowne wyjaśnienie niewytłumaczalnego jak na nasze czasy pędu do otulania się skórami zwierząt.

Skóry zwierząt utrzymywały ciepło także podczas pory deszczo­wej. Były one nawet nieprzemakalne, i jeśli nie uległa zniszczeniu warstwa łoju, skutecznie chroniły przed wilgocią. Nagiemu wczes­nemu człowiekowi problemów z utrzymaniem ciepła przysparzała nie tyle niska temperatura jako taka, lecz raczej wilgoć na skórze, powodująca w wyniku parowania dalszą utratę ciepła wówczas, gdy nie było to konieczne, a nawet pogarszało samopoczucie.

Za wynalezieniem odzieży niezależnie od ognia przemawiają więc przekonujące argumenty. Ogień służył przede wszystkim do przygotowywania pożywienia, dopiero wtórnie stał się źródłem ciepła.

Pozostaje jeszcze powrócić do panicznego strachu drapieżnych zwierząt, gdy zbliża się do nich ogień. Kiedy wczesny człowiek już raz się nauczył obchodzić z ogniem, wszedł w posiadanie niezwykle skutecznej broni przeciwko tym stale zagrażającym mu wrogom. Płonący kawałek drewna w ręku wystarczył do utrzymywania w szachu lwa i przepędzania go. Płonące ognisko do dziś trzyma na odległość drapieżniki. Krąg ognisk wystarcza do ochrony przed drapieżnikami zwierząt znajdujących się za prostym ogrodzeniem z cierni. I wreszcie wczesny człowiek musiał też zauważyć, że pod wływem ognia pękały kamienie, dostarczając mu tym samym narzędzi o ostrych krawędziach.

Wraz opanowaniem ognia człowiek nie tylko odkrył nowe możliwości pokarmowe, lecz po raz pierwszy otrzymał do ręki energię — do ręki, która była słabowita, pozbawiona zarówno ostrych pazurów, jak i skoncentrowanej siły mięśni.

PIERWSZE WYJŚCIE

Stosowanie prostych narzędzi z kamienia i wykorzystanie ognia zupełnie zmieniło sytuację naszych przodków z epoki lodowcowej. Mogli oni teraz poszerzyć swą przestrzeń życiową i wejść także na tereny, na których nie było takiej obfitości wielkich ssaków jak na sawannach Wyżyny Wschodnioafrykańskiej. Takie nieomal bez­kresne przestrzenie pokrywały ponad jedną trzecią kontynentu afrykańskiego na południu i obszary, które dzisiaj określamy mianem strefy Sahelu. Również części Kotliny Konga stały się sawanną, ponieważ ilość opadów nie wystarczała już do utrzymania się tam zwartej roślinności tropikalnych lasów.

Po drugiej stronie Sahelu rozciągała się, podobnie jak dziś, wielka pustynia. Zablokowała ona pierwsze próby dalszego roz­przestrzeniania się ludzi, mających znikome możliwości wejścia na ten obszar szerokim frontem, bowiem Sahara wraz z jej prze­dłużeniem przez Arabię do Azji stanowiła tak niegościnny świat, iż dla wczesnego człowieka była zapewne równie trudna do przebycia jak morze.

Mimo to istnieją znaleziska z Azji Wschodniej i Południowo- -Wschodniej, przypisywane wczesnej formie Homo erectus, zwanej człowiekiem pekińskim. Kim był człowiek pekiński i jak się tam znalazł? Długo uważano go za formę odrębną, nie mającą nic wspólnego z Afryką. Jednak z czasem stawało się coraz oczywistsze, że jego szczątki najbardziej odpowiadają typowemu Homo erectus z wszystkimi jego cechami.

Ponieważ przodków tego „człowieka wyprostowanego”, Homo habilis i australopiteki spotykamy tylko w Afryce, należy z tego wyciągnąć wniosek, że grupy Homo erectus także opuściły Afrykę podczas epoki lodowcowej i przemierzywszy Azję dotarły aż do północnego wschodu tego największego kontynentu oraz na samo jego południe. Ponadto również w Europie i w Afryce Północno- -Zachodniej, a więc po drugiej stronie pustyni, znajdują się stanowis­ka ze szczątkami tej formy ludzkiej. Dolina Nilu wytyczała wówczas zapewne szlak tych wędrówek. Zielone brzegi tej rzeki przyległe do skraju pustyni umożliwiały przemieszczanie się ludzi.

Homo erectus opuścił Afrykę przypuszczalnie po upływie mniej więcej jednej trzeciej okresu lodowcowego, czyli około 800 000 lub 900 000 lat temu. Byłoby to wręcz niewyobrażalne przedsięwzięcie, gdyby miał do przebycia ogrom dzisiejszej pustyni. Wymagałoby ono nie tylko posiadanie fizycznej wydolności, której ówcześni ludzie jeszcze nie mieli, o czym świadczy ich budowa, ale oznaczało­by także wędrówkę w warunkach prawie całkowitego braku pożywienia i ogromne trudności w zaopatrzeniu w wodę. Wprawdzie wielkość mózgu bardziej postępowych form Homo erectus wzrosła do 1250 cm3, ale największy nawet mózg nie zdołałby usunąć takiej przeszkody, jaką stanowiłaby dla tych istot nieprzebyta pustynia

0 szerokości ponad 1000 kilometrów. Ponadto, jak wynika ze znalezisk, postępowe formy wczesnego człowieka znajdowały się wówczas w Europie i w Azji, nie zaś w Afryce.

Co mogło więc być przyczyną, dla której grupy Homo erectus zdecydowały się na próbę przebycia pustyni? Istoty te nie mogły przecież wiedzieć, co znajduje się za morzem piasku. Brzegi Europy

1 Azji były zbyt odległe. Także stada zwierząt nie wytyczały szlaków przez pustynię. Wędrówki zwierząt miały swój koniec tam, gdzie opady były zbyt skąpe, by dzięki nim wyrosła tam chociażby niewielka ilość trawy. Nawet z lotu sępów nie dałoby się wywnioskować istnienia odległych krain o korzystnych, być może, warunkach życia.

Możliwe jest więc tylko jedno wyjaśnienie opuszczenia Afryki przez Homo erectus 800 000 - 900 000 lat temu: pustynia nie stanowiła wówczas zwartego obszaru, niemożliwego do przebycia. Dlatego też nie musimy traktować wielu tysięcy kilometrów szlaku wzdłuż wąskiej doliny Nilu jako jedynej możliwości wędrówek, prowadzą­cych do morza.

Powróćmy raz jeszcze do koni, które przybyły z Ameryki Północnej do Afryki. Na pewno nie wędrowały one przez pus­tynię. Gdyby leżało przed nimi morze piasku i kamienia, z pew­nością nie mogłyby się tak szeroko rozprzestrzenić na tym kon­tynencie. Nie mogły się przemieszczać szlakami wiodącymi przez strefę tropikalną, ponieważ drogi takie nie istniały. Dla koni problem ten przedstawiał się więc tak samo jak dla ówczesnego człowieka. Szlak nadający się do wędrówki mógł prowadzić jedy­nie przez żyzne stepy i sawanny. Dolina Nilu była geograficznie zbyt wyizolowana do tego celu. „Kończyła” się bezdrożami bag- nisk Suddu u ujścia rzeki.

Rozwiązanie tego problemu wynika, jak już wspomnieliśmy w innym miejscu, ze zmian klimatycznych w okresie lodowcowym. Klimat w ciągu tej epoki nie był niezmiennie zimny przez całe półtora miliona lat, lecz była to seria następujących po sobie okresów cieplejszych i zimniejszych. Po pierwszym szczytowym epizodzie zlodowacenia, podczas którego zwiększyły się tereny porośnięte trawą w Afryce, a w Eurazji powstała rozległa tundra, nadszedł okres ocieplenia. Tropikalne strefy oceanu magazynowały coraz więcej ciepła, ponieważ czyste powietrze, w którym dużo rzadziej niż podczas deszczowych okresów ciepła pojawiały się chmury, pozwalało na intensywniejsze pochłanianie promieniowania słonecznego przez powierzchnię morza. Nic zasadniczo nie zmieniło się w pozycji słońca i intensywności jego promieniowania. Tak więc promieniowanie cieplne nadal ogrzewało nieprzerwanie strefę tro­pików. Powstawał nadmiar ciepła.

Powoli zwiększała się aktywność i wpływ Prądu Zatokowego. Jego odnogi, które przedtem docierały tylko do wybrzeży Hiszpanii, rozprzestrzeniały się obecnie na północ, gdzie napotykały masy lodu. Ciepłe powietrze, które niosły ze sobą nad powierzchnią wody, powodowało topnienie lądolodu na obszarze graniczącym z morzem. W strefie wyższych szerokości geograficznych wy­stępowały zwiększone opady, powodujące nawet miejscowe naras­tanie lodowca, którego topnienie było już jednak przesądzone. Morze lodowe zaczęło pękać od spodu. Coraz szybciej tajały masy lodu. Zaczynał ponownie podnosić się poziom wody w oceanie światowym. Przez Europę przewalały się zapewne dramatyczne cyklony, rozpętujące gwałtowne burze o niewyobrażalnej wprost

sile, ponieważ zetknięcie się mas ciepłego i zimnego powietrza przybrało nie spotykane dotychczas rozmiary.

Zniszczeniu uległo rozwarstwienie mas powietrza, o wiele bardziej zrównoważone podczas kulminacji epoki lodowcowej. Ponownie zaczęły się rozbudowywać systemy frontów atmosferycz­nych, znane nam jako niże znad Islandii i Morza Północnego. W wyniku tego ponownie przybrały na sile pasaty. Zwiększyły one parcie mas powietrza na Prąd Zatokowy i spowodowały w tropikach nieporównanie większą dynamikę pogody niż kiedykolwiek przed­tem. Częstotliwość opadów i ilość deszczu w pasie tropiku wyraźnie się zwiększyły. Pora ciepła w strefie umiarkowanej i polarnej oznacza w tropiku „porę deszczową”.

Dzięki temu ponownie rozprzestrzeniały się lasy, lecz niezupełnie kosztem sawann i stepów, ponieważ te z kolei dzięki zwiększeniu się opadów znalazły miejsce dla siebie na wcześniejszych pustyniach. Rozległe połacie Sahary pokryły się zielenią. Wprawdzie pustynia nie zniknęła zupełnie, lecz znacznie się zmniejszyła. Bogaty w skład­niki mineralne piasek Sahary umożliwił, dzięki regularnym obecnie opadom, obfity wzrost roślinności. Sztuczne nawadnianie ciepłych terenów pustynnych pokazuje, jak wielki kryje się w nich potencjał wegetacyjny. To brak wody decyduje o pustynnieniu wiele obszarów, a nie brak odżywczych składników mineralnych. Te ostatnie znajdują się tam w takiej obfitości, że stają się problemem, gdy sztuczne nawadnianie przestaje wystarczać do wypłukania nadmiaru soli ze strefy korzeni roślin użytkowych. Nawadniane gleby ulegają wówczas szybkiemu zasoleniu.

Ilość opadów w strefie Sahelu wyliczona dla korzystnych lat wystarcza już do obfitszego wzrostu roślinności, którą mogą się żywić wielkie zwierzęta. Umiejętność przemieszczania się na duże odległości chroni skąpe trawy przed nadmiernym spasaniem i zmniejszaniem w ten sposób wydajności pastwisk. Grupy i stada antylop i gazel lub przybywających tam koni nie musiały koniecznie zatrzymywać się na niewielkich terenach, by przez cały rok szukać na nich pożywienia, lecz mogły dopasowywać się do rozkładu opadów i ich zmian w ciągu roku. Podobnie człowiek, towarzyszący stadom.

Fakt, że w ten sposób coraz bardziej oddalał się od tropików, powodował, że musiał sobie jakoś radzić z przetrwaniem zimnych

nocy. Futra zwierząt i ogień pozwalały rozwiązać ten problem, lecz, jak już wspomnieliśmy, ogień dostarczał ciepła chyba tylko w wyjąt­kowych przypadkach. Trawiaste tereny w granicach pustyni poroś­nięte były zbyt małą ilością drzew, dostarczających suchych gałęzi do rozniecania ognia. Zbieranie drewna na ognisko musiało wówczas, podobnie jak dziś, stanowić na tamtym obszarze bardzo żmudne i trudne przedsięwzięcie. Na trawiastych terenach obecnego pasa pustyń, gdzie rzadko zrywają się burze, zbyt rzadko też uderzały pioruny. Trzeba więc założyć, że wykorzystanie ognia nie było warunkiem opuszczenia Afryki.

Było ono natomiast o wiele ważniejsze, gdy Homo erectus dotarł do terenów, graniczących z lodowcem. Europę, z wyjątkiem ob­szarów nad Morzem Śródziemnym, pokrywał zimny step i tundra. Znaleziska szczątków szkieletów przypisywanych Homo erectus są wprawdzie skąpe i nawet w przybliżeniu nie tak powszechne jak szczątki późnych neandertalczyków, lecz znajdują się one w takiej odległości od tropików, że na pierwszy plan wysuwa się problem ciepła niezbędnego do przetrwania zimy. Jeśli krainy w pobliżu lodowca, nawet podczas lata, trudno określić było mianem ciepłych, to w miesiącach zimowych panowały na nich na pewno bardzo nie sprzyjające warunki meteorologiczne. Wypada bliżej zająć się tym zagadnieniem, ponieważ wiąże się ono z drugim podstawowym pytaniem, a mianowicie, co ówczesnego człowieka mogło skłonić do opuszczenia ciepłej ojczyzny w tropikach i do zamienienia jej na chłód Europy epoki lodowcowej.

Fakt, że okresy międzylodowcowe otworzyły przed nim drogę przez pustynię, nie miałby znaczenia, gdyby po drugiej stronie Sahary nie znalazł on odpowiednich warunków do życia. W gruncie rzeczy warunki te musiały być nawet lepsze niż w jego afrykańskiej ojczyźnie, ponieważ w przeciwnym wypadku trzeba by było założyć, że wędrujące na północ grupy zawracałyby ponownie na południe, do Afryki, wraz z nawrotem zlodowaceń. Ich rozprzestrzenianie się poza strefą tropików nie byłoby wówczas niczym innym jak tylko epizodem okresu międzylodowcowego. Jako takie nie miałoby ono większego znaczenia dla dalszego rozwoju człowieka, w wyniku którego powstał współczesny Homo sapiens.

ŻYCIE W EPOCE LODOWCOWEJ

Epoka lodowcowa przyniosła z sobą trudne warunki życia. Na wielkich połaciach Europy panował surowy klimat. Północ po­krywały grube zwały lodu, sięgającego dzisiejszej Niziny Niemieckiej. Wysokie góry Eurazji przygniatała ciężka skorupa lodowa, wysu­wająca języki lodowców na pogórze. Lodowce te żłobiły doliny i formowały niecki, zamieniające się po stopnieniu lodów w jeziora. Prawie wszystkie jeziora europejskie pochodzą z okresu lodow­cowego. Powstały one zatem z końcem ostatniego zlodowacenia, a więc ponad 10000 lat temu. W porównaniu z rzekami jeziora są więc tworami bardzo młodymi.

Ale również i rzeki uległy wielkim zmianom w warunkach epoki lodowcowej. Musiały one często zmieniać swój bieg, zależnie od tego, czy tamowały je lody czy też nie. W trwających tysiące lat szczytowych okresach zlodowaceń większość rzek europejskich zamieniała się w niepozorne strugi. Wydatnie zmniejszała się w nich ilość wody, ponieważ po pierwsze, prawie nie było deszczu, po drugie, w ciągu lata topniały tylko niewielkie ilości lodu z lodowca i po trzecie, obszar nie pokryty lodowcem skuty był wieczną zmarzliną, sięgającą na wiele metrów w głąb ziemi. Zamarł w związ­ku z tym przepływ wód gruntowych i wyschły zasilane przez nie źródła. Ze względu na wieczną zmarzlinę również mało wody wypływało z lodowców, o wiele mniej niż ma to miejsce dziś. Zimą pokrywa śnieżna była bardzo cienka, o ile w ogóle padał śnieg, ponieważ powstałe z zimnego powietrza obszary wysokiego ciśnienia

nie wytwarzały niosących opady frontów atmosferycznych. W związ­ku z tym pewnie w ogóle nie było wówczas wiosennych odwilży w dzisiejszym znaczeniu tego słowa.

Sytuacja meteorologiczna cechowała się dużą stabilnością. W lecie panowała niezmiennie łagodna, piękna pogoda z lekkimi lub umiarkowanymi wiatrami, w zimie było stale mroźno. Normal­nie jednak temperatura nie spadała zapewne tak nisko, jak to ma miejsce w naszych czasach, ponieważ słabe prądy atmosferyczne nie powodowały wyraźnego przemieszczania się powietrza z północy na południe. Temperatura była mniej więcej odpowiednia do szerokości geograficznej. Rzadko występowały duże jej spadki, tak że wypromieniowanie ciepła nocą powodowało wprawdzie mróz, ale nie były to bardzo niskie temperatury arktyczne. Zimy epoki lodowcowej najlepiej dają się porównać ze słonecznymi zimowymi dniami w Alpach, gdy nie ma tam wiatru. Wiosna i jesień nadciągały powoli. Temperatura rosła lub spadała stopniowo wraz z wyższym lub niższym położeniem słońca. Ponieważ na częściowo zamarz­niętym północnym Atlantyku nie występowała duża różnica tem­peratur — ciepłe masy wody Prądu Zatokowego znajdowały się

o wiele dalej na południe w rejonie Azorów — w związku z tym nie mogły wykształcać się wilgotne fronty niosące ze sobą w lecie obfite deszcze, a w zimie gwałtowne śnieżyce. Krótko mówiąc, klimat epoki lodowcowej był o wiele spokojniejszy i bardziej wyrównany niż ten, w którym żyjemy obecnie. Średnie temperatury były wprawdzie o 4 do 6 stopni niższe niż dzisiaj, ale nie musiało to koniecznie oznaczać nieprzyjemnego klimatu.

W słoneczne dni wczesnej wiosny o temperaturze około 20 stopni Celsjusza czujemy się o wiele lepiej niż podczas upałów przekraczających 30 stopni. Podobne dni u schyłku lata nazywamy „złotą jesienią”. Stanowią one dobre porównanie z sytuacją meteoro­logiczną w Europie Środkowej okresu lodowcowego. Podobnie sprawy się miały z zimą. Gdy panuje pogoda wyżowa z lekkim mrozem i dużą ilością słońca, prawie nie zauważamy zimna.

Na niziniach Europy Środkowej rzadko panują takie warunki meteorologiczne. Istnieje jednak kilka obszarów, na których regular­nie napotykamy spokojną, słoneczną pogodę i możemy się opalać nawet w samym środku zimy. Są to tereny wysokogórskie. To nie sporty zimowe zwabiły ludzi w zimowy świat gór. Nie trzeba być

koniecznie zapalonym narciarzem, by rozkoszować się zimą w wy­sokich górach. Po prostu słoneczna, mroźna pogoda jest dla nas korzystna, podczas gdy nie lubimy wilgotnego zimna nizin. Taka pogoda, a nie zima w górach, powoduje przeziębienia i wszystkie związane z nimi kłopoty. Stanowi ona przyczynę braku odporności. Nieporównanie trudniej znosi się zimową pogodę przy zachmurzo­nym całymi tygodniami niebie, bez słońca i z kilkoma stopniami powyżej zera, niż tak samo długi słoneczny okres mrozu. Wilgotne zimno przenika przez ubranie powodując dreszcze, suche zaś nie. Nie temperatura decyduje o różnicy. Brakuje nam słońca, jego promieni skierowanych bezpośrednio na nasze ciało.

Należałoby zapytać, dlaczego jesteśmy tak wrażliwi na pogodę? Dlaczego odgrywa ona w ogóle tak wielką rolę w naszym codzien­nym życiu, że co godzinę mamy w radiu komunikat meteorologicz­ny, a wieczorem w telewizji parę razy oglądamy mapę pogody? Właściwie powinno nam być szczerze obojętne, jaka będzie pogoda. I tak nie możemy jej zmienić. A na szybką zmianę pogody i tak nie możemy się odpowiednio nastawić. Na obszarze Europy Środkowej poszczególne sytuacje meteorologiczne trwają przeciętnie tylko trzy dni. Tak szybkie zmiany nie pozwalają na rzeczywiste nastawienie się organizmu na taki lub inny typ pogody.

Kiedy tylko rozwój gospodarczy na to pozwolił, Europejczycy i mieszkańcy Ameryki Północnej zaczęli rokrocznie reagować na zmianę pór roku wędrówką ludów nie mającą sobie równych. W lecie jeżdżą w regiony o stabilnej pięknej pogodzie, w zimie w góry, lub podróżują za ciężkie pieniądze w dalekie kraje „za słońcem”.

Jeśli mamy takie preferencje, to uzasadnione jest pytanie, czy klimat epoki lodowcowej był rzeczywiście tak niekorzystny, jak się ogólnie zakłada. Jeśli za punkt odniesienia uznamy nasze dzisiejsze zachowanie, wtedy na pewno nie. Wydaje się, że było wręcz przeciwnie. Klimat epoki lodowcowej w o wiele większym stopniu odpowiadał naszym wyobrażeniom o dobrej pogodzie niż współ­czesny klimat Europy Środkowej. Możemy więc spokojnie wyko­rzystać za punkt odniesienia warunki klimatyczne Europy Środ­kowej, ponieważ w okresie zlodowaceń właśnie tutaj, poza Afryką, nastąpiły największe zmiany w rozwoju człowieka. Poza tym obecne warunki lepiej się do tego nadają dlatego, ponieważ po raz pierwszy

w historii ludzkości możemy od nich skutecznie uciekać, przynaj­mniej na okres „najpiękniejszych tygodni roku”. Poprzednio taka ucieczka była prawie niemożliwa.

Ale to, co w odniesieniu do nas jest słuszne, niekoniecznie musiało mieć znaczenie dla ludzi żyjących przed setkami tysięcy lat. Należy zatem zachować ostrożność przy wyciąganiu takich wnios­ków. Większość urlopowiczów nie ma przecież zamiaru zamieszkać ponownie pod palmami lub wylegiwać się w słońcu na śródziem­nomorskich plażach. Surowe życie w wysokich górach ludzie rekompensują sobie pieniędzmi, pojazdami, wyciągami i właśnie krótkim czasem pobytu, który starają się sobie ułożyć możliwie jak najprzyjemniej. Konieczność stałego stawiania czoła takim warun­kom oznacza coś więcej niż parotytygodniowy pobyt.

Takie zarzuty są na pewno uzasadnione, ale zarazem nie­przekonujące. Nie kwestionują one sprawy najważniejszej. Jest faktem, że czujemy się lepiej, gdy panuje spokojna, stabilna pogoda,

0 temperaturze zbliżonej do naszych potrzeb i oczekiwań. Jest faktem, że to dobre samopoczucie nie jest czczym wyobrażeniem, lecz zupełnie naturalną reakcją naszego ciała, związaną z bilansem ciepła. Wytwarzanie ciepła w ciele wymaga pewnego czasu. Musimy się „rozgrzać”, jeśli mamy zamiar dokonać jakiegoś większego wysiłku. Potem potrzebujemy pewnego czasu, żeby „ochłonąć”. Jeśli ciało nasze jest w stanie spoczynku, przemiana materii dokonuje się na niskich obrotach. Gdy bez pracy fizycznej wytwarzamy tyle samo ciepła, co go tracimy, wysiłek z tym związany określany jest jako podstawowa wymiana ciepła. Przy naszej wielkości ciała oznacza to, że nie pracując wybieramy z upodobaniem temperatury nieco wyższe od 30 stopni Celsjusza. W odniesieniu do prawie 37 stopni ciepła naszego ciała powstaje wówczas różnica temperatur, wystarczająca do odprowadzenia ciepła. Jeśli jednak wymagamy od ciała wysiłku, a więc gdy pracujemy, wzmaga się produkcja ciepła

1 musimy odprowadzać go na zewnątrz odpowiednio więcej. Temperatura od 20 do 25 stopni jest dobra, jeśli chcemy dłużej chodzić, niezbyt szybko biegać lub wykonywać mniej uciążliwą pracę. Najcięższa praca, taka jak ścinanie drzew, prowadziłaby w wyższych temperaturach zbyt szybko do zmęczenia. Lepiej wykonywać taką pracę zimą niż w lecie.

Tego typu refleksje nie odrywają nas od właściwego tematu, lecz

raczej przybliżają do sedna sprawy. Pokazują one bowiem, że już samo funkcjonowanie naszego ciała wykazuje tak wielką zależność od temperatury otoczenia, iż trudno traktować nasze upodobania urlopowe jako zachowanie marginalne, nie mające wiele wspólnego z normalnymi potrzebami człowieka. Wręcz przeciwnie — pasują one jak ulał do wielu faktów natury fizjologicznej. Jednym z nich jest też, jak się przekonamy, skłonność do wystawiania skóry na promienie słoneczne.

Wróćmy do epoki lodowcowej. Wydaje się, że już w wystar­czającym stopniu przekonaliśmy się o tym, że klimat właściwej epoki lodowcowej lepiej odpowiadał potrzebom człowieka niż obecne warunki klimatyczne. Tak samo słuszne jest jednak za­strzeżenie, że większość ludzi, szukających podobnego klimatu na okres urlopu, wcale nie chce żyć w takich warunkach na stałe. Dlaczego tak się dzieje?

Jeśli chodzi o warunki dzisiejsze, to sprawa jest jasna. Warunki środowiskowe służące naszemu wypoczynkowi są trudne dla miesz­kających tam na stałe ludzi. Dopiero środki pochodzące z zewnątrz, z turystyki, poprawiły życie „miejscowych” i sprawiły, że stało się ono znośniejsze, przynajmniej w sensie materialnym. Bowiem tam, gdzie lato jest zawsze gorące i suche, rośliny nie czują się dobrze. Nieurodzajna ziemia daje niewielkie plony. Również zwierzęta nie znajdują tam wystarczającej ilości pożywienia. Często są to tylko kozy, które zadowalają się skąpą zielenią, powodując dalsze szkody w roślinności.

W przypadku narciarskich terenów wypoczynkowych sprawy mają się podobnie. Krótkie górskie lato nie pozwala na bujny wzrost roślin. Ciężko jest wyżyć, gdy podstawę utrzymania stanowią górskie pastwiska. Większość górali dawno by zrezygnowała z ta­kiego życia, gdyby nie było subwencji państwowych i gospodarki turystycznej. W zasadzie dotyczy to także ciepłych plaż. Tylko chłodne wybrzeża, często pełne wodorostów, mało atrakcyjne dla turystów obfitują w ryby i pozwalają na dostatnie życie. „Piękne” plaże w porównaniu z nimi są pustyniami.

Mimo to porównanie z warunkami epoki lodowcowej jest w pełni uzasadnione. Współcześnie bowiem „tereny o pięknej pogodzie”, zgodne z naszymi wyobrażeniami i oczekiwaniami, są bardzo odległe pod względem geograficznym od tych drugich.

obfitujących w pożywienie obszarów. Inaczej sprawy się miały podczas zlodowaceń. Tereny o korzystnym układzie klimatycznym pokrywały się z obszarami obfitującymi w żywność. Stwierdzenie to wymaga dokładniejszego uzasadnienia, by stało się wiarygodne.

Do przekonującego uzasadnienia potrzeba nam trzech grup faktów, wynikających z dzisiejszego podziału przestrzeni życiowych i warunków życia, których wzajemne powiązanie odpowiadałoby środowisku naturalnemu epoki lodowcowej. Pierwszą grupę tworzą czynniki klimatyczne. W związku z tym stwierdzono już tutaj, że klimat epoki lodowcowej był bardziej wyrównany i o wiele stabil­niejszy, jeśli chodzi o zmiany pogody. Drugą grupę stanowią warunki związane z szerokością geograficzną i położeniem słońca. Te warunki nie uległy zmianie. Położenie słońca zmieniało się w czasie zlodowaceń tak samo, jak po ich ustaniu. Trzecią grupę stanowią konkretne środowiska życia, a te zmieniły się w nie­słychanym stopniu. Tam, gdzie obecnie przeważają tereny rolnicze i gdzie jeszcze w czasach historycznych rosły lasy, rozciągała się w epoce lodowcowej tundra, podobna do znanej nam obecnie z obszarów dalekiej północy. Wiele roślin, które zachowały się do dziś lub ich pyłek, stanowi niepodważalne świadectwo faktu, że między pokrywą lodową Europy Północnej i Alp w okresie zlodo­waceń rozciągała się tundra.

By zrekonstruować warunki epoki lodowcowej musimy teraz skojarzyć z sobą te wszystkie grupy czynników. Niezmienna pozostaje przy tym owa grupa, która związana jest z szerokością geograficzną. I na tę część, o dziwo, zwracano najmniej uwagi. Z tego wynikały z kolei największe nieporozumienia w odniesieniu do warunków środowiskowych podczas epoki lodowcowej.

Jeśli przesuniemy znaną nam dzisiaj tundrę do Europy Środ­kowej, nie będzie to równoznaczne z zapanowaniem na tym obszarze warunków klimatycznych tundry. Nie byłoby to możliwe już choćby dlatego, że latem słońce wznosi się tu o wiele wyżej. W Europie Środkowej epoki lodowcowej nie było ani ciemności nocy polarnej, ani całodobowego światła w okresie równonocy. Nie zmieniła się długość ani dnia, ani nocy w porównaniu ze współczesnością, a zatem także ilość ciepła dostarczanego przez Słońce nie była mniejsza niż obecnie. Zmieniły się tylko warunki jego wypromienio- wania i transportu, związane z przepływem mas ciepłego lub

zimnego powietrza, charakterystycznym dla dzisiejszych stanów pogodowych.

Co to znaczy w odniesieniu do lodowcowej tundry jako prze­strzeni życiowej? Ustalenie się wyrównanej, spokojnej pogody okresu lodowcowego na terenach pokrytych wieczną zmarzliną na szeroko­ści geograficznej Europy Środkowej musiało spowodować powstanie warunków zupełnie odmiennych od dzisiejszych. Spróbujmy zrekon­struować ich charakter w cyklu rocznym.

Kończy się umiarkowanie chłodna, sucha zima. Marcowe słońce doszło do wiosennej równonocy. Cienką powłokę sypkiego śniegu lekki, lecz dość stały wiatr zmiótł do zagłębień terenu. Duża część śniegu wyparowała w zimowym słońcu. Odsłoniły się mchy, porosty i karłowate krzewy. Mróz nie mógł im nic zrobić, ponieważ tak zagęściły swoje płyny komórkowe, że działały one jak rodzaj płaszcza ochronnego przeciw mrozom. Niektóre rośliny nagroma­dziły w sobie glicerynopodobne płyny, będące rzeczywiście środkiem chroniącym przed mrozem. A teraz, w ostatniej dekadzie marca, ziemia zaczyna odmarzać. W dzień jest cieplej, nocą prawie nie ma mrozu. Odmarzają coraz głębsze warstwy ziemi, a podczas zimnych nocy cienka skorupa lodu na powierzchni gruntu chroni je przed ponownym zamarznięciem. Promienie słońca przynoszą już więcej ciepła, niż ubywa go podczas nocnego chłodu. Odwilż postępuje więc nieprzerwanie. Na początku maja grunt rozmarza już do głębokości pół metra, a na nasłonecznionych stokach zamarznięta ziemia rozgrzewa się jeszcze głębiej. Proces ten postępuje tak aż do chwili, gdy słońce przekracza swoje najwyższe położenie i z na­staniem lata nadwyżka promieniowania słonecznego zaczyna się ponownie zmniejszać. Ten sam proces zachodzi w zasadzie także w arktycznej tundrze, tyle że grunt nie odmarza tak głęboko, ponieważ słońce znajduje się zbyt nisko. Im dalej ku północy leży tundra, tym krótszy jest dla niej okres wegetacyjny. W Europie epoki lodowcowej miał on przypuszczalnie taką samą długość jak obecnie.

Oznacza to, że rozmarznięta ziemia w Europie Środkowej umożliwiała tak samo długi okres wegetacyjny jak obecnie. Jedyne ograniczenie wynikało z istnienia wiecznej zmarzliny w głębszych warstwach gleby. Nie pozwalało to rozwijać się roślinom o głębszych korzeniach. Tylko karłowate krzewy, trawy i byliny, jak też mało

wymagające porosty, rosnące na powierzchni gruntu i pozbawione korzeni, mogły rozwijać się na wiecznej zmarzlinie. Jedynie na brzegach rzek udawało się wierzbom i brzozom rozrastać w drzewa, ponieważ stale płynąca woda utrudniała tam głębsze zamarzanie ziemi. Na korzystnie położonych stokach, przede wszystkim połu­dniowych, też mogły rosnąć niskie drzewa, ale cały kraj pokrywała tundra.

Na czym więc polegała osobliwość tej wegetacji? Dlaczego tundra epoki lodowcowej miała wyglądać zupełnie inaczej niż dziś? Najistotniejsza różnica polegała na tym, że rośliny mogły się rozwijać w warunkach korzystnych pod względem światła i ciepła. Naszym punktem wyjścia było stwierdzenie, że latem było ciepło, ale nie gorąco, i że chmur było też niewiele. W związku z tym promieniowanie słoneczne było dość intensywne. Rośliny mogły rosnąć dobrze, nawet bardzo dobrze. Znajdowały się bowiem w czymś w rodzaju naturalnej hydrokultury, ponieważ warstwa wiecznej zmarzliny nie dopuszczała do odpływu wody gruntowej. Wszystkie składniki odżywcze, znajdujące się w glebie, pozostawały w niej i nie były wypłukiwane do wody gruntowej lub do głębszych warstw podłoża. Również składniki pobrane przez rośliny pozo­stawały w tundrze, ponieważ ulegały ponownemu uwolnieniu wraz z rozkładem materii roślinnej. Do nich dochodziły nowe składniki pokarmowe. Wiatr przenosił je do tundry z terenów graniczących z lądolodem, gdzie lodowce miażdżyły skały i rozcierały je na drobny pył. Zimne wiatry od lodowców nie potrzebowały wiać nad tundrą ze zbyt wielką siłą, by transportować ten delikatny pył zwany lessem, ponieważ ich porywów nie hamowały drzewa, które zagradzałyby im drogę. Less przenoszony był latem na duże odległości, podobnie jak sypki śnieg zimą. Gromadził się na zawietrznych stokach wzgórz, stopniowo tworząc na całym świecie gleby należące do najżyźniejszych ziem uprawnych. Powstałe przed czołem lądolodu w Azji Wschodniej warstwy lessu mają miąższość setek metrów, a w chińskich prowincjach lessowych ta polodowcowa żyzna gleba od tysiącleci wykorzystywana jest do celów rolniczych. Jeszcze raz powrócimy do tego później, by pokazać, jaki wpływ epoka lodowcowa wywarła na dzisiejszy rozkład zaludnienia.

Hydrokultura” rozmarzniętej tundry otrzymywała więc stałe dostawy uzupełniających składników odżywczych, tak że jej żyzność

nie tylko nie spadała, lecz wzrastała w miarę upływu czasu. Tundrę epoki lodowcowej charakteryzowało więc optymalne zaopatrzenie w składniki odżywcze, dostatek wody i korzystne warunki na­słonecznienia.

Trudno wyobrazić sobie korzystniejsze warunki wegetacji. W tropikach, mających do dyspozycji jeszcze większą energię słoneczną, albo brak jest wody, ponieważ wyparowuje ona zbyt szybko z ziemi i opady nia nadążają z wyrównaniem deficytu wilgoci, albo jest jej nadmiar, jak w wilgotnych tropikach, czego skutkiem są stałe ubytki substancji odżywczych wypłukiwanych z gleby. Brak warstwy lodu w glebie ułatwia odpływ składników odżywczych wraz z przenikającą w głąb wodą i ich dalszy transport rzekami aż do morza. Na pustyniach jest wystarczająco dużo składników odżywczych, ale brak tam wody, a na obszarach współczesnego klimatu umiarkowanego, gdzie panują w porównaniu z wilgotnymi i suchymi tropikami i subtropikami dużo lepsze warunki, sytuacja meteorologiczna zmienia się zbyt często. Tem­peratura i opady są bardzo zróżnicowane. Dość często spóźniony mróz warzy młodą zieleń lub utrzymująca się latem susza powoduje wysychanie płodów rolnych. W tundrze epoki lodowcowej wyglądało to wszystko o wiele lepiej. Nie było tam gwałtownych zmian pogody, panowała obfitość substancji odżywczych i nigdy nie brakowało wody.

Można by teraz zapytać, czy naszkicowany obraz stanowi jedynie odzwierciedlenie pobożnych życzeń rolników, dręczonych kaprysami pogody, czy po prostu przesadnie upiększa warunki epoki lodowcowej? Tak „rajski” obraz musi bowiem budzić podej­rzenie.

Oczywiście taki obraz warunków panujących w czasie epoki lodowcowej jest uproszczony i nie może w pełni uwzględniać różnic lokalnych i czasowych. I nie jest to jego celem. Powinien on po prostu zilustrować zasadę mówiącą, że zgodnie z wszelkim praw­dopodobieństwem warunki panujące w epoce lodowcowej były lepsze niż obecnie.

Na to istnieje nie jeden, lecz wiele dowodów. Stanowią je znaleziska związane z istnieniem wielkich ssaków na terenach tundrowych Europy Środkowej oraz Azji Południowo-Zachodniej i Północno-Wschodniej. Tysiące znalezisk kości zwierząt epoki

lodowcowej świadczy bez najmniejszej wątpliwości o tym, że wówczas rzeczywiście panowały nieporównywalnie lepsze warunki życia niż obecnie. Jak w przeciwnym wypadku moglibyśmy sobie wyobrazić ciągnące przez tundrę stada nie tylko znanych nam zwierząt, takich jak: reny, dzikie konie, woły piżmowe i jelenie, lecz również większych od dzisiejszych słoni mamutów, nosorożców włochatych, lwów, tygrysów szablastozębnych o szczękach o wiele mocniejszych niż u lwa, ogromnych hien i niedźwiedzi, by wymienić tylko najbardziej charakterystyczne z tych wielkich zwierząt. Tundra epoki lodowcowej na pewno w niczym nie ustępowała pod względem bogactwa fauny stepom i sawannom Afryki Wschodniej. Najpraw­dopodobniej przewyższała nawet najbardziej obfitujące w zwierzęta tereny Afryki.

Gdyby warunki epoki lodowcowej były tak niesprzyjające, jak sobie to zazwyczaj wyobrażamy, zwierzęta te nie mogłyby tam żyć. Już sama ich wielkość i niesłychana ilość świadczą o istnieniu odpowiedniej bazy pokarmowej. Gdyby mamuty musiały się zado­walać tak niskowartościowym pokarmem jak spokrewnione z nimi dzisiejsze słonie z Azji Południowej i Południowo-Wschodniej czy Afryki, to zamarzłyby w zimie na śmierć. Tylko lepszy pokarm mógł im umożliwić zarówno osiąganie dużych rozmiarów, jak i zdolność przetrwania lodowcowej zimy.

Ogromnej różnorodności wielkich ssaków, żywiących się w lo­dowcowej tundrze niskopienną roślinnością, odpowiadała roz­maitość gatunków zwierząt drapieżnych. Prawie wszystkie z nich były wówczas większe i silniejsze od swych żyjących obecnie krewnych lub potomków. Wilki i rosomaki są jedynymi spośród tych wielkich zwierząt, które przetrwały do naszych czasów. Wymarły lwy, tygrysy szablastozębne oraz hieny. Zmiany tzw. megafauny pod koniec epoki lodowcowej dostarczają jeszcze jednego elementu do naszej mozaiki wyobrażającej rodowód człowieka. Na razie nie będziemy mówić o wymieraniu tych zwierząt. Brak nam jeszcze pewnych ważnych szczegółów na temat życia w tundrze epoki lodowcowej.

Jednym z nich jest różnica w kondycji fizycznej tych wielkich ssaków w porównaniu z ich afrykańskimi odpowiednikami, drugim już same ich ogromne rozmiary, które w przypadku poroży jelenia olbrzymiego osiągnęły niemal przesadną wielkość. Oba procesy

stoją ze sobą w związku przyczynowo-skutkowym, omówimy je jednak oddzielnie, ponieważ miały one zupełnie odmienne znaczenie dla człowieka tamtych czasów.

Najpierw o „kondycji”. Jak wyglądała ona w przypadku wielkich zwierząt wschodnioafrykańskich, szczególnie tych, które wędrowały w poszukiwaniu pastwisk, stanowiąc zarazem podstawowe źródło pokarmu wczesnego człowieka? Ogólną cechą charakteryzującą zwierzęta tropikalne jest bardzo cienka warstwa tłuszczu. Tłuszcz stanowi bardzo dobrą izolację, w związku z czym może spowodować nadmierne zatrzymanie ciepła w organizmie. Jeśli konieczne są zapasy tłuszczu, organizm gromadzi go przeważnie nie na całej powierzchni ciała, lecz w określonych „składach”. Tego typu „skład tłuszczu” znajduje się np. u nasady ogona i na zadzie (kurdiuku) u tłustopośladkowych owiec. Mięso wschodnioafrykańskich trawo- żemych, niezależnie od tego, czy są to zwierzęta dzikie czy hodowane przez człowieka, co nie gra żadnej roli, jest bardzo chude. Zawiera ono o wiele mniej tłuszczu niż mięso porównywalnych gatunków ze stref klimatycznych chłodnych lub zimnych.

Zupełnie inaczej miały się sprawy w przypadku trawożernych zwierząt tundry lodowcowej. Gromadziły one warstwy tłuszczu sporej grubości, pomagające im przetrwać chłód zimy i okresowy niedobór pożywienia. U zwierząt tych, zgodnie z warunkami ich życia, wykształciło się również rzadsze lub gęstsze futro chroniące przed utratą ciepła.

A teraz co do drugiej cechy, wykształcenia wielkich poroży i rogów. Dobry przykład stanowią tu jelenie. Uważa się, że ich poroże stanowi oręż w walkach z rywalami. I tak jest ono też wykorzystywane, rzadko jednak do odpędzania wrogów. Niezależnie od tego, czy to klępa łosia broni swego cielaka, czy też łania albo sarna: gdy młode zwierzę znajdzie się w niebezpieczeństwie, matka próbuje ratować młode uderzeniem ostrych kopyt. Samce, wyposa­żone w potężne rogi, prawie w tym nie uczestniczą. Wykorzystują one swe poroża tylko w ograniczonym zakresie, do obrony własnej. Przy próbach przebicia się przez zarośla lub gąszcza poroże może stać się nawet utrudnieniem.

Potężne rozmiary poroży jeleni olbrzymich wywoływały zdu­mienie u badaczy przyrody w minionych wiekach. Czy z takim wytworem nie wiązało się dla jego nosiciela więcej kłopotu niż

pożytku? Przy takim podejściu wykształcenie potężnego poroża uznane zostało za błąd ewolucji, który stał się przyczyną wymarcia jelenia olbrzymiego. Tę ostatnią część problemu, wymarcie jelenia olbrzymiego, pozostawimy na razie na boku i omówimy przy okazji zanikania megafauny pod koniec epoki lodowcowej.

Ewolucję olbrzymiego poroża można jednak zgodnie z dzisiej­szym stanem wiedzy dość dobrze zrozumieć i wytłumaczyć bez odwoływania się do „ślepej uliczki” i „wybryków natury”. Stanowi ono po prostu skutek nadmiernej zawartości składników mineral­nych w pożywieniu. Trawy, zioła i karłowate krzewy tundry epoki lodowcowej bogate były w takie mineralne składniki pokarmowe, których wysoką koncentrację w środowisku zwiększały dodatkowo cząstki lessu przynoszone przez wiatr. Duży nadmiar wapnia stał się obciążeniem w procesach przemiany materii, ale także przyczyną wykształcenia wielkich, masywnych ciał, wymagających szczególnie mocnych kości. Wapnia do ich budowy nie brakowało w środowisku i w związku z tym kości bez trudu mogły ulec wzmocnieniu.

Powiększenie rozmiarów ciała spowodowało jednak również zwiększenie się masy młodych przy urodzeniu. Organizm matki musiał dostarczać coraz więcej wapnia, by zaopatrzyć weń młode. Jelenie wydają na świat dość dobrze rozwinięte potomstwo. Pokarm, którym się odżywiają, nie jest tak wzbogacony w białko pochodzące z mikroorganizmów jak w przypadku bydła, kóz lub owiec. W wyniku tego powstał w przemianie materii pewien problem: z jednej strony, dla samic — stałego dostarczania dużych ilości wapnia dla szybko rosnących młodych, z drugiej strony, dla samców

uporania się z nadmiarem wapnia. Samce rozwiązały ten problem wykształcając poroże, rosnące najszybciej w okresie największej zawartości wapnia w pokarmie. Powstaje ono jako rodzaj narośli, zwanej scypułem, pod dobrze ukrwioną skórą. W pełni lata, gdy w pożywieniu przeważają węglowodany i zmniejsza się zawartość składników mineralnych, poroże przestaje rosnąć. Scypuł wysycha, spod skóry pojawia się naga kość. Może ona teraz, w stwardniałej postaci, być wykorzystywana do walk między rywalami w konfik- tach wewnątrzgatunkowych.

Jak wykazały najnowsze badania szkockich jeleni, samice poznają .jakość” jeleni po wielkości ich poroży. Ogromne, roz­gałęzione poroża świadczą o terytoriach bogatych w składniki

mineralne, oznaczają dobre widoki na przetrwanie młodych. Małe poroża natomiast świadczą o tym, że jeleń jest za młody lub sygnalizują, że pochodzi z gorszych terytoriów. Gdyby jedyną funkcją poroży było decydowanie o zwycięstwie lub klęsce w we- wnątrzgatunkowych walkach samców, lepszym rozwiązaniem byłyby proste, tykowate rogi. Nie miały one jednak szans rozwoju i to nie dlatego, że jelenie o rozgałęzionym porożu, splatającym się ze sobą w walce, w bardziej „rycerski” sposób mierzą swe siły nie raniąc się wzajemnie, lecz dlatego, że samice w efekcie końcowym wybierają nie zabójcę, lecz mocniej zbudowanego jelenia. Te związki możemy tutaj zarysować tylko z grubsza, ponieważ nie chodzi nam w tym miejscu o dyskusję struktur socjobiologicznych, lecz o odniesienie tych zjawisk do warunków środowiska naturalnego.

Najmniejsze jelenie nie tylko zamieszkują ubogie w żywność tropiki, lecz także nie wykształcają poroży. Poroża są tym większe, im lepiej zaopatrzona w składniki mineralne jest gleba. Największe poroża napotykamy na terenach typu „lodowcowego” i świadomie używamy tu tego określenia. Najpotężniejsze poroża łosi występują w Kanadzie i na Alasce tam, gdzie mamy do czynienia z glebami polodowcowymi o bardzo wysokiej zawartości składników mineral­nych. W samej tundrze nawet samice reniferów i karibu mają poroża. Są one słabiej rozwinięte, ponieważ część wapnia zwierzęta te oddają swym młodym.

Musimy teraz powrócić do człowieka epoki lodowcowej. Opisane warunki oznaczały, że w tundrze lodowcowej znajdowała się nie tylko taka sama lub nawet większa ilość pożywienia niż w jego wschodnioafrykańskiej ojczyźnie, ale też, że pożywienie to pod względem zawartości składników mineralnych i tłuszczu miało większą wartość. Większa zawartość tłuszczu mogła teraz bez problemu zastąpić niezbędny w Afryce roślinny pokarm bogaty w skrobię. Tłuszcz dostarczał wystarczających ilości „paliwa” do przetrwania zimy. Lepsze zaopatrzenie w składniki mineralne powodowało wzmocnienie kości i zapewniało także bogate źródła związków fosforu, budujących lepiej rozwinięty mózg. Jeśli wniosek ten jest słuszny, to powinniśmy stwierdzić odpowiednie zmiany w szkielecie człowieka ery lodowcowej.

I rzeczywiście można je stwierdzić. Człowiek epoki lodowcowej zmieniał się stopniowo. Pojemność mózgu rzędu nieco ponad

1200 cm3 wyraźnie się powiększyła osiągając ponad 1500 cm3 i tym samym przekraczając średnią wielkość mózgu człowieka współczes­nego. Kości ludzi stały się masywniejsze, ich średnia masa osiągnęła wartość zbliżoną do dzisiejszej, a nawet ją przekroczyła. Na szczególną uwagę zasługuje masywna budowa kości. Nad oczyma występował wprawdzie jeszcze wyraźny wał kostny, sugerujący przy uwzględnianiu tylko cech czaszki „ponury wzrok”. Poza tym jednak postura człowieka epoki lodowcowej bardzo przypominała naszą. Tak bardzo, że zalicza się go do tego samego gatunku Homo sapiens.

Mimo to nie można całkowicie utożsamiać człowieka ery lodowcowej z człowiekiem współczesnym. Występują między nimi zbyt wyraźne różnice, które jednak wystarczają tylko do wyodręb­nienia samodzielnego podgatunku, nazwanego „neandertalczykiem”, od pierwszego znaleziska w dolinie Neandertal w pobliżu Diisseldorfu w Niemczech Zachodnich. Ludzie ci mieli bardzo silną budowę ciała, cechowały ich masywne szkielety. Ich światem był świat epoki lodowcowej z jej wielkimi ssakami i tundrą. Przybyli oni przed około 200000 lat z drugą falą migracji z Afryki, gdzie rozwinęli się z postępowych grup Homo erectus. Również oni wymarli bez śladu pod koniec ery lodowcowej.

CZŁOWIEK NEANDERTALSKI

Człowiek epoki lodowcowej był do nas bardzo podobny, choć inny niż my. Różnice te sugeruje nam wiele jego portretów, na których neandertalczyk przedstawiany jest jako przypominająca zwierzę istota, ponuro spoglądająca przed siebie, do tego jeszcze całkowicie pokryta włosem. Pierwowzorem tej rekonstrukcji byt prawdopodobnie szympans. Jedynie posturą neandertalczyk przy­pomina człowieka, ale nie wyglądem, który mu nadano. Ponure wrażenie, wzmacniane dodatkowo przez wał kostny nad oczyma, podkreślał jeszcze obraz neandertalczyka jako istoty o bardzo ciemnej lub prawie czarnej skórze. Ten klasyczny obraz neandertal­czyka stoi w sprzeczności z faktem zaliczania go już prze/ biologów i paleontologów do naszego własnego gatunku Homo sapiens. Uznają oni nas i neandertalczyków jedynie za odrębne podgatunki, traktując przez to podobnie, jak podgatunki goryla nizinnego i goryla górskiego.

Jeśli ten podział jest słuszny, a więc uzasadniony biologicznie, to neandertalczyk mógł wymieszać się z człowiekiem współczesnym, ponieważ podgatunki mogą się krzyżować, mieć potomstwo i tym samym dalej się rozmnażać. Gdy jednak mamy do czynienia z różnymi gatunkami, swobodne ich krzyżowanie staje się niemoż­liwe. Tylko wyjątkowo rodzą się tu mieszańce, które z reguły nic są w stanie przetrwać, gdyż albo w ogóle się nic rozmnażają, albo nic mogą już mieć płodnych potomków, albo wydają na świat potoms­two o ograniczonych możliwościach przeżycia.

Rozstrzygnięcie, czy neandertalczyk był odrębnym gatunkiem człowieka, czy też razem z nami należał do tego samego gatunku, jest interesujące nie tylko z akademickiego punktu widzenia. Od ustalenia tego zależy stwierdzenie, czy dzisiejsza ludzkość pochodzi z wielu korzeni, czy tylko z jednego. Równość wszystkich ludzi z punktu widzenia prawnego, etycznego i moralnego możemy uzasadniać bez żadnych wątpliwości tylko wówczas, gdy także biologicznie stanowią oni jedną całość. Tylko pod tym warunkiem na przekór wszystkim różnicom nie może być mowy o „odmiennych cechach gatunkowych” u człowieka.

Gdyby ludzkość pochodziła z wielu różnych korzeni, stanęłyby otworem wrota dla wszelakiego rodzaju uzasadnianego biologicznie rasizmu. Historia już pokazała, jak niebezpieczne mogą być takie błędne interpretacje pochodzenia człowieka. Metafory biblijne stwarzają w tym względzie niestety bardzo szerokie pole do popisu. Podobnie sprawy się mają także i w innych kulturach w odniesieniu do rodowodu człowieka. Wyjaśnienie pochodzenia człowieka, nie dopuszczające żadnych wątpliwości, stanowi w związku z tym jedno z większych wyzwań pod adresem biologii.

Karol Darwin wyprzedził swą epokę, po raz pierwszy szerzej objaśniając w ubiegłym wieku ewolucję człowieka. Wiele z tego, co uwzględniał lub przynajmniej wykorzystywał jako wskazówkę przy ówczesnym stanie wiedzy, doczekało się później potwierdzenia lub sprecyzowania. Doszły do tego nowe punkty widzenia, stymulujące nowe badania. Ale domeną naszych czasów pozostaje opracowanie metod, otwierających zupełnie nowe możliwości badawcze.

Jedna z tych nowych koncepcji stanowi punkt wyjścia do rozważań zawartych w naszej książce — zbadanie substancji dziedzicznej w mitochondriach. Ponieważ te maleńkie części skła­dowe komórki przekazywane są tylko przez matkę, stanowią one trop wiodący w daleką przeszłość. Gdyby ludzie, którzy kiedyś wyszli z Afryki z trzecią falą migracyjną przed około 70000 laty i zasiedlili Bliski Wschód, a następnie rozprzestrzenili się na całą Europę, Azję i wreszcie cały świat, współżyli z kobietami neander- talskimi, świadectwo tego zachowałoby się w materiale dziedzicz­nym. Dołączyłby do niego materiał genetyczny obcych mitochond- riów, powodując nagły wzrost zróżnicowania cech dziedzicznych. Nie znaleziono na to jednak żadnych dowodów. Neandertalczyk

nie pozostawił po sobie żadnych śladów. Byłoby lepiej uważać go za odrębny gatunek, wymarły u schyłku epoki lodowcowej, a nie za podgatunek współczesnego człowieka, z którym, zgodnie z najnow­szymi odkryciami, zamieszkiwał wspólnie te same tereny przez kilka tysiącleci, tak jak obecnie w Afryce żyją obok siebie na określonych terenach małpy człekokształtne i ludzie, nie mieszając się między sobą.

Neandertalczyk nie był naszym przodkiem. Czym więc był? Powróćmy do „ponurego obrazu”, jaki przedstawiał ów gatunek człowieka. Pewne rzeczy na tym obrazie niezupełnie się zgadzają. Tak więc jest dość nieprawdopodobne, by neandertalczyk był mocno owłosiony lub by miał ciemny lub czarny kolor skóry.

Najpierw zajmijmy się tym ostatnim stwierdzeniem. Dlaczego neandertalczyk nie był czarny? Uzasadnienie jest proste i zrozumiałe. Wszystkie znaleziska neandertalczyka wyróżniają się bardzo moc­nymi kośćmi. Na pewno nie cierpiał on na krzywicę, bo kości miał mocne i grube, o wiele mocniejsze niż współczesny człowiek. Z tego stwierdzenia wynika, że neandertalczyk potrafił o wiele lepiej niż my wytwarzać w skórze konieczną do twardnienia kości witaminę D. Witamina ta, kalcyferol, steruje metabolizmem wapnia i fos­foranów w organizmie. Jeśli jest jej zbyt mało, dochodzi wówczas do zmiękczenia kości i ich zniekształcenia. Brak tej witaminy powodowany jest przez niedostateczne napromieniowanie skóry promieniami ultrafioletowymi o długości fali — 280 do 310 mikrometrów. Dzieci z rozpoczynającą się krzywicą stają się bardzo niespokojne. Na szczególne niebezpieczeństwo narażone są od drugiego miesiąca życia. Następstwem choroby jest niedorozwój mięśni i zmiękczenie kości czaszki. Przy braku dostatecznej ilości witaminy D dochodzi do rozwoju krzywicy, zwłaszcza u dzieci urodzonych w zimie.

W Europie epoki lodowcowej ciemnoskóry neandertalczyk mógłby uniknąć krzywicy jedynie wówczas, gdyby spożywał duże ilości zwierząt morskich, ponieważ do budowy jego masywniejszych kości trzeba było więcej wapnia i fosforanów niż konieczne to jest w przypadku człowieka współczesnego. Neandertalczyk musiał więc mieć jasną skórę, ponieważ w przeciwnym wypadku nie mógłby żyć w warunkach epoki lodowcowej. Jedynie przy od­powiednio wysokim położeniu słońca i bardzo silnej insolacji skóra

człowieka wytwarza wystarczające ilości witaminy D również wtedy, gdy zawiera dużo pigmentu.

Neandertalczyk miał więc jasną skórę i był myśliwym. Pożywie­nie jego składało się prawie wyłącznie z mięsa, pochodzącego ze świeżo padłych lub własnoręcznie upolowanych zwierząt trawożer- nych. Obfitość znalezisk świadczy o tym, że neandertalczyk był w stanie sporządzać użyteczne narzędzia, stosowane do celów myśliwskich. Być może potrafił już, przynajmniej pod koniec epoki lodowcowej, używać strzał i łuku. Ale nie wiemy, czy ich używał, tak jak robił to bardziej postępowy człowiek z Cro Magnon. W każdym razie zabijanie silnych, zdrowych, dużych zwierząt nie było sprawą łatwą. Przerastało to na pewno siły jednego człowieka. Ale we współpracy z grupą mógł on uzyskać konieczną przewagę, pozwalającą na zabicie jelenia olbrzymiego lub żubra. Wśród zdobyczy neandertalczyków można znaleźć nawet mamuty. Upolo­wanie takiego kolosa bez łuku i strzał lub nawet dzidy musiało być zadaniem prawie niewykonalnym. A mimo to człowiek neandertalski potrafił tego dokonać.

W tym celu neandertalczycy musieli przede wszystkim spełniać dwa konieczne warunki: musieli być bardzo zwinnymi i zręcznymi łowcami, potrafiącymi bardzo szybko biegać. Ta okoliczność, dotycząca również polowania na mniejsze zwierząta, wyklucza gęste uwłosienie neandertalczyka. Chłodzenie ciała przy dużym wysiłku musiało funkcjonować tak samo bez zarzutu jak w af­rykańskim tropiku, ponieważ polowanie na szybką, potrafiącą się bronić zwierzynę, wymaga większego nakładu sił i powstaje przy tym ilość ciepła porównywalna z ciepłem wytwarzanym podczas długotrwałego biegu w wyższych temperaturach w Afryce. Drugim warunkiem była umiejętność sporządzania dołów-pułapek. Tylko w ten sposób — nie licząc wyjątków — można było zapędzić zwierzęta w jakieś określone miejsce, w którym udawało się je następnie zabić.

Taki sposób polowania ułatwiało ludziom określone zachowanie się zwierząt, które po dzień dzisiejszy nie uległo zmianie — ich potomkowie tak jak i one wędrują niezmiennymi szlakami. Wiele dużych zwierząt trawożernych w ciągu roku wędruje z pastwisk zimowych na letnie. Tym samym uciekają one od szybko nasilającej się plagi owadów na ciepłych nizinach. Na chłodniejszych, suchszych

wyżynach, ba, nawet na wzgórzach w tundrze, jest o wiele mniej komarów i bąków niż w wilgotnych obniżeniach terenu. Zwierząta ciągną prastarymi szlakami, wędrując z dolin na wyżyny. Wędrują również na krótsze odległości, między miejscami wypoczynku a pastwiskami. Znając drogi tych wędrówek można było przygoto­wać doły-pułapki.

Na pewno neandertalczycy wystarczająco często mieli okazję przyglądać się, jak wielotonowe mamuty lub nieco mniejsze zwie­rzęta wpadają do rzeki z urwistego brzegu lub zapadają się w śniegu, nagromadzonym po zawietrznej stronie wzgórz. Owi ludzie na pewno zauważyli bezsilność zwierząt w takich sytuacjach. Mieli oni już mózg, który zgodnie z wielkością był przynajmniej tak sprawny jak nasz. Przeciętna masa mózgu neandertalczyka była nawet wyższa niż u człowieka współczesnego. Krańcowe wartości do­chodziły do 1800 cm3. Z tego można wnioskować, że neandertalczyk był znakomitym obserwatorem przyrody. Brakowało mu jednego

nie umiał się porozumiewać za pomocą języka. Bardzo dokładna

obserwacja musiała zastępować to, co jego współtowarzysze mogliby przekazać za pomocą precyzyjnych słów.

Tak więc bez wątpienia istniały przesłanki do wykopywania dołów-pułapek. Nie brakowało też odpowiednich kości, które można byto wykorzystywać jako łopaty przy wykopywaniu dołów. Ta taktyka łowiecka pozwala pokonać nawet największe zwierzęta. Wiele znalezisk świadczy o tym, że spożywane przez neandertalczyka zwierzęta rzeczywiście pojmane zostały w dołach-pułapkach. Wy­pracowana w najmniejszych szczegółach technika łowiecka i trzy­manie się w grupach, „lordach”, stanowiły na pewno warunek niezwykłych sukcesów tego gatunku człowieka.

Neandertalczyk, i ta powinniśmy sobie uświadomić, żył poza Afryką o wiele dłużej niż żyje współczesny człowiek do dziś! Nie był on po prostu zanikającym pędem na bocznej gałęzi drzewa rodowego człowieka, lecz niesłychanie żywotnym przedstawicielem rodzaju ludzkiego przez wiele setek tysięcy lat.

Neandertalczyk żywił się dużymi zwierzętami. Miał bardzo! mocne uzębienie. Masywne kości wskazują na to, że był znakomicie^ zaopatrzony w składniki mineralne. Neandertalczycy byli na pewno silnym szczepem ludzkim, dostosowanym do warunków życfe w epoce lodowcowej bez porównania lepiej niż człowiek współczes-; ny. Tym bardziej dziwi, że tak nagle wymarł, nie pozostawiając po sobie żadnych następców. Jako przodkowie współczesnego człowie­ka tak przedstawieni neandertalczycy nie różniliby się od nas wcałe tak znacznie, jak się to często opisuje.

Jedyne sensowne wytłumaczenie nagłego wymarcia człowieka neandertalskiego wynika z zadziwiającego stwierdzenia, że powodem była jego sprawność fizyczna. Neandertalczyk wymarł, ponieważ był silny i żywotny. Przytoczona argumentacja pokaże, że takie stwierdzenie nie jest nonsensem.

Najpierw należy postawić pytanie, dlaczego neandertalczyk w ogóle był tak silny i wykształcił tak duży mózg. Stwierdzenie, że neandertalczyk żywił się mięsem upolowanych przez siebie zwierząt, stanowi jedynie częściowe wyjaśnienie problemu. Pokarm pochoi- dzący z dużych trawożemych musiał mieć odpowiednią wartość odżywczą, samo mięso to jeszcze nie wszystko. Wystarczy przypo­mnieć tutaj przykład z lwem.

Mięso dużych zwierząt trawożemych z tundry epoki lodowcowej

różni się jednak pod pewnym względem od mięsa odpowiednich zwierząt wschodnioafrykańskich: ma więcej tłuszczu. Podczas gdy bawoły, gnu i antylopy w Afryce mają nieznaczną tkankę tłusz­czową, bądź w ogóle jej nie wykształcają, duże trawożerne w zim­nych strefach klimatycznych dysponują z reguły większymi lub mniejszymi zapasami tłuszczu.

Tłuszcz potrzebny jest jako „opał” na zimną porę roku. Obfity i pożywny pokarm w lecie na terenie tundry lodowcowej umożliwiał wytwarzanie zapasów tłuszczu. Neandertalczykowi zastępował on brak węglowodanów w ten sam sposób, jak tłuszcz fok czy morsów zastępuje ich brak Eskimosom. Tłuste mięso umożliwia wysoką produkcję ciepła wewnętrznego oraz, oczywiście, powstawanie zapasów tłuszczu pod skórą człowieka. Neandertalczycy dyspono­wali zapewne i jednym i drugim, gdy chodziło o przetrwanie zimy lub krótkotrwały, intensywny wysiłek. Istotna część białka i fosforu z pokarmu mięsnego wykorzystywana była przez mężczyzn do rozwoju i utrzymania sprawnego umięśnienia, przez kobiety zaś do odżywiania rozwijającego się w ich łonie dziecka i wykarmienia go własnym mlekiem.

Zaopatrzony w ten sposób w wysokiej jakości pokarm neander­talczyk doszedł pod względem rozmiaru głowy do granic możliwości wytyczonych przez wąski kanał porodowy. Kobiety neandertalskie miały wyraźnie szerszą miednicę niż kobiety współczesne. Tym samym widać, że w odpowiednio długim czasie mogą nastąpić także powolne zmiany w budowie szkieletu, mające duże znaczenie dla rozwoju człowieka. Z drugiej strony potwierdza to wcześniejsze założenie, że żadna neandertalka nie przyczyniła się do rozwoju współczesnego człowieka. Jak w przeciwnym przypadku byłoby możliwe, że współczesna kobieta ma przeciętnie mniejszy otwór porodowy? Rozmiary kanału porodowego mają tak krytyczne znaczenie, że trudno sobie wyobrazić, by uległ on ponownemu zwężeniu. Należałoby założyć raczej coś wręcz przeciwnego: szanse na lżejszy poród utrzymywałyby się i udoskonalały. Ale do tego nie doszło.

Jeśli jednak neandertalczyk, jako sprawny myśliwy, był w stanie zaopatrywać się stale w wysokowartościowy pokarm, to jego zniknięcie jest sprawą jeszcze bardziej tajemniczą. Może trzeba tu mówić o „wytępieniu” tej formy ludzkiej? Czyżby nowoczesny

w

człowiek, który pojawił się po nenadertalczyku, był zarazem sprawcą jego eksterminacji? Rzeczywiście zastanawiano się wielokrotnie nad taką możliwością, ale niczego nie dało się uzasadnić. Przemawia przeciw niej fakt, że na terenach między Afryką a Azją neandertal­czycy i ludzie współcześni żyli obok siebie przez wiele tysięcy lat i nie udało się znaleźć dowodów, które pozwalałyby stwierdzić stosowanie przemocy w stosunkach między obiema formami czło­wieka. Jeszcze silniejszym kontrargumentem jest fakt, że na więk­szości terenów, na których występował neandertalczyk, współczesny człowiek pojawił się dopiero w długi czas po jego zniknięciu. Rozprzestrzenianie się współczesnego człowieka i wymieranie nean­dertalczyka nie nastąpiło w tym samym czasie. Możemy więc odłożyć na bok „eksterminację” i powrócić ponownie do warunków życia neandertalczyka. Odsłonią nam one ważne fakty związane także z naszym obecnym życiem i szansą przetrwania.

Najpierw znów pytanie. Jak właściwie neandertalczyk przeżywał zimę? Czy był on „człowiekiem jaskiniowym”, skazanym na chronienie się w cieplejszych, zacisznych jaskiniach, czy mógł przetrwać zimę na otwartym terenie? Odpowiedź wyda się pewnie zaskakująco prosta, ale musimy na nią trochę poczekać. Spróbujmy nieco sprecyzować pytanie. Przetrwanie zimy wymaga rozwiązania dwóch problemów, mianowicie dysponowania wystarczającą ilością pokarmu i odpowiednim źródłem ciepła.

Gdyby za schronienie miały służyły jaskinie, to musiałoby ich być wystarczająco dużo. A tak nie było. Jaskiń, które stanowiłyby schronienie przez długie miesiące zapewniając znośną temperaturę było i jest niewiele. Gdzie poza tym miałyby znajdować się tc jaskinie? Teren zamieszkiwany przez neandertalczyka był nieosło­nięty, pokryty tundrą i naznaczony działalnością lodowca. Oznac/a to, że właśnie owe naturalne jaskinie, które z dzisiejszego punktu widzenia nadawały się na mieszkanie neandertalczyka, w większości pokryte były lodem. Garstka jaskiń na pewno nic wystarczyłaby ludziom neandertalskim w Europie do przetrwania zimy.

O wiele prawdopodobniejsze jest przypuszczenie, że neanderlal- czyk żył w prostych, wspartych na kościach zwierząt i pokrytych ich skórami domostwach, służących mu za schronienie. Dysponował on dostateczną ilością kości i skór zdobycznych zwierząt. Deszcz prawie nie padał, a gdy sypał śnieg, panowało suche zimno. Wilgoć

nie stanowiła więc żadnego problemu dla tych prostych domostw. Ważniejsza była osłona przed wiatrem.

Jak natomiast przedstawiały się sprawy z ogniem? Czy ogień nie był koniecznym warunkiem przetrwania zimy w epoce lodowcowej? Odpowiedź brzmi jednoznacznie: nie. Bo skąd miałby neandertal­czyk brać drewno na ognisko, dające bez przerwy ciepło podczas długich zimowych miesięcy, tak jak my się do tego przyzwyczailiśmy? Ilość drewna, którą zużywałaby jedna jedyna rodzina, po prostu nie istniała w otoczeniu. W tundrze nie rosną lasy, które dostarczałyby takiej ilości suchego drewna opałowego. Zaskakująco prostą od­powiedź dają dzisiejsi mieszkańcy dalekiej północy, Eskimosi, Lapończycy i inne ludy, mieszkające w tundrze i na obrzeżach lądolodu. Ludzie ci nie potrzebują na tych zimnych i suchych terenach ciepła ogniska i wystarcza im własne ciepło chronione przez skóry i bardzo tłuste pożywienie. Kaganek z tranu wystarcza wówczas do oświetlenia igloo lub namiotu. Jeśli ryby i ssaki morskie stanowią podstawowy pokarm, to może on być w dużym stopniu spożywany na surowo. Człowiek epoki lodowcowej, nawet jeśli brzmi to niewiarygodnie, nie był skazany na ogień, ponieważ dysponował wysokokalorycznym pokarmem w suchym i zimnym środowisku.

Tym samym dotarliśmy do drugiej części problemu przetrwania, do zaopatrzenia w pożywienie zimą. Czy jego zasoby były wystar­czające? Czy nie istniało niebezpieczeństwo niedoborów, gdy wielkie trawożerne zmieniały zimą miejsce pobytu. Czy neandertalczyk musiał iść za nimi?

Również i tutaj istnieje dość proste i przekonujące wyjaśnienie. Nie musiał, ponieważ bez większego wysiłku mógł poczynić duże zapasy. Polowanie na duże trawożerne wymagało, jak już wspo­mnieliśmy, współpracy wielu rodzin. Była ona konieczna szczególnie wówczas, gdy duże zwierzęta łapane były do dołów-pułapek lub, co było też bardzo powszechną metodą polowania, zapędzane do jarów lub wąwozów, gdzie szybko można je było zabić lub strącić w przepaść. Wynikiem takich polowań były duże ilości mięsa, których nie można było zjeść w krótkim czasie. Wystarczało ono na tygodnie lub miesiące. Zepsułoby się jednak już po kilku dniach, gdyby temperatura była wyraźnie wyższa od zera. Bez możliwości przechowywania dużych zapasów mięsa neandertalczyk musiałby

dużo częściej polować. Lecz w tundrze epoki lodowcowej można było zachować na zimę nawet mięso upolowane latem!

Na zacienionych zboczach i w stromo wciętych dolinach rzek śnieg utrzymywał się aż do lata, podobnie jak obecnie w wysokich górach lub w arktycznej tundrze. Gdzieniegdzie nie tajał nawet przez całe lato. Wystarczyło więc umieścić w nim poćwiartowaną zdobycz i mięso w ten sposób długo zachowywało świeżość. O tym, jak dobrze to funkcjonuje, świadczy orzeł przedni. Ten wielki ptak odżywia się w znacznym stopniu padliną, która zachowała świeżość w lawinach i pokrywach śnieżnych. Topniejące stopniowo masy śniegu odsłaniają ciała padłych zwierząt, które teraz mogą być wykorzystane przez orły. Bez tego pożywienia orłom źle się wiedzie, zwłaszcza wiosną, gdy okres lęgowy trzyma je w pobliżu gniazda i mało jest jeszcze zwierzyny, na którą mogłyby polować. Istotna różnica w porównaniu z obecną sytuacją wynika z faktu, że podczas epoki lodowcowej także na obfitujących w zwierzynę nizinach panowały warunki pozwalające na dłuższe przechowywanie mięsa.

Neandertalczyk na pewno nie potrzebował dużo czasu, by zauważyć, że efekty zimna można jeszcze o wiele lepiej wykorzystać, gdy uwzględnia się nie tylko śnieg, ale i to, co jest pod nim. Pod śniegiem, na zacienionych zboczach tuż pod wierzchnią warstwą gleby, znajdował się w tym czasie wszędzie lód. Panowała wieczna zmarzlina! Doły o głębokości jednego metra z reguły wystarczały do pełnienia funkcji naturalnej lodówki. Gdy mięso świeżo ubitych zwierząt zostało umieszczone w wiecznej zmarzlinie, całymi miesią­cami zachowywało świeżość. Jeśli kawałki mięsa były wystarczająco małe, zamarzały. Nowoczesne zamrażarki posiadają więc swój odpowiednik w epoce lodowcowej, fukcjonujący w zasadzie w ten sam sposób.

Jeszcze w naszym stuleciu w Europie Środkowej wykopywano spiżarnie na zacienionych stokach gór. Wykładano je kawałkami lodu, czyniąc z nich tym samym „lodowato zimne piwnice”, w których żywność i piwo długo zachowywały świeżość. Ludzie epoki lodowcowej mieli łatwiejszą sytuację, ponieważ szeroko rozprzestrzeniona była wieczna zmarzlina. Nie byli skazani na wyrąbywanie zimą kawałów lodu z jezior lub większych stawów, by zapewnić sobie przechowywanie w chłodzie żywności podczas

miesięcy letnich. Inną możliwością, która na pewno odgrywała też jakąś rolę, było suszenie mięsa. Wędzenie natomiast zakłada używa­nie ognia. Ma ono większe znaczenie w wilgotniejszym klimacie.

Konserwowanie mięsa na okres zimy lub okresy uboższe w zwierzynę łowną w znacznym stopniu zwiększało szanse na przeżycie w krainach będących pod wpływem lodowca. W zasadzie panowały tam o wiele lepsze warunki niż w afrykańskiej ojczyźnie człowieka, gdzie musiał on walczyć z upałem i brakiem wody. Tam mięso psuło się bardzo szybko. Można je było przechowywać tylko w postaci suszonej. Lecz podczas pory deszczowej mięso schło źle, a to już ususzone — pleśniało. A właśnie akurat w tym czasie było mało żywności, bo zwierzęta trawożeme miały rozległe pastwiska i mogły się silnie rozproszyć.

Tak więc warunki życia panujące na granicach lądolodu były znacznie korzystniejsze. Neandertalczyk jako zręczny i skuteczny łowca dysponował dużymi ilościami mięsa z wielkich zwierząt trawożemych. Było ono bogate w tłuszcz, mogło być też prze­chowywane przez zimę. Jak ściśle ta forma człowieka związana była z warunkami życia w epoce lodowcowej pokazuje jego rozprzest­rzenienie. Nie licząc nie całkiem jednoznacznych znalezisk z Afryki Południowej zaliczanych do form neandertalskich, mogących być jednak także jego afrykańskimi przodkami a nie współczesnymi mu istotami, występowanie neandertalczyka pokrywa się z regionami euroazjatyckiej tundry lodowcowej.

Pod koniec epoki lodowcowej zanikanie wielkich zwierząt przypieczętowało los neandertalczyka. Wiele wskazuje na to, że sam przyspieszył on swoje wymieranie. Popadł w zbyt wielką zależność od wielkich zwierząt. Zmiana warunków życia megafauny ciężko dotknęła neandertalczyka. Mimo to pojedyncze grupy mogły przetrwać koniec epoki lodowcowej, bo ich środowisko przecież nie w pełni zniknęło. Wprawdzie strefy klimatyczne uległy znacznemu przesunięciu, lecz w wyższych partiach gór lub na obrzeżach Arktyki pozostały tereny w dużym stopniu odpowiadające warun­kom panującym na rozległych obszarach Eurazji podczas najwięk­szego rozprzestrzenienia się lądolodu.

Poza tym musiał być przecież możliwy powrót do Afryki, gdy warunki klimatyczne w Europie i Azji Zachodniej zmieniły się na niekorzyść neandertalczyka.

Neandertalczyk jednak nie wykorzystał tych możliwości prze­trwania. Szczątkowe jego grupy nie przeżyły końca ery lodowcowej ani na obrzeżach wycofującego się lądolodu, ani w Azji Mniejszej lub w Afryce. Ponieważ na obu wymienionych obszarach, na które mógł się schronić neandertalczyk, panowały bardzo różne warunki życia, musimy rozpatrzyć je oddzielnie.

Najpierw Arktyka. Co się tam wydarzyło pod koniec ery lodowcowej? Jak przebiegały zmiany warunków życia i jakie następstwa pociągnęły one za sobą dla żyjącej tam megafauny? Pytania te znajdują się w ścisłym związku zarówno ze zniknięciem neandertalczyka, jak również z wymarciem dużej części wielkich ssaków. Wydarzenia u schyłku epoki lodowcowej wyraźnie mówią, dlaczego neandertalczyk nie miał szans przetrwania po jej zakoń­czeniu, choć przeżył ciepłe okresy międzylodowcowe, krótsze wprawdzie niż okresy zlodowaceń, wykazujące jednak cechy „po- lodowcowe”. Tłumaczą one też, dlaczego słabsze fizycznie istoty ludzkie przybyłe z Afryki przejęły po neandertalczyku dalszy proces rozwoju człowieka i w decydujący sposób na niego wpłynęły.

WIELKIE WYMIERANIE

Koniec epoki lodowcowej nadszedł niespodziewanie 10 000 lat temu. Wahadło klimatyczne wychyliło się w przeciwnym kierunku. Jeszcze raz te same przyczyny wielkich zmian klimatycznych zaczęły powodować przeobrażenia pogody na całej kuli ziemskiej. Prąd Zatokowy stał się silniejszy, wzrosły ilości opadów, a suchy i chłodny klimat zastąpiony został przez cieplejszy i wilgotniejszy. Proces ten jest dokładnie udokumentowany, ponieważ warstwy torfu na torfowiskach wysokich są niczym grube księgi, w których zapisana jest historia tego okresu. Wiatr przynosił pyłek roślin, który pod wpływem kwasów humusowych ulegał konserwacji. Możemy więc, cofając się w czasie warstwa po warstwie, dowiedzieć się, jakie rośliny dominowały w poszczególnych okresach. Na podstawie dzisiejszych wymagań środowiskowych roślin możemy wydeduko- wać, w jakich warunkach klimatycznych rozwijały się one wówczas. Analiza pyłku dostarcza tak szczegółowych i dokładnych informacji, że na jej podstawie dają się ustalić nawet regionalne różnice w rozwoju roślin.

Z analizy pyłku wynika jasno, że koniec epoki lodowcowej nastąpił rzeczywiście bardzo szybko. Wystarczyło zaledwie kilka wieków, a klimat uległ całkowitemu przeobrażeniu. Lód topniał tak gwałtownie, że strumyki i małe rzeczki wypływające z lądolodu zamieniały się w potężne nurty wód, rzeźbiących na nowo wiele dolin i zasypujących dno innych wielką ilością głazów narzutowych. W dolinach powstawała nowa warstwa gleb i osadów.

Najważniejszą zmianą, która objęła wielkie połacie, była jednak

ekspansja lasów. Obfite opady i tajanie wiecznej zmarzliny sprzyjało wzrostowi drzew. Wyparły one trawy i karłowate krzewy tundry, których ostatnie pozostałości można napotkać jeszcze na wysoko położonych alpejskich łąkach i na obrzeżu tundry arktycznej na dalekiej północy. Europa Środkowa i rozległe tereny Azji Zachodniej

i Północno-Zachodniej znów pokryły się lasem. W chłodniejszych regionach położonych bardziej na północ rozprzestrzeniły się ogromne lasy szpilkowe, tworząc wraz z podobnymi lasami w Ame­ryce Północnej pas tajgi, otaczający całą kulę ziemską. Stanowi on największy obszar leśny na świecie. Na terenach znajdujących się pod wpływem klimatu atlantyckiego zaczęły się po obu stronach Atlantyku Północnego pojawiać lasy liściaste, rozprzestrzeniające się ze swych ostoi na południu i południowym wschodzie. Rozras­tający się las objął swym uściskiem tundrę w Europie i w Agi Zachodniej, wypierając ją na północ aż za krąg polarny.

W podobny również sposób zaczęły się w Azji Wschodniej rozprzestrzeniać lasy liściaste, sięgając aż po strefę lasów szpil­kowych. Tundra zdołała się zachować tylko w bardzo wysokich partiach gór i pod kołem polarnym. Tam jednak panują o wiele surowsze warunki klimatyczne, ponieważ duża wysokość w górach jak też bliskość bieguna powodują w przypadku tundry arktycznej znacznie niższe temperatury zimą. Zwiększała się grubość warstwy śniegu, ponieważ systemy zachodnich frontów atmosferycznych przynosiły również podczas miesięcy zimowych wilgoć znad Atlan­tyku, zrzucającją w postaci śniegu nad kontynentem.

Dla dużyćh zwierząt trawożemych tundry nastały złe czasy i to z dwóćh względów. Wprawdzie pod koniec epoki lodowcowej klimat się ocieplił, ale w rzeczywistości stał się o wiele mniej korzystny, ponieważ zwiększyła się jego wilgotność. W temperatu­rach tuż poniżej lub około zera wilgoć rozchodziła się po skórze odbierając ciału o wiele więcej ciepła niż traciło ono przy suchym chłodzie w o wiele niższych temperaturach. Przed zimnem chroniła wówczas zwierzęta izolująca warstwa powietrza pod suchym futrem, które teraz jednak nie było w stanie powstrzymać wilgotnego chłodu. Poza tym wydatnie zwiększyło się zróżnicowanie pogody. Co kilka dni sytuacja meteorologiczna ulegała zmianie pod wpływem szybko następujących po sobie niżów bądź wyżów. Następstwem tego były nieporównywalnie silniejsze fluktuacje pogody niż podczas

epoki lodowcowej. Dla gospodarki cieplnej ssaków zmiany te były

o wiele bardziej niekorzystne niż niższe przeciętne temperatury w czasie zlodowaceń.

Drugi efekt zmian klimatycznych sprawił, iż pogorszenie sytuacji zwierząt przybrało wymiar katastrofy. Rozprzestrzeniający się las pozbawił wielkie trawożerne ich bazy pokarmowej. Mamut i noso­rożec włochaty, jeleń olbrzymi i dziki koń nie mogły się wyżywić

liśćmi i pąkami z koron drzew. Miały one budowę przystosowaną do wyszukiwania pożywienia na ziemi i odpowiednie do masy ciała duże potrzeby pokarmowe. Największe zwierzęta mogły zapewne zadowolić się pokarmem w ilości 15% masy ciała na dzień, te średniej wielkości potrzebowały 20 do 30%. Zwierzę o masie 1000 kg nie mogło się obejść bez 200 do 300 kg pokarmu dziennie. Każdy ogród zoologiczny, w którym są słonie, wie, ile pokarmu potrzebują do zaspokojenia głodu. Większy od słonia mamut potrzebował go odpowiednio więcej.

Te wielkie trawożerne nie były samotnikami, przemierzały kraj w grupach rodzinnych bądź stadach. Ich zapotrzebowanie na pokarm musiało w związku z tym być odpowiednio wysokie. Możemy wyjść z założenia, że jeden kilometr kwadratowy tundry ery lodowcowej musiał wyżywić do 30 ton biomasy zwierzęcej. Jak jaskrawo niekorzystnie wypada porównanie tundry z lasem, poka­zują następujące dane: jeden kilometr kwadratowy naturalnych lasów w Europie Środkowej może w najlepszym wypadku wyżywić przez dłuższy czas jedną większą sztukę zwierzyny płowej lub co najwyżej kilka saren. Ich całkowita masa wynosi przeciętnie około 250 kg. Oznacza to zmniejszenie zagęszczenia wielkich trawożer- nych o około 99%. Tym samym po rozprzestrzenieniu się lasów neandertalczykom pozostał tylko jeden procent dawnej ilości zwierzyny łownej, o wiele za mało, by mogły z tego wyżyć. Na poszczególnych terenach stosunek ten był jeszcze mniej korzystny, jeśli słabe gleby sprzyjały wzrostowi drzew iglastych, zwłaszcza sosen. Istotnym powodem tak drastycznego pogorszenia się warun­ków była ilość składników odżywczych w pokarmie. W tundrze epoki lodowcowej ilość tych składników zmniejszała się w zniko­mym stopniu, ponieważ wieczna zmarzlina zapobiegała ich wymy­waniu do wody gruntowej. Ta bariera uległa obecnie zniszczeniu. Tajanie wiecznej zmarzliny spowodowało przepuszczalność gleb. Składniki odżywcze nawoziły obecnie rzeki i jeziora, brak ich było natomiast w glebie.

Produkcja składników odżywczych w roślinach przesunęła się obecnie w dużym stopniu w korony drzew, tym samym oddalając się od ziemi. Skorzystało z tego wiele mniejszych gatunków zwierząt, ponieważ na drzewach jesienią znajdowały się owoce i nasiona, zawierające w sobie w postaci skoncentrowanej wartościowe skład-

ją*—

niki odżywcze. Duże trawożerne niewiele z tego miały. Tylko takie gatunki jak dziki, korzystające z bogactwa pokarmów, mogły wykorzystać jesienną obfitość żołędzi i bukwi. Jeśli chodzi o jelenie, to bogate w skrobię i tłuszcze owoce pozwalały im na wytworzenie zimowej tkanki tłuszczowej. Nie jest rzeczą przypadku, że wyczer­pujący okres godowy następuje bezpośrednio po wczesnojesiennym okresie „tłustym”.

Gatunki takie, jak: dziki i jelenie, potrafiące wykorzystać produkty lasu, lepiej sobie radziły niż przystosowane do pastwisk duże trawożerne. Tak więc im udało się przetrwać zmiany po- lodowcowe.

Świadczy to o tym, że rozprzestrzenienie się lasów nie mogło być jedyną przyczyną wymierania dużych trawożemych. Przecież musiały się zachować wystarczająco duże pastwiska umożliwiające przetrwanie choćby nawet mniejszej ilości zwierząt. Udało się to niektórym gatunkom — wołom piżmowym i reniferom, jak też ich bliskim krewnym w Ameryce Północnej — karibu.

Tym samym można stwierdzić, że po pierwsze, przejście w okres po ustąpieniu lodowców udało się takim gatunkom megafauny, które potrafiły rozszerzyć swoją przestrzeń życiową na lasy oraz takim, które pociągnęły na północ za ustępującą tundrą. Między nimi istnieje luka, którą najlepiej ilustruje wymarcie nosorożca włochatego i mamuta. Oba te gatunki wielkich zwierząt, przede wszystkim mamut, mogą służyć jako przykład wymierania wielkich trawożernych pod koniec epoki lodowcowej, dając świadectwo temu, co wówczas rzeczywiście tam zaszło.

Wymarcie mamutów aż do niedawna stanowiło wielką zagadkę, ponieważ te ogromne zwierzęta wydobywano z zamarzniętej ziemi na północy Syberii w tak dobrym stanie, że między ich zębami można było jeszcze rozpoznać resztki pokarmu. Mięso niektórych mamutów było jeszcze zupełnie świeże. Narzucał się więc wniosek, że zwierzęta te wymarły nie pod koniec epoki lodowcowej, lecz dopiero kilkadziesiąt lat temu. Mimo to nie ma wątpliwości co do czasu ich wymarcia. Nie miało ono miejsca w czasach historycz­nych, lecz rzeczywiście wówczas, gdy zmienił się klimat na świecie. Fakt, że mamuty tak dobrze się zachowały, potwierdza przypusz­czenie, iż wieczna zmarzlina wykazywała rzeczywiście znakomite właściwości konserwujące, z których mógł korzystać neandertal­

czyk. A więc jak ginęły mamuty? Co doprowadziło do ich cał­kowitego zniknięcia?

Podobnie jak nosorożce włochate mamuty porośnięte były delikatnym, wełnistym futrem. Było ono bardzo gęste i na pewno wspaniale chroniło przed utratą ciepła. Pod wieloma względami przypominało futro wołów piżmowych, doskonale osłaniające je przed lodowatymi wichrami Arktyki.

Futro to szczególnie nadawało się do ochrony przed suchym zimnem. Miało ono jednak jedną wadę: było bardzo wrażliwe na wilgoć. W skórze mamuta nie było gruczołów łojowych, natłusz­czających włosy większości ssaków. Nie natłuszczone włosy wilgot­nieją, co powoduje ich zlepianie i utratę właściwości izolacyjnych. Wiemy na pewno, że mamuty, podobnie jak współczesne słonie afrykańskie i indyjskie, nie mają w skórze gruczołów łojowych. Dysponujemy wystarczającą ilością świadczących o tym znakomicie zachowanych kawałków skóry mamutów.

Teraz staje się jasne, dlaczego na Syberii w lodach wiecznej zmarzliny zachowały się mamuty z resztkami jeszcze świeżych roślin między zębami. Ciepłe fronty deszczowe stanowiły zaskoczenie dla wielkich zwierząt żyjących w tundrze. Wiatr przeciskał wilgoć przez futro aż do skóry. Wełniste futro przesiąkało wodą w ciągu niewielu godzin. Potem nadchodził w bardzo niedługim czasie front zimny. Temperatura spadała gwałtownie z kilku stopniu powyżej zera do minus 25 stopni Celsjusza lub jeszcze niżej. Przypominało to szokowe zamrażanie. Olbrzymie zwierzęta zamieniały się w bryłę lodu. Pod własnym ciężarem zapadały się w bagnistą ziemię aż po wieczną zmarzlinę na głębokości mniej więcej pół metra. Spadek temperatury powodował, że ich ciała zamarzały szybko od góry

i od dołu. Następne opady stanowił już nie deszcz a śnieg. Pokrywał on i konserwował martwe zwierzęta. Stopniowo zapadały się one w głąb lodu, gdzie przetrwały tysiące lat i zostały przez ruchy gruntu odsłonięte w stanie tak świeżym, jakby ktoś je wyjął z zamrażarki. W wyniku regularnego tajania powierzchni gruntu w lecie i ponownego jej zamarzania w zimie także w wiecznej zmarzlinie powstają wyraźne ruchy przypowierzchniowych warstw gruntu, prowadzące do tego, że ciężkie obiekty wynoszone są na powierzchnię. Na pewno wiele jeszcze mamutów spoczywa w lodach Syberii, a prawdopodobnie jeszcze więcej znalazło się na powierzchni

wiecznej zmarzliny po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia. Uwol­nione od lodu stopniowo się rozkładały i nawet nikt nie zdążył tego zauważyć. Od czasu do czasu znajdowane są na powierzchni tylko resztki ich kości.

Taki obraz wymierania mamutów nie jest tylko czystą fantazją, bowiem ostatnie stada wołów piżmowych na dalekiej północy w Kanadzie narażone są w zasadzie na zupełnie podobne zagrożenia ze strony pogody. Zawsze ulegają one zdziesiątkowaniu, gdy na ich terytoriach jest zbyt ciepło, a więc wtedy, gdy kliny ciepłego powietrza nasuwają się tak daleko w głąb Arktyki, że w tundrze po przybiegunowej stronie koła polarnego zaczyna padać deszcz. W takich warunkach woły piżmowe przeziębiają się i wiele z nich zdycha. Dalej na południe, gdzie można by przypuszczać, że pastwiska są lepsze, zwierzęta te nie są w stanie przeżyć bez pomocy

i opieki człowieka, bo zbyt szybko zapadają na zapalenie płuc i inne choroby wywołane przeziębieniami. Na północy Arktyki fronty ciepłe i zimne nie zmieniają się tak szybko, tak że nie może tam dojść do sytuacji podobnych jak w przypadku mamutów. Takie spadki temperatury są możliwe tylko bardziej na południe. Tym samym staje się jasne, dlaczego niegościnna północna Arktyka umożliwiła przetrwanie większej liczbie wielkich trawożernych okresu lodowcowego, niż o wiele rozleglejsze tereny strefy umiar­kowanej.

Tam jednak znajdowały się główne tereny zamieszkania nean­dertalczyków, których najbardziej dotknęło zanikanie tundry. W wyniku tego zjawiska nie tylko zmniejszyła się ilość pożywienia, lecz zapanowały wybitnie złe warunki meteorologiczne, którym neandertalczycy nie byli w stanie sprostać. Najprawdopodobniej wykorzystywali oni ogień do celów ogrzewczych jedynie w niewiel­kim stopniu. Zwierząt łownych było coraz mniej, ponadto były one coraz chudsze, ponieważ dużym ssakom coraz trudniej przychodziło magazynowanie zapasów tłuszczu. Wynikało to z coraz bardziej skąpego pożywienia. Neandertalczycy zaczęli intensywniej polować na zwierzęta, które mogli zabijać dzięki wysoko rozwiniętej technice łowieckiej. Nic nie mogło już powstrzymać zmniejszania się ilości zwierzyny. Z każdym ubitym zwierzęciem ulegały osłabieniu pod­stawy egzystencji neandertalczyków. Zmniejszająca się liczebność zwierzyny łownej wymagała coraz dalszych wypadów i coraz

większego rozproszenia neandertalczyków podczas polowania. Tylko w ten sposób mogli oni przeżyć jeszcze jakiś czas.

Wyraźnie koczowniczy tryb życia neandertalczyków przemie­rzających duże odległości musiał się odbić na ich przyroście naturalnym. Zmniejszająca się liczba kontaktów społecznych po­wodowała zmniejszenie możliwości regularnej wymiany między grupami i nie można było zapobiec lokalnemu wygasaniu rodów

i szczepów, ponieważ nie pojawiały się w nich wystarczająco szybko nowe osobniki z zewnątrz. Krótko mówiąc, populacja neandertal­czyków zaczęła szybko wchodzić w fazę katastrofy ilościowej. Brak było czasu na zmiany w stylu życia, które otwarłyby nowe możliwości przetrwania. Proces postępował po prostu zbyt szybko.

Neandertalczycy nie posiadali umiejętności zupełnie dla nas dziś oczywistej, i być może był to powód, który przypieczętował ich upadek. Był to brak języka. Krtań neandertalczyka była, jak już powiedzieliśmy, zbudowana w ten sposób, że uniemożliwiało to wykształcenie się mowy w naszym rozumieniu. Tym samym ten człowiek epoki lodowcowej nie miał też żadnej możliwości stawienia czoła pojawiającym się trudnościom przez wymianę informacji na duże odległości.

Jest to bardzo krytyczny punkt, któremu należy przyjrzeć się niezwykle starannie. Czy pośrednie wskazówki, uzyskiwane ze znalezisk czaszek, rzeczywiście wystarczają do wiarygodnego stwier­dzenia, że neandertalczyk nie posługiwał się prawdziwym językiem? Nowe dane o późnym okresie występowania neandertalczyków pozwalają założyć przynajmniej możliwość istnienia ograniczonego języka. Jest rzeczą wymowną, że pochodzą one z obszaru przejś­ciowego na terenach Afryki i Bliskiego Wschodu. W każdym razie neandertalczyk potrafił wydawać dźwięki i niemożliwa jest ocena zakresu związanej z tym wymiany informacji. Ale nie to jest najważniejsze. Nie chodzi o to, w jakim stopniu neandertalczycy porozumiewali się w ramach grupy, rodu czy klanu i potrafili coś wyrazić. Póki bowiem inni członkowie grupy są na miejscu, póty można połączyć dźwięki z gestami i mimiką. Tym samym można być właściwie zrozumianym, a do czynności takich, jak wspólne polowanie czy budowa pułapek, prawdziwy język składający się ze słów nie był zapewne całkowicie niezbędny. Niezbędny byłby on wówczas, gdyby trzeba było coś opowiedzieć, opisać coś, co zdarzyło

się w innym miejscu, przy czym nawet sam opowiadający nie musiał koniecznie być osobiście obecny.

Chodzi więc o przekazywanie informacji przez kilku lub kilku­nastu pośredników, co, gdy słowa nabrały wiążącego i ogólnie zrozumiałego charakteru, równoznaczne jest z jej przepływem* Z przepływu informacji wynika nieporównanie szybsze rozprzest­rzenianie się doświadczenia niż ze zrozumienia czegoś, co się samemu zaobserwowało. Prościej mówiąc: łowca, który jest w stanie powiedzieć wprost swoim towarzyszom, w jakiej odległości znajduje się zwierzyna, gdzieś przy wodopoju czy też na polanie w lesie, nie musi ich prowadzić w to miejsce. Może ich tam wysłać, a innych członków grupy w inne miejsca. Zalety tego bezpośredniego przekazywania własnego doświadczenia za pomocą języka słów, dzięki któremu można wyrazić odległości i czas, przeszłość i ocze­kiwania, dobro i zagrożenia, są jasne jak na dłotti. Póki na terenach, na których żył neandertalczyk, było dużo zwierząt i tylko jedna wielka zdobycz wystarczała do wyżywienia rodziny przez wiele tygodni, przekazywanie tego typu szczegółowej informacjijnie miało specjalnego znaczenia (by przetrwać). Zaczęło służyć prze­trwaniu dopiero wówczas, gdy uszczupleniu uległa baza> pokarmowa.

Dobrze by więc było znaleźć jakąś dalszą wskazówkę związaną z brakiem mowy u neandertalczyka, już niezależnie od budowy czaszki. Przypomnijmy sobie w związku z tym zaskakujące stwier­dzenie na temat informacji genetycznej w mitochondriach, inter­pretowanej jako świadectwo braku jakiegokolwiek powiązania między człowiekiem neandertalskim i współczesnym. W zasadzie chodzi tu o biologiczne przekazywanie informacji, które można porównać raczej z pismem, ponieważ w tak zwanym kodzie genetycznym zawarte są wskazówki‘dotyczące pracy i sposobu funkcjonowania komórek i organizmów.

Zakres spowodowanych z biegiem czasu przez zmiany dziedzicz»- ne wahań informacji w kodzie genetycznym mitochondriów był probierzem tego, czy poza Afryką doszedł do niego dodatkowy, pochodzący z innego źródła materiał genetyczny, czy też nie. Wyniki badań, którymi dysponujemy, nie zawierają żadnych wska­zówek, które stanowiłyby podstawę do wnioskowania, że człowiek pochodzący z Afryki przejął w czasie ostatniego zlodowacenia jakiś materiał dziedziczny od człowieka neandertalskiego.

Stwierdzenie to ma tak fundamentalne znaczenie dla procesu uczłowieczenia i jednolitego pochodzenia wszystkich ludzi, że potwierdzenie takiego faktu z innych źródeł miałoby ogromną wartość.

Taki dodatkowy dowód stanowi brak mowy neandertalczyków. Dla badaczy języka staje się mianowicie rzeczą coraz bardziej oczywistą, że rozmaite języki ludzkie można przedstawić w formie drzewa genealogicznego i wyprowadzić z jednego prajęzyka. To drzewo rodowe języków nie ma żadnego miejsca, w którym dołączałyby do niego obce fragmenty językowe, nie dające się wyprowadzić z już istniejących. Gdyby neandertalczycy mieli jakiś język, to najlepiej zbadana rodzina języków indoeuropejskich powinna zawierać jakieś pochodzące z niego elementy, ponieważ użytkownicy języków indoeuropejskich żyli na terenach sąsiadują­cych z neandertalczykami! Wszędzie tam, gdzie języki różnego pochodzenia stykały się ze sobą i wzajemnie nakładały, wyrazy

i pojęcia z jednego języka przenikały do drugiego i odwrotnie. Nic takiego, nie można stwierdzić w przypadku neandertalczyka. Chociaż istniał on jaakiśł czas obok człowieka współczesnego, nie pozostawił najmniejszych śladów swej obecności» tak jak gdyby go nie było.

Tym samym znaleźliśmy się na drodze wiodącej prosto ku współczesnemu człowiekowi* Należy się jednak jeszcze jedno wyjaś­nienie, bez którego trudno byłoby zrozumieć fazę człowieka neandertalskiego. Chodzi o pytanie, dlaczego neandertalczyk prze­trwał wiele okresów międzylodowcowych z wyjątkiem ostatniego, określanego' mianem epoki polodowcowej (postglacjału). Podczas przypuszcżalnie siedmiu okresów międzylodowcowych, trwających dziesiątki tysięćy lat, panowały warunki zupełnie podobne do tych, które wystąpiły po ustąpieniu lądolodu. Rozprzestrzeniały się lasy, zmniejszała się ilość dużych zwierząt trawożeraych oraz panował ciepły i wilgotny klimat. Na ile możemy to dzisiaj stwierdzić, nasza obecna epoka, holocen, nie stanowi nic innego jak okres między- lodowcowy, czyli interglacjał. Dlaczego ten ostatni okres między- lodowcowy przyniósł ze sobą zmiany większe niż wszystkie okresy poprzednie?

W związku z tym należy od razu stwierdzić, że nie tylko neandertalczycy przetrwali kilka okresów międzylodowcowych. Nic nie wskazuje na to, że w tych okresach po prostu wycofywali się do

Afryki. Nie byłoby to też konieczne, ponieważ na zajmowanych przez neandertalczyków terenach przetrwała także wielka różno­rodność wielkich zwierząt epoki lodowcowej. Tak więc albo po« przednie okresy międzylodowcowe miały łagodniejszy przebieg niż ten ostatni, albo też w tym ostatnim pojawił się nowy, decydujący czynnik, którego przedtem nie było. Pierwszej możliwości nie potwierdzają żadne fakty dotyczące procesów klimatycznych w plej­stocenie. Wielkie zwierzęta mogły przetrwać jedynie albo na obrzeżach pozostałego lodu i istniejącej tam tundry, albo na południowych krańcach lasów, tam, gdzie przechodzą one w stepyL

Załóżmy, że neandertalczyk mógłby przeżyć, gdyby przeżyła towarzysząca mu megafauna — przy takim założeniu wymarcie fauny decyduje o losie neandertalczyka. Ponieważ wysoko wyspec*; jalizowany łowca nie może przeżyć bez zdobyczy, związek ten byłby tak samo oczywisty, jak zależność ostatnich Indian w Amazonii od zachowania tropikalnego lasu na ich terytorium. Gdy las ów zniknie lub zostanie zniszczony, przypieczętowany będzie wówczas; los Indian. Historia ostatnich pięciuset lat pokazała nam, jak szybko to następuje i jak bez śladu znikają tak zwane ludy prymitywne, gdy zabiera się im ich przestrzeń życiową. Omówienie tego problemu możemy więc jeszcze raz zostawić na później, kiedy to zajmiemy się zniknięciem megafauny lodowcowej.

Należy tu jednak uwzględnić pewien punkt, ponieważ chyba zbyt szybko zapomina się o tym, że przodkowie neandertalczyka przybyli z Afryki i że tam w plejstocenie również żyli neandertal-' czycy. Owi afrykańscy neandertalczycy zniknęli jednak o wiele wcześniej niż euroazjatyccy. Ich zanikanie nie ma jednak żadnego bezpośredniego związku ze zmianami w megafaunie, której w Afryce w dużym stopniu udało się przeżyć. Rozwiązanie tej zagadki musi więc uwzględniać dwie sprawy: wymarcie w Eurazji i wcześniejsze „wymarcie” w Afryce.

Dokładnie rzecz biorąc w przypadku neandertalczyków z Afryki nie chodzi o ich faktyczne wymarcie, lecz o zniknięcie. I nie jest to tylko czcza gra słów. Ma to raczej oznaczać, że w Afryce Wschodniej proces rozwoju człowieka neandertalskiego przebiegał nadal, tyle że w innym kierunku niż w Europie i w Azji Zachodniej. Podczas gdy tutaj, w krainie lodowca, rozwinął się silny, odporny i typowy neandertalczyk, neandertalczycy z grup afrykańskich stawali się

stopniowo wyżsi, lżejsi, ich czaszki — większe i forma ta w końcu zaczęła reprezentować współczesnego człowieka. Dlatego neander­talczyk afrykański nie wymarł, jego dziedzictwo kontynuował jeden z pędów pierwotnego wspólnego pnia. Pozostałe grupy neandertal­czyków, które przedostały się aż do Afryki Południowej, wymarły bezpotomnie. Bez wątpienia istnieje więc związek człowieka nean- dertalskiego z człowiekiem współczesnym, tyle źe sięga on znacznie głębiej w przeszłość. Do rozdziału obydwu linii i zmian, które po tym rozłączeniu nastąpiły, doszło już w Afryce w czasie, gdy tak bardzo pogorszyły się warunki życia neandertalczyków w Europie. Gałąź neandertalska skierowana ku Europie obumarła, ale nie pień, z którego wyrastała. I do tego pnia musimy jeszcze powrócić, zanim dojdziemy do człowieka współczesnego.

POWSTANIE HOMO SAPIENS SAPIENS

Czy to doprawdy nie dziwne? Przez wiele tysiącleci w Europie i w Azji Zachodniej żyły względnie wysoko rozwinięte istoty ludzkie. Osiągnęły one znaczny standard techniczno-kulturowy, który umoż­liwiał im polowanie na wszystkie wielkie zwierzęta, po olbrzymiego mamuta włącznie. Ludzie ci mieszkali w środowisku, w którym żyły lwy i hieny groźniejsze niż w dzisiejszej Afryce. Wchodzili do jaskiń, w których mieszkały potężne niedźwiedzie i potrafili się opędzić przed polującymi stadnie wilkami. Nie straszne było im zimno, a kości mieli tak twarde, że można im tego tylko pozazdrościć. Ludzie ci przez setki tysięcy lat panowali nad swoim światem w stopniu o wiele większym niż jakikolwiek inny gatunek — żadnemu bowiem nie udało się przedtem tak dalece decydować

o własnym życiu. Ich mózgi z całą pewnością wystarczały do dokonywania inteligentnych czynów. A mimo to nie byli oni naszymi przodkami.

Padli oni ofiarą doskonałego przystosowania się do otoczenia, gdy pod koniec ostatniego zlodowacenia tak trwale zmieniły się warunki środowiskowe. Nic nie wskazuje na to, że próbowali uprawiać ziemię. Pod względem trybu życia pozostali aż do końca łowcami.

Musimy więc jeszcze raz powrócić tropami człowieka w prze­szłość i ponownie podjąć wątek afrykański. Bowiem stamtąd właśnie pochodzili przodkowie neandertalczyka. Obecnie raz jeszcze prze­śledzimy przebieg wielkich procesów zachodzących w czasie zlodo­

waceń, nie zwracając w tym przeglądzie uwagi na drobne szczegóły. Jako pierwsi przedstawiciele rodzaju ludzkiego przybyły do Azji i Europy grupy Homo erectus. Dotarły one do obecnych Chin Północno-Wschodnich (gdzie znaleziono ich szczątki, określane mianem „człowieka pekińskiego”) i na wyspy Azji Południowo- Wschodniej („człowiek jawajski”). W okresach odpowiedniego obniżania się poziomu morza Homo erectus mógł suchą nogą przewędrować z kontynentu azjatyckiego na Sumatrę i dalej na Jawę, ponieważ wyspy te stanowią część cokołu kontynentalnego Azji. W owych odległych czasach, w których te wyspy stanowiły część kontynentu, nieprzebyte gęstwiny tropikalnego lasu skurczyły się do minimum, ustępując nawet na Dalekim Wschodzie stepom, pozwalającym przodkom dzisiejszego człowieka na swobodne wędrówki. Ponowne rozprzestrzenianie się lasów i zanikanie stepów odebrało Homo erectus większą część jego pozaafrykańskiej prze­strzeni życiowej. Poza Afryką nie mógł on przeżyć i wymarł. Tym samym po wielu tysiącleciach pierwsza fala emigracji z Afryki zakończyła śię niepowodzeniem.

Druga fala przywiodła neandertalczyka przed około 200000 lat do Europy i Azji Zachodniej. Pierwotnie rozwinął się on w swej wschodnioafrykańskiej ojczyźnie z pozostałego tam głównego pnia Homo erectus, ale dopiero w obfitującej w pożywienie lodowcowej Europie doszło do tak niezwykle szybkiego rozwoju mózgu. Wynikiem tego rozwoju było wykształcenie mózgu o największych w całej historii ludzkości rozmiarach. Podczas gdy linia neandertal- ska rozkwitała w Europie i Azji Zachodniej, w Afryce Wschodniej następowały także istotne wydarzenia w dalszej ewolucji człowieka. Początkowo nie były one związane z mózgiem, którego możliwości nie można jeszcze było odpowiednio wykorzystać, ponieważ nie dysponował on „instrumentem”, za pomocą którego mógłby „dojść do głosu”. Instrument ten pojawił się wraz z obniżeniem się krtani, co doprowadziło do powstania tworu określanego nieco lekceważąco .jabłkiem Adama”. Krtań ta teraz mogła uczyć się mowy, a na­uczycielem był mózg. W mózgu rozwijają się słowa i pojęcia, przekształcane przez struny głosowe w połączone ze sobą dźwięki w ten sposób, że powstają wyrazy i zdania. Gramatyka zawarta jest nie w słowach, lecz w języku jako takim. A język jest wytworem mózgu.

Tym samym mniejszy mózg człowieka współczesnego stał się

o wiele bardziej wydajny niż większy mózg neandertalczyka, który nie był w stanie wypowiadać swoich myśli i wniosków. Przez to złamana została przewaga siły mięśni nad duchem. Od tego momentu osiągnięcia mózgu zaczęły bezpośrednio określać proces ewolucji, a tym samym drogę człowieka wczesnego ku człowiekowi współczesnemu.

Pierwszy z nich znajdował się wciąż jeszcze na samym początku drogi, a mianowicie w swojej wschodnioafrykańskiej ojczyźnie. Tutaj właściwi nasi przodkowie pozostawali także przez kolejne 100000 lat. Sawanna dawała wystarczająco dużo pożywienia, lecz inaczej niż w przypadku neandertalczyka pożywienie to składało się w dużej mierze z roślin. Dieta roślinna dostarczała węglowodanów i witamin, stanowiących uzupełnienie bardzo chudego mięsa zwierząt afrykańskich, które uczłowieczająca się istota zdobywała coraz częściej bezpośrednio, w wyniku polowania. Jej technika łowiecka była prymitywniejsza niż u neandertalczyka, ale nie grało to większej roli, ponieważ mięso dużych zwierząt nie miało dla afrykańskiego człowieka nawet w przybliżeniu takiego znaczenia jak dla jego neandertalskich kuzynów w Europie. Ludzie w Afryce mieli ciemną skórę. Silnej pigmentacji potrzebowali tak wówczas, jak i dziś, jako ochrony przed intensywnym promieniowaniem słonecznym. Ciała mieli nagie, owłosione jedynie głowy i łono. Gruczoły łojowe i potowe były na pewno dobrze rozwinięte, w przeciwnym razie nieosłonięta skóra nie wytrzymałaby bodźców termicznych, na które była narażona.

Ludzie musieli być wiele czasu na nogach, ponieważ nie wszędzie można było znaleźć owoce, kłącza i bogate w skrobię bulwy. Trzeba ich było szukać. Wędrówki zwierząt odbywały się regularniej, lecz prawdopodobnie tylko w szczególnych warunkach było możliwe wykorzystywanie dołów-pułapek do zabijania wielkich zwierząt. Grubsze warstwy gleb występują na stepach i sawannach Afryki Wschodniej niesłychanie rzadko i wykopywanie w nich dołów musiało być chyba ogromnie wyczerpującą i uciążliwą czynnością. Dlatego zapewne cały czas bardziej opłacało się mieszkańcom Afryki Wschodniej życie koczownicze. Wędrówki wielkich zwierząt prowadziły ich aż po północne granice obszarów trawiastych. Dzięki częstym pożarom stepu opanowali oni umiejętność ob­

chodzenie się z ogniem. Wiedzieli również, że bogate w skrobię bulwy szczególnie dobrze przechowują się przez wiele dni, a nawet tygodni w okresie suszy.

Podobnie dawały się też przechowywać nasiona dzikich traw, które można było potem żuć w razie potrzeby. Wiele ptaków i innych zwierząt, na które człowiek wędrujący sawanną zwraca uwagę, żywi się nasionami traw. Nietrudno chyba było wpaść na pomysł rozgniatania twardych ziaren za pomocą kamieni. Kiedyś, może 80000 lat temu, mogło się zdarzyć, że na zgniecione ziarno padły krople deszczu, a potem wszystko szybko ponownie wyschło w tropikalnym słońcu. Pozostał płaski, bogaty w skrobię placek,

o przyjemnym smaku, dający się przynajmniej tak samo łatwo przechowywać jak ususzona na słońcu ryba.

Powstał pierwszy chleb. Ludzie zaczęli przechowywać rozdrob­nione nasiona roślin. „Mąka” ta w porze deszczowej czasami namakała. Rozmnażały się w niej drożdże, wywołujące procesy fermentacyjne. Wiele zapasów pokrywało się pleśnią. Również najrozmaitsze bakterie błyskawicznie rozmnażały się na tak bogatym w skrobię podłożu. Szczególnie skuteczne okazały się bakterie zawarte w zakwasie chlebowym.

Bardzo często człowiekowi kończyły się zapasy. Pory deszczowe były zawsze wielkim problemem. Wprawdzie przyczyniały się one do wzrostu trawy, jednak drastycznie zmniejszały ilość pożywienia. Gdy głód niemiłosiernie doskwierał, człowiekowi nie pozostawało nic innego jak sięganie do zepsutych zapasów. To, co się przy tym działo, musiało sprawiać wrażenie cudu. Przeróżne rodzaje fermen­tacji okazywały się nie tylko nieszkodliwe, lecz nawet sprzyjające jakości pokarmu. Bakterie zakwasu wzbogacały skrobię o białko bakteryjne wysokiej jakości. Powstający podczas fermentacji dwu­tlenek węgla spulchniał kleistą, ciężką masę. Ślina mogła się lepiej z nią wymieszać i „chleb” taki nie stanowił wielkiego obciążenia dla żołądka. Przymusowa sytuacja zrodziła nowe rodzaje pokarmu: chleb w jego rozmaitych formach i wykonaniach.

Podobnie rzeczy się miały z owocami, które zbierał ówczesny człowiek. Stale dochodziło w nich do fermentacji. Soki owoców słodkich najpierw kwaśniały, potem nabierały dziwnego, lecz przyjemnego smaku. W wyniku fermentacji powstawał alkohol.

Z fermentujących ziaren zbóż i dodatków zawierających goryczkę

powstało później piwo. Lecz podstawy tych procesów istniały już od dawna, od chwili, gdy człowiek zauważył, że określone formy pozornego psucia się żywności prowadzą do polepszenia jej jakości.' Ta poprawa nie ograniczała się do produktów roślinnych, lecz w określonych warunkach obejmowała także produkty zwierzęcej Tak więc ze zwykle „psującego się” mleka pozyskiwać można było sery lub napoje o charakterze jogurtu. Wszechobecne mikroom ganizmy zmieniają swoją obecnością jednostronne pożywienie w pokarmy o wyższej jakości. Człowiek uczył się utrzymywać przy życiu te drobnoustroje, rozmnażać je i przechowywać ich kultury do użycia w razie potrzeby.

Te zupełnie krótkie wzmianki wystarczą chyba w tym miejscu do pokazania, dlaczego tego rodzaju postęp w tworzeniu szerszej, mniej zawodnej bazy pokarmowej nie mógł nigdy wyjść od ludzi neandertalskich. Na obszarze zamieszkiwanej przez nich tundry lodowcowej nie było ani bogatych w skrobię nasion, ani słodkich owoców. Tylko na krzewinkach późnym latem i jesienią pojawiały się jagody. Nie mogły one fermentować, ponieważ uniemożliwiał .to mróz i suche powietrze. Neandertalczycy jako łowcy wielkiej zwierzyny prawdopodobnie nigdy nie korzystali z mleka zwierząt, a w tundrze bardzo rzadko występowały pszczoły. Najliczniej grupę pszczół reprezentowały prawdopodobnie trzmiele, których roje są zbyt małe, by mogły dostarczyć większej ilości miodu. Również i miód jest specjalnością regionów cieplejszych iwo wiele później^ szych czasach konieczna była troskliwa opieka pszczelarzy, by owi ongiś jedyni dostawcy cukru utrzymali się w strefie klimatu umiarkowanego.

Miód, chleb i wino nie pochodzą z krainy lodowców. Są one osiągnięciami innego człowieka, który około 70000 lat temu przygotowywał się do opuszczenia Afryki. Tylko w warunkach żyda na pierwotnych obszarach egzystencji człowieka w Afryce można te nowe osiągnięcia ułożyć w sensowny obraz. Nie pasowały­by one natomiast do lodowcowych krain w Europie.

Na pewno tych nowych osiągnięć nie można rozumieć w ten sposób, że ktoś, powiedzmy 20000 lat temu, odkrył produkcję chleba i wykorzystanie miodu. Wiedza gromadziła się powoli przez dziesiątki tysięcy lat. Prekursorów było wielu, nawet w święcie zwierząt.

Tak więc niepozorny- ptak wielkości szpaka, zwany miodo- wodem, natarczywym krzykiem i, zachowaniem zwraca uwagę afrykańskiego ssaka z rodziny łasicowatych, miodożera, i prowadzi go do miejsca, gdzie znajduje się miód. Miodożer zainteresowany jest miodem, niszczy gniazda pszczół i wyjada z nich miód. Ptak natomiast wykorzystuje wosk. W swoim układzie trawiennym posiada on wysoko wyspecjalizowane mikroorganizmy, które są w stanie rozłożyć wosk na przyswajalne składniki pokarmowe, którymi w rezultacie końcowym odżywia się ptak. Jego młode tego nie potrafią. W związku z tym miodowód, by móc korzystać z tego wyjątkowego pokarmu, zmuszony był zostać pasożytem lęgowym. Jego pisklęta wychowywane są przez gniazdowniki, karmiące je zupełnie normalnie owadami. Miodowód pokazuje także człowie­kowi drogę do pszczół. Zachowuje się wobec niego tak samo jak wobec miodożera i. w ten sam sposób jest też wynagradzany. Nie jest przecież trudno zapamiętać miejsca, w których znajdują się gniazda pszczół i sprawdzić od czasu do czasu, czy nie nazbierał się w nich ponownie miód. Współpracując z miodowodem człowiek także dzisiaj nie miałby trudności w korzystaniu z usług pszczół w określonym zasięgu wokół obozowiska. W basenie Morza Śródziemnego, późniejszym centrum pszczelarstwa, nie ma ptaków wskazujących gniazda pszczół. Trudno przypuszczać, by do rozwoju pszczelarstwa doszło tam tylko przez podbieranie miodu. O wiele prawdopodobniejsze jest upatiywanie początków wykorzystywania pszczół i pozyskiwania miodu we wcześniejszej współpracy z miodo­wodem. Tak ważnych „wynalazków” nie dokonuje się ot tak po prostu, lecz na drodze udoskonalania i rozbudowywania wcześniej odkrytych prostszych form korzystania z istniejących możliwości.

Najważniejszą myślą jest tutaj zasada, że dopiero braki są napędem dalszego postępu. Dopóki czegoś jest w nadmiarze, nie ma powodu, by dążyć do lepszego wykorzystywania istniejących możliwości. Dopiero gdy koniecznych dóbr zaczyna brakować, wkracza selekcja i lepsze, efektywniejsze ich wykorzystywanie staje się konkurencyjne dla uprzedniego, tylko dobrego ich zastosowania. Póki „płynie mleko i miód”, nie ma powodu do rezygnacji z rajskiego życia. Przypadek odgrywa o wiele mniejszą rolę w procesie ewolucji niż wymuszona przez niedobór konieczność.

Tym samym wyraziliśmy już wątpliwość, czy opuszczenie Afryki

przez ludzi i ich wędrówka do Azji i Europy były tylko przypadkiem. Gdyby proces ten dokonał się tylko jeden jedyny raz, trudno byłoby argumentować, że nie był to przypadek. Ale takie samo w zasadzie wydarzenie miało miejsce uprzednio już dwukrotnie i doprowadziło do rozprzestrzenienia się istot ludzkich na cały świat. Trzykrotne powtórzenie się przypadku byłoby zbyt wielkim przypadkiem. Musi się kryć za tym o wiele, wiele więcej.

Droga nowego człowieka, droga, na którą wszedł Homo sapiens sapiens okaże się po bliższym przyjrzeniu konsekwentnym wyjściem z Afryki, które jeśli nie rozwiąże zagadki biblijnej metafory

o wypędzeniu z raju, to przynajmniej ułatwi jej zrozumienie.

TRZECIE WYJŚCIE

Radość wędrowania charakteryzuje człowieka od samego początku jego istnienia. Około milion lat temu afrykański Homo erectus zasiedlił część Starego Świata. 200000 lat temu wyszedł z Afryki neandertalczyk, a 60 000-70 000 lat temu podobną wędrówkę z tego kontynentu podjął „człowiek współczesny” — Homo sapiens sapiens. Przedstawiciele owej najmłodszej gałęzi drzewa genealogicznego rodzaju Homo poruszający się po sawannie w wielkich grupach rodzinnych dotarli do granicy pustyni. Mimo wcześniejszych zmian klimatycznych granica pustyni w tym czasie nie przesuwała się na południe w strefę tropików, lecz coraz bardziej się od nich oddalała. Równocześnie z południa wzdłuż biegu rzek ponownie coraz dalej i dalej rozprzestrzeniały się lasy. Oglądane z lotu ptaka wyglądały zapewne jak ogromne ameby rok po roku coraz głębiej wnikające w step. Wielkie zwierzęta trawożerne musiały się wycofywać przed nimi. Nie było to trudne, ponieważ dzięki wzmożonym opadom deszczu obszary suche zazieleniły się, a obszar pustynny skurczył. Okres międzylodowcowy na północy przyniósł Afryce w darze nową, wielką porę deszczową. Im bardziej rozprzestrzeniały się lasy, tym większa stawała się przestrzeń życiowa nowej formy człowieka, który dostosowywał się do innych warunków życia na skraju lasu, stając się łowcą i zbieraczem.

Coraz ważniejsza stawała się jego sprawność zbieracka, ponieważ dawniej nieznane sposoby ulepszania pożywienia roślinnego zmniej­szały jego zależność od białka zwierzęcego. Inna forma ludzka

w Afryce, odpowiadająca neandertalczykowi żyjącemu już w Euro­pie na terenach graniczących z lądolodem, wypierana była przez rozrastające się lasy, Spotkał ją ten sam los, który pod koniec epoki lodowcowej przypadł w udziale człowiekowi neandertalskiemu: tak samo jak neandertalczyk w Europie zniknęli także jego przodkowie w Afryce. W okres pełnego rozkwitu zaczęła natomiast wchodzić boczna dotychczas gałąź drzewa rodowego człowieka, nie mająca zbaozenia przez wiele tysiącleci — cechujący się delikatniejszą budową ciała Homo sapiens sapiens.

Człowiek ten przebył podczas trzeciej fali wielkiej wędrówki już mniej zwarty pas pustyni, osiedlając się najpierw na terenie dzisiejszej Palestyny i na obrzeżach Azji Południowo-Zachodniej. Stamtąd wkroczył na wschodnie obszary basenu Morza Śródziemnego i prawdopodobnie tą samą drogą dotarł także na jego część zachodnią. W przeciwieństwie do neandertalczyka ów nowy przed­stawiciel rodu ludzkiego, zwany od głównego miejsca znalezisk w południowej Francji człowiekiem z Cro-Magnon, żył na wybrzeżu Morza Śródziemnego, gdzie były lasy i jaskinie. Dalej na północ człowiek z Cro-Magnon rozprzestrzenił się tylko na znajdującym się pod wpływem klimatu atlantyckiego zachodzie. Granica obszaru jego występowania pokrywa się dość dokładnie z południową granicą tundry epoki lodowcowej.

Ludzie kromaniońscy byli pod względem wyglądu zewnętrznego typami współczesnymi. Nie zamieszkiwali oni otwartej tundry. Neandertalczyk i człowiek z Cro-Magnon zasiedlali różne typy środowisk, podobnie jak ma to miejsce w przypadku wielu blisko ze sobą spokrewnionych gatunków biologicznych. Nie stanowili dla

siebie konkurencji, póki tundra była wydajna i las nie mógł się rozprzestrzeniać.

W tych stabilnych warunkach ostatniego zlodowacenia rozwijały się więc w bezpośrednim sąsiedztwie dwie formy człowieka i dwie kultury ludzkie w Europie i w Azji Południowo-Zachodniej. Inaczej rzeczy się miały w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Nie było tam neandertalczyków, ponieważ ze względów klimatycznych nie mogło się na tych terenach rozwinąć nawet w przybliżeniu tak wiele zwierząt trawożemych jak w tundrze zachodniej Eurazji; Wiejący od Oceanu Indyjskiego i z południowo-zachodniego Pacy­fiku monsun niósł ze sobą obfitsze opady, dzięki którym nawet w szczytowych okresach zlodowacenia mogły rosnąć tam jeszcze rzadkie lasy. Rozprzestrzenianiu się nowego człowieka nie stanął więc na przeszkodzie ani bardzo podobny, choć fizycznie silniejszy gatunek, ani nieprzekraczalne bariery w postaci nie nadających się do zasiedlenia obszarów. W związku z tym rozprzestrzenianie się człowieka postępowało w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej ■ szybciej niż na zachodzie. Do Azji Wschodniej człowiek współczesny dotarł w ciągu niespełna 10000 lat.

Mniej więcej 40 000 lat przed i naszą erą zasiedlona została ■ Australia. Jak z tego wynika, ci nowo przybyli ludzie musieli uprzednio opanować sztukę budowania tratw lub innych prostych pojazdów wodnych, ponieważ Australia i Nowa Gwinea znajdują się na oddzielnym bloku kontynentalnym nie wchodzącym w skład kontynentu azjatyckiego. W czasie plejstocenu nigdy nie doszło do połączenia lądowego tego obszaru z Azją Południowo-Wschodnią, Pierwsi ludzie zasiedlający Australię, których potomkami są abory­geni, mogli dotrzeć na ten kontynent tylko statkami, przy czym a przez pojęcie „statek” nie należy rozumieć dalekomorskiego pojazdu wodnego w dzisiejszym znaczeniu, lecz prawdopodobnie jedynie coś w rodzaju dużej tratwy lub prymitywnej łodzi z pływakami stabilizującymi. Lecz już takie możliwości pływania po morzu wystarczyły człowiekowi do szybkiego rozprzestrzeniania się na nowe tereny.

W trakcie kolejnych tysiącleci ludzie coraz liczniej opuszczali Azję. Pod względem językowym można wśród całej ludzkiej popu­lacji wyróżnić już trzy wielkie grupy. Jedna z nich, najpierwotniejsza, obejmująca Afrykę, wyrosła prawdopodobnie z prajęzyka ludzkości,

pozostałe dwie rozwinęły się w gałęzie zachodnio-centralno-pół- nocnoazjatycką oraz południowo-wschodnioazjatycką, z której wywodzi się linia wiodąca do Australii i na Nową Gwineę.

Druga linia odpowiada najbardziej na północ wysuniętej gałęzi drzewa genealogicznego człowieka, od której odchodzi potężne odgałęzienie na zachód. Obejmuje ono tzw. kaukazoidów, a tym samym również i człowieka z Cro-Magnon, żyjącego w Europie epoki lodowcowej. Druga główna gałąź rozwidla się na północnym zachodzie Azji. Jedna część sięga Azji Wschodniej, tworząc tam ośrodek o dużym zagęszczeniu, tam też do dziś mieszka większa część ludzkości. Wschodnioazjatycka koncentracja ludzi obejmuje ponad jedną piątą populacji człowieka^ Północne odgałęzienie biegnie dalej, sięga przez Cieśninę Beringa do Ameryki Północnej i ciągnie się ku południowi aż do najbardziej wysuniętych w tym kierunku wybrzeży Ameryki Południowej. Minęło akurat il 000 lat od wejścia na kontynent obu Ameryk pierwszych ludzi, którzy rozprzestrzeniając się w sposób bezprecedensowy w ciągu niecałego tysiąclecia zasiedlili nieomal całą Amerykę.

Przeszli do niej przez suchą jeszcze przed niespełna 12 000 lat Cieśninę Beringa. Obszar ten nie był pokryty lodem, lecz porośnięty tundrą, odpowiadającą pod wieloma względami tundrze eurazjatyc- kiej, chociaż znajdowała się ona bliżej bieguna. Być może zamiesz­kiwały ją tak samo liczne stada wielkich zwierząt trawożemych jak tundrę europejską. Przemawia za tym późne występowanie mamu­tów w Azji Północno-Wschodniej. Prawdopodobnie to one były magnesem przyciągającym człowieka na daleką północ. Tak za­zwyczaj wyobrażamy sobie zasiedlanie Ameryki przez człowieka.

Ale czy w talrim razie neandertalczyk nie mógł wcześniej znaleźć drogi do Ameryki? Istnieje wielu obrońców tezy, że w Ameryce mieszkali ludzie na długo przed opisanym tutaj jej zasiedleniem, które, jak się zakłada, miało miejsce około 11000 lat temu. Lecz po dokładnym zbadaniu tej tezy zawsze się okazywało, źe fakty nie są jednak tak jednoznaczne. Do chwili obecnej nie ma żadnego naprawdę przekonującego dowodu na wcześniejsze zasiedlenie Ameryki.

Mimo to nie wszystko jest tak zupełnie jasne. Tak więc droga przez Cieśninę Beringa zakłada, że do Ameryki wędrowały przede wszystkim grupy łowieckie. W arktycznej tundrze tego obszaru

zwanego Beringią nie było żadnej innej możliwości — przetrwanie i dalsza wędrówka zależały od pomyślnych łowów. Na Ziemi Beringa nie można było wykorzystać umiejętności zagniatani^ z nasion roślin czegoś w rodzaju chleba, wykorzystywania procesów fermentacyjnych i krótkotrwałego zwiększania sprawności za po­mocą miodu, bo nic takiego tam nie istniało. Jedyna droga w Ameryce wiodła na północ, okrążała centralne góry Alaski, a stamtąd prowadziła dalej na prerie. Dopiero w odległości wielu tysięcy kilometrów na południe i południowy zachód zaczynała się strefa, w której roślinność mogła ponownie stanowić istotną podstawę życia.

Czy to możliwe, by wiele pokoleń mniej lub bardziej łowieckich rozprzestrzeniało się na obie Ameryki, przestawiając się przy przechodzeniu do Ameryki Środkowej na pokarm w przeważającej mierze roślinny i korzystając z niego w nieomal całej Ameryce Południowej? Trudno to sobie wyobrazić także z tego powodu, że na całej dalszej drodze rozprzestrzeniania się człowieka nie ma jednostronnej zależności od polowania. Być może rozwiązanie tkwi w składzie pożywienia. W cieplejszych, bardziej na południe położonych regionach mięso wielkich zwierząt zawiera (za) mało tłuszczu. W regionach zimnych, gdzie tłuszcz konieczny Jest także do izolacji cieplnej ciała, może on zastąpić węglowodany. Mówiliśmy

o tym obszernie już wielokrotnie. Rozwiązanie staje się możliwe, jeśli zmiana trybu życia od „łowiectwa” do „zbieractwa” lub do względnie szybko po nim następującej uprawy roli, nie dokonuje się nagle w czasie i w przestrzeni. Musiał istnieć jakiś rodzaj etapu przejściowego, na którym „zbieractwo” dostarczało białka, umoż­liwiając tym samym przejście do uboższej w białko, za to bogatszej w skrobię diety opartej na pokarmie roślinnym.

Ślady owych „przejść” znajdują się wszędzie na wybrzeżach obu Ameryk w postaci wysypisk muszli, zwanych w Ameryce Połu­dniowej „sambaąuis”. W Skandynawii te nagromadzenia resztek muszli nazywają się „kjókkenmóddinger” (odpadki kuchenne). Lekko strawne, wartościowe białko małżów stanowi właśnie owo wymagane przejście od upolowanej zwierzyny łownej do pokarmu białkowego pozyskiwanego dzięki zbieractwu. Tym samym bilans pokarmowy na całej drodze jest dość wyrównany. To, co na północy i na prerii dawały łowy, zawierało białko i „paliwo”

w stosunku porównywalnym do wartości pokarmowej małżów i roślin pozyskiwanych bardziej na południe. Tym samym rozprzes­trzenianiu się człowieka współczesnego na Amerykę nie stała na przeszkodzie żadna bariera typu pokarmowego, której nie mógłby on przezwyciężyć. Już wzdłuż wybrzeży Azji Północnej małże stanowiły dodatek do pokarmu i zastępowały białko z dużych zwierząt. Wybór drogi nad morzem spowodowany więc był na pewno realnymi przyczynami, związanymi z możliwością wyrów­nania bilansu pokarmowego.

W tym miejscu podejmiemy pozostawiony na uboczu wątek, który pojawił się przy okazji omawiania drogi wędrówki koni z Ameryki Północnej do Azji i wreszcie do Afryki. Człowiek przewędrował tę samą drogę w dokładnie przeciwnym kierunku. Miało to dla przyrody fatalne skutki. Wyniszczeniu uległo wiele gatunków wielkich zwierząt.

Popularne wytłumaczenie tego faktu przedstawia się następu­jąco: w swej afrykańskiej praojczyźnie zwierzęta, na które polował człowiek, niejako rosły wraz z nim. Znały go jako szczególny rodzaj drapieżcy. Ponieważ afrykańska megafauna rozwijała się równolegle z człowiekiem, mogła się odpowiednio przystosować do tego niezwykłego superdrapieżnika. Również świat wielkich zwierząt azjatyckich, od setek tysięcy lat znał istoty ludzkie i był narażony z ich strony na straty, ale jakoś sobie jednak z tym radził...

Pewna część wielkich zwierząt nie przetrwała w wyniku pogor­szenia się warunków życia i nie zmniejszającego się wrogiego nacisku człowieka, nacisku tym silniejszemu, im większemu prze­rzedzeniu ulegały stada zwierząt. Trzeba przyznać, że człowiek nie był bez winy, jeśli chodzi o wymarcie mamutów i nosorożców włochatych. Jak w przeciwnym wypadku bliscy krewni tych zwierząt w Afryce i Azji Południowej mogli przeżyć, choć nie przeżyły formy występujące na obszarach łowieckich człowieka? W lasy Azji Południowej ludzie wchodzili bardzo powoli. Lasy te były i są stosunkowo produktywne, mogą wyżywić wielkie zwierzęta. Lecz w dżungli polowanie nie było tak opłacalne jak w kurczącej się tundrze. Tam wyniszczenie niektórych rodzajów wielkich zwierząt miało miejsce o wiele wcześniej niż braliśmy to naprawdę pod uwagę.

Pojawienie się człowieka na tych kontynentach, na których

uprzednio nigdy go nie było, pociągnęło za sobą zgubne skutki dla zamieszkujących je wielkich zwierząt. Ameryka Północna i Połu­dniowa oraz Australia były trzema kontynentami, na których rozpoczęło się w późnej epoce lodowcowej masowe ginięcie wielkich zwierząt, nie dające się już wyjaśnić za pomocą naturalnych procesów. Niektórzy badacze określają masowe wybijanie wielkich zwierząt na wolnych do tej pory od człowieka kontynentach nazwą „overkill” („nadzabijanie”). Ciągnęło się ono aż po nasze czasy, aż po odkrycie i zasiedlenie ostatnich odległych wysp. Krótko potem wymarły na Nowej Zelandii wielkie ptaki moa. Ten sani los dosięgną! olbrzymie ptaki-nieloty na Madagaskarze, gdy około tysiąc lat temu dotarli tam pierwsi ludzie. Człowiek przyniósł zagładę alkom olbrzymim. Nieomal całkowicie wytępione zostały słonie morskie na odległych wyspach, olbrzymie żółwie na Galapa­gos i wreszcie należy wskazać na ostatni, za to szczególnie wstydliwy proces tego typu, a mianowicie zagrożenie naszych ostatnich jeszcze żyjących krewnych: goryli, szympansów i orangutanów, jak też wielkich waleni. Rozprzestrzenianiu się człowieka po całym świecie towarzyszy nie kończące się mordowanie wielkich zwierząt i wpro­wadzanie często na ich miejsce zwierząt użytkowych, których liczebność od dawna już przekroczyła populacje dawnej megafauny tych obszarów, stając się globalnym problemem ekologicznym. Spustoszenie wywoływane w świecie roślin przez zwierzęta użytkowe człowieka porównywalne jest z bezpośrednią dewastacją środowiska naturalnego przez ludzi. Metan będący produktem trawienia milio­nowych stad bydła zanieczyszcza atmosferę i, podobnie jak spaliny, stanowi problem ekologiczny pierwszego rzędu. Nie mówiąc , już

o gnojowicy. Lecz to nie należy do tematu naszych rozważań.

Podstawowy wniosek kryje się w stwierdzeniu, że zmiana klimatu u schyłku ostatniego zlodowacenia dlatego pociągnęła za sobą tak zupełnie odmienne skutki niż poprzednie okresy międzylodowcowe, ponieważ warunki ramowe tych zmian zostały tym razem ustalone przez człowieka. Rzadkość występowania nie była obecnie dla zwierząt ochroną, lecz zagrożeniem egzystencji. Tylko te gatunki, którym udało się zachować wysoki przyrost naturalny, zdołały oprzeć się wzmożonemu naciskowi człowieka. Im mniej zwierzęta znały człowieka, tym łatwiej było je wytępić. Jedynym rzeczywistym wyjątkiem była i pozostała praojczyzna człowieka — Afryka.

Megafauna przetrwała tylko tam i obecnie miliony gnu i zebr galopują po stepach i sawannach akurat na tym obszarze, o którym zazwyczaj się mawia, że stanowił kolebkę ludzkości.

1 Koewolucja to nowoczesne hasło, proponowane tu jako wyjaś­nienie. Mówi się, że afrykańska megafauna zdołała przetrwać, ponieważ rozwijała się wraz z człowiekiem i mogła się dzięki temu przystosować do jego obecności. W Afryce, by jeszcze raz wyrazić to w sposób zgodny z duchem naszych czasów, człowiek stanowi część ekosystemu. Gdyby zrezygnował z europejskiego modelu żyda, mógłby tam pozostać częścią przyrody i żyć z nią w harmonii.

Rzeczywistość nie stosuje się jednak do haseł i idealizacji. Należy wątpić w koewolucję człowieka i wielkich zwierząt w Afryce. Wyobrażenie o zgodzie z naturą nie jest niczym innym niż marze­niem odległym od wszelkiej rzeczywistości. Gdyby wyobrażenia te rzeczywiście odpowiadały prawdzie, wówczas Afryka musiałaby być niejako rajem dla człowieka. Dlaczego człowiek miałby wówczas opuszczać ów „raj’jj by wydać się na pastwę zimna epoki lodow­cowej? Dlaczego miałby rezygnować z życia w zgodzie z naturą, stając z nią w konflikcie? I dlaczego, musimy jeszcze dociekliwiej spytąćj właśnie Afryka pozostała do najnowszych czasów kon­tynentem o najmniejszej gęstości zaludnienia? Jeśli Czarny Ląd już jest (był) ojczyzną człowieka, to należałoby sądzić, że tam, w miejscu powstania, żyje szczególnie dużo ludzi, którym dobrze się wiedzie. To tylko ich nadwyżka musiałaby ewentualnie wywędrować, by znaleźć nowe możliwości życia lub zginąć. Proste wytłumaczenie tej sprzeczności może zatem brzmieć: to warunki w Afryce właśnie podczas ostatnich 7QOOO lat musiały ulec tak wielkiej zmianie, że lepiej się żyje teraz ludziom poza Afryką.

O jakie warunki może tu chodzić, że ich zmiana była tak bardzo niekorzystna dla człowieka? Ogólne zmiany klimatyczne nie wchodzą tu w rachubę, ponieważ dotknęłyby one i zdziesiątkowały także afrykańskie wielkie zwierząta. Ale tak nie było. W Afryce przeżyła prawie cała obfitość gatunków wielkich zwierząt epoki lodowcowej, podczas gdy istotna część megafauny w Europie wymarła wraz z neandertalczykiem. W Afryce musiało więc chodzić o jakiś szczególny proces. Ale o jaki?

Tym samym znaleźliśmy się ponownie na początku naszych dociekań. Afryka była kolebką człowieka. Na to jest wystarczająco

ągk—

dużo dowodów. Ale co mogło skłonić człowieka do opuszczenia afrykańskiej ojczyzny? Dlaczego powstały wyobrażenia o raju? To marzenie nigdzie na całym świecie nie znajduje współcześnie pokrycia w rzeczywistości. Nawet nowoczesnej technice nie udało się stworzyć człowiekowi świata, odpowiadającego jego wyob­rażeniom o raju. Marzenie odbiega od rzeczywistości. Co jest tego praprzyczyną? Co kryje się za przenośnią mówiącą o wygnaniu z raju?

WYGNANIE Z RAJU

Nasza układanka przedstawiająca rodowód człowieka zaczęła już nabierać konkretnych kształtów. Jesteśmy teraz bardzo blisko rozwiązania, brakuje nam niejako samego środka, wokół którego dadzą się ułożyć wszystkie pozostałe części. Jeśli potrafimy znaleźć decydujące ogniwo, nowy obraz wyłoni się już prawie bez naszego udziału.

Sięgnijmy w tym celu zupełnie niebiologicznie do biblijnej przypowieści o raju. W naszym podejściu ma ona nie tylko mityczno-religijne znaczenie i treść, lecz zawiera w sobie także coś godnego szczególnej uwagi, a mianowicie, przekazuje właściwie bardzo ziemskie wyobrażenie raju. Dzikie zwierzęta zachowywały się tam pokojowo, drzewa obsypane były owocami, a para ludzi, mająca ucieleśniać nasz początek, była już naga! Biblijny Adam i Ewa nie byli początkowo świadomi tego faktu. Dopiero po wygnaniu z raju musieli coś zrobić ze swoją nagością. Rolnictwo pojawiło się w późniejszych wyobrażeniach o raju, ale ponieważ ziemia płynęła mlekiem, musiały tam być zwierzęta, które go dostarczały. Spoglądając na nasz rzekomo praslary instynkt łowiecki musimy poza tym z należytą uwagą odnotować fakt, że w raju zwierzęta nie bały się człowieka, że nie ma ani słowa o polowaniu i uśmiercaniu. Dopiero później — w świecie po wygnaniu z raju — ziemia miała rodzić osty i ciernie, a człowiek zdobywać pożywienie w „pocie swego oblicza”.

Biblia nie jest oczywiście podręcznikiem przyrody, a mitu

o stworzeniu świata z Księgi Rodzaju nie można traktować jako skróconego opisu historii naturalnej. Zbyt dosłowna interpretacja Biblii wyrządziła na świecie wystarczająco dużo zła. Ale trudno oprzeć się zdumieniu, że w niewielu zdaniach Księgi Rodzaju odnajdujemy tak dużo elementów dotyczących raju i wygnania, odgrywających niezmiernie ważną rolę w biologicznym procesie hominizacji. Dlaczego Biblia wymienia akurat te warunki i zdarze­nia, które miały decydujący wpływ na drogę rozwoju człowieka?

Mówi ona o nagości i o pocie oblicza, o owocach i pokojowym wydaniu człowieka, a nie o dzikich łowcach lub owłosionych potworach. Dlaczego człowiek musiał się odziać, by ukryć swoją nagość? Co w niej było niestosownego? Czy wiele pierwotnych ludów nie chodzi po dziś dzień zupełnie nago? Możemy sobie przypisać wątpliwą zasługę obdarzenia owych „dzieci natury” nędznym odzieniem, mającym stanowić wyraz fałszywie pojmowa­nego ich ucywilizowania; stroje te są małpowaniem czy też raczej karykaturą naszej pychy i uprzedzeń, naszego wyobrażenia, że jesteśmy od nich lepsi. Odzież jako środek do maskowania naszej wrodzonej, gatunkowej wstydliwości? Czy to ma być rozwiązanie? Na pewno nie. Ludzie pod tym względem zachowują się zbyt różnie, wstydliwość za bardzo podlega kierunkom mody i w kręgu naszej zachodniej kultury zbyt jednostronnie ustaliliśmy kryteria „przyzwoitości”, nie zawracając sobie tym głowy, czy nasze upodo­bania dzielą pierwotni mieszkańcy Australii, aborygeni, Melanezyj- czycy, Indianie z Amazonii lub ogromne narody Azji Południowej i Wschodniej.

Jeśli jednak jest prawdą, że wszyscy mamy jeden i ten sam początek i że w związku z tym jest tylko jeden jedyny gatunek ludzki, to wówczas zmienna norma jednej-tylko grupy nie może stanowić miary dla całej ludzkości. Musimy raczej zaakceptować cały wachlarz człowieczeństwa, a ten właśnie zawiera znaczną ilość ludów i kręgów kulturowych, w których nagie dało człowieka nie jest niczym gorszącym, niegodnym akceptacji.

Czyżby więc tekst Biblii oceniał nagość ludzi jedynie z ów­czesnego punktu widzenia mieszkańców krain pustynnych i pół- pustynnych między Afryką, Azją i Europą? Istnieje wiele innych mitów o stworzeniu świata z najrozmaitszych kręgów kulturowych, które można by uwzględniać w takim samym stopniu jak Biblię.

Zmieniłyby one na trwałe wartościowanie z opowieści biblijnej. Tym samym jednak ta wycieczka w dziedzinę mityczno-religijną mogłaby się okazać niepotrzebna, a widoczne zbieżności z bio­logiczną ewolucją człowieka byłyby jedynie przypadkiem nie war­tym dalszych dociekań.

Jeśliby chodziło tylko o nagość, można by się zadowolić uznaniem zbieżności za przypadek. Lecz w rodowodzie człowieka pojawiają się dalsze, tak ważne odpowiedniki obrazów biblijnych, że nie wolno nam zbyt pochopnie rezygnować z głębszej refleksji. Jak to się dzieje, że w mitach Indian z prerii myślistwo odgrywa tak ważną rolę, iż wyrażają one sprawy zupełnie podobne do tych, które usiłujemy wyczytać z malowideł w grotach Altamiry i Lascaux pochodzących z okresu lodowcowego? Dlaczego w przeciwieństwie do nich Biblia podkreśla, że w raju panował pokój między człowiekiem a zwierzętami? Dlaczego w raju było mleko, a nie było pieczonych świń czy gołąbków jak w znanej bajce o Szlarafii? Dlaczego człowiek dopiero później, po wyjściu z raju, musiał harować i ociekać potem? Właśnie tych wyobrażeń brak w mitach ludów mieszkających w? krainach geograficznie odległych od otwar­tych na resztę świata wrót Afryki.

Czy nie może być to po prostu tak, że w Księdze Rodzaju opisane jest coś, co w dalekiej przeszłości rzeczywiście miało największe znaczenie dla człowieka na tym obszarze?

Spróbujmy inaczej sformułować to pytanie, a mianowicie tak, żebyi można było wykorzystać w odpowiedzi fakty biologiczne. Mogłoby ono wówczas brzmieć mniej więcej w następujący sposób: czy nagość może stanowić zagrożenie dla życia?

Jasne, że może! Na przykład wówczas, gdy jest za zimno, by chodzić nago. Taka odpowiedź byłaby tak banalna, że w ogóle nie trzeba by stawiać podobnego pytania. Należy je rozumieć inaczej. Postawione z przeciwnego punktu widzenia wyjaśnia wszystko: w jakich warunkach środowiska naturalnego ludy pierwotne żyją (lub żyły) prawie lub całkowicie nago? Byli to mieszkańcy lasów tropikalnych, np. Pigmeje w dżungli nad Kongo, liczne plemiona i ludy indiańskie w Amazonii, pierwotne ludy w lasach tropikalnych w Azji Południowo-Wschodniej i na tropikalnych wyspach. Tworzą one jedną grupę ludzi żyjących nago: mieszkańców lasów tropikal­nych. Inną grupę stanowią ludzie mieszkający na tropikalnych

sawannach. W Afryce takie plemiona istnieją do dziś, ale także australijscy aborygeni byli prawie całkowicie nadzy. Potrafili oni,

o dziwo, oprzeć się również nocnym chłodom w buszu Australii, pokazując tym samym, że okrycie nagości jako ochrona przed zimnem ma raczej drugorzędne znaczenie. Odzież stała się ze względów klimatycznych niezbędna do przetrwania dopiero w strefie klimatu umiarkowanego i zimnego; a więc na długo po tym, jak ludzie opuścili Afrykę.

Ponieważ biblijna historia stworzenia świata dotyczy przestrzeni geograficznej należącej na ziemi do strefy suchej, jest z jednej strony jasne, że człowiek w dawnych „rajskich czasach” mógł być nagi, z drugiej strony tym bardziej zaskakujące, że nagość ta po wygnaniu z raju stała się nagle tak ważkim problemem. Można by więc podejrzewać, że warunki życia musiały się zmienić dość gwałtownie i to w taki sposób, że nagość przysporzyła człowiekowi najpoważ­niejszych trudności. Dopiero później był zmuszony pracować „w pocie oblicza”, to znaczy, uprawiać rolę: stal się rolnikiem.

Od razu można wykluczyć zbyt wielkie zimno: jeśli aborygeni z buszu Australii Środkowej są w stanie wytrzymać zimne noce

0 temperaturze tuż w pobliżu zera, to nie ma żadnego powodu zmuszającego do założenia, że nasi pra-praprzodkowie wychodząc z Afryki tego nie potrafili. Poza tym takie założenie nie miałoby sensu w połączeniu z „potem oblicza” i późniejszą uprawą roli. Musiało pojawić się dodatkowo jeszcze coś innego, jeśli Księga Rodzaju w ogóle stanowi jakiś rodzaj zaszyfrowanego przekazu

o zmianach, przez które musiał przejść człowiek po opuszczeniu swej praojczyzny.

Sięgnijmy ponownie po te różnorodne elementy układanki, między którymi istnieje mniejszy lub większy związek, a które mają znaczyć drogę hominizacji. Po raz ostatni podejmujemy wątek przewijający się przez historię powstania koni i ich wejścia do Afryki. Lecz nie tylko wiedza o rozwoju koni będzie nam pomocna do rozwikłania splątanych wątków, również inne fakty dotyczące hominizacji muszą pasować do siebie bez zastrzeżeń.

Spróbujmy w pierwszym rzędzie zająć się nagością. Ma ona tak wielkie znaczenie w kontekście Biblii, tak niewielkie natomiast w innych kulturach. Jaką więc wadę miała nagość, wadę, która tak nagle zaczęła się dawać we znaki, po nieporównywalnie dłuższym

1 K.

okresie hominizacji, podczas którego była na pewno korzystna? Ta wada musi spełniać dwa wymogi, jeśli ma być przekonująca jako przyczyna opuszczenia raju: musiała ona pojawić się dość nagle oraz powodować problemy dużo poważniejsze niż pozostałe trud­ności, jakich człowiekowi przysparzała przyroda.

Istnieje tylko jedno niebezpieczeństwo groźniejsze od dzikich zwierząt, pociągające za sobą gorsze skutki niż głód, a jest nim choroba. Wprawdzie udało się nam zmniejszyć grozę części chorób zakaźnych, lecz nie udało się ich całkowicie pokonać. Jak głęboko czai się w nas strach przed nimi pokazały w sposób aż nadto wyraźny nieomal paniczne reakcje na AIDS. A przecież także w najbliższej przyszłości tylko ułamek zgonów spowodowanych przez choroby zakaźne na świecie nastąpi w wyniku zarażenia się AIDS. Wielkie żniwa zbierają nadal głównie choroby tropikalne, takie jak malaria.

Rak i choroby serca stanowią wprawdzie w wielu krajach przyczynę większości zgonów, lecz choroby te wydają nam się wbrew faktom mniej niebezpieczne, ponieważ tylko w niewielkim stopniu dotykają one młodych, zdrowych ludzi czy też dzieci. Nie są one również zaraźliwe. W przypadku AIDS rzeczy mają się inaczej. Tu czai się w ukryciu śmiertelne niebezpieczeństwo, stano­wiące dla ludzi młodych, w kwiecie wieku, większe zagrożenie niż dla starych. A mimo to łatwiej jest się uchronić przed AIDS niż przed rakiem i śmiercią z niewydolności krążenia. Skąd więc się bierze na całym świecie taki strach przed AIDS?

Być może wyraża się w nim rodzaj „pierwotnego strachu" przed wymykającymi się spod kontroli chorobami zakaźnymi, zagrażają­cymi życiu człowieka. Czy istnieją takie choroby, które można by rozpatrywać w związku z utratą raju? Przychodzi tu na myśl malaria, ponieważ do dziś powoduje ona największą liczbę zgonów w krajach tropikalnych. Czy nie mogła być ona przyczyną opusz­czenia Afryki i podstawą biblijnego opisu wygnania z raju? Po dokładnym przyjrzeniu się sprawie, chyba niezupełnie, ponieważ mimo istnienia znaczących ognisk malarii w Afryce choroba ta nie ogranicza się do tego kontyntentu. W tropikalnej Azji Południowej i Południowo-Wschodniej występuje ona również. Tam leż na terenach wokół Zatoki Perskiej doszło do powstania genetycznie utrwalonej mutacji charakteryzującej się zdeformowanymi sier-

powato czerwonymi ciałkami krwi, podobnie jak w Afryce Zachod­niej i Centralnej, chroniącej dość skutecznie przed zarazkami malarii. Występowanie tej mutacji w kilku miejscach niezależnie od siebie i związana z nią tzw. anemia sierpowatokrwinkowa potwierdza wprawdzie instensywność, z jaką człowiek musiał walczyć z tą chorobą, nie wyjaśnia jednakże, dlaczego miałby z tego wynikać jakikolwiek związek z obrazem wygnania z raju. Poza tym malaria występuje stosunkowo rzadko na obszarze Afryki Wschodniej, skąd wywodzi się człowiek.

Związek ten przedstawia się raczej odwrotnie. Człowiek narażał się na niebezpieczeństwo malarii dopiero w miarę coraz dalszego zapuszczania się na tereny wilgotne, do granic tropikalnych lasów, na moczary i w doliny rzek. Tylko poza strefą tropików i sub- tropików można było znaleźć obszary bez malarii, były one jednak bardzo odległe dla ludzi „opuszczających raj” •— znajdowały się bowiem na wyżynach i stepach strefy klimatu umiarkowanego. Dlatego malaria, nawet jeśli do dziś z powodzeniem atakuje człowieka, nie wchodzi tu w rachubę.

Istnieje wyłącznie jedna choroba, spełniająca wszystkie pod­stawowe warunki: śpiączka. Występuje ona tylko w Afryce, szcze­gólnie wyraźnie na wilgotnych sawannach strefy tropikalnej. Zarazki pochodzą z wielkiego ogólnego zasobu stad wielkich zwierząt, stanowiących istotny składnik pożywienia człowieka, a choroba działa niepostrzeżenie, podstępnie i zagraża najbardziej ludziom aktywnym, zdobywającym pożywienie. Jej przyczyny związane są z nagością. Nagie ciało staje się celem przenoszącej zarazki muchy tse-tse. Śpiączka nie zakrada się do chat nocą jak malaria, lecz jej niebezpieczeństwo jest wtedy największe, gdy ciało podczas upału wymaga swobodnego chłodzenia przez pot. Przychodzi podczas poszukiwania pokarmu, poszukiwania martwych wielkich zwierząt na sawannie lub podczas wykopywania bogatych w skrobię bulw

i korzeni. Jest ona, by podkreślić jej wyjątkową pozycję, związana z pierwotnym swobodnym życiem człowieka na sawannie. Nigdzie poza afrykańskim pasem występowania muchy tse-tse nie ma śpiączki. Opuszczając Afrykę człowiek mógł się jej wymknąć — musiał jednak zamienić wilgotne sawanny na lasy dające mniej pożywienia i na trudniejsze warunki życia na półpustyni. Lecz niedostatek wody lub brak pożywienia nie powodowały nawet

w przybliżenieu tak wielkiego zagrożenia dla grup ludzkich jak muchy tse-tse ze swoim ładunkiem świdrowców. i

Do tego momentu nasza próba rozwiązania problemu nagości jest dość przekonująca. Ale dlaczego kłopoty pojawiły się nagle? Ludzie opuścili Afrykę, jeśli nowe wyniki badań są zgodne z prawdą, zaskakująco szybko. Obraz biblijny mówi o wygnaniu. Czyżby zagrożenie przez muchę tse-tse nie pojawiało się stopniowo? Tak przecież Jbyło w przypadku malarii. Rozwija się ona powoli, a przenoszące ją komary żyją bardzo krótko. Są bardzo zależne od małych zbiorników wodnych. Dym z ogniska przepędza komary, nie poszukują pożywienia podczas gorących godzin dnia, a gwał­towność dreszczy powodowanych gorączką drastycznie uświadamia niebezpieczeństwo związane z miejscem zamieszkania.

Zupełenie inaczej przebiega śpiączka. Powoduje powolne osła­bienie, jest chorobą przewlekłą i trudno stwierdzić jej związek z kłującymi muchami. Czy fakty te nie stanowią zaprzeczenia koncepcji,' że mucha tse-tse mogła spowodować wygnanie z raju?

Z drugiej strony należy jednak uwzględnić, że ukąszenie muchy tse-tse jest dość bolesne i w tym punkcie niesłychanie drastycznie widać wady nagiej skóry. Muchy mają ponadto tak elastyczną budowę, że trudno je zabić.

Najbardziej znaczący jest jednak fakt, że występowanie tse-tse związane jest -z> wahaniami ilości opadów. Jeśli wzrasta ilość deszczu, mucha tse-tse powiększa obszar swego występowania we współczes­nej Afryce tropikalnej* natomiast podczas okresów długotrwałej susży lub bardzo nieregularnych opadów pas występowania tse-tse kurczy się. Zależność jest tak widoczna, że od pewnego czasu prognoza zagrożenia muchą tse-tse wykorzystywana jest podobnie jak prognoza meteorologiczna.

Jeśli jednak sprawy tak się mają w warunkach obecnych, to ojleż większa musiała być zależność wówczas, gdy w okresach międzylodowcowych, będących w tropikach „okresami deszczo­wymi” (pluwiałami), ilość opadów tak się zmieniała, że wolne od muchy tse-tse tereny suchych sawann i obszarów trawiastych zamieniały się w sawanny wilgotne, na których królowała tse-tse.

Te zmiany następowały dość gwałtownie. Są fakty przemawiające za tym, że trwały one mniej niż jedno stulecie. Oznaczałoby to, że podczas tylko dwóch lub trzech pokoleń ludzkich „rajska sawanna”

przekształcała się w królestwo much tse-tse, w którym nie było miejsca dla człowieka.

Skutkiem tych procesów musiały być wielkie wędrówki i ucieczki przed muchą tse-tse w samej Afryce. Znalazły one odbicie we współczesnej różnorodności ludzi, większej na tym kontynencie niż na każdym innym wielkim obszarze Ziemi. Niektórym grupom udało się wyruszyć na północ, pójść drogą, którą uprzednio ciągnęły na południe konie. Człowiek nie miał takiej możliwości jak one, nie mógł odpowiednio zmienić wzoru na sierści i tym samym uniknąć ataków muchy tse-tse, bo przecież już dawno stracił pokrywające go całkowicie uwłosienie. Można sobie wyobrazić czarno-białe paski na sierści, ale nie na nagiej skórze. Bowiem włosy są tworami martwymi, w których odkładają się barwniki, skóra natomiast jest żywą, stale odnawiającą się tkanką. Pozbawione pigmentu plamy nie stanowią kontrargumentu, mówią jedynie o miejscowym braku barwnika. Nie tworzą też żadnego trwałego wzoru. Takie plamy odpowiadałyby srokatej maści żyjących na wolności mustangów w Ameryce Północnej, gdzie nie ma muchy tse-tse. Srokacze te występują we wszystkich możliwych wariantach, nie wykształciły jednak żadnego stałego wzoru.

Tym samym jedyną możliwością, jaka pozostała człowiekowi, stało się wykorzystywanie odzieży ochronnej (a nie w pierwszym rzędzie utrzymującej ciepło) i ucieczka na obszary wolne od muchy tse-tse; jest to strategia stosowana do najnowszych czasów. Ucieczka oznaczała jednak opuszczenie obszarów obfitujących w pożywienie, na których człowiek żył jak w raju. Być może w tym tkwi głębszy sens „wygnania z raju” i jednoznaczne stwierdzenie, że nagość stała się brzemieniem i od tej chwili trzeba było prowadzić życie wyłącznie „w pocie oblicza”.

RAJSKI OGRÓD

Mucha tse-tse jako motor ewolucji człowieka: czy taka koncepcja nie jest absurdem? Gdzie podziewają się pozostałe, liczne elementy naszej mozaiki? Czy nie można by ich ułożyć tak samo dobrze lub nawet lepiej w zupełnie innych sposób? Wobec zbyt prostego modelu wyjaśnienia problemu należy zachować sceptycyzm. Klu­czowa rola śpiączki musi stać się jeszcze bardziej oczywista, by wyjaśnienie takie nabrało przekonującej mocy. Musi ponadto zawierać w sobie wystarczająco liczne punkty zaczepienia dla krytyki, w przeciwnym przypadku stałaby się dogmatem. Nic nie byłoby jednak mniej zadowalające niż dogmatyzacja, ponieważ zniszczyłaby Ona możliwość dalszych badań, głębszej penetracji problemu.

Spójrzmy więc jeszcze raz wstecz, próbując zachować dystans. Jeśli nagość tak wyraźnie znalazła się na pierwszym planie, to fakt ten stanowi wystarczający powód do założenia, że kryje się za nim odpowiednio znaczący i skuteczny mechanizm. Jego poszukiwania doprowadziły do śpiączki, stanowiącej tutaj zupełnie przekonujące wyjaśnienie, ponieważ jako jedyna ze znanych obecnie chorób spełnia ona wymagane warunki ramowe. Śpiączka spowodowała, że wschodnioafrykańska praojczyzna człowieka aż do najnowszych czasów stanowiła jeden z najrzadziej zaludnionych regionów świata. Uwzględnienie śpiączki wyjaśniałoby zarazem, dlaczego po cofnięciu się lodowca i związanych z tym niekorzystnych zmianach na terenach zamieszkiwanych przez neandertalczyka w Europie i Azji

Zachodniej, ten człowiek epoki lodowcowej po prostu nie mógł powrócić do Afryki.

Panowała tam mianowicie mucha tse-tse, ponieważ topnienie lodowca spowodowało zwiększenie ilości opadów w tropikach. Tylko podczas okresów suchych, a więc w czasie kulminacji lodowca, dostępu do Afryki nie zagradzała mucha tse-tse. W tych okresach jednak obfitujące w zwierzynę tereny o klimacie lodowcowym były z przedstawionych już powodów bardziej atrakcyjne dla łowców. Nic ich nie skłaniało do opuszczenia bogatej tundry i wędrowania na suche tereny Afryki, gdzie żyła uboga w tłuszcz zwierzyna łowna. Pozostali tam ludzie, z których rozwinął się współczesny człowiek, musieli zbierać obfitujące w skrobię i zawierające cukier bulwy, korzenie i owoce, by pokryć swoje potrzeby energetyczne. Ich technika łowiecka była znacznie mniej rozwinięta niż u nenader- talczyków w Europie ery lodowcowej. Afrykańscy kuzyni musieli sprawiać wrażenie zapóźnionych w. rozwoju krewnych, gdy do krainy lodowca dotarły ich pierwsze grupy, gnane przez przesuwa­jący się front deszczu i następującą po nim plagę much. Jak to pogodzić z biblijnym obrazem raju?

Najpierw musimy ponownie podkreślić, że w naszych żyłach me da się stwierdzić obecności krwi neandertalczyków. Opuszczenie raju dotyczy innej, nowej Unii człowieka, która jako ostatnia przybyła z Afryki, a nie neandertalczyka, żyjącego już od setek tysięcy lat w lodowcowych tundrach i na stepach Europy. Jest rzeczą paradoksalną, że wypędzona z raju para, od której ma pochodzić ludzkość, przedstawiana jest tak, jak gdyby chodziło

o ludzi o jasnej („białej”) skórze. Pochodzący z Afryki człowiek był jednak bez wątpienia ciemnoskóry, w przeciwnym razie nie zdołałby tam w ogóle przetrwać. Jasny, białoskóry był neandertalczyk, żyjący poza tropikami na szerokości geograficznej ubogiej w pro­mienie ultrafioletowe. Jest ironią losu, że byłby on mniej podatny na ataki muchy tse-tse niż ciemnoskórzy Afrykanie, dość dokładnie odpowiadający obrazowi poszukiwanemu przez muchy tse-tse: ciemnym postaciom odcinającym się na tle jasnego horyzontu.

Intensywna pigmentacja mogła ulec zmniejszeniu dopiero wów­czas, gdy człowiek dotarł do stref poza tropikiem, znacznie uboższych w promieniowanie słoneczne, lub gdy mniej lub bardziej systematycz­nie okrywał ciało odzieżą, chroniąc je przed promieniami słońca.

Punkt ten nie jest pozbawiony znaczenia, ponieważ wiąże się z uwagami w opisie biblijnego raju, które należy uwzględnić w tym kontekście. Mowa w nich była nie tylko o nagości, lecz także o tym, co stanowiło naturę raju. Były tam owoce, wśród nich te zakazane z drzewa wiadomości dobrego i złego. Nie ma natomiast żadnej wzmianki o zwierzynie, na którą człowiek polował. Za to podkreśla się, że człowiek żył w zgodzie z naturą i że zwierzęta się go nie lękały.

Jest to stwierdzenie godne najwyższej uwagi! Jak mógł człowiek żyć w pokoju ze zwierzętami, skoro na nie polował? Czy groty oszczepów i strzał, wykonywane zgodnie z regułami sztuki z twar­dego krzemienia lub zaostrzonych kawałków kości, nie wyrażają czegoś wręcz przeciwnego? Czy nie malują one obrazu człowieka jako zwierzęcia drapieżnego, groźniejszego od lwa i hieny, bo działającego na odległość? Są to ważkie zarzuty. Nie pasują do wyobrażenia o raju w sensie biblijnym,

Stają się one jednak bezprzedmiotową gdy wykluczymy z roz­ważań neandertalczyka jako wielkiego łowcę, o którym na pewno nie ma mowy w opisie raju. We wschodnioafrykańskiej ojczyźnie człowieka wystarczało być może zwierzyny padłej w naturalny sposób do pokrycia podstawowych potrzeb gromad ludzkich, przerzedzonych wyraźnie przez śpiączkę, jeśli znajdowały one wystarczająco dużo pożywienia bogatego w skrobię lub zawierają­cego cukier. Wówczas człowiek nie potrzebował polować na wielkie zwierzęta łowne i mógł z nimi żyć w zgodzie. Koncepcja ta wcale nie jest tak absurdalna, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Bowiem faktem jest to, że wśród większych czy też wielkich zwierząt nie istnieje w przyrodzie obraz człowieka jako wroga, tak jak istnieje obraz wrogiego lwa, likaona, hieny lub innych drapież­ników. Jeśli żyjące na swobodzie zwierzęta uciekają przed człowie­kiem, to jest to zachowanie nabyte, wynikające ze złych doświadczeń z niedalekiej przeszłości. Gdy uwolni się dzikie zwierzęta od prześladowań, bardzo szybko przestają być „dzikie”, i stają się ufne lub obojętne wobec człowieka.

Krótko mówiąc, wrogiego obrazu człowieka trzeba było się wyuczyć i przekazać go z tradycją. Nie jest on obrazem naturalnym. Jest rzeczą interesującą, że najmniej boją się człowieka wielkie zwierzęta właśnie tam w Afryce Wschodniej, gdzie koncentrują się stanowiska zawierające skamieniałe szczątki ludzkie. Intensywnie

polowali natomiast Pigmeje, będący najmniejszymi przedstawiciela­mi człowieka w afrykańskich lasach tropikalnych oraz Buszmeni na Kalahari. Te grupy ludzi, zachowane w bardzo pierwotnym stanie, zostały wyparte na owe tereny o ekstremalnie trudnych warunkach żyda, dostarczających właściwie zbyt mało pożywienia, by trwałe ich zasiedlenie było możliwe. Jedynie niewielka gęstość zaludnienia gwarantuje im przetrwanie, nawet jeśli czas, poświęcany codziennie na zdobywanie pożywienia, nie wydaje się bardzo długi. Uległoby to bardzo szybko zmianie, gdyby podwoiła się lub jeszcze bardziej zwiększyła gęstość zaludnienia. Wiemy, że do osiągnięcia takiego zwiększenia liczby ludności trzeba by niewielu lat, jest rzeczą jasną, że stosunkowo niewielki nakład czasu potrzebny obecnie do zdobycia pożywienia nie może być żadnym argumentem uzasad­niającym możliwość wyżywienia większej populacji na tych terenach. W naszych czasach jesteśmy świadkami tego, jak szybko może rosnąć populacja człowieka.

Rozważania te potwierdzają, że nie musi się koniecznie zakładać, iż nasi przodkowie byli pierwotnie łowcami. Dalsze wskazówki wynikają ze znaczenia przypisywanego mleku i miodowi w wyob­rażeniach o rajskim ogrodzie albo o „ziemi obiecanej”, a więc w marzeniach o „rajskich warunkach życia”. Bardzo lapidarny tekst biblijny na pewno nie bez powodu o tym mówi.

Jeśli chodzi o miód, to bardzo łatwo potwierdzić jego związki z odległą epoką powstawania współczesnego człowieka. Bowiem miód znaleźć można w Afryce Wschodniej, a więc w „pierwszym raju”, w stanie naturalnym. Dzika afrykańska pszczoła zbiera duże ilości miodu i występuje tak często, że, jak już to opisywaliśmy, mógł się do niej dostosować miodowód i pomagać przez to człowiekowi.

Współpraca ptaka z człowiekiem dowodzi, jak dawno świadczą oni sobie wzajemnie usługi i jakie znaczenie ma miód. Potwierdza to zachowanie się pszczół, reagujących o wiele bardziej agresywnie na ludzi o ciemnej lub czarnej skórze niż na ludzi białych. Jeśli owad objawia już tak jednoznaczne reakcje, trudno wątpić, że współpraca między miodowodem a człowiekiem sięga bardzo odległej przeszłości. Gdy takie afrykańskie pszczoły, dostarczające niezwykłych ilości miodu, ale też niezwykle agresywne, przeniesione zostały w celach naukowych do Ameryki Południowej w roku 1956,

udało im się uciec na wolność. Od tego momentu rozprzestrzeniają się w Ameryce, zagrażając „oswojonej” pszczole i pszczelarstwu.

Zresztą najnowsze badania dotyczące pszczół afrykańskich rozprzestrzeniających się w Ameryce wykazały, że nie dochodzi do ich genetycznego mieszania się z pszczołami rodzimymi. Wyniki badań masy genetycznej mitochondriów potwierdzają, że „nowa” linia afrykańkich pszczół pozostała do tej pory czysta, chociaż należy ona do tego samego gatunku co rodzima. Genetycznie rzecz biorąc różnią się one tak bardzo 3$ lub raczej tak niewiele — jak neandertalczyk i człowiek nowoczesny, traktowani przez znaczną większość badaczy* zajmujących się historią rodowodu człowieka, jako dwa podgatunki tego samego gatunku Homo sapiens. Za­chowywali się oni jednak jak dwa różne gatunki. Często nie da się wytyczyć ostrych granic, zwłaszcza gdy chodzi o procesy ewolucyjne.

Miód pozostał aż do współczesności jedynym znaczącym źródłem cukru. Naszą często trudną do- opanowania chętkę na słodycze można wytłumaczyć brakiem miodu, który występował w wielu miejscach przez długi czas. Po raz pierwszy wykorzystano go w Afryce Wschodniej i można dokładnie określić gdzie, bo wszystkie ślady prowadzą na obszar, z którego wywodzi się człowiek. Uwzględnienie miodu pasuje więc jak najbardziej do obrazu potrzeb

i życzeń człowieka wypędzonego z raju. Jak jednak rzeczy się mają z mlekiem?

W krainie „płynącej” mlekiem musiały istnieć zwierzęta domowe. Zwierzęta dzikie dostarczają pożądanego mleka tylko w krótkich okresach, gdy same wodzą młode, ale nie jest łatwo je doić. Dzisiejsza Afryka Wschodnia, tam, gdzie Masajowie albo Sam- burowie wędrują wraz ze swoimi trzodami, spełniałaby warunki rajskiej krainy. Jest tam na drzewach miód, do którego prowadzi ludzi miodowód, człowiek żyje w zadziwiającej zgodzie z dzikimi zwierzętami, na które nie poluje. Tylko lwy padają ofiarą oszczepów, na dowód odwagi i siły, ale nie jako zwierzęta łowne. Rzeczywiście wygląda to na raj, gdy lekko „odziani” Masajowie ciągną ze swymi stadami przez obfitujące w zwierzynę sawanny Wyżyny Wschodnio- afrykańskiej, nie wywołując tak dobrze znanej nam paniki wśród dzikich zwierząt. Nawet lwy nie stanowią poważnego zagrożenia dla tych koczowników, żywiących się mlekiem i krwią bydła. Mleko odgrywa główną rolę, dostarczając wszystkich istotnych składników

odżywczych. Patrząc na wysokich, proporcjonalnie zbudowanych Masajów, trudno wątpić, że są pełni siły i odpowiednio odżywieni.

Ten rajski obraz mąci jednak fakt, że udomowione bydło pojawiło się w Afryce dopiero w czasach historycznych. Nie jest ono odporne na przenoszone przez muchy tse-tse zarazki, wywołu­jące wśród bydła zarazę nagana, odpowiadającą pod wieloma względami ludzkiej śpiączce. Dlatego mleczne bydło nie pasuje do rajskiej Afryki Wschodniej. Pochodzi ono z Bliskiego Wschodu, gdzie zostało udomowione dopiero po epoce lodowcowej. Stamtąd wraz z nomadami przyszło do Afryki.

Właśnie jednak dlatego, że bydło domowe nie pasuje do Afryki Wschodniej, pozwala nam to posunąć się dalszy krok naprzód w naszym wywodzie. Inaczej bowiem taka argumentacja zawierałaby w sobie pułapkę logiczną. Jeśli opuszczenie Afryki spowodowane było przez rozprzestrzeniającą się muchę tse-tse i jeśli ci ludzie nie byli łowcami, lecz musieli wyżyć początkowo z bardziej prymityw­nego zbierania korzonków i owoców oraz wykorzystywania mięsa padłych zwierząt, później dzięki dodatkowemu wykorzystywaniu nasion traw, to jak mogli oni przetrwać poza Afryką?

Nosząca jeszcze cechy epoki lodowcowej Europa była zupełnie innym rajem. Dało się tam żyć zupełnie dobrze, jeśli umiało się polować, jeśli wiedziało się, jak sporządzać zapasy tłustego mięsa

i jaka broń była konieczna do zabijania dużych zwierząt. Człowiek epoki lodowcowej w Europie był łowcą, nie stał się on jednak pionierem postępu.

Dla niego zanikanie rewirów łowieckich w wyniku rozprzest­rzeniania się lasu oznaczało katastrofę. Neandertalczyk nie potrafił sprostać temu wyzwaniu. Zginął wraz ze zwierzętami, które były jego zdobyczą. Podobnie jak w innych układach wiążących ze sobą drapieżniki i zdobycz, przegrał w efekcie końcowym, ponieważ był zbyt jednostronnie nastawiony na zwierzynę łowną. A właśnie łatwe do upolowania wielkie zwierzęta potrzebują do przetrwania rozleg­łych terenów i określonej minimalnej wielkości pogłowia, znacznie wyższej, niż ma to miejsce w przypadku mieszkańców lasu i tak w naturalnych warunkach występujących w odpowiednio mniejszej ilości. Im rzadziej występowały wielkie zwierzęta, tym większą presję wywierał neandertalczyk na resztki ich stad, by po prostu przetrwać. Przyniosło to ze sobą wytępienie także tych wielkich

zwierząt, które przetrwały poprzednie okresy międzylodowcowe, ponieważ neandertalczyk nie dysponował wówczas nawet w przy­bliżeniu tak skuteczną bronią.

Jego własna populacja była wystarczająco niewielka, by mógł przetrwać; akurat taka, jak Buszmenów na Kalahari. Gwarantowało to przeżycie wielkim zwierzętom, gdy podczas okresów ocieplenia tundra kurczyła się coraz bardziej i tak samo zmniejszało się pogłowie żyjących w niej wielkich zwierząt. Dopiero koniec ostat­niego zlodowacenia, gdy broń neandertalczyka była technicznie doskonała, a na obszar między Afryką, Azją i Europą weszli ludzi słabsi, lecz lepiej przysposobieni do przetrwania, oznaczał także koniec wielu gatunków wielkich zwierząt oraz zależnego od nich człowieka. Być może także współczesny neandertalczykowi człowiek kromanioński, nazwany tak od stanowiska we Francji, gdzie odkryto jego szczątki, nie przeżył końca epoki lodowcowej dlatego, że również i on był w znacznym stopniu, nastawiony na łowiectwo. Swymi obrazami w jaskiniach wyrażał stosunek do wielkich zwierząt łownych podobny do ;tego, co zawierały mity Indian z prerii Ameryki Północnej. Także Indianie nie przeżyli z powodu wyginięcia bizonów i innych wielkich zwierząt, od których zależne było ich istnienie, podczas gdy udało się przetrwać gorszym łowcom w jało­wych, górzystych krainach na południowym zachodzie. Jest to porównywalne z procesami zachodzącymi pod koniec epoki lodow­cowej, oznaczającymi; początek „złych czasów”. Stały się one dlatego tak katastrofalne, ponieważ do pogorszenia warunków życia doszła presja wywierana przez dwie formy ludzkie na wielkie zwierzęta, co w końcu doprowadziło do ich wymarcia i do wygaśnięcia jednej z tych form. Neandertalczyk nie przetrwał, ponieważ po jego bazę pokarmową sięgnął zręczniejszy krewniak z Afryki, który w końcu doprowadził do znacznego jej zniszczenia.

Ale jakie wydarzenia na Bliskim Wschodzie spowodowały, że nowoczesny człowiek nie tylko tam przetrwał, lecz rozpoczął nawet wielki rozwój po cofnięciu się zlodowaceń? Dokąd wiedzie ta nowa strużka mleka, które musiało pochodzić od bydła?

Znaczy ona ślady od raju do „ogrodu Edenu”, owego drugiego raju, który po wyjściu z Afryki aż do bezpośredniego końca ostatniego zlodowacenia, a więc mniej więcej 10000 lat temu jeszcze raz stworzył okres korzystnych warunków życia. Gdzie leżał ten

ogród Edenu? Czy jest on fikcją, przenośnią czy wskazówką dotyczącą wczesnych warunków życia poza Afryką?

Na pytanie to tak samo nie ma odpowiedzi, jak nie dało się jej znaleźć na pytanie o (pierwszy) raj. Ale można je wyjaśnić. Opisy wydarzeń i warunków w ogrodzie Edenu zawierają wystarczająco konkretne dane o przyrodzie i nie jest pozbawione sensu po­szukiwanie takich terenów, które mogłyby być tym ogrodem. Wcześniejsze rozważania na ten temat nie zostały uwieńczone przekonującm sukcesem, dopóki nowsze badania nie uwzględniły także epoki lodowcowej.

Podczas kulminacyjnego punktu ostatniego zlodowacenia po­ziom morza, jak teraz już na pewno wiemy, znajdował się ponad 100 m niżej niż obecnie. Liczne doliny rzek wchodziły na obszar zalany teraz przez morze. Tak było również w Mezopotamii, dolinie Eufratu i Tygrysu, gdzie znajdują się najstarsze świadectwa ludzkiej kultury, rolnictwa i osiedli. Przedłużenie tej doliny sięga daleko w morze. Jeszcze 10 000 lat temu duża jej część była wolna od wody. Grupy ludzi, które wywędrowały z Afryki, wyszukiwały na pewno doliny rzek, ponieważ tylko tam była potrzebna ilość pokarmu. W dolinach rzek rosły trawy dostarczające nasion; przychodziły tam gazele i dzikie bydło, pasły się tam i rodziły młode. Była tam pitna woda, drewno na ognisko i ryby w lagunach pozostałych po powodziach. Otwarty step i wyżyny były terenami łowieckimi dla ludów myśliwskich. Dopiero później mogły stać się pastwiskami ludów pasterskich, gdy udomowione zostały krowy

i kozy. Do tego momentu doliny rzek były jedynymi wystarczająco produktywnymi przestrzeniami życiowymi. Można tam było łapać młode zwierzęta i tak je hodować, że się oswajały. Można było chwytać krowy, które się ocieliły i korzystać z ich mleka. Udomo­wienie bydła jest nieodłącznie związane z dolinami rzek, będącymi na tamtym obszarze oazami, ponieważ okoliczne tereny były zbyt suche, by mogła na nich stale rosnąć trawa. Być może tu właśnie leżał drugi raj, ogród Edenu, w którym płynęło także upragnione mleko. Jego wykorzystanie stanowiło podstawę pokojowego współ­życia z dużymi zwierzętami. Tutaj też leżała „ziemia obiecana”.

W dolinach rzek ma swe początki także rolnictwo. Tylko w nich gleba była tak dobrze zaopatrzona w składniki pokarmowe, że najprostsze metody uprawy roślin użytkowych umożliwiały zbiory.

Tutaj, w pierwszej wielkiej dolinie rzecznej poza Afryką i strefą występowania muchy tse-tse, znajdowała się kraina, oferująca tak samo korzystne warunki życia jak wschodnioafrykańska sawanna, na której rozprzestrzeniała się mucha tse-tse. Tu nie było jeszcze chorób, był za to miód i mleko.

Koniec epoki lodowcowej pociągnął za sobą także gwałtowny zmierzch tego drugiego raju. Topniejące masy lodu powodowały stały wzrost poziomu oceanu, aż woda zalała dużą część ciepłej, żyznej doliny. Na terenach położonych wyżej zdobywanie pożywie­nia nie było już tak proste. W pocie czoła trzeba było siać i czekać na zbiory. Mimo to rolnik i hodowca miał przewagę nad myśliwym. Podczas gdy pogłowie wielkich zwierząt nieprzerwanie malało, rolnik, dzięki dalekowzrocznej działalności, zwiększał swoje rewiry. Wysoko rozwinięty mózg nowoczesnego człowieka, jego inteligencja w połączeniu z wysiłkiem i wytrwałością, zdały egzamin lepiej niż jednostronność i siła łowcy. Człowiek uprawiał ziemię. Rośliny

i mleko ponownie stały się podstawą życia ludzi. Polowanie zeszło do rangi epizodu lodowcowego, a później, po rozprzestrzenieniu się ludzi na Amerykę, stało się rozwiązaniem zastępczym.

W tym momencie ludzkość wyłoniła się z mroku praczasów ¿¿pojawiła, w świetle historii. Musiała obecnie wydzierać ziemi pożywienie, walcząc z "klęskami powodowanymi przez zmienną pogodę. Tym samym po raz drugi powróciła do uprzednio już znanej żywności. O ile zaczęła od końca łańcucha pokarmowego, korzystając z martwych wielkich zwierząt, potem ze specjalnych produktów naturalnych takich jak mleko i miód, o tyle obecnie przeszła do bezpośredniego wykorzystywania podstawy produkcji, do roślin Każde kolejne cofnięcie się w tym „łańcuchu pokar­mowym” niesłychanie wręcz poszerzało istniejące możliwości pokar­mowe. Każdy krok wstecz może być przyrównany do dziesięcio­krotnego aż po stukrotne zwiększenie możliwości utrzymania się przy życiu.' i

Skutkiem tego „powrotu” stał się „postęp” w ilości ludzi, aż do obecnych ponad pięciu miliardów, nie mogących się już wyżywić ani mięsem padłych lub upolowanych zwierząt, ani mlekiem lub miodem. Garstka pokarmu bogatego w skrobię i białko pochodzenia roślinnego akurat ledwo wystarcza do odwrócenia klęski głodu od części ludzkości. Może uda się nam za pomocą zjednoczonych

wysiłków zapewnić kiedyś ludzkości wystarczającą ilość pożywienia Czy jednak możliwe będzie zahamowanie pędu do rozmnażania się — oto jest pytanie. Póki choroby pobierały swą daninę, rozwój ludzkości utrzymywał się w granicach wydolności pokarmowej. Dopiero wykluczenie tej kontroli przez nowoczesną medycynę spowodowało eksplozję demograficzną, której wynikiem jest taka liczba ludności, jaka w sumie nigdy dotąd nie żyła na świecie.

Niezwykłe zdolności rozrodcze człowieka stanowią jeden z naj­lepszych argumentów podkreślających znaczenie chorób w toku rozwoju ludzkości. Od chwili „wyjścia z raju” człowiekowi wystar­czyłoby mniej niż jedno tysiąclecie do zaludnienia ziemi miliardami swoich potomków. Przez ponad 99% czasu ewolucji ta potencjalni możliwość przyrostu liczby ludzi nie odgrywała żadnej roli, ponieważ naturalny bilans narodzin i śmierci kontrolował ten proces. Wszędzie tam, gdzie człowiek przebywał przez dłuższy czas w większym zagęszczeniu, powstawały nowe ogniska chorób. Ludzie stale byli zmuszani do wędrówek. Wędrowanie mamy dosłownie we krwi,

i kiedy tak o tym mówimy, rzadko przychodzi nam do głowy, jak dosłownie należy brać to stwierdzenie. Gdyby nie poganiała nas groźba śpiączki, nie opuścilibyśmy Afryki, bez malarii na ciepfłych, „przyjemnych” terenach nie pojawiłaby się być może konieczność ucieczki na niegościnne obszary północy, a bez zagrożenia morowym powietrzem niosącym ze sobą ospę i cholerę Nowy Świat ukazałby

o wiele mniej atrakcyjne oblicze niż dobrze znany Świat Stary. Pomocna nam przy tym była nasza ciekawość, ale bez nacisków z zewnątrz nigdy być może nie doszłoby do żadnych przełomowych zmian.

Stale powtarzało się na mniejszą skalę wypędzenie z raju, który tworzył sobie człowiek. Historia człowieka odzwierciedla jego zmagania z przyrodą w nieporównywalnie lepszy sposób niż uczą tego podręczniki historii, pełne bitew, wojen i rewolucji. Dowiodła tego w sposób najwyraźniejszy i najokrutniejszy historia kolonii. Europejczycy i zdobywcy mogli zapanować i osiedlić się tylko na tych już zasiedlonych obszarach, na których przyniesione przez nich choroby dziesiątkowały tamtejsze ludy. Tam jednak, gdzie rdzenna ludność mogła wyjść im naprzeciw z własnymi chorobami, na które zdobywcy byli nieodporni, podbój się nie udawał. Euro­pejczykom nie udało się osiąść na stałe w Azji Południowej

i Wschodniej ani w tropikalnej Afryce. Przykład Brazylii świadczy

I tym, że nie jest to efekt tropików. W strefę tropikalną Nowego Świata biali i czarni przybysze przynieśli prawie wszystkie choroby ¿"Afryki i Azji, którym nie potrafią przeciwstawić się Indianie. Afryka była do najnowszych czasów siedliskiem wszystkich najważ­niejszych chorób ludzkości. Towarzyszyły one człowiekowi na jego drogach po całym świecie. I kiedyś go jednak na nich dopadały.

Jeśli to nas jeszcze nie przekonuje, to faktem pozostaje dalsza biologiczna osobliwość człowieka, mianowicie to, że jego organizm świadczy o tropikalnym pochodzeniu ludzi. Nasza przemiana materii przebiega tak, jak tego oczekujemy i jak to rzeczywiście ma miejsce w przypadku ssaków o porównywalnej z nami wielkości, żyjących w środowiskach tropikalnych, a nie jak u gatunków na obszarach klimatu umiarkowanego lub zimnego. Różnorodność naszych składników krwi również świadczy o zmaganiu się z zakaźnymi chorobami z tropiku i subtropiku. Widoczną trudność sprawia nam precyzyjne regulowanie temperatury ciała bez pocenia się, stąd się wziął problem zapachu ciała, którego by nie było, gdyby wydzielanie potu ograniczało się do krótkiego czasu naprawdę intensywnego wysiłku fizycznego lub wielkiego upału. Rozwiązać musimy problem naszego pożywienia .zbyt bogatego w tłuszcze i cukry oraz białko we współczesnym święcie, w którym mamy zbyt mało ruchu. Wszystkie te pozorne niedomogi naszego właściwie fantastycznego dała stanowią następstwo przezwyciężenia przez nas w ostatnich czasach permanentnego niedoboru i stworzenia na jego miejsce „obfitości’.’. Umiarkowanie powinno stać się myślą przewodnią naszego istnienia, ponieważ okazało się, że nie potrafimy żyć w stworzonym przez samych siebie raju ucywilizowanego krajobrazu

i nie pozwalamy wraz z nami przetrwać też przyrodzie. Lecz na ten temat napisano w naszych czasach wystarczająco wiele.

ZAWIŁE ŚCIEŻKI HOMINIZACJI

Dwukrotnie poprzednicy człowieka współczesnego próbowali rozprzestrzenić się po całym świecie. ,, Człowiek wyprostowany*’ (Homo erectus) doszedł około milion lat temu, podczas pierwszej' fazy epoki lodowcowej, do Chin Północno-Wschodnich i na Jawę. Tam znaleziono jego szczątki i nazwano je człowiekiem pekińskim

i jawajskim. Wyparło go z tych terenów pogorszenie się klimatu w okresaoh międzylodowcowych. Ten gatunek człowieka wymarł poza Afryką bezpotomnie. Został niejako zdławiony przez roz­przestrzeniające się lasy, być może już w pierwszym Wielkim okresie międzylodowcowym. Ocieplenie i zmienność klimatu przypieczęto­wały jego los.

Zupełnie podobnie potoczyły się losy neandertalczyka, drugiej formy ludzkiej, która opuściła Afrykę około 200000 lat temu. Wydaje się, że neandertalczyk nie doszedł tak daleko jak jego poprzednicy przed setkami tysięcy lat. Swoje rozprzestrzenianie się musiał on dostosowywać do wielkich zwierząt, stanowiących pod­stawę jego życia. Większy, silniejszy, a zwłaszcza wyposażony w o wiele bardziej wydajny mózg niż Homo erectus neandertalczyk przetrwał w ciągu około 180000 lat dwa wielkie zlodowacenia

i okresy międzylodowcowe. Być może, tego jeszcze nie wiadomo wystarczająco dokładnie, dlatego udało mu się przetrwać okresy międzylodowcowe, ponieważ zmiana klimatu nie była podczas nich tak drastyczna jak po zakończeniu ostatniego zlodowacenia. Jednak wiele wskazówek przemawia za tym, że koniec końców sam siebie

skazał on na zagładę przez swą myśliwską perfekcję, którą zniszczył zwierzynę łowną, pozbawiając się tym samym podstaw życia.

Dopiero trzecia próba opanowania świata rozpoczęta 70000 lat temu uwieńczona została sukcesem. Z Afryki wyszedł typ człowieka słabszy w porównaniu z neandertalczykiem, mało wyspecjalizowany, nie uzależniony od łowiectwa, lecz umiejący korzystać z o wiele większej bazy pokarmowej. Jego decydującą zaletą była umiejętność mówienia. Miał przez to przewagę nad neandertalczykiem zdolnym chyba tylko do wydawania gardłowych dźwięków lub prymitywnego jąkania, przewagę podobną do wyższości pszczoły miodnej z jej mową symboli (¡„taniec pszczół”) nad silniejszymi krewnymi ze świata pszczołowatyoh, którym w pojedynkę musiałaby ulec. Ko­munikacja spowodowała nieporównywalnie silniejsze więzi i współ­działanie, które — w przypadku człowieka — nigdy przedtem nie istniały. Tym samym położyła także fundamenty pod rozwój kultury

i tradycji. >

Gdy spróbujemy ogarnąć wzrokiem wszystkie elementy składa­jące się> na mozaikę uczłowieczenia, to spostrzeżemy w nich jakiś sens. Można je dopasowywać do siebie, albo każdy z osobna poddawać krytycznej weryfikacji. Dalsze badania pokażą, gdzie znajdują się słabe punkty i gdzie konieczne są uzupełnienia lub nowe układy elementów. Obraz, który zaczyna się wyłaniać, jest jeszcze bardzo niewyraźny. Jednak będzie on inspirował do dalszych pytań i dodatkowych odpowiedzi na pytania o nasze pochodzenie.

Co należałoby zrobić? Przed badaniami naukowymi pojawiają się nowe wyzwania, nowe punkty widzenia i coraz to nowe pytania. W tej chwili możemy tylko, świadomi granic naszej wiedzy, spojrzeć wstecz, podjąć jeszcze dodatkowo kilka problemów, które pozo­stawiliśmy nieco na uboczu i zapytać, jak pasują one do tego obrazu hominizacji.

Jedno pytanie nasuwało się chyba przy każdej okazji — pytanie

o przypadek, które od chwili odkrycia przypadkowych zmian dziedzicznych jako surowca ewolucyjnego postępu, ciągle się poja­wiało i stanowiło przedmiot gorących dyskusji. Czy uczłowieczenie było łańcuchem przypadków?

Jeśli zrobimy przegląd poszczególnych etapów, to chyba nie tak łatwo zadowoli nas wyjaśnienie, że wszystko było przypadkiem. Tego typu niewiarygodne nagromadzenie przypadków byłoby

aa

rzeczywiście „niewiarygodne”. Lecz innej możliwości w żadnym razie nie stanowi przeznaczenie. Również i to jasno wynika z procesu uczłowieczenia. Przebiegał on zbyt często okrężną drogą, zbyt wiele razy utykał bezpowrotnie w ślepych bocznych zaułkach i dlatego przeznaczenie w odniesieniu do drogi człowieka byłoby tak samo „niewiarygodne”, jak nakładanie się na siebie kolejnych przypad­ków. Dlatego cofnęliśmy się aż w tak daleką przeszłość! Tylko dzięki nawiązywaniu do procesów, które rozegrały się aż w trzecio­rzędzie i cały czas wywierały wpływ na drogę naczelnych jeszcze na długo przed pojawieniem się człowieka jako rodzaju, zrozumiały staje się rozwój ludzkiego organizmu. Nie przebiegał on linearnie,

o czym świadczą kopalne znaleziska. Również nie dokonywał się w ten sposób, że stopniowo wykształcały się wszystkie typowo ludzkie cechy. Nie był to też postęp szerokim frontem, lecz taki, w którym zmiana w jednej dziedzinie pociągała za sobą zmiany w innych miejscach organizmu i w innych narządach. Człowiek na pewno nie zszedł „z drzewa” w tym sensie, że poruszające się w zwisie szympansy lub goryle będące naszymi najbliższymi krew­nymi reprezentują prymitywniejszy stan rozwoju w naszym drzewie genealogicznym. Stanowią one raczej wynik rozwoju równoległego, który wziął swój początek od wspólnego nam przodka i doprowadził do przystosowania się do warunków leśnych, podczas gdy człowiek pozostał na sawannie i bardziej przystosował się do panującej na niej warunków życia.

Tak dalekie sięganie wstecz wyjaśnia również, dlaczego na przykład nie hieny dokonały wielkiego kroku naprzód w drzewie genalogicznym życia, choć podobnie jak człowiek żywią się padliną. Brak im było tak stosunkowo prostych warunków wstępnych, które były właściwe naczelnym, jakimi są chwytne ręce. Tym samym — nieświadomie wyrażamy to bardzo trafnie w języku potocznym — naczelne potrafiły „uchwycić” otoczenie i świat. Nie da się tego zrobić łapami hieny.

Należy także uwzględnić, że najważniejszą rolę w przypadku drapieżnego typu ssaków odgrywa sfera zapachów, podczas gdy wykorzystywanie wrażeń optycznych jest stosunkowo mało istotne. Dotyczy to zarówno szakali, jak i hien lub lwów. Gdy uczłowiecza­jąca się istota stanęła na dwóch nogach i „ogarnęła wzrokiem” świat, nie dysponowała ani wrażliwym narządem powonienia

ostrzegającym przed nieprzyjemnymi niespodziankami, ani bardzo czułym słuchem. Prawie wszystko» co stanowiło warunek prze­trwania, musiała czerpać z wrażeń i obrazów dostarczanych jej przez oczy. Człowiek był i pozostał „wzrokowcem”, przekazującym zdecydowanie większą część swej późniejszej działalności kulturowej za pomocą rysunków, malowideł i pisma. Nigdy nie „zrozumiemy” świata zapachów dostępnego psim nosom, natomiast łatwiej nam wyobrazić sobie „świat dźwięków” nietoperzy, ponieważ prze­twarzamy go niejako na obraz wizualny. Tych podstawowych właściwości wyposażenia biologicznego nie da się ominąć ani wykluczyć drogą dyskusji. W ewolucji człowieka wytyczyły one drogi na długo przed rozwojem mózgu.

Spojrzenie w dal było więc i jest jedną z podstawowych przesłanek orientowania się człowieka w środowisku. I w tym także wyraża się jego pochodzenie z sawanny. Ale dlaczego była to akurat sawanna, w Afryce Wschodniej, a nie np. odpowiednia przestrzeń życiowa w Ameryce Południowej lub na granicy tropików Azji Wschodniej? Przecież tam również istniały odpowiednie warunki środowiska naturalnego! A może jednak nie? Afryka Wschodnia jest jedyna w swoim rodzaju, ponieważ właśnie na jej rozległych obszarach znajduje się część systemu pęknięć obiegającego całą kulę ziemską, z których w pewnych okresach geologicznych wydobywają się na powierzchnię Ziemi świeże składniki mineralne. Wulkany w otoczeniu tego rowu tektonicznego wyrzuciły ogromne ilości żyznego popiołu, a potężne rzeki lawy pokryły znaczne tereny, zwietrzały, dostarczając przy tym ponownie składników odżywczych, których brak w innych strefach tropikalnych, bowiem na żadnym innym kontynencie nie ma takiej sytuacji.

Zgodnie z najnowszymi badaniami naczelne w południowo­amerykańskiej puszczy tropikalnej mogą zdobyć dla siebie jedynie tyle składników odżywczych, ile wystarczy do osiągnięcia najwyżej 6 kilogramów masy ciała. Gdyby były cięższe, zdobycz w postaci upolowanych owadów nie wystarczyłaby im do pokrycia zapo­trzebowania na białko. Tylko roślinożerne wyjce są nieco większe, daleko im jednak do wielkości afrykańskich naczelnych. Największe wśród nich to goryle w górskich lasach na skraju afrykańskiego rowu tektonicznego, gdzie nie tylko wegetacja jest obfita, ale także

i wartość odżywcza roślin jest stosunkowo wysoka, szczególnie

zawartość fosforu. Nawet nizinna dżungla w Kotlinie Konga charakteryzuje się lepszym stopniem zaopatrzenia w składniki odżywcze pochodzenia roślinnego niż odpowiednie lasy w Ameryce Południowej.

Istnieją więc bez wątpienia ścisłe związki między zaopatrzeniem w składniki odżywcze i rozwojem naczelnych. Ale czy musi się to odnosić także koniecznie do człowieka? Czy nie mogło być tak, że człowiek w związku z wysokim stopniem niezależności od warunków życia w przyrodzie wyrównał panujące w wielu miejscach braki, po prostu stosując swoje szczególne umiejętności i inteligencję? Spoj­rzenie na współczesne rozprzestrzenienie człowieka i gęstość zalud­nienia dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Ludzie tłoczą się tam, gdzie góry bądź wulkany stanowią warunek gleb obfitych w skład­niki odżywcze lub tam, gdzie epoka lodowcowa pozostawiła wielkie ilości nawianego lessu. Również doliny rzek są —jako przedłużenie gór — głównymi miejscami zasiedlanymi przez ludzi i tak to zostało po dziś dzień. Przedłużeniem gór są one dlatego, ponieważ nanosy rzeczne zawierają żyzne, zwietrzałe składniki skał. Rozległe równiny są o wiele rzadziej zasiedlone niż doliny rzek, które aż po czasy historyczne były pierwszymi obszarami w ogóle zasiedlanymi przez człowieka.

Jeśli spojrzymy na historię rozprzestrzeniania się człowieka z tego punktu widzenia, to stanie się jasne, dlaczego zimne, niegościnne wysoczyzny południowoamerykańskich Andów i Ame­ryki Środkowej były tymi obszarami, na których rozwinęła się wysoka kultura i które były bardzo gęsto zasiedlone przez człowieka, natomiast nic takiego się nie stało na ciepłych, znakomicie zaopat­rzonych w wodę nizinach Amazonii. Andy zostały sfałdowane przez dryfującą na zachód Amerykę Południową, przy czym powstało wiele wulkanów, tworzących skały obfitujące w składniki mineralne. Największa część doliny Amazonii wykazuje natomiast bardzo ubogie w składniki odżywcze gleby, należące do najsłabszych na świecie.

Jeszcze bardziej widoczna staje się ta różnica w zaopatrzeniu w składniki mineralne, gdy przeciwstawimy rzadko zasiedlone Borneo lub Sumatrę z indonezyjskiego świata wysp ekstremalnie gęsto zasiedlonej Jawie. Jawa jest wyspą wulkaniczną o glebach bogatych w składniki mineralne, podczas gdy Borneo i Sumatra na przeważającej części swej powierzchni posiadają gleby ubogie w składniki odżywcze.

Oprócz Chin z ich glebami lessowymi i żyznymi dolinami wielkich rzek drugim najgęściej zaludnionym obszarem na świecie są Indie. Mimo niepewnego klimatu monsunowego subkontynent ten od tysiącleci jest siedzibą ogromnych mas ludzkich. Żyzne namuły rzeczne wzdłuż rzek wypływających z Himalajów z jednej strony oraz uwolnione w wyniku wietrzenia składniki odżywcze wulkanicznych pokryw na płaskowyżu Dekanu w Indiach Środ­kowych dostarczają bazy pokarmowej dla niezmiennie gęstego zaludnienia. Również nosząca znamiona epoki lodowcowej charak­teryzująca się „młodymi” glebami Europa oraz obrzeża pokrywy lodowej w Ameryce Północnej, na przykład wokół Wielkich Jezior, stanowią takie ośrodki intensywnego zasiedlania przez człowieka. W ten sposób nawet obecne rozmieszczenie ludzi na świecie wykazuje ścisłe powiązanie z glebami i ich składnikami odżywczymi. Wprowadzenie nawozów sztucznych było największą „rewolucją” od chwili wynalezienia rolnictwa. Jest rzeczą charakterystyczną, że w wielu określeniach związanych z uprawą ziemi używamy tego samego słowa, co przy tworzeniu trwałych dzieł człowieka, miano­wicie „kultura”.

Kultura stała się nową siłą napędową ewolucji człowieka, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Wynikła ona z opanowania stosunków produkcji i w tak zasadniczy sposób związana jest z biologicznym wyposażeniem człowieka, że wypieranie się tych korzeni i upatrywanie w kulturze czegoś zupełnie samoistnego

i nowego, może wynikać jedynie z beznadziejnej pychy. Przypo­mnienie pochodzenia człowieka nie stanowi w związku z tym pomniejszania osiągnięć jego kultury, lecz wyjaśnienie koniecznych podstaw, na których opiera się jej gmach. Człowiek to nie tylko istota kulturalna, lecz również wynik naturalnej ewolucji — procesu, który w ciągu milionów lat, odpowiadając na kolejne wyzwania przyrody uczynił istotę człekopodobną — człowiekiem.

Ten proces ewolucji nie opiera się ani na splocie przypadków

i przypadkowych okoliczności, ani na przeznaczeniu. Stary spór o pochodzenie człowieka toczył się na źle wybranych frontach. Im lepiej poznajemy przebieg historii, naszego rodzaju, tym lepiej rozumiemy nasze specyficzne cechy i problemy. I tym wyraźniej musimy sobie uświadomić, jak ścisłe więzy łączą nas z przyrodą, z której się wywodzimy i której częścią pozostaliśmy. Fakt, że obecnie lepiej niż kiedykolwiek rozumiemy nasze pochodzenie, zmusza nas do odpowiedzialnego działania nie tylko wobec wszys­tkich ludzi, lecz także wobec przyrody. Może właśnie dlatego popadliśmy w tak głęboki kryzys ekologiczny, ponieważ zbyt wielu ludzi nie zwracało uwagi na swoje pochodzenie, uznając, że stoją ponad naturą. Nie stajemy się lepsi, gdy wypieramy się naszego pochodzenia i nie gorsi, gdy je znamy. Ale być może łatwiej nam będzie zrozumieć siebie samych, gdy uwzględnimy warunki, w któ­rych powstaliśmy — my ludzie.

POSŁOWIE I PODZIĘKOWANIA

Przed dwunastoma laty stałem w wąwozie 01duvai w Tanzanii, który odsłonił więcej świadectw rodowodu człowieka niż wszystkie inne miejsca na świecie. Wówczas po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: dlaczego akurat tam?

W wielu rozmowach z kolegami, które dane mi było prowadzić w następnych latach, dojrzewała we mnie myśl, że elementy składające się na obraz naszej wiedzy o początkach istoty ludzkiej powinny zostać ułożone w zupełnie nowy sposób. W międzyczasie wiedza ta wzbogaciła się o wiele nowych faktów. Przeważnie pasowały one zaskakująco dobrze do znanego obrazu, trudno było jednak dokonać takiego ich wyboru, by rysujący się nowy obraz nabrał ostrości, nie stając się przy tym trudniejszym do zrozumienia.

Decyzje, które w tym celu musiałem podjąć, na pewno nie zawsze spotkają się z aprobatą kolegów po fachu i innych specjalis­tów. Usprawiedliwiony jest zarzut, że upraszczam. Nie da się również wykluczyć mylnych interpretacji i błędów; zweryfikuje je szybki postęp wiedzy.

Zestaw literatury pokazuje, jak niezwykły jest postęp badań nad historią powstania człowieka. Wiele publikacji pochodzi z ostatnich lat, a do nich na bieżąco dołączają wciąż nowe. Dlatego niemożliwe jest przedstawienie „wyniku końcowego”. Książka może stanowić jedynie podsumowanie dotychczasowych wiadomości, dających wgląd w proces uczłowieczenia. Podjęta tutaj próba powiązania historii Ziemi, biologu ewolucyjnej, ekologii i paleontologii przypo-

^88 yfl

mina scenę, na której nieskończenie różnorodne i długotrwałe zmiany z okresu minionych milionów lat przedstawione są w po­szczególnych aktach w formie skondensowanej, ograniczonej do spraw najbardziej istotnych. Oby nie zostały mylnie zrozumiane.

Spośród tych licznych osób, które miały wpływ na „ewolucję” tej książki, chciałbym wymienić kilka, ponieważ nie tylko służyły mi niezbędną fachową pomocą, lecz zatroszczyły się również o to, by zbyt naukowy charakter mojego wywodu nie przyniósł uszczer­bku czytelności przedstawionego tekstu.

Szczególnie chciałbym podziękować Ernstowi Josefowi Fitt- kauowi, Jurgenowi Hafferowi oraz mojej żonie, pani Helgardzie Reichholf-Riehm za dokładne, krytyczne przejrzenie pierwszej wersji książki. Joachim Soyka zachęcił mnie do podjęcia tematu w formie ogólnie zrozumiałej. Długie rozmowy na ten temat były ważnym warunkiem powstania tej książki. Gorące słowa podziękowania należą się pani Ulrike Buergel-Goodwin, lektorce tego tekstu.

Moja rodzina wykazała bezgraniczną cierpliwość. Dziękuję Jej za nią.

Luty 1990

Josef H. Reichholf


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Człowiek Krótki rodowód człowieka
biologia rodowód człowieka
Człowiek, Krótki rodowód człowieka
Krótki rodowód człowieka
NOTATKI rodowód człowieka
Mothman zagadka człowieka ćmy
CZŁOWIEKA RODOWÓD I DNA
Wykład 1, WPŁYW ŻYWIENIA NA ZDROWIE W RÓŻNYCH ETAPACH ŻYCIA CZŁOWIEKA
FIZJOLOGIA UKŁADU ODDECHOWEGO CZŁOWIEKA PREZENTACJE 2
CZLOWIEK I CHOROBA – PODSTAWOWE REAKCJE NA
POZNAWCZA KONCEPCJA CZŁOWIEKA 2
1 zagadki wiosenne
Prawdopodobienstwo rodowodow
Rodowody, dziedziczenie, imprinting
agresja a koncepcje psychologiczne czlowieka
03 RYTMY BIOLOGICZNE CZŁOWIEKAid 4197 ppt
Wzajemne wpływy między człowiekiem4(1)
Najdawniejsze dzieje człowieka
człowiek

więcej podobnych podstron