Anderson Sherwood MIASTECZKO WINESBURG OBRAZKI Z ŻYCIA W STANIE OHIO


SHĘRWOOD ANDERSON

MIASTECZKO WINESBURG

obrazki Z ŻYCIA W STANIE OHIO

KSIĘGA DZIWACTW

Nasz pisarz, starzec

o siwym wąsie, miał kło­pot ze swoim łóżkiem. Chciał mieć widok na drzewa, kiedy się rano obudzi, a okno w jego pokoju znajdowało się wysoko od podłogi. Przy­szedł więc stolarz, aby sprawie zaradzić i dosto­sować łóżko do poziomu okna.

Zrobił się z tego nie lada rwetes. Stolarz, we­teran Wojny Domowej, przyszedł do pokoju pi­sarza i usiadł, żeby omó­wić sprawę podium, na którym łóżko powinno stanąć. Pisarz miał tro­chę cygar pod ręką i sto­larz sobie zapalił.

Przez pewien czas roz­mawiali o łóżku, a po-

tem -o innych sprawach. Weteran zaczął wspomi­nać wojnę; w istocie pisarz sam na ten temat go naprowadził. Jako jeniec wojenny stolarz prze­siedział się niegdyś w lochach w Andersonville i stracił 'brata. Ów brat umarł'% głodu; ilekroć stolarz o tym wspomniał, ,zaraz zbierało mu się na płacz. Miał siwe wąsy, tak jak i stary pisarz, i kiedy płakał, krzywił wargi i strzygł wąsami. Płaczący staruszek z cygarem w ustach robił za­bawne wrażenie. Własny projekt ustawienia łóżka wywietrzał pisarzowi z głowy i potem sto­larz zmajstrował wszystko na swój sposób, a pan pisarz z sześćdziesiątką na karku musiał się na noc gramolić do. łóżka po krześle.

W pościeli przewracał się na bok i leżał cał­kiem bez ruchu. Całe lata przejmował się swoim sercem. Palił za wiele i- serce mu dokuczało. Niegdyś przyszło mu na myśl, że w pewnej chwili umrze niespodziewanie, i zawsze, jak się położył do łóżka, o tym sobie dumał. Nie czuł wcale strachu. Odnosił w istocie całkiem szcze­gólne wrażenie, które niełatwo da się wytłuma­czyć. Właśnie wtedy, w łóżku, stawał się bar­dziej żywotny niż kiedykolwiek indziej. Leżał sobie zupełnie bez ruchu, ciało miał stare i licha warte, a jednak siedziało w nim coś młodego. Ot, jak w brzemiennej niewieście, tylko że nie dzie­cko, ale cały młodzieniec. Nie, nie młodzieniec, lecz dziewczyna, młoda i w kolczudze, zupełnie jak rycerz. Nie ma sensu, jak widzicie, pokazy­wać, co tam w starym pisarzu siedziało, kiedy spoczywał na wysokim łóżku i słuchał, jak mu serce łopocze. Trzeba si^ dobrać do tego, o czym

sam pisarz, czy to-to młode w pisarzu — my­ślało.

Stary pisarz, jak wszyscy ludzie na świecie, nagromadził w ciągu długiego żywota całe masy pojęć pod czaszką. Był niegdyś całkiem przy­stojny i sporo kobiet w nim się kochało. Poza tym, rzecz jasna, znał ludzi, wielu ludzi, tak ja­koś osobiście i bezpośrednio, zupełnie inaczej niż my ich znamy. Przynajmniej tak mu się wyda­wało i ta myśl sprawiała mu przyjemność. Cze­muż mamy się kłócić ze staruszkiem o jego myśli?

W łóżku pisarz miał sen, który nie był snem. Kiedy już drzemał, ale jeszcze nie spał, zaczęły mu się jawić przed oczyma postacie. Wyobrażał sobie, że to-to młode, co w nim siedzi, wypro­wadza mu przed oczy całą ich procesję.

Widzicie, cały dowcip kryje się właśnie w tych postaciach, które wędrowały przed oczyma pi­sarza. Były to same dziwadła. Wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety, jakich kiedykolwiek pisarz znał, cudacznie się poodimieniali.

Nie każde z tych dziwadeł było straszne. Nie­które — zabawne, niektóre wprost piękne, a jed­no — kobieta całkiem zniekształcona — boleśnie dotknęło staruszka swoją dziwacznością. Gdy przeszła, zakwilił jak maleńki psiak. Wchodząc do pokoju moglibyście pomyśleć, że staruszek ma nieprzyjemne sny alibo cierpi na niestraw­ność.

Przez godzinę procesja dziwadeł ciągnęła przed oczami starca, a potem — chociaż ciężko mu to przyszło — wygramolił się z łóżka i za­

czął pisać. Któryś z tych dziwolągów zrobił na nim takie wrażenie, że musiał je opowiedzieć.

Przy biurku stary pisarz pracował całą godzi­nę. W końcu stworzył dzieło, które nazwał „Księgą Dziwactw”. Nigdy jej nie opublikował, ale ja sam raz ją przeglądałem i wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Książka miała jedną myśl przewodnią, bardzo dziwną, którą dobrze sobie zapamiętałem. Mając ją na uwadze potra­fiłem zrozumieć wielu ludzi i wiele spraw, ja­kich przedtem zupełnie nie mogłem pojąć. Myśl była skomplikowana, ale w prosty sposób można by ją oddać mniej więcej tak:

Otóż na początku, kiedy świat był jeszcze mło-- dy, istniało całe mnóstwo myśli, lecz nie istniała ani jedna prawda. Człowiek dopiero sarn je stworzył i na każdą prawdę złożyło się mnóstwo nieuchwytnych myśli. Cały świat zaroił się od prawd i wszystkie były piękne.

Staruszek wyliczył setki prawd w swoim' dziele. Nie próbuję nawet powiedzieć wam

0 wszystkich. Była tam prawda o dziewictwie,

1 prawda o namiętności, prawda o bogactwie i prawda o ubóstwie, o zapobiegliwości i mar­notrawstwie, o lekkomyślności i wyrzeczeniu. Setki i setki prawd i wszystkie były piękne,

A potem nadeszli ludzie. Każdy, jak się tylko pojawił, chwytał sobie jedną z prawd, a silniej­si łapali ich z tuzin.

I właśnie prawdy zrobiły z ludzi dziwolągi. Staruszek miał w tej kwestii solidnie opracowa­ną teorię. Stawiał tezę, że z chwilą kiedy czło­wiek zabierał jedną z prawd dla siebie, nazywał

ją swoją prawdą i starał się nią żyć, zamieniał się sam w dziwadło, a prawdę swoją — w fałsz.

Sami możecie sobie wyobrazić, jak to staru­szek, który całe życie obracał piórem i słów miał ponad miarę, napisałby setki stron w tej właśnie materii. Temat tak by mu się rozrósł w głowie, aż groziłoby mu niebezpieczeństwo, że sam zo­stanie dziwolągiem. Nie został — jak przypusz­czam — z tej samej przyczyny, dla której nigdy nie opublikował swego dzieła. To-to młode właśnie, co w nim siedziało, uratowało sta­ruszka.

Starego stolarza natomiast, który przysposa­biał pisarzowi łóżko, wspomniałem tylko dlate­go, ponieważ on, jak wielu,tak zwanych całkiem prostych ludzi, stał* się najbliższy temu, co zro­zumiałe i ukochane — ze wszystkich dziwactw w książce pisarza.

RĘCE

Po zrujnowanej na po­ły werandzie drewniane­go domku, u krawędzi wąwozu za miasteczkiem Winesburg, Ohio, prze­chadzał się nerwowo tam i z powrotem zażyw­ny stary człowieczek.

Wskroś długiego pola, co zasiane koniczyną wyda­ło tylko gęsty plon żół­tych chwastów gorczycy, otwierał się przed nim widok na bity gościniec, którym przejeżdżał wóz pełen wracających z pól „truskawkarzy“. Całe to bractwo, chłopcy i dziewczęta, zanosiło się śmiechem i pokrzykiwało. Z wozu zeskoczył chłopak w niebieskiej koszuli i próbował po­ciągnąć za sobą dziewczynę, która darła się wniebogłosy. Wzbity na drodze stopami chłop­ca obłok kurzu pożeglował przez tarczę gi­nącego słońca. Długim polem nadleciał cien­

i

131

K

ki, dziewczęcy głos. „Hej, wy, Skrzydlaty Biddlebaum, uczeszcie się, bo wam czupry­na spada na oczy“ nakazywał ów głos człowiekowi, który był łysy i którego nerwowe małe ręce uwijały się nad nagim białym czołem., zupełnie jakby się chciały uporać z masą splą­tanych kędziorów.

Skrzydlaty Biddlebaum, raz na zawsze wy­straszony i osaczony przez upiorną sforę wątpli­wości, nie poczuwał się do żadnej roli w życiu miasteczka, w którym spędził dwadzieścia lat. Na cały Winesburg zbliżył się do niego tylko jeden człowiek — syn Toma Willarda, właści­ciela hotelu, Jerzy Willard, z którym Skrzydlaty nawiązał coś na kształt przyjaźni. Jerzy praco­wał w „Orle Winesburga” jako reporter i nieraz wieczorami chadzał gościńcem do domu Biddle- bauma. Przemierzając tak tam i z powrotem werandę i trzepocząc nerwowo rakami, staru­szek spodziewał się, że Willard nadejdzie, by spędzić z nim wieczór. Skoro tylko znikł wóz z „truskawkarzami”, ruszył polem przez wybu­jałe zielsko gorczycy i wspiąwszy się na po­przeczkę ogrodzenia spozierał niespokojnie na drogę ku miastu. Przez chwilę stał tak, pociera­jąc ręce i wodząc oczami po drodze, aż nagle zdjęty strachem czmychnął do domu, żeby znów podjąć wędrówkę po werandzie.

W obecności Willarda Biddlebaum, który od lat dwudziestu uchodził w oczach całego mia­steczka za postać tajemniczą, stawał się mniej bojaźliwy i jego mroczna osobowość, zatopiona w morzu wątpliwości, wynurzała się na świat.

Z młodym reporterem u boku wypuszczał się śmiało w biały dzień na Main Street albo wiel­kimi krokami przemierzał rozklekotaną werandę gadając w podnieceniu. Głos niski i drżący zmieniał mu się na ostry i donośny. Zgarbiona postać prężniała. Jakoś tak się wijąc, jak ryba na powrót ciśnięta w strumień, milczek Bid- diebaum zaczynał mówić usiłując wyrazić sło­wem te myśli, które umysł w sobie nagromadził przez długie lata milczenia.

Skrzydlaty wiele mówił swoimi rękami. Smukłe, wyraziste palce, wiecznie ruchliwe, wiecznie pragnące ukryć się w kieszeniach albo Za plecami, wysuwały się naprzód i jak pręty tłoków puszczały w ruch cały mechanizm eks­presji.

Opowieść o Skrzydlatym to opowieść o rę­kach. Ich nieustannej żywotności,, przypomina­jącej trzepot skrzydeł uwięzionego ptaka, za­wdzięczał Biddlebaum swój przydomek. Postarał się o to jakiś zapoznany domorosły poeta. Ręce te przejmowały trwogą samego ich właściciela. Najchętniej nigdy by ich nie pokazywał i ze zdu­mieniem spoglądał na spokojną bez wyrazu ręce innych luidzi, gdy pracowali obok niego w polu albo powożąc sennym zaprzęgiem jechali przez polne drogi.

Rozmawiając z Jerzym Willardem Biddlebaum zaciskał pięści i bił nimi w stół albo w ściany swojego domku. Dodawało mu to otuchy. Jeśli napadła go chęć do gadania, kiedy właśnie szli obaj pojem, rozglądał się za jakimś pniakiem

albo deską u ogrodzenia i młócąc pracowicie pięściami mówił z odzyskaną swobodą.

Opowieść o rękach Biddlebauma warta jest księgi sama w sobie. Wdzięcznie podana mogła­by odsłonić wiele dziwnych | ; pięknych cech w ludziach niepozornych. Robota to dla poety. W Winesburgu ręce te zwróciły na siebie uwagę tylko przez swoją ruchliwość. Nimi to Skrzy­dlaty Biddlebaum zebrał aż sto czterdzieści kwart truskawek w ciągu jednego dnia. One to stały się jego odznaką, źródłem sławy. One też udziwaczniły i tak dziwaczną i zagadkową in­dywidualność. Winesburg szczycił się rękami Biddlebauma w tym samym sensie, co nową ka­mienicą bankiera White’a czy kasztanowatym ogierem Wesley a Moyera, zwanym Tony Tip, który wygrał bieg na jesiennych wyścigach w Cleveland.

Jeśli chodzi o Jerzego Willarda, to już nieraz chciał zapytać o ręce. Chwilami ogarniała go wprost nieodparta ciekawość. Czuł, że nie bez przyczyny ręce te są tak dziwnie ruchliwe i tak skłonne do pozostawania w ukryciu; tylko ro­snący szacunek dla Biddlebauma powstrzymy­wał go, by nie wyrwać się z pytaniami, które mu nieraz siedziały w głowie.

Pewnego razu już, już miał się zapytać. Wy­brali się na przechadzkę w pola letnim popołud­niem i przystanęli właśnie, by usiąść na poro­słym trawą wzgórku. Biddlebaum całe popołud­nie gadał jak natchniony. Zatrzymał się u ogro­dzenia i kując niczym olbrzymi dzięcioł w górną deskę, krzyczał na Willarda, tępił

w nim skłonność do nadmiernego» ulegania wpływom innych. — Sam siebie wykańczasz — wołał. Masz naturę samotnika i marzyciela, a boisz się marzeń. Chciałbyś niczym się nie róż­nić od tych tam z miasteczka. Słyszysz, jak ga­dają, i starasz się ich naśladować.

Na porosłym trawą wzgórku Biddlebaum raz jeszcze spróbował udowodnić niezbicie swoje racje. Głos miał teraz łagodny i pamiętliwy i z westchnieniem zadowolenia puścił się na długą chaotyczną gawędę; mówił jak człowiek zatopiony w marzeniu.

Z marzeń tych Biddlebaum wywiódł piękny obraz przed oczy Willarda. Ludzie na nim żyli znów w jakichś sielankowych złotych czasach. Wśród szerokiej zielonej przestrzeni wędrowali młodzieńcy pięknie zbudowani, jedni pieszo, inni konno. Schodzili się tłumnie, by spocząć u stóp starca, .który zasiadł pod drzewem w maleńkim gaju i przemawiał do zgromadzo­nych.

Biddlebauma zupełnie poniosło natchnienie. Raz wreszcie zapomniał o rakach. Wysunęły się wolno naprzód i legły na ramionach Willarda. Jakiś ton nowy i śmiały nawiedził mówiący wciąż głos. — Koniecznie staraj się zapomnieć

o wszystkim, czego się nauczyłeś — mówił sta­ruszek. Ty musisz zacząć marzyć. Od tej chwili musisz mieć uszy zamknięte na wrzawę ludzkich głosów.

Przerwawszy Biddlebaum patrzył długo i po­ważnie na Jerzego Willarda. Oczy mu płonęły. Wyciągnął znów ręce, by dotknąć pieszczotliwie

I ! I N

chłopca i magle błysk zgrozy przemknął mu przez twarz.

Kurczowym ruchem Biddlebaum zerwał się na nogi i wepchnął głęboko ręce w kieszenie spodni. W oczach miał łźy. Czas mi wracać do domu. Nie mogę więcej z tobą rozmawiać — powiedział nerwowo.

Nie obejrzawszy się ni razu staruszek pomknął w dół pagórka i dalej przez łąkę, a Jerzy Wil- lard 2imieszany i wystraszony,został sam na po­rosłym trawą wzniesieniu. Chłopiec zadrżał ze strachu, wstał i poszedł drogą w stronę mia­steczka. „Nie będę go pytał o ręce — pomyślał na wspomnienie pełnych zgrozy oczu starusz­ka. Coś tu jest nie w porządku, ale nie chcę wiedzieć co. Muisi coś być w tych rękach, że tak się mnie i każdego boi.”

I miał Jerzy Willard rację. Przypatrzmy się pokrótce tej historii o rękach. Być moap nasze

o nich opowiadanie natchnie poetę i poeta wy­wiedzie z uikrycia cudowną opowieść o wielkiej potędze, którą ręce tylko zwiastowały jak cho­rągiewki swoim trzepotem.

W młodości Skrzydlaty Biddlebaum był nau­czycielem w jakimś miasteczku w Pensylwanii. W owym czasie nie występował pod mianem Skrzydlatego Biddlebauma, lecz nosił mniej wymowne nazwisko: Adolf Myers. Chłopcy w szkole przepadali za nim.

Sama natura przeznaczyła Adolfa Myersa na wychowawcę młodzieży. Należał do tych rzad­kich, mało rozumianych ludzi, którzy sprawują Władzę siłą tak delikatną, że uchodzi ona za

wdzięczną słalbość. W uczuciach, jakie żywią dla chłopców poddanych swojej pieczy, ludzie ci wytrzymują porównanie z tym subtelniejszym rodzajem kobiet w ich miłości do mężczyzn.

A jednak jest to tylfco niezdarnie powiedziane. Trzeba by tu poety. Z chłopcami ze swojej szkoły Adolf Myers przechadzał się wieczorem albo gawędząc do zmierzchu siadywał na stop­niach przed szkołą, zatopiony w marzeniach. To tu, to tam wędrowały jego ręce, klepiąc piesz­czotliwie chłopców po plecach, muskając roz­czochrane głowy. Gdy mówił, głos jego brzmiał łagodnie i śpiewnie. W tym też była pieszczota. Na swój sposólb ten głos i te ręce, ich wędrówka po plecach i po czuprynach służyła w jakiejś mierze zamiarom wychowawcy, by w młodych umysłach zaszczepić marzenie. Wyrażał bowiem siebie pieszczotą swoich palców. Należał do tych ludzi, w których owa moc, co stwarza życie, jest rozczłonkowana, nie zespolona w jedno. Pod pieszczotą jego rąk ustępowała z chłopięcych umysłów niepewność i niewiara — i oni też za­czynali marzyć.

No i tragedia. Matołkowaty uczniak rozkochał się w młodym wychowawcy. W łóżku nocą wy­myślał niestworzone rzeczy, a nazajutrz puszczał w obieg swoje fantazje jako fakty. Z jego rozpa- sanych ust padały niezwykłe, wstrętne oskarże­nia. Zatrzęsło się od nich całe miasteczko. Skry­te, mgliste podejrzenia, jakie ludzie żywili wo­bec Myersa, nabrały mocy.

Tragedia nie kazała długo na siebie czekać. Drżących chłopców wyciągano z łóżek i brano

na spytki. *— On mnie obejmował HjW przyznał się jeden. — Zapuszczał mi zawisze palce we włosy —- przyznał się druigi.

Pewnego popołudnia człowiek z miasteczka, Henry Bradford, właściciel baru, przyszedł pod szkołę. Wywołał Adolfa Myensa na dziedziniec szkolny i zaczął go okładać pięściami. Kiedy je­go twarde knykcie -uderzały w przestraszoną twarz nauczyciela, ogarniał go gniew coraz straszliwszy. Dzieciaki wrzeszcząc z przerażenia latały w popłochu jak wyburzone owady, -3- Ja cię nauczę pchać się z rakami do mojego chłopa- ka^ ty świntuchu — ryczał właściciel baru i, znu­żony biciem nauczyciela, kopiąc gnał go po dzie­dzińcu.

Adolfa Myersa z miasteczka w Pensylwanii przepędzono nocą. Przyszło ich dwunastu z la­tarniami pod dom, w którym mieszkał samotnie; kazali ubierać się i wychodzić. ODeiszcz padał i je­den z nich trzymał powróz w garści. Mieli za­miar powiesić nauczyciela, ale posftać miał tak niepozorną, bladą i godną politowania, że coś ich wzięło za serce i pozwolili mu uiciec. Kiedy sko­czył w mrok, pożałowali swo jej słabości i zaczęli go gonić, sypnęły się przekleństwa, pałki i buły błota w tę positać, co (krzycząc pomykała coraz prędzej, prędzej w ciemność.

Od dwudziestu lat Adolf Myers żył samotnie w Winesburgu. Miał zaledwie ' czterdziestkę, a wyglądał na sześćdziesiąt pięć. Nazwisko Bid- dlebaum zapożyczył sobie ze skrzyni, którą wi­dział na stacji przeładunkowej podczas swej ucieczki w jakimś miasteczku we wschodnim

Ohio. W Winesburgu miał ciotkę, staruszkę z czarnymi zębami, która hodowała kurczaki, i mieszkał z nią, póki ¡nie umarła. Przygoda w Pensylwanii wpędziła go na rok do łóżka, po wyzdrowieniu wynajmował się do pracy w po­lu, stąpał ibojaźliwie i starał się ukrywać ręce. Choć nie rozumiał, co się stało, czuł, że na nie spada wina. Od nowa ojcowie chłopców rozpra­wiali o rękach. -^Trzymaj ręce przy sobie — ryczał właściciel baru i ciskał się wściekle po dziedzińcu szkolnym.

Po werandzie swojego domku nad wąwozem Skrzydlaty Biddlebaum chodził wciąż tam i z powrotem, aż słońce zaszło i gościniec za po­lem zginął w szarych mgłach. Wszedł do domu, żeby ukróć sobie parę 'kromek chleba i posmaro­wać miodem. Kiedy zamilkł wreszcie turkot wie­czornego pociągu, co. zabierał ekspresem wago­ny z dziennym zbiorem truskawek, i powróciła cisza letniej nocy, wyszedł znów na spacer po werandzie. W mroku nie mógł dojrzeć swoich rąk i ręce stały się spokojne. I choć wciąż tęsiknił za obecnością chłopca, dzięki 'któremu mógł wy­razić swoje umiłowanie człowieczeństwa, tęsk­nota ta na powrót stopiła się w jedno z samot­nością i z oczekiwaniem. Zapaliwszy lampę Skrzydlaty Biddlebaum pozmywał parę naczyń po swoim skromnym posiłku i rozłożywszy skła­dane łóżko u drzwi wiodących na werandę, przy­gotowywał się do snu. Trochę zbłąkanych okru­chów białego chleba leżało na czysto umytej podłodze przy stole; postawiwszy lampę na ni­skim stołku zaczął je zbiferać i niebywale szybko

wkładać do ust kruszynę za kruszyną. W gęstej plamie światła u stołu ta klęcząca postać przy­pominała kapłana odprawiającego jakieś nabo­żeństwo w swoim, obrządku. Nerwowe, wyrazi­ste palce, 'błyskające w świetle tu i tam, można by wziąć łatwo za palce dewota, jak mkną przez zdrowaśki różańca.

PIGUŁKI Z PAPIERU

Stary człowiek z białą brodą, potężnym noseiń i takimiż rękoma. Na dłu­go przedtem, zanim go poznamy, był lekarzem i powoził zmordowaną si­wą szkapą przez ulice Winesburga, od domu do domu. Później ożenił się z dziewczyną, która mia­ła pieniądze. Odziedzi­czyła po ojcu wielką, żyzną farmę. Dziewczy-. na była cicha, wysoka i ciemna; w oczach wielu ludzi uchodziła za bardzo piękną. Cały Winesburg nie mógł się nadziwić, czemu wyszła za dokto­ra. Niespełna rok po ślubie umarła.

U rąk sterczały dokto­rowi niesamowicie wiel­kie kostki. Gdy zacisnął

dłoń, wyglądały one jak grona drewnia­nych kulek, wielkości orzechów włoskich splecione stalowymi wiązadłami. Doktor pa­lił fajkę, a po śmierci żony przesiadywał całymi dniami w pustym gabinecie pod oknem zasnutym pajęczyną. Nie otwierał go ni­gdy. Raz tylko w gorący dzień sierpniowy spró­bował to zrobić, ale okno było zamknięte na amen; potem zapomniał o nim zupełnie.

Winesburg przestał interesować się starym człowiekiem, a jednak w doktorze Reefy drze­mały ziarna czegoś bardzo ładnego. Samotny w zatęchłym gabinecie nad magazynem tekstyl­nym pracował nieustannie, 'budując coś, co sam zaraz niszczył. Wznosił z prawd piramidki, a wziósłszy burzył je znów, żeby mieć z czego wznosić nowe.

Doktor Reefy, wysoki mężczyzna, chodził w jednym garniturze przez dziesięć lat. Garnitur miał wystrzępione rękawy, a na kolanach i łok­ciach pokazały się dziurki. W gabinecie doktor nosił też kitel o wielkich kieszeniach, w które wpychał stale skrawki papieru. Po kilku tygo­dniach powstawały z tego twarde, krągłe kulecz­ki, a skoro zapełniły obie kieszenie, doktor wy­sypywał je na podłogę. Od dziesięciu lat miał jednego tylko przyjaciela, też w podeszłym wie­ku, który nazywał się Jan Spaniard i prowadził Szkółkę drzewek owocowych. Czasem stary do­ktor Reefy w swawolnym nastroju wyjmował z kieszeni garść papierowych kuleczek i ciskał nimi w ogrodnika. — Żeby cię zawstydzić, ty

stara sentymentalna pało! — wołał trzęsąc się ze śmiechu.

Historia doktora Reefy i jego zalotów do wy­sokiej, ciemnej dziewczyny, ktpra została jego żoną i zostawiła mu pieniądze — to bardzo dziw­na historia. Rozkoszna jak pomarszczone jabłusz­ka, co rosną w sadach Winesburga. Idzie się je- sienią przez sad i ziemia jest twarda od mrozu. Jabłka zerwano już z drzew. Zapakowane w ba­ryłki popłynęły do miast, gdzie zostaną zjedzo­ne w mieszkaniach pełnych książek, czasopism, mebli i ludzi. Na drzewach zostało tylko kilka sękatych jabłek, których ogrodnik nie ruszył. Przypominają kostki u rąk doktora Reefy. Bie­rze się je do ust i są rozkoszne. W małe zaokrą­glenia na brzegu jabłka spłynęła cała jego sło­dycz. Biega się od drzewa do drzewa po zmarzłej ziemi, zbierając sękate, pomarszczone jabłuszka i napełnia się nimi kieszenie. Tylko nielicznym znana jest słodycz pomarszczonych ja Wek.

Dziewczyna i doktor Reefy zaczęli zalecać się do siebie pewnym letnim popołudniem. On miał lat czterdzieści pięć i już zapełniał kieszenie skrawkami papieru, z których robiły się twarde kulki, wyrzucane potem. Zwyczaj ten powstał wówczas, kiedy doktor, siedząc w swojej bryczce za zmordowanym siwym koniem, jechał wol­no przez polne drogi. Na papierkach zapisane były myśli — te, co się kończą i te, co zaczy­nają.

Umysł doktora Reefy produkował myśli jedną po drugiej. Spośród wielu z nich powstawała prawda, która urastała w umyśle do gigantycz­

nych rozmiarów. Zaciemniała cały świat. Sta­wała się straszna, a potem rozpływała się i małe myśli gromadziły się od nowa.

Wysoka, ciemna dziewczyna odwiedziła dokto­ra Reefy, ponieważ przeraziła się spostrzegłszy, że jest w błogosławionym stanie. Okoliczności, które się na to złożyły, były również dość dzi­wne.

Śmierć ojca i matki, żyzne hektary, które przypadły jej w udziale, zwabiły ku niej całe zastępy zalotników. Przez dwa lata nie zaznała prawie wieczoru bez konkurenta. Z wyjątkiem dwóch wszyscy byli jednakowi. Mówili o na­miętności; w ich głosie i w oczach, kiedy na nią patrzyli, pojawiały się wysilone gorliwe akcenty. Ci dwaj, wyjątkowi, byli zupełnie do siebie nie podobni. Jeden z nich, szczupły młodzieniec,

o białych dłoniach, syn jubilera z Winesiburga, rozprawiał wciąż o dziewictwie. Będąc w jej to­warzystwie nigdy nie ¿boczył z tego tematu. Drugi, kruczowłosy chłopak o wielkich oczach, nie mówił nic, ale zawsze udawało mii się wciągnąć ją w ciemny zakątek, żeby się z nią całować.

Dziewczyna myślała początkowo, że poślubi syna jubilera. Siedziała godzinami w milczeniu przysłuchując się temu, co opowiadał, aż zaczęła się czegoś obawiać. Podejrzewała, że pod tą ga­daniną o dziewictwie 'kryje się żądza większa niż u wszystkich innych. Chwilami miała wrażenie, że on, kiedy mówi, trzyma jej ciało w rękach. Wyobrażała sobie, jak obraca je wolno w swoich białych dłoniach i wpatruje się w nie. W nocy

śniła, że zaczął ją gryźć i szczęki ociekały mu krwią. Trzykrotnie nawiedzał ją ów sen, a po­tem 'znalazła się w błogosławionym stanie — dzięki drugiemu, który nic nie mówił, ale w chwili namiętności naprawdę ugryzł ją w ra­mię i na długi czas zostawił ślad po swoich zę­bach.

Z chwilą kiedy wysoka, ciemna dziewczyna poznała doktora Reefy, wydało się jej, że nigdy nie chciałaby go opuścić. Pewnego ranka wstą­piła do jego. gabinetu i bez żadnych z jej strony wyjaśnień on zdawał się wiedzieć, co jej się przytrafiło.

W gabinecie siedziała pewna pani, żona księ­garza z Winesburga. Jak wszyscy starzy prowin­cjonalni lekarze doktor Reefy zajmował się też usuwaniem zęlbów; pacjentka czekała trzymając chusteczkę przy ustach i jęcząc. Towarzyszył jej mąż; przy wyrywaniu zęba oboje wrzasnęli, a krew poleciała na białą suknię kobiety. Wy­soka, Ciemna dziewczyna nie zwracała na nich uwagi. Kiedy mąż z żoną sobie poszli, doktor uśmiechnął się. — Zabiorę panią ze sobą na przejażdżikę za miasto ^ powiedział.

Przez kilka tygodni doktor i wysoka, ciemna dziewczyna widywali się prawie codziennie. Stan, który ją do niego sprowadził, przerodził się w chorobę, ale dziewczyna była jak ten, kto raz odkrywszy słodycz pomarszczonych jabłek nie sięgnie więcej po krągły, doskonały owoc, spo­żywany w miejskich apartamentach. W jesieni tegoż roku, kiedy się poznali, wyszła za mąż za doktora Reefy, a następnej wiosny już nie żyła.

Zimą doktor zapoznał ją z każdym strzępkiem swoich myśli, nabazgranych na skrawkach pa­pieru. Po ich odczytaniu śmiał się i wpychał je do kieszeni, aby się zamieniły w krągłe, twarde kulki. fi

Elżbieta Willard, matka Jerzego, wysoka i mi­zerna, miała twarz pociętą przez ospę. Choć li­czyła sobie zaledwie lat czterdzieści pięć, jakaś nieznana choroba zamieniła ją w postać bez ży­cia. Snuła się bezszelestnie po zaniedbanym sta­rym hotelu, patrząc na spłowiałe tapety i zszar­gane dywany, a czasem — jeśli się czuła na siłach f=rf spełniała pracę pokojówki wśród łóżek splamionych snem tłtistych podróżnych. Jej mąż — Tom Willard, mężczyzna szczupły i po­wabny: mocne ramiona, żwawy, żołnierski krok, wąs czarny u koniuszków ostro zakręco-

ny — starał się zupełnie zapomnieć o żonie. Każ­de pojawienie się tej postaci* Wysokiej i widmo­wej, sunącej wolno przez korytarze, działało mu na nerwy. Na samą myśl o niej złościł się i prze­klinał. Interes był deficytowy, stale groził ban­kructwem, i Willard chętnie by go rzucił. Stary dom i kobietę, która z nim mieszkała, uważał za sprawy przegrane i pogrzebane raz na zawsze. Z hotelu, gdzie mu się tak obiecująco zaczynało, pozostał ledwie cień tego, czym hotel być powi­nien. Kiedy ¡kroczył ulicami Winesburga, wy­tworny i energiczny, przystawał nieraz i oglądał się szybko za siebie, jakby w oibawie, że duch tego hotelu i tej kobiety nie przestaje go prze­śladować nawet na ulicy. — Niech diabli porwą takie życie, niech to diabli! — bełkotał.

Tom Willard wyżywał się w zaściankowej po­lityce i od lat był czołowym demokratą w środo­wisku mocno republikańskim. „Przyjdzie cizas — powiadał sobie kiedy bieg spraw obróci się na moją korzyść, a w dniach zapłaty lata da­remnej służby liczą się w dwójnasób”. Marzył, że zasiądzie w Kongresie, ba, że zostanie guber­natorem. Pewnego razu, gdy na jakiejś konfe­rencji politycznej wstał młody członek partii i zaczął się chełpić swoją wierną służbą, Tom Willard aż zbladł ze wściekłości. — Zamknij się ty! —ryczał tocząc złowrogim spojrzeniem.^^ Komu to mówić o służbie?! Wam, coście chłop­czykiem nieledwie? Na mnie się popatrzcie, co_ ja zrobiłem! Byłem demokratą, tu, w Winesbur- gu, (kiedy jeszcze za zbrodnię to uchodziło. Daw­nymi laty ze strzelbami nas tu ścigano.

Elżbietę łączyła z jej jedynym synem, Jerzym, głęboka, niewyrażalna więź sympatii, poczęta w dziewczęcym marzeniu, które dawno już umarło. W obecności syna była nieśmiała i ma­łomówna, lecz czasami — kiedy biegał po mieś­cie pełniąc obowiązki reportera — wchodziła do jego pokoju i zamknąwszy drzwi klękała przy małym biurku, sporządzonym z kuchennego sto­łu, które przyistanęłc pod oknem. W pokoju tym, przy biurku, odprawiała swoiste nabożeństwo kierując w niebiosa ni to modlitwę, ni to żąda­nie. Pragnęła, aby w chłopięcej postaci odżyła jakaś na wpół zapomniana cząstka jej samej.

O to prosiła w modlitwach. -— I chociaż umrę, w żaden isposób nie dam ci się zmarnować — wołała z wiarą tak głęboką, aż dreszcz targał jej ciałem. Oczy jej płonęły i zaciskała pięści. — A jeśli umrę i zobaczę, że robi się z niego tak samo marne i nędzne stworzenie jak ja, to wsta­nę z grobu -jjH groziła. — Proszę zatem Boga, aby mi udzielił owej łaski. Żądam jej. Gotowam za nią zapłacić. Niech mnie Bóg bije pięściami. Przyjmę każdy cios, jaki na mnie spadnie, by­leby mojetoiu chłopcu dane było wyrazić coś w naszym wspólnym imieniu. — Zawahała się rozglądając po pokoju syna.— I nie pozwól mu zostać spryciarzem, nie pozwól, żeby mu się za dobrze powodziło — dodała wymijająco.

Na pozór matkę i syna łączyły związki całkiem formalne, bez znaczenia. Odwiedzał ją czasem wieczorami, 'kiedy czuła się niedobrze i przesia­dywała w swoim pokoju pod oknem. Ponad da­chem drewnianego domtou otwierał się przed ni-

31

mm

BB

mi widok na główną ulicę.rjeśli tylko odwrócili głowy w stronę drugiego okna, mieli przed sobą uliczkę, która biegła za sklepami, i tylne wejście do piekarni Abnera Grofia. Czasem, kiedy tak siedzieli, jawił się przed nimi obraz życia mia­steczka. W tylnych drzwiach piekarni z kijem albo z butelką po mleku w ręce stawał Abner Groff. Długi czas toczyła się wojna między nim a szarym kotem aptekarza, Sylwestra Westa. Chłopiec i matka widzieli, jak kot skradał się do drzwi piekarni i zmykał niebawem, a piekarz gnał go klnąc i wymachując rękami. Groff miał oczka małe i czerwone, ciemne zaś włosy i bro­dę pokryte mącźnym pyłem* Czasem brała go taka złość, że choć kota dawno już nie było wi­dać, ciskał kije, kawałki szkła i nawet przybory piekarskie J& na wszystkie strony. Raz wybił szybę w sklepie żelaznym Sinninga. A kot przy­cupnął sobie wśród beczek, zapchanych przez papierzyiska i potłuczone butelki, nad którymi unosiły się czarne chmary much. Pewnego razu Elżbieta, kiedy była sama i napatrzyła się na przewlekłą i daremną złość piekarza, oparła gło­wę na długich białych rękach i zapłakała. Od tej chwili nigdy nie wyglądała na podwórze, sta­rała się tylko zapomnieć o tej zażartej walce brodacza z kotem. Widziała w niej jakby odbi­cie swojego życia, przeraźliwe w swej wyrazis­tości.

Wieczorem, kiedy syn siedział z nią w pokoju, krępowało ich milczenie. Zapadał zmrok i wie­czorny pociąg przyjeżdżał na stację. Z ulic do­chodził tupot nóg na chodniku z desek. Nad

dworcem, po odejściu pociągu, wisiała ciężka ci­sza. Czasem Skinner Leason, pocztowy, prze­ciągnął wózek po peronie. Na Main Street odzy­wał się męski śmiech. Drzwi dyżurki stuknęły. Jerzy wstawał i kierując się do wyjścia po omacku szukał klamki. Czasem wpadał na krzes­ło i szurał nim po podłodze. Chora siedziała pod oknem — w apatii, bez ruchu. Jej długie ręce, białe i bezkrwiste, zwisały w mroku z poręczy fotela. — Pochodziłbyś lepiej z kolegami, masz za mało powietrza —.mówiła starając się złago­dzić mitręgę pożegnaniag^ffe Pomyślałem sobie, że pójdę na spacer — odpowiadał Jerzy, spe­szony i skrępowany.

Któregoś wieczoru w lipcu, kiedy przelotni goście, którym hotel służył jako chwilowe schro­nienie, przestali się pokazywać i korytarze, na których przykręcono naftowe lampy, tonęły w otnroku — Elżbiecie Willard zdarzyła się pew­na przygada. Od kilku dni leżała chora, lecz syn jej nie odwiedził, co ją mocno zaniepokoiło. Tlą­cy w niej jeszcze płomyk życia rozgorzał pod wpływem niepokoju. Zwlokła się z łóżka, ubra­ła i spieszyła korytarzem w stronę pokoju sy­na; targał nią przesadny lęk. Szła krok za kro­kiem wspierając się ręką o wy tapetowane ścia­ny i z trudem chwytała oddech. Powietrze ze świstem wydobywało się z jej ust. Pomyślała, jak nierozsądnie się zachowuje. „Przecież on ma tyle swoich chłopięcych spraw — powiedziała sobie. — A może już zaczął chodzić z dziewczy­nami?”

Elżbieta Willard bała ¿lę pokazywać na oczy

gościom w hotelu, który należał niegdyś do jej ojca i którego wciąż byłą, właścicielką, co stwier­dzał zapis w sądzie okręgowym. Hotel był tak ogromnie zaniedbany, że tracił klientelę. Elżbie­ta myślała, jak mało swoim wyglądem różni się od hotelu. Zajmowała pokój w ponurym kącie; jeśli czuła się na siłach, brała się sama do ściele­nia łóżek, woląc pracować w tym czasie, kiedy goście pójdą do miasta zawierać transakcje z wi- nesburskimi kupcami.

Uklęknąwszy na podłodze nasłuchiwała, czy za drzwiami pokoju syna nie odezwie się jakiś szmer. Gdy usłyszała, że chłopiec spaceruje i mruczy pod nosem, uśmiechnęła się. Jerzy miał zwyczaj rozmawiać z samym sobą, matce zaś sprawiało to zawsze szczególną przyjemność. Czuła, że ten jego nawyk wzmacnia istniejącą między nimi tajemną więź. Tyle razy już się nad. tym zastanawiała. „Szuka po omacku, próbuje siebie odnaleźć — myślała. — To nie cymbał, co tylko paple i chwali się. Jest w nim coś tajemniczego, co pragnie się wyzwolić. To właśnie pozwoliłam zabić w sobie“.

W mroku korytarza chora wstała spod drzwi i zaczęła iść z powrotem do swojego pokoju. Ba­ła się, że drzwi się otworzą i chłopiec natknie się na nią. W bezpiecznej odległości, kiedy już mia­ła skręcić w następny korytarz, przystanęła i splótłszy ramiona czekała, aż minie drżący na­pad osłabienia. Uradowało ją to, że zastała chłopca w pokoju. W godzinach samotności wszystkie małe lęki zamieniały się w zmory. Te­raz nie zostało po nicłf ani śladu. — Jak się do­

stanę do siebie, to zasnę — mruknęła z zadowo­leniem.

Ale Elżbiecie Willard nie było sądzone zasnąć. Kiedy drżała w ciemnościach, otworzyły się drzwi od pokoju syna i wyszedł z nich ojciec chłopca, Tom Willard. Stał w świetle padającym od drzwi, z ręką na klamce, i gadał. To, co mó­wił, doprowadzało Elżbietę do szału.

Tom Willard miał wobec syna wielkie zamia­ry. Uważał się zawsze za szczęściarza, choć jesz­cze nic mu się nigdy nie poszczęściło. A jednak — kiedy tylko znalazł się poza domem, bez obawy, że natknie się na żonęjjj pysznił się i przybierał pozę jednego z najznamienitszych obywateli miasteczka. Chciał, żeby syn zrobił karierę. To on właśnie zdobył mu posadę w „Orle Winesburga”. Teraz poważnym tonem udzielał mu rad, jak po­winien postępować. — Musisz wziąć się w kar­by, Jerzy, ot co ci powiem — rzekł ostro. — Will Henderson trzykrotnie wspominał mi o tej sprawie. Powiada, że łazisz godzinami, nie sły­szysz, jak do ciebie mówią, i ruszasz się jak ga- moniowata panienka. Co cię gnębi? — Tom Willard zaśmiał się dobrodusznie. — No, przy­puszczam, że się z tego wykaraskasz— dodał. — Tak też Willowi powiedziałem. Coś ty głupiec czy baba? Syn Toma Willarda na pewno weźmie się w karby. Nie mam obaw. To, coś powiedział, sprawę wyjaśnia. Jak ci dziennikarstwo podsu­nęło myśl, żeby zostać pisarzem, to w porządku. Tylko widzi mi się, że i do tego musisz wziąć się w karby, no nie?

Tom Willard dziarskim krokiem przemierzył

korytarz i zszedł na dół po schodach do biura. Stojąc w ciemnościach Elżbieta słyszała, jak śmieje się i rozmawia z gościem, który usiłował skrócić sobie nudny wieczór drzemką w fotelu. Wróciła pod drzwi pokoju syna. Stąpała śmiało, słabość wprost cudem ją opuściła. Tysiące myśli tłoczyło się jej do głowy. Kiedy usłyszała odgłos przesuwanego krzesła i skrzypienie pióra na papierze, znowu zawróciła i poszła koryta­rzem do swojego pokoju.

Zapadło w niej postanowienie, na które zło­żyły się całe lata spokojnych i jałowych raczej rozmyślań. „Teraz —- mówiła sobie — będę działać. Coś zagraża mojemu chłopcu, więc go obronię.” Sam fakt, że rozmowa między Tomem Willardem a synem miała charakter dość spo­kojny i naturalny, jak gdyby łączyło ich wza­jemne zrozumienie — doprowadzał ją do szaleń­stwa. Nienawidziła męża od lat, ale nie w spo­sób osobisty. Po prostu stapiał się on w jedno z czymś innym, co stanowiło przedmiot jej nie­nawiści. Teraz, nie bez wpływu tych kilku słów , u drzwi, stał się wrogiem konkretnym. W mroku swojego pokoju zaciskała pięści i toczyła ^gniew­nym wzrokiem. Z saszetki na ścianie wyjęła kra­wieckie nożyce i zaciskała je w dłoni jak szty­let. — Zakłuję go^- powiedziała głośno. — Sam chciał, żeby przez niego przemawiało zło, więc muszę go zabić. A jak go zabiję, coś się we mnie załamie i tak samo umrę. Będzie to wyzwolenie dla nas wszystkich.

W latach dziewczęcych, zanim wyszła za Toma Willarda, Elżbieta miała w Winesburgu nienaj­

lepszą opinię. Długi czas, jak to się mówi, „pa­liła się na scenę” i ubraną w krzyczące stroje paradowała po ulicach z przygodnymi gośćmi z hotelu ojca, męcząc ich, żeby opowiadali, jak się żyje w ich stronach. Pewnego razu wstrząs­nęła całym miasteczkiem, bo ubrała się po męsku i jeździła po Main Street na rowerze.

W owym czasie ta wysoka, ciemna dziewczyna miała w głowie zupełny chaos. Dręczył ją wielki niepokój, który wciąż szukał ujścia. Najpierw prześladowało ją pragnienie zmiany, jakiegoś ogromnego ruchu, który by urozmaicił jej życie. Stąd wzięła się myśl o teatrze. Marzyła o tym, żeby związać się z jakąś trupą aktorską i wędro­wać po świecie, oglądać wciąż nowe twarze, da­wać coś z siebie wszystkim ludziom. Nieraz po nocach ta myśl ponosiła ją zupełnie, ale ilekroć próbowała porozmawiać z aktorami, którzy zjeż­dżali do Winesbrdrga i zatrzymywali się W ojcowskim hotelu, nie potrafiła nic wskó­rać. Zupełnie jakby nie rozumieli, o co jej cho­dzi, a jeśli uidawało się jej wyrazić jakąś cząstkę swojego zapału, to tylko wywoływało śmiech. — To nie tak — powiadali. — To tak samo nud­ne i nieciekawe, jak wszystko tutaj. To nic nie daje.

Z przygodnymi gośćmi na spacerach, a później z Tomem Willardem było zupełnie inaczej. Zda­wało się, że zawsze ją rozumieją i potrafią z nią współczuć. Kiedy na bocznych uliczkach mia­steczka, w cieniu drzew, ściskali ją za ręce, my­ślała, że razem uczestniczą w czymś niewyrażal­nym.

Oto i drugie ujście, jakie znajdował jej nie­pokój. Przez pewien czas po tym czuła się swo­bodna i szczęśliwa. Nie miała żalu do mężczyzn, z którymi chodziła, podobnie jak nie miała go później do Toma Willarda. Zawsze tak samo: zaczynało się od pocałunków, a kończyło — po dziwnych szalonych doznaniach — uczuciem spokoju, a potem szlochem skruchy. Kiedy łka­jąc kładła dłoń na twarzy mężczyzny, miała zawsze to samo wrażenie. Choóby był wielki i brodaty, zdawało jej się, że stał się nagle ma­łym chłopcem. Dziwiła się, czemu i on nie szlo­cha.

W swoim pokoju, w obskurnym zakamarku starego hotelu, Elżbieta Willard zapaliła lampę i postawiła ją na toalecie pod drzwiami. Coś jej przyszło do głowy; podeszła do szafy, wyjęła kwadratowe pudełko i rozłożyła je na toaletce. Znajdowały się w nim kosmetyki; pudełko to wraz z innymi rzeczami zostawiła po sobie jakaś trupa aktorska, która niegdyś przeciągała przez Winesburg. Elżbieta postanowiła być piękna. Miała bujne sploty wciąż jeszcze kruczoczarnych włosów. Powoli jawiła się w jej wyobraźni sce-. na, jaka nielbawem nastąpi w biurze hotelowym. To nie widmowa i obskurna postać stanie przed Tomem Willardem, tylko porazi go coś zupełnie niespodziewanego. Smukła istota o mrocznym obliczu, z falą włosów spływającą na ramiona, przemknie po schodach przed oczami przerażo­nych próżniaków w biurze hotelowym. Milcząca, zwinna i straszna. Zjawi się oto jak tygrysica, której skrzywdzono małe, wynurzy się z cienia

i zacznie się skradać bezszelestnie, zaciskając w dłoni długie, okrutne nożyce.

Jakiś spazm schwycił ją za gardło, zdmuchnę­ła lampę i stała osłabła i drżąca w ciemnościach. Opuściły ją siły, które jakimś cudem trzymały w napięciu jej ciało, i słaniała się niemal, kur­czowo zaciskając ręce na oparciu krzesła, w któ­rym spędziła tyle długich dni spozierając ponad blaszanymi dachami na główną ulicę Winesbur- ga. Na korytarzu odezwały się kroki i do pokoju wszedł Jerzy. Usiadł przy matce i zacz# rozma­wiać. — Mam zamiar wyrwać się stąd — po­wiedział. — Nie wiem, dokąd pojadę, nie wiem, co będę robił, ale wyjeżdżam, tak czy owak.

Kobieta w krześle czekała dygocząc. Coś jej się przypomniało. — Powinieneś wziąć się w karby — powiedziała. O co ci chodzi? Po- jedziesz do miasta robić pieniądze, co? Wygo­dniej by było, myślisz sobie, zostać człowiekiem interesu, rzutkim, sprytnym, energicznym? — Czekała drżąc na całym ciele.

Syn potrząsnął głową. — Chyba nie potrafię ci tego wytłumaczyć i okropnie żałuję — powie­dział poważnie. — Z ojcem nie ma sensu o tym mówić. Nie próbuję nawet. Nie wiem, co będę robił. Po prostu chcę wyjechać, przyglądać się ludziom i myśleć.

W pokoju, w którym siedzieli chłopiec i ko­bieta, zapadła cisza. Zlnowu, jak podczas innych wieczorów, oboje poczuli się skrępowani. Po pew­nym czasie chłopiec się odezwał. — Nie przy­puszczam, żebym wyjechał wcześniej niż za rok, dwa, ale myślałem sobie o tym — rzekł wstając

i kierując się do drzwi. — Ojciec coś takiego po­wiedział, że nie mam złudzeń, że będę musiał wyjechać. — Nieporadnie ruszał klamką. Cisza w pokoju stała się nie do zniesienia. Elżbieta chciałaby krzyczeć z radości po tych słowach, które padły z ust jej syna, ale nie potrafiła już dać wyrazu takiemu uczuciu jak radość. —■ Po­chodziłbyś lepiej z kolegami, masz za mało po­wietrza — powiedziała. Pomyślałem sobie, że pójdę na spacer — odparł syn wychodząc niezgrabnie z pokoju i zamykając drzwi.

jęz—-/1 ifJSSISal'

MĘDRZEC

Doktor Parcival, potężny mężczyzna o obwis­łych wargach i płowym wąsie, nosił stale przy­brudzoną białą kamizelkę. Z jej kieszonek ster­czały czarne cygara, popularnie zwane „gwoź­dźmi”. Zęby miał czarne i nierówne i coś dziw­nego działo mu się z oczami. Lewa powieka stale mrugała: to się zamknie, to otworzy, jak zasło­na na oknie, zupełnie jakby w głowie doktora ktoś tam siedział i pocią­gał za sznurek.

Doktor Parcival upodo­bał sobie chłopca, Jerzego Willarda. Ich znajomość zaczęła się wtedy, gdy Je­rzy już od roku pracował w „Orle Winesburga“, i doktor całkiem na własną rękę o tę znajo­mość się postarał.

Późnym popołudniem właściciel i redaktor na­czelny „Orła“, Will Hen­derson, wybrał się do

knajpy. Zaszedł uliczką od podwórza, przemknął się tylnym wejściem i zaczął popijać nalewkę na tarninie zmieszaną z wodą sodową. Henderson, choć stuknęło mu już czterdzieści pięć latek, był łasy na dziewazynki. Wierzył, że nalewka przy­wróci mu młodzieńczą werwę. Zwyczajem don- żuanów wyżywał się w gadaniu o kobietach i z godzinę marudził w knajpie plotkując z To­mem Willy. Knajpiarz był to niski, barczysty chłop o charakterystycznych rękach. Owo płoną­ce znamię, co nieraz szpeci twarze mężczyzn i kobiet, przylgnęło do jego palców i dłoni. Sto­jąc za barem i rozmawiając z Willem Hender­sonem bez przerwy zacierał ręce. W miarę jak się podniecał, czerwień na jego palcach tężała. Zupełnie jakby miał ręce unurzane we krwi, która już zaschła i spłowiała.

Kiedy Will Henderson stojąc przy barze przy­patrywał się czerwonym rękom i plotkował

o spódniczkach, jego pomocnik, Jerzy Willard, siedział w redakcji „Orła Winesburga” i słuchał wynurzeń doktora Parcivala.

Doktor zjawił się natychmiast, jak tylko Will Henderson się wyniósł. Można by przypuszczać, że czatował u okna swojego gabinetu i widział, jak redaktor pomyka uliczką od podwórza. Wszedł frontowymi drzwiami, wziął krzesło, za­palił ,?gwożdzia” i skrzyżowawszy nogi zaczął rozprawiać. Wyglądało na to, że uwziął się, aby namówić chłopca na taki sposób postępowania, którego sam nie potrafił określić.

Jeśli umiesz patrzeć, to się przekonasz, że choć podaję się za lekarza, moich pacjentów po­

liczyć można na palcach — zaczął. — Nie dzieje się tak bez przyczyny. To nie przypadek. Bynaj­mniej nie gorzej od innych znam się na medy­cynie. Tylko nie potrzebuję pacjentów. Przy­czyna, jak widzisz, nie leży na wierzchu. Właś­ciwie tkwi w moim charakterze, który jest — jeśli o tym pomyślisz — dziwnie zagadkowy. Czemu akurat z tobą chcę o tym mówić, nie mam pojęcia. Mógłym siedzieć cicho i zarobić w two­ich oczach na lepszą markę. Tymczasem pragnę, żebyś nabrał dla mnie podziwu, to fakt. Sam nie wiem czemu. I dlatego gadam. To bardzo zabawne, co?

Czasem doktor wszczynał długie gawędy o so­bie samym. Chłopiec uważał, że są to rzeczy prawdziwe, pełne ukrytego znaczenia. Zaczął przepadać za tym tłustym, zaniedbanym czło­wiekiem — i po południu, po wyjściu Willa Hen­dersona, z prawdziwym zainteresowaniem czekał na odwiedziny doktora.

Doktor Parcival mieszkał w Winesburgu od pięciu lat. Przyjechał z Chicago, zupełnie pija­ny, i wdał się w bójkę z bagażowym, Albertem Longworth. Poszło im o kufer. A skończyło się na tym, że doktor powędrował pod eskortą do miejskiego aresztu. Kiedy go wyposzczono, wy­najął pokój nad zakładem reperacji obuwia na skromniejszym krańcu Main Street i wywiesił tabliczkę, która go przedstawiała jako lekarza. Choć pacjentów posiadał niewielu i to z biedoty, która nie miała czym płacić, wyglądało na to, że ma sporo pieniędzy na własne potrzeby. Sy­piał w swoim gabinecie, zresztą niebywale brud­

nym, jadał zaś w garkuehni u Biffa Cartera, w małym drewnianym budynku naprzeciwko stacji kolejowej. Latem garkuchnia roiła się od much, a biały fartuch Biffa Cartera czystością ustępował podłodze. Doktor Parcival nie zważał na to. Wkraczał dumnie do garkuehni, kładł dwadzieścia centów na kontuarze. — Nakarm mnie za tp, czym chcesz — śmiał się. — Pożbądź się dania, którego nikt inny nie zamówi. Dla mnie to bez różnicy. Jestem człowiekiem wy­bitnym, rozumiesz? Z jakiej racji mam troszczyć się o to, co będę jadł.

*' Gawędy, którymi doktor Parcival raczył Je­rzego Willarda, nie miały ani początku, ani koń­ca. Czasami chłopiec myślał, że to zwykłe bred­nie, stek kłamstw. A potem znów nabierał prze­konania, że zawierają czystą prawdę.

I ja byłem reporterem, tak jak ty — za­czął doktor Parcival. — W pewnym mieście w stanie Iowa... a może to było w Illinois? Nie pamiętam, zresztą to wszystko jedno. A może usiłuję coś ukryć, żeby się nie dać zidentyfi­kować, i nie chcę być za dokładny. Nigdy nie wydało ci się to podejrzane, że mam dosyć pie­niędzy na wszystko, choć nie kiwam palcem w bucie? Mogłem < przecie, zanim tu przyje­chałem, ukraść potężną sumę albo zamordować kogoś. Jest tu pole dla domysłów, co? Jakby z ciebie był naprawdę bystry dziennikarz, mógł­byś mnie wymacać. W Chicago mieszkał swego czasu doktor Cronin, popełniono na nim morder­stwo. Słyszałeś o tym? Jacyś goście go zamordo­wali i zwłoki wsadzili do kufra. Wczesnym ran­

kiem przeciągnęli z kufrem przez całe miasto. Stał z tyłu na wozie pocztowym, a oni siedzieli sobie na koźle jak gdyby nigdy nic. Jechali przez ciche ulice, wszystko spało. Słońce się ledwie wznosiło nad jeziorem’. Dziwne, co — pomyśleć tylko, że jadąc tak ćmili fajki i gawędzili sobie, tacy obojętni jak ja w tej chwili. A może ja by­łem jednym z tych gości. To byłby dziwny obrót sprawy, może nie, co? Doktor Parcival od no­wa zaczął swą gawędę: — No, tu mnie masz, re­portera w gazecie, takiego jak ty sam, co gania i zbiera drobne wiadomości do druku. Matkę •miałem biedną. Brała rzeczy do prania. Całe jej marzenie, żeby mnie tylko wykierować na pre- Zbiteriańskiego pastora; z myślą o tym się kształciłem.

j Mój ojciec od lat był pomylony. Siedział w domu wariatów aż w Dayton, Ohio. No, masz, tu się wygadałem! To wszystko działo się w Ohio, właśnie tutaj, w Ohio. Oto ślad, gdyby ci kiedyś przyszło do głowy mnie tropić.

Chciałem ci opowiedzieć o moim bracie. To sedno całej historii. Do tego zmierzam. Brat był malarzem kolejowym, pracował na „Wielkiej Czwórce”. Wiesz, ta magistrala przebiega tędy, przez Ohio. Mieszkał w towarowym wagonie razem z innymi gośćmi, jeździli z miasta do mia­sta malować obiekty kolejowe — zwrotnice, przejazdy, mosty i dworce.

Wielka Czwórka” maluje dworce paskudnie, na pomarańczowo. Jakżeż znienawidziłem ten kolor! Brat chodził zawsze usmarowany tą farbą. Po wypłacie lubił popijać; wracał do domu

w poplamionym ubraniu i przynosił ze sobą pieniądze. Nie oddawał ich matce, tylko kładł na kupkę na kuchennym stole.

Chodził po domu w ulbraniu splamionym pa­skudną pomarańczową farbą. Jeszcze to widzę. Moja matka niska była i miała czerwone, posęp­ne oczy, zachodziła do domu z komórki na po­dwórzu. Tam właśnie spędzała czas nad balią szorując ludzkie brudy. Weszła, stanęła przy stole i przecierała oczy fartuchem, na którym osiadły mydliny.

Nie ruszaj! Nie waż się ruszać tych pienię­dzy — wrzeszczał mój brat, a potem sam brał pięć albo dziesięć dolarów i szedł się włóczyć po knajpach. Kiedy już puścił to, co wziął, wra­cał po więcej. Nie dał matce nigdy ani grosza, tylko siedział, póki po trochu nie puścił wszyst­kiego. Wtedy wracał do roboty z brygadą ma­larską na kolej. Jak się wyniósł, zaczynały na­pływać do domu różne rzeczy, przeważnie do spiżami. Czasem trafiła się sukienka dla matki albo dla mnie para butów.

Dziwne, co? Matka dużo bardziej kochała bra­ta niż mnie, choć nigdy nie miał dla nas dobre­go słowa i zawsze ciskał się i odgrażał, jak tylko ośmieliliśmy się tknąć te pieniądze,, co nieraz trzy dni leżały na stole.

Całkiem nieźle dawaliśmy sobie radę. Ja kształciłem się na pastora i oddawałem modłom. Jak prawdziwy osioł klepałem pacierze. Szkoda, żeś mnie nie słyszał. Kiedy ojciec umarł, modli­łem się całą noc, podobnie jak wtedy, gdy brat popijał w mieście i robił dla nas zakupy. Wie­

czorem, po kolacji, klękałem przy stole, gdzie le­żały pieniądze, i modliłem się godzinami. Jak nikt nie patrzył, podciągnąłem z dolara albo dwa i chowałem do kieszeni. Teraz chce mi się z tego śmiać, ale wtedy to było straszne. Ciągła pokusa. Dostawałem sześć dolarów tygodniowo za robotę w redakcji i zawsze prosto do domu odnosiłem matce. Tych parę dolarów, co podkradłem bra­tu, miałem na swoje wydatki, wiesz, na drobia­zgi, cukierki i papierosy,, i takie tam inne.

Kiedy ojciec umarł w domu wariatów, poje­chałem tam, do Dayton. Pożyczyłem trochę pie­niędzy od swojego szefa i wsiadłem w nocny po­ciąg. Padał deszcz. W domu wariatów potrakto­wano mnie jak znamienitą personę.

Tamtejszy personel zwąchał, że jestem dzien­nikarzem. To im napędziło strachu. Trafiło się tam jakieś niedbalstwo, czegoś tam nie dopilno­wano, rozumiesz, jak ojciec chorował. Bali się, że może to opiszę i zrobię grandę. Nic podobnego mi się nie śniło.

Dość na tym, że wszedłem do separatki, gdzie ojciec leżał martwy, i pobłogosławiłem ciało. Ciekaw jestem, skąd mi to przyszło do głowy. Mój brat, malarz, byłby się z tego uśmiał. Sta­łem przy zwłokach i wyciągnąłem ręce. Wszedł kierownik szpitala, paru jego asystentów i stali wkoło jak barany. Wzniosłem ręce i powiedzia­łem: — Pokój temu ciału. — Otóż to właśnie.

Skoczywszy na nogi i przerwawszy opowieść, doktor Parcival zaczął krążyć po redakcji „Orła Winesburga”, gdzie Jerzy siedział zasłuchany.

Chodził niezgrabnie, a że redakcja była mała, ciągle o coś potrącał. — Po licha ja gadam —I rzekł. — Nie po to tu przychodzę i tobie się na­rzucam. Mam coś innego na myśli. Jesteś repor­terem, tak jak i ja kiedyś, i zwróciłeś moją uwagę. Możesz skończyć podobnie, jak jeszcze jeden dureń. Chcę ciebie przestrzec i przestrze­gać stale. Dlatego na ciebie poluję.

Doktor Parcival zaczął wykładać swój pogląd na to, jaki powinien być stosunek Jerzego do in­nych ludzi. Chłopcu się wydało, że robi to tylko w tym celu, aby mu wszystkich obrzydzić. — Chcę natchnąć ciebie nienawiścią i pogardą, że­byś się stał istotą wyższą — oświadczył."— Po­patrz na mojego brata. To był gość, co? Miał w pogardzie wszystkich, rozumiesz. Nie.masz po­jęcia, z jaką odrazą spoglądał na matkę i na mnie. A może nad nami nie górował? Wiesz, że górował. Nie widziałeś go, a jednak potrafiłem ci to uświadomić. Dałem ci o tym pojęcie. On nie żyje. Kiedyś po pijanemu położył się na to­rach i wagon, w którym mieszkał z kolegami, przejechał po nim.

Któregoś dnia w sierpniu spotkała, doktóra w Winesburgu pewna przygoda. Od miesiąca Jerzy Willard chadzał co rano na godzinę do je­go gabinetu. Te wizyty wzięły się stąd, że do­ktor ubrdał sobie, żeby odczytywać chłopcu fragmenty książki, którą właśnie pisał. Dla na­pisania tego dzieła doktor Parcival, jak oświad­czył, zdecydował się zamieszkać w Winesburgu.

Tego sierpniowego poranka, zanim go chłopiec odwiedził, w gabinecie doktora miał miejsce pe­wien incydent. Na Main Street zdarzył się wy­padek. Wystraszone przez pociąg konie poniosły wózek, z którego wypadła mała dziewczynka, córka farmera, zabijając się na miejscu.

Na Main Street zapanowało ogólne przeraże­nie, zaczęto wołać o lekarzy. Nadbiegli wszyscy trzej, lecz dziecko już nie żyło. Z tłumu ktoś skoczył po doktora Parcivala, ale ten nawet nie chciał dyszeć o wyjściu z gabinetu. Zbędne okrucieństwo tej odmowy przeszło niezauważo­ne. W istocie człowiek, który wbiegł na schody, żeby go zawołać, pognał z powrotem nie dosły­szawszy odpowiedzi.

Ale tego doktor Parcival nie wiedział i kiedy Jerzy wszedł do gabinetu, zastał doktora w okropnym strachu. — Mój postępek doprowa­dzi do szału całe miasto — mówił w podniece­niu. — Nie znam się na ludzkiej naturze? Nie wiem, co się stanie? Pójdzie fama o mojej odmo­wie. Zaraz zbiorą się i zaczną o tym gadać. Przyjdą tutaj. Nawymyślamy sobie i będzie mo­wa o' wieszaniu. A potem wrócą ze stryczkiem w garści.

Doktor Parcival trząsł się ze strachu. — Mam przeczucie — wyznał z emfazą. —- Być może to,

o czym mówię, nie nastąpi tego ranka. Może od­wlecze się do wieczora, ale tak czy inaczej — będę wisiał. Wszyscy się wściekną. Zawisnę na Main Street na latami.

Podszedłszy do drzwi w swoim brudnym, ma­łym gabinecie, doktor Parciyal wyjrzał nieśmia­

ło na schody wiodące na ulicę. Kiedy wrócił, lęk w jego oczach zaczął ustępować przed wątpli­wościami. Sunąc na palcach przez pokój klepnął Willarda po ramieniu. — Jak nie teraz, to innym razem — szepnął potrząsając głową. — W końcu zostanę ukrzyżowany, daremnie ukrzyżowany.

Doktor Parcival zaczął przed Jerzym bronić swojej sprawy. — Zwracaj na mnie uwagę — dopominał się. — Jeśli coś się stanie, może ty napiszesz książkę, której ja nigdy nie dokończę. Myśl jest całkiem prosta, taka prosta, że jak nie będziesz uważał, to zapomnisz. Oto ona: każdy z nas na tym świecie — to Chrystus i wszyscy są ukrzyżowani. To właśnie chciałbym wyrazić. Tego nie zapomnij. Cokolwiek się stanie, nie, śmiej o tym zapomnieć.

NIKT NIC NIE WIE

Rozglądając się ostroż­nie dokoła Jerzy Willard wstał od biurka w re­dakcji „Orła Winesburga“ i wyszedł spiesznie tylny­mi drzwiami. Noc była ciepła i pochmurna i choć nie nadeszła jeszcze go­dzina ósma, zaułek za re­dakcją tonął w zupeł­nym mroku. Przywiązane gdzieś u słupa konie tupa­ły w ciemnościach w twardo wyprażoną ziemię.

Kot wyprysnął spod stóp Jerzego i czmychnął w noc. Młody człowiek był

podenerwowany. Cały dzień tak 'chodził przy robocie, jakby go ktoś zdzielił pięścią między oczy. W zaułku trząsł się cały zupełnie jak ze strachu.

W ciemnościach Jerzy Willard szedł zaułkiem stąpając uważnie i ostrpżnie. Tylne drzwi wi-

nesburskich sklepów stały otworem i widział mężczyzn ¿kupionych wokół sklepowych lamp.

U Myerbauma, w sklepie z zabawkami, stała przed ladą z koszykiem na ramieniu pani Willy, żona właściciela baru. Obsługiwał ją ekspedient Sid Green. Przechylił się nad ladą i gorąco prze­konywał 'klientkę.

Jerzy Willard skulił się, a potem skoczył przez smugę światła padającą z drzwi. Zaczął biec na­przód w ciemnościach. Z tyłu za traktiemią Eda Griffitha spał na ziemi miejscowy pijaczyna, stary Jerry Bird. Jerzy potknął się o jego roz­rzucone nogi. Zaśmiał się urywanie.

Jerzy Willard wypuścił się na przygodę. Cały dzień nosił się z myślą, jak wykonać zadanie, i teraz właśnie dziaiał. W redakcji „Orła Wines- burga” już od szóstej siedział starając się wszystko przemyśleć.

Ostatecznie nic nie postanowił. Tylko zerwał się na nogi, przemknął obok Willa Hendersona, który czytał korektę w drukarni, i zaczął biec zaułkiem.

Jerzy przemierzał ulicę za ulicą unikając prze­chodniów. Przerzucał się z jednej na drugą stro­nę drogi. Mijając uliczne latarnie naciągał kape­lusz na oczy. Nie śmiał myśleć o niczym. Głowę miał pełną strachu, ale całkiem innego strachu.

Bał się, że nie uda mu się tą przygoda, na którą się wypuścił, że zbraknie mu odwagi i zawróci.

Jerzy Willard odnalazł Ludwikę Trunnion $ w kuchni jej ojcowskiego donlu. Zmywała na­czynia przy świetle naftowej lampy. Stała za drzwiami osłoniętymi siatką w małej jak klitka

kuchence od podwórza. Jerzy zatrzymał się przy płocie z palików i usiłował opanować drżenie. Tylko wąski zagon kartofli dzielił go od przy­gody. Minęło z pięć minut, nim poczuł się na tyle pewny siebie, żeby do niej zawołać. — Lud­wiko! Och, Ludwiko — wołał. Okrzyk uwiązł mu w gardle, a głos zmienił się w chrapliwy szept.

Ludwika Trunnion nadeszła przez kartoflany zagon trzymając w ręce ścierkę do naczyń. — Skąd wiesz, że chcę się wybrać z tobą — powie­działa w dąsach. — Skądżeś taki pewny?

perzy Willard nie odpowiedział. W milczeniu stali oboje w ciemnościach u płotka, który ich dzielił. — Idź sobie stąd — powiedziała. Tata jest w domu. Niedługo przyjdę. Zaczekaj koło stodoły Williama.

Młody dziennikarz otrzymał list od Ludwiki Trunnion. Nadszedł tegoż rana do redakcji „Orła Winesburga”. List był krótki. „Jestem twoja, jeśli mnie zechcesz” — powiadał. Nie dawało mu to spokoju, że w ciemnościach pod płotem uda­wała, jakby między nimi nic nie było. — Ale ma tupet! Rany boskie, co za tupet! — mruczał idąc ulicą i mijając szereg nie zabudowanych działek, gdzie rosła kukurydza wysoka do ra­mion, sięgająca pod sam chodnik.

Ludwika wyszła frontowymi drzwiami, ubra­na w tę samą bawełnianą sukienkę, w której zmywała naczynia. Była bez kapelusza. Chłopiec widział ją, jak stojąc z ręką na klamce rozma­wiała z kimś za drzwiami, zapewne z ojcem, starym Jakem Trunnionem. Stary był na wpół

głuchy, więc krzyczała. Drzwi się zamknęły i na bocznej uliczce zrobiło się zupełnie ciemno i ci­cho. Jerzy Willard trząsł się tak gwałtownie jak nigdy.

W cieniu pod stodołą Jerzy i Ludwika stali nie śmiąc się odezwać. Ona nie była zbyt urodzi­wa i miała ciemną smugę na nosie. Jerzy sądził, że musiała potrzeć sobie palcem nos, jak doty­kała garnków.

Młody człowiek zaczął się nerwowo śmiać. — Prawda, jak ciepło — powiedział. Chciał ją do­tknąć. „Śmiały to nie jestem”g||gg pomyślał. Dotknąć tylko fałdów tej poplamionej sukienki, rozstrzygnął, to by była wyśmienita przyjem­ność. Dziewczyna zaczęła się droczyć. — Myślisz, żeś lepszy ode mnie. Nic nie mów, bo zga­dłam — powiedziała przysuwając się do niego.

Potok słów buchnął z ust Jerzego Willarda. Przypomniał sobie spojrzenie, jakie czaiło się w oczach dziewczyny, kiedy się spotykali na ulicy, i pomyślał o kartce, którą napisała. Wąt­pliwości go opuściły. Pogłoski, które o niej krą­żyły po mieście, dodały mu odwagi. Stał się cał­kiem męski, śriiiały i agresywny. W sercu nie miał dla niej sympatii. — Och, przestań —?■ na­legał. — Będzie dobrze. Nikt się o niczym nie dowie. Jakim cudem?

Zaczęli iść wąskim ceglanym chodnikiem, w którego szczelinach rosły wysokie chwasty. Gdzieniegdzie brakowało cegieł i chodnik był chropowaty i nierówny. Ujął jej dłoń, także chropowatą, i myślał, że jest rozkosznie maleń­

ka. — Nie mogę odchodzić daleko — powie­działa, a głos miała spokojny, niezmieszany.

Przeszli przez mostek nad strumykiem i mi­nęli jeszcze jedną działkę, gdzie rosła kukury­dza. Ulica się skończyła. Ścieżką obok drogi mu­sieli iść jedno za drugim. Przy drodze rozpoście­rała się plantacja truskawek Willa Overtona i leżał na niej stos zgromadzonych desek. ¿g Will chce tu zbudować szopę do przechowywa­nia zbiorów — powiedział Jerzy i usiedli oboje na deskach.

Kiedy Jerzy Willard dostał się z powrotem na Main Street, było już po dziesiątej i zaczął padać deszcz. Trzy razy przeszedł się tam i z powro­tem przez całą długość ulicy. Drogeria Westa jeszcze była otwarta, więc wstąpił i kupił cy­garo. Sprawiło mu to przyjemność, że ekspe­dient, Shorty Crandell, wyszedł z nim na próg. Stali przez pięć minut osłonięci daszkiem i ga­wędzili. Jerzy Willard poczuł się zadowolony. Niczego więcej nie pragnął niż rozmowy z ja­kimś mężczyzną. Skręcił za róg w stronę hotelu Willarda i szedł cichutko sobie pogwizdując.

Na chodniku przy sklepie tekstylnym, gdzie wznosił się wysoki płot z desek oblepiony zdję­ciami z cyrku, przestał gwizdać i zamarł bez ru­chu w ciemnościach, bacznie nadstawiwszy uszu, jakby jakiś głos wołał go po imieniu. Potem znów roześmiał się nerwowo. Niczego mi nie udowodni. Nikt nic nie wie — mruknął uparcie i poszedł swoją drogą.

BOGOBOJNOŚC

OPOWIEŚĆ W CZTERECH CZĘŚCIACH Część pierwsza

Troje lub czworo staruszków przesiadywało na werandzie przed domem albo krzątało się po ogrodzie na farmie Bentłeyów. Były to trzy sta­re kobiety, siostry Jessego, bezbarwne, ciche stworzenia i milczący staruszek, wuj Jessego,

0 rzadkich siwych włosach.

Drewniane domostwo zbudowano z okrągla­ków obitych z zewnątrz deskami. W istocie nie był to jeden budynek, ale szereg budyneczków połączonych ze sobą trochę na chybił trafił. W środku roiło się od niespodzianek. Z bawialni do stołowego wchodziło się po schodkach

1 w ogóle wszędzie, żeby trafić z pokoju do po­koju, wchodziło się i schodziło po schodkach. W porze obiadowej było tu całkiem jak w ulu. Najpierw zupełna cisza, potem drzwi się gdzieś otwierają, słychać kroki na schodach, szmer przytłumionych głosów i z tuzina zakamarków zaczynają wychodzić ludzie.

Prócz staruszków, uprzednio wspomnianych, wiele innych osób mieszkało w domostwie Ben- tleyów. Czworo służby, wśród niej Callie Boebe

W.

zwana „ciotką“, która zajmowała się domem, tępawa dziewczyna, Eliza Stoughton, co słała łóżka i pomagała przy udoju, chłopak stajenny i wreszcie sam Jesse Bentley, pan i władca tego wszystkiego.

W dwadzieścia lat po amerykańskiej Wojnie Domowej ta część północnego Ohio, gdzie leżały farmy Bentleyów, zaczęła wyrastać z okresu pio­nierskiego. Jesse posiadał już maszyny rolnicze. Wybudował nowoczesne stodoły i z pomocą mi­sternie założonych drenów osuszył prawie wszystkie swoje grunta; jednakże aby zrozumieć tę postać, będziemy musieli sięgnąć do wcze­śniejszych czasów.

Rodzina Bentleyów osiadła w północnym Ohio na kilka pokoleń przed Jessem. Przyjechali ze stanu Nowy Jork i wzięli sobie ziemię w kra­ju zupełnie jeszcze dziewiczym, gdzie grunt mo­żna było dostać za bezcen. Przez długi okres cza­su, jak wszyscy osiedleńcy na środkowym zacho­dzie, mocno biedowali. Ziemię, na której osiedli, porastał gęsty las o bujnym podszyciu i pokry­wały zwalone kłody. Nawet po długiej harówce, kiedy udało się coś niecoś wytrzebić zarośla i pościnać drzewa, pozostawały jeszcze na doda­tek pnie. Pługi sunąc przez pole napotykały na ukryte korzenie, wszędzie było pełno głazów, w dołach zbierała się woda, a młode zboże żółkło, marniało i obumierało.

Kiedy ojciec i bracia Jessego przejęli gospo­darkę, prawie cała najczarniejsza robota przy karczunku była już zrobiona, ale nawykli do

dawnych metod harowali niby woły. Żyli nie inaczej niż wszyscy farmerzy w owych czasach. Z wiosną i niemal przez całą zimę gościńce wio­dące do Winesburga całkiem tonęły w błocie. Czterej młodzi Bentleyowie pracowali ciężko cały dzień na polach, jędli — oczywiście solid­nie — tłustą strawę, a w nocy spali na sienni­kach jak zmordowane zwierzęta. Życie ich było surowe i brutalne, sami też stali się surowi i brutalni. W niedzielę po południu zaprzęgali do wozu parę koni i jechali do miasta. W mia­steczku obstąpiwszy piec w sklepie gwarzyli z innymi farmerami albo z kupcem. Latem nosili drelichy, a zimą ciężkie kurty spryskane bło­tem. Wyciągali do ognia ręce czerwone i spę­kane. Mówienie sprawiało im trudność, więc od­zywali się rzadko. Zakupiwszy mięsa, mąki, cukru i soli, szli do jednej z winesburskich knajp na piwo. Po wypitce ich dzikie instynkty, przytępione w bohaterskim wysiłku podbijania nowych obszarów, szybko odżywały. Ogarniała ich jakaś surowa, na wpół zwierzęca fantazja. W drodze do domu stali na wozie i pokrzykiwali ku gwiazdom. Czasami bili się ze sobą długo i zażarcie, a kiedy indziej wyśpiewywali piosen­ki. Pewnego razu Enoch Bentley, najstarszy z nich, uderzył ojca, starego Toma Bentleya, trzonkiem bicza i zdawało się, że stary wyzionie ducha. Całymi dniami Enoch krył się w słomie na stryszku w stajni, gotów uciec, gdyby na skutek swojej chwilowej pasji został mordercą. Utrzymywała go przy życiu matka, która znosiła mu tam jedzenie i wiadomości o stanie zdrowia

ojca. Kiedy wszystko dobrze się skończyło, wyj­rzał ze swojej kryjówki i wrócił do roboty przy karczunku jak gdyby nigdy nic.

Wojna Domowa gwałtownie odmieniła losy Bentleyów, tylko dzięki niej zrobił karierę naj­młodszy syn, Jesse. Enoch, Edward, Harry i Will zaciągnęli się do wojska i nim się długa wojna skończyła, wszyscy zostali zabici. Przez pewien czas po ich wymarszu na Południe stary Tom próbował prowadzić gospodarkę, ale mu się nie szczęściło. Kiedy ostatni z czwórki poległ, ojciec wysłał wiadomość do Jessego, żeby wracał do domu.

Potem matka, która od roku niedomagała, zmarła nagle i ojciec zupełnie się zniechęcił. Przebąkiwał o sprzedaży gospodarki i wyjeździe do miasta. Po całych dniach wałęsał się trzęsąc głową i mamrocząc. Robota w polu była za­niedbana i zboże poprzerastały wysokie chwasty. Stary Tom wynajmował parobków, ale nie umiał nimi sprytnie pokierować. Kiedy rankiem wy­chodzili na pola, on sam włóczył się po lesie i przesiadywał na kłodach. Czasami zapominał wrócić do domu na noc i któraś z córek musiała iść na poszukiwania.

Kiedy Jesse Bentley wrócił do domu na farmę i zaczął przejmować wszystko w swoje ręce, miał lat dwadzieścia dwa, smukłą postać i sub­telny wygląd. Przed pięcioma laty wyjechał do szkół, żeby się kształcić i może zostać pastorem prezbiteriańskiego kościoła. Od najmłodszych

lat — jak to się u nas mówiło — była z niego „dzika owca” i nigdy nie zadawał się z braćmi. W całej rodzinie rozumiała go tylko 'matka, a ona właśnie umarła. Kiedy wrócił do domu, żeby zarządzać farmą, która w owym czasie li­czyła już ponad sześć tysięcy akrów, wszyscy z okolicznych gospodarstw i z pobliskiego mia­steczka uśmiechali się na myśl, że bierze się do roboty, której ledwo mogło podołać jego czte­rech silnych braci.

Istotnie dostarczał powodów do śmiechu. Jak na ówczesny gust, Jesse w ogóle nie wyglądał na mężczyznę. Mały, bardzo szczupły, o kobie­cej kompleksji nosił — zwyczajem młodych kle­ryków — długą czarną marynarkę i wąski czar­ny krawat. Sąsiedzi mieli zabawę ujrzawszy go po latach, a jeszcze bardziej ubawili się wido­kiem jego miastowej żony.

W gruncie rzeczy żona Jessego szybko się wy­kończyła. Jesse zapewne ponosił za to winę. Go­spodarka w północnym Ohio, w ciężkich latach po Wojnie Domowej, była zbyt uciążliwa dla delikatnej kobiety jak Katarzyna Bentley. Jesse nie miął dla niej zmiłowania, tak jak dla nikogo w owym czasie. Próbowała spełniać te same prace, którymi sąsiadki się zajmowały, a on zu­pełnie nie sprzeciwiał się temu. Pomagała przy udoju i po części zajmowała się domem; słała łóżka i gotowała strawę. Przez rok pracowała codziennie od świtu do późnej nocy,. a potem urodziwszy dziecko umarła.

Jesse mimo wątłej budowy niełatwo dawał się złamać. Miał ciemne kędzierzawe włosy i szare

oczy, chwilami twarde i proste, chwilami po-, mykające i niepewne. Był nie tylko szczupły, ale

i niskiego wzrostu. Miał usta wrażliwego i bar­dzo stanowczego dziecka. Jesse Bentley był fa­natykiem. Minął się ze swoim czasem i powoła­niem, dlatego cierpiał i innym zadawał cierpie­nia. Nigdy nie znalazł w życiu tego, czego prag­nął, a czego pragnął — sam nie wiedział. W nie­długim czasie po powrocie na gospodarkę pona- pędzał wszystkim strachu i nawet żona, choć powinna być mu bliska jak matka, też się go bała. Nie minęło dwa tygodnie od chwili jego przyjazdu, kiedy stary Tom Bentley przekazał mu całe gospodarstwo na własność i sam usunął się w cień. Ba, wszyscy usunęli się w cień. Choć młody i niedoświadczony, Jesse umiał panować nad ludźmi. Tak zapalał się do wszystkiego, co robił i mówił, że nikt go nie rozumiał. Poderwał wszystkich na farmie do takiej roboty, jakiej nigdy przedtem nie zaznali, a jednak nie było radości w tej pracy. Jeśli coś wychodziło na dobre, to chyba tylko Jessemu, a nigdy tym, którzy mu podlegali.. Jak tysiące silnych ludzi, którzy żyli u nas w Ameryce w owych dawnych czasach, Jesse miał siłę tylko połowiczną. Nie umiał pokierować sobą tak, jak innymi. Łatwo mu było poprowadzić gospodarkę, jak jeszcze nigdy przedtem nie była prowadzona. Wróciw­szy z Cleveland, gdzie chodził do szkół, zamknął się przed wszystkimi i zaczął snuć plany. Dniem

i nocą myślał o gospodarstwie i dlatego mu się poszczęściło. Inni farmerzy tak ciężko pracowali, że nie fnieli sił na myślenie, ale Jesse w tym, że

myślał o gospodarce i wiecznie planował jej roz­wój, znajdował ulgę i zarazem jakieś zaspoko­jenie dla swej porywczej natury. Zaraz po po­wrocie dobudował skrzydło do starego domu

i w wielkim pokoju od zachodu miał okna wy­chodzące z jednej strony na podwórze, a z dru­giej — na pola. Zasiadał pod oknem, aby roz­myślać. Godzina za godziną i dzień za dniem sie­dział tak, patrzył na kraj i zastanawiał się nad swą nową rolą w życiu. Porywcza i zapalczy­wa iskra w jego naturze buchała ogniem i oczy mu twardniały. Chciał, żeby jego farma produ­kowała tak, jak żadna inna dotąd w całym sta­nie, a potem zachciewało mu się znowu czegoś innego. Ten jakiś nieokreślony głód sprawiał, że oczy mu pomykiwały i że coraz bardziej i bar­dziej zamykał się przed ludźmi. Oddałby wiele, żeby osiągnąć spokój, a tkwił w nim lęk, że tego właśnie nie potrafi osiągnąć.

Jesse Bentley był żywotny do szpiku kości. W jego niepozornej postaci nagromadziła się moc całych pokoleń siłaczy. Zawsze był niezwy­kle żywotny i jako mały chłopiec na farmie,

i jako młodzieniec na studiach. Uczył się wów­czas, rozmyślał o Bogu i Biblii z całym zapałem serca i umysłu. Z biegiem czasu, kiedy nauczył się lepiej poznawać ludzi, zaczął myśleć o sobie jako o wyjątkowym człowieku, wyróżnionym spośród innych. Pragnął niesłychanie zrobić ze swojego życia sprawę wielkiej wagi, a kiedy patrzył na bliźnich i widział, że żyją jak kłody, wydawało mu się, że sam nie zniósłby tego nigdy. Chociaż zapatrzywszy się w siebie

i w swój własny los, był ślepy na to, że jego. młodziutka żona nawet przy daleko posuniętej ciąży tak ciężko pracuje i zwyczajnie zabija się w tej służbie, nie miał zamiaru być dla niej nie­dobry. Kiedy ojciec, stary i sterany życiem, przekazał mu cały majątek i ponoć z zadowo­leniem zaszył się w kącie i czekał śmierci, Jesse wzruszył tylko ramionami i pozbył się starego ze swoich myśli.

W pokoju pod oknem wychodzącym na gospo­darkę, która jemu przypadła w udziale, Jesse siedział dumając o swoich własnych sprawach. Ze stajen dochodził tupot jego koni i nieustanny ruch jego bydła. Na polach i zielonych pagór­kach pasły się jego stada. Za oknem rozbrzmie­wały głosy jego ludzi, ludzi, co dla niego pra­cowali. Z mleczarni szedł miarowy stukot, to tępawa dziewka, Eliza, obracała maślnicą. Jesse ulatywał myślą ku mężom z biblijnych czasów, którzy też posiadali majętności i stada. Wspo­minał, jak Bóg opuścił niebiosa i przemówił do mężów owych; chciał, aby Bóg spojrzał na nie­go i do niego też przemówił. Porwała go jakaś gorączkowa, chłopięca ochota, aby jakimś spo­sobem osiągnąć w życiu tę aurę potęgi, jaka otaczała owych mężów. Będąc pobożnym czło­wiekiem wyłożył Bogu rzecz całą, a dźwięk własnych słów umocnił i podsycił w nim owo pragnienie.

Otom jest nowym włodarzem, co posiadł te ziemie — wyznał. — Spójrz na mnie, o Panie,

i spójrz zarazem na sąsiadów moich i te poko­lenia całe, które mnie tu poprzedziły! Spraw,

Panie, abym stał się nowym Jessem, jako ów mąż biblijny, abym władał narodem i spłodził synów, którzy po mnie władać będą! — Ogarnę­ło go wzruszenie,, kiedy tak mówił, i zerwawszy się na nogi przemierzał pokój tam i z powrotem. Wyobrażał sobie, że oto żyje w dawnych cza­sach, pośród dawnych ludów. Ziemia wokół niego to już nie zwykła ziemia, lecz kraina za­ludniona wyobraźnią, nowym pokoleniem z nie­go wywiedzionym. Wydawało mu się, że w jego dniach — jak i w owych zamierzchłych cza­sach — królestwa powstaną i nowe moce ożyją w człowieku dzięki potędze Pana, który prze­mówi przez usta wybranego sługi. I zapragnął stać się sługą wybranym. — Przyszedłem pełnić dzieło Boże na tej . ziemi — wyznał wielkim głosem, wyprostował swoją maleńką postać

i myślał, że coś na kształt nimbu Bożego przy­zwolenia zawisło mu nad czołem.

Ludziom z późniejszych czasów będzie zapew­ne nieco trudno zrozumieć Jessego Bentley a. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w życiu na­szego narodu zaszły ogromne zmiany. Właściwie nastąpiła rewolucja. Przyszedł przemysł, sprawy pędzą z hukiem i łoskotem, wrzask przenikliwy .milionów, które tu do nas zza mórz zjechały, ruch pociągów, wzrost miast, wielkie magistrale, co mkną przez miasteczka i farmy, a w ostatnich już czasach — automobil spowodował ogromną zmianę w sposobie życia i myślenia naszego ludu w środkowej Ameryce. Książki, w pośpie­

chu naszych czasów choćby źle pomyślane i źle napisane, spotkać można w każdym domu, pisma ilustrowane rozchodzą się w milionowych nakła­dach, gazety są wszędzie. Dzisiaj farmer stojąc w sklepie przy piecu ma głowę do cna nabitą cudzymi myślami. Gazety i czasopisma tak go napompowały. Z owej dawnej, brutalnej suro­wości przepadło wiele raz na zawsze, a przecież miała-w sobie coś uroczo, dziecięco niewinnego, ów farmer u pieca to krewniak wielkomiej­skich cwaniaków, i jeśli dobrze mu się przy­słuchacie, gada tak gładko i bezmyślnie, jak największy cwaniak spośród nas.

Za czasów Jessego na całym środkowym za­chodzie, w pierwszych latach po Wojnie Domo­wej, zapewne nie tak bywało. Ludzie za ciężko pracowali, żeby mieć dość sił na czytanie. Nie ciągnęło ich zupełnie do drukowanego słowa. Kiedy trudzili się na polach, nawiedzały ich nie­jasne, nieukształtowane myśli. Wierzyli w Boga

i w potęgę Bożą, która nimi kieruje. W małych protestanckich zborach gromadzili się co nie­dziela, aby słuchać kazań o Bogu i o Jego dzie­łach. W kościołach skupiało się wówczas całe życie społeczne i umysłowe. Bóg zajmował po­czesne miejsce w sercu człowieka.

Tak więc -— przyszedłszy na świat z bujną wyobraźnią i wielkim zapałem umysłu — Jesse Bentley zwrócił się wszystek ku Bogu. Kiedy wojna zabrała mu braci, widział w tym palec Boży. Kiedy ojciec popadł w chorobę i nie mógł już więcej kierować gospodarką, potraktował to również jako znak dany od Boga. W mieście, gdy

66

dostał wiadomość, błądził nocą po ulicach roz­myślając o tym, a kiedy wrócił do domu, i roz­kręcił robotę na farmie, znowu wychodził nocą, aby błądzić po lasach i pagórkach i rozmyślać

o Bogu.

Gdy wędrował, rosła w nim myśl, że on sam musi wiele znaczyć w jakichś zamiarach Bo­żych. Stał się chciwy i niecierpliwił się, że ma tylko sześćset akrów. Uklęknąwszy na łące, gdzieś w rogu ogrodzenia, posyłał głos daleko w ciszę i podniósłszy oczy widział, jak gwiazdy świecą ku niemu.

Pewnego wieczoru, kiedy ojciec już nie żył od paru miesięcy, a żona lada dzień spodziewała się rozwiązania, Jesse wyszedł z domu i wypuścił się na długi spacer. Farma Bentleyów leżała w dolince strumienia Wine, Jesse powędrował tjego brzegiem do końca swoich gruntów, a po­tem poszedł przez pola sąsiadów. Bieg dolinki rozszerzał się i zwężał. Leżały przed nim wiel­kie połacie pól i lasów. Księżyc wyjrzał zza chmur i Jesse wspiąwszy się na pagórek usiadł, aby podumać.

Myślał, że jemu, wiernemu słudze Pana, po­winien przypaść w udziale cały ów szmat ziemi, który przewędrował. Wspomniał swoich pole­głych braci i potępił ich za to, że nie pracowali wydajniej i nie osiągnęli więcej. Przed nim w świetle księżyca maleńki strumień spływał po kamykach; zaczął dumać o mężach, co jemu podobnie posiadali majętności i stada.

Jessem owładnęło dziwne uczucie, ni to strach, ni to -chciwość. Przypomniał sobie, jak to

w biblijnej opowieści przed tym drugim Jessem pojawił się Pan i kazał mu posłać syna Dawida tam, gdzie Saul i mężowie Izraela toczyli bó'j z Filistynami w dolinie Elah. Jesse nabrał prze­konania, że wszyscy farmerzy, co mieli ziemię W dolinie strumienia Wine, to Filistyni, wrogo­wie Pana. —• Przypuśćmy — szeptał do siebie—* że trafi się wśród nich taki, który jak Goliat Fi- listyńczyk z Geth będzie mógł mnie pokonać i zabrać majętności moje. ^ Wyobrażał sobie ów mdlący strach, jaki legł zapewne na sercu Saula, nim nadszedł Dawid. Zerwawszy się na nogi zaczął biec wskroś nocy. Biegnąc wzywał Pana. Głos jego niósł się daleko nad pagórka­mi. — Panie Zastępów -f*’:wołał — przez łono Katarzyny ześlij mi syna tej nocy. Niech łaska Twoja spłynie na mnie. Ześlij mi syna, Dawida, a'by mi pomógł wyrwać wreszcie całą majętność z rąk Filistynów, obrócić ją na Twój pożytek i ku budowie królestwa Twego na ziemi.

BOGOBOJNOŚĆ

Część druga

Dawid Hardy z mia­steczka Winesburg, Ohio, był wnukiem Jessego Bentleya, właściciela farm bentleyowskich. Kiedy miał lat dwanaście, wy­jechał, aby zamieszkać w starym domostwie Ben- tleyów. Jego matka, Lui­za Bentley — dziewczyn­ka, co przyszła na świat owej nocy, kiedy Jesse biegł przez pola błaga­jąc, aby Pan zesłał mu syna wzrosła na far­mie i wyszła za mąż za młodego Jana Hardy, który został bankierem. Luiza i jej mąż nie żyli szczęśliwie * ze sobą; wszyscy się zgadzali, że ona jest temu winna. Niska, miała przenikliwe szare oczy i czarne

włosy. Od dzieciństwa ulegająca napadom gnie­wu, jeśli tylko złość ją opuściła, stawała się na odmianę posępna i milcząca. W Winesburgu po­wiadano o niej, że pije. Mąż, bankier, człowiek troskliwy i zapobiegliwy, starał się ją uszczę­śliwić na wszelkie sposoby. Kiedy dorobił się majątku, kupił dla niej dużą kamienicę na Elm Street i on pierwszy w całym miasteczku trzy­mał stangreta, aby jeździł z panią.

Ale Luizy nie można było uszczęśliwić. Wipa- dała w nastroje na pół obłąkańcze, czasami mil­cząca, czasami nieznośna i kłótliwa. Ogarnięta złością klęła i krzyczała. Z kuchennym nożem porywała się na męża. Kiedyś podpaliła dom i nieraz zaszywała się po całych dniach w swo­im pokoju, nie wpuszczając nikogo. Jej samotni­cze życie budziło wiele domysłów i plotek. Po­wiadano, że się‘narkotyzuje i unika ludzi dlate­go, że często bywa pod silnym wpływem alko­holu. Czasami w letnie popołudnia wychodziła z domu i wsiadała w swój powóz. Odprawiwszy stangreta, sama brała lejce i całym pędem gnała po ulicach. Jeśli ktoś wszedł jej w drogę, jecha­ła prosto jak strzelił, więc musiał umykać prze­rażony gdzie popadło. Ludziom z miabteczka wydawało się, że chciałaby ich wszystkich stra­tować. Jak przegalopowała po kilku ulicach, ścinając zakręty i smagając konie biczem, wy­jeżdżała za miasto. Na polnych drogach, kiedy zabudowania już znikły jej z oczu, pozwalała koniowi iść noga za nogą i przechodził jej ów dziki, zabij acki humor. Popadała w zadumę i mamrotała pod nosem. Czasem łzy jej napły­

wały do oczu. A potem wróciwszy do miastecz­ka znów gnała szaleńczo przez ciche ulice. Gdy­by nie pozycja jej męża i szacunek, jaki budził on w ludziach, szeryf dawno by ją aresztował.

Młody Dawid Hardy wzrastał pod jednym da­chem z tą kobietą i jak łatwo sobie wyobrazić, nie miał zbyt radosnego dzieciństwa. Za młody, żeby wyrobić sobie własne zdanie o ludziach, nieraz nie mógł się powstrzymać od określonej opinii o kobiecie, która była jego matką. Dawid, chłopiec zawsze spokojny i zrównoważony, długi czas uchodził w Winesburgu za niedołęgę. Dzie­cięcymi oczyma gapił się długo na ludzi i przed­mioty, jakby nie dostrzegając tego, na oo patrzy. Jeśli doszły go cierpkie słowa o matce albo posłyszał, jak ona łaje ojca, umykał i chował się przestraszony. Czasem nie mógł znaleźć kryjów­ki i to go peszyło. Odwróciwszy się twarzą do drzewa albo w domu do ściany, zamykał oczy i starał się o niczym nie myśleć. Miał zwyczaj mówić głośno do siebie i od młodych lat ogar­niało go częste uczucie spokojnego smutku.

Jeśli nadarzyła rrju się sposobność odwiedzić dziadka na farmie, był bardzo zadowolony i szczęśliwy. Często pragnął, żeby więcej nie wracać z powrotem, a raz, kiedy zjechał do do­mu po długiej wizycie na farmie, zdarzyło się coś, co pozostawiło mu w pamięci trwały ślad,

Dawida odwoził do miasteczka parobek. Śpie­szyło mu się do własnych spraw, więc wysadził chłopca u początku ulicy, przy której stał ro­dzicielski dom. Był wczesny zmierzch jesienny

i chmury zakrywały niebo. Coś napadło Da­wida. Nie mógł znieść myśli o powrocie do domu, do matki i do ojca, i z nagła postano­wił uciec. Zamierzał wrócić na farmę do dziad­ka, ale zgubił drogę i błąkał się godzinami po polnych ścieżkach, przestraszony i zapłakany. Zaczęło padać i błyskawica przecięła niebo. Wyobraźnię miał podnieconą i zdawało mu się, że widzi i słyszy w ciemnościach niebywałe rzeczy. Nabrał przekonania, że błąka się i biega w jakiejś straszliwej próżni, gdzie nigdy nie było nikogo. Ciemność wokół nie miała granic. Przerażał szum wiatru w drzewach. Kiedy na drodze, którą szedł, pojawiły się konie, przestra­szył się i przelazł przez płot. Biegł polem, aż trafił na inną drogę i osunąwszy się na kolana badał miękką ziemię palcami. Bał się, że poza dziadkiem, którego zapewne nigdy w ciemnoś­ciach nie odnajdzie, świat musi być całkiem pu­sty. Jego okrzyki posłyszał farmer, który wracał z miasteczka, i odprowadził go do domu; chło­piec był tak zmęczony i podniecony, że nie wie­dział, co się z nim dzieje.

Przypadkiem ojciec dowiedział się, że Dawid znikł. Spotkał na ulicy parobka od Bentleyów i ten mu doniósł, że syn przyjechał do miasta. Kiedy syn nie wrócił do domu, wszczął się alarm i Jan Hardy z kilkoma ludźmi z miastecz­ka wyruszył przeszukać okolicę. Wieść, że Da­wid został porwany, obiegła wszystkie ulice. Kiedy wrócił, w domu nie było świateł, ale po­kazała się matka i chwyciła go gwałtownie w ramiona. Dawid myślał, że to nie ta sama

kobieta. Nie mógł uwierzyć, że stało się coś tak rozfkosznego. Własnymi rękami Luiza Hardy wy­kąpała go i przyrządziła mu posiłek. Nie pozwo­liła mu wejść do łóżka, tylko —* jak włożył noc­ną koszulę — usiadła na krześle wziąwszy go w ramiona. Przez godzinę siedziała w ciem- mnościach i tuliła chłopca. Cały ten czas po ci­chu przemawiała. Dawid nie mógł pojąć, co ją tak odmieniło. Jej kwaśna zazwyczaj twarz sta­ła się inna, aż myślał, że czegoś tak spokojnego i tak cudnego nigdy jeszcze nie widział. Kiedy zaczął płakać, tuliła go coraz mocniej i mocniej do siebie. Płynął i płynął jej głos. Chrapliwy jt i ostry, ilekroć zwracała się do męża, teraz spływał jak deszcz na drzewa. Raz po raz ktoś pukał do drzwi z wieścią, że chłopiec jeszcze się nie znalazł, wtedy chowała Dawida, żeby sie­dział cicho, póki ich nie odprawi. Sądził, że to zapewne zabawa, w której wszyscy biorą udział, i śmiał się wesoło. Nawiedziła go myśl, że zabłądzić i bać się w ciemnościach to zupełna fraszka. Że warto by przejść po tysiąckroć przez straszne przygody, byleby na końcu długiej czarnej drogi znaleźć coś tak cudownego, jak matka, która go powitała.

W ostatnich latach swojego chłopięctwa Da­wid rzadko ją widywał i stała się dlań ot zwykłą kobietą, z którą niegdyś razem mieszkał. A jed­nak tkwiła mu w pamięci jej postać, z biegiem cżasu coraz wyraźniejsza. Kiedy miał lat dwa­naście, wyjechał, aby zamieszkać na farmie

Bentleyów. Stary Jesse zjawił się w mieście i wprost zażądał, aby mu powierzono opiekę nad chłopcem. Staruszek był podniecony i zdecydo­wany postawić na swoim. Dogadał się z Janem Hardym w jego gabinecie w Kasie Oszczędno­ściowej, a potem obaj poszli na Elm Street, żeby porozmawiać z Luizą. Przypuszczali, że zrobi im awanturę, ale się zawiedli. Zachowywała się bardzo spokojnie i kiedy Jesse przedstawił swoją misję i porozwodził się nad tym, jak dobrze chłopcu zrobi wiejskie powietrze i spokojna atmosfera starego domostwa, z aprobatą kiwnę­ła głową. Mowa o atmosferze nie zatrutej moją obecnością — powiedziała ostro. Ramiona jej zadrżały i zdawało się, że zaraz wybuch­nie. — Tak, dobre to miejsce dla chłopaka, tyl­ko nie dla mnie — podjęła. — Nigdy mnie tam nie chciałeś i to powietrze w twoim domu, oczy­wiście, nie wyszło mi ría zdrowie. Nosiłam je we krwi jak truciznę, ale z nim będzie zupełnie inaczej.

Luiza odwróciła się i opuściła pokój, zosta- wiając obu mężczyzn w kłopotliwym milcze­niu. Zamknęła się potem jak zwykle na całe dni u siebie. Nie pokazała się nawet, gdy spako­wano garderobę chłopca i zabrano go stamtąd. Utrata syna spowodowała ostry przełom w jej życiu; wyglądało na to, że jest mniej skłonna do kłótni z mężem. Jan Hardy myślał, że wszyst­ko naprawdę bardzo pięknie się skończyło.

I tak młody Dawid zamieszkał w domostwie Bentleyów z Jessem. Dwie siostry starego far­mera jeszcze żyły i ciągle tam mieszkały. Czu­

ły strach przed Jessem i jeśli znajdował się w pobliżu, prawie się nie odzywały. Jedna z nich, urodzona matka, znana w młodości z pło­miennej fryzury, stała się opiekunką chłopca. Każdego wieczoru, kiedy położył się do łóżka, wchodziła do pokoju i przesiadywała na podło­dze, póki nie zasnął. Kiedy stawał się senny, na­bierała śmiałości, szeptała różne rzeczy, o któ­rych myślał potem, że mu się przyśniły.

Jej łagodny, cichy głos nadawał mu czułe imiona; chłopiec marzył, że przyszła do niego matka i tak się odmieniła, że zawsze już będzie taka sama, jak wtenczas, kiedy uciekł z domu. On też nabierał śmiałości i wyciągnąwszy rękę dotykał twarzy kobiety na podłodze, czym ją niebywale uszczęśliwiał. Od przyjazdu chłopca w starym domostwie zapanowała powszechna radość. Surowy i uparty Jesse, wywołujący w każdym bojaźń, którego nie zmieniła nawet obecność córeczki Luizy, teraz wyraźnie złagod­niał. Zupełnie jakby Bóg się zlitował i zesłał Jessemu syna.

Człowiek, który ogłosił się jedynym wiernym sługą Pana w całej dolinie Wine i który prag­nął, aby Pan na znak swego przyzwolenia zesłał mu syna przez łono niewiasty Katarzyny, za­czął myśleć, że wreszcie modłom jego stało się zadość. Jakkolwiek miał wówczas tylko pięć­dziesiąt pięć lat, wglądał na siedemdziesiątkę, sterany do cna ciągłym kombinowaniem i robie­niem planów. Wysiłek, jaki włożył w poszerze­nie swoich dóbr, okazał się owocny i zaledwie parę farm w dolinie należało do kogo innego, ale

zanim Dawid przyjechał, był z niego człowiek gorzko rozczarowany.

Dwie siły ścierały się w Jessem i całe życie umysł jego stanowił dla nich pole bitwy. Pierw­sza kierowała go ku Bogu. Jesse chciał być mę­żem Bożym i patriarchą wśród plemienia Boże­go. Nocne włóczęgi po polach i lasach zbliżyły go do natury; moce, jakie miał w sobie ten na­miętnie religijny człowiek, wybiegały ku mo­com natury. Ów zawód, którego doznał, kiedy córka, a nie syn, narodziła się z Katarzyny, spadł na niego jak cios zadany jakąś niewidzialną ręką i cios ten złagodził nieco jego sobkostwo. Wciąż wierzył, że Pan może w każdej chwili objawić się wśród wichrów czy obłoków, ale nie żądał już takiego wyróżnienia. Natomiast modlił się

0 nie. Czasami ogarniało go kompletne zwątpie­nie i myślał, że Bóg porzucił ten świat. Żałował że los mu nie pozwolił żyć w niewinnych i upoj­nych czasach, kiedy to na skinięcie dziwnego na niebie obłoku mężowie porzucali pola i domy

1 szli na puszczę zakładać nowe pokolenia. Pra­cując dzień i noc nad tym, aby podnieść dochody ze swoich farm i rozszerzyć swoje posiadłości, żałował, że nie może obrócić owej kipiącej energii na budowę świątyń, tępienie niedowiar­ków i w ogóle na dzieła sławiące imię Boże na ziemi.

Tego właśnie Jesse pożądał, a następnie pożą­dał też czegoś innego. Wzrósł w Ameryce w pierwszych latach po Wojnie Domowej i nie ostał się — jak każdy za jego czasów — tym głębokim wpływom, które przenikały kraj

w owych latach, kiedy rodziła się epoka prze­mysłowa. Zaczął kupować maszyny, żeby za­trudniać przy robocie na farmie mniejszą ilość ludzi, i myślał czasami, że gdyby był młodszy, rzuciłby całkiem gospodarkę i otworzył w Wi- ne^burgu fabrykę maszyn rolniczych. Nauczył się systematycznego czytania gazet i czasopism. Sam wynalazł maszynę do wyrabiania z drutu siatek na płoty. Niejasno uświadamiał sobie, że atmosfera dawnych czasów, którą zawsze w umyśle kultywował, jest nie do pogodzenia z tym, co narastało w umysłach innych. Począ­tek najbardziej materialistycznej epoki w dzie­jach świata kiedy wojnom nie będzie przy­świecał patriotyzm, kiedy ludzie zapomną Boga i zwrócą tylko uwagę na zasady moralne, kiedy żądza władzy zastąpi wolę służenia i piękno bę­dzie nieledwie zapomniane w straszliwej pogoni człowieka za gromadzeniem bogactw — dawał oto znać o sobie Jessemu, mężowi Bożemu, tak jak i wszystkim wokół niego ludziom. Z chci­wości pragnął robić pieniądze szybciej, niż po­zwalała na to uprawa ziemi. Nieraz jeździł do Winesburga, żeby porozmawiać o tym z zię­ciem. Jesteś bankierem i będziesz miał takie możliwości, jakich ja nigdy nie miałem — mó­wił ir oczy mu błyszczały. — Bez przerwy o tym myślę. Wielkie rzeczy będą tu się działy, będzie można robić takie pieniądze, o jakich mnie się nigdy nie śniło. Ale ty się do tego weź. Żebym tak był młodszy i miał twoje wi­doki... — Jesse Bentley chodził tam i z powro- | tem po gabinecie i mówiąc coraz bardziej się za­

pałał. Kiedyś był dotknięty paraliżem i odtąd dolegał mu nieco lewy bok. Gdy mówił, wciąż mu drgała lewa powieka. Potem, jak wracał do domu, gdy zapadła noc i pokazały się gwiazdy, trudniej mu było po dawnemu odczuć Boga, który —r bliski i osobowy — zasiada w niebio­sach, który może w każdej chwili wyciągnąć dłoń, dotknąć jego ramienia i wyznaczyć mu heroiczne dzieło do spełnienia. Głowę miał za­przątniętą tym, czego naczytał się w gazetach i czasopismach — majątkiem, jaki obrotny gość może zrobić niemal bez wysiłku na kupnie i sprzedaży. Dopiero przyjazd Dawida wpłynął na to, że odżyła w nim z nową siłą dawna wiara i wydało mu się, że Bóg wreszcie spojrzał na niego łaskawym okiem.

Samemu chłopcu na farmie życie zaczęło się objawiać na tysięc nowych i zachwycających sposobów. Wszyscy go traktowali, tak życzliwie, że wpłynęło to pobudzająco na jego spokojne usposobienie i stracił owe na wpół bojaźliwe, niepewne podejście do ludzi. W nocy, kiedy kładł się do łóżka — po długim dniu przygód w staj­niach, na polach albo podczas przejażdżek z dziadkiem wśród farm — chciałby uściskać wszystkich w całym domu. Jeśli Shirley Bentley, która co wieczór przesiadywała u jego łóżka, nie pokazała się na czas, stawał u szczytu schodów i wołał — przez wąskie korytarze, od lat nawy­kłe do ciszy, niósł się jego młodzieńczy głos. ^ Radkiem, kiedy się obudził i cicho leżał w po- gjścieli, sprawiały mu uciechę dźwięki przenikaj ą- ce zza okien. Wzdrygał się na wspomnienie do­

mowych czasów i gniewnego głosu matki, który go zawsze przejmował drżeniem. Tu, na wsi, słyszało się tylko głosy przyjemne. Kiedy budził się o świcie, całe podwórze też się budziło. W do­mu wszyscy się krzątali. Eliza Stoughton, ma- tołkowata dziewka, hałaśliwie chichotała, bo ją parobek kuiksnął w bok, gdzieś na polach zary- czała krowa i zaraz odpowiadały jej towarzyszki z obór, jakiś parobek przemawiał ostro do ko­nia, którego właśnie czyścił przed stajnią. Dawid wyskakiwał z łóżka i podbiegał do okna. Podnie­cony całą tą krzątaniną, myślał, co też porabia teraz matka.

Z okien swojego pokoju nie miał widoku wprost na podwórze, gdzie przy porannych za­jęciach gromadzili się parobcy, ale słyszał ich głosy i rżenie koni. Jeśli któryś z parobków roześmiał się, Dawid wtórował mu śmie­chem. Wychyliwszy się przez otwarte okno pa­trzył w sad, po którym wędrowała maciora z ca­łym pomiotem maleńkich świnek. Przeliczał je każdego ranka. — Cztery, pięć, sześć, siedem liczył wolno i śliniąc palec odznaczał kreski na parapecie. Biegł wciągnąć spodnie i koszulę. Na­padała go gorączkowa ochota, żeby wyskoczyć na dwór. Co ranka zbiegając na dół robił taki rumor na schodach, aż gospodyni, „ciotka” Sallie, orzekła, że panicz chciałby zrujnować ca­ły dom. Kiedy przebiegł przez długie stare do­mostwo, trzaskając za sobą drzwiami, wychodził na podwórze i rozglądał się dokoła ze zdumioną miną, pełną oczekiwania. Wyobrażał sobie, że w takim miejscu w ciągu nocy mogły się wyda-

rzyć niebywałe rzeczy. Parobcy patrzyli ¡na nie­go i wybuchali śmiechem. Henryk Strader, le­ciwy człowiek, (który pracował na farmie od tych czasów, kiedy Jesse wziął ją w posiadanie, o któ­rym przed przyjazdem Dawida nie słyszano, że­by kiedykolwiek zażartował, teraz każdego ran­ka powtarzał ten sam dowcip. Tak się to Dawidowi podobało, <że śmiał się i klaskał w dło­nie. — Zobacz, chodź tu i popatrz — wołał sta­ruszek. — Dziadkowa siwa kobyła podarła sobie czarną skarpetkę na nodze.

Dzień po dniu przez długie lato Jesse Bentley jeździł z farmy na farmę po całej dolinie stru­mienia Wine, zabierając wszędzie wnuka ze so­bą. Jeździli wygodnym starym powóziikiem za­przężonym w siwka. Starzec drapał się w wy- liniałą siwą 'brodę i opowiadał sam sobie o tym, jak zamierza podnieść wydajność ziemi, i o tym, jak Bóg uczestniczy we wszelkich ludzkich za­miarach. 'Czasami spoglądał na Dawida i uśmie­chał się radośnie, a potem zdawał się na długo zapominać o chłopcu. Z każdym dniem powracał coraz częściej i częściej do dawnych marzeń, któ­re mu nie dawały spokoju, gdy zjechał po raz pierwszy z miasta na gospodarkę. Któregoś po­południa przeraził Dawida dając się bez reszty ponieść marzeniom. Mając chłopca za świadka odprawił pewien obrzęd i spowodował wypade^ który o mało nie zniweczył zadzierzgaiącej liię między nimi przyjaźni.

Jechali obaj odległą stroną doliny, parę mil od domu. Nad drogę schodził^Las, a lasem po ka­mieniach wił się strumień Wine ku dalekiej rze-~

ce. Całe popołudnie Jesse trwał w zadumie i nie­dawno zaczął mówić. Wrócił (pamięcią do tej no­cy, kiedy tak się przeraził na myśl o olbrzymie, który go ograbi i splądruje mu włości; znowu jak owej nocy, kiedy biegł przez pola błagając

0 syna, popadł w obłąkańcze niemal podniece­nie. Zatrzymał konia, wysiadł z powozu i kazał Dawidowi zrobić to samo. Przeleźli obaj przez ogrodzenie i poszli brzegiem strumienia. Chło­piec nie zwracał uwagi na pomruki dziadka, tyl­ko biegł przy nim zaciekawiony, co też się sta­nie. Zaklaskał w ręce i tańczył z uciechy, kiedy królik wyskoczywszy z nagła uciekał przez las. Spoglądał na wysokie drzewa i żałował, że nie jest zwierzątkiem, co wspina się wysoko w górę bez żadnego strachu. Schylił się, podniósł kamyk

1 rzucił nim nad głową dziadka w kępę krza­ków. — Obudź się, mały zwierzaku. Nuże, wes- pnij się na czubki drzew! — wołał piskliwym głosem

Jesse Bentley postępował naprzód pod drzewa­mi z pochyloną głową i wrzeniem w umyśle. Je­go powaga podziałała na chłopca, który ucichł niebawem i trochę się zaniepokoił. Staremu zwi- dywało się, że teraz będzie mógł pozyskać słowo lub znak od Boga w niebiosach, że jak padną obaj na kolana, chłopię i mąż, w ustronnym za­kątku wśród boru, na sam ich widok ów cud, na który czekał, niechybnie nastąpić musi. — W ta­kim właśnie miejscu, jak to, Dawid wypasał owce, kiedy nadszedł ojciec jego i kazał mu spieszyć do Saula zamruczał.

Chwyciwszy chłopca dość brutalnie za ramię,

przelazł przez zwalony pień, a kiedy wyszedł na polanę, pad! na kolana i zaczął modlić się wiejs­kim głosem.

Jakiś nieznany zupełnie strach ogarnął Dawi­da. Skuliwszy się za drzewem obserwował star­ca klęczącego przed nim na ziemi i zaczęły mu drżeć kolana. Wydawało mu się, że ma przed sobą nie tylko dziadka, ale i kogoś innego, ko­goś, kto może mu zrobić krzywdę, kogoś, kto nie jest łagodny, lecz brutalny i niebezpieczny. Za­czął płakać i schyliwszy się podniósł mały kij, który trzymał moeno w zaciśniętej dłoni. Kiedy Jesse, zaślepiony swoją ideą, powstał nagle i Zbliżał się do niego, napędził mu tyle strachu, że chłopiec drżał na całym ciele. W boru głębo­ka cisza zdawała się spowijać wszystko, kiedy nagle ozwał się wśród niej chrapliwy i uparty głos starca. Ściskając chłopca za ramię Jesse podniósł twarz w niebo i wołał. Dygotał mu cały lewy policzek i dygotała też dłoń na ramieniu chłopca. Ześlij mi znak Twój, Panie ¡J| wo­łał. — Oto stoję z chłopięciem Dawidem. Z nie­bios znijdź ku mnie i daj mi poznać obecność swoją.

Z okrzykiem zgrozy Dawid skoczył, wyrwał się z krępującego uścisku i gnał przez las. Wie­rzył, że ów człowiek, co z podniesioną twarzą wołał chrapliwym głosem w niebo, to zupełnie nie dziadek. Nie wyglądał zresztą jak dziadek. Chłopiec nabrał przekonania, że stało się coś dziwnego i strasznego zarazem, że jakimś cudem nieznany i -groźny osobnik wlazł w skórę łagod­nego starca. Szlochał biegnąc i biegnąc w dół

pagórka. Potknął się o korzeń i padając uderzył się w głowę, ale wstał i próbował biec dalej. Uderzenie było tak bolesne, że niebawem upadł i leżał bez ruchu, ale dopiero wówczas, gdy Jes- se zaniósł go do powozu i chłopiec się obudził czując, jak ręka dziadka głaszcze go po głowie, dopiero wówczas opuścił go strach. — Zabierz mnie stąd. Tam siedzi jakiś okropny człowiek, tam w lesie — powiedział z przekonaniem, Jesse zaś spoglądał gdzieś ponad wierzchołki drzew i znów wargi jego wzywały Pana. — Cóżem uczynił, żeś niełaskaw dla mnie, Panie? — szeptał cicho, powtarzając wciąż słowo za sło­wem, kiedy jechał spiesznie drogą tuląc do ra­mienia przeciętą, krwawiącą głowę chłopca.

REZYGNACJA

Część trzecia

Opowieść o Luizie Bentley, która została pa­nią Hardy i zamieszkała z mężem w kamienicy na Elm Street, opiera się na nieporozumieniu.

Trzeba by spełnić niejeden warunek, aby ta­kim kobietom jak Luiza zapewnić zrozumienie i powodzenie w życiu. Trzeba tu wielu książek napisanych mądrze, trzeba, aby ludzie ze środo­wiska tych kobiet również żyli mądrze.

Zrodzona z delikatnej, przeciążonej pracą matki i z ojca o bujnej fantazji, porywczego i srogiego, który przyjął jej narodziny z niechę­cią, cierpiała od dzieciństwa na nerwy, pokrew­na całym pokoleniom przewrażliwionych kobiet, które w późniejszych dniach^ w tak wielkiej licz­bie wydała na świat przemysłowa epoka.

Dzieciństwo spędziła na farmie, cicha i mar­kotna, całym sercem stęskniona za uczuciem, którego nikt jej nigdy nie okazał. W piętnastym roku życia zamieszkała w Winesburgu u rodziny Alberta Hardy’ego, który trudnił się sprzedażą bryczek i wozów i należał do miejscowej rady edukacyjnej.

Luiza wyjechała do miasteczka, aby zacząć naukę w tamtejszej szkole, a zamieszkała u Hardych, ponieważ Albert Hardy przyjaźnił się z jej ojcem.

Hardy, handlarz powozów z Winesburga, po­dobnie jak tysiące ludzi w owych czasach, pa­sjonował się kwestią wykształcenia. Chociaż po­radził sobie w życiu bez książkowej wiedzy, był przekonany, że gdyby jej powąchał, wszystko by mu się lepiej ułożyło. Każdemu,,kto zajrzał do sklepu, wykładał swoje poglądy, a w domu całą rodzinę doprowadzał do rozpaczy gadając w kół­ko o tym samym.

Miał on dwie córki i syna, Jana Hardy; dziewa częta nieraz odgrażały się, że całkiem porzucą naukę. Z zasady przykładały się do lekcji na tyle, żeby tylko uniknąć kary. -—Nie cierpię książek, nie cierpię każdego, kto je luibi! — stwierdzała porywczo młodsza z sióstr, Harriet.

W WineSburgu, jak i na farmie, Luiza nie czuła się szczęśliwa. Lata całe marzyła o tym, że kiedyś wyrwie się w świat, i wyjazd do Har­dych uważała za wielki krok ku wolności. Ile­kroć tak sobie myślała, wydawało się jej, że w mieście jest sama radość i samo życie, że wszyscy, mężczyźni i kobiety, żyją tam swobo­dnie i szczęśliwie, dając i przyjmując przyjaźń i uczucie, zupełnie jak się przyjmuje wiatru do­tyk na policzkach. Marzyła, że z ciszy i smutku rodzinnego domu dostanie się w atmosferę cie­płą, pulsującą treścią i życiem. I zapewne u Har­dych zaspokoiłaby coś ze swoich tęsknot, gdyby nie błąd, który popełniła na samym początku. „

86

M

Luiza zraziła do siebie obie siostry, Marię i Harriet, swoją pilnością w szkole. Przyjechała do Hardych dopiero na sam początek roku i nic nie wiedziała o tym, jakie uczucia owe dziewczę­ta żywią do nauki. Była nieśmiała i przez pier­wszy miesiąc nie zawarła żadnych znajomości. Każdego piątku po południu przyjeżdżał z farmy parobek do Winesburga i zabierał ją na weekend do domu, nie spędzała więc soboty świętując z ludźmi z miasta. Ponieważ czuła się skrępowa­na i samotna, bez przerwy zajmowała się nauką. Maria i Harriet ¡podejrzewały, że usiłuje narobić im (kłopotu przez swoje postępy. W zapale, aby się dobrze spisać, Luiza chciała odpowiadać na każde pytanie postawione klasie przez nauczy­cielkę. Podskakiwała wciąż i oczy jej błyszcza­ły. Potem, kiedy odpowiedziała już na jakieś py­tanie, na które kto inny w 'klasie nie potrafił od­powiedzieć, uśmiechała się uszczęśliwiona. —*" Widzicie, zrobiłam to za was — zdawały się mó­wić jej oczy. — Możecie się niczym nie przejmo­wać. Ja odpowiem na każde pytanie. Cała kla­sa będzie miała labę, póki^ja tu jestem.

Wieczorem po kolacji ^.Albert Hardy zaczął chwalić Luizę. Był zachwycony, bo jedna z na­uczycielek wspaniale się o niej wyraziła. — Nie, znów mi o tym mówiono — zaczął spoglądając ostro na córki, a potem odwracając się z uśmie­chem do LuizyJeszcze jedna nauczycielka powiedziała mi, jak świetnie Luiza się spisuje. Wszyscy w Winesburgu opowiadają, jaka z niej bystra dziewczyna. Wstyd mi, że nikt się tak nie wyraża o moich córkach. Kupiec wstał, prze-

szedł się po pokoju i zapalił wieczorne cy­garo.

Dziewczęta popatrzyły na siebie i ze znuże­niem pokiwały głowami. Widząc ich obojętność ojciec rozgniewał się. — Powiadam wam, po- winnyście się obie mocno zastanowić! — krżyk- nął rzucając im złowrogie spojrzenie. Idą wielkie zmiany u nas, w Ameryce, i jedyna na­dzieja dla przyszłych pokoleń leży w wykształ­ceniu. Luiza ma bogatego ojca, a nie wstydzi się nauki. To wy powinnyście się wstydzić patrząc na jej postępy.

Kupiec zdjął kapelusz z wieszaka przy drzwiach i przygotowywał się do wyjścia na ca­ły wieczór. W drzwiach zatrzymał się i spojrzał złowrogo za siebie. Przyjął tak srogą postawę, że Luiza przestraszyła się i uciekła na górę do swojego pokoju. Siostry zaczęły rozmawiać

o swoich sprawach. — Słuchajcie, co ja mó­wię! — ryknął kupiec. — Macie leniwe mózgi. Obojętność dla nauki odbija się na waszych cha­rakterach. Nie dojdziecie do niczego. Zapamię­tajcie sobie, co teraz powiem — Luiza zapę­dzi was w kozi róg, nigdy się z nią nie zrów­nacie.

Wzburzony wyszedł z domu na ulicę drżąc z gniewu. Idąc przed siebie mamrotał pod no­sem i klął, ale k*edy znalazł się na Main Street, złość go opuściła. Przystanął, żeby porozmawiać

0 pogodzie czy o zbiorach z jakimś innym kup­cem lub farmerem, który zjechał do miasta —

1 zapomniał całkiem o córkach, a jeśli o nich po­myślał, wzruszał tylko ramionami. — No tak, co

dziewczyna, to dziewczyna — filozofował mru­cząc.

W idomu, jeśli Luiza zeszła do ich pokoju, sio­stry nie zadawały się z nią zupełnie. Pewnego wieczoru, kiedy mieszkała tam już ponad sześć tygodni, całkiem strapiona niezmiennym chło­dem, z jakim się do niej zawsze odnosiły — wy- buchnęła płaczem. — Przestań beczeć i wynoś się do siebie, do swoich książek — powiedziała ostro Maria Hardy.

Luiza zajmowała pokój na pierwszym piętrze, z oknem wychodzącym na sad. W pokoju był piec i każdego wieczoru młody Jan Hardy przy­nosił naręcz drzewa, które układał w skrzynce pod ścianą. W ciągu drugiego miesiąca pobytu u Hardych Luiza wyzbyła się wszelkich nadziei, że uda jej się wejść w komitywę z dziewczętami i znikała w swoim pokoju, jak tylko zbliżał się koniec kolacji.

Zaczęła bawić się myślami o nawiązaniu przy­jaźni z Janem Hardym. Gdy wchodził do jej po­koju z naręczem polan, udawała że jest zajęta nauką, ale skwapliwie mu się przyglądała. Kiedy ułożył już drzewo w skrzynce i odwracał się, by wyjść, pochylała głowę zapłoniona. Usiłowała nawiązać rozmowę, ale nie mogła wykrztusić ni słowa, i skoro tylko wyszedł, złościła się na sie­bie za swoją głupotę.

Umysł wiejskiej dziewczyny opanowała myśl, aby zbliżyć się do chłopca. Mniemała, że odkry­je w nim tę zaletę, której przez całe życie poszu­

kiwała w ludziach. Wydawało się jej, że pomię­dzy nią samą a wszystkimi innymi ludźmi na świecie wyrosła jakaś ściana, że przebywa na samym krańcu, gdzie roztacza się ciepły i skryty krąg życia, do którego inni muszą mieć dostęp całkiem łatwy i zrozumiały. Prześladowała ją myśl, że wystarczyłby jeden odważny czyn, aby jej stosunki z ludźmi odmieniły się zupełnie, i że tym sposobem można by wejść w nowe życie, tak jak się wchodzi do drugiego pokoju otworzyw­szy drzwi. Dniem i nocą rozmyślała o tym, i cho­ciaż rzecz, za którą tak gorąco tęskniła, była ja­kaś ciepła i bliska, nie pozostawała jeszcze w świadomym związku z cielesnym pożądaniem; nie stała się na tyle określona. Uwaga jej spoczę­ła na Janie Hardym tylko dlatego, że był akurat pod ręką i w przeciwieństwie do swoich sióstr nie odnosił się do niej niechętnie.

Obie siostry, Maria i Harriet, były starsze od Luizy. W pewnej dziedzinie wiedzy o życiu na­wet grubo starsze. Prowadziły się tak samo jak wszystkie młode panny w miastach na środko­wym zachodzie. W owych czasach dziewczęta nie wyjeżdżały od nas po edukację na Wschód, a po­jęcia związane z podziałem klasowym ledwo za­częły się pojawiać. Córka robotnika miała tę sa­mą prawie pozycję społeczną, co córka farmera czy kupca i nie istniały sfery próżniacze.

O dziewczynie mówiło się, że „miła” albo „nie­miła”. Jak miła, to miała chłopaka, który odwie­dzał ją w domu w niedzielę i we środę wieczo­rem. Czasem chodziła z nim na tańce albo na zgromadzenia kościelne. Innym razem przyj mo-

wała go w domu i na ten cel odstępowano jej salon. Nikt jej w tym nie przeszkadzał. Całe go­dziny przesiadywali oboje za zamkniętymi drzwiami. Nieraz światło przygasało i młodzi się całowali. Policzki gorące, włosy w nieładzie. Po roku lub dwóch, jeśli ich wzajemny pociąg sta­wał się dość silny i nieustępliwy, brali ślub.

Jednego wieczoru podczas pierwszej zimy w Winesburgu Luizę spotkała pewna przygoda, która na nowo zachęciła ją do tego, aby przeła­mać ów mur, jaki — w jej mniemaniu ||§- stanął pomiędzy nią a Janem Hardym. Była środa; za­raz po kolacji Albert Hardy wziął kapelusz i wy­niósł się z domu. Młody Jan przyniósł drzewa i złożył je do skrzynki w pokoju Luizy. — Pani bardzo ciężko pracuje, prawda? — wybąkał i zanim zdążyła mu odpowiedzieć, też wyniósł się za djrzwi.

Luiza słyszała, jak wychodził z domu, i wzię­ła ją szalona chęć, aby wybiec za nim. Otwo­rzywszy okno wychyliła się i cicho nawoływa­ła. — Janku, Janku drogi, wróć do mnie, nie od­chodź! — Noc była pochmurna i wzrok gubił się w ciemnościach, ale oczekującej dziewczynie wy­dało się, że słyszy delikatny szelest, jakby ktoś skradał się na palcach pośród drzew w sadzie. Przestraszona szybko zamknęła okno. Z godzinę chodziła po pokoju drżąc z podniecenia, a kiedy oczekiwanie stało się wręcz nieznośne, wymknę­ła się do hallu na schody i wśliznęła do ciemne­go jak alkowa pokoiku za salonem.

Luiza postanowiła, że spełni ów odważny czyn, który ją kusił od wielu tygodni. Przekonana, że

Janek skrył się w sadzie pod jej oknem, posta­nowiła go odszukać i wyznać mu, że pragnie, aby się do niej zbliżył, wziął ją w ramiona, opowie­dział, o czym myśli i marzy, i słuchał, jak ona opowiada, o czym sama myśli i marzy. — Po ciemku łatwiej się rozmawia szepnęła do siebie stojąc w pokoiku i po omacku szukając' klamki.

A potem nagle spostrzegła, że nie jest w domu sama. Za drzwiami w salonie odezwał się cichy męski głos i drzwi się'uchyliły. Luiza ledwo zdą­żyła skryć się we wnęce pod schodami, kiedy Maria Hardy ze swoim chłopcem weszła do ciem­nego pokoiku.

Przez godzinę Luiza siedziała w mroku na po­dłodze i nasłuchiwała. Maria Hardy wraz ze swoim chłopcem, który przyszedł spędzić z nią wieczór, bez słów przekazała wiejskiej dziewczy­nie całą wiedzę o mężczyźnie i kobiecie. Z po­chyloną głową, zwinięta w kłębek, Luiza trwa­ła zupełnie bez ruchu. Wydawało się jej, że przez jakiś dziwny kaprys bogów wielka łaska spły­nęła na Marię i nie mogła pojąć, dlaczego tam­ta tak stanowczo protestuje.

Chłopiec wziął Marię w ramiona i całował ją. Kiedy się broniła i chichotała, ściskał ją jeszcze mocniej. Przez godzinę tak się ze sobą wodzili, a potem wrócili do salonu, Luiza zaś uciekła na górę po schodach. —- Chyba żeś się cicho tam zachowywała. Nie trzeba tej myszce przeszka­dzać w nauce —doszły ją w progu słowa Harriet skierowane do siostry.

Luiza napisała karteczkę do Janka i tejże no-

92

cy, kiedy już wszyscy w domu spali, zakradła się na dół po -schodach i wsunęła ją pod drzwi jego pokoju. Bała się, że jeżeli nie zrobi tego od razu, opuści ją odwaga. Na karteczce starała się bez niedomówień wyjaśnić, czego chce. „Chcę, żeby ktoś mnie pokochał i sama chcę kogoś po­kochać — pisała. — Jeśli to masz być ty, chcę, żebyś przyszedł w nocy do sadu i zastukał pod moim oknem. Bez trudu przelezę po dachu komórki i zejdę do ciebie. Myślę o tym przez cały czas, więc jak masz przyjść, przychodź szybko.“

Długi czas Luiza nie wiedziała, jak się skoń­czy ten śmiały zamach na kochanka. Właściwie wciąż nie była pewna, czy chce go, czy też nie chce. Czasem wydawało jej się, że jak ją ktoś ściśnie mocno i pocałuje, będzie w tym cała ta­jemnica życia, a potem przychodził nowy impuls i okropnie się tego bała. Ogarnęło ją dojrzałe kobiece pragnienie, aby dać się posiąść, ale mia­ła tak niejasne pojęcie o życiu, że wydawało się jej, iż wystarczy, jak dłoń Janka spocznie na jej dłoni, aby ją zupełnie zadowolić. Zastanawiała się, czy on potrafi to zrozumieć. Przy stole na­stępnego dnia, kiedy Albert Hardy perorował, a siośtry szeptały i chichotały, nie patrzyła zu­pełnie na Janka tylko w stół i przy pierwszej sposobności uciekła. Wieczorem na długo wyszła z domu, póki nie upewniła się, że zdążył zanieść drzewo i wyjść z jej pokoju. Po kilku wieczorach napiętego oczekiwania, gdy żaden głos z mrocz­nego sadu .nie zawołał jej, zatraciła się niemal w rozpaczy i doszła do wniosku, że nie ma spo­

sobu, by przebić mur, który odgrodził radości życia.

Wreszcie w poniedziałek wieczorem, w dwa lub trzy tygodnie po napisaniu karteczki, przy­szedł po nią Janek. Luiza święcie przekonana, że nigdy już do niej nie przyjdzie, długo nie reago­wała na idące z sadu wołanie. W piątek wieczo­rem, gdy parobek odwoził ją na weekend do do­mu, zrobiła coś takiego, co nią mocno wstrząsnę­ło, i kiedy Janek stał w ciemnościach i wołał ją po imieniu cicho i uparcie, Luiza spacerowała po pokoju i dziwiła się, jakiż to nowy kaprys kazał jej postąpić tak cudacznie.

Parobek, młody chłopak o kruczej kędzierza­wej czuprynie, przyjechał po nią nieco później tego wieczoru w piątek, wracali więc do domu po ciemku. Luiza z głową nabitą myślami o Jan­ku próbowała wszcząć rozmowę, ale chłopak czuł się skrępowany i nie odzywał się w ogóle. Pa­mięć zaczęła podsuwać jej wspomnienia o samot­nym dzieciństwie i z bólem przypomniała sobie tę dokuczliwą nową samotność, jaka jej teraz przypadła w udziale, Nienawidzę wszyst­kich! rr krzyknęła nagle i wybuchnęła tyradą napędzając strachu parobkowi. — Nienawidzę ojca i nienawidzę tego starucha, Hardy'ego — stwierdziła gwałtownie. — Uczę się w mieście, w szkole, ale tego też nienawidzę.

Ale całkiem już wystraszyła parobka, kiedy odwróciła się i przytuliła policzek do jego ra­mienia. Żywiła niejasną nadzieję, że on zachowa się tak, jak kochanek Marii w ciemnościach, obejmie ją i ucałuje, ale chłopak tylko się prze­

raził. Zdzielił konia batem i zaczął gwizdać. — Paskudne wyboje, nie? —- powiedział na cały głos. Luizę tak to rozzłościło, że sięgnęła, zerwa­ła mu z głowy kapelusz i cisnęła na drogę. Kie­dy zeskoczył z bryczki, żeby go podnieść, ruszyła z kopyta i parobek pieszo wrócił za nią na farmę.

Luiza Bentley wzięła sobie Hardy’ego na ko­chanka. Nie tego dla siebie pragnęła, ale młody człowiek tak właśnie zrozumiał jej zachowanie; zresztą z ogromnej chęci, żeby cokolwiek osiąg­nąć, nie stawiała mu oporu. Po kilku miesiącach, kiedy oboje obawiali się,.że zaszła w ciążę, poje­chali pewnego wieczoru do okręgu i wzięli ślub. Parę miesięcy mieszkali u Hardych, a potem wy­najęli sobie własny dom. Przez cały rok po ślu­bie Luiza starała się dać mężowi pojęcie o tym niejasnym, nieuchwytnym głodzie, dla którego napisała ową karteczkę i który wciąż był nie­zaspokojony. Raz po raz wsuwała się w jego ra­miona i starała się mówić o tym, zawsze bez skutku. Rozumiał miłość całkiem na swój sposób, więc nie słuchał, tylko zaczynał całować ją w usta. Wytrącało ją to z równowagi, aż w koń­cu nie chciała w ogóle się całować. Sama nie wiedziała, czego chce.

Kiedy strach, który wpędził ich w małżeństwo, okazał się płonny, popadła w gniew i mówiła gorzkie, bolesne rzeczy. Później, ja£ urodził się jej syn, Dawid, nie miała serca go niańczyć i nie wiedziała, • czy pragnie mieć syna, czy też nie. Czasem spędzała z nim cały dzień chodząc po pokoju i nieraz podkradając się, żeby go dotknąć

czule palcami, to znowu nadchodziły dni, kiedy nie chciała nawet spojrzeć ani się zbliżyć do tej okruszyny człowieczeństwa,, która znalazła się w jej domu. A gdy Jan Hardy ganił ją za okru­cieństwo, odpowiadała śmiechem. — To męż­czyzna, zdobędzie wszystko, czego zapragnie, tak czy inaczej stwierdzała ostro. — Żeby to była kobietka, nie byłoby takiej rzeczy na świecie, której bym dla niej nie zrobiła.

STRACH

Część czwarta

Gdy Dawid Hardy wy­rósł na smukłego chłopca i miał lat piętnaście, zda­rzyła mu się gr* podobnie jak jego matce — pewna przygoda, która zmieniła cały bieg jego życia i wy­gnała go ze spokojnego zakątka w świat. Żyło mu się jak w muszli, ale muszla została rozbita i trzeba było ruszać przed siebie. Opuścił Winesburg i nikt go tam już więcej nie oglądał. Po tym jego zniknięciu matka i dzia­dek oboje umarli, a ojciec bardzo się wzbogacił. Wydaf masę pieniędzy na poszukiwanie syna, ale to już całkiem inna historia.

Zdarzyło się to późną jesienią tego niezwykłe-

k

go na farmach Bentleyów roku. Wszędzie zbiory wypadły bogate. Z wiosną dziadek Jesse zakupił część długiej połaci czarnego bagnistego gruntu w dolinie strumienia Wine. Nabył tę ziemię po niskiej cenie, ale musiał włożyć sporo grosza w jej uprawę. Tirzeba było wykopać wielkie ro­wy i założyć tysiące drenów. Okoliczni farme­rzy kręcili głowami nad takim wydatkiem. Nie­jeden z nich śmiał się i liczył, że Jesse mocno odpokutuje swoje ryzyko, ale starzec spokojnie pracował dalej i nic nie mówił.

. Na osuszonym gruncie zasadził kapustę i ce­bulę, i znów sąsiedzi się śmieli. Zbiór jednakże wypadł ogromny i przyniósł wysokie zyski. W ciągu jednego roku Jesse zarobił tyló, że mógł pokryć wszystkie koszta uprawy i jeszcze miał nadwyżkę, co pozwoliło mu zakupić dwie nowe farmy. Jesse triumfował i nie umiał ukryć swo­jej radości. Pierwszy raz w całej historii, odkąd władał tymi farmami, chodził wśród swoich lu­dzi z uśmiechniętą twarzą.

Zakupił, żeby zmniejszyć nakład pracy, wiele nowych maszyn wraz z całą resztą czarnego, żyznego gruntu, jaka jeszcze została z tej bagni­stej połaci. Wybrał się pewnego dnia do Wines- burga, kupił rower i nowy garnitur dla Dawida, a obu swoim siostrom dał pieniądze, żeby mogły pojechać na odpust w Cleveland, Ohio.

Jesienią tego roku, kiedy, wzięły przymrozki i drzewa w 'lasach nad strumieniem Wine stały się złotobrązowe, Dawid każdą chwilę, jeśli nie siedział w szkole, spędzał na powietrzu. Sam

albo z kolegami szedł każdego popołudnia do la­su zbierać orzechy. Inni chłopcy z okolic, prze­ważnie synowie robotników z bentleyowskich farm, mieli strzelby i urządzali polowania na króliki i wiewiórki, ale Dawid się z nimi nie trzymał. Zrobił sobie procę z gumy i rozwidlone­go patyka i chadzał w pojedynkę zbierać orze­chy. Kiedy się tak wałęsał, różne myśli przycho­dziły mu do głowy. Uświadamiał sobie, że jest juz prawie mężczyzną, i ciekawiło go, co też bę­dzie w życiu robił, ale nim dotarł do jakichś kon­kluzji, myśli przemijały i znów stawał się chło­pcem. Pewnego razu zabił wiewiórkę, siedziała na niskiej gałęzi i szczebiotała do niego. Puścił się do domu z wiewiórką w ręce. Jedna z ciotek ugotowała zwierzątko i zjadł je z ogromnym smakiem. Skórkę przybił na desce, którą wy­wiesił na sznurku za oknem w swoim sypial­nym pokoju.

To zmieniło jego upodobania. Od tej pory ni­gdy nie chodził do lasu bez procy w kieszeni i całymi godzinami strzelał do wyimaginowanych zwierzątek skrytych na drzewach wśród bru­natnych liści. Przepadły gdzieś męskie troski i był rad, że jest chłopcem o chłopięcych impul­sach.

Pewnej soboty rankiem, kiedy wybierał się do lasu z pijocą w kieszeni i torbą na orzechy prze­wieszoną prżez ramię, zatrzymał go dziadek. W oczach starca pojawił się ów napięty, poważny wyraz, który zawsze trochę przerażał Dawida. W takich chwilach oczy dziadka nie patrzyły prosto przed siebie, ale pomykając zdawały się

w ogóle na nic nie patrzyć. Zupełnie jakby ja­kaś niewidzialna zasłona oddzieliła go od całej reszty świata. — Chcę, żebyś został ze mną — powiedział zwięźle i jego oczy ponad głową chło­pca spoglądały w niebo. — Mamy dziś coś waż­nego do spełnienia. Torbę na orzechy możesz wziąć, jeśli chcesz. Nie zawadzi, pojedziemy zresztą do lasu.

Jesse i Dawid wyruszyli z domu Bentleyów starym powozikiem, zaprzężonym w siwka. Uje­chawszy w milczeniu spory kęs drogi przysta­nęli na skraju pola, gdzie pasło się stado owiec. Biegał wśród nich ibaranek, nie w porę urodzony, i jego właśnie Dawid z dziadkiem złapali i zwią­zali tak mocno, że wyglądał jak mała biała ku­la. Kiedy znów ruszyli w drogę, Jesse pozwolił Dawidowi trzymać baranka w ramionach. — Zo­baczyłem go wczoraj i przypomniał mi o czymś, co od dawna chciałem zrobić — powiedział i znów zapatrzył się gdzieś ponad głową chło­pca, a w oczach miał to pomykające, błędne spoj­rzenie.

Po uczuciu wielkiego wesela, jakie sprowadził nań ów pomyślny rok, ogarnął starego farmera inny nastrój. Dłuższy czas chodził pokorny i roz­modlony. Znów błądził samotnie po nocach, roz­myślaj ąc o Bogu i ibłądząc tak znów zespalał sie­bie z postaciami zamierzchłych czasów. Pod gwiazdami klękał na mokrej trawie i wznosił głos w modlitwie. Otóż postanowił; że wzorem mężów, których dzieje zapełniały karty Starego Testamentu, złoży ofiarę Panu. — Otrzymałem w darze plony bogate i zesłał mi Pan chłopca,

100

L_ ! t _

któremu na imię Dawid — szeptał do siebie. — Powinienem był to spełnić może dawno, dawno temu. — Żałował, że myśl ta nie przyszła mu do głowy wówczas, gdy jeszcze nie urodziła mu się córka Luiza, i mniemał, że teraz zapewne, gdy wzniesie stos gorejącego chrustu na ustronnej polanie wśród boru i złoży baranka w całopalnej ofierze, Pan stanie przed nim i objawi mu swą wolę.

Coraz więcej i więcej dumając nad tą sprawą wspominał o Dawidzie i jego namiętna miłość własna po trosze ustępowała. % Chłopcu czas już zacząć myśleć o wyjściu w świat i wola Pań­ska jemu dopomoże zawyrokował. — Pan wskaże mu ścieżkę. Objawi mi, czemu Dawid ma się w życiu poświęcić i kiedy ma wyruszyć w swoją drogę. To słuszne, aby chłopiec udał się ze mną. Jeśli mi się powiedzie i ukaże się anioł Pański, Dawid ujrzy piękno i chwałę Pana obja­wioną człowiekowi. I powstanie z niego również prawdziwy mąż Boży.

Jesse i Dawid w milczeniu jechali drogą, aż dotarli do tego miejsca, gdzie Jesse niegdyś wznosząc modły do Boga wystraszył swojego . wnuczka. Hanek był jasny i pogodny, ale powiał zimny wiatr i chmury zakryły słońce. Na widok tego miejsca, dokąd przyjechali, Dawid zaczął się trząść ze strachu, a gdy stanęli przy moście, gdzie strumień wypływał z gęstwiny, chciał wy­skoczyć z powozu i uciekać.

Najrozmaitsze sposoby ucieczki cisnęły mu się do głowy, ale kiedy Jesse zatrzymał konia i prze-

lazł przez ogrodzenie do lasu, Dawid poszedł za nim. „Po co się tak głupio bać! Nic złego się nie stanie” — mówił sobie postępując naprzód z ba­rankiem w ramionach. Ta jakaś bezradność ma­łego zwierzęcia, które trzymał mocno w ramio­nach, natchnęła go odwagą. Czuł, jak barankowi serduszko stuka tak szybko, że własne jego ser­ce zaczęło bić wolniej. Postępując spiesznie za dziadkiem rozwiązał sznurek, który krępował nogi baranka. „W najgorszym razie czmychnie­my obaj” — pomyślał.

W boru, kiedy odeszli daleko od drogi, Jesse zatrzymał się u prześwitu, gdzie porośnięta krzaczkami poręlba zbiegała nad strumień. Mil­czał uparcie, ale wziął się od razu do układania suchych patyków w stos, pod który niebawem podłożył ogień. Chłopiec siedział na ziemi z ba­rankiem w ramionach. Wyobraźnia zaczęła na­dawać wszystkim ruchom dziadka szczególne znaczenie i z każdą chwilą rósł w nim lęk. — Krwią baranka muszę naznaczyć czoło chło­pca — mruknął Jesse, gdy patyki chciwie zajęły się ogniem, i wyjmując z kieszeni długi nóż od­wrócił się i poszedł szybko przez wyrąb w stro- k nę Dawida.

Strach porwał duszę chłopca. Aż niedobrze mu się zrobiło. Chwilę siedział zupełnie bez ruchu, a potem mięśnie stężały i zerwał się na nogi. Twarz mu zbielała jak runo baranka, ten zaś — z nagła oswobodzony — pomknął w dół pagórka. Dawid też wziął nogi za pas. Strach przypiął mu skrzydła. Sadził zapamiętale przez krzewy i kło­dy. W biegu wyciągnął z kieszeni widełki, z któ­

rych zwisała proca na wiewiórki. Kiedy ¿biegł nad strumień, płytki i pluskający wśród kamieni, bryznął w wodę i obejrzał się za siebie, a zo­baczywszy, ze dziadek wciąż pędzi ku niemu z wielkim nożem zaciśniętym w dłoni, nie zwle­kał ni chwili, tylko schylił się po kamień i wło­żył go w procę. Z całej siły naciągnął grubą gu­mę i kamień świsnął w powietrzu. Jesse, który zapomniał zupełnie o chłopcu i ścigał właśnie baranka, dostał nim prosto w głowę. Z rykiem rzucił się naprzód i upadł niemal u samych stóp chłopca. Kiedy Dawid zobaczył, że leży bez ruchu i widocznie już nie żyje, lęk w nim wzrósł niepomiernie. Była to już obłąkańcza trwoga.

Odskoczył z krzykiem na ustach i uciekał w las zanosząc się od płaczu. — Nie dbam.. — szlochał — zabiłem go, ale nie dbam. — Kie­dy tak biegł i biegł, postanowił nagle, że ni­gdy już nie wróci ani na farmę, ani do Wi- nesburga. — Zabiłem męża Bożego, a teraz sam zostanę mężczyzną i pójdę w świat — powie­dział śmiało, gdy przestał biec i szedł spiesznie w dół drogi, co wiła się nad strumieniem Wine, który mknął przez pola i lasy na zachód.

Na brzegu strumienia Jesse Bentley niemrawo się poruszył. Zajęczał i otworzył oczy. Dłuższy czas leżał całkiem spokojnie i patrzył w niebo. Kiedy wreszcie podniósł się na nogi, w głowie miał zamęt i nie zdziwił się wcale, że chłopiec znikł bez śladu. Usiadł na kłodzie przy drodze i zaczął baj durzyć o Bogu. Tyle tylko do końca od niego usłyszano. Ilekroć padło imię Dawida,

spozierał niewyraźnie w niebo i mówił, że po­słaniec Boży zabrał chłopca ze sobą. — Wszyst­ko przez to, że byłem taki niesyty chwały — oznajmiał i na ten temat nie miał nic więcej do powiedzenia.

POMYSŁOWA GŁOWA

Mieszkał z matką, si­wą, cichą staruszką o dziwnie spopielałej cerze. Dom, który zamieszkiwa­li, stał w maleńkim gaju,

ca Winesburga przecinała strumień Wine. Nazywał się Joe Welling; ojciec je­go cieszył się niegdyś po­ważaniem jako adwokat i członek władz ustawo­dawczych stanu w Co­lumbus. Sam Joe miał po­stać mizerną i nie spoty­kane w całym miasteczku usposobienie. Przypomi­nał taki wulkanik, co drzemie sobie po całych dniach, a potem nagle bryzga ogniem. Nie, to nie tak — przypominał człowieka ulegającego napadom, który wśród bliźnich sieje strach, bo w każdej chwili atak go może pochwycić i wpra­wić w ten niesamowity stan“, kiedy to oczy wy­chodzą mu z orbit, a nogi i ręce konwulsyjnie

zaraz za nim główna uli-

drgają. Właśnie tak, tylko że Welling cierpiał na dolegliwość, umysłową, a nie cielesną. Prze­śladowały go idee i kiedy nim owładnęły, nie odpowiadał za siebie. W ustach kłębiły mu się słowa. Szczególny uśmieszek pojawiał się na wargach. Koronki zęfbów oprawione złotem po- błyskiwały w świetle. Rzucał się na każdego, kogo miał pod ręką, i brał go w obroty. Taki już przepadł z kretesem. Chuchał gościowi w twarz, zaglądał w oczy, stukał mu drżącym palcem w pierś, żądał, zmuszał do uwagi.

W owym czasie Standard Oil Company nie dostarczała nafty odbiorcom tak jak teraz w wielkich Zbiornikach i cysternach, tylko zle­cała kupcom detalicznym, sklepom żelaznym i te­mu podobnym. Joe był agentem Standard Oil na cały Winesburg i parę innych miasteczek przy linii kolejowej. Odbierał rachunki, przyjmował zamówienia i wykonywał inne czynności. Ojciec, prawnik, zapewnił mu tę pracę.

Joe Welling krążył od sklepu do sklepu — spo­kojny, nadzwyczaj uprzejmy, oddany swoim in­teresom. W oczach ludzi, którzy mu się przyglą­dali, pełgało rozbawienie przytłumione trwogą. Czekali tylko, kiedy wybuchnie, żeby od razu uciec. Chociaż ataki, którym podlegał, nie przy­nosiły nikomu szkody, to jednak nie można było ich lekceważyć. Wywierały przytłaczające wra­żenie. Ponoszony jakimś pomysłem Joe był nie do pokonania. Urastał na olbrzyma. Tratował słuchacza, roznosił go w proch, roznosił w proch wszystko, co tylko żyło w zasięgu jego głosu.

W drogerii u Westa stało czterech mężczyzn,

którzy rozmawiali o wyścigach. Tony Tip, ogier Moyera, miał startować w czerwcowej go­nitwie w Tiffin, Ohio, i rozeszły się pogłoski, że trafi na najsilniejszą konkurencję w całej swojej karierze. Powiadano, że Pop Geers, wspaniały dżokej, zjawi się tam we własnej osobie. Widmo przegranej Tony Tipa wisiało w powietrzu Wi- nesburga.

Do drogerii wszedł Joe Welling pchnąwszy gwałtownie drzwi. Z dziwnym zaabsorbowanym błyskiem w oczach natarł na Eda Thomasa, tego, co znał Popa Geersa i którego opinia co do szans Tony Tipa godna była uwagi.

jjjj— Woda się w strumieniu podnosi! — zawołał Joe Welling z miną Feidippidesa przynoszącego wieść o zwycięstwie Greków w bitwie pod Ma­ratonem. Wystukał palcem bajowy werbel na szerokiej piersi Thomasa. — Przy moście poszła w górę o jedenaście i pój cala od dna — ciąg­nął dalej, sypiąc słowa przez zęby z lekkim po­świstem. Na oblicza całej czwórki wypełzło bez­radne strapienie.

Dane mam w porządku. Możecie mi ufać. Byłem w sklepie żelaznym i zaopatrzyłem się w sondę. Potem robiłem pomiary. Ledwie uwie­rzyłem własnym oczom. Rozumiecie, od dzie­sięciu dni ani kropli deszczu! Nie wiedziałem najpierw, Co za licho. Głowa mi pękała od na- poru myśli. Źródła — myślę sobie —- woda pod­skórna... Umysł mi szasta pod ziemię, szpera. Siedzę na moście i drapię się w czoło. Na nie­bie ani chmurki, nawet na lekarstwo. Wyjdźcie na ulicę, to zobaczycie sami. Ani chmurki. Nie

było i nie ma. No, był obłoczek. Nie chcę ukry­wać żadnych faktów. Był obłoczek na zachodzie, nad samym widnokręgiem, nie większy jak pięść.

Nie żeby to miało jakikolwiek związek. To ci historia, nie? Rozumiecie, jakiego ćwieka miałem we łbie.

A potem przyszedł mi pomysł. Roześmiałem się. Wy też się zaśmiejecie. No, przecież padało w okręgu Medina. To ciekawe, nie? Gdybyśmy nie mieli pociągów, poczt, telegrafów, wiedzie­libyśmy przecież, że w okręgu Medina padało. Stam,tąd właśnie nasz strumień wypływa. Każdy

0 tym wie. Nasz kochany strumyk przyniósł nam wiadomości. To ciekawe. Roześmiałem się. Pomyślałem sobie, że wam opowiem— to cieka­we, nie?

Joe Welling odwrócił się na pięcie i wyszedł za drzwi. Wyjąwszy notes z kieszeni zatrzymał się i przebiegł palcem do spodu kartki. Znów pochłonęły go obowiązki agenta Standard Oil Company. — U Herna zaraz skończy się ropa. Trzeba ich odwiedzić mruczał spiesząc ulicą

1 kłaniając się grzecznie przechodniom na prawo i na lewo.

Odkąd Jerzy Willard zaczął pracować w re­dakcji, miał stale Wellinga na karku. Joe mu zazdrościł. Wydawało mu się, że sama natura przeznaczyła go na dziennikarza. -^ Przecież to dla mnie robota, bez dwóch zdań— oświadczył zatrzymując Willarda na chodniku przed skle­pem, gdzie sprzedawano obrok. Oczy mu zabły­sły i zadrgał wskazujący palec. — Oczywiście,

zarabiam więcej w Standard Oil i tylko tak ci to mówię — dodał. — Nie mam nic przeciwko tobie, ale to ja powinienem być na twoim miej­scu. Odwalałbym całą robotę w wolnych chwi­lach. Pobiegłbym tu, pobiegłbym tam i wyszpe­rałbym takie rzeczy, o których tobie nigdy się nie przyśni.

Podnieciwszy się Joe Welling przyparł repor­tera do drzwi sklepu. Zdawało się, że tonie w myślach wodząc oczami i nurzając chudą dłoń we włosach. Uśmiech rozjaśnił mu twarz i złote zęby błysnęły. — Wyjmij notes! — rozkazał. — Nosisz ze sobą mały notatnik w 'kieszeni, może nie? Wiedziałem, że tak. Dobra, teraz zapisuj. Myślałem sobie o tym onegdaj. Weźmy... znisz­czenie. Cóż to jest zniszczenie? To ogień. Spala drzewo i wszystko. Nigdyś na to nie wpadł? No, jasne, że nie. Ten chodnik, ten sklep, te drzewa na ulicy — to wszystko stoi w ogniu. Spala się. Rozkład, rozumiesz, stale idzie naprzód. Nigdy się nie zatrzymuje. Ni woda, ni farba nie dadzą mu rady. A jak coś jest z żelaza, no to co? Rdzewieje, rozumiesz. Rdza też ogień. Świat stoi w ogniu. W ten deseń zaczynaj swoje kawałki. Po prostu wal dużymi literami: „Świat Stoi W Ogniu”. To dopiero chwyci. Ale spryciarz, powiedzą. Niech tam. Wcale ci nie zazdroszczę. Ot, złapałem sobie ten pomysł z powietrza. Ja bym robił szum w gazetach! To musisz mi przy­znać.

Obróciwszy się na pięcie Joe Welling ruszył spiesznie naprzód. Po paru krokach zatrzymał się i obejrzał za siebie. — Pamiętaj, nie wypusz-

czę cię z rąk — dodał. — Muszę z ciebie zrobić dziennikarza na schwał. Właściwie sam powinie­nem wydawać gazetę, to dla mnie robota. Wszystkim by oko zbielało. Każdy o tym wie.

Kiedy Jerzy Willard przepracował w „Orle Winesburga” okrągły rok, w życiu Wellinga za­szły cztery wydarzenia. Umarła mu matka, Joe zamieszkał w hotelu Willarda, wdał się w ro­mans i zorganizował winesburski klub basebal­lowy.

Zorganizował ten klub dlatego, że chciał być trenerem i na tym stanowisku zaczął zdobywać sobie uznanie ziomków. — Cudny facet — stwierdzili jednogłośnie, kiedy drużyna Joego rozniosła przeciwników z okręgu Medina. Kg Trzyma swoich chłopców w garści. Jest na co popatrzeć.

Na boisku Joe Welling stojąc przy pierwszej bazie drżał z' podniecenia na całym ciele. Wszyscy gracze chcąc nie chcąc wlepiali w niego wzrok. Kapitan 'przeciwników tracił głowę.

Nuże! Nuże! Nuże! Nuże! — wołał podnie­cony. — Na mnie kapujcie! Na mnie! Na moje ręce! Nogi! Oczy! Ręka w rękę, chłopcy! Na mnie kapujcie! Tu macie każdy ruch w tej grze! Ręka w rękę! Ręka w rękę! Na mnie kapujcie! Na mnie! Na mnie!

Mając swoich biegaczy w bazach, Joe Welling przechodził sam siebie. Zanim pojęli, co ich na­padło, wlepiali oczy w trenera, wysuwali się z baz, biegli, cofali — jak na sznurku. Gracze z przeciwnej drużyny też nie spuszczali z niego

oczu. Tak ich fascynował. Gapili się chwilę, a potem — jakby chcąc zerwać urok — zaczy­nali wściekle miotać piłkę — i wśród serii dzikich, zwierzęcych niemal okrzyków trenera biegacze z drużyny Winesburga spokojnie koń­czyli bieg.

Romans Wellinga wywołał powszechne zanie­pokojenie. Od samego początku wszyscy szep­tali i kręcili głowami. Czasem próbowano reago­wać śmiechem, ale był to śmiech wymuszony i nieszczery. Joe zakochał się w Sarze King, chudej, posępnej niewieście, która mieszkała z ojcem i z bratem w murowanym domu naprze­ciwko bramy cmenta/za.

Obaj Kingowie, tata Edward i synalek Tom, nie mieli w Winesburgu dobrej marki. Powia­dano o nich, że to niebezpieczne pyszałki. Ściąg­nęli do miasteczka skądś z Południa i założyli na rogatkach gorzelnię, gdzie pędzili jabłecznik.

O Tomie Kingu krążyła wieść, że zanim tu osiadł, zamordował człowieka. Tom miał lat dwadzieścia siedem i jeździł na siwym kucu. Nosił też długie płowe wąsy, które mu opadały na usta, i nie rozstawał się nigdy z ciężką, pa­skudną lagą. Zabił nią kiedyś psa. Był to pies Wina Pawseya, handlarza obuwiem, i stał sobie na chodniku merdając ogonem. Tom King roz­walił mu łeb za jednym zamachem. Przymknię­to go | zapłacił dziesięć dolarów grzywny.

Stary Edward King miał postać mizerną i jak przechodził ulicą, ludzie go witali szczególnym, niewesołym uśmieszkiem. On sam zaś, kiedy się śmiał, drapał się W lewy łokieć. Rękaw miał cały

wytarty od tego zwyczaju. Kiedy tak szedł uli­cą, zerkając nerwowo na boki i śmiejąc się, wy­glądał dużo groźniej niż jego spokojny, oprysz- kowaty synalek.

Gdy Sara Kling zaczęła wychodzić z Joem Wellingiem na wieczorne spacery,, ludzie ze zgro­zą kręcili głowami. Wysoka i blada, miała moc­no podkrążone oczy. Razem wyglądali zabawnie. Spacerowali sobie pod drzewami i Joe tokował. Jego namiętne, gorące zaklęcia miłosne, doby­wające się z mroku pod murem cmentarza albo spośród gęstych cieni drzew na pagórku, co wznosił się od sztucznego stawu aż do stadio­nu — obiegały potem wszystkie sklepy. Ludzie stali w hotelu Willarda przy barze śmiejąc się i gadając o tych zalotach. Po śmiechu zapadała cisza. Joe ze swoją drużyną odnosił sukces za sukcesem dla barw Winesburga i całe miastecz­ko zaczynało go szanować. Węsząc tragedię lu­dzie czekali z nerwowym uśmiechem.

Spotkanie między Joem Wellingiem a oby­dwoma Kingami, przed którymi drżało całe mia­steczko, nastąpiło późnym popołudniem w ho­telu, w pokoju Wellinga. Jerzy Willard był świadkiem tego spotkania. Doszło doń w taki oto sposób:

Gdy młody reporter zmierzał po kolacji do swojego pokoju, zauważył, że w numerze Wel­linga siedzi w półmroku Tom King wraz ze swoim ojcem. Syn trzymał w r^ku ciężką lagę i zasiadł pod drzwiami. Stary Edward King cho­dził nerwowo, drapiąc się w lewy łokieć. Kory­tarze były puste i ciche.

i Jerzy Willard poszedł do swojego pokoju i usiadł za biurkiem. Próbował pisać, ale tak mu ręka drżała, że nie mógł utrzymać pióra. Cho­dził więc też nerwowo tam i z powrotem. Po­dobnie jak reszta miasteczka czuł się skonfundo­wany i nie wiedział, co robić.

Było już wpół do ósmej i szybko zapadał zmrok, kiedy na peronie pokazał się Joe Wel­ling; wracał do hotelu. W ramionach trzymał wiecheć polnego zielska i traw. Jerzy Willard, choć drżał ze strachu, ubawił się widokiem tej żwawej figurki z zielskiem przy piersi, przemy­kającej się peronem.

Drżąc z lęku i podniecenia młody reporter za­czaił się pod drzwiami pokoju, w którym Joe Welling natknął się na obu Kingów. Padło prze­kleństwo, ozwał się nerwowy Chichot starego Kinga, potem — cisza. Aż wytrysnął ostry i czy­sty głos Wellinga. Jerzy Willard zaczął się śmiać. Zrozumiał. Tak jak zwykle roznosząc wszystkich na swojej drodze Joe Welling zbijał teraz z nóg obydwu gości w pokoju potokiem swojej wymowy. Zdjęty zachwytem słuchacz chodził tam i z powrotem po korytarzu.

Znalazłszy się w pokoju Joe Welling puścił mimo uszu mrukliwą pogróżkę Toma Kinga. Pochłonięty swoim pomysłem zamknął drzwi i zaświeciwszy lampę rozsypał naręcz zielska i traw po podłodze, -^r- Coś tutaj mam — zapowie­dział z powagą. — Miałem o tym powiedzieć Je­rzemu Willardowi, żeby zrobił z tego artykuł do gazety. Cieszę się, że wy tu jesteście. Pragnął­bym, żeby i Sara tu była. Wybierałem się do was

opowiedzieć wam trochę o moich pomysłach. Są ciekawe. Sara mi nie pozwalała. Mówiła, że skoczymy sobie do oczu. To niemądre.

Biegając tam i z powrotem przed zmieszanymi gośćmi Joe Welling zaczął klarować. -— Spróbuj­cie się na tym nie poznać — wołał. — To jest coś wielkiego. — Głos miał piskliwy z podniece­nia. — Nastawcie uszu, to was zaciekawi. Oho, wiem na pewno. Przypuśćmy więc... przypuść­my, że cała pszenica, kukurydza, owies, groszek, ziemniaki, że to wszystko jakimś cudem znikło. No, i siedzimy tu, widzicie, w tym okręgu. Ota­cza nas zewsząd wysoki płot. Załóżmy. Przez płot nie przelezie nikt, a wszystkie płody zie­mi zniszczone, nie zostało nic prócz tego ziel­ska, tych traw. Czyśmy przepadli z kretesem? Pytam was o to. Czyśmy przepadli z krete­sem? — Tom King znowu warknął i na moment zapadła w pokoju cisza. Potem Joe na powrót dał nura w swoje wywody. — Ciężko będzie z początku. Przyznaję. Muszę przyznać. Wymi­gać się nie da rady. Poczujemy to mocno na własnej skórze.. Niejednemu gruby kałdun spadnie. Ale się nie damy. Moim zdaniem nie.

Tom King zaśmiał się dobrodusznie, a drżący nerwowy chichot Edwarda Kinga rozległ się na cały dom. Joe Welling spieszył dalej. — Za­czniemy, rozumiecie, hodować nowe jarzyny i owoce. Raz dwa odzyskamy wszystko, cośmy stracili. Zauważcie sobie — nie mówię, że będzie’ to samo, co dawniej. Na pewno nie. Może coś lepszego, może coś nie tak dobrego. To ciekawe,

nie? Jest o czym pomyśleć. Od razu głowa pra­cuje, może nie?

W pokoju zapadła cisza, a potem znów stary King nerwowo się roześmiał. —- Hej, szkoda, że nie nąa tu Sary! — zawołał Joe Welling. —* Chodźmy do was. Muszę jej to powiedzieć.

Za drzwiami rozległ się szurgot odsuwanych krzeseł. Dopiero wtedy Jerzy Willard czmychnął do swojego pokoju. Wychyliwszy się z okna zo­baczył, jak Joe Welling idzie ulicą z obydwoma Kingami. Tom King musiał niebywale wyciągać nogi, żeby dotrzymać kroku małemu człowiecz­kowi. Kiedy tak kroczył obok, pochylał się nad­stawiając uszu, pochłonięty, oczarowany. Joe Welling znów perorował gorąco. — Weźmy mlecz, na odmianę! ^ wołał. — Czegóż się nie da zrobić z mleczu, co? Wprost nie do wiary. Pomyśl no o tym. Obaj pomyślcie sobie o tym. Powstanie nowe królestwo jarzyn, rozumiecie. To ciekawe, nie? To jest pomysł! Poczekajcie, niech no spotkamy Sarę, ona się od razu poła­pie. Ją to zaciekawi. Sarę zawsze ciekawią po­mysły. Wy już jej nie przechytrzycie, może nie, co? Jasne, że nie. Sami o tym wiecie.

Alicja Hindman liczyła sobie lat dwadzieścia siedem, kiedy Jerzy Willard miał jeszcze mleko pod wąsem, i przeżyła w Winesburgu całe życie. Sprzedawała u Winneya w sklepie tekstylnym, a mieszkała z matką, która wyszła po raz drugi za mąż.

Jej ojczym trudnił się malowaniem powozów i miał pociąg do kieliszka.

Dziwna z nim była histo­ria. Warto by ją kiedyś ^ opowiedzieć.

Mając dwadzieścia sie­dem lat Alicja była wy­soka i trochę za szczupła.

Miała nieproporcjonalnie dużą głowę, plecy lek­ko zgarbione, a oczy1 i włosy — brązowe.

Zawsze bardzo spokojna, choć- pod łagodną po­wierzchownością trwało nieustanne wrzenie.

Jako szesnastoletnia dziewczynka, zanim jesz-

cze zaczęła pracować w sklepie, miała romans z pewnym młodzieńcem. Młodzieniec ów, na­zwiskiem Ned Currie, był od niej starszy. Pra­cował, podobnie ja!k Jerzy Willard, w „Orle Wi- nesburga“ i przez długi czas widywał się z Alicją prawie co wieczór. Spacerowali oboje pod drze­wami po ulicach miasteczka, rozmawiając o tym, jak sobie ułożą życie. Bardzo ładną wówczas dziewczynę Ned Currie brał w ramiona i cało­wał. Podniecał się, mówił rzeczy całkiem nieza­mierzone, Alicja zaś — zwodzona pragnieniem, aby coś pięknego nawiedziło jej smętnawe ży­cie — tak samo dawała się ponieść namiętności i słowom. Cała naturalna nieufność i rezerwa, chroniąca ją jak pancerz, opadła z niej i dziew­czyna oddała się wszystka wzruszeniom mi­łosnym. Kończyła już szesnaście lat, 'kiedy Ned Currie wyruszył do Cleveland, licząc na posadę w poważnym dzienniku i na pozycję w świecie. Dziewczyna chciała jechać razem z nim. Drżą­cym głosem wyznała mu, co ma na myśli. — Wezmę się do pracy i ty będziesz mógł praco­wać — mówiła. — Nie chcę być dla ciebie cię­żarem, nie chcę ci przeszkadzać w wybiciu się. Nie żeń się ze mną w tej chwili. Obejdziemy się bez tego i możemy być razem. Nawet jak za­mieszkamy w jednym domu, nikt nic nie powie. Kto nas tam będzie znał w takim mieście, ludzie nie zwrócą uwagi.

Neda Currie zdumiała taka stanowczość i wy­rzeczenie ukochanej i wzruszyła go też głęboko. Chciał od dawna, żeby dziewczyna została jego kochanką, ale teraz zmienił zdanie. Pragnął ją

chronić i otoczyć opieką. — Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz — powiedział ostro. -*• Bądź pewna, że nigdy do takich rzeczy nie do­puszczą. Jak tylko dostanę dobrą posadę, wrócę po cielbie. Na razie musisz tu zostać. Nic innego nie wolno narrrzrobić.

W wieczór przed wyjazdem z Winesburga, aby w wielkim mieście zacząć nowe życie, Ned Cur- rie przyszedł po Alicję. Spacerowali z godzinę po ulicach, a potem wynajęli powozik w zajezdni Wesleya Moyera i wypuścili się na przejażdżkę za miasto. Wzeszedł księżyc i żadne z nich nie było w stanie się odezwać. W strapieniu młody człowiek zapomniał o swoich postanowieniach, jakie powziął z myślą o dziewczynie.

Wysiedli z powoziku w miejscu, gdzie długa łąka zbiegała nad brzeg strumienia Wine, i tam w mrocznym świetle zostali kochankami. Kiedy

0 północy wrócili do miasta, oboje byli zadowo­leni. Nie wydawało się im, aby cokolwiek, co przyszłość przyniesie, mogło 'wymazać cud

1 piękno tego, co się stało*Musimy teraz trzy­mać się razem; co by nie zaszło, musimy trzy­mać się razem — poWiedział Ned Currie zo­stawiając dziewczynę pod drzwiami domu jej ojca.

Młodemu dziennikarzowi nie udało się zacze­pić w dzienniku clevelandzkim i pojechał na zachód, do Chicago. Przez pewien czas dokucza­ła mu samotność, więc pisywał do Alicji nie­mal co dnia. Potem wciągnęło go życie wielkie­go miasta; zaczął zawierać znajomości i znalazł wiele nowych zainteresowań. W Chicago stoło­

wał się w pewnym domu* gdzie spotykał kilka kobiet. Jedna z nich wpadła mu w oko i zapom­niał o Alicji w Winesburgu. Z końcem roku przestał pisywać listy i tylko raz na parę lat — kiedy czuł się opuszczony albo kiedy zaszedł do jednego z miejskich parków i ujrzał księżyc świecący na trawie, tak jak owej nocy na łące nad strumieniem — w ogóle ją wspominał.

W Winesburgu dziewczyna, którą niegdyś ko­chano, wyrosła na kobietę. Kiedy miała dwa­dzieścia dwa lata, zmarł nagle jej ojciec, właści­ciel zakładu rymarskiego. Ów rymarz był wete­ranem wojennym, więc po kilku miesiącach jego żona uzyskała rentę wdowią. Za pierwsze otrzy­mane pieniądze zakupiła warsztat tkacki i zaczę­ła wyrabiać dywany, Alicja zaś dostała zajęcie w magazynie u Winneya. Przez wiele lat nic nie mogło jej odwieść od wiary, że Ned Currie w końcu do niej powróci.

Zadowolona była ze swojego zajęcia, gdyż co­dzienna orka w sklepie sprawiała, że czas ocze­kiwania wydawał się mniej długi i mniej nudny. Zaczęła odkładać pieniądze, myśląc, że jak za­oszczędzi dwieście lub trzysta dolarów, pojedzie za kochankiem do miasta i spróbuje, czy swoją obecnością nie pozyska znów jego uczuć.

Alicja nie winiła Neda Currie za to, co stało się na łące w świetle księżycowym, ale czuła, że nigdy nie będzie mogła wyjść za mąż za innego człowieka. Sama myśl, żeby oddać innemu to, co mogło należeć, jak wciąż czuła, tylko do Neda, wydawała się jej potworna. Młodych ludzi ignorowała zupełnie, gdy próbowali wkupić się

w jej łaski. — Jestem jego żoną i pozostaną jego żoną, wszystko jedno, wróci czy nie — szeptała do siebie i przy całej chęci dopomożenia sobie samej nie mogłaby nigdy pojąć rodzącej się no­woczesnej idei, że kobieta należy tylko do siebie, daje i bierze dla własnych celów w życiu.

Alicja pracowała w sklepie tekstylnym od ósmej rano do szóstej wieczór i trzy razy w ty­godniu musiała jeszcze wracać do zajęć od siód­mej do dziesiątej wieczorem. Z upływem czasu stając się coraz bardziej i bardziej opuszczona, zaczęła używać środków właściwych ludziom samotnym. Kiedy nocą wracała na górę do swo­jego pokoju, klikała na podłodze, by się po­modlić i w modlitwach szeptała to, co pragnęła wyznać swojemu kochankowi. Przywiązała się do martwych przedmiotów, a ponieważ do niej należały, nie mogła znieść, by ktokolwiek doty­kał mebli w jej pokoju. Chęć oszczędzania pie­niędzy, niegdyś usprawiedliwiona, nie osłabła, choć plan wyjazdu do miasta dla odszukania Neda Currie przestał być aktualny, przerodziła się w nawyk; potrzebując nawet nowej sukni Alicja jej sobie nie kupowała. Czasami w sklepie deszczowym popołudniem wyjmowała książeczkę oszczędnościową i rozłożywszy ją przed sobą, spędzała całe godziny, snując nieprawdopodobne marzenia o takich oszczędnościach, żeby z odset­ków można było utrzymać siebie i swojego przyszłego męża.

. „Ned zawsze lubił podróżować — myślała. — Ja mu to umożliwię. Kiedyś, kiedy się pobierze­my, będę oszczędzać jego i swoje pieniądze

i staniemy się bogaci. Będziemy sobie wtedy podróżować razem po całym świecie”.

W sklepie tekstylnym tygodnie mnożyły się w miesiące, a miesiące w lata, kiedy Alicja ocze­kiwała i marzyła o powrocie swojego kochanka. Jej pracodawca, siwy starzec o sztucznych zę­bach i lichym siwym wąsie opadającym mu na usta, nie był człowiekiem rozmownym, a nieraz w deszczowe dnie albo zimą, gdy zawierucha szalała na Main Street, całymi godzinami nie można było zobaczyć klienta, Alicja układała

i przekładała towar. Stojąc przy oknie wysta­wowym, śkąd otwierał się widok na wymarłą ulicę, myślała o owych wieczorach, kiedy szła na spacer z Nedem Currie, i o tym, co jej po- wiedział. „Musimy odtąd trzymać się razem”. Słowa te dzwoniły i oddzwaniały echem w pa­mięci dojrzewającej kobiety. Łzy napływały jej do oczu. Czasami, gdy właściciel wychodził

i zostawała sama w sklepie, z głową opartą

o ladę płakała. — Och, Ned, ja czekam — szeptała Wciąż i wciąż, a podstępny lęk, że on już nigdy nie wróci, narastał w -niej nie­ustannie.

Na wiosnę, po deszczach, zanim nadejdą dłu­gie i gorące dni lata, okolice Winesburga są roz­koszne. Miasteczko leży wśród szerokich pól, ale za nimi widać przyjemne płaty lasów. W zagaj­nikach kryje się wiele małych zacisznych za­kątków, spokojnych ustroni, gdzie kochankowie spędzają niedzielne popołudnia. Zza drzew patrzą na pola, widzą farmerów krzątających się przy stodołach albo ludzi w rozjeździe na dro-

gach. W miasteczku biją. dzwony, czasem prze­jeżdża pociąg i z oddali wygląda jak zabawka.

Po wyjeździe Neda przez kilka lat Alicja nie chodziła z młodymi w niedzielę do lasu, jednak pewnego dnia, gdy lnie było go już z dwa lub trzy lata i kiedy samotność mocno dała się jej we znaki, nałożyła najlepszą sukienkę i poszła. Znalazłszy ustronny zakątek usiadła, miała stamtąd widok na miasteczko i szeroką prze­strzeń pól. Ogarnął ją lęk, że czas upływa

i wszystko jest daremne. Nie mogła usiedzieć spokojnie, wstała. Kiedy stojąc spoglądała na okolicę, coś — może myśl o wiecznie trwałym życiu zawarta w przepływie pór roku — skie­rowało jej uwagę na mijające lata. Z dreszczem przerażenia pojęła, że piękno i świeżość młodości są już poza nią. Po raz pierwszy uczuła, że zo­stała oszukana. Nie winiła Neda Currie i nie wiedziała, kogo ma w ogóle winić. Ogarnął ją smutek. Osunąwszy się na kolana próbowała się modlić, ale zamiast modlitwy miała na ustach słowa buntu, gli Nigdy do mnie nie przyjedzie. Nigdy szczęścia nie znajdę. Po co się okłamy­wać? — wołała i towarzyszyło temu dziwne uczucie ulgi, tej pierwszej śmiałej próbie, by odeprzeć strach, który stał się częścią jej pow­szednich dni.

'Tego roku, w którym Alicja Hindman skoń­czyła dwadzieścia pięć lat, dwa wypadki naru­szyły nudę jej życia bez zdarzeń. Matka wyszła za Busha Miltona, malarza powozów z Winesbur- ga, a sama Alicja zgłosiła akces do miejscowego kościoła metodystów. »Przystała tam powodowa-

na lękiem przed wyobcowaniem się z życia. Powtórne zamążpójście matki podkreśliło tylko ten fakt. „Starzeję się i dziwaczeję. Ned, jak wróci, wcale mnie nie zechce. Tam gdzie miesz­ka, w mieście, ludzie są stale młodzi. Tyle się wokół nich dzieje, że nie mają cżasu się sta­rzeć” —- powiedziała sobie z ponurym uśmiesz­kiem i zaczęła rezolutnie zabiegać o nowe zna­jomości. W każdy czwartkowy wieczór, po za­mknięciu sklepu szła na wspólne modły w pod­ziemiach kościoła, a w niedzielę wieczorem uczestniczyła w zebraniach organizacji zwanej „Ligą Epwortha”.

Kiedy Will Hurley, człowiek w średnim wie­ku, który pracował w aptece i należał również do metodystów, zaproponował, że odprowadzi ją do domu, nie odmówiła mu. „Nie pozwolę, oczywiście* żeby zrobił sobie z tego stałe zaję­cie, ale jeśli raz na jakiś czas mnie odprowadzi, nie będzie w tym nic złego“ ¡¡I powiedziała so­bie, wciąż nieustępliwa w lojalności wobec Neda Currie.

Nie uświadamiając sobie, 'ku czemu zmierza, Alicja początkowo nieśmiało, lecz z rosnącym zdecydowaniem próbowała na nowo wziąć ży­cie w swoje ręce. Postępowała w milczeniu u boku aptekarza, czasem jednak, gdy szli sztywno w ciemnościach, wyciągała dłoń i do­tykała delikatnie fałdów jego palta. Kiedy zo­stawiał ją u wrót domu jej matki, nie odchodzi­ła, lecz zatrzymywała się chwilę pod drzwiami. Chciała go zawołać, poprosić, żeby usiadł z nią w mroku na werandzie przed domem, ale bała

się, że jej nie zrozumie. „Zależy mi nie na nim — mówiła sobie — tylko na tym, żeby nie być ciągle sama. Muszę uważać, bo inaczej oduczę się obcowania z ludźmi.“

W ostatnich miesiącach przed ukończeniem dwudziestu siedmiu lat ogarnął Alicję namiętny niepokój. Mierziło ją towarzystwo aptekarza

i kiedy wieczorem znów chciał ją odprowadzić, odesłała go z kwitkiem. Umysł jej zaczął inten­sywnie pracować i gdy zmęczona wielogodzin­nym wystawaniem za ladą wracała do domu

i gramoliła się do łóżka, zupełnie nie mogła zasnąć. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność. Wyobraźnia, jak dziecko obu­dzona z długiego snu, baraszkowała po pokoju. Głęboko w niej samej tkwiło coś, czego żadne urojenia nie mogły zaspokoić, coś, co domagało się od życia jakiejś dosadnej odpowiedzi.

Alicja chwyciła w ramiona poduszkę i przy­cisnęła mocno do piersi. Wstała z łóżka i ułożyła koc w taki sposób, że w ciemności wydawało się, jakby ktoś leżał w pościeli; klęknąwszy przy łóżku pieściła ów kształt szepcząc wciąż i wciąż te same słowa jak refren. — Czemu nic się nie dzieje? Czemu zostałam tu sama? — Choć myśla­ła czasem o Nedzie Currie, przestała już na niego liczyć. Jej pragnienie urosło — nieokreślone. Nie chciała Neda Currie ani żadnego innego męż­czyzny. Chciała być kochana, chciała, aby zna­lazło swój odzew to wołanie, które odzywało się w niej coraz głośniej i głośniej.

Aż pewnego wieczoru, kiedy padał deszcz, spotkała ją pewna przygoda. Przeraziła się nią

i skonfundowała. Wróciwszy o dziewiątej po pracy nie zastała w domu nikogo. Bush Milton wyszedł do miasta, a matka gdzieś do sąsiadki. Alicja poszła na górę do swo­jego pokoju i po ciemku rozebrała się. Stała chwilę pod oknem słysząc, jak deszcz tłucze o szyby, aż ogarnęła ją niezwykła żądza. Nie namyślając się, co ma zamiar zrobić, po schodach z ciemnego 'domu wybiegła w deszcz. Stała na małym trawniku przed do­mem czując zimne strugi na ciele, gdy chwyciło ją szalone pragnienie, aby nago pobiec przez ulice.

Myślała, że deszcz stanie się ożywczym, wspa­niałym balsamem dla jej ciała. Od lat nie czuła się tak pełna młodości i odwagi. Chciała skakać

i biec, wznosić okrzyki, znaleźć inną samotność człowieczą i porwać ją w ramiona. Chodnikiem z cegieł jakiś człowiek wlókł się do domu. Alicja zaczęła biec. Ogarnął ją dziki, szaleńczy nastrój. „Co mnie obchodzi, kto to jest. Wystarczy, że samotny, więc będę z nim” — myślała. I nagle bez chwili zastanowienia, jaki ¡będzie skutek jej szaleństwa, łagodnie zawołała: Zaczekaj! Nie odchodź. Ktokolwiek jesteś, zaczekaj.

Człowiek na chodniku zatrzymał się i stał na­słuchując. Był stary i głuchawy. Zwijając dłoń przy ustach krzyczał: Co? Żę co?

Alicja osunęła się na ziemię i leżała drżąca. Zdjął ją taki strach na myśl o tym, co zrobiła, że kiedy stary poszedł swoją drogą, nie miała śmia­

łości wstać, tylko na czworakach przez trawę popełzła do domu. Dostawszy się do swojego pokoju zaryglowała drzwi i zastawiła wejście toaletą. Ciałem jej wstrząsał dresźcz, a ręce tak drżały, że ledwo uporała się z nocną koszulą. Kiedy weszła do łóżka, ukryła twarz w poduszce

i żałośnie płakała. „Co się ze mną dzieje? Muszę uważać, bo zrobię coś strasznego” — myślała

i odwróciwszy się twarzą do ściany próbowała się przemóc, aby dzielnie zmierzyć się z faktem, że wielu ludziom dane jest żyć i umierać samot­nie, nawet w Winesburgu.

ZACNA RODZINA

Jeśli zdarzyło wam się mieszkać w metro­poliach i chadzać na spacery do parku letnim popołudniem, moglibyście zapewne zobaczyć, jak w rogu żelaznej klatki mruga potężny, gro­teskowy okaz małpiszona, taki stwór, co ma brzydkie, obwisłe, bezwłose worki pod oczami i jaskrawo purpurowe pośladki. Ten małpiszon to istne monstrum. W pełni swej brzydoty osiągnął coś z przewrotnego piękna. Dzieci przy­stają przed klatką jak zaczarowane, panowie odchodzą z grymasem odrazy, a panie marudzą chwilkę, próbując zapewne uzmysłowić sobie, kogo ze znanych im mężczyzn to-to w jakiś spo­sób przypomina.

Gdybyście tak za młodych lat mieszkali w miasteczku Winesburg, Ohio, ten okaz w klat­ce dla nikogo z was nie byłby zagadką. — Wy­kapany Wash Williams . powiedzielibyście od razu. -r^- Przycupnął sobie w tym kącie i wy­gląda, małpiszon, zupełnie jak stary Wash, co w letni wieczór siedzi na trawie na dziedzińcu stacyjnym, kiedy już zamknie urząd na noc.

Nic brzydszego nie znalazłoby się w całym mieście nad Washa Williamsa, operatora tele­

grafu w Winesburgu. Potężny kałdun, szyja cienka, nogi cherlawe. Zawsze brudny. Wszyst­ko w nim było zbrukane. Nawet białka oczu wyglądały brudno.

Zagalopowałem się. Nie wszystko w Washu było zbrukane. Dbał o ręce. Palce miał tłuste, ale coś wrażliwego i kształtnego kryło się w jego dłoni spoczywającej na stole przy aparacie w urzędzie telegraficznym. W młodości nazwa­no Washa Williamsa najlepszym telegrafistą w całym stanie i wbrew zesłaniu na obskurny urząd w Winesburgu Wash pozostał dumny ze swojego kunsztu.

Wash Williams nie zbliżał się do ludzi z mia­steczka, w którym żył. — Nie będę miał z nimi nic wspólnego ^^inówił patrząc kaprawym okiem na mężczyzn idących peronem obok tele­grafu. Wieczorami zmierzał w górę Main Street do traktierni Eda Griffitha i pochłonąwszy nie­wiarygodną bombę piwa toczył się do swojego pokoju w hotelu Willarda i do łóżka na noc.

Wash Williams był mężem odwagi. Przytra­fiło mu się coś takiego, że znienawidził życie i nienawidził go całym sercem, z zapamiętaniem godnym poety. Przede wszystkim nienawidził kobiet|^:—- Suki! — tak się o nich wyrażał. Do mężczyzn miał trochę odmienny stosunek. Lito­wał się nad nimi. — A bo czyż każdy chłop nie daje swoim życiem pokierować tej czy innej suce? — zapytywał.

W Winesburgu nikt nie zważał na Washa ani na jego nienawiść do bliźnich. Kiedyś ! pani White, żona bankiera, zwróciła się ze skargą do

spółki telegraficznej, że urząd w Winesburgu jest brudny i pachnie odrażająco, ale nic z tej skargi nie wyszło. Tu i ówdzie ceniono operato­ra. Podświadomie człowiek czuł w nim jakieś żarliwe oburzenie na coś, przeciwko czemu sam nie miałby odwagi się buntować. Kiedy Wash Williams przemierzał ulice, chciałoby się in­stynktownie oddać mu cześć, uchylić kapelusza albo skłonić się przed nim. Uczucia takie podzie­lał inspektor, sprawujący nadzór nad telegrafi­stami na linii kolejowej przechodzącej przez Winesburg. Skierował on Washa na ów Obskur­ny urząd w Winesburgu, a'by uniknąć wydale­nia go z posady, i zamierzał go tam utrzymać. Kiedy doręczono mu zażalenie żony bankiera, podarł je i nieprzyjemnie się roześmiał. Dla ja­kichś powodów myślał o swojej żonie drąc ten papierek.

Wash Williams miał kiedyś żonę. W młodym jeszcze wieku poślubił niewiastę z Dayton, Ohio. Wysoka i szczupła, miała niebieskie oczy i jasne włosy. Wash sam był całkiem przystojnym mło­dzieńcem. Miłość do tej kobiety tak go pochło­nęła, jak później nienawiść do wszystkich kobiet.

W całym Winesburgu ledwie jeden człowiek znał dzieje tego przypadku, który tak oszpecił osobę i charakter Washa Williamsa. Pewnego razu Jerzy Willard usłyszał rzecz całą z ust Williamsa, a do opowiedzenia jej doszło w taki oto sposób:

Jerzy Willard wybrał się któregoś wieczoru na spacer z Bellą Carpenter, modystką z maga­zynu kapeluszy damskich pani Kate McHugh.

Młody człowiek nie kochał się w tej dziewczy­nie, która właściwie miała amanta, barmana z traktierni Eda Griffitha, ale spacerując pod drzewami wymieniali ze sobą od czasu do czasu uściski. Przez tę noc i przez własne ich myśli coś się w obojgu obudziło. Wracając na Main Street mijali skwerek przy stacji kolejowej i zobaczyli Washa Williamsa śpiącego zapewne na trawie pod drzewem. Następnego wieczoru operator i Jerzy Willard wypuścili się razem. Poszli wzdłuż szyn i usiedli na stercie gnijących pod­kładów kolejowych zwalonych nad torem. Wte­dy właśnie telegrafista opowiedział młodemu reporterowi historię swej nienawiści.

Niemal tuzin razy Jerzy Willard' bliski był rozmowy z dziwnym, niewydarzonym człowie­kiem, mieszkającym w hotelu jego ojca. Mło­dzieniec 'przypatrywał. się ohydnej, złośliwej twarzy zagapionej na salę jadalną — i pożerała go ciekawość. Coś, co czaiło się w zapatrzonych oczach, dało mu znać, że człowiek ten, który nie ma nic do powiedzenia innym, ma przecież coś do powiedzenia jemu. W Jetni wieczór na ster­cie podkładów kolejowych czekał pełen nadziei. Kiedy telegrafista trwał w milczeniu i wyglą­dało na to, że odeszła go chęć do pogawędki, sam spróbował nawiązać rozmowę. — Był pan kiedyś żonaty, panie Williams? — zaczął. — Chyba tak, a pańska żona zmarła, zgadza się?

Wash Williams splunął serią paskudnych prze­kleństw. — Tak, zmarła — potwierdził. — Mart­we to jak wszystkie kobiety. Taki półtrup, co pcha się na oczy mężczyznom i swoją obecnością

zatruwa ziemię. — Wpatrując się w oczy chłop­ca, spurpurowiał z wściekłości. — Nie miej durnych złudzeń w głowie — rozkazał. — Moja żona....zmarła, tak, na pewno. Mówię ci: wszyst­kie kobiety są martwe, moja matka, twoja matka, ta wysoka, ciemna dziewczyna, mody- stka, z którą cię wczoraj widziałem, wszystkie one, wszystkie są martwe. Mówię ci: coś w nich cuchnie zgnilizną. Byłem żonaty, pewno. Moja żona zmarła, zanim za mnie wyszła, plugawe nasienie kobiety jeszcze bardziej plugawej. Za­raza zesłana, żeby mi obrzydzić życie. Byłem durniem, rozumiesz, tak jak ty teraz, więc oże­niłem się z nią. Chciałbym, żeby mężczyźni choć trochę się na kobietach poznali. Posłane są, że­byśmy nie mogli pokazać, że świat wart jest zachodu. Taki podstęp w Naturze. Tfuj! Co pełza, czołga się, wije to one z tymi delikat­nymi rączkami i tymi niebieskimi oczyma. Cze­mu nie zabijam każdej kobiety, jaka mi się na­winie — nie wiem.

Na wpół przerażony, a jednak zafascynowany światłem gorejącym w oczach ohydnego starca, Jerzy Willard słuchał płonąc z ciekawości. Za­padła ciemność, więc pochylił się naprzód pró­bując dojrzeć twarz mówiącego. Gdy w gęstnie­jącym mroku nie mógł już dostrzec purpurowej, obrzękłej twarzy i gorejących oczu to nawiedziła go osobliwa myśl. Wash Williams mówił głębo­kim, równym głosem, który sprawiał, że jego słowa wydawały się jeszcze bardziej straszne. W tych ciemnościach młodemu reporterowi zwi­dy wało się, że na stercie podkładów kolejowych

siedzi obok urodziwego młodzieńca o czarnych włosach i czarnych błyszczących oczach. Coś niemal pięknego miał w głosie Wash Williams, ohydny, opowiadając historię swej nienawiści.

Siedząc w mroku na kolejowych podkładach- telegrafista z5 Winesburga przedzierzgnął -się w poetę. Nienawiść wzniosła go na te wyżyny. —. j Bom widział, jak całowałeś usta tej Belli Car-;/ penter, i właśnie dlatego opowiadam ci tę hi­storię — rzekł. — To samo, co mnie, może z ko­lei przytrafić się tobie. Chcę, żebyś.się miał na baczności. Już teraz jakieś fantazje mogą Ci cho­dzić po głowie. Pragnę je zniszczyć.

Wash Williams zaczął opowiadać historię małżeńskiego pożycia z wysoką blondynką o nie­bieskich oczach, którą spotkał będąc młodym telegrafistą w Dayton, Ohio. Tu i ówdzie w jego opowieść wplatały się elementy piękna prze* mieszane z seriami paskudnych przekleństw. Ożenił się z córką dentysty, najmłodszą spośród trzech sióstr. W dniu ślubu, ze względu na swoje - kwalifikacje, otrzymał awans na stanowisko de­peszowego, wyższą pensję i przeniesienie, do urzędu w Columbus, Ohio. Osiadł tam z młodą żoną i wziął domek na raty.

Młody telegrafista był szaleńczo zakochany, i Z jakimś religijnym zapałem udało mu się przebrnąć przez zasadzki młodości i. zachować czystość aż do ślubu. Dał Willardowi próbkę owych czasów w domku w Columbus, Ohio, z młodą żoną u boku'. — W ogrodzie za domem sadziliśmy warzywa — mówił — wiesz, groch, kukurydzę i takie tam inne. jechaliśmy do Co-

lumbus wczesnym marcem i skoro tylko dni się ociepliły, zacząłem pracować w ogrodzie. Kiedy odkrywałem łopatą czarną ziemię, ona 'biegała wokół roześmiana udając, że boi się odkopanych robaków. Pod koniec kwietnia przyszło sadzenie. Na wąskich przesmykach wśród dołków na na­siona stała trzymając w dłoni papierową torbę. Torba była pełna nasion. Podawała mi ziarna ' po kilka na raz, żebym mógł je wsunąć w ciepłą miękką ziemię.

Głos człowieka w ciemnościach załamał się na chwilę. — Kochałem ją — podjął, Nie twier­dzę, że nie jestem durniem. Kocham ją wciąż. Tam o zmierzchu w wiosenny ^wieczór czołga­łem się po czarnej ziemi do jej stóp i płaszczy­łem się przed nią. Całowałem jej buciki i kostki nad bucikami. Drżałem, jeśli rąbek jej sukni dotknął mojej twarzy. Kiedy po dwóch latach takiego życia odkryłem, że potrafiła wyszukać sobie trzech kochanków, którzy regularnie od­wiedzali nasz dom, gdy ja byłem w biurze, nie chciałem tknąć ani ich, ani jej. Po prostu odesła­łem ją do domu, do jej matki, bez słowa. Cóż było mówić? Miałem w banku czterysta dola­rów i dałem jej to. Nie pytałem o powody. O nic nie pytałem. Kiedy sobie poszła, beczałem jak głupek. Niebawem miałem okazję sprzedać do- mek, posłałem jej te pieniądze.

Wash Williams i Jerzy Willard wstali ze sterty podkładów kolejowych i poszli wzdłuż torów W stronę miasta. Telegrafista kończył swoją opowieść szybko, bez tchu.

;— Jej matka przysłała po mnie — mówił. ‘

Napisała list z prośbą, żebym przyjechał do nich, do Dayton. Kiedy dostałem się tam, był wieczór, prawie ta sama pora.

Głos Williamsa wzniósł się niemal do krzy­ku. — Siedziałem u nich w salonie dwie godziny. Wprowadziła i zostawiła mnie tam jej matka. Dom był stylowy. Zacna, jak to się mówi, ro­dzina. Pluszowe krzesła i kanapa. Drżałem na całym ciele. Nienawidziłem tych, którzy, jak są­dziłem, skrzywdzili ją. Zbrzydło mi życie w po­jedynkę i chciałem ją mieć z powrotem. Im dłu­żej tak czekałem, tym bardziej byłem rozognio­ny i czuły. Zdawało mi się, że jeśli wejdzie i tylko dotknie mnie dłonią, chyba zemdleję. Paliłem się, żeby zapomnieć i przebaczyć.

Wash Williams zatrzymał się i stał wlepiwszy wzrok w Jerzego Willarda. Ciałem chłopca wstrząsnął dreszcz. Głos Williamsa był znów ła­godny i głęboki. Ej Weszła do pokoju nago — ciągnął. — Matka ją tak przysłała. Kiedy sie­działem tam, zdejmowała z dziewczyny ubranie i może nakłaniała ją do tego. Najpierw usłysza­łem szepty pod drzwiami, prowadzącymi do ma­łego przedsionka, a potem drzwi łagodnie się uchyliły. Dziewczyna zawstydzona stała całkiem bez ruchu ze wzrokiem wbitym w podłogę. Matka do pokoju nie weszła. Kiedy wypchnęła dziewczynę za drzwi, została w przedsionku, i czekała, licząc, że my sobie... no tak, widzisz..» czekała.

Jerzy Willard i telegrafista weszli na główną ulicę Winesburga. Światła z witryn sklepowych leżały jasne i błyszczące na chodniku. Przecho­

dzili ludzie śmiejąc się i gwarząc. Młody repor­ter czuł się chory i słaby. Wydawało mu się, że jest tak samo stary i niewydarzony. — Nie uda­ło mi się zabić matki — powiedział Wash Wil­liams rozglądając się po ulicy. — Tylko raz ude­rzyłem ją krzesłem i zaraz przybiegli sąsiedzi, krzesło odebrali. Tak głośno wrzeszczała, rozu­miesz. Nie mam co liczyć na nową okazję, już jej nie zabiję. Umarła na febrę w miesiąc potem.

MYŚLICIEL

Posiadłość, w której Seth Richmond z Wines- burga rezydował ze swo­ją matką, była niegdyś chlubą miasteczka, ale odkąd młody Seth tam zamieszkał, jej sława nieco przygasła. Wielka kamienica, którą bankier White wybudował przy Buckeye Street, usunęła ją w cień. .Posiadłość Richmondów leżała w do­lince na samym końcu Main Street. Farmerzy zdążający do miasta pyl- ną drogą z południa mi­jali lasek drzew orzecho­wych, potem^ stadion obudowany wysokim pło­tem oblepionym ogłosze­niami i gnali konie prosto w dół dolinką obok posia­dłości Richmondów do

miasta. Ponieważ w całej okolicy, na pół­noc i południe od Winesburga, kwitła hodow­la drzew owocowych i truskawek, Seth widział wozy pełne „truskawkarzy”M- chłopców, dziew­cząt i kobiet — jak jadą rankiem na pola i wra­cają okryte kurzem o zachodzie. Rozkrzyczane to bractwo i niewybredne dowcipy podawane z wo­zu do wozu mocno go nieraz irytowały. Żałował, że sam nie może śmiać się junacko, wykrzyki­wać bzdurnych dowcipów i wmieszać się w ten strumień mknącego z chichotem wigoru, co mi­gał w górę i w dół drogi.

Posiadłość Richmondów wybudowano z wap­nia, i choć w miasteczku się mówiło, że zeszła na psy, w istocie stawała się z każdym rokiem piękniejsza. Czas zdążył już zabarwić nieco ka­mień użyczając mu złotawego połysku, a wieczo­rem lub w pochmurne dni ubierając ocienione miejsca pod okapem w wędrujące płaty brunat­ne i czarne.

Dom ten wybudował dziadek Setha, kamie­niarz, a otrzymał go w spadku wraz z kamienio­łomem, leżącym o osiemnaście mil na północ nad jeziorem Erie, ojciec chłopca Clarence Richmond. Ten cichy, porywczy człowiek, nad­zwyczaj przez sąsiadów łubiany, zginął w bójce ulicznej z redaktorem naczelnym. dziennika w Toledo, Ohio. Poszło o notatkę, w której na­zwisko Clarence’a Richmonda znalazło się w po­dejrzanym związku z nazwiskiem pewnej na­uczycielki, i jako że nieboszczyk; sam wszczął awanturę waląc do redaktora z pistoletu, próba

ociągnięcia zabójcy do odpowiedzialności speł­

zła na niczym. Po śmierci właściciela kamienio­łomu okazało się, że znaczna część dziedzicznego majątku rozeszła się na spekulacje i niepewne lokaty poczynione za namową przyjaciół.

Korzystając ze skromnych dochodów Wir­ginia Richmond usunęła się w zacisze mia­steczka i zajęła wychowywaniem syna. Głęboko wstrząśnięta śmiercią męża i ojca, nie wierzyła za grosz tym historyjkom, jakie krążyły o nim po śmierci. W jej mniemaniu ten wrażliwy, chło­pięcy mężczyzna miał tylko pechową naturę, zbyt piękną, żeby się nadawała do życia. — Na­słuchasz się najrozmaitszych rzeczy, ale nie da­waj wiary temu, co ci powiedzą — mówiła do syna. Z niego był dobry człowiek, pełen tro­ski o innych, tylko niepotrzebnie brał się do in­teresów. Choćbym nie wiem co sobie wymarzyła i nie wiem jak projektowała twoją przyszłość, nie mogłabym nic lepszego wyśnić ponad to, że­by z ciebie wyrósł taki dobry człowiek jak twój ojciec.

W kilka lat po śmierci męża Wirginia Rich­mond, przerażona tym, że jej dochody się kur­czą, wzięła się do pracy zarobkowej. Nauczyła się stenografii i dzięki wpływom przyjaciół męża otrzymała posadę stenotypistki w sądzie okręgo­wym. Jeździła tam co rano pociągiem na posie­dzenia, a kiedy nie było sesji, pracowała po ca­łych dniach w ogrodzie wśród krzaków róż. Miała wysoką, sprężystą figurę, brzydką twarz i bujne brązowe kędziory.

W stosunkach między matką a synem istniał pewien element, który już w osiemnastoletnim

chłopcu określał jego postępowanie z ludźmi. Niemal niezdrowy szacunek wobec syna nie po­zwalał matce na zabieranie głosu w jego obec­ności. Jeśli go ofuknęła, wystarczyło, żeby tylko spojrzał jej mocno w oczy, a zaraz dostrzegał w nich ów zakłopotany wyraz, który już zauwa­żył u innych, ilekroć na kogoś spojrzał.

Rzecz w tym, że syn myślał z uderzającą prze­nikliwością, czego matka nie potrafiła. Spodzie­wała się u wszystkich pewnych ustalonych spo­sobów reagowania na życie. Ma się synka, sy­nek dostaje burę, więc drży i spuszcza oczy. Kiedy już porządnie go się zbeszta, synek się po­płacze i daruje mu się winy. Już po łzach, synek w łóżeczku, więc trzeba wśliznąć się do jego pokoju i wycałować go.

Wirginia Richmond nie mogła pojąć, czemu jej syn zachowuje się zupełnie inaczej. Po najsroż- szej naganie wcale nie dygotał i nie spuszczał oczu, tylko patrzył w nią mocno, aż ją zaczy­nały ogarniać niemiłe wątpliwości. A z wślizgi­waniem się do jego pokoju — bałaby się prawie coś takiego zrobić, odkąd Seth skończył lat pięt­naście.

Pewnego razu, kiedy miał szesnaście lat, Seth uciekł z domu z dwoma kolegami. Cała trójka wdrapała się do pustego towarowego wagonu i przejechała z czterdzieści mil do pewnego mia­sta, gdzie odbywał się jarmark. Jeden z chłop­ców miał przy sobie butelkę z wódką zmieszaną z jeżynowym winem i Siedzieli we trzech w drzwiach wagonu fikając nogami i pociąga­jąc z niej. Dwaj koledzy śpiewali i machali rę-

kami do próżniaków obijających się wokół stacji, które mijał pociąg. Obmyślali sobie, jak­by zwędzić kobiałki farmerom, którzy z rodzi­nami zjeżdżali na jarmark. — Czeka nas kró­lewskie życie — chwalili się. Grosza nie wy­damy, żeby sobie obejrzeć jarmark i wyścigi konne.

Kiedy Seth zniknął, Wirginia Richmond cho­dziła po domu szarpana nieokreślonym lękiem. Choć na drugi dzień wiedziała już, dzięki docho­dzeniom szeryfa, na jaką to przygodę chłopcy się wypuścili, nie mogła się uspokoić. Calutką noc leżała bezsennie, wsłuchując się w tykanie ze­gara, i mówiła sobie, że Seth wzorem ojca skoń­czy nagłą i niespodziewaną śmiercią. Tak się zacietrzewiła, chcąc by Seth tym razem dobrze popamiętał jej gniew, że wzięła papier i ołówek -*=• i choć nie pozwoliła szeryfowi na interwencje — wypisała całą litanię ostrych, bolesnych wyrzutów, którymi miała zamiar przywitać syna. Wykuła je na pamięć chodząc po ogrodzie i powtarzając głośno zupełnie jak aktor uczący się roli.

I kiedy z końcem tygodnia Seth powrócił, tro­chę znużony, z sadzą w uszach i pod oczami, znów nie była w stanie zrobić mu wymówki. Wchodząc do domu powiesił czapkę na gwoździu przy kuchennych drzwiach i stał patrząc jej mocno w oczy. — Chciało mi się wracać już po godzinie, jak tylkośmy wyjechali':— wyjaśnił. —|| Byłem w kropce. Wiedziałem, że ty się będziesz martwić, ale wiedziałem też, że jak nie pojadę dalej, będę się sam siebie wstydził. Przebrnąłem

przez to wszystko dla własnego dobra. Wygod­nie mi nie było, spaliśmy na mokrej słomie, na­patoczyło się dwóch pijanych Murzynów i też z nami się pokładli. Jak Ukradłem farmerowi z wozu kobiałkę, nie mogłem przestać myślećr że jego dzieci cały dzień chodzą bez jedzenia. Zbrzydł mi ten cały interes, ale uparłem się, że nie dam za wygraną, póki tamci dwaj nie zechcą wracać.

Bardzo mi miło, że nie dałeś za wygraną —- powiedziała matka z lekkim przekąsem i pocało­wawszy go w czoło zaczęła niby to się krzątać wokół domowej roboty.

Letnim wieczorem Seth Richmond wybrał się do hotelu Willarda, żeby odwiedzić przyjaciela, Jerzego. Całe popołudnie lał deszcz, ale jak Seth szedł przez Main Street, niebo częściowo się przejaśniło i złocisty blask zapalił się na zacho­dzie. Skręciwszy za róg wszedł do hotelu i zaczął wspinać się na schody wiodące do pokoju przy­jaciela. W biurze hotelowym właściciel i dwaj podróżni wiedli dyskurs o polityce.

Seth przystanął na klatce schodowej i przy­słuchiwał się głosom mężczyzn na dole. Za­cietrzewili się i mówili gwałtownie. Tom Willard wsiadł na obu podróżnych. — Jestem demokratą, ale od waszego gadania mdło mi się robi — mó­wił. — Nie rozumiecie McKinleya. McKinley i Mark Hanna to przyjaciele. Zapewne w wa­szych głowach to się nie mieści. Jeśli ktoś wam powiada, że przyjaźń może być głębsza i więk­sza, i bardziej warta zachodu niż centy i dolary albo nawet bardziej warta zachodu niż polityka

państwowa, tó wy zaczynacie prychać i śmiać się.

Gospodarzowi przerwał jeden z gości, wysoki, siwowąsy jegomość, który pracował w hurto­wym handlu spożywczym. — Czy pan myśli, że ja siedziałem w Cleveland przez te wszystkie lata nie wiedząc, kto to jest Mark Hanna? —*• zapytał. — Pańskie gadanie jest funta kłaków nie warte. Hanna leci na forsę i na nic więcej. Ten cały McKinley to jego narzędzie. Hanna wystrychnął go na dudka, zapamiętaj pan sobie.

Młody człowiek nie czekał końca sporu, tylko wszedł po schodach na mały ciemny korytarz. Coś w tych głosach rozprawiających na dole po­budziło go do myślenia. Czuł się osamotniony i zaczął przypuszczać, że samotność ma we krwi, że nigdy się od niej nie wyzwoli. Zatrzymał się we wnęce przy oknie wychodzącym na podwórze. Na tyłach swojego sklepu stał z butelką po mle­ku w ręce Abner Groff, piekarz miejski. Na- biegłe krwią oczka lustrowały tylną uliczkę. Z piekarni ktoś, go zawołał, ale Groff udawał, że nie słyszy, miał zły, posępny wyraz w oczach.

W Winesburgu mówiło się, że Seth Richmond to „cicha woda”. — Wykapany ojciec — powia­dali ludzie, kiedy przechodził ulicą. — Poniesie go któregoś dnia. Czekajcie*, a zobaczycie.

Miejskie pogaduszki i szacunek, z jakim męż­czyźni i chłopcy instynktownie go witali, tak jak zawsze wita się milczących ludzi, zaważył na podejściu Setha do życia i do samego siebie. Seth, jak większość chłopców, był głębszy, niż

to się chłopcom z reguły przyznaje, ale zupełnie odpowiadał temu, co sobie o nim myśleli ludzie, z miasteczka czy nawet matka. Żadna Mększa przyczyna nie kryła się za jego nałogowym mil­czeniem i Seth nie miał co do siebie żadnych określonych zamiarów. Jeśli koledzy wrzeszczeli i brali się za łby, stawał cicho na uboczu. Spo­kojnymi oczyma obserwował gestykulujące, rzutkie postacie. Nie interesował się zbytnio tym, co się działo, i czasem myślał sobie, czy w ogóle potrafi czymkolwiek mocno się zainte­resować. Teraz, kiedy stał w półmroku pod oknem obserwując piekarza, pragnął, żeby tak sam mógł oddać się czemuś bez reszty, nawet napadom ponurego gniewu, z których piekarz słynął. „Lepiej by było, gdybym potrafił zapa­lać się, i kłócić o politykę jak chwacki stary Willard” — pomyślał, kiedy odszedł od okna i ruszył znów korytarzem w stronę pokoju, który zajmował jego przyjaciel, Jerzy Willard.

Jerzy Willard był starszy od Setha Richmon- da, ale-w tej dziwnej przyjaźni między nimi on właśnie ubiegał się o względy, a młodszy je tyl­ko przyjmował. Gazeta, w której pracował Je­rzy, miała jedną taktykę. Starała się w każdym numerze wymienić z nazwiska tylu mieszkań­ców miasteczka, ilu tylko się udało. Jak wściekły pies Jerzy Willard. ganiał tu i tam, zapisując w notesie, kto wyjechał do okręgu za interesem, a kto wrócił z sąsiedniego miasteczka. Cały Boży dzień upychał te drobiazgi w notesie. „A.P. Wringlet otrzymał transport słomkowych kapeluszy. Ed Byerbaum i Tom Marshall byli

w piątek w Cleveland. Wujaszek Sinnings bu­duje, u siebie nową stodołę”.

Przeświadczenie o tym, że Jerzy zostanie kie­dyś pisarzem, dało mu zaszczytną pozycję w Winesburgu; z Sethem Richmondem rozma­wiał stale o tej sprawie. — To najłatwiejszy ka­wałek chleba — oświadczał nabierając zapału i tupety. — Jeździsz sobie tu i tam, i nikt ci nie stoi nad głową. Choćbyś siedział w Indiach czy pływał po morzach południowych, masz tylko pisać i gwiżdżesz na wszystko. Czekaj, niech tylko sobie wyrobię nazwisko, a zobaczysz, jak będę sobie używał.

W pokoju Jerzego Willarda, skąd jedno okno wychodzi na podwórze, a drugie na tory i gar- kuchnię Biffa Cartera naprzeciwko dworca, sie­dział w krześle Seth Richmond i patrzył w pod­łogę. Jerzy -ggi który od godziny 'bezmyślnie bawił się ołówkiem — powitał go z wylewno­ścią. — Próbowałem pisać opowiadanie miło­sne — wyjaśnił śmiejąc się nerwowo. Zapaliw­szy fajkę zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. ||| Wiem, co zrobię. Zakocham się. Siedziałem sobie, obmyśliłem wszystko i muszę się zakochać.

Jakby speszony tym oświadczeniem podszedł do okna i wyjrzał odwróciwszy się plecami do przyjaciela. — Wiem, w kim się zakocham — powiedział ostro. — W Helence White. Klasa dziewczyna, drugiej takiej nie znajdziesz w ca­łym mieście.

Uderzony nowym pomysłem młody Willard odwrócił się i podszedł do gościa. — Słuchaj.

Ty znasz Helenkę lepiej ode mnie. Chcę, żebyś jej to powtórzył. Ot, wdaj się z nią w pogawęd­kę i nadmień, że ja się w niej kocham. Zobacz, co ona na to powie, jak się zachowa, a potem daj mi znać.

Seth Richmond wstał i ruszył do drzwi. Słowa przyjaciela paskudnie go zirytowały. — No, czo­łem — powiedział krótko.

Jerzy zdumiał się. Podskoczył naprzód i sto­jąc w mroku próbował zajrzeć Sethowi w twarz. — Co ći jest? Dokąd lecisz? Zostań, pogadamy 1|| nalegał.

Przypływ oburzenia na przyjaciela, na ludzi z miasteczka, co plotą stale trzy po trzy, a zwła­szcza na swoją własną mrukliwość, doprowadził Setha niemal do rozpaczy.^- Ech, gadaj z nią sam! — wybuchnął, a potem szybko wyszedł z pokoju i trzasnął Jerzemu drzwiami przed nosem4 — Właśnie, że się z ńią zobaczę mruknął — i porozmawiam, ale nie o nim.

Seth zbiegł po schodach i wyszedł frontowymi drzwiami mrucząc gniewnie. Przeciął zakurzoną uliczkę, przelazł przez żelazną barierkę i usiadł na trawie przed dworcem. Willarda uważał za kompletnego durnia i żałował, że mu tego do­sadniej nie powiedział. Jakkolwiek z Helenką White, córką bankiera, łączyła go znajomość na pozór całkiem przelotna, Helenka często gościła w jego myślach i czuł, że zajmuje w nich zaką­tek absolutnie intymny i osobisty. — Zatracony bałwan z opowiadaniami miłosnymi do kupy mruknął spozierając przez ramię w stronę poko­

ju Willarda. — Czemu mu język wreszcie koł­kiem nie stanie?

W Winesburgu był właśnie czas zbioru tru­skawek i na dworcu mężczyźni i chłopcy łado­wali w skrzynkach ekspresową przesyłkę czer­wonych w’onnych owoców do dwóch stojących na bocznicy wagonów. Czerwcowy księżyc świe­cił na niebie, choć od zachodu groziła burza, i nie zapalono ulicznych latarni. Postacie mężczyzn, którzy stali w drzwiach wagonów i odbierali skrzynki, były ledwie widoczne w przyćmionym świetle. Na żelaznej barierce chroniącej klomb przysiadło kilku ludzi. Zaćmili fajki. Miejscowe anegdotki sypały się jak zrękawa. Gdzieś w oddali zagwizdał pociąg i ekipa ładująca skrzynki do wagonów poderwała się do szyb­szej roboty.

Seth wstał ze swojego miejsca na trawie, mi­nął bez słowa przykucniętych na barierce ludzi i poszedł na Main Street. Zapadło w nim posta­nowienie. „Wyniosę się stąd — powiedział so­bie. —■ Jaki tu ze mnie pożytek? Pojadę gdzieś do dużego miasta i wezmę się do roboty. Jutro powiem o tym matce.“

Seth Richmond szedł wolno główną ulicą, mi­nął sklep tytoniowy, potem ratusz i skręcił w Buckeye Street. Przygnębiała go myśl, że nie jest związany z życiem rodzinnego miasteczka, ale przygnębienie to nie sięgało głęboko, gdyż sam nie poczuwał się do winy. W sutym cieniu wielkiego drzewa przed domem doktora Wellin- ga zatrzymał się i stał obserwując, jak Turk Smollet, półgłupek, toczy taczkę po jezdni. Sta-

ruszek z absurdalnie chłopięcym umysłem na­kładł na taczkę z tuzin długich desek i pędząc drogą nadzwyczaj zgrabnie balansował tym ła­dunkiem. — Wolniej no, Turk! Trzymaj się, chłopcze! — wołał do siebie i tak sie śmiał, aż deski niebezpiecznie chybotały.

Seth znał Turka Smolleta, nieodpowiedzialne­go po trosze, starego drwala, którego śmiesznost- ki wnosiły tyle uroku w życie miasteczka. Wie­dział, że na głównej ulicy z chwilą pojawienia się Turka zagotuje się zaraz od zachwytów i okrzyków; wiedział, że staruszek w istocie na­kłada kawał drogi, byleby tylko przemknąć główną ulicą i zademonstrować swoją sztukę ba­lansowania deskami. „Jerzy na moim miejscu miałby coś do powiedzenia — myślał Seth. — Czuje się tutaj jak swojak. Zawołałby do Tur­ka, a Turk by mu odkrzyknął. Byliby obaj w du­chu zadowoleni z tego, co sobie powiedzieli. Ze mną inaczej. Czuję się obco. Nie mam za­miaru robić hałasu, ale muszę stąd się wynieść.” Seth powlókł się dalej w półmroku, czując się zupełnie jak wygnaniec. Zaczął się nad sobą użalać, póki się nie uśmiechnął nad szczerą głu­potą tych myśli. Ostatecznie rozstrzygnął, że jest po prostu za poważny na swoje lata.i nie ma co nad sobą się litować. „Los mi nakazuje iść do roboty. Może się czegoś dorobię usilną pracą, mógłbym dawno już wziąć się do tego.”

Seth podszedł pod dom bankiera White’a i stał w ciemnościach u frontowych drzwi. Na drzwiach wisiała ciężka mosiężna kołatka, inno­wacja wprowadzona do miasteczka przez He­

lenki matkę, która założyła ponadto klub mi* łośniczek poezji. Seth uniósł kołatkę i pozwolił jej opaść. Jej ciężki łoskot zabrzmiał jak odle­gła salwa armatnia. „Cóż za niezdara i głupiec ze mnie — pomyślał. Jeśli pani White wyj­dzie do drzwi, nie wiem, co powiedzieć.”

Otworzyła Helenka i zobaczyła Setha na skraju werandy. Zaczerwieniła się z przyjemno­ści i wyszła cicho zamykając drzwi. — Wynoszę się z tego miasta. Nie wiem, co będę robił, ale wynoszę się stąd i biorę do jakiejś pracy. Chyba pojadę do Columbus — powiedział. — Może do­stanę się tam na uniwersytet. Tak czy owak... wyjeżdżam. Matce dziś jeszcze o tym powiem. — Zawahał się i rozejrzał niepewnie dokoła. — Nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby wyjść ze mną na spacer?

Seth i Helenka chodzili pod drzewami po uli­cach. Ciężkie chmury zakrywały tarczę księży­ca, w głębokim mroku szedł przed nimi człowiek z krótką drabinką na ramieniu. Spiesząc naprzód przystawał, opierał 'drabinkę o słupy i zapalał miejskie latarnie, tak że drogę mieli na wpół oświetloną, na wpół zaciemnioną, przez latarnie i przez głębokie cienie padające od niskich ga­łęzi. Wiatr zaczął swawolić wśród Wierzchoł­ków drzew płosząc śpiące ptaki, fruwały więc wokół piszcząc żałośnie. W kręgu latarni wiro­wały dwa nietoperze goniąc rosnącą chmarę muszek.

Na wpół wyrażona zażyłość między nim a pa­nienką, z którą po raz pierwszy wyszedł na spacer, datowała się jeszcze z tych czasów, kie­

dy Seth chodził w krótkich spodenkach. W pew­nym okresie Helenkę ogarnął szał pisania kar­teczek, które adresowała do Setha. Znajdował je w szkole między kartami książek, jedną do­ręczyło mu jakieś dziecko spotkane na ulicy, a parę innych przyniosła miejscowa poczta.

Karteczki były pisane okrągłym, chłopięcym charakterem i zdradzały umysł podekscytowany czytaniem powieści. Seth nie odpowiadał na nie, choć poruszały go i pochlebiały mu niektóre zdania nagryzmolone ołówkiem na papierze li­stowym pani bankierowej. Wsunąwszy je w kie­szeń marynarki chodził po ulicach albo stawał pod płotem na dziedzińcu szkolnym czując pło­mień u boku. Myślał sobie, jak to pięknie, że on właśnie został Ulubieńcem najbogatszej i najbar­dziej pociągającej dziewczyny w całym mieście.

Helenka i Seth przystanęli u płotu, nie opo­dal niskiego ciemnego budynku. Mieściła się tam niegdyś wytwórnia klepek, ale teraz nie było nic. Po drugiej stronie -ulicy, na ganku przed domem, jakiś mężczyzna i kobieta wspominali swoje dzieciństwo; ich głosy dochodziły wyraź­nie do uszu speszonych nieco dwojga młodych. Dał się słyszeć szurgot odsuwanych krzeseł i tamci dwoje zeszli wysypaną żwirem ścieżką do bramki. Stojąc za furtką mężczyzna przechy­lił się i pocałował kobietę. Za dawne czasy powiedział i odwróciwszy się odszedł spiesznie •Chodnikiem.

To Bella Turner — szepnęła Helenka i śmiało wsunęła dłoń w rękę Setha. r— Nie wie­działam, że ma adoratora. Wydawało mi się, że

jest na to za stara. — Seth zaśmiał się niewy­raźnie. Dłoń dziewczyny była ciepła i owładnęło nim dziwne oszołomienie. Napadła go chęć, żeby powiedzieć jej coś, czego wcale nie zamierzał mówić. Jerzy Willard w iobie się kocha — oświadczył i wbrew podnieceniu miał głos niski i spokojny^ Pisze opowiadanie i pragnie być zakochany. Chciałby wiedzieć, jak to wygląda. Nalegał, żeby ci . o tym wspomnieć i zobaczyć, co ty na to.

Znowu Helenka i Seth spacerowali w milcze­niu. Podeszli pod ogród otaczający starą po­siadłość Richmondów i wsmyknąwszy się przez szczelinę w żywopłocie usiedli na drewnianej ławce pod krzakiem.

Na ulicy, kiedy szedł obok dziewczyny, nowe i śmiałe myśli przyszły Sethowi do głowy. Za­czął żałować, że postanowił opuścić miasto. „To by była nowość, całkiem rozkoszna, żeby tak zo­stać i spacerować często po ulicach z Helenką” — myślał sobie. Już widział, jak ją obejmuje w pa­sie i czuje na szyi jej splecione ramiona. Dziw­ny zbieg miejsc i wydarzeń kazał mu wiązać myśl o romansie z pewnym zakątkiem, który od­wiedził przed kilkoma dniami. Wysłano go za interesem do domku farmera, co mieszkał na stoku wzgórza za stadionem, i Seth wracał stam­tąd ścieżką przez pole. U stóp wzgórza, poniżej domku farmera, przystanął pod klonem i roz­glądał się dokoła. Delikatne brzęczenie wpadało mu w uszy. Przypuszczał przez chwilę, że na drzewie osiadł rój pszczół.

A potem spojrzawszy w dół zauważył wszę­

dzie wokół pszczoły wśród wysokiej, trawy. Stał pośród ziół, wysokich po pas, na polu, 'które zbiegało stokiem pagórka. Zioła kwitły drobnym purpurowym kwieciem i wydzielały odurzającą woń. Osiadły na nich chmary pszczół i śpiewały przy pracy.

Seth wyobraził sobie; że oto w letni wieczór leży pod drzewem, zakopany głęboko wśród ziół. Obok — jak mu dyktowała wyobraźnia leży Helenka, z dłonią w jego dłoni. Dziwna opiesza­łość powstrzymuje go tylko, żeby jej nie pocało­wać w usta, lecz wie, że n&oże to uczynić, jeśli zechce. Ale leży sobie całkiem spokojnie, patrzy na Helenkę i słucha, jak nad jego głową gro­mady pszczół śpiewają nieustępliwą, wspaniałą pieśń o znoju.

Na ławce w ogrodzie Seth poruszył się nie­spokojnie. Puściwszy dłoń dziewczyny, wepchnął ręce w kieszenie spodni. Ogarnęła go chęć, żeby zrobić na Helence wrażenie wagą swoich posta­nowień, więc skinął głową w stronę domu. Matka podniesie gwałt, jak przypuszczam — szepnął. — Nie ma żadnych zamiarów co do mo­jej przyszłości.. Myśli, że będę tu siedział stale, ot maleńki chłopczyk.

Głos Setha zabrzmiał młodzieńczą powagą. — Rozumiesz, muszę» wyrwać się stąd. Wziąć się do roboty. Do tego się nadaję.

Zrobiło to na Helence wrażenie. Skinęła gło­wą i ogarnęło ją uczucie podziwu. „Tak właśnie być powinno myślała. |||- To nie chłopiec, tyl­ko silny, przedsiębiorczy mężczyzna^” Niejasne cielesne pragnienia, które ją napastowały, od­

płynęły zupełnie, i Helenka siedziała bardzo sztywno na ławce. Grzmot znów się potoczył i wściekłe błyskawice rozjaśniły niebo na wscho­dzie. Ogród tak tajemniczy i nieogarniony, który z Sethem u boku mógł stać się tłem dla dziw­nych, wspaniałych przygód, teraz wyglądał nie lepiej niż zwykłe winesburskie podwórko, cał­kiem realne i ograniczone.

Co tam będziesz robił? — szepnęła.

Seth odwrócił się na ławce usiłując dojrzeć w mroku jej twarz. Uważał Helenkę za znacznie bardziej wrażliwą i bezpośrednią od Jerzego Willarda i był zadowolony, że się odczepił od przyjaciela. Wróciła mu niechęć do całego mia­steczka i spróbował dać jej wyraz, ^ Każdy ple­cie trzy po trzy — zaczął. — Mam tego wyżej uszu. Złapię się za coś, za jakąś robotę, gdzie obejdzie się bez gadania. Może po prostu zostanę mechanikiem. Nie wiem. Zresztą wszystko mi jedno. Bylebym tylko mógł pracować i nie strzę­pić języka. Na niczym więcej mi nie zależy.

Seth wstał z ławki i wyciągnął dłoń. Nie chciał kończyć tego spotkania, ale nie mógł już nic więcej wymyślić. — Ostatki raz się widzimy — szepnął.

Przypływ uczucia ogarnął Helenkę. Poło­żywszy Sethowi dłoń na ramieniu zaczęła przy­ciągać jego twarz do swojej. Było w tym czyste wzruszenie i piekący żal, że nigdy już się nie spełni ta nieuchwytna przygoda, która wisiała w powietrzu tej nocy. — Lepiej już sobie pój­dę -— powiedziała, ciężko opuszczając dłoń. Coś przyszło jej na myśl. — Nie odprowadzaj mnie;

chcę być sama — dodała. —* Idź i rozmów się z matką. Lepiej zrób to zaraz.

Seth się zawahał i kiedy stał zwlekając, dziew­czyna odwróciła się i uciekła szczeliną w żywo­płocie. Wzięła go chęć, żeby pobiec za nią, ale stał tylko wytrzeszczając oczy, zmieszany i za­skoczony jej postępkiem, jak zwyklę całe bo­wiem życie miasteczka, z którego ona pochodzi­ła, wprawiało go zawsze w podziw i zakłopota­nie. Idąc wolno w stronę domu zatrzymał się w cieniu dużego drzewa i .patrzył, jak matka w oświetlonym oknie pracowicie szyje. Uczucie osamotnienia, którfe poznał już tego wieczoru, znowu go nawiedziło, zabarwiając myśli o przy­godzie, jaką właśnie przeżył. — Ech! — wy­krzyknął odwracając się i spoglądając w tę stro­nę, gdzie znikła Helenka. — Tak się to skończy. Będzie teraz nie lepsza od innych. Zacznie chyba patrzeć na mtiie jak na raroga. — Spuścił oczy i , rozważał tę myśl. — Speszy się na mój widok, będzie jej głupio szepnął. — Taki to interes. Tak się to wszystko kończy. Jak przychodzi do kochania, każdy dobry, tylko nie ja. Byle jaki... byle bałwan... byle gaduła... byle co... jak ten tam Jerzy Willard.

TANDY

Do siódmego roku ży­cia mieszkała w starym, nie pomalowanym domu przy nieuczęszczanej dro­dze wiodącej do rogatki.

Ojciec niewiele się nią zajmował, a matka dawno nie żyła. Spędzał czas na gadaniu i rozmyślaniu

o religii. Podawał się za agnostyka i tak był zajęty obalaniem pojęć o Bogu, które się zalęgły w umy­słach bliźnich, że nigdy nie dostrzegł, jak Bóg objawia się w dziecku, co na wpół zapomniane, żyło na łasoe krewnych.

W Winesburgu zjawił się obcy człowiek i do­strzegł w dziecku to, czego ojciec nie umiał zo­baczyć. Był to wysoki, rudowłosy młody męż­czyzna, niemal zawsze pijany. Czasem przesia­dywał w krześle przed hotelem Willarda z ojcem dziewczynki, Tomem Hardem. Kiedy* Tom roz­

prawiał dowodząc, że nie ma Boga, obcy uśmie­chał się i mrugał do zebranych. Zaprzyjaźnił się z Tomem i sporo ze sobą przestawali..

ów przybysz był synem bogatego kupca z Cle­veland i przyjechał do Winesb.urga z określonym zamiarem. Chciał się wyleczyć z nałogu i mnie­mał, że ucieczka od stałych kompanów i życie w wiejskim środowisku pozwoli mu zapomnieć

o wódce, która go wyniszczała.

Jego kuracja w Winesburgu nie udała się zu­pełnie. Nuda wlokących się godzin wpędziła go w znacznie gorsze pijaństwo. Czegoś jednak uda­ło mu się dokonać. Wynalazł mianowicie imię pełne znaczenia dla córeczki Toma Harda.

Pewnego wieczoru, odzyskując przytomność po długiej hulance, nadszedł zataczając się głów­ną ulicą miasteczka. Tom Hard siedział w krześle przed hotelem Willarda trzymając na kolanach pięcioletnią wówczas córeczkę. Obok na chodni­ku z desek przysiadł młody Jerzy Willard. Obcy opadł przy nich na krzesło. Drżał na całym cie­le, a gdy spróbował mówić, głos mu dygotał.

Był późny wieczór i ciemność leżała nad mia­stem i nad koleją, która biegła u stóp niewielkie­go pagórka przed hotelem. Gdzieś w oddali,, hen na zachodzie, ozwał się przewlekły gwizd pasa­żerskiego pociągu. Pies, co spał na jezdni, obu­dził się i zaszczekał. Obcy bełkocząc przepowie­dział przyszłość dziecka, które spoczywało w ra­mionach agnostyka.

Przyjechałem tutaj, żeby przestać pić — powiedział i łzy zaęzęły mu spływać po policz­kach. Nie patrzył na Toma Harda, tylko pochyr

lii się naprzód i spozierał w ciemność, jakby ujrzał zjawę. — Uciekłem na wieś, żeby się wy­leczyć, ale nie wyleczyłem się. Nie bez przyczy­ny. — Odwrócił się i spojrzał na dziecko; sie­działo całkiem sztywno na kolanach ojca i od­powiedziało mu spojrzeniem.

Obcy dotknął ramienia Toma Harda. — Prze­padam nie tylko za kieliszkiem — powiedział. — Przepadam również za czymś innym. Mam na­turę kochanka, a nie znalazłem tego, co kocham. W tym cała bieda, jeśli potrafisz pojąć, o co mi chodzi. Dlatego czeka mnie nieunikniona ruina, ‘rozumiesz. Mało kto potrafi to zrozumieć.

Obcy zamilkł i zdawał się tonąć w smutku, pó­ki go nie ożywił nowy gwizd pasażerskiego po­ciągu. ¿fe- Nie straciłem wiary. Stwierdzam to publicznie. Doszedłem tylko do takiego punktu, gdzie wiadomo, że wiara moja się nie spełni — oświadczył ochryple. Wpatrzył się w dziewczyn­kę i zaczął mówić wprost do niej, nie zwracając więcej uwagi na ojca. -— Oto wykluwa się ko­bieta — powiedział i głos mu zabrzmiał prze­nikliwie i gorąco, pj Rozminąłem się z nią, rozu­miesz. Nie przyszła w moim czasie. Ty właśnie możesz nią być. Zupełnie jakby mi było sądzone, żeby stanąć kiedyś przed nią, takiego wieczoru jak ten, kiedy wódka mnie całkiem zniszczyła, a ona jeszcze nie przestała być dzieckiem.

Ramiona mu gwałtownie drżały i kiedy spró­bował skręcić papierosa, bibułka wypadła z jego roztrzęsionych palców. Rozzłościł się i przekli­nał. — Im się wydaje, że to łatwo być kobietą, być kochaną, ale ja wiem lepiej — oświadczył.

Znowu zwrócił się do dziecka. **— Ja rozumiem — zawołał. —. Z nich wszystkich może tylko ja je­den rozumiem.

Spojrzenie jego znów odbiegło 'ku przyciem­nionej ulicy. — Znam ją, choć nigdy żeśmy się nie spotkali — powiedział miękko. — Znam jej wzloty i upadki. Bez nich, bez swoich upadków, nie byłaby mi nigdy tak droga. Z nich właśnie narodziła się w kobiecie nowa zdolność, dla któ­rej mam imię. Nazywam ją „Tandy”. Wynalaz­łem to imię, zanim nie zżarła mnie rozpusta, kie­dy byłem jeszcze prawdziwym marzycielem. Zdolność ta polega na tym, że ma się dość sił, aby być kochanym. Tego właśnie mężczyźni od kobiet oczekują i tego nie mogą otrzymać.

Obcy człowiek podniósł się i stał przed Tomem Hardem. Kiwał się w przód i w tył i wydawało się, że zaraz upadnie, ale tylko osunął się na ko­lana i podniósł ręce dziewczynki do pijanych warg. Całował je w zachwycie. Bądź Tandy, malutka — błagał. — Bądź silna i odważna. Tę­dy droga. Ryzykuj wszystko. Miej odwagę przy­jąć miłość. Bądź czymś więcej niż mężczyzna czy kobieta. Bądź Tandy.

Obcy człowiek wstał i słaniając się odszedł ulicą. W dzień czy dwa później wsiadł w pociąg i wrócił do domu w Cleveland. Letniego wieczo­ru, po tej rozmowie przed hotelem, Tom Hard odprowadził dziecko do krewnych, gdzie zapro­szono je na noc. Kiedy szedł w mroku pod drze­wami, zapomniał o tym pijackim bełkocie i znów miał głowę zajętą wytaczaniem argumentów, którymi by można obalić w bliźnich wiarę w Bo­

ga. Odezwał się do córeczki po imieniu i dziew­czynka zaczęła płakać.

Nie chcę się tak nazywać — szlochała. — Chcę się nazywać Tandy... Tandy Hard. — Tak gorzko płakała, że Tom Hard się wzruszył i pró­bował ją pocieszyć. Zatrzymał się pod drzewem i wziąwszy ją na ręce zaczął pieścić. —f No, do­brze już, dobrze — powiedział ostro; ale nie da­wała się uspokoić. Z dziecięcym zapamiętaniem zanosiła się z żalu, jej głos mącił wieczorny spo­kój ulicy. —■ Chcę być Tandy. Chcę być Tandy. Chcę być Tandy Hard — płakała potrząsając główką i szlochając tak, jakby wizja wywoła­na słowami pijaka była ponad jej młode siły.

MOC BOŻA

Wielebny Curtis Hart- man od lat dziesięciu peł­nił urząd pastora kościo­ła prezbiteriańskiego w Winesburgu. Liczył sobie lat czterdzieści pięć i był z natury bardzo cichy i małomówny. Nauczanie wiernych z ambony sprawiało mu tak wiele trudności, iż od środy rano do soboty wieczo­rem o niczym innym nie myślał, tylko o tym, że w niedzielę czekają go dwa kazania. Wczesnym rankiem w każdą nie­dzielę zamykał się w dzwonnicy, w pokoiku zwanym gabinetem, i modlił się. W jego modlitwach górowała zawsze jedna prośba. „Daj mi siłę i odwagę, abym pełnił dzieło Two­je, Panie!“ — błagał klęcząc na gołej posadzce i chyląc czoło przed czekającym go zadaniem.

Pastor Hartman, wysoki mężczyzna, miał bro-

tlę o brunatnym odcieniu. Jego żona, niewiasta tęga i nerwowa, była córką fabrykanta bielizny z Cleveland, Ohio. Samego pastora w miasteczku raczej lubiano. Starsi gminy -lubili go za to, że taki spokojny i bezpretensjonalny, a pani White, żona bankiera, uważała, że jest uczony i pełen ogłady.

Kościół prezbiteriański w Winesburgu wynosił się nieco nad inne kościoły. Był większy, bar­dziej okazały i miał lepiej subsydiowanego pa­stora. Pastor posiadał nawet własny powóz i w letnie wieczory wyjeżdżał nim niekiedy wraz z żoną na miasto. Paradował najpierw główną ulicą, a później tam i z powrotem po Buckeye Street, z powagą oddając ukłony, żona zaś pło­nąc skrycie dumą zerkała nań z ukosa i drżała, że koń może się wystraszyć i ponieść.

Przez ładnych parę lat po przyj eździe do Wi- nesburga wszystko się pastorowi dobrze układa­ło. Nie budził wprawdzie żywego entuzjazmu wśród swoich wiernych, ale też nie napytał so­bie wrogów. W istocie brał swoje powołanie bar­dzo na serio i nieraz prześladowały go całymi okresami wyrzuty sumienia, że nie potrafi pójść i głosić Słowa Bożego na drogach i bezdrożach miasteczka. Wątpił, czy płomień ducha napraw­dę w nim goreje, i śnił o dniu owym, gdy potęż­ny i świeży, nowy powiew mocy zatarga jak wi­cher jego głosem i duszą, a lud cały zadrży przed duchem Bożym przezeń objawionym. „Jestem niedołęgą i nigdy mi się to nie zdarzy — rozmyś­lał frasobliwie, a potem łagodny uśmiech rozjaś­niał mu oblicze. —• No, ale chyba spisuję się

ńienajgorzej” — dodawał z filozoficznym spo­kojem.

Pokój w dzwonnicy, gdzie pastor w niedzielne poranki błagał, aby wzrosła w nim moc Boża, miał jedno jedyne okno. Wysokie, wąskie, otwie­rane jak drzwi na zawiasach. Na oprawionych w ołów płytkach w oknie wymalowano Chrystu­sa kładącego dłoń na głowie dziecięcia. Kiedyś latem w niedzielny poranek, siedząc przy biurku z wielką Biblią otwartą przed sobą i wśród kar­tek kazania rozsypanych wokół, pastor spostrzegł z przerażeniem, że na piętrze w domu naprze­ciwko leży w łóżku kobieta i czytając książkę pali papierosa. Na palcach podszedł do okna i zamknął je ostrożnie. Zdjęła go zgroza na myśl

o kobiecie palącej papierosa i drżał wspomnia­wszy, *że wprost znad kart Księgi Bożej podniósł oczy na nagie ramiona i białą szyję niewieścią. Z zamętem w głowie wszedł na ambonę i wygło­sił długie kazanie nie licząc się ze swoimi gesta­mi ani głosem. Kazania wysłuchano z niezwykłą uwagą, takie było silne i przejrzyste. „Ciekaw jestem, czy ona słucha, czy głos mój dotrze do jej duszy” — myślał i budziła się w nim nadzie­ja, że na przyszłe niedziele znajdzie słowa, któ­re poruszą i, obudzą niewiastę zapewne mocno zatwardziałą w tajemnym grzechu.

Dom naprzeciwko prezbiteriańskiego kościoła, skąd spadł na pastora tak przerażający widok, zajmowały dwie panie. „Ciotunia” Elżbieta Swift, siwa, godnie wyglądająca wdowa z kon­tem w Banku Narodowym, mieszkała tam ze swoją córką Kaśią Swift, nauczycielką. Nauczy-

cielka miała lat trzydzieści i zgrabną, świetnie się prezentującą figurę. Przyjaciół posiadała nie­wielu i znana była z ciętego języka. Curtis Hart- man zacząwszy o niej myśleć przypomniał so­bie, że podróżowała do Europy a dwa lata spę­dziła w Nowym Jorku. „A może to nic nie zna­czy, że ona pali" — dumał. Przypomniało mu się mgliście, że w okresie swoich studiów czytywał czasem powieści i uczciwe, choć nieco światowe panie paliły na kartach książki, która mu kie­dyś wpadła w ręce. Ze świeżą zawziętością pra­cował nad swoimi kazaniami cały tydzień i za­pomniał — w zapale, by trafić do uszu i duszy nowej słuchaczki — o swoim skrępowaniu na ambonie i o potrzebie porannej modlitwy w ga­binecie.

Wielebny Curtis Hartman nie miał zbyt*wiele do czynienia z kobietami. Syn kołodzieja z Mun- cle, Indiana, z trudem przebijał się przez studia. W domu, w którym wówczas mieszkał, stołowała się córka fabrykanta bielizny — ją to poślubił po sztywnych i przewlekłych zalotach, kiedy nie tyle on, co ona do niego się zalecała. W dniu ślu­bu fabrykant bielizny dał córce pięć tysięcy do­larów i obiecał zapisać jej przynajmiej dwa razy tyle w testamencie. Pastor uważał swoje małżeń­stwo za szczęśliwe i nigdy nie dopuścił do siebie myśli o innych kobietach. Nie chci&ł myśleć

o innych kobietach. W ogóle chciał tylko pełnić służbę Bożą spokojnie i na serio.

W duszy pastora rozpętała się walka. Pragnął teraz nie tylko tego, by jego głos dotarł do uszu Kasi Swift, a jego kazania zapadły w jej duszę,

ale zaczął tęsknić za tym, aby znów popatrzeć na nią w łóżku, jak leży biała i spokojna. Niedziel­nego poranka, kiedy trapiony myślami nie mógł spać, wstał i wyszedł przejść się po ulicach. Za­puścił się niemal pod stary dom Richmondów, nim przystanął i podniósłszy z ziemi kamień po­pędził do swojego pokoju w dzwonnicy. Tym ka­mieniem wybił narożną szybkę w oknie, potem zaryglował drzwi i przed otwartą Biblią zasiadł przy biurku na czatach. Kiedy uniosła się zasło­na w oknie Kasi, miał przez dziurkę widok wprost na jej łóżko, lecz dziewczyny w nim nie było. Ona też wstała wcześnie i wyszła na spa­cer, a ręka, która uniosła zasłonę, była ręką „ciotuni” Elżbiety.

Pastor omal nie zapłakał z radości nad takim wybawieniem od cielesnej pokusy „podglądania” wielbiąc Pana wrócił do domu. Na nieszczęście zapomniał jednak zatkać otwór w oknie. Ułamek szkła wybity w samym rogu dokładnie uciął na­gą piętę chłopięciu, co stojąc nieporuszone spo­glądało pełnymi uniesienia oczyma w twarz Chrystusa.

Tej niedzieli Curtis Hartman nie pamiętał

o przygotowanym kazaniu. Rozmawiał ze swoją gminą i mówił, że mylą się wierni myśląc, ja­koby ich pastor był człowiekiem szczególnego pokroju, z natury przeznaczonym do prowadze­nia nieskazitelnego żywota. — Wiem z własnego doświadczenia, że nas, głosicieli Słowa Bożego, osaczają te same pokusy, które i was gnębią — oświadczył. — Byłem kuszony i uległem pokusie. To tylko ręka Boska, podtrzymująca moją gło­

wę, podniosła mnie z upadku. Jako i mnie, tak i was Pan podźwignie. Nie rozpaczajcie. W go­dzinie grzechu waszego unieście oczy w niebio­sa, a zostaniecie wybawieni.

Pastor stanowczo wyzbył się myśli o niewieś­cie w łóżku i zaczął się zachowywać wobec swo­jej żony po trosze jak kochanek. Któregoś wie­czoru, kiedy wybrali się razem na przejażdżkę, skręcił konie w bok od Buckeye Street i w ciem­nościach na Wzgórzu Dobrej . Nowiny, nad Sztucznym Stawem, otoczył ramieniem kibić Sary Hartman. Rano po śniadaniu, nim skiero­wał się do gabinetu w głębi domu, obchodził stół i całował żonę w policzek. Jeśli naszły go myśli

0 Kasi Swift, uśmiechał się i wznosił oczy w nie­bo. — Dopomóż mi, Panie — mruczał. — Nie daj mi zboczyć z drogi służby Twojej.

I oto zaczął się prawdziwy konflikt w duszy brodatego pastora. Przypadkiem odkrył, że Ka­sia Swift ma zwyczaj leżeć wieczorami w łóżku

1 czytać książkę. Lampa stała na stoliku obok łóżka i światło spływało na jej białe ramiona i nagą szyję. W ów wieczór, gdy dokonał tego od­krycia, pastor siedział przy biurku w gabinecie od dziewiątej aż do jedenastej, a kiedy światło zgasło, wyszedł zataczając się z kościoła, by jeszcze dwie godziny błądzić i modlić się po uli­cach. Nie pragnął całować Kasi w szyję i w ra­miona, nie dopuszczał nawet takich myśli do sie­bie. Sam nie wiedział, czego chce. „jestem dziecięciem Bożym i Pan musi ratować mnie przede mną samym! — wołał w mroku pod drze­wami, błądząc po ulicach. Pod jakimś drzewem

przystanął i patrzył w niebo pokryte pędzącymi chmurami. Zaczął rozmawiać z Bogiem poufale i serdecznie. — Ojcze mój, błagam, nie opuszczaj mnie. Daj mi siłę, abym mógł jutro pójść i wsta­wić szybkę w oknie. Podnieś znowu oczy moje ku niebiosom. Bądź ze mną, sługą Twoim, w go­dzinie potrzeby.“

Tam i z powrotem przez ciche ulice wędrował pastor i dzień po dniu, tydzień po tygodniu ob­nosił swoją znękaną duszę. Nie mógł pojąć na­pastującej go pokusy ani też zgłębić, z jakiej przyczyny go prześladuje. Zaczął niemal że mieć żal do Boga, powiadając sobie, że starał się prze­cie nie zbaczać ze ścieżki prawości i nigdy nie szukać okazji do grzechu. „Całą młodość i całe W je życie w tym mieście dbałem tylko o swo­ją pracę — wołał. Dlaczego teraz mam być kuszony? Cóż ja zawiniłem, że ten ciężar spada na mnie?“

Trzykrotnie w ciągu wczesnej jesieni i zimy owego roku Curtis Hartman wymykał się z do­mu do pokoiku w dzwonnicy, aby usiadłszy w mroku spoglądać na postać leżącej w łóżku Kasi Swift, a potem znów błąkać się i modlić po ulicach. Nie potrafił siebie zrozumieć. Całymi tygodniami chadzał nie myśląc prawie o nauczy­cielce i powiadał sobie,.że pokonał żądzę, że nie tęskni za widokiem jej ciała. A potem znów coś się psuło. Siedząc w gabinecie u siebie w domu, zatopiony w pracy nad kazaniem, zaczynał się denerwować i chodzić po pokoju tam i z powro­tem. „Wyjdę na ulicę — postanawiał i nawet wchodząc już we drzwi dzwonnicy ukrywał

przed sobą samym właściwą przyczynę, dla któ­rej się tu znalazł. — Nie wstawię szybki w oknie i tak się wyćwiczę, że będę tu przychodził w no­cy i siedział w obecności tej niewiasty nie pod­nosząc oczu. Nie dam się pokonać. Pan upatrzył tę pokusę, aby duszę moją poddać próbie, ale wydostanę się po omacku z mroków ku światłu Bożej sprawiedliwości.“

Pewnej nocy w styczniu, kiedy panowało okropne zimno i na ulicach Winesburga leżał głęboki śnieg, Curtis Hartman po raz ostatni od­wiedził swój gabinet w dzwonnicy kościoła. Wy­szedł z domu po dziewiątej, a tak się spieszył, że zapomniał włożyć kalosze. Na Main Street nie było żywej duszy prócz Hopa Higginsa, nocnego stróża, a w całym miasteczku nikt więcej nie* czuwał tylko ów stróż i młody Jerzy Willard, który siedząc w redakcji „Orła Winesburga” próbował pisać opowiadanie. Pastor zmierzał ulicą w stronę kościoła i myślał, że tym razem jest gotów dopuścić się grzechu. „Chcę patrzeć na nią i w myślach całować jej ramiona, pozwo­lę sobie myśleć o wszystkim, co tylko mi się spodoba? ^ postanowił z goryczą i łzy mu na­płynęły do oczu. Przemyśliwał o tym, żeby po­rzucić stan duchowny i spróbować innej drogi w życiu. „Wyjadę gdzieś do wielkiego miasta

i wezmę się do interesów — stwierdził, g Sko­ro mam taką naturę, że nie potrafię nie grzeszyć, to niech już całkiem popadnę w grzech. Przynaj­mniej nie będę hipokrytą, głoszącym Słowo Bo­że z gło wą nabitą myślami o ramionach i * szyi niewiasty, która do mnie nie należy.“

Tej styczniowej nocy zimno było w pokoju w dzwonnicy kościoła i Curtis Hartman, jak tyl­ko tam wszedł, wiedział, że jeśli pozostanie, na pewno się przeziębi. Stopy miał mokre od bro­dzenia w śniegu, a w gabinecie ogień się nie pa­lił. Kasia Swift nie zjawiła się jeszcze w oknie sąsiedniego domu. Z ponurą zawziętością pastor usiadł, by czekać. Siedząc na krześle i zaciskając w dłoni skraj biurka, na którym spoczywała Bi­blia, oddawał się najczarniejszym w swoim ży­ciu myślom. Wspomniał swą żonę i na chwilę poczuł do niej nienawiść. „Zawsze wstydziła się namiętności i oszukała mnie — myślał. — Męż­czyzna ma prawo spodziewać się żywej namięt­ności i piękna po kobiecie. Nie wolno mu zapom­nieć, że jest zwierzęciem, we mnie natomiast drzemie coś helleńskiego. Pozbędę się tej kobie­ty i poszukam sobie innych. Zdobędę tę nauczy­cielkę. Postąpię na przekór wszystkim, a skoro jestem istotą pełną cielesnych żądz, będę tedy swoim żądzom służył.”

Pastor oszalały drżał od stóp do głów, po tro­sze z zimna, a po trosze skutkiem walki, jaka w nim rozgorzała. Mijały godziny i gorączka za­częła ogarniać jego ciało. Rozbolało go gardło i zęby mu szczękały. Zamiast stóp czuł na po­sadzce dwie bryły lodu. A jednak nie rezygno­wał. „Zobaczę tę niewiastę i oddam się takim myślom, na jakie nigdy sobie nie pozwalałem“ —r- mówił do siebie i czekał, konwulsyjnie ściskając krawędź ¡biurka.

Po tej nocy oczekiwania Curtis Hartman omal nie pożegnał się ze światem, jednakże —

jak sobie wyobrażał — odnalazł dzięki temu, co się wówczas stało -— własną drogę. Zazwyczaj, kiedy tam czatował wieczorami, mógł dojrzeć przez wybitą szybkę tylko ten fragment pokoju nauczycielki, gdzie stało jej łóżko. Czekał w mro­ku na chwilę, w której niewiasta nagle się poja­wiała siedząc już na łóżku w białej nocnej ko­szuli. Kiedy światło rozbłysło, opierała się na poduszkach i czytała książkę. Od czasu do czasu zapalała- papierosa. Widać było tylko jej nagie ramiona i szyję.

Tej styczniowej nocy, kiedy omal nie skonał z zimna i kiedy umysł jego po trzykroć wymy­kał się w krainę ułudy, a pastor musiał wytężać całą siłę woli, żeby odzyskać świadomość, uka­zała się Kasia Swift. W pokoju sąsiedniego do­mu zapaliło się światło i czatujący mężczyzna wlepił wzrok w puste łóżko. A potem na jego oczach rzuciła się na łóżko naga kobieta. Leżąc na brzuchu płakała i tłukła pięściami w podusz­kę. Po chwili, z ostatnim spazmem, uniosła się i wobec mężczyzny, który czekał, by móc na nią patrzyć i myśleć o niej, grzeszna niewiasta za­częła się modlić. W świetle lampy jej postać, smukła i silna, przypominała chłopca stojącego przed Chrystusem na witrażu.

Curtis Hartman nigdy nie pamiętał, jak wy­dostał się z kościoła. Krzyknąwszy zerwał się i pociągnął za sobą ciężkie biurko. Biblia spadła z łoskotem, zakłócając ciszę. Kiedy w domu na­przeciwko zgasło światło, wytoczył się po scho­dach na ulicę. Szedł i szedł, a potem wbiegł do redakcji „Orła Winesburga”. Zaczął mówić bez-

ładnie do Jerzego Willarda, który chodził właś­nie tam i z powrotem po pokoju, tocząc walkę ze sobą samym. ^ Niepojęte są drogi Boże! — za­wołał wbiegając szybko i zamykając drzwi. Za­czął zbliżać się do młodzieńca, z oczyma gore­jącymi i głosem grzmiącym z zapału. Zna­lazłem światło! ^ wołał, i- Po dziesięciu latach spędzonych w tym mieście Bóg objawił mi się w ciele niewiasty. — Głos mu się załamał i prze­szedł w szept. ^f’Nie mogłem tego pojąć — mó­wił. — To, co brałem za próbę mojej duszy, było tylko zapowiedzią nowej i piękniejszej żarliwoś­ci ducha. Bóg objawił mi się w osobie nauczy­cielki, Kasi Swift, klęczącej nago na łóżku. Znasz Kasię Swift? Choć może ona nie zdawać sobie z tego sprawy, jest naczyniem Bożym, dającym świadectwo prawdzie.

Wielebny Curtis Hartman obrócił się i wybiegł z redakcji. W drzwiach przystanął i rozejrza­wszy się po wymarłej ulicy raz jeszcze zwrócił się do Jerzego Willarda. — Jestem wyzwolony, g Nie lękam się. — Podniósł krwawiącą pięść, żeby Jerzy mógł ją"zobaczyć. — Wybiłem całe okno — zawołał. — Teraz trzeba będzie wstawić zupeł­nie nowe. Skruszyłem je własną pięścią, gdyż była we mnie moc Boża.

NAUCZYCIELKA

Śnieg leżał głęboki na ulicach Winesburga. Zaczął prószyć około dziesiątej rano, gdy zerwał się wiatr i gnał w śnieżnych kłębach po Main Street. Zamarznięte błotniste drogi, które wio­dły do miasteczka, stały się całkiem gładkie

i miejscami lód pokrywał błoto. — Szykuje się dobra sanna H zauważył Will Henderson stojąc przy barze w traktierni Eda Griffitha. Wy­szedłszy stamtąd napotkał aptekarza, Sylwestra Westa, który w ciężkich kaloszach, zwanych „arktykami“, brnął przed siebie, Śnieg ścią­

gnie tutaj ludzi na sobotę — powiedział apte­karz. Przystanąwszy rozmawiali o swoich spra­wach. Will Henderson, który wyszedł w lekkim płaszczu i bez kaloszy, stukał prawym butem W lewy obcas. — Na takim śniegu zboże sko­rzysta — zauważył roztropnie aptekarz.

Młody Jerzy Willard, któremu owego dnia nie pozostawało nic do roboty, cieszył się z tego, bo nie miał chęci do pracy. Ostatni numer był już wydrukowany i oddany na pocztę we środę wie­czorem, a śnieg zaczął padać we czwartek.

O ósmej, kiedy przejechał pociąg poranny, Jerzy wziął do kieszeni łyżwy i poszedł nad Sztuczny Staw, ale nie miał zamiaru się ślizgać. Minął staw i ścieżką, co biegła nad strumieniem Wine, doszedł aż do bukowego gaju. Rozniecił tam ognisko przy kłodzie i usiadł na niej, żeby po­dumać. Kiedy sypnął śnieg i powiał wiatr, za- krzątnął się szybko, by zebrać więcej paliwa.

Młody reporter myślał o Kasi Swift, która swego czasu uczyła go w szkole. Onegdaj wie­czorem wybrał się do niej do domu po książkę, którą mu zalecała, i spędził z nią sam na sam całą godzinę. Nie pierwszy już raz rozmawiała z nim tak gorąco, a on nie mógł zrozumieć, o co jej właściwie chodzi. Zaczął sądzić, że może się w nim zakochała i myśl ta była zarazem przy­jemna i dokuczliwa.

Zerwał się z kłody i narzucał do ognia paty­ków. Rozglądając się dokoła, żeby się upewnić, czy jest sam, gadał na głos udając, że znajduje się w towarzystwie kobiety.Och, właśnie da­jesz to poznać po sobie, wiesz o tym sama —

oświadczył. — Już ja się dowiem całej prawdy. Poczekaj tylko, zobaczysz.

Wstał i ruszył z powrotem ścieżką do miasta, zostawiając płonący ogień w lesie. Kiedy szedł przez ulicę, łyżwy mu w kieszeniach pobrzęki­wały. U siebie w pokoju rozpalił w piecu

i położył się na łóżiku. Opadły go lubieżne myśli, spuściwszy więc zasłonę na oknie zamknął oczy

i odwrócił się twarzą do ściany. Wziął w ramio­na poduszkę i tuląc ją do siebie marzył najpierw

0 nauczycielce, podniecony jakoś jej słowami, a potem o Helence White, smukłej córce bankie­ra, w której od dłuższego czasu był prawie za­kochany.

O dziewiątej tego wieczoru na ulicach leżał głęboki śnieg i nastała paskudnie zimna pogoda, aż chodzić było trudno. W sklepach wygaszono światła, a ludzie zagrzebali się po domach. Wie­czorny pociąg z Cleveland mocno się opóźnił, ale nikt się nie troszczył tym, czy w ogóle przyje- dzie. O godzinie dziewiątej wszyscy prócz czwor­ga z tysiąca ośmiuset mieszkańców miasteczka spoczywali już w łóżkach.

Czuwał po trosze stróż nocny, Hop Higgins. Był kulawy i dźwigał ciężką laskę. W ciemne no­ce nosił latarnię. Między dziewiątą a dziesiątą szedł na óbchód. Brnął przez zaspy w górę

1 w dół Main Street sprawdzając kłódki w skle­pach. Potem zapuszczał się w zaułki i spraw­dzał tylne wejścia. Zobaczywszy, że wszystko w porządku, spieszył za róg do hotelu Willarda

i stukał do drzwi. Resztę nocy zamierzał spędzić pod piecem. — Idź do łóżka. Dopilnuję, żeby

w piecu nie wygasło — powiedział chłopcu, który spał na wyrku w biurze hotelowym.

Hop Higgins rozsiadł się przy piecu i zzuł bu­ty. Kiedy chłopak poszedł spać, Hop zaczął my­śleć o własnych sprawach. Zamierzał odmalować swój domek na wiosnę i siedząc pod piecem ob­liczał koszta farby i robocizny. To go naprowa­dziło na inne kalkulacje. Stróż nocny miał sześć­dziesiąt lat i chciał już pójść na emeryturę. Jako weteran Wojny Domowej otrzymywał niewielką rentę. Liczył, że wynajdzie jakiś inny sposób za­rabiania na życie i miał ambicję zostać zawodo­wym hodowcą fretek. U siebie w domu, w piw­nicy, trzymał już cztery z tych dziwacznych, dzi­kich stworzonek, z którymi sportowcy polują na króliki. „Mam teraz jednego samca i trzy sa­miczki — dumał. —r Jak mi szczęście dopisze, z wiosną będę miał tuzin albo z piętnaście sztuk. A na przyszły rok zacznę dawać ogłoszenia

o sprzedaży freteik do prasy sportowej”.

Stróż nocny osunął się w krześle i w głowie jego zapanowała zupełna pustka. Nie spał. Po latach praktyki nauczył się siedzieć godzinami przez długie noce ani to we śnie, ani na jawie. Z rana czuł się niemal tak wypoczęty, jakby naprawdę spał.

Poza Hopem Higginsem, zaszytym bezpiecznie w krześle pod piecem, tylko troje ludzi nie spało w Winesburgu. Jerzy Willard siedział w re­dakcji „Orła” udając, że pracuje nad swoim opo­wiadaniem, choć właściwie przedłużał sobie ów nastrój spod ogniska w lesie. W dzwonnicy prez- biteriańskiego kościoła wielebny Gurtis Hartman

czatując w mroku przygotowywał się na obja­wienie Boże, a Kasia Swift, nauczycielka, wy­chodziła właśnie na spacer w śnieżycę.

Minęła już dziesiąta, kiedy Kasia Swift wy­szła całkiem bez rozmysłu na ów spacer. Zupeł­nie jakby te myśli o niej, myśli mężczyzny i chło­pca, wygnały ją na zimne ulice. „Ciotka” Elżbie­ta Swift wyjechała do okręgu za jakimś intere­sem w związku z hipotekami, w których miała ulokowane pieniądze, i nie należało jej się spo­dziewać do następnego dnia. Przy wielkim że­laznym piecu w bawialni siedziała Kasia czyta­jąc książkę. Nagle zerwała się na nogi i chwy­ciwszy płaszcz z wieszadła przy drzwiach wy­biegła z domu.

Mając trzydzieści lat Kasia Swift nie cieszyła się w Winesburgu opinią przystojnej niewiasty. Cerę miała niedobrą i twarz w krostach świad­czących o złym zdrowiu. Samotna w nocy na zi­mowych ulicach wyglądała cudownie. Plecy prościutkie, ramiona mocne, a rysy zupełnie jak u boginki na postumencie w ogrodzie w gasną­cym świetle letniego wieczoru.

Po południu nauczycielka zwróciła się do do­ktora Wellinga po poradę. Doktor ją zbeształ

i orzekł, że grozi jej utrata słuchu. Było więc nierozważnie z jej strony wychodzić w śnieżycę, nierozważnie i może niebezpiecznie.

Zapomniała o słowach doktora, a gdyby nawet je pamiętała, nie wróciłaby z powrotem. Zmarzła okropnie, ale po pięciominutowej przechadzce przestała zważać na zimno. Poszła najpierw swo­ją ulicą do końca, a potem przez drabiniastą za­

grodę przed oborą wyszła na rogatki. Wzdłuż ro­gatek dotarła do stodoły Neda Wintera i skrę­ciwszy na wschód powędrowała uliczką wśród drewnianych domków, która wiodła na Wzgórze Dobrej Nowiny, a stamtąd do Sucker Road, co zbiegała w płytką dolinę przez kurzą farmę Ike’a Smeada do Sztucznego Stawu. W czasie tej wę­drówki ów śmiały, porywczy nastrój, który wy­gnał ją z domu, minął, a potem znów powrócił.

Kasia Swift miała usposobienie jakoś zgryźli­we i nieprzyjemne. Wszyscy to czuli. W szkole była spokojna, zimna .i surowa, a jednak w ja­kiś dziwny sposób bardzo bliska swoim uczniom. Co pewien czas, jakby ją coś napadło, stawała się szczęśliwa. Wszystkie dzieci w klasie korzystały wówczas z dobrodziejstw jej świetne­go humoru. Odłożywszy pracę siedziały wypro­stowane w krzesłach i patrzyły na nią.

Z założonymi do tyłu rękami nauczycielka chodziła tam i z powrotem po klasie i bardzo szybko mówiła. Było chyba bez znaczenia, jaki temat jej przyszedł do głowy. Opowiadała raz dzieciom o Karolu Lambie i wymyślała niesamo­wite intymne historyjki z życia zmarłego pisa­rza. Anegdotki te sypała ze swadą godną kogoś, kto mieszkał z Lambem pod jednym dachem

i świetnie znał tajemnice jego prywatnego ży­cia. Dzieciom trochę się w głowach pomieszało, myślały, że Karol Lamb to zapewne ktoś, kto żył niegdyś w Winesburgu.

Przy innej okazji opowiadała im o Bęnvenu- cie Cellinim. Tym razem dzieci się śmiały. Co za chełpliwy, zawadiacki, dzielny, kochany typ

wychodził jej ze starego artysty! O nim też wy­myślała anegdotki.. Ta o Niemcu, nauczycielu muzyki, co odnajmował pokój nad mieszkaniem Celliniego w Mediolanie, przyprawiała chłopców

0 wybuchy śmiechu. Sugars McNutts, tłusty chłopak o różowych policzkach, śmiał się tak mocno, aż mu zakręciło się w głowie i spadł z krzesła, a Kasia Swift chichotała z nim wspól­nie. Potem nagle stawała się znów zimna i sroga.

Tej nocy, kiedy szła przez opustoszałe, zaśnie­żone ulice, przeżywała pewien kryzys. Choć w Winesburgu nikt tego nie podejrzewał, na­uczycielka miała żywot wielce awanturniczy. Taki też nadal pozostał. Dzień za dniem, gdy pracowała w szkole albo chodziła po ulicach, żal, nadzieja i żądza zmagały się w niej. Pod zimną powierzchownością działy się w jej umyśle wprost niebywałe sceny. Ludzie z miasteczka mieli ją zą zatwardziałą starą pannę, a ponieważ była cięta i chodziła własnymi drogami, uważali, że jest wyprana z wszelkich uczuć ludzkich, któ­re tak bardzo wpłynęły na kształt i ruinę ich życia. W istocie nie w nich, lecz w niej siedział najbardziej gwałtowny i porywczy duch; nieje­den raz w ciągu tych pięciu lat, odkąd wróciła ze swoich podróży i osiadła w Winesburgu, by zostać nauczycielką — musiała wybiegać z doma

1 błądzić po nocach tocząc, w' sobie zagorzałą walkę. W pewną noc, kiedy padał deszcz, spę­dziła na dworze sześć godzin, a po powrocie do domu czekała ją kłótnia z „ciotunią” Elżbietą Swift'. — Całe szczęście, że nie jesteś chłopem powiedziała ostro matka. — Nieraz się wyczeka­

łam na twojego ojca, nic nie wiedząc, w jaką awanturę znów się wplątał. Dosyć już miałam niepewności i nie wolno ci mieć do mnie pre­tensji, że nie chcę widzieć, jak najgorsze jego cechy w tobie odżywają.

Umysł Kasi Swift płonął od myśli o Jerzym Willardzie. Zdawało się jej, że w czymś, co on jeszcze jako uczeń napisał, odkryła iskierkę ge­niuszu i chciała tę iskierkę rozdmuchać. W lecie wstąpiła pewnego dnia do redakcji „Orła” i zo­baczywszy, że chłopiec jest wolny, wyciągnęła go na Main Street i na pusty stadion, gdzie usiedli oboje na porośniętej trawą skarpie i roz­mawiali. Nauczycielka starała się wbić mu do głowy pojęcie o trudnościach, którym będzie musiał sprostać jako pisarz. — Musisz poznać życie — orzekła i głos jej drżał od gorącej namo­wy. Wzięła go za ramiona i obróciła do siebie tak, aby patrzeć mu prosto w oczy. Przechodzień mógłby pomyśleć, że zaraz padną sobie w obję­cia. — Jeśli masz być pisarzem, przestań żon­glować słowami — wyjaśniła. — Lepiej by było zapomnieć o pisaniu, dopóki się czegoś więcej nie nauczysz. Teraz jest pora na życie. Wolę cię nie odstraszać, ale chciałabym ci uświadomić wagę tego, na co chcesz się porwać. Nie wolno ci zostać zwykłym kramarzem słowa. Czego masz się nauczyć, to wiedzy o tym, co ludzie myślą, a nie o tym, co mówią.

Wieczorem w przeddzień tej burzliwej nocy czwartkowej, kiedy to wielebny Curtis Hartman

zasiadł w dzwonnicy kościoła czatując na widok jej wdzięków, młody Willard wybrał się, by od­wiedzić nauczycielkę i pożyczyć od niej książkę. Wtedy właśnie coś takiego się stało, że chłopiec się zmieszał i zaniepokoił. Znów rozmawiała z nim tak gorąco. Nadchodziła noc i zmierzch zapadał w pokoju. Kiedy zmierzał do wyjścia, ona wymówiła łagodnie jego imię i gwałtownym ruchem schwyciła go za rękę. Ponieważ szybko wyrastał na mężczyznę, coś z jego męskiej uro­dy w połączeniu z chłopięcym wdziękiem targnę­ło sercem samotnej kobiety. Ogarnęło ją namięt­ne pragnienie, aby mu uświadomić wagę życia, aby się nauczył przedstawiać je wiernie i spra­wiedliwie. Pochyliła się naprzód i musnęła war­gami jego policzek. W tejże chwili zaskoczyło go wybitne piękno jej rysów. Oboje byli zakłopota­ni i żeby się pozbyć tego uczucia, zaczęła go trak­tować szorstko i z góry. — Po co to wszystko? Z dziesięć lat upłynie, nim zaczniesz rozumieć, co ja mam na myśli, mówiąc do ciebie — zawo­łała porywczo.

W czas burzliwej nocy, kiedy to pastor siedział w kościele na czatach, Kasia Swift wstąpiła do redakcji „Orła Winesburga” zamierzając odbyć z chłopcem jeszcze jedną rozmowę. Po długim spacerze w śnieżycy czuła się zziębnięta, samot­na i zmęczona. Idąc przez Main Street spostrze­gła błyszczące na śniegu światło z okna drukar­ni, bez namysłu więc otworzyła drzwi i weszła. Przez godzinę siedziała pod piecem w redakcji

rozprawiając o życiu. Mówiła namiętnie, gorąco. Ów impuls, który wygnał ją w zawieruchę, wy­ładował się teraz w rozmowie. Ponosiło ją na­tchnienie, tak jak czasem wobec uczniów w szkole. Nie posiadała się z wielkiej żądzy, aby przed dawnym uczniem uchylić tajemnicę, uwa­żała bowiem, że w chłopcu drzemie talent poj­mowania życia. Tak silna była ta namiętność, że stała się czymś cielesnym. Znów wzięła go za ramiona i obróciła ku sobie. W półmroku jej oczy pałały. Wstała i roześmiała się, ale nie tak przykro jak zwykle, tylko w jakiś dziwny, nie­pewny sposób. — Musz$ iść — powiedziała. — Jak tu jeszcze chwilę zostanę, będzie mi się chciało ciebie całować.

W redakcji nastąpił zamęt. Kasia Swift od­wróciła się i poszła do drzwi. Była wprawdzie nauczycielką, ale i kobietą. Ogarnęła ją namięt­na tęsknota za mężczyzną, która już po tysiąc­kroć niczym burza nawiedzała jej ciało. W świe­tle lampy Jerzy Willard nie wyglądał jak chło­piec, tylko jak mężczyzna gotów odegrać swoją rolę.

Nauczycielka pozwoliła Jerzemu wziąć siebie w ramiona. W ciepłym pokoiku redakcyjnym powietrze nagle stało się ciężkie i odeszły ją wszystkie siły. Oparła się o niskie balaski przy drzwiach i czekała. Kiedy podszedł i położył jej dłoń na ramieniu, odwróciła się i całym ciałem przypadła do niego. W Jerzym natychmiast wzrósł zamęt. Przez chwilę tulił kobietę mocno do siebie, aż nagle zesztywniała. Dwie ostre pią­stki zaczęły go tłuc po twarzy. Kiedy nau*

czycielka uciekła i został sam, chodził tam

i z powrotem po redakcji klnąc na czym świat stoi.

W ten właśnie zamęt władował się wielebny Curtis Hartman. Gdy wszedł, Jerzy Willard my­ślał, że całe miasto zwariowało. Potrząsając w powietrzu skrwawioną pięścią pastor ob­wieszczał, że niewiasta, którą Jerzy przed chwilą trzymał w ramionach, jest naczyniem Bożym dającym świadectwo prawdzie.

Jerzy zdmuchnął lampę pod oknem i zam­knąwszy drzwi od drukarni poszedł do domu. Przeszedł przez biuro hotelowe, obok Hopa Hig- ginsa zatopionego w marzeniach o hodowli fre­tek, i wspiął się do swojego pokoju. Ogień pod piecem wygasł,: więc rozbierał się w zimnie. Kiedy znalazł się w pościeli, prześcieradła przy­pominały płaty suchego śniegu.

Jerzy Willard przewracał się na łóżku, gdzie jeszcze po południu tuląc do siebie poduszkę od­dawał się myślom o Kasi Swift. Słowa pastora, który chyba musiał nagle postradać zmysły, dzwoniły mu w uszach. Szeroko otwartymi oczyma wodził po pokoju. Naturalne oburzenie zawiedzionego samca przeszło już i usiłował zrozumieć, co to się stało. Zupełnie nie mógł się połapać. Obracał w głowie całą sprawę na wszystkie strony. Mijały godziny i zaczął my­śleć, że już pora na świtanie. O czwartej okrył się kołdrą po szyję i usiłował zasnąć. Kiedy ogarnęła go senność i zamknął oczy, wyciągnął

rękę i macał nią w ciemnościach. — Uciekło mi coś. Uciekło mi coś, co Kasia Swift chciała mi powiedzieć — wymamrotał śpiąco. A potem za­snął i w całym Winesburgu był ostatnią istotą, która tej zimowej nocy do snu się ułożyła.

Był synem pani Robin­son, która niegdyś posia­dała farmę przy bocznej drodze prowadzącej do rogatki na wschód od Wi- nesburga, dwie mile za granicami miasteczka. Ich dom, na brązowo malowa­ny, miał zawsze zamknię­te okiennice u wszystkich okien od drogi. Na go­ścińcu przed domem stad­ko kurcząt w towarzyst­wie dwóch perliczek wy­legiwało się w głębokim pyle. Enoch mieszkał tam wówczas z matką, a kie­dy podrósł, zaczął chodzić do szkoły w Winesburgu. W pamięci sędziwych obywateli został jako spokojny, uśmiechnięty młodzieniec, skłonny do milczenia. W mieście

chodził środkiem ulicy, czytając sobie nieraz książkę. Furmani musieli krzyczeć i kląć, aby go przywieść do przytomności, żeby zeszedł wreszcie z jezdni i nie zawadzał na drodze.

Mając dwadzieścia jeden lat Enoch wyjechał do Nowego Jorku i przez lat piętnaście był wiel­komiejskim panem. Uczył się francuskiego

i uczęszczał do szkoły plastycznej mając nadzie­ję, że rozwinie wrodzone zdolności d9 rysunków. Po cichu planował sobie wyjazd do Paryża, aby tam u mistrzów dopełnić artystycznej edukacji, ale nic z tego nie wyszło.

Enochowi zresztą nic nigdy nie wychodziło. Umiał rysować całkiem dobrze i wiele dziwnych, delikatnych pomysłów kryło mu się w głowie, takich, które można by wyrazić pędzlem mala­rza, lecz on sam był zawsze dzieckiem i to wła­śnie stanęło na drodze do jego światowej karie­ry. Nigdy nie dorósł i, oczywiście, nie mógł zro­zumieć ludzi ani sprawić, żeby ludzie jego rozu­mieli. Dziecko w nim brykało stale przeciwko takim realnościom jak pieniądz, płeć czy poglą­dy. Kiedyś potrącił go autobus i cisnął na że­lazny słup. Kulał od tej pory. Była to jedna z wielu rzeczy, które nie pozwalały Enochowi na to, by mu kiedykolwiek coś wyszło.

W Nowym Jorku, kiedy tam zjechał, by za­cząć żyć i zanim mu życie do reszty nie pomie­szało szyków, Enoch ogromnie dużo przebywał z młodymi ludźmi. Pokumał się z grupą młodych artystów, kolegów i koleżanek, którzy nieraz wieczorami odwiedzali go w pokoju. Kiedyś się upił i zawędrował do komisariatu, gdzie stróż

porządku publicznego porządnie go wystraszył; kiedyś znów spróbował nawiązać stosunek z ulicznicą, spotkaną na chodniku przed domem, gdzie mieszkał. Przeszli wspólnie trzy przeczni­ce, a potem Enoch ziąkł się i uciekł. Dziewczyna była podchmielona i ubawił ją ten incydent. Oparła się o ścianę kamienicy i śmiała tak ser­decznie, że jakiś przechodzień przystanął i za­czął jej wtórować. Poszli dalej razem, wciąż się śmiejąc, a Enoch czmychnął do swojego pokoju, drżący i upokorzony.

Młody Robinson odnajmował w Nowym Jorku pokój nad placem Waszyngtona, długi i wąski zupełnie jak korytarz. Ważne jest, abyśmy to sobie dobrze zapamiętali. Historia Enocha to właściwie dzieje pokoju w większym niemal sto­pniu niż dzieje człowieka.

Tak więc ów pokój odwiedzali wieczorami młodzi przyjaciele Enocha. Nie odznaczali się ni­czym szqzególnym, tyle tylko, że byli to artyści z gatunku gadatliwych. Wszystkim wiadomo, co to są artystyczne gaduły. Od zarania dziejów te­go świata gromadzą się po pokojach, żeby gadać. Rozprawiają o sztuce, namiętnie i gorączkowo, biorąc to wszystko na serio. Myślą,-że sztuka znaczy wiele więcej, niż istotnie znaczyć może.

Tak więc zbierali się, palili papierosy, dysku­towali — i siedział z nimi chłopak z podwines- burskiej farmy, Enoch Robinson. Zaszywał się w kąt i prawie że nie zabierał głosu. Jakżeż jego wielkie, niebieskie, dziecięce oczy rozglądały się wokół! Na ścianach wisiały obrazy jego roboty, śUrowe płótna na wpół wykończone. Przyjaciele

dyskutowali o nich. Rozparci w krzesłach ga­dali i gadali, tak i siak przekrzywiając głowy. Padały słowa o rysunku i światłocieniu, i kom­pozycji, masy słów takich jak zwykle.

Enoch też by mówił, ale nie wiedział jak, Zbyt podniecony, żeby gadać do sensu. Kiedy się wyr­wał, jąkał się i bełkotał, własny głos brzmiał mu w uszach obco i piskliwie. To go powstrzymy­wało od mówienia. Wiedział, co chce wyrazić, ale wiedział też, że żadnym cudem nie umiałby tego powiedzieć. Gdy dyskutowano nad jego obrazem brała go chętka, żeby tak palnąć: „Nie

o to chodzi — i wyjaśnić: — Ten obraz przed wami wcale nie składa się z tego, co wy w nim widzicie i o czym gadacie. Tu idzie o coś innego, na co wy jesteście zupełnie ślepi, na co zresztą powinniście być ślepi. Przypatrzcie się temu tutaj, tu przy drzwiach, gdzie pada światło z okna. Ten ciemny punkt przy drodze, który mógłby wam umknąć zupełnie, jest, widzicie, początkiem wszystkiego. Oto kępka Tdzów, takie bzy rosły u nas w Winesburgu, w Ohio, przy drodze przed naszym domem, a wśród bzów coś się tam kryje. To kobieta, otóż to właśnie. Spa­dła z konia, a koń uciekł z zasięgu wzroku. Nie widzicie, jak ten stary na wozie niespokojnie się rozgląda, to Thad Grayback, ma farmę w górze drogi. Wiezie kukurydzę do Winesburga, żeby ją zemleć na mąkę w młynie u Comstocka. Czu­je, że coś tam jest w tych bzach, coś się tam kryje, ale nie bardzo wie co.

A to kobieta, widzicie, otóż to właśnie! To ko­bieta i och, jaka cudna! Skaleczyła się i cierpi,

ale tak po cichu. Nie widzicie, jak to jest? Leży całkiem spokojnie, blada i cicha, piękno z niej promienieje i rozpościera się na wszystko. Jest i na niebie, tam w głębi, i wszędzie wokół. Nie próbowałem jej namalować oczywiście. Jest za piękna, żeby ją malować. Po co ta ponura gada­nina o kompozycji i takich tam rzeczach! Czemu nie popatrzycie w niebo i — nuże uciekać, tak jak ja to robiłem jako chłopak tam u nas w Wi- nesburgu, Ohio?”

Młody Enoch Robinson drżał, żeby coś takie­go właśnie powiedzieć swoim gościom, gdy zbie­rali się w pokoju za jego młodych nowojorskich lat, ale zawsze kończyło się na tym, że nie bąk­nął ani słowa. Zaczął wreszcie wątpić w swój rozum. Bał się, że to, co czuł, nie znajdowało wyrazu w tym, co malował. W gniewnym na po­ły usposobieniu przestał zapraszać gości i nie­bawem zaczął z przyzwyczajenia zamykać się na klucz. Myślał sobie, że dosyć już go ludzie na- odwiedzali, że więcej już na nic mu nie są po­trzebni. W bystrej wyobraźni zaczął tworzyć własnych ludzi, z którymi mógł naprawdę poroz­mawiać i którym wyjaśniał to wszystko, czego nie umiał wyjaśnić ludziom z krwi i kości. Po­kój stopniowo zapełniały cienie mężczyzn i ko­biet wśród których krążył, na przemian zabie­rając głos. Jak gdyby każdy, kogo kiedykolwiek znał, pozostawił mu jakąś cząstkę swojej istoty, coś, co Enoch mógł kształtować i zmieniać sto­sownie do swojej fantazji, coś obdarzonego świetnym wyczuciem dla takich spraw, jak zra­niona kobieta za kępką bzów na obrazie.

Łagodny niebieskooki chłopak z Ohio był zu­pełnym samolubem, tak jak wszystkie dzieci. Nie pragnął przyjaciół z tej prostej przyczyny, że żadne dziecko nie ma takich pragnień. Po­trzebował tylko i-— najbardziej ze wszystkiego — ludzi własnej wyobraźni, ludzi, z którymi mógł­by naprawdę porozmawiać, takich, co by godzi­nami wysłuchiwali jego mów i połajanek, rozu­miecie — służalców swojej fantazji. Wśród tych ludzi zawsze czuł się pewny siebie. Wolno im by­ło mówić, czemu nie, i nawet mieć własne po­glądy, ale ostatni i najmocniejszy głos należał do niego. Poczynał sobie jak pisarz wśród swoich postaci, taki niebieskooki sobiepąnek na sublo­katorskich włościach nad placem Waszyngtona w mieście Nowym Jorku.

Wreszcie Enoch Robinson ożenił się. Zaczęła mu dokuczać samotność i chęć, żeby poczuć w rękach prawdziwego człowieka z krwi i kości. Całymi dniami pokój jakby tchnął pustką. Żądze nawiedzały ciało, pragnienia rosły w myślach. Nocą dziwne napady gorączki, płonącej w nim, nie dawały mu spać. Ożenił się z dziewczyną, która zajmowała sąsiednie, krzesło w szkole pla­stycznej, i przeniósł się do czynszowej kamienicy na Brooklyn. Dwoje dzieci urodziło się kobiecie, którą poślubił; sam Enoch dostał pracę w dziale reklam handlowych.

Otwiera to następny okres w życiu Enocha. Znalazł sobie nową zabawę. Przez pewien czas był wielce z siebie dumny, z siebie w roli pro­duktywnego obywatela świata. Odrzucił istotę rzeczy i igrał przypadłościami. Jesienią głosował

w wyborach i co rano miał pod progiem gazetę. Wracając wieczorem z pracy wysiadał z auto­busu i kroczył statecznie do domu w ślad za tym lub owym businessmanem, usiłując nadać sobie wygląd persony wielce zamożnej i ważnej. Jako płacący podatki obywatel rozumował, że powi­nien interesować się gospodarką. „Zaczynam nabierać znaczenia, odgrywać istotną rolę w wy­darzeniach, w państwie, w mieście i w ogóle“ powiadał sobie z zabawnym w swej mizerocie poczuciem dostojeństwa. Wracając kiedyś z Fi­ladelfii wdał się w dyskusję ze spotkanym w po­ciągu przygodnym znajomym. Enoch dowodził słuszności przejścia kolei pod zarząd państwowy, i znajomy poczęstował go cygarem. Zdaniem Enocha takie posunięcie ze strony rządu dałoby piękne rezultaty — perorując tak, wpadł w. za­pał. Wspomniał później z przyjemnością swoje słowa. „No, dałem gościowi trochę do myśle­nia” — mruknął pod nosem, wspinając się po schodach do swojego brooklyńskiego mieszkania.

Oczywiście, małżeństwo Enocha okazało się nieudane. Sam też z nim skończył. Zaczął dusić się w ścianach mieszkania i nabierać do żony, a nawet do dzieci takich uczuć, jak niegdyś do przyjaciół, którzy go odwiedzali. Puszczał się na kłamstewka o obowiązkach służbowych, aby tylko mieć swobodę i pospacerować samotnie nocą po ulicach, aż skorzystawszy z okazji prze­niósł się po cichu do pokoju nad placem Wa­szyngtona. Wtedy umarła pani Robinson na far­mie w pobliżu Winesburga i bank, w którym po­siadłość była zdeponowana, wypłacił mu osiem

tysięcy dolarów. To już całkiem wyzwoliło Eno- cha od spraw tego świata. Wręczył żonie wszyst­kie pieniądze i powiedział, że wynosi się z tego domu na zawsze. Płakała, złościła się i odgraża­ła, ale on tylko popatrzył na nią i poszedł swoją drogą. W istocie niewiele jej na nim zależało. Uważała Enocha trochę za pomyleńca i nawet się go bała. Kiedy stało się całkiem pewne, że Enoch wcale nie myśli wracać, zabrała dwoje dzieci i pojechała na wieś do Connecticut, gdzie spędziła swoje lata dziewczęce. Wyszła w końcu za mąż za człowieka, który handlował nierucho­mościami, i była całkiem zadowolona.

Tak więc Enoch Robinson został w nowojor­skim pokoju z ludźmi swojej wyobraźni; przeko­marzał się z nimi, gadał z nimi, szczęśliwy jak tylko dziecko być potrafi. Dziwny to był ród, ci Enochowi ludzie. Wywodził się, jak przypusz­czam, z rzeczywistych osób, które niegdyś za­uważone spodobały się mu z niejasnych przy­czyn. Kobieta z mieczem w dłoni; starzec z dłu­gą, białą brodą spacerujący z psem u nogi; dziewczynka, której pończoszki zawsze opadały, zwisając aż na czubki bucików. Musiało ich tam być z dwa tuziny tych ludzi-cieni, wylęgłych w dziecięcej głowie Enocha Robinsona, którzy z nim wspólnie mieszkali.

I Enoch był szczęśliwy. Wchodził do pokoju i zamykał drzwi na klucz. Napuszony do absur­du, perorował, udzielając wskazówek, nie szczę­dząc światłych uwag o życiu. Szczęśliwy taki i zadowolony z posadki w biurze reklamowym, póki mu los nie spłatał figla. Oczywiście, be?

figla by się nie obyło. Inaczej nie wróciłby z po­wrotem do Winesburga, a my nic byśmy o nim nie wiedzieli, gdyby nie figiel, czyli — kobieta. Po prostu szczęście mu za bardzo dopisywało. Jakiś pech musiał wreszcie zakłócić ten jego światek. Musiał wygnać Enocha z pokoju w No­wym Jorku, żeby dokonał żywota jako ponury, drżący człowieczek, co kusztyka wieczorem uli­cami prowincjonalnego miasteczka, gdy słońce kryje się już za dach zajezdni Wesleya Moyera.

O tym, co się wówczas stało, Enoch zwierzył się pewnej nocy młodemu Willardowi. Chciał przed kimś się wygadać i wybrał sobie młodego dziennikarza, bo akurat trafili na siebie w ta­kim czasie, kiedy młodszy był w podatnym na zrozumienie nastroju.

Młodzieńczy smutek, prawie męski smutek, smutek dorastającego chłopca, w miasteczku, u schyłku roku, otworzył staruszkowi usta. Smutek ten krył się w sercu chłopaka i nie miał znaczenia, ale oddziałał właśnie na Enocha Robinsona.

Padało tego wieczoru, kiedy się spotkali i ga­wędzili ze sobą; taka wilgotna, październikowa mżawka. Jesień już dojrzewała i noc powinna być piękna, księżyc na niebie, a w powietrzu chrupka, ostra zapowiedź mrozu — było jednak inaczej. Padał deszcz i pod latarniami na Main Street pobłyskiwały małe kałuże. W laskach le­żących w mroku za stadionem sypały się krople z czarnych drzew. Spodem wilgotne liście oble­piały wystające spod ziemi korzenie. W ogro­dach na tyłach domów Winesburga zeschłe

i zmarniałe nacie ziemniaczane słały się po zie­mi. Tym, co skończyli juz wieczorny posiłek i planowali sobie, że spędzą wieczór w mieście na pogawędce z kolegami, gdzieś w pokoiku za sklepem, nie chciało się teraz ruszać z domu. Jerzy Willard włóczył się po deszczu, zadowo­lony z tego, że pada. Tak to właśnie odczuwał. Zupełnie jak Enoch Robinson tymi wieczorami, kiedy opuszczał swój pokój i snuł się, staruszek, samotnie po ulicach. Zupełnie jak on, tylko że Jerzy Willard wyrósł na wysokiego młodego człowieka i łzy czy też podobne zachowanie uważał za niemęskie. Od miesiąca matka mu ciężko chorowała i po trosze jego smutek stąd się brał, ale tylko po trosze. Rozmyślał o sobie samym, a to zawsze sprowadza smutek na mło­dych.

Enoch Robinson i Jerzy Willard spotkali się pod drewnianym daszkiem, có osłania chodnik tam, gdzie Voight ma handel powozami na Mau- mee Street, zaraz za główną ulicą Winesburga. Stamtąd poszli razem przez zmywane deszczem ulice do pokoju staruszka na trzeciiń piętrze w bloku Heffnera. Młody reporter szedł całkiem ochoczo. Enoch Robinson zaprosił go, kiedy so­bie z dziesięć minut porozmawiali. Chłopak bał się trochę, ale mu jeszcze nigdy w życiu cieka­wość tak nie doskwierała. Tyle razy słyszał, jak mówiono o staruszku, że jest pomylony, : więc teraz idąc z nim podziwiał w duchu swoją mę­ską odwagę. Już od pierwszej chwili, na ulicy w deszczu, staruszek mówił w dziwaczny spo­sób, próbując przedstawić dzieje pokoju nad pla­

cem Waszyngtona i swojego w nim życia. — Postaraj się, a zrozumiesz — zakonkludował. — Przyjrzałem ci się, kiedy mijałeś mnie na ulicy, i sądzę, że ty potrafisz zrozumieć. Nie jest to trudne. Wystarczy tylko, żebyś wierzył temu, co opowiadam, po prostu słuchał i wierzył, nic więcej.

Minęła już jedenasta w nocy, kiedy stary Enoch, zwierzając się Willardowi w pokoiku w bloku Heffnera, doszedł do sprawy zasadni­czej, do historii o tej kobiecie i o tym, co go wygnało z miasta, aby samotny i złamany doko­nał żywota w Winesburgu. Siedział na łóżku pod oknem, z czołem wspartym na dłoni, Jerzy Wil- lard zaś tkwił w krześle przy stole. Stała na nim lampa naftowa i pokój, choć ogołocony niemal z mebli, świecił pedantyczną czystością. W miarę opowieści w chłopcu wzbierała chęć, żeby zer­wać się z krzesła i usiąść też na łóżku. Wziąłby staruszka w ramiona. W półmroku stary opo­wiadał, a chłopiec słuchał pogrążony w smutku.

Dostała się do mojego pokoju, kiedy już lata całe nikt tam nie zaglądał — mówił Enoch. — Widywała mnie w sieni naszej kamie­nicy i tak żeśmy się poznali. Nie wiem tylko, co robiła w swoim pokoju. Nigdy tam nie zacho­dziłem. Myślę, że była muzyczką i grała na skrzypcach. Co pewien czas przychodziła i puka­ła do drzwi, a ja otwierałem. Wejdzie, usiądzie przy mnie, siedzi sobie, rozgląda się i nic nie mówi. W każdym bądź razie nie powiedziała nigdy nic ważnego.

Staruszek wstał z łóżka i przeszedł się po po­

koju. Płaszcz miał mokry od deszczu i krople uderzały miękko o podłogę.. Kiedy usiadł znów na łóżku, Jerzy Willard wstał z krzesła i przy­siadł się do niego.

Czułem coś do niej. Siedziała przy mnie w pokoju, taka ogromna, że pokój stawał się dla niej za mały. Wyczuwałem, że odpędza ode mnie wszystko inne. Rozmawialiśmy tylko o błahost­kach, a jednak nie mogłem usiedzieć spokojnie. Chciałem ją dotknąć i całować. Ręce miała ta­kie silne, twarz taką dobrą i ciągle się we mnie wpatrywała.

Drżący głos staruszka zapadł w ciszę, wstrzą­snął nim dreszcz. g|| Bałem się — szepnął. — Okropnie się bałem. Nie chciałem jej wpuszczać, jak pukała do drzwi, ale nie mogłem usiedzieć spokojnie. „Nie, nie”, zaklinałem się i wszystko jedno musiałem wstać i otworzyć. Taka dorosła, rozumiesz? Kobieta. Myślałem, że stanie się po­tężniejsza niż ja w moim pokoju.

Enoch Robinson patrzył na Jerzego Willarda; w świetle lampy błyszczały mu oczy, dziecięce i niebieskie. Znów się wzdrygnął. — Pragnąłem jej i nie pragnąłem zarazem — wyjaśnił. -jgtAż zacząłem jej opowiadać o moich ludziach,

o wszystkim, co miało dla mnie jakie takie zna­czenie. Starałem się nie puszczać pary z ust, za­chować siebie dla siebie, cóż, kiedy nie mogłem. Działo się we mnie zupełnie to samo, co za każ­dym jej pukaniem do drzwi. Nieraz aż mnie skręcało, żeby sobie poszła precz i nigdy więcej nie wróciła.

Staruszek zerwał się i głos mu drżał z podnie-

cenią. —■ Jednej nocy coś się stało. Porwał mnie szał, żeby ją nauczyć rozumieć mnie, żeby jej uświadomić, jaka to ze mnie potęga w moim po­koju. Żeby zobaczyła, co to ja znaczę. W kółko jej to powtarzałem. Jak tylko spróbowała się wymknąć, podbiegłem i przekręciłem klucz. Po­stępowałem za nią krok w krok. Gadałem i ga­dałem, a potem nagle wszystko się rozleciało.. Jedno spojrzenie w jej oczach i... wiedziałem, że rozumie. Może rozumiała od samego początku. Wściekłem się. Nie mogłem tego znieść. Chcia­łem, żeby rozumiała, ale — sam widzisz — nie mogłem pozwolić jej na to. Czułem, że wtedy będzie znała wszystko, że weźmie górę nade mną, że pójdę na dno, rozumiesz? Tak to właśnie. Sam nie wiem czemu.

Staruszek opadł na krzesło pod lampą, a chło­piec słuchał przejęty zgrozą. •— Idź sobie, chłop­cze — powiedział. ^ Nie siedź tu dłużej ze mną. Myślałem sobie, że dobrze będzie, jeśli ci to opowiem, tymczasem okazuje się, że nie. Nie chce mi się mówić więcej. Idź sobie.

Jerzy Willard potrząsnął głową i głos mu za­brzmiał rozkazująco;, Niech pan nie przery­wa. Niech pan mi powie resztę — zażądał ostro. — Co dalej? Niech pan mi powie całą resztę.

Enoch Robinson zerwał się i podbiegł do okna wyzierającego na opustoszałą główną ulicę Wi- nesburga. Jerzy Willard postąpił za nim. Stali obaj u okna — wysoki, niezgrabny mężniejący chłopiec i maleńki, pomarszczony, chłopczyko- waty mężczyzna. Głos dziecięcy i gorliwy wiódł

dalej swoją opowieść. — Przeklinałem ją — wyjaśnił. — Gadałem paskudne słowa. Kazałem jej iść precz i nie pokazywać mi się więcej na oczy. Och, mówiłem straszne rzeczy. Zrazu uda­wała, że nie rozumie, ale ja nie milkłem. Wrzesz­czałem i tupałem o podłogę. Cały dom trząsł się od moich przekleństw. Nie chciałem jej więcej widzieć na oczy i po paru rzeczach, które po­wiedziałem, nie miałem złudzeń, że już jej wię­cej nie zobaczę.

Głos mu się załamał i staruszek potrząsnął głową. — Wszystko się rozleciało |Jg- powiedział spokojnie i smutno. — Wyniosła się za drzwi, a za nią — całe to życie, jakie miał w sobie ów pokój. Zabrała ze sobą wszystkich moich ludzi. Co do jednego wynieśli się za drzwi jej śladem. Tak to właśnie było.

Jerzy Willard odwrócił się i wyszedł z pokoju Enocha Robinsona. W drzwiach dosłyszał jesz­cze, jak w ciemnościach pod oknem cienki, star­czy głos narzeka i pochlipuje. — Jestem sam, sam jak palec — mówił ów głos. — Pokój mia­łem ciepły i przytulny, a teraz zostałem sam jak palec.

PRZEBUDZENIE

Bella Carpenter miała ciemną cerę, szare oczy i grube wargi. Była wysoka i silna. Kiedy naszły ją czarne myśli, wpadała w gniew żału­jąc, że nie jest mężczyzną, bo stłukłaby kogoś pięściami. Pracowała w magazynie mód pani Nate McHugh i cały dzień zdobiąc kapelusze sie­działa pod oknem w głębi sklepu. Była córką Henryka Carpentera, buchaltera Banku Narodo­wego w WineSburgu, i mieszkała z ojcem w po­nurym starym domu na samym końcu Buckeye Street.'Dom stał wśród sosen i.pod drzewami nie widziało się trawy. Od podwórza zerwała się zardzewiała rynna, która tłukąc na wietrze w dach małej szopy bębniła ponuro po całych nocach.

Henryk Carpenter do reszty obrzydzał życie małej Belli, ale kiedy z dziewczynki wyrosła na kobietę, stracił nad nią władzę. Żywot buchal­tera składał się z tysiąca drobnych upodobań. Rano 'przed wyjściem do banku zaglądał do szafy i wkładał czarny alpakowy surdut, wytar­ty ze starości. Wróciwszy do domu wdziewał następny surdut, czarny, alpakowy. Co wieczór prasował swój garnitur od wyjścia. Na ten cel

skonstruował specjalny przyrząd z desek. Spod­nie od garnituru kładł między deski, które ści­skało się grubymi śrubami. Rano przecierał des­ki wilgotną szmatką i ustawiał za drzwiami w stołowym pokoju. Jeśli w ciągu dnia ktoś je poruszył, Stary nie posiadał się z gniewu i cały tydzień nie mógł przyjść do siebie.

Buchalter był małego pokroju sadystą i bał się córki. Ona — zdawał sobie z tego sprawę ^ wiedziała o tym, że kiedyś znęcał się nad matką i za to go nienawidziła. Pewnego razu wybrała się w południe do domu i wzięła z ulicy garść miękkiego błota. Wysmarowała nim prasę do spodni i dopiero potem wróciła do magazynu z uczuciem ulgi i zadowolenia.

Bella Carpenter od czasu do czasu spacero­wała wieczorami z Jerzym Willardem. Po cichu kochała się w innym, ale ów romans, o którym nikt nie wiedział, nastręczał jej wiele obaw. Du­rzyła się w Edzie Handbym, barmanie z trak- tierni Eda Griffitha, a spacery z młodym dzien­nikarzem przynosiły jedynie pewną ulgę jej we­zbranym uczuciom. Uważała, że jej pozycja nie pozwala na to, aby ją widywano w towarzystwie barmana, spacerowała więc wśród drzew ż Je­rzym Willardem i pozwalała się całować, żeby ulżyć tęsknocie, która jej mocno dolegała. Czuła, że z tym młodszym potrafi zawsze sobie* pora­dzić, czego w wypadku Eda Handby nie była już taka pewna.

Barman Handby był to wysoki, barczysty chłop pod trzydziestkę, który mieszkał nad

traktiernią Eda Griffitha. Miał wielkie pięści i niebywale maleńkie oczy, ale jego głos — jak gdyby chciał ukryć siłę tych pięści — brzmiał miękko i łagodnie.

Mając dwadzieścia pięć lat barman odziedzi­czył po wujku wielką farmę w Indianie. Przy­niosła mu w sprzedaży osiem tysięcy dolarów, którą to sumę Ed przepuścił w sześć miesięcy. Wybrawszy się do Sandusky, nad jezioro Erie, oddał się takim orgiom i rozpuście, że fama

o nich w jakiś czas potem napełniła zgrozą jego rodzinne miasteczko. Rzucał pieniędzmi na pra­wo i na lewo, rozbijał się końmi po ulicach, wy­dawał przyjęcia dla całych tłumów, grał wysoko w karty i utrzymywał kochanki, których gar­deroba kosztowała go setki dolarów. Pewnej nocy w uzdrowisku zwanym Cedar Point, wszczął bójkę i wpadł w morderczy szał jak dzikus. Stłukł pięścią wielkie lustro w toalecie hotelu, a potem zaczął chodzić po salach tanecz­nych, rozbijać okna i łamać krzesła dla samej satysfakcji, żeby słyszeć brzęk szkła na podło­dze i widzieć przerażone oczy pisarczyków, któ­rzy zjechali z Sandusky, aby spędzić w uzdro­wisku wieczór z ukochaną.

Romans między Edem i Bellą pozornie spro­wadzał się do niczego. Edowi udało się spędzić tylko jeden wieczór w jej towarzystwie. Wypo­życzył wtedy powozik i konia w zajezdni Wes- leya Moyera i zabrał ją na przejażdżkę. Ugrun­towało się w nim przekonanie,-że świetnie do siebie pasują i że musi ją zdobyć, więc wyznał jej swoje pragnienia. Był gotów się z nią ożenić

i spróbować zarabiać na żonę, ale taką miał prostą naturę, że trudno mu było wyjaśnić swoje intencje. Chory z cielesnej tęsknoty, czego nie mógł wyrazić inaczej, wyraził ciałem. Wziąwszy modystkę w ramiona trzymał ją mocno, choć się szamotała i całował dotąd, póki nie osłabła. Potem zawiózł ją z powrotem do miasteczka i pozwolił wysiąść z powozu. Jak cię drugi raz dostanę, to już nie wypuszczę. Ze mną nie ma żartów — powiedział zawracając konia. Po czym wyskoczywszy z pojazdu ścisnął ją za ramiona swoimi silnymi dłońmi. — Następnym razem wezmę cię na dobre —powiedział. — Możesz się na to przygotować. Nas to nie ominie i będę cię miał, dopnę swego.

Pewnej styczniowej nocy na nowiu Jerzy Wil- lard, który w oczach Eda stanowił jedyną prze­szkodę na drodze do Belli Carpenter, wybrał się na spacer. Wcześniej tegoż wieczoru Jerzy za­szedł do Surbecka, do sali, bilardowej, razem z Sethem Richmondem i Artem Wilsonem, sy­nem miejskiego rzeźnika. Seth Richmond oparł się plecami o ścianę i zupełnie się nie odzywał, ale Jerzy Willard trajkotał za dwóch. Sala bilar­dowa była pełna chłopaków z Winesburga, któ­rzy gadali o kobietach. Młody reporter podchwy­cił temat. Dowodził, że kobiety powinny pilno­wać się same, że facet, który pójdzie sobie z dziewczyną, nie odpowiada za to, co się stanie. Kiedy mówił, rozglądał się dokoła, łasy na aplauz. Trzymał mowę- przez pięć minut, a potem odezwał się Art Wilson. Art uczył się fryzjer­skiego fachu w zakładzie u Cala Prouse’a i już

zaczął się uważać za wyrocznię w takich spra­wach, jak baseball, wyścigi konne, alkohol i dziewczynki. Opowiadał właśnie, jak pewnej nocy wraz z dwoma gośćmi z Winesburga wy­brał się do domu publicznego w mieście okręgo­wym. W ustach trzymał cygaro i opowiadając spluwał na podłogę. — Nie dałem się speszyć ko­bietkom, choć bardzo tego chciały — przechwa­lał się. — Jedna z dziewczynek chciała się za­bawić moim kosztem, ale ją wystawiłem do wiatru. Jak tylko otworzyła buzię, podszedłem i usiadłem jej na kolanach. Wszyscy się śmieli, kiedy ją pocałowałem. Dałem jej nauczkę, żeby mnie zostawiła w spokoju.

Jerzy Willard wyszedł z sali bilardowej na Main Street. Od wielu dni panowała okropnie zimna pogoda; znad jeziora Erie, o osiemnaście mil na północ od miasteczka, dął silny wiatr, ale tej nocy ścichł i z pojawieniem się nowiu noc stała się niezwykle cudowna. Nie zastanawiając się, dokądby tu pójść ani co by tu zrobić, Jerzy porzucił Main Street i zaczął spacerować po słabo oświetlonych uliczkach wśród drewnianych domków.

Na dworze pod ciemnym niebem pełnym gwiazd zapomniał o kolegach z sali bilardowej. Ponieważ w mroku był sam, więc zaczął głośno mówić. W swawolnym nastroju zataczał się po ulicy udając pijanego, a pótem wyobraził sobie, że jest żołnierzem, ma świecące buty do kolan i szablę u boku, która pobrzękuje za każdym krokiem. Wyżnaczył sdbie rolę oficera lustrują­cego wyprężone na baczność szeregi. Zaczął

sprawdzać żołnierzom ekwipunek. Przystanął przed drzewem i beształ. — Wasz plecak jest nie w porządku — powiedział ostro. — Ile razy mam wam o tym mówić? Porządek musi być, zrozu­miane! Czeka nas ciężkie zadanie, a ciężkich za­dań nie spełnia się bez porządku.

Oczarowany własnymi słowami młody czło­wiek tupał po drewnianym chodniku mówiąc dalej. — Jest regulamin dla wojska, jest i dla ludzi — mruczał zatopiony w refleksjach. — Re­gulamin zaczyna się od drobiazgów i powoli roz­ciąga się na wszystko. W każdym drobiazgu musi być ład, w miejscach pracy, w ubraniu, w myślach. Sam muszę nauczyć się ładu. Poznać ów regulamin. Nawiązać łączność z czymś uła- dzonym i wielkim, co kołysze się w nocy jak gwiazda. Na swój skromny sposób muszę zacząć się czegoś uczyć, muszę uchwycić ten rytm, nauczyć się dawać i pracować zgodnie z życiem, zgodnie z prawem.

Jerzy Willard przystanął przy płocie z kołków i zaczął drżeć na całym ciele. Nigdy przedtem nie oddawał się takim myślom, jakie mu przed chwilą przyszły do głowy, i dziwił się, skąd one się wzięły. Przez chwilę miał wrażenie, że to ja­kiś głos poza nim tak przemawiał. Zdumiał się i zachwycił własnym umysłem i kiedy znów ru­szył dalej, rozprawiał o tym z zapałem. — Żeby wyjść z sali bilardowej i zacząć myśleć o tych rzeczach — szepnął. — Jak to dobrze być sa­memu. Gdybym gadał jak Art Wilson, chłopcy by mnie zrozumieli, ale nie zrozumieliby zupeł­nie, o czym ja tutaj myślałem.

W Winesburgu, jak we wszystkich miastach w Ohio przed dwudziestoma laty, była dzielnica, którą zamieszkiwali najemni robotnicy. Jako że nie nadszedł Pjeszcze czas wielkich fabryk, pra­cowali na polach albo w brygadach kolejowych. Harowali po dwanaście godzin na dobę i dosta­wali po dolarze za długi dzień znoju. Pomiesz­czenia, w których mieszkali, były to małe kle­cone z drzewa chatynki z ogrodem od tyłu. Ci, którym się lepiej powodziło, trzymali krowy a z rzadka świnie w małych szopach na końcu ogrodu.

Z głową nabitą huczącymi myślami Jerzy Wil­lard wszedł w jedną z takich uliczek w czystą, styczniową noc. Uliczka była słabo oświetlona i miejscami brakowało chodnika. W obrazie, jaki się wokół roztaczał, coś podnieciło jego i tak pobudzoną wyobraźnię. Od roku poświęcał wszystkie wolne chwile na książki i teraz jakaś opowieść o średniowiecznych grodach na starej ziemi przypomniała mu się z całą wyrazistością, aż brnął przed siebie z dziwnym uczuciem ko­goś, kto odwiedza miejsca poznane w jakimś minionym bycie. Odruchowo skręcił z uliczki w bok i wszedł w mały ciemny zaułek za szo­pami, gdzie znajdowały się krowy i świnie.

Przez pół godziny pozostawał w zaułku wdy­chając silną woń zwierząt stłoczonych w szo­pach i pozwalając igrać dziwnym myślom, które go nawiedziły. Sam jadowity zapach nawozu w czystym, dobrym powietrzu podziałał na niego odurzająco. Biedne chatynki oświetlone nafto­wą lampą, dym z kominów idący prosto' w czy-

ste niebo, pochrząkiwanie świń, kobiety w ta­nich perkalikowych sukienkach pochylone w kuchni nad zmywaniem, kroki mężczyzn- wy­chodzących z domu do ¿klepów i knajp na Main Street, psie szczekania i płacz dziecięcy — wszystko to sprawiało, że poczuł się, czatując w mroku, dziwnie odosobniony i zupełnie oder­wany od życia.

Wzburzony młody człowiek, niezdolny unieść ciężaru własnych myśli, zaczął ostrożnie posu­wać się zaułkiem. Napadł nań pies, którego mu­siał odpędzić kamieniami, a w drzwiach jednego z domków stanął jakiś człowiek i klął kundla. Jerzy wyszedł na pustą działkę i odrzuciwszy głowę patrzył w niebo. Poczuł się niewymownie duży i przeistoczony dzięki temu prostemu prze­życiu; które się w nim dokonywało, i w jakimś porywie uczucia podniósł ręce, wyrzucił je w ciemność nad głową i szeptał. Ogarnęło go pragnienie, by mówić, więc mówił słowa bez związku, obracał je na języku i wypowiadał dla­tego, że były to dzielne słowa, pełne znacze­nia. ^ Śmierć — mruczał — noc, morze, lęk, umiłowanie.

Jerzy Willard zeszedł z pustej działki i stał znów na chodniku spoglądając na domki. Miał uczucie, że wszyscy ludzie z tej uliczki to jego bracia i siostry, chciałby mieć dość odwagi, by ich wywołać z domu i uścisnąć im dłonie. „Żeby tu była kobieta, chwyciłbym ją za rękę i bie­glibyśmy razem do utraty tchu — pomyślał. — To by mi ulżyło”. Z myślą o kobiecie opuścił uliczkę i poszedł w stronę domu, gdzie mieszkała

Bella Carpenter. Sądził, źe ona zrozumie jego nastrój i że w jej obecności wzniesie się na ten poziom, który już od dawna pragnął osiągnąć. Zazwyczaj, kiedy był z nią i całował ją w usta, odchodził pełen gniewu na samego siebie. Czuł się tak, jakby go wykorzystano dla jakichś po­dejrzanych celów, i nie znajdował w tym uczu­ciu przyjemności. Teraz mniemał, że stał się nagle zbyt duży, aby dać się wykorzystać.

Kiedy Jerzy dotarł do domu Belli Carpenter, ktoś przed nim zdążył złożyć jej wizytę. Ed Handby pokazał się u drzwi i wywoławszy Bel- lę z domu próbował z nią porozmawiać. Miał zamiar poprosić ją, żeby z nim poszła i została jego żoną, ale kiedy pokazała się we drzwiach, stracił tupet i sposępniał. — Nie zadawaj się z tym szczeniakiem — warknął z myślą o Je­rzym Willardzie, a potem nie wiedząc, co by tu jeszcze rzec, odwrócił się, by odejść. — Jak was złapię razem, to policzę kości i tobie, i jemu — dodał. Barman przyszedł zalecać się, a nie grozić, więc był wściekły na siebie, że tak kiepsko się spisał.

Bella Carpenter, jak tylko odszedł jej kocha­nek, weszła do domu i wbiegła szybko na górę. Z okna na piętrze widziała, jak Ed Handby przeszedł na drugą stronę ulicy i usiadł na klocu przed domem sąsiada. W półmroku siedział nie- poruszony, z głową opartą na rękach. Ten wi­dok ją ucieszył. Kiedy Jerzy Willard stanął w drzwiach, wylewnie go powitała i czym prę­dzej nałożyła kapelusz. Pomyślała sobie, że jak pospaceruje z młodym Willardem po ulicach, to

Ed Handby będzie ją śledził, a chciała sprawić mu ból.

Przez godzinę Bella Carpenter i młody dzien­nikarz spacerowali pod drzewami w świeżym, nocnym powietrzu. Jerzy Willard pęczniał od wielkich słów. Nie opuszczało go poczucie siły, które spadło nań w mrokach zaułka, przemawiał więc śmiało, pysznił się i gestykulował. Chciał, żeby Bella Carpenter zrozumiała, że jest świa­dom swojej dawnej słabości i że się odmienił. Nie poznasz mnie — oświadczył wkładając ręce do kieszeni i patrząc jej śmiało w oczy. — Nie wiem czemu, ale tak to jest. Albo uznasz mnie za mężczyznę, albo musisz dać mi spokój. Tak to właśnie jest.

Spokojnymi ulicami pod nowiem spacerowała kobieta i chłopiec. Gdy Jerzy przestał mówić, skręcili w boczną ulicę i za mostem weszli na ścieżkę, która pięła się stokiem wzgórza. Góra ta znad Sztucznego Stawu wznosiła się aż po miejski stadion. Na zboczu rosły gęste krzaki i drzewka, a wśród nich jawiły się zakątki wy­słane bujną trawą, zesztywniałą teraz i zmarzłą.

Kiedy tak wstępował za dziewczyną na wzgó­rze, serce zaczęło mu gwałtownie bić i wyprosto­wał ramiona. Wykoncypował sobie, że Bella Carpenter lada moment mu się odda. Owa moc, która w nim się objawiła, musiała —- czuł to — oddziałać na nią i skłonić ją do uległości. Ta myśl upoiła go poczuciem męskiej potęgi. Zanie­pokoił się wprawdzie w czasie spaceru, bo wy­glądało na to, że dziewczyna zupełnie go nie słucha, ale sam fakt, że chciała mu towarzyszyć

w takie miejsce, rozwiał wszelkie wątpliwości „Odmieniło się. Wszystko się odmieniło” — po­myślał i chwyciwszy ją za ramię odwrócił do siebie i stał patrząc na nią oczyma błyszczącymi dumą.

Bella się nie opierała. Kiedy pocałował ją w usta, przylgnęła ciężko do niego i przez jego ramię spoglądała w mrok. W całej jej postawie przebijało oczekiwanie. Podobnie jak w zaułku, Jerzego Willarda poniosły słowa i ściskając mo­cno kobietę szeptał w spokojną noc. — Żądza szeptał. — Żądza i noc, i kobieta.

Jerzy Willard nie pojmował, co się z nim stało tej nocy na wzgórzu. Kiedy dostał się do domu, chciało mu się płakać, a potem mało nie oszalał z gniewu i nienawiści. Znienawidził Bellę Car­penter i był przekonany, że ta nienawiść nie ustanie przez całe życie. Na wzgórzu zaprowa­dził ją w ustronny zakątek wśród krzaków i osu­nął się przy niej na kolana. Zupełnie jak wów­czas na działce przy domkach robotniczych wzniósł dłonie w podzięce za tę nową w sobie moc i czekał właśnie, aby Bella się odezwała, kiedy zjawił się Ed Handby.

Barman nie chciał chłopaka bić, choć myślał, że próbuje mu uwieść kobietę. Wiedział, że nie warto, że da sobie radę beż użycia pięści. Chwy­cił Jerzego za ramię, poderwał na nogi i trzy­mając go w garści patrzył na Bellę siedzącą na trawie. Potem szybkim zamachem ręki cisnął chłopca w krzaki i zaczął besztać kobietę, która podniosła się z ziemi. — Ty nic nie warta — po- wiedział szorstko. — Kusi mnie, żeby gwizdnąć

na ciebie. Dałbym ci spokój, gdybyś mnie tak nie pociągała.

Stojąc na czworakach wśród krzaków Jerzy Willard gapił się na tę scenę i usiłował pozbie­rać myśli. Szykował się do skoku na człowieka, który go upokorzył. Stokroć lepiej wydawało się dostać cięgi, niż dąć się tak sromotnie odepchąć na bok.

Młody reporter po trzykroć skakał na Eda Handby i za każdym razem barman schwyci­wszy go za ramię ciskał nim z powrotem w krza­ki. Wyglądało na to, że jest gotów uprawiać ten sport w nieskończoność, tylko że głowa Jerzego trafiła na korzeń i chłopak się uspokoił. Ed Han­dby wziął więc Bellę Carpenter za rękę i popro­wadził przed sobą.

Jerzy słyszał, jak przechodzili przez krzaki. Kiedy powlókł się w dół’ pagórka* miał wszyst­kiego dosyć. Nienawidził siebie i nienawidził lo­su, który zesłał nań takie upokorzenie. Gdy wró­cił myślą do owej Samotnej godziny w zaułku, zdumiał się i przystanąwszy w ciemnościach na­słuchiwał z nadzieją, że gdzieś poza nim znów zabrzmi ów głos, który jeszcze tak niedawno natchnął mu serce nową odwagą. Kiedy droga do domu zaprowadziła go znowu na uliczkę wśród drewnianych domków, nie mógł znieść tego widoku i zaczął biec pragnąc jak najszyb­ciej wydostać się z otoczenia, które teraz wyda­wało mu się całkiem nędzne i pospolite.

Ze swojego miejsca na skrzynce w szopie z nie heblowanych desek, co przywarła jak na­rośl na tyłach firmy Cowley i Syn w Winesbur- gu, Elmer Cowley, młodsza podpora interesu, miał przez brudne okienko widok na oficynę drukarską „Orła Winesburga”. Elmer zakładał właśnie sznurowadła do swoich butów. Szło mu to nieskładnie i musiał zdjąć trzewiki. Trzyma­jąc je w ręce siedział i oglądał wielką dziurę w^ skarpetce na pięcie.

Naraz podniósł szybko wzrok i zobaczył Jerzego Willarda, jedynego repor­tera w całym Winesbur- gu, jak stoi w tylnych drzwiach oficyny drukar­skiej i z roztargnieniem rozgląda się dokoła. —

No, ho, tego tylko brako­wało! — wykrzyknął

młodzieniec z trzewikami w dłoni, zerwał się na nogi i czmychnął spod okna.

Rumieniec wypełzł mu na twarz i ręce zaczę­ły dygotać. W sklepie jakiś Żydek, handlarz wędrowny, stał przy kontuarze i rozmawiał z ojcem. Elmer wyobraził sobie, że reporter sły­szy, o czym się tu mówi, i na samą myśl o tym krew go zalała. Z jednym tylko butem w ręce stał w rogu szopy i tupał nogą w skarpetce w podłogę z desek.

Sklep Cowleya i Syna nie wychodził na głów­na ulicę Winesburga. Od frontu przytykał do Maumee Street, naprzeciwko Voight miał han­del powozami i mieściła się zajezdnia, w której farmerzy zostawiali konie. W bok od sklepu przebiegała równoległa do głównej tylna uliczka, którą okrągły dzień wywożono i przywożono to­wary do sklepów na wielkich wozach i platfor­mach. Sam sklep był nie do opisania. Will Hen­derson wyraził się kiedyś, że sprzedaje się w nim wszystko i nic. Na wystawie stała bry­ła węgla wielkości baryłki, co oznaczało, że przyjmuje się tutaj zamówienia na węgiel, a obok tej czarnej góry trzy plastry miodu, któ­ry zbrunatniał i zbrudził się w skrzynkach.

Miód stał na wystawie od sześciu miesięcy. Był na sprzedaż, tak samo jak wieszadła, pa­tentowane guziki do szelek, pudełka farby olej­nej, buteleczki z lekarstwem na reumatyzm i mieszanka zastępująca kawę, która wraz z mio­dem cierpliwie oferowała swoje zalety klientom.

Ebenezer Cowley, jegomość, który stał w skle­pie i słuchał natarczywego szwargotu płynące­

go z ust domokrążcy, był wysoki, chudy i wy­glądał jak nie umyty. Na indyczej szyi miał wiel­ką narośl, po części skrytą pod siwą brodą. Nosił długi surdut a la książę Albert, zakupiony z okazji ślubu. Ebenezer, zanim wziął się do handlu, był farmerem i po ślubie wdziewał swo­jego „księcia Alberta” na niedzielę do kościoła i w sobotę po południu wybierając się do miasta na targ. Kiedy sprzedał farmę, żeby zostać kup­cem, nosił ów surdut na codzień. Zbrunatniał mu całkiem ze starości i roił się od tłustych plam, ale Ebenezer czuł się w nim zawsze szy­kownie, gotów w każdej chwili wyjść do miasta.

'Jako kupiec Ebenezer niezbyt szczęśliwie się w życiu urządził, tak samo nie urządził się szczę­śliwie jako farmer. A jednak jakoś sobie radził. Dzieci, córka imieniem Mabel i syn, mieszkały z nim w pokojach nad sklepem i samo życie nie­wiele ich kosztowało. Miał kłopoty innej niż fi­nansowa natury. Jego pech kupiecki polegał na tym, że Ebenezer zawsze się bał, ilekroć domo­krążca z towarem na sprzedaż wchodził do skle­pu. Stał wtedy za kontuarem potrząsając głową. Po pierwsze —; bał się, że się uprze i nie kupi, a więc straci okazję, żeby samemu sprzedać; po drugie, że się nie uprze i w chwili słabości kupi to, czego nie da się sprzedać.

Tego ranka w sklepie, kiedy Elmer zobaczył, że Jerzy Willard stoi na tyłach oficyny „Orła” i zapewne podsłuchuje, wytworzyła się taka sy­tuacja, która go zawsze pobudzała do gniewu. Domokrążca zachwalał swój towar, a Ebenezer słuchał, całym sobą wyrażając niezdecydowa­

nie. — Widzi pan, jak to sprytnie działa — mó­wił handlarz; miał do sprzedania zastępującą guziki małą płaską metalową spinkę do zakła­dania kołnierzyków. Jedną ręką odpiął szybko kołnierzyk od koszuli i znów szybko go przypiął. Wpadł w pochlebczy * przymilny ton. — Powiem panu, ludzie mają dosyć tego babrania się z gu­zikami przy kołnierzykach, pan właśnie zrobisz majątek na tej odmianie. Daję panu wyłączne przedstawicielstwo na całe miasto. Weź pan dwadzieścia tuzinów tych spinek, a ja już dalej nie pójdę po sklepach. Zostawię panu wolną rękę.

Domokrążca pochylił się nad kontuarem i stu­kał palcem w pierś Ebenezera. — To gratka, pa­nie, zależy mi, żebyś pan właśnie na niej sko­rzystał — nalegał. — Mój kompan mówił mi

0 panu. „Idź do Cowleya — powiadaplp5 to rzutki gość“.

Handlarz zamilkł i czekał. Wyjąwszy ksią­żeczkę z kieszeni zaczął wypisywać zamówienie. Wciąż z butem w ręce Elmer Cowley zajrzał do sklepu, minął obu zafrapowanych mężczyzn

1 podszedł do gablotki przy drzwiach wejścio­wych. Wyjął z niej tani rewolwer i zaczął nim wymachiwać. — Wynoś się pan stąd! wrzas­nął. Po licha nam pana spinki, (¡f- Jakaś myśl zaświtała mu w głowie. — Zauważ pan, że ni­czym nie grożę — dodał. — Nie mówię, że będę strzelał. Może wyjąłem broń z gablotki, żeby tylko na nią popatrzyć. Ale zmykaj pan lepiej. Tak, mój panie, to moja rada. Zbieraj pan lepiej, manatki i chodu.

Młody sklepikarz nie mówił już, ale wrzesz­czał; wszedłszy za kontuar napierał na obu ku­pców. — Nie damy więcej robić z siebie dur­niów! — krzyczał. — Dość kupowania, póki nie 'zaczniemy wreszcie sprzedawać. Dosyć już z nas robili cudaków, każdy tylko gapi się na nas i nadstawia uszu. Won stąd!

Domokrążca się wyniósł. Zgarnąwszy swoje spinki do skórzanej torbjr — umykał. Maleńki, na bardzo krzywych nogach, biegł nieporadnie. Torba zaczepiła się o drzwi, więc się potknął i upadł. — Wariat, jak Boga kocham, wariat! — bełkotał, kiedy się podniósł z chodnika i zmykał dalej.

W sklepie Elmer z ojcem wytrzeszczali na sie­bie oczy. Teraz, kiedy bezpośrednia przyczyna jego gniewu już znikła, Elmer czuł się zakłopo­tany. — Tak, to nie były żarty. Myślę, że już dosyć robiliśmy z siebie cudaków — stwierdził podchodząc do gablotki i odkładając rewolwer na miejsce. Usiadłszy na beczce nałożył i za­wiązał but, który trzymał w ręce. Oczekiwał od ojca słów zrozumienia, ale to, co stary powie­dział, znowu wzbudziło w nim gniew, więc wy­biegł ze sklepu nie odpowiedziawszy mu. Dra­piąc się w siwą brodę długimi brudnymi palca­mi, kupiec spoglądał na syna tak samo mętnie i niepewnie, jak przed chwilą na domokrążcę. Niech mnie wykrochmalą — powiedział cicho. — No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wy­krochmalą!

Elmer Cowley wyszedł za miasto i ruszył pol­ną drogą, która biegła obok toru kolejowego.

Nie wiedział, dokąd idzie ani co chce zrobić. W cieniu tunelu, gdzie droga skręciwszy ostro na prawo zbiegała pod nasyp kolejowy, zatrzymał się i czuł, że ta pasja, która go w sklepie porwa­ła, znów go ogarnia..— Nie będę cudakiem... Na takiego każdy tylko gapi się, nadstawia uszu — stwierdził na głos. — Będę sobie jak każdy in­ny. Już ja mu pokażę, temu Willardowi. On zo­baczy. Ja mu pokażę!

Stał wściekły na środku drogi i patrzył zło­wrogo w stronę miasteczka. Właściwie zupełnie nie znał reportera i nie żywił żadnych określo­nych uczuć do tego wysokiego chłopca, Istóry ga­niał po mieście i zbierał lokalne wiadomości. Re­porter po prostu, przez samą swoją obecność w redakcji i w drukarence „Orła Winesburga”, wyrósł w jego oczach na pewien symbol. Myślał, że chłopiec, który stale biegał i przebiegał obok firmy Cowley i Syn, który na ulicach przysta­wał, żeby porozmawiać z ludźmi, musi i o nim myśleć, a może nawet z niego się wyśmiewać. Czuł, że Jerzy Willard żyje miastem, uosabia miasto, że w nim się wyraża duch całego miasta. Elmer nigdy by nie uwierzył, że Willard też ma swoje godziny smutku, że tak samo napadają go niejasne pragnienia i skryte, nienazwane żądze. Czyż to nie on wyrażał opinię publiczną i czyż ta opinia w całym WineSburgu nie skazała Co- wleyów na cudactwo? Czyż to nie on chodził sobie gwiżdżąc i śmiejąc się po Main Street? Czy uderzywszy w jego osobę nie uderzało się w większego wroga — co śmieje się i chodzi sa- mopas — w opinię Winesburga?

Elmer Cowley był niebywale wysoki, ręce miał długie i silne. Włosy, brwi i sypiący się meszkiem zarost tak jasne, że wpadały prawie w biel. Zęby miał sterczące, a oczy niebieskie tym wypłowiałym błękitem kamyczków, zwa­nych „agatkami”, które chłopcy w miasteczku nosili po kieszeniach. Elmer mieszkał w Wines- burgu od roku i nie zyskał sobie przyjaciół. Czuł, że jest skazany na życie bez przyjaciół, i niena­widził tej myśli.

Ponuro wlókł się drogą z rękami w kiesze­niach spodni. Dzień był zimny, dął porywisty wiatr, ale właśnie słońce zaczęło świecić i droga stała się miękka i błotnista. Koleiny odtajały i błoto czepiało się butów. Elmer zmarzł w no­gi. Po kilku milach skręcił w bok, przeszedł przez pole i zagłębił się w las. Nazbierał paty­ków, rozpalił ognisko, przy którym usiadł, żeby się rozgrzać, znękany na duchu i na ciele.

Siedział tak przy ogniu na kłodzie z dwie go­dziny, a potem wstał i Okradając się ostrożnie po stosach igliwia podszedł do ogrodzenia i patrzył wskroś pól na małą zagrodę otoczoną, przez ni- skie'szopy. Uśmiech pojawił mu się na wargach; zaczął machać łapskami do człowieka, który łuszczył na polu kukurydzę.

W godzinie smutku młody kupczyk wrócił na farmę, gdzie mu upłynęło całe dzieciństwo i gdzie czekała na niego ludzka dusza, od której mógł się spodziewać zrozumienia. Był to Mook, głupkowaty staruszek. Swego czasu pracował u Ebenezera i został na gospodarce po jej sprze-

dąży. Odnajmował nie pomalowaną szopę za do­mem i krzątał się dzień cały po polach.

Półgłupkowi błogo się żyło. Z dziecięcą ufnoś­cią wierzył w inteligencję zwierząt, z którymi dzielił szopę po społu, i kiedy czuł się opuszczo­ny, prowadził długie rozmowy z krowami, świń- mi, a nawet i z kurczakami, które ganiały po podwórzu. On właśnie włożył w usta swojemu dawnemu gospodarzowi owo „bieliźniane” po­rzekadło. Podenerwowany czy zaskoczony czym­kolwiek, uśmiechał się mętnie i mruczał: *- Niech mnie wypiorą i wyprasują. No, no, niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą.

Kiedy rzucił swoją robotę na polu i spotkał się w lesie z Elmerem, wcale się nie zdziwił ani nie zaciekawił tym nagłym pojawieniem się chło­pca. Tak samo zmarzły mu nogi, więc usiadł na pniu przy ognisku, wdzięczny za ciepło i wy­raźnie obojętny na to, co Elmer miał do powie­dzenia.

Elmer przemawiał gorąco i z wielką swadą, chodząc tam i z powrotem i wymachując ręka­mi. — Jasne, ty nie rozumiesz, co się ze mną dzieje, więc mało cię to obchodzi — stwier­dził. gj Ze mną to co innego. Ot, co się ze mną zawsze działo. Ojciec cudak, a z matki też była cudaczka. Ubierała się nawet nie tak, jak po­rządni ludzie, a popatrz na ojca, na ten jego sur­dut, w którym chodzi po mieście, bo mu się wy­daje, że jest szykownie ubrany. Czemu sobie nie kupi nowego? Powiem ci czemu. Ojciec nie zdaje sobie sprawy i matka, jak żyła, też nie zdawała sobie sprawy z niczego. Mabel jest inna. Ona

wie, ale nic nie powie. Ja za to powiem. Nie będę się wystawiał na pośmiewisko, skończone. Ńo, wyobraź sobie, Mook, ojciec nie zdaje sobie sprawy, że cały ten sklep w mieście to zwykła cudaczna rupieciarnia, że nigdy nie sprzeda tej tandety, którą kupuje. On nic o tym nie wie. Czasem trochę mu nieswojo, że handel nie idzie, więc pójdzie zaraz i coś tam kupi. Wieczorem usiądzie przy kominku i powiada, że interes nie­długo ruszy. Nic się nie martwi. Cudak. Za mało wie, żeby się martwić.

Podniecenie chłopaka jeszcze bardziej wzro­sło. -¡¡¡¡On nie wie, ale ja wiem — krzyknął przy­stając, aby zajrzeć w niemą, nieczułą twarz pół­główka. -— Wiem aż za dobrze. I nie mogę tego znieść. Jak mieszkaliśmy tutaj, było inaczej. Pracowałem, a w nocy do łóżka i spać. Nie mu­siałem ciągle oglądać ludzi i myśleć, tak jak te­raz. Wieczorem, tam w mieście, idę na pocztę albo na dworzec, żeby dopilnować pociągu i nikt się do mnie nie odezwie. Stoją sobie, śmieją się, rozmawiają, ale do mnie żaden się nie odezwie. I tak mi się robi cudacznie, że sam ust nie otwo­rzę. Odchodzę. Nic nie -mówię. Nie mogę.

Wściekłość go całkiem poniosła. — Nie zniosę tego! — zawył zadzierając głowę ku nagim ga­łęziom drzew. — To ponad moje siły.

Doprowadzony do szaleństwa tępą twarzą sta­ruszka siedzącego przy ogniu, Elmer odwrócił się i patrzył nań złowrogo tym samym spojrze­niem, które posyłał całemu miasteczku stojąc niedawno na drodze. — Wynoś się do roboty! —

krzyknął. — Co mi z tego przyjdzie, że z tobą gadam? — Coś mu zaświtało i zniżył głos. — Ze mnie też kawał tchórza, nie? — mruknął. Wiesz, czemu przydygałem tutaj piechotą? Mu­siałem przed kimś się wygadać, a mogłem tylko przed tobą. Węszyłem za drugim cudakiem, ro­zumiesz. Ot, dałem drapaka, nie inaczej. Nie mo­głem stawić czoła komuś takiemu, jak ten Jerzy Willard. Musiałem przyjść do ciebie. Jemu powi­nienem był powiedzieć i powiem.

Znów podniósł głos do krzyku i wymachiwał rękami. — Powiem mu. Nie będę cudakiem! Wszystko jedno, co oni sobie myślą. Nie zniosę tego!

Elmer Cowley uciekł z lasu zostawiając pół­główka na pniu przy ognisku. Niebawem staru­szek wstał i przelazłszy przez ogrodzenie wrócił do swojej roboty przy kukurydzy. — Niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą — wy­znał. — No, no, niech mnie wypiorą i wypra­sują. — Mook był zaintrygowany. Poszedł dróż­ką na pole, gdzie dwie krowy stały podskubując stóg siana. — Elmer tu był — powiedział kro­wom.— Elmer to wariat. Lepiej schowajcie się za stóg, żeby was nie zobaczył. On jeszcze komuś zrobi krzywdę, ten Elmer, na pewno.

O ósmej tego wieczoru Elmer Cowley zajrzał przez frontowe drzwi do redakcji „Orła Wines- burga”, gdzie Jerzy Willard siedział pisząc. Miał czapkę nasuniętą głęboko na oczy i ponury, za­cięty wyraz twarzy. — Wyjdź no ze mną — po­wiedział wchodząc i zamykając drzwi. Trzymał rękę na klamce, jakby gotów nie wpuścić z zew­

nątrz nikogo. —- Wyjdź stąd po prostu na dwór. Mam do ciebie interes.

Jerzy Willard i Elmer Cowley szli główną ulicą Winesburga. Noc była zimna, Jerzy miał na sobie nowy płaszcz i wyglądał bardzo czy­ściutko i wytwornie. Wsadził ręce do kieszeni płaszcza i spozierał pytająco na towarzysza. Dawno już chciał się zaprzyjaźnić z młodym kupcem i wybadać, co się w nim kryje. Teraz mniemał, że nadarzyła się okazja i bardzo go to ucieszyło. „Ciekawe, o co mu chodzi? Może my­śli, że ma jakąś wiadomość do gazety. Na pewno nie pożar, bo nie słyszałem dzwonu i nikt nie biegnie ulicą^ myślał.

Na głównej ulicy Winesburga, w zimny listo­padowy wieczór, pokazało się ledwie paru mie­szkańców, ale i ci pomykali, żeby się tylko zna­leźć pod piecem gdzieś w pokoiku za sklepem. Okna sklepowe pozamarzały i wiatr grzechotał blaszanym szyldem, co wisiał u wejścia do klatki schodowej wiodącej do gabinetu doktora Wel- linga. Na chodniku, przed sklepem spożywczym Heama, stał kosz z jabłkami i drabki wypełnio­ne świeżo zrobionymi miotłami. Elmer Cowley zatrzymał się i stanął naprzeciwko Jerzego Wil- larda. Próbował otworzyć usta i ręce zaczęły mu pracować jak tłoki. Twarz spazmatycznie drgała. Zdawało się, że wybuchnie krzykiem. — Och, wracaj z powrotem — zawołał. — Po co tu stoiscz ze mną? Nie mam ci nic do powiedze­nia. Nie chcę cię ^widzieć na oczy.

Przez trzy godziny wzburzony kupczyk włó­czył się po ulicach Winesburga oślepiony gnie-

wem, bo nie potrafił ogłosić swojego postanowie­nia, że więcej nie będzie cudakiem. Ogarnęło go gorzkie uczucie przegranej i chciało mu się pła­kać. Po godzinie czczej paplaniny, która mu zajęła całe popołudnie, i po tej klęsce w obliczu młodego reportera sądził, że nie ma już żadnej nadziei na przyszłość.

Aż zaświtał mu nowy pomysł. W ciemnościach, które go otaczały, zaczął dostrzegać światło. Znalazłszy się pod zaciemnionym sklepem, gdzie Cowley i Syn od roku na próżno wypatrywali klientów, wśliznął się ukradkiem do środka i za­czął obmacywać baryłkę, co stała w kantorku pod piecem. W baryłce pod wiórami leżało bla­szane pudełko z gotówką firmy Cowley i Syn. Co wieczór Ebenezer Cowley po zamknięciu sklepu wkładał pudełko w beczułkę i szedł na górę do łóżka. „Nigdy im do głowy nie przyj­dzie, żeby zajrzeć w takie liche miejsce|l||j po­wiadał sobie z myślą o złodziejach. ,

Elmer z małego zwitka jakichś czterystu dola­rów — całego majątku, jaki został ze sprzedaży gospodarki — wziął dwadzieścia w dziesięciodo- larowych banknotach. Potem wsunąwszy pudeł­ko pod wióry wyszedł po cichu frontowymi drzwiami i znów wałęsał się po ulicach.

Pomysł, który w jego mniemaniu miał położyć kres całej niedoli, był bardzo prosty. „Wyrwę się stąd, ucieknę z domu”;.??-- powiedział sobie. Wie­dział, że w Winesburgu przystaje o północy pod­miejski pociąg towarowy do Cleveland, dokąd przyjeżdża na rano. Przejedzie się nim na gapę, a potem wmiesza się w tłum. Znajdzie sobie

gdzieś zajęcie w sklepie i zaprzyjaźni się z to­warzyszami pracy. Stopniowo upodobni się do innych, nikt go palcem nie wytknie. Można bę­dzie wtedy porozmawiać i pośmiać się do woli. Przestanie uchodzić za cudaka, znajdzie sobie rprzyjaciół. Życie, podobnie jak do innych, zacz­nie się i do niego uśmiechać, nabierze ciepła i sensu.

Wysoki niezgrabny chłopak, włócząc się po ulicach, szydził z siebie, ze swojego gniewu i ze swojego lęku przed Jerzym Willardem. Postano­wił, że sobie z nim porozmawia przed wyjazdem, powie mu to i owo, a może i wyzwie, wyzwie cały Winesiburg w jego osobie.

Płonąc niezwykłą odwagą Elmer wszedł do hotelu Willarda i załomotał w drzwi dyżurki. Zaspany chłopak czuwał na wyrku. Nic mu za to nie płacono, ale żył z hotelowej kuchni i z dumą nosił tytuł „dyżurnego”. Wobec chło­paka Elmer zachowywał się śmiało, z tupe­tem. Obudź go zaraz — rozkazał. — Powiedz mu, żeby przyszedł na stację. Muszę się z nim zobaczyć, wyjeżdżam „podmiejskim”. Niech się ubiera i przychodzi. Czasu mam niewiele.

Pociąg już załadowano, kolejarze dostawiali wagony, machali latarkami i szykowali się do dalszej drogi na wschód. Jerzy Willard przetarł­szy oczy i narzuciwszy swój nowy płaszcz _ wbiegł na peron płonąc z ciekąwdści. — No, je­stem — powiedział. — O co ci chodzi? Masz mi coś do powiedzenia, nie?

Elmer starał się wyjaśnić. Zwilżył wargi ję­zykiem i patrzył na pociąg, który zastękał i za-

czął ruszać powoli. — Widzisz, chodzi o to — zaczął i stracił panowanie nad językiem. — Niech mnie wypiorą i wyprasują. Niech mnie wypiorą, wyprasują i wykrochmalą — wybełko­tał nieskładnie.

Elmer Cowley ciskał się wściekle po peronie obok stękającego w mroku pociągu. Światła prysnęły w przestrzeń i skakały mu przed ocza­mi. Wyciągnął z kieszeni dwie dziesięciodola- rówki i wepchnął je w dłoń Willarda. — Weź to — krzyknął. — Nic mi po nich. Oddasz ojcu. Ukradłem. — Z pianą na ustach rzucił się na­przód i jego długie łapaka zaświstały w powie­trzu. Zupełnie jakby go ktoś schwycił za kark, grzmocił pięściami na prawo i na lewo, ładując cios za ciosem w piersi, w szyję, usta Willarda. Młody reporter zwalił się na peron, na wpół przytomny, oszołomiony piekielną siłą ciosów. Wskoczywszy w biegu Elmer pomykał pó da­chach wagonów aż dopadł platformy; położył się plackiem i patrzył do tyłu próbując dostrzec w ciemnościach powalonego człowieka. Zagrała w nim duma. — Alem mu pokazał! — zawo­łał. — Ńo, pewniem mu pokazał. Nie taki zno­wu cudak ze mnie. Pewniem mu pokazał, że nie taki znowu cudak ze mnie.

NIEWYPOWIEDZIANE KŁAMSTWO

Ray Pearson i Hal Winters byli parobkami na farmie, leżącej o trzy mile na północ od Wines- burga. W sobotnie popołudnia szli do miasta i wałęsali się po ulicach, podobnie jak inni wie­śniacy z okolic.

Ray, cichy, nerwowy człowiek pod pięćdzie­siątkę, miał brunatną brodę i plecy zgięte od długiej i ciężkiej roboty. Temperamentem tak różnił się od Wintersa, jak tylko dwaj ludzie różnić się mogą.

Stateczny ten człowiek miał drobną żonę

0 ostrych rysach i równie ostrym głosie. Oboje, z sześciorgiem chudonogich dzieci, mieszkali w drewnianej ruderze nad strumykiem, na skraju farmy, gdzie Ray pracował.

Hal Winters, towarzysz Raya, był to młody chłopak. Nie z tych Wintersów, którzy cieszyli się tak powszechnym szacunkiem Winesburga; Hal był synem starego Windpetera Wintersa, tego, co miał tartak w. Unionville, sześć mil poza miastem,! w całym Winesburgu uchodził za sta­rego zatwardziałego niegodziwca.

Mieszkańcy tej części północnego Ohio, w któ­rej leży Winesburg, będą pamiętać starego Windpetera, jego niezwykłą i tragiczną śmierć. Upił się w mieście pewnego wieczoru i zaczął gnać końmi po torze kolejowym. Henry Brat- teriburg, rzeźnik, który mieszkał w tamtej stro­nie, zatrzymał go na skraju miasta i powiedział, że ani chybi wpadnie na wieczorny pociąg, ale Windpeter strzelił batem i pognał dalej. Kiedy pociąg wpadł i zabił Windpetera razem z dwo­ma końmi, pewiśn farmer jechał właśnie z żoną do domu pobliską drogą i oboje widzieli ten wypadek. Opowiadali, że stary Windpeter stał na koźle szalejąc i grożąc pędzącej lokomotywie

1 że z uciechy aż wrzasnął, kiedy konie zdurniałe od bicza pognały po pewną śmierć. Tacy chłopcy jak Jerzy Willard czy Seth Richmond będą świetnie pamiętać tę historię, bo choć całe mia­sto mówiło, że stary poszedł prosto do piekła i że lżej się oddycha bez niego, chłopcy mieli skryte przekonanie, że stary wiedział, co robi, i podzi­wiali tę jego głupią odwagę. Chłopców często

nawiedza pragnienie, by umrzeć w chwale, za­miast zalecać towar w sklepie kolonialnym 3 pchać dalej nudne życie.

Ale to nie jest opowiadanie o Windpeterze Wintersie ani nawet o jego synu, Halu, który pracował ńa farmie z Rayem Pearsonem. W opo­wiadaniu tym chodzi o Raya. Trzeba jednak coś niecoś jeszcze powiedzieć o Halu, abyście mogli wejść w atmosferę tej historii.

Że Hal jest hultajem .— wszyscy to mówili. W rodzinie Wintersów było trzech chłopaków: John, Hal i Edward; potężne chłopiska, szero­kie w barach jak sam stary Windpeter, zabi­jaki i kobieciarze, jednym słowem — licha warci.

Hal, zawsze skory do hultajstwa, uchodził za najgorszego z nich. Ukradł raz ojcu z tartaku partię desek i sprzedał jexw Winesburgu. Kupił ►sobie za to tani, dandysowaty garnitur. Potem spił się i kiedy ojciec, wściekły, zjechał do Wi- nesburga, aby go odszukać, wpadli na siebie na Main Street i tłukli się pięściami, aż ich are­sztowano i razem wpakowano za kratki.

Hal najął się do pracy na farmie, bo bliżej miał do pewnej wiejskiej nauczycielki, która mu wpadła w oko. Liczył sobie wtedy zaledwie dwa­dzieścia dwa lata, a miewał już z dwa czy trzy razy -r-- jak się to w Winesburgu mówiło — „awantury miłosne”. Kto tylko słyszał o tym, jak Hal szaleje za wiejską nauczycielką, nie miał żadnych złudzeń* że źle się to skończy. —■ Zoba­czycie, że wpakuje ją w kabałę — szeptano- z ust do ust.

Tak więc dwaj ci ludzie, Ray i Hal, pracowali na polu w pewien późnopaździernikowy dzień. Łuszczyli kukurydzę, czasem, któryś coś rzekł i obaj wybuchali śmiechem. Potem zapadała cisza. Ray, bardziej wrażliwy, biorący wszystko do serca, podrapał sobie ręce i piekły go teraz. Wsunął ręce w kieszenie kurtki i patrzył na pola. Był w smutnym, niespokojnym nastroju, oddziałał nań urok tych pięknych okolic. Gdy­byście znali okolice Winesburga jesienią, te pa­górki w plamach żółtych i czerwonych, zrozu­mielibyście, co on wtedy czuł. Zaczął wspominać ten czas, dawno już temu, /kiedy jako młody chłopiec mieszkał z ojcem, piekarzem, w Wines- .burgu, i w takie właśnie dni wypuszczał się dó lasu, by zbierać orzechy, polować na króliki albo powałęsać się tylko i zakurzyć fajkę. Jedna z takich włóczęg zaprowadziła go do ołtarza. Na­kłonił pewną panienkę — usługiwała w sklepie u jego ojca -W na taki wspólny spacer, no i do czegoś tam doszło. Właśnie myślał o owym po­południu i o tym, jak miało zaważyć na całym jego życiu, kiedy podniósł się w nim duch pro­testu. Zapomniał, że nie jest sam, i zaczął bur­czeć pod nosem. — Okpiony przez B.oga, na to mi przyszło, okpiony przez życie i wystrychnięty na dudka — powiedział cichym głosem.

Hal Winters odezwał się, zupełnie jakby szedł śladem jego myśli. — Jak tam, opłacało się? Co powiesz? Co powiesz o żeniaczce i w ogóle? — spytał i zaraz się roześmiał. Próbował śmiać się dalej, ale też był w poważnym nastroju. Zaczął więc mówić poważnie. — Czy też każdemu

chłopu to sądzone? Dać się zaprząc i tyrać jak koń całe życie?

* Me czekał na odpowiedź, poderwał się i za­czął chodzić tam i z powrotem między stertami kukurydzy, .coraz bardziej i bardziej wzburzony. Schyliwszy się nagle podniósł żółtą kolbę i ci­snął nią w stronę płotu. — Wpakowałem Neli w kabałę — powiedział. — Mówię ci o tym, ale trzymaj język za zębami.

Ray Pearson wstał i wlepił w niego oczy. Był dużo niższy od Hala, więc kiedy ten podszedł i położył mu dłonie na ramionach — tworzyli nie lada obraz. , Stali oto na wielkim, pustym Jpolu, na tle cichych kopie ustawionych w rzędy, na tle żółtych i czerwonych pagórków w oddali, przed chwilą dwaj zwykli robotnicy — teraz ta­cy sobie bliscy. Hal to wyczuł i ponieważ nic in­nego nie potrafił, roześmiał się. , — No, sta­ruszku — powiedział niezgrabnie®®- Jazda, po­wiedz mi. Wpakowałem Neli w kabałę. Znasz ten ból, nie? Wiem, co mi inni powiedzą, jak wypada postąpić, ala ty co mi powiesz? Mam się ożenić i ustatkować? Wleźć w chomąto i skończyć jak ta zwykła szkapa? Ty mnie znasz, Ray. Nikt mnie nie złamie, tylko ja sam mogę siebie złamać. Mam to zrobić czy posłać Neli do diabła? Jazda, ty mi powiedz. Co byś nie powie­dział, Ray, posłucham ciebie.

Ray nie mógł odpo(wiedzieć. Uwolnił się z uścisku Hala i obróciwszy na pięcie poszedł prosto w stronę stodoły. Wrażliwy z niego był człowiek, miał łzy w oczach. Wiedział, że jedna tylko była odpowiedź na pytania Hala Wintersa,

syna starego Windpetera Wintersa, jedna jedyna odpowiedź, zgodna z tym, czego życie go nauczy­ło, i z tym, .w co wierzyli inni —S ale za nic w świecie nie mógł powiedzieć tego, co powi­nien był powiedzieć.

O wpół do piątej tego popołudnia, kiedy Ray ociągał się na dziedzińcu przy stodole, nadeszła jego żona ścieżką wzdłuż strumyka i zawołała go. Po tej rozmowie z Halem nie wrócił już#na pole, tylko pracował w pobliżu stodoły. Spełnił już wszystkie wieczorne posługi i widział, jak Hal, wystrojony na nocną eskapadę do miasta, wychodzi z domu i puszcza się w drogę. Idąc ścieżką na swoje śmiecie Ray wlókł się za żoną, patrzył w ziemię i myślał. Nie mógł się połapać, co to się stało. Ilekroć podniósł oczy i w gasną­cym blasku'ujrzał piękno tych okolic, brała go chęć postąpić tak, jak nigdy dotąd krzyknąć, wrzasnąć, stłuc żonę pięściami albo żro'bić rzecz równie niespodziewaną i przerażającą. Szedł ścieżką drapiąc się w głowę i próbując w tym wszystkim się połapać. Wpatrzył się w żonę, ale nie zauważył nic podejrzanego.

Chciała tylko, żeby poszedł po zakupy do mia­sta i jak mu to powiedziała, zaraz zaczęła, go besztać. — Ty się tak wiecznie ociągasz — mówiła. — Już ja cię nauczę pośpiechu. Nic nie ma w domu na kolację, musisz skoczyć do miasta i z powrotem na jednej nodze.

Ray wszedł do domu i z gwoździa na drzwiach zdjął płaszcz. Kieszenie były nadstrzępione, a kołnierz wytarty. Żona zajrzała na., chwilę do sypialni i wyszła stamtąd niosąc w jednej ręce

brudną szmatę, a w drugiej — trzy srebrne do­lary. Gdzieś w głębi domu rozpłakało się ża­łośnie dziecko, a pies, który drzemał pod pie­cem, wstał i ziewnął. Żona znów zaczęła go besztać. — Dzieci będą płakać i płakać. Czemu ty się tak wiecznie ociągasz?

Ray wyszedł z domu i przelazł przez płot na pola. Miał przed sobą uroczy widok. Wszystkie pagórki kąpały się w barwach i nawet kępki krzaków przy płotach ożyły pięknem. Wydało mu się, że cały świat w jakiś sposób ożył, tak jak on sam i Hal ożyli nagle wówczas, kiedy stali na polu patrząc sobie długo w oczy.

Piękno okolic Winesburga przytłoczyło Raya w ten jesienny wieczór. Nie mógł tego znieść. I nagle .przepadł w nim gdzieś cichy i stary pa­robek. Zrzuciwszy płaszcz puścił się biegiem przez pole. Biegnąc krzyczał przeciw swojemu życiu, przeciw całemu życiu, przeciw wszystkie­mu, co życie oszpeca. — Nie było żadnych obie­tnic ^ wołał w puste wokół.przestrzenie. — Ani ja swojej, ani Hal swojej niczego nie obiecywał. Wiem, na pewno. Poszła z nim w las, bo sama tego chciała. Czego on chciał, tego i ona chciała. Czemu mam płacić? Czemu Hal ma płacić? Cze­mu ktokolwiek ma płacić? Nie chcę, żeby Hal zeszedł na psy. Powiem mu. Złapię go jeszcze i powiem mu.

Ray biegł niezgrabnie, raz się potknął i upadł. „Muszę go złapać i powiedzieć mu” — myślał i choć z trudem chwytał powietrze, rwał wciąż naprzód coraz szybciej i szybciej. A biegnąc myślał o sprawach, które mu latami nie przycho­

dziły do głowy — o tym, jak zaraz po ślubie miał zamiar jechać na zachód do swojego wuja w Portland, Oregonm o tym, jak nie chciał być parobkiem, bo myślał, że jak się wyrwie na za­chód, pojedziejiad morze i zostanie marynarzem albo znajdzie robotę na ranczy i puści się konno przez miasteczka, pohukując, śmiejąc się i bu­dząc ludzi po domach każdym dzikim okrzykiem. Gdy tak biegł dalej, przypomniał sobie o dzie­ciach, wydało mu się, że ich ręce zewsząd się go czepiają. Wszystko, co myślał o sobie, wiązało się z tym, co myślał o Halu, więc wydało mu się, że i Hala dzieci też się uczepiły. To zwykłe niespodzianki losu, Hal! — wołał. — Nie są ni moje, ni twoje. Nie miałem z nimi nic wspól­nego.

Zmrok rozpościerał się już na polach, a Ray Pearson biegł dalej i dalej. Dyszał ciężko. Kie­dy dotarł wreszcie do ogrodzenia nad drogą i zo­czył Hala Wintersa, jak wymuskany, z fajką w zębach, idzie sobie beztrosko, nie mógł już powiedzieć, co myślał ani czego chciał.

Odwaga go opuściła — i to jest właściwie ko­niec historii o tym, co przytrafiło się Rayowi. Było już prawie ciemno, kiedy dotarł do ogro­dzenia, oparł się o poprzeczkę i stał wytężając: oczy. Hal Winters przeskoczył rów; podchodząc blisko do Ray a włożył ręce do kieszeni i roześ­miał się. Jakby całkiem zapomniał o tym, co się stało na polu. Bo kiedy wyciągnął silną dłoń i złapał Raya za klapę, potrząsnął starym zupeł­nie jak kundlem, który przed chwilą coś nabroił.

Przyszedłeś mi poradzić, co? — powie­

dział. — Nie martw się, nie potrzebuję twojej rady. Nie jestem tchórzem i już się zdecydowa­łem. — Zaśmiał się i skoczył za rów. — Neli jest nie w ciemię bita — powiedział. — Nie prosiła mnie, żebym się z nią żenił. To ja chcę się z nią ożenić.'Chcę się ustatkować i mieć dzieciaki.

Ray Pearson też się roześmiał. Chciało mu się śmiać z siebie i z całego świata.

Kiedy sylwetka Hala Wintersa rozpłynęła się w mroku okrywającym drogę, która wiodła do Winesburga, Ray odwrócił się i poszedł wolno przez pola do miejsca, gdzie porzucił swój wy­tarty płaszcz. Gdy tak szedł, jakieś wspomnienie przyjemnych wieczorów, spędzonych z chudo- nogimi dziećmi w ruderze nad strumykiem, przyszło mu chyba do głowy, bo.zaczął burczeć pod nosem. — Dobrze jest, jak jest. Wszystko, co bym mu powiedział, pachniałoby kłamst­wem — szepnął i zaraz też jego sylwetka roz­płynęła się w ciemnościach pól.

PO PIJANEMU

Tom Foster zjechał do Winesburga z Cincin- nati jako całkiem młody chłopiec, podatny na wiele nowych wrażeń. Jego babka wzrosła nie opodal na farmie i w dziewczęcych latach uczę­szczała tu do szkoły, kiedy jeszcze na cały Wi- nesburg składało się kilkanaście domków sku­pionych wokół głównego sklepu na rogatce.

Cóż za życie miała ta staruszka, odkąd wyje­chała z pogranicznej osady, i jakaż twarda, zdolna była z niej sztuka. Poznała Kansas, Ka­nadę, Nowy Jork, wędrując z mężem, mechani­kiem, póki nie umarł. Później pojechała do cór­ki, która także wyszła za mechanika i mieszkała w Convington, Kentucky, po drugiej stronie rzeki od Cincinnati.

Przyszły na nią wtedy ciężkie czasy. Najpierw zięć został, zabity przez policjanta w czasie strajku, a potem matkę Toma przykuło do łóżka

i też umarła. Babka zaoszczędziła trochę grosza, ale wszystko poszło na chorobę córki i na opła­cenie dwóch pogrzebów. Zrobpo się z niej niemal do cna sterane kobiecisko; mieszkała z wnukiem nad rupieciarnią przy bocznej uliczce w Cincin­nati. Przez pięć lat szorowała podłogi w biurze,

a potem została pomywaczką w restauracji. Ręce miała całkiem powykręcane. Kiedy wzięła w nie miotłę al'bo szczotkę, wyglądały jak uschłe* pędy dzikiego wina przylepione do drzewa. <

Staruszka wróciła do Winesburga, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Pewnego wieczoru, zmie­rzając do domu po pracy, znalazła portfel z za­wartością trzydziestu siedmiu dolarów i w ten sposób znikły wszelkie przeszkody. Podróż stała się dla chłopca wielką przygodą. Było już po je­denastej w nocy, kiedy babka wróciła do domu kurczowo zaciskając portfel w steranych rękach, taka podniecona, że ledwo, mogła mówić. Upie­rała się, żeby wyjechać z Cincinnati tejże .nocy, bo jeśli zostaną do rana — jak utrzymywała —i właściciel pieniędzy na pewno ich odnajdzie i narobi kłopotu. Tom, który miał wtenczas sze­snaście lat, musiał zawlec się z babką na stację dźwigając na plecach cały ich ziemski majątek zawinięty w wytarty koc. Przy nim szła babka nakłaniając go do pośpiechu. Jej bezzębne star­cze usta nerwowo drgały i jak Tom się zmęczył i chciał złożyć tobołek na skrzyżowaniu ulic, sama schwyciła zań i gdyby jej nie przeszkodził, byłaby go sobie zarzuciła na plecy. Kiedy do­stali się już do pociągu i umknęli z miasta, cie­szyła się jak mała dziewczynka i nigdy jeszcze chłopiec nie słyszał, żeby tyle mówiła, co wten­czas.

Okrągłą noc, kiedy pociąg turkotał naprzód, opowiadała chłopcu gadki o Wineaburgu i o tym, jak mu się spodoba tamtejsze życie, praca w po­lu i łowy na dziczyznę w lesie. Nie mogła uwie-

rzyć, że malutka wioska sprzed pięćdziesięciu lat rozwinęła się pod jej nieobecność w kwitnące miasto, i kiedy rankiem pociąg przyjechał do Winesburga, nie chciała wysiadać. — To nie to,

0 czym ja myślałam. Może ci być tu ciężko — powiedziała, a potem pociąg pomknął sobie da­lej, a oni oboje stali zmieszani, nie wiedząc, do­kąd się tu zwrócić, pod okiem Alberta Long- wortha, bagażowego stacji Winesburg.

Jednakże Tom Foster całkiem nieźle dał sobie radę. Był z tych, co wszędzie sobie poradzą. Pani White, żona bankiera, wzięła babkę do pracy w kuchni, a jemu dostało się miejsce chłopca stajennego w nowej murowanej stajni bankier­skiej.

W Winesburgu było ciężko o służbę. Gospody­ni z bfaku pomocy domowej zatrudniała „pa­nienkę”, która upierała się, żeby siedzieć przy jednym stole z całą rodziną. Pani White miała dosyć „panienek”: i skwapliwie skorzystała z okazji, żeby złapać sobie starą kobiecinkę z miasta. Chłopcu wyszykowała pokój na pię­terku nad stajnią. — Może przycinać trawnik

1 biegać na posyłki, kiedy nie trzeba będzie do­glądać koni — wyjaśniła mężowi.

Na swój wiek Tom Foster był raczej mały

i miał ogromną głowę ze sztywną czarną czupry­ną, która mu stała dęba. Jeż podkreślał jeszcze rozmiar tej głowy. (Łagodniejszego głosu nad głos Toma nie dałaby śię wyobrazić, i sam Tom za­chowywał się tak uprzejmie i spokojnie, że wsiąkł w życie miasteczka nie zwróciwszy na siebie najmniejszej uwagi.

239

Nie można było oprzeć się zdziwieniu, skąd Tom wziął tę swoją łagodność. W Cincinnati obracał się w tych okolicach, gdzie grasują ban­dy łobuzów i najhardziej chłonne młode lata spędzał z nimi za pan brat. Pewien czas praco­wał jako goniec w kompanii telegraficznej i roz­nosił depesze w dzielnicy usianej domami roz­pusty. Dziewczynki stamtąd znały i lubiły Toma Fostera, łobuzeria też za nim przepadała.

Tom nigdy nie upominał się o swoje prawa. To jedno, co mu pomogło wyjść obronną ręką. Dziwnym sposobem trzymał się w cieniu, pod ścianą życia;-tak mu było sądzone. Widział męż­czyzn i kobiety w domach rozpusty, dostrzegał ich przelotne i .straszliwe miłostki, przypatrywał się bójkom łobuzów i słuchał ich opowiadań

o kradzieży i pijaństwie —■ nieporuszony i dziw­nie odporny.

Raz jednak ukradł. Jeszczef wtenczas, kiedy mieszkał w mieście. Babka zachorowała, a on sam chodził bez pracy. W domu nie było ani kawałka chleba; wszedł więc-do zakładu rymar­skiego przy bocznej ulicy i ukradł z szufladki dolara i siedemdziesiąt pięć centów.

Ów zakład prowadził staruszek o długich wą- sach. Widział, że chłopiec kręci się w pobliżu, ale nic sobie z tego nie robił. Kiedy wyszedł na ulicę porozmawiać z woźnicą, Tom wyciągnął szufladkę i odszedł zabrawszy pieniądze. Później go przyłapano i babka załagodziła sprawę pro­ponując, że przez cały miesiąc będzie dwa razy na tydzień przychodzić i szorować sklep. Chło­piec cierpiał ze wstydu, ale i cieszył się zara­

zem. — Dobrze, że się wstydzę, to mi pozwala zrozumieć nowe rzeczy — powiedział babce, która nie miała pojęcia, o czym on mówi, ale tak go kochała, że nie wchodziło w rachubę, czy go rozumie, czy nie.

Przez rok Tom mieszkał w bankierskiej staj­ni, a potem stracił swoje zajęcie. Nie doglądał zbyt pilnie koni i ciągle działał na nerwy pani bankierowej. Kazała mu przyciąć trawnik, a on zapominał. To znowu wysyłała go do sklepu albo na pocztę, a on nie wracał, tylko przyłą­czał się do grupy mężczyzn i chłopców i spędzał z nimi całe popołudnia, stojąc sobie, słuchając

i czasem — jeśli się do niego zwrócono — zabie­rając na chwilę głos. Tak samo jak w mieście w domach rozpusty czy wśród łobuzów ganiają­cych nocą po ulicach, podobnie i w Winesburgu wśród statecznych obywateli Tom przejawiał" stale tę zdolność uczestniczenia i odcinania się zarazem od otaczającego go życia.

Odkąd Tom stracił swoje zajęcie u bankiera, nie mieszkał już z babką, choć staruszka często go wieczorami odwiedzała. Wynajął sobie pokój od podwórza w małym drewnianym budynku należącym do starego Rufusa Whitinga. Domek stał przy Duane Street, zaraz za główną ulicą,

i od wielu lat służył jako kancelaria adwokacka staremu prawnikowi, który — choć mu już siła

i pamięć nie dopisywały nie zdawał sobie sprawy ze swojego niedołęstwa. Polubił Toma

i wynajął mu pokój za dolara miesięcznie. Póź­nym popołudniem, kiedy adwokat wychodził do domu, chłopiec miał kancelarię dla siebie i wy-

legiwał się godzinami na podłodze przy piecu rozmyślając sobie o tym i owym. Wieczorem przychodziła babka i zasiadała w fotelu adwo­kackim, by wypalić fajkę, a Tom — jak zwykle w czyjejś obecności — zupełnie się nie odzywał.

Staruszka często gwarzyła z wielkim zapałem. Czasem, rozeźlona jakimś zdarzeniem w domu bankiera, psioczyła całymi godzinami. Ze swoich zarobków zakupiła ścierki i szczotkę i regularnie szorowała całą kancelarię. Kiedy już gabinet świecił i pachniał czystością, zapalała swoją gli­nianą fajeczkę i oboje z Tomem z niej pocią­gali.^— Jak się już przysposobisz na tamten świat, wtedy i ja z tobą pójdę — mówiła do chłopca leżącego na podłodze przy jej fotelu.

Tomowi podobało się życie w Winesburgu. Spełniał najrozmaitsze posługi, rąbał drzewo do kuchni, kosił trawę w ogródkach. Pod koniec maja i z początkiem czerwca zbierał truskawki na polach. Mógł sobie popróżnować, a przepadał za próżnowaniem. Bankier White dał mu starą marynarkę, za obszerną na Toma, ale babka ją zgrabnie przycięła, dostał stamtąd także jesion­kę futrem bramowaną. Futro miejscami wy li­niało, ale jesionka była ciepła i zimą Tom w niej spał. Uważał, że całkiem dobrze sobie radzi, szczęśliwy i zadowolony z tego, że tak mu się życie w Winesburgu ułożyło.

Byle jaki drobiazg mógł Toma uszczęśliwić. Dlatego też, jak przypuszczam, ludzie go lubili. U Hema w sklepie spożywczym palono w piątek po południu kawę, przed dniem targowym,

i obfity zapach szedł na całą ulicę. Zjawiał się

Tom Foster i zasiadał na skrzynce za sklepem. Przez godzinę ani drgnął, tylko siedział tak nie- poruszony wchłaniając ostry zapach, który go niemal upijał szczęściem. — Lubię to — mówił łagodnie. — To mi pozwala pomyśleć o dalekich sprawach, dalekich stronach i takich sobie rze­czach.

Pewnej nocy Tom Foster się upił. Doszło do tego w jakiś dziwny sposób. Nigdy przedtem nie upijał się i właściwie nigdy w życiu nie miał kropli alkoholu w ustach, ale czuł, że jeden je­dyny raz musi się upić, więc poszedł i zrobił swoje.

W Cincinnati, kiedy tam mieszkał, miał okazję poznać niejedno, powąchać brzydoty, zbrodni, rozpusty. W istocie wiedział więcej o tych spra­wach niż ktokolwiek inny w Winesburgu. Życie seksualne przedstawiło mu się zwłaszcza od cał­kiem okropnej strony i zostawiło głęboki ślad w jego pamięci. Napatrzywszy się kobietom, które po nocach wystawały przed brudnymi do- , mami, napatrzywszy się temu, jakim spojrze­niem zatrzymując się obrzucali je mężczyźni postanowił sobie, że w jego życiu na popęd płciowy nie będzie miejsca. Raz go jedna skusiła, żeby poszedł do niej. Nigdy nie zapom­niał woni tego pokoju i “pożądliwego spojrzenia w jej oczach. Przyprawiało go o mdłości

i w okrutny sposób okaleczyło mu duszę. Przed­tem zawsze widział w kobietach zupełnie nie­winne stworzenia, całkiem na wzór babki, ale po tej jednej przygodzie wygnał je ze swoich myśli. Miał tak łagodną naturę, że nie potrafił

niczego nienawidzić, a nie umiejąc zrozumieć, postanowił zapomnieć.

I rzeczywiście zapomniał, póki nie przyjechał do Winesburga. Po dwóch latach coś w nim za­częło się burzyć. Gdzie się nie ruszył, widział, jak młodzi sobie pozwalają i sam miał młodość we krwi. Zanim się spostrzegł, co się stało, też się zakochał. Zadurzył się w Helence White, cór­ce swojego chlebodawcy, i przyłapał się na tym, że myśli o niej po nocach.

Miał ciężki orzech do zgryzienia, ale załatwił wszystko po swojemu. Pozwalał sobie marzyć

o Helence, ilekroć przyszła mu na myśl, i tylko dbał o charakter swoich marzeń. Toczył walkę, cichy, uparty pojedynek ze sobą samym, żeby utrzymać w ryzach swoje pragnienia, tak jak przystało — i na ogół wychodził z niej zwy­cięsko.

A potem przyszła ową wiosenna noc, kiedy się upił. Tom się całkiem rozjuszył tej nocy. Przy­pominał niewinnego młodego byczka z lasu, co się obżarł blekotem. Wszystko zaczęło się, prze­biegło i skończyło w ciągu jednej nocy i może­cie być pewni, że nikt w Winesburgu nie wziął Tomowi za złe tego wybryku.

Po pierwsze noc była taka, że wrażliwa dusza powinna się upić. Drzewa na ulicach miasteczka przystroiły się świeżutko delikatnym zielonym listowiem, w domowych ogródkach krzątali się ludzie wśród grządek z jarzynami, a w powie­trzu wisiał spokój, takie ciche oczekiwanie, aż krew" raźniej krąży w żyłach.

Tom opuścił swój pokój na Duane Street, jak

tylko młodziutka noc dała o sobie znać. Naj­pierw spacerował po ulicach, cicho i spokojnie, oddając się myślom, które próbował ubrać w słowa. Powiadał, że Helenka to płomień, co tańczy w powietrzu, d on sam — drzewko bez­listne odcinające się ostro na niebie. Potem znów mówił, że ona to wicher, silny, okrutny wicher, pędzący z mroku od wzburzonego morza, a on to łódka, którą rybak nad brzegiem pozostawił.

Ta myśl przypadła mu do gustu, więc błądził bawiąc się iiią. Wyszedł na Main Street i usiadł na brzegu chodnika przed sklepem tytoniowym. Mitrężył z godzinę przysłuchując się pogwar- kom, ale go niezbyt zaciekawiły, więc umknął stamtąd. Wtedy postanowił się upić; zaglądnął do knajpy „Wilusia” i kupił butelkę whisky. Z flaszką w kieszeni poszedł za miasto; chciał być sam, żeby jeszcze sobie pomarzyć i wysuszyć butelkę.

Tom spił się siedząc na świeżej trawie nad drogą, jakąś milę na północ od miasta. Miał przed sobą biały gościniec, a za plecami sad pe­łen rozkwitłych jabłoni. Pociągnął sobie z bu­telki, a potem położył się na trawie. Wspominał poranek w Winesburgu ir-— na wysypanym żwi­rem podjeździe przed domem bankiera błyszczą­ce w porannym świetle, rosą pokryte kamyczki. Wspominał noce w stajni, kiedy padało i leżał sobie słuchając, jak bębnią krople deszczu, wchłaniając ciepły zapach koni i siana. Potem myślał o burzy, która przewaliła się kilka dni temu nad Winesburgiem i sięgnąwszy myślą wstecz przywołał tę noc, którą spędzili razem

z babką jadąc pociągiem z Cincinnati. Przypom­niał sobie, jak to dziwnie się wydawało siedzieć spokojnie w wagonie i odczuwać siłę parowozu ciągnącego z łoskotem pociąg wśród nocy.

Tom upił się bardzo szybko. Pociągał z butel­ki w miarę napływu myśli i kiedy zaczęło mu się kręcić w głowie, wstał i poszedł drogą w prze­ciwną stronę od miasta. Stał tam most przy szo­sie wiodącej z Winesflburga na północ nad jezioro Erie i pijany chłopak dowlókł się aż do mostu. Tam sobie usiadł. Spróbował znów się napić, ale jak wyjął korek z butelki, zrobiło mu się słabo

i szybko ją odstawił. Głowa mu się kiwała na wszystkie strony, więc siedział na kamien­nym podeście przed mostem i wzdychał. Zda­wało mu się, że głowa mu furkoce jak kolisty fajerwerk, a potem strzela prosto w przestrzeń, nogi zaś i ramiona bezradnie trzepoczą.

O jedenastej Tom wrócił do miasta. Jerzy Willard zobaczył, jak się obija, i zabrał go do drukarni „Orła”. Potem przestraszył się, że pi­jany chłopak zapaskudzi całą podłogę i wypro­wadził go na podwórze.

Tom Foster go skonfundował. Gadał po pija­nemu o Helence White, upierał się, że był z nią nad brzegiem morza i tam się kochali. Jerzy widział wiećzorem Helenkę razem z ojcem na ulicy i doszedł do wniosku, że Tom dostał bzika. Sentyment dla Helenki, który mu drzemał w sercu, buchnął ogniem i Jerzy rozzłościł się. — No, tylko bez tego — powiedział. — Nie pozwo­lę mieszać Helenki w ten cały interes. Nie do­puszczę. — Zaczął targać Toma za ramię, żeby

pojął wreszcie. — Tylko bez tego — powiedział znowu.

Przez trzy godziny dwaj młodzi ludzie, tak dziwacznie do siebie przykuci, siedzieli w dru- karence. Kiedy Tom trochę otrzeźwiał, Jerzy wziął go na spacer. Poszli w pole i usiedli na pniu nad samym brzegiem lasu. Pod wpływem tej spokojnej nocy jakoś się do siebie zbliżyli

i kiedy pijanemu w głowie już prześwitywało, zaczęli rozmawiać.

H|& Dobrze, że się upiłem — powiedział Tom Fosteiv-ł— Czegoś mnie to nauczyło. Wystarczy ten jeden raz. Będę miał po tym jaśniejszy po­myślunek. Rozumiesz, jak to jest?

Jerzy Willard nie rozumiał, ale przeszedł mu gniew o Helenkę i poczuł taką sympatię do tego bladego, roztrzęsionego chłopca, jak jeszcze nigdy przedtem do nikogo. Z matczyną troskli­wością upierał się, żeby Tom wstał i trochę so­bie pospacerował. Znowu wrócili do drukarni

i siedzieli cicho w ciemnościach.

Reporter nie umiał dojść przyczyny, dla któ­rej Tom tak się zachował. Kiedy chłopak raz jeszcze wspomniał o Helence, Jerzy znów się rozzłościł i zaczął go besztać. Tylko bez te­go — powiedział ostro. 4- Nigdzieście razem nie byli: Co ci każe tak paplać? Co ci każe wygady­wać takie rzeczy? Odczep się, mówię, słyszysz?

Tom poczuł się urażony. Nie mógł wszcząć kłótni z Willardem, bo w ogóle nie potrafił się kłócić, więc wstał, żeby wyjść. Kiedy Jerzy upierał się przy swoim, Tom wyciągnął dłoń, po­łożył mu ją na ramieniu i spróbował wyjaśnić.

No tak —'‘ powiedział łagodnieć -— Sam nie wiem, jak się to stało. Po prostu byłem szczę­śliwy. Otóż to właśnie, rozumiesz. Helenka mnie tak uszczęśliwiła i — noc. Zachciało mi się cier­pieć, jakoś zadać sobie ból. Myślałem, że tak właśnie powinienem zrobić. Chciało mi się cier­pieć, rozumiesz, bo wszyscy cierpią, i czynią zło. Długo myślałem, co by tu zrobić, ale wszyst­ko- na nic. Czego się nie dotkniesz, to zaraz odbi­ja się na innych.

Tom Foster podniósł głos i raz w życiu prawie się podniecił. — To zupełnie jak z grą miłosną,

o to ,mi chodzi — wyjaśnił. — Nie rozumiesz, jak to jest? Bolało mnie to, co robię, i koślawiło cały świat. Dlatego też to zrobiłem — cieszę się. Czegoś mnie to nauczyło, otóż to, tego mi właś­nie było potrzeba. Nie rozumiesz? Chciałem się czegoś nauczyć, wiesz. Dlatego też to zrobiłem.

ŚMIERĆ

Klatka schodowa, którą szło się do gabinetu dok­tora Reefy, w bloku Heff- nera nad paryskim maga­zynem mód, była skąpo oświetlona. Przy wejściu na schody umocowano na ścianie lampę z zasmolo­nym szkłem. Jej blasza­ny odblask, zżarty przez rdzę, pokrywał kurz. Ci, co szli na górę, wstępo­wali śladem wielusfet stóp. Drewniane stopnie ugięły się z czasem i zagłębie­nia w nich znaczyły całą drogę.

U szczytu schodów, kto skręcił w prawo, trafiał; do drzwi doktora. W lewo ciągnął się mroczny kory­tarz zapchany rupieciem. Stare krzesła, manekiny, drabinki sklepowe i puste

skrzynie leżały w ciemnościach grożąc łydkom obdarciem skóry. Ta sterta rupiecia należała do paryskiego magazynu mód. Wybrakowane kontuary albo półki sklepowe ekspedienci wno­sili na schody i zwalali na stos.

Doktor Reefy miał gabinet wielki jak stodoła. Na samym środku gabinetu rozsiadł się opasły piec. U spodu obsypywały go trociny w ogrodze­niu z ciężkich desek przybitych do podłogi. Pod drzwiami stał ogromny stół, mebel z magazynu krawieckiego, na którym niegdyś demonstrowa­no garnitury klientom. Zawalały go książki, butelki i instrumenty lekarskie. Na brzegu stołu leżały trzy, cztery jabłka, podarek od przyjaciela, Johna Spaniarda, który miał szkółkę drzewek owocowych i kiedy wchodził do pokoju, wyciągał ukradkiem jabłka z kieszeni.

W sile wieku doktor Reefy był wysoki i nie­zgrabny. Siwa broda, którą później nosił, jeszcze mu się nie pokazała; górną wargę' ocieniał brunatny wąs. Doktor nie prezentował się tak ujmująco, jak w późniejszych latach i nie umiał sobie poradzić z własnymi rękoma i nogami.

W letnie popołudnia Elżbieta Willard wchodzi­ła czasami po wysłużonych schodach do gabinetu doktora Reefy; była już dawno po ślubie, a jej syn, Jerzy, liczył sobie lat dwanaście czy czter­naście. Jej smukła postać zaczęła się już garbić i przybierać ów niedbały, apatyczny wygląd. Na pozór odwiedzała doktora ze względu na swoje, zdrowie, ale nie tylko po to złożyła mu pół tu­zina wizyt. Owszem, mówili i o zdrowiu, lecz przede wszystkim rozmawiali o jej życiu, o ży­

ciu ich obojga i dzielili się myślami, jakie na­sunęły im lata przeżyte w Winesburgu.

W ogromnym pustym gabinecie siedzieli przy-. glądając się sobie, złączeni wyraźnym podobień­stwem. Nie ciała, bo i kolor oczu mieli różny, i nosy mieli różne, i okoliczności ich życia ze sobą się nie pokrywały, ale coś w ich duszy tę­skniło za tym samym, pragnęło tego samego wyzwolenia i zostawiłoby w pamięci przygodne­go widza- wrażenie podobieństwa. Później, kiedy już doktor się postarzał i ożenił z młodą dziew­czyną, często jej opowiadał o owych godzinach spędzonych ze swoją pacjentką i wyrażał wów­czas niejedno, czego niegdyś nie umiał powie­dzieć Elżbiecie. Na starość stał się nieledwie poetą i sprawom minionym nadawał kształt po­etycki. — Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy czułem potrzebę modlitwy, wynalazłem więc własnych bogów i do nich się modliłem — mówił. — Nie używałem słów, nie padałem na klęczki, siedziałem tylko w krześle zupełnie bez ruchu. W letnie popołudnia, kiedy upał i spokój panowały na Main Street, albo zimą, kiedy dni ciągnęły się ponure, moi bogowie schodzili do gabinetu i myślałem sobie, że nikt nie wie

o nich. I przekonałem się, że właśnie Elżbieta wiedziała, że wielbiła ona tych samych bogów. Mam wrażenie, że przyszła do gabinetu, bo my­ślała, że zastanie w nim bogów, ale ucieszyła się spostrzegłszy, że nie jest sama. Tego przeżycia nie da się wytłumaczyć, choć przypuszczam, że trafia się ono stale mężczyznom i kobietom w najrozmaitszych okolicznościach.

W letnie popołudnia, kiedy Elżbieta i doktor siedzieli w gabinecie i rozmawiali o sobie, wspo­minali nie tylko swoje życie. Czasem doktor bły­snął epigramatem. I chichotał zaraz z uciechy. Od czasu do czasu po chwilach ciszy padało sło­wo lub aluzja, która rzucała dziwne światło na ich osobiste przeżycia, z życzeń rodziły się prag­nienia, a na wpół zwiędłe tęsknoty nagle roz­kwitały blaskiem. Zazwyczaj słowa płynęły z ust kobiety, wypowiadała je nie patrząc na doktora.

Z każdą wizytą wyrażała się coraz swobodniej" i po godzinie lub dwóch schodziła po schodach na Main Street czując się odrodzona i uodpor­niona przeciwko okrutnej nudzie swojego byto­wania. Niemal z dziewczęcą gracją szła ulicami, ale kiedy wróciła na swoje krzesło pod oknem i kiedy zapadł zmrok, a dziewczyna z jadalni przyniosła jej na tacy posiłek — wszystko sty­gło. Uciekała myślami w swoją młodość, ku owej namiętnej tęsknocie za przygodą, i wspo­minała mocne uściski męskich ramion z minio­nego na zawsze czasu przygód. Pamiętała zwła­szcza kogoś, kto przez pewien czas był jej ko­chankiem i w porywie namiętności wołał do niej po stokroć .powtarzając szaleńczo wciąż te same słowa: „Och, cudna! Och, cudna! Och, cud­na kochana!” Słowa te w jej mniemaniu wyra­żały coś, co pragnęłaby w życiu osiągnąć.

W swoim pokoju, w zaniedbanym starym ho­telu, schorowana żona hotelarza zaczynała pła­kać; przyłożywszy dłonie do twarzy kiwała się monotonnie. Dźwięczały jej w uszach słowa do­

która Reefy? jedynego jej przyjaciela. — Miłość jest jak wiatr w ciemną noc mierzwiący trawę pod drzewami — powiadał. — Nie wolno miłości usidlać. To Boski przypadek. Spróbujmy tylko zastawić na nią sidła i zasiąść na stałe pod drzewem, gdzie wieje łagodny nocny wiatr, a już nas czeka długi i skwarny dzień rozczarowania, szorstki pył spod kopyt na drodze osiada na wargach czułych i gorejących od pocałunków.

Elżbieta Willard nie pamiętała swojej matki, która umarła, gdy ona sama miała zaledwie pięć lat. Jej dzieciństwo upłynęło absolutnie samo- pas. Ojciec pragnął tylko spokoju, a hotel mu spokój odbierał. Żył też i umarł w zgryzocie. Codziennie wstawał z uśmiechniętą twarzą, ale" już o dziesiątej rano był wyprany z radości do cna. A to gość narzekał, że kuchnia za droga, to znów posługaczka wychodziła za mąż i rzucała - pracę — tupał wtedy w podłogę i klął. Wieczo­rami w łóżku myślał o tym, że córka wzrasta w takim rozgardiaszu, wśród gości, co nieustan­nie przepływają przez hotel, i robiło mu się ciężko na sercu. Kiedy dziewczyna dorosła i za­częła spacerować wieczorem z mężczyznami, chciał z nią porozmawiać, ale nie wychodziło mu to zupełnie. Zawsze zapominał, co miał do po­wiedzenia, i tylko utyskiwał przed córką na swoje kłopoty.

W młodości Elżbieta starąła się wieść żywot naprawdę awanturniczy. Osiemnastolatkę życie tak wzięło w obroty, że pożegnała się z dzie­wictwem, a jednak — chociaż miała z pół tuzi­na kochanków, nim wyszła za Toma Willarda —

nigdy nie kierowała nią tylko zwykła namię­tność. Jak wszystkie kobiety na świecie tęskniła za prawdziwym kochankiem. Zawsze szukała czegoś na oślep, zapamiętale, jakiejś ukrytej w życiu cudownej tajemnicy. Nosząca się z taką gracją ta smukła i piękna dziewczyna, która za­dawała się z mężczyznami, wyciągała stale dłoń w ciemnościach, by poczuć uścisk innej dłoni. Z całej paplaniny swoich przygodnych kochan­ków starała się wyłowić słowo jedno jedyne — prawdziwe.

Elżbieta wyszła za Toma Willarda, urzędnika z hotelu, bo akurat znalazł się pod ręką i chciał się żenić, kiedy ją napadła ochota, żeby wyjść za mąż. Przez pewien czas zwyczajem młodych panienek myślała, że małżeństwo wszystko od­mieni. Jeśli miała wątpliwości co do przyszłego pożycia z Tomem, pozbyła się ich czym prędzej. Ojciec, bliski już śmierci, chorował w owym czasie; ją zaś wprawiał w zakłopotanie mizerny koniec romansu, który Właśnie przeżyła. Inne dziewczęta z Wine^burga wychodziły za mąż za swojaków, sklepikarzy czy młodych farmerów. Wieczorem spacerowały z mężami po deptaku i kiedy je mijała, uśmiechały się szczęśliwie. Za­częła więc myśleć, że w małżeństwie niejedno zapewne się kryje. Młode mężatki, z którymi rozmawiała, odzywały się łagodnie i wstydli­wie. — To wiele zmienia mieć dla siebie męża 5— powiadały.

W wieczór przed ślubem Wzburzona dziewczy­na miała rozmowę z ojcem. Później zastanawia­ła się, czy te samotne godziny z chorym nie

przyczyniły się do jej decyzji, żeby wyjść za mąż. Ojciec opowiadał o swoim życiu i przestrzegał córkę, żeby się nie dała wplątać w podobnie paskudną kabałę. Zmieszał z błotem Toma Wil- larda i to kazało Elżbiecie wziąć go w obronę. Chory zdenerwował się i chciał się wygramolić z łóżka. Nie pozwoliła mu chodzić po izbie, więc zaczął się użalać. — Nigdy nie miałem spoko­ju — mówił. — Napracowałem się solidnie, a ho­tel jak nie dawał, tak nie daje zysków. Jeszcze teraz jestem zadłużony w banku. Przekonasz się

o tym, jak zamknę oczy.

Głos chorego stężał z podniecenia. Nie mogąc się podnieść, wyciągnął rękę i skłonił do siebie głowę dziewczyny. — Ale jest wyjście — sze­pnął. — Nie wychodź za Willarda, ani za nikogo stąd, z Wineśburga. W blaszanym pudełku, w kufrze, mam osiemset dolarów. Weź to i ucie­kaj.

Znów głos chorego stał się opryskliwy. — Masz mi przysiąc —■ oświadczył. — Jeśli nie ze­chcesz przysiąc, że nie wyjdziesz za mąż, daj mi słowo, że nigdy nie powiesz Tomowi o tych pieniądzach. Pieniądze są moje i jeśli ci je daję, mam prawo postawić taki warunek. Schowaj je. To ma być rekompensata za moje niewydarzone ojcostwo. Być może da ci to kiedyś szansę, wiel­ką szansę ucieczki. A zatem -^powiadam ci, że stoję już nad grobem — obiecaj mi, co wolisz.

W gabinecie doktora Reefy Elżbieta — zmę­czona, wychudła i postarzała, choć miała ledwie

czterdziestkę — siedziała na krześle nie opodal pieca i patrzyła w podłogę. Przy małym biurku pod oknem siedział doktor. Bawił się ołówkiem, który leżał przed nim na stole. Elżbieta opowia­dała o swoim życiu po ślubie. Robiła to w sposób pośredni, zapominając o mężu, który jawił się tylko jako figurant w tej opowieści. — A potem wyszłam za mąż i całkiem mi się nie powiodło — mówiła gorzko. — Jak tylko wdepnęłam w to, strach mnie obleciał. Chyba za dużo wie­działam przedtem, a potem odkryłam chyba za wiele w pierwszą noc po ślubie. Nie pamiętam.

Jakaż ja byłam głupia. Kiedy ojciec dawał mi pieniądze i próbował wybić mi z głowy małżeń­stwo, nie chciałam go słuchać. Myślałam, o czym to mówiły mężatki, i sama paliłam się za mąż. Nie zależało mi na Tomie, zależało mi na mał­żeństwie. Kiedy ojciec zasnął, wychyliłam się przez okno i myślałam o tym, jakie to ja życie wiodę. Nie chciałam być zepsuta. Miasteczko trzęsło się od plotek na mój temat. Zaczęłam na­wet bać się, że Tom się rozmyśli.

Głos Elżbiety zadrżał z podniecenia. Doktora Reefy, który całkiem nieświadomie zaczął w niej się kochać, ogarnęło dziwne złudzenie. Zdawało mu się, że Elżbieta mówiąc odmienia się cała, że staje się młodsza, zgrabniejsza, silniejsza. Kiedy nie mógł się otrząsnąć z tego wrażenia, przyj­rzał mu się zawodowym okiem. — To gadanie służy jej — mruknął — fizycznie i psychicznie.

Zaczęła opowiadać o wypadku, który zdarzył się jej pewnego popołudnia w parę miesięcy po ślubie. Głos miała bardziej opanowany. — Póz-

nym popołudniem wybrałam się sama na prze­jażdżkę — mówiła. •— Miałam swój powozik i siwego kucyka, którego trzymałam w zajezdni u Moyera. Tom odmalowywał i tapetował poko­je w hotelu. Potrzebował pieniędzy i nosiłam się z myślą, żeby mu powiedzieć o ośmiuset dola­rach od ojca. Ale nie mogłam się zdecydować. Nie lubiłam go tak, jak potrzeba. W owym cza­sie ręce i twarz miał stale umazane farbą i pa­chniał nią cały. Usiłował odrestaurować starą ruderę, zrobić z niej nowy i elegancki hotel.

Podniecona niewiasta wyprostowała się w krześle i zrobiła ręką szybki, dziewczęcy gest, opowiadając o swojej samotnej przejażdżce w wiosenne popołudnie. — Było pochmurnie, .zanosiło się na burzę —- mówiła. —; Czarne nie­bo wydobyło na jaw zieleń drzew i trawy z taką mocą, aż oczy bolały. Wyjechałam za rogatkę, z jakąś milę czy dalej, a potem skręciłam w pol­ną drogę. Konik biegł szybko naprzód, pod górę i w dół. Niecierpliwiłam się. Dokuczały mi myśli i chciałam się ich pozbyć. Zaczęłam smagać ko­nia. Czarne chmury opadły i lunął deszcz. Chcia­łam puścić się straszliwym pędem, gnać i gnać, bez ustanku. Wyrwać się z miasta, z własnego ubrania, z własnego ciała, ze wszystkiego. Zmor­dowałam konia zmuszając go do galopu, a kie­dy już ledwo włóczył nogami, wyskoczyłam z powozu i biegłam przed siebie w mrok, aż upadłam i potłukłam się. Chciałam uciec od wszystkiego, ale chciałam też biec ku czemuś. Nie rozumiesz, kochany, jak to było?

Elżbieta zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić

po gabinecie. Takiego chodu doktor Reefy nigdy jeszcze nie widział. Była w nim gracja, był rytm, który go oszołamiał. Kiedy zbliżyła się i uklękła na podłodze obok jego krzesła, wziął ją w ramio­na i zaczął namiętnie całować. — Płakałam całą drogę do domu — powiedziała próbując ciągnąć dalej opowieść o szaleńczej eskapadzie, ale on nie słuchał. — Och, cudna! Och, cudna kochana! Och, ty cudna kochana! — mamrotał i myślał, że trzyma w ramionach śliczne niewinne dziew­czę, które jakimś cudem wykluło się z ciała ste­ranej życiem kobiety.

Doktor Reefy nie ujrzał więcej tej, którą trzy­mał w ramionach; zobaczył ją dopiero po jej śmierci. Owego letniego popołudnia w gabinecie, kiedy już miał zostać jej kochankiem, grotesko­wy na poły przypadek położył kres jego amo- rom. Kiedy trwali oboje w uścisku, na schodach do gabinetu zatupótały ciężkie kroki. Zerwali się na równe nogi i stali nasłuchując i drżąc. Te­go łomotu na schodach narobił ekspedient z pa­ryskiego magazynu mód. Z hukiem cisnął pustą skrzynkę na stos rupiecia w korytarzu, a potem ciężko zszedł po schodach. Elżbieta wyszła tuż za nim. To, co w niej ożyło, kiedy zwierzała się przed jedynym przyjacielem, zmarło niespodzie­wanie. Popadła w histerię, podobnie jak doktor Reefy, i nie chciała więcej rozmawiać. Szła uli­cą z niegasnącym ogniem w żyłach, ale kiedy skręciła z Main Street i ujrzała przed sobą światła hotelu Willarda, zaczęła dygotać i tak jej kolana drżały, aż myślała przez chwilę, że upadnie na bruk.

Ostatnie miesiące jej życia upłynęły w tęskno­cie za śmiercią. Szła jej tropem, poszukując, łaknąc. Przydała śmierci kształt człowieczy, ka­zała jej wcielać się to w postać silnego młodzień­ca o czarnej grzywie, co mknie ponad wzgórza­mi, to znowu w surowego, spokojnego mężczyz­nę, któremu życie poszczerbiło twarz. Wyrywa­jąc z pościeli rękę wyciągała ją w ciemnościach myśląc, że śmierć jak ktoś żywy poda jej swoją dłoń. Bądź cierpliwy, kochanku — szepta­ła. — Bądź cierpliwy, zachowaj piękno i mło­dość.

Tego wieczoru, kiedy choroba przygniotła ją ciężką łapą i pokrzyżowała jej plany, żeby po­wiadomić syna o ukrytych ośmiuset dolarach, zwlokła się z łóżka i przepełzła połowę pokoju błagając śmierć o jedną godzinę życia. — Zacze­kaj, cudny! Mój chłopiec! Chłopiec! Chłopiec!’-— prosiła, z całych sił starając się odepchnąć ra­miona kochanka, za którym tęskniła tak gorąco.

Elżbieta zmarła pewnego dnia w marcu tego roku, kiedy jej syn, Jerzy, ukończył lat osiem­naście; młody chłopiec nie bardzo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tej śmierci. Dopiero czas miał mu w tym dopomóc. Od miesiąca widział ją, jak leży w łóżku, blada, spokojna i niema, a potem jednego popołudnia doktor zatrzymał go na korytarzu i powiedział mu kilka słów.

Młody człowiek poszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Czuł jakąś dziwną pustkę w okolicy żołądka. Przez chwilę siedział gapiąc

się w podłogę, a potem zerwał się i wyszedł na spacer. Poszedł wzdłuż peronu, a potem dokoła przez dzielnice willowe, minął budynek szkolny, myśląc prawie bez przerwy o własnych spra­wach. Świadomość śmierci nie mogła mu się na­rzucić, w istocie był trochę podrażniony tym, że matka akurat tego dnia umarła. Otrzymał do­piero co karteczkę od Helenki White, córki ban­kiera, w odpowiedzi na swoją własną. „Wieczo­rem mógłbym się z nią spotkać, a teraz trzeba to będzie odłożyć” — myślał prawie z gniewem.

Elżbieta umarła w piątek o trzeciej^ po po­łudniu. Ranek tego dnia był zimny i deszczowy, ale potem wyjrzało słońce. Od tygodnia leżała sparaliżowana, nie mogła mówić ani się poru­szać, żył w niej tylko umysł i oczy. Przeż trzy dni okropnie się męczyła, pamiętając o chłopcu, usiłując powiedzieć choć kilka słów z myślą o je­go przyszłości; w jej oczach płonęło tak wzru­szające błaganie, że wszyscy, którzy to widzieli, zachowali na długo obraz umierającej w pamię­ci. Nawet Tom Willard, choć zawsze krzywo na nią patrzył, zapomniał o swoich urazach i łzy mu kapały z oczu i osiadały na wąsach. Tom je so­bie farbował, gdyż zaczynały mu siwieć. Poma­da, która mu do tego służyła, zawierała oliwę i łzy osiadłe na wąsach, które stale ocierał, wy­woływały delikatną lotną mgiełkę. W smutku twarz Toma Willarda przypominała mordkę psiaka, który wałęsał się długo w paskudną po­godę.

W dniu śmierci matki Jerzy wrócił do domu

o zmroku główną ulicą i zajrzawszy do siebie,

żeby się uczesać i oczyścić, poszedł korytarzem do pokoju, gdzie leżały zwłoki. Świeca stała na toalecie pod drzwiami, a w krześle przy łóżku siedział doktor Reefy. Wstał i ruszył do drzwi. Wyciągnął dłoń, jakby chciał pozdrowić chło­pca, i zaraz niezgrabnie ją cofnął. Atmosfera po­koju stała się ciężka i doktor szybko wyszedł.

Syn zmarłej usiadł na krześle i patrzył w po­dłogę. Znowu myślał o swoich własnych spra­wach i postanowił ostatecznie, że dokona zmia­ny w swoim życiu, opuści Winesburg. „Wyjadę gdzieś do miasta. Może uda mi się zaczepić w jakimś dzienniku” — myślał, a potem wspom­niał o dziewczynie, z którą miał spędzić ten wie­czór, i znów rozgniewał się, że bieg wypadków pokrzyżował mu plany.

W półmroku pokoju zmarłej młody człowiek zaczął marzyć. Marzył o życiu, podobnie jak matka marzyła niegdyś o śmierci. Zamknął oczy i śnił, że różowe świeże usta Helenki przylgnęły do jego warg. Dygotał na całym ciele i ręce mu drżały. A potem coś się stało. Chłopiec zerwał się na nogi i zdrętwiał. Patrzył na postać zmar­łej okrytą prześcieradłem i tak mu się wstyd zrobiło swoich myśli, że zaczął płakać. Coś mu przyszło do głowy, odwrócił się i rozejrzał nie­spokojnie dokoła, jakby się bał, aby go nie przy­łapano na gorącym uczynku.

Ogarnęło go jakieś szaleństwo, żeby uchylić rąbek prześcieradła i zobaczyć twarz matki. Ta myśl porwała go ze straszliwą mocą. Nabrał przekonania*, że to nie matka, ale ktoś inny leży przed nim na łóżku. Było to złudzenie tak rze-

czywiste, że prawie nie do zniesienia. Leżała pod prześcieradłem postać smukła, przez swą śmierć młoda i powabna. Chłopcu w tym jego oniemie­niu wydąwała się niebywale urocza. Wrażenie, że ta postać żyje, że za chwilę wyskoczy z łóżka cudna kobieta i stanie przed nim — narzucało mu się z taką siłą, że nie mógł znieść niepew­ności. Raz po raz wyciągał dłoń. Wreszcie dotknął i uniósł nieco rąbek prześcieradła, ale więcej odwagi mu nie starczyło i podobnie jak doktor Reefy odwrócił się i wyszedł z poko­ju. Na korytarzu za drzwiami przystanął i tak dygotał, że musiał wyciągnąć rękę i oprzeć się

0 ścianę. — To nie jest moja matka. To nie ona tam leży — szeptał i znów wstrząsnął nim dreszcz lęku i niepewności. Kiedy „ciotunia“ Swift, która chciała czuwać przy zwłokach, wyszła z sąsiedniego pokoju, chwycił ją za ręce

1 zaczął łkać, trzęsąc głową, oślepiony niemal z żalu. — Moja matka nie żyje ¡¡i- powiedział, a potem zapominając o „ciotuni” odwrócił się i wlepił spojrzenie w drzwi, z których przed chwilą wyszedł. — Cudna, cudna, och, cudna kochana — wymamrotał powodowany jakimś dziwnym impulsem.

A osiemset dolarów, które zmarła tak długo przechowywała i które miały ułatwić Jerzemu start w mieście, leżało sobie w blaszanym pu­dełku zamurowanym w ścianie u nogi matczy­nego łóżka. Elżbieta wynalazła tę kryjówkę w ty­dzień po ślubie odbijając patykiem tynk. Potem

wzięła jednego z robotników, których mąż za­trudniał wtedy przy remoncie hotelu, żeby za­lepił ścianę. — Wybiłam tę dziurę kantem łóż­ka wyjaśniła mężowi nie mogąc się wyrzec swoich marzeń o wyzwoleniu, a zaznała go ostatecznie tylko dwakroć w swoim życiu w owych chwilach, kiedy jej dwaj kochanko­wie — Śmierć i doktor Reefy — trzymali ją mocno w ramionach.

SMUTEK PRZEMIJANIA

Był wczesny wieczór późnej jesieni. Tego dnia doroczny jarmark w Wir nesburgu ściągnął do miasteczka tłumy ludzi.

Pogoda dopisywała i noc nadeszła ciepła i przyjem­na. Za rogatką, gdzie droga opuściwszy miasto wybiegała daleko wśród plantacji truskawek po­krytych teraz zeschłymi brunatnymi liśćmi, wzbi­jały się spod • ciągnących wozów kłęby kurzu. Dzie­ciaki, zwinięte w kłębek, spały w wozach na sło­mie. Miały pełno kurzu we włosach, palce zaś czarne i lepkie. Pył toczył się w kłębach nad polami, przesycony barwą odchodzącego słońca.

Na głównej ulicy Winesburga tłumy zalewały sklepy i chodniki. Nadciągała noc, rżały konie, ekspedienci w sklepach uwijali się jak w ukro- pie, dzieci się gubiły i płakały krzepko, amery-

t 265

kańskie miasteczko pracowało bez wytchnienia, żeby się zabawić.

Przepychając się przez ciżbę na Main Street, młody Jerzy Willard schronił się na klatkę scho­dową prowadzącą do gabinetu doktora Reefy i przyglądał się ludziom. Rozgorączkowanymi oczyma obserwował twarze płynące z prądem w świetle sklepów. Myśli pchały mu się do gło­wy, a on właśnie nie chciał myśleć. Tupał nie­cierpliwie w drewniane schody i rozglądał się bystro dokoła. — 1) licha, czy ona ma zamiar siedzieć z nim cały dzień? A ja czekam jak głu­pi na próżno? — mruknął.

Jerzy Willard, chłopiec z miasteczka w Ohio, osiągnął spiesznie wiek męski i nowe myśli za­czynały mu chodzić po głowie. Cały ten dzień w jarmarcznym ścisku wałęsał się z uczuciem osamotnienia. Niebawem miał wyjechać z Wi- nesburga do jakiegoś miasta, gdzie chciał zna­leźć pracę w dzienniku — i czuł się całkiem do­rosły. Nastrój, jaki go ogarnął, dobrze znają mężczyźni, a zupełnie nie znają chłopcy. Jerzy czuł się stary i trochę znużony. Budziły się w nim wspomnienia. W jego mniemaniu to świeże poczucie dojrzałości odcinało go od in­nych, zmieniało go w postać na poły tragiczną. Pragnął, aby ktoś zrozumiał to uczucie, jakie nim owładnęło po śmierci matki.

W życiu każdego chłopca przychodzi taki czas, kiedy sięga się spojrzeniem daieko wstecz. Być może w takiej właśnie chwili chłopiec wkracza w wiek męski.. Chodzi po ulicaćh swojego mia­steczka; myśli o przyszłości i o tym, czego w ży­

ciu dokona. Budzą się w nim ambicje i żale. Raptem coś się stało; przystaje pod drzewem i czeka, jakby go ktoś zawołał po imieniu. Zjawy przeszłości przypominają mu o sobie; dalekie głosy szepczą przesłanie, że życie ma swoje gra­nice. Przed chwilą taki pewny siebie i swojej przyszłości, teraz czuje się zagubiony. Jeśli ma wyobraźnię, rozwiera się przed nim zasłona i oto po raz pierwszy spogląda w szeroki świat i wi­dzi, jak ciągną przed nim pochodem niezliczo­ne postacie ludzi, którzy dawno już wyszli z ni­cości na świat, przeżyli swoje i dawno wrócili w nicość. Smutek przemijania nawiedza chło­pca. Z westchnieniem spostrzega, że sam znaczy tyle, co liść miotany wiatrem po ulicach mia­steczka. Wie, że wbrew wszystkim przechwał­kom kolegów musi żyć i umrzeć w niepewności, targany wichrem, przeznaczony jak zboże na uwiąd w słońcu. Drży i rozgląda się tęsknie do­koła. Osiemnaście lat, które przeżył, to niele- dwie chwilka, jeden oddech w długim pochodzie ludzkości. Słyszy już wołanie śmierci. Z całego serca pragnie zbliżyć się do kogoś, móc kogoś dotknąć, dać się komuś dotykać. Jeśli woli, żeby to nie był mężczyzna, to dlatego, że ufa, że ko­bieta będzie subtelna, że potrafi zrozumieć. A niczego nie pragnie tak bardzo, jak zrozu­mienia.

Kiedy spadł nań smutek przemijania, Jerzy Willard pomyślał o Helence, córce winesbur- skiego bankiera. Zdawał sobie sprawę z tego, że wyrastali równocześnie — on na mężczyznę, ona na kobietę. Pewnego razu w letnią noc, kiedy

miał lat osiemnaście, chodził z nią po polnych drogach i pozwolił sobie w jej towarzystwie na Lufonadę, byleby wywrzeć na niej jak najsil­niejsze wrażenie. Teraz pragnął się z nią zoba­czyć w innym celu. Chciał jej opowiedzieć o no­wych porywach, jakie nim owładnęły. Starał się niegdyś uchodzić w jej oczach za mężczyznę, kiedy nic jeszcze nie wiedział o męskości, teraz chciał się z nią spotkać, aby jej uświadomić tę zmianę, która — jak wierzył — w nim na­stąpiła.

Helenka również wchodziła w okres dojrze­wania. Na swój kobiecy sposób odczuwała to samo, co Jerzy. Nie była już dziewczynką; tęsk­niła mocno za wdziękiem i pięknem kobiecości. Przyjechała do domu z Cleveland, gdzie uczęsz­czała na studia, żeby się zabawić na dorocznym jarmarku. Ją też zaczęły nawiedzać wspomnie­nia. Za dnia oglądała festyn siedząc na trybunie z młodym wykładowcą ze swojego college’u, któ­ry przyjechał na zaproszenie jej matki. Młody człowiek miał pedantyczne usposobienie, więc od razu wyczuła, że nie będzie do niej pasował. Na jarmarku sprawiało jej to przyjemność, że mo­gła się z nim pokazać, bo był przyzwoicie ubra­ny, no i nietutejszy. Wiedziała, że zrobi wraże­nie. Cały dzień czuła się zadowolona, ale z na­dejściem wieczoru stawała się coraz bardziej nie­spokojna. Chciała go się pozbyć, uwolnić się od jego towarzystwa. Kiedy na oczach dawnych ko­leżanek siedzieli razem na trybunie, okazywała mu tyle uwagi, że się wyraźnie nią zaintereso­wał. „Naukowiec potrzebuje pieniędzy — dumał

sobie. — Powinienem ożenić się z zamożną dziewczyną”.

Helenka wciąż myślała o Jerzym, kiedy on błąkał się wśród ciżby myśląc o niej. Pamiętała ów letni wieczór, gdy razem spacerowali, i chcia­ła znów z nim porozmawiać. Uważała, że głębo­ko ją odmieniło życie w wielkim mieście: teatr, ogromne tłumy wędrujące po oświetlonych ar­teriach. Chciała, żeby odczuł i uświadomił sobie zmianę, jaka w niej zaszła.

Ów letni wieczór, który tak im pozostał w pa­mięci, spędzili oboje, jeśli spojrzeć nań całkiem rozsądnie, dosyć głupio. Wyszli za miasto polną drogą. Potem zatrzymali się u płotu nie opadał pola, na którym rosła młoda kukurydza; Jerzy zdjął marynarkę i przewiesił ją przez ramię. — No, siedziałem tu w Winesburgu... tak... nie ru­szyłem się jeszcze stąd, ale lat mi przybywa powiedział. — Czytałem sporo i myślałem sporo. Spróbuję więc czegoś w życiu dokonać.

Hm, nie w tym rzecz wyjaśnił. Lepiej przestanę gadać.

Zmieszał się i położył dziewczynie dłoń na ra­mieniu. Głos mu drżał. Poszli z powrotem polną drogą do miasta. W rozpaczy Jerzy zaczął się chełpić. — Zostanę • wielkim człowiekiem, naj­większym, jaki tylko żył w Winesburgu oświadczył^"— Chciałbym, żebyś i ty czegoś do­konała, tylko nie wiem co. Zapewne to nie mój interes. Żebyś ty zechciała być inna niż wszyst­kie. Wiesz, o co chodzi. Powtarzam, że to nie mój interes. Chciałbym, żeby z ciebie była piękna ko­bieta. Ot, czego chcę.

Zabrakło mu słów. W milczeniu wrócili oboje do miasteczka i doszli ulicą pod dom Helenki. U bramy chciał powiedzieć coś takiego, żeby jej zaimponować. Perory, które sobie przygotował, wydały mu się absolutnie beznadziejne. — Przy­puszczałem... to jest, myślałem.,, chodziło mi to po głowie, że ty wyjdziesz za mąż za Setha Richmonda. Ale teraz wiem, że nie — to wszyst­ko, co potrafił z siebie wydusić, kiedy ona minę­ła bramę i poszła do drzwi.

W ciepły jesienny wieczór, kiedy stał na klat­ce schodowej i patrzył na tłumy niesione prądem po Main Street, Jerzy wspominał tę rozmowę na polu, gdzie rosła młoda kukurydza, i wstydził się sam za siebie. Na ulicy ludziska napierali na siebie jak bydło stłoczone w zagrodzie. Bryczki i wozy zatykały wąski przejazd. Grała orkiestra, mali chłopcy przemykali chodnikiem nurkując między nogami przechodniów. Młodzieńcy

o błyszczących, poczerwieniałych obliczach spa­cerowali niezgrabnie z dziewczętami u boku. W sali nad jednym ze sklepów, gdzie miały od­bywać się tańce, grajkowie próbowali instru­mentów. Urywane dźwięki spływały otwartym oknem, poprzez gwar uliczny i grzmot trąb or­kiestry. Ta kakofonia podziałała młodemu Wil- lardowi na nerwy. Zewsząd, z ‘każdej strony, osaczało go rozbuchane życie. Chciał uciec gdzieś sam i myśleć. — Jak ma ochotę zostać z tym fa­cetem, niech sobie zostaje. Co mnie to obchodzi? Co mi za różnica? — burknął i poszedł przez Main Street, a potem za sklepem spożywczym Heama skręcił w boczną ulicę.

Jerzy czuł się tak okropnie samotny i opusz­czony, że chciało mu się płakać, tylko duma kazała mu iść szybko i machać rękami. Podszedł pod zajezdnię Westleya Moyera i zatrzymał się w cieniu, żeby posłuchać, co ludzie mówią o go­nitwie, którą tegoż popołudnia Tony Tip, ogier Westleya, wygrał na festynie. Tłum zebrał się pod stajnią, a Westley puszył się i chełpił wobec zgromadzonych. Trzymał bicz w dłoni i strzelał nim o ziemię. Małe obłoczki kurzu podnosiły się w świetle latarni. -— Cholera, przestańcie ga­dać! — zawołał. — Wcale nie miałem pietra, sze­dłem cały czas na pewniaka. Nic się nie bałem.

Normalnie Jerzy mocno by się zaciekawił chełpliwą gadaniną dżokeja. Teraz go tylko złoś­ciła. Odwrócił się i odszedł szybko ulicą. — Stary cymbał — parsknął. -llgPo licha się tak nadyma? Ozemu gęby nie zamknie?

"Wbiegł na pustą działkę i pędząc przed siebie, przewrócił się na kupie rupiecia. Gwóźdź ster­czący z pustej beczki rozdarł mu spodnie. Jerzy usiadł na ziemi i klął. Szpilką załatał jakoś dziu­rę, a potem wstał i ruszył dalej. — Pójdę do Helenki do domu, nic mnie nie powstrzyma. Wpakuję się prosto do środka. Powiem, że chcę z nią się zobaczyć. Wpakuję się do środka i usią­dę sobie, nic mnie nie powstrzyma — oświad­czył przełażąc przez płot i puszczając się pędem.

Na werandzie domu bankiera Helenka czuła się niespokojna i zrozpaczona. Młody belfer sie­dział między córką a matką. Dziewczynie

obrzydło już jego gadanie. Chociaż też pochodził z prowincji, przybierał wielkomiejskie maniery. Zgrywał się na kosmopolitę, Jestem wdzięcz­ny, że dała mi pani okazję poznać zaplecze śro­dowiskowe, z którego większość naszych dziew­cząt się wy wodzi S-?- oświadczył. — Bardzo to pięknie z pani strony, że chciała mnie pani tutaj na ten dzień zaprosić, pani bankierowo. —• Ob­rócił się do Helenki i zaśmiał. — Pani się czuje wciąż związana z życiem tego miasteczka? — zapytał. Czy są tu ludzie, którzy panią cie­kawią? — Helenka uważała, że jego głos brzmi ciężko i pompatycznie.

Wstała i weszła do domu. Przy drzwiach wio­dących do ogrodu przystanęła i nasłuchiwała. Właśnie matka zaczęła mówić, — Nie widzę tu nikogo, kto mógłby obcować z panienką o takim wychowaniu — powiedziała.

Helenka zbiegła po schodach do ogrodu. W ciemnościach zatrzymała się drżąc. Zdawało się jej, że cały świat roi się od gadatliwych nu­dziarzy. Ochoczo wybiegła przez furtkę z ogrodu, minęła bankierską stajnię i wpadła w boczną uliczkę. — Jerzy! Gdzie jesteś, Jerzy? — wołała niecierpliwie. Przestała biec i oparła się o drze­wo, żeby się zaśmiać histerycznie. Ciemną ulicz­ką nadchodził Jerzy Willard, ciągle mamrocząc pod nosem. — Wpakuję się prosto do środka. Wpakuję się i siądę sobie — oświadczył mijając ją. Zatrzymał się nagle i wybałuszył oczy. — No, chodźmy — powiedział i wziął ją za rękę. Zwie­siwszy głowy szli ulicą wśród drzew. Zwiędłe liście szeleściły pod nogami. Teraz, kiedy ją zna-

lazł, Jerzy zastanawiał się, co by tu dobrego zro­bić i powiedzieć.

Na górnym krańcu stadionu, gdzie w Wines- burgu odbywają się festyny, stoi stara, chyląca się do upadku trybuna. Nigdy jej nie pomalo­wano i deski powypaczały się kompletnie. Sta­dion leży na wzniesieniu nad doliną strumienia Wine i nocą z trybun widać nad łanem kukury­dzy światła miasteczka odbite na niebie.

Jerzy i Helenka wspięli się na wzgórze ścieżką obok Sztucznego Stawu. Uczucie osamotnienia, które nawiedziło chłopca w zatłoczonych uli­cach miasteczka, zostało przełamane i wzmoc­nione zarazem obecnością Helenki. To, co czuł, w niej znajdowało odbicie.

W młodości dwie siły ścierają się w człowie­ku. Ruchliwy bezmyślny zwierzaczek atakuje mądry zmysł refleksji i rozpamiętywania; Jerzy znajdował się w tym. dojrzalszym, poważniej­szym usposobieniu. Wyczuwając jego nastrój He­lenka szła przy nim pełna szacunku. Kiedy zna­leźli się na trybunach, wspięli się pod dach i usiedli na długiej ławce.

Jest coś godnego zapamiętania w przeżyciu, ja­kiego człowiek doświadcza, odwiedzając stadion na peryferiach miasteczka w noc po dorocznym jarmarku. Tego wrażenia nie da się nigdy za­pomnieć. Wszędzie włóczą się duchy, nie umar­łych, tylko żywych. Tu w ciągu dnia, który właśnie minął, napływały tłumy z miasta i z okolic. Farmerzy z żonami i z dziećmi, wszys-

cy ludzie z setek drewnianych domków zgroma­dzili się na tym placu. Śmiały się młode dziew­częta, brodaci mężczyźni gwarzyli o swoich sprawach. Cały ten stadion aż po brzegi kipiał życiem. Kotłował się, wił, a teraz — noc i z ży­cia nie zostało ni śladu. Cisza jest niemal prze­rażająca. Człowiek kryje się stojąc za pnieni drzewa i budzi się w nim cała zdolność do re­fleksji, jaką tylko posiada. Wzdryga się na myśl

o bezsensowności życia i w tejże chwili, jeśli lu­dzie z miasteczka są mu bliscy, kocha życie tak gorąco, że łzy mu napływają do oczu.

W ciemnościach pod dachem trybuny Jerzy Willard siedział przy Helence i odczuwał bardzo wyraźnie własną znikomość w wielkiej struktu­rze bytu. Teraz, kiedy się wyrwał z miasteczka, gdzie cała ta ciżba goniąca za swoimi sprawami wprawiała go w irytację, uspokoił się zupełnie. Obecność Helenki wpłynęła ożywczo, odświeżyła go. Zupełnie jakby jej kobieca ¡dłoń pomagała mu naprawić maleńki błąd w mechanizmie. Za­czął myśleć o ludziach z miasteczka, w którym żył tyle lat, niemal z szacunkiem. Czuł szacunek dla Helenki. Pragnął kochać się w niej z wza­jemnością, ale w tej chwili nie chciał, aby je$ kobiecość odebrała mu spokój. Po omacku wziął ją za rękę, a kiedy przytuliła się do niego, oto­czył ją ramieniem. Zerwał się wiatr i dreszcz wstrząsnął chłopcem, który ze wszystkich sił starał się zatrzymać i zrozumieć ów nastrój, ja­ki go opanował. Na tej wyżynie w ciemnościach dwie niezwykle wrażliwe ludzkie okruszyny tu­liły się mocno do siebie i oczekiwały. Łączyła je

jedna myśl. „Nie jestem sama na tym odlu­dziu” — oto treść tego odczucia.

W Wineśburgu ruchliwy dzień przeszedł w długi wieczór późnej jesieni. Farmerskie konie wlokły się po opuszczonych polnych drogach, wioząc zmordowanych ludzi. Ekspedienci zaczęli zabierać towary z chodników i zamykać sklepy. W operze zgromadził się tłum, żeby obejrzeć przedstawienie, w dole ulicy muzykanci pocili się i dobywali z siebie i z instrumentów wszyst­kich sił, aby młodym parom dobrze się hasało.

W ciemnościach na trybunie Helenka i Jerzy trwali w milczeniu. Raz po raz pryskał ów czar2 odwracali się wtedy i usiłowali w mroku zajrzeć sobie w oczy. Pocałowali się, ale bez namiętnoś­ci. Na drugim krańcu stadionu sześciu ludzi czyściło konie, które startowały w popołudnio­wej gonitwie. Rozłożyli ognisko i grzali wodę w kotłach. W kręgu światła widać było tylko ich nogi. Kiedy powiał wiatr, małe płomyki tań­czyły szaleńczo.

Jerzy i Helenka wstali i odeszli w ciemność. Szli ścieżką wśród kukurydzy, której jeszcze nie ścięto. Wiatr szemrał pośród zeschłych łodyg. Na moment, kiedy wracali do miasta, prysnął ów czar, który ich zamroczył. Zatrzymali się pod drzewem na szczycie wzgórza i Jerzy znów po­łożył dłonie na ramionach dziewczyny. Przytuli­ła się skwapliwie do niego, a potem znowu po­wstrzymali w sobie ów popęd. Przestali się ca­łować i odsunęli się od siebie. Rósł w nich wza­jemny szacunek. Oboje czuli się zakłopotani i że­by się z tego uczucia wyzwolić, wpadli w mło­

dzieńczy animalizm. Roześmieli się i nawzajem zaczęli się tarmosić. Jakoś oczyszczeni i uszla­chetnieni przez nastrój tego wieczoru, stali się nagle nie mężczyzną i kobietą, nie dziewczyną i chłopcem, tylko parą rozbrykanych zwierzątek.

Tak też ¿biegali z pagórka. Igrali w mroku jak dwie wspaniałe młode istoty w jakimś młodym świecie. Raz, biegnąc szybko, Helenka podsta­wiła mu nogę i Jerzy fiknął kozła. Tarzał się i pokrzykiwał. Trzęsąc się ze śmiechu katulał się w dół pagórka. Helenka biegła za nim. Jedną chwilkę zatrzymała się w ciemnościach. Nie wia­domo, jakie to kobiece myśli przyszły jej do gło­wy, ale kiedy podeszła do chłopca na dole pa­górka, wzięła go pod rękę i szła obok w dostoj­nym milczeniu. Dla jakichś powodów, których nie potrafiliby wytłumaczyć, ten cichy wieczór sam na sam dał im to, czego potrzebowali. Chło­piec czy mężczyzna, kobieta czy dziewczyna — obydwoje pochwycili na chwilę coś, co nadaje sens dojrzałemu życiu mężczyzn i kobiet na na­szym świecie.

Młody Jerzy Willard wstał z łóżka o czwar­tej rano. Był kwiecień; świeże listeczki ledwo wykluwały się z pąków. W willowych dzielni­cach Winesburga rosną klony, które mają nasie­nie skrzydlate. Kiedy powieje wiatr, nasiona wi­rują w powietrzu i ścielą się jak dywan pod stopy.

Jerzy zeszedł po schodach do biura hotelowe­go niosąc brązową skórzaną teczkę. Kufer miał spakowany do odjazdu. Nie spał od drugiej w nocy myśląc o swoim bliskim wyjeździe, du­mając, co też zastanie na końcu swojej podróży. Chłopiec, który czuwał w biurze, spał na wyrku pod drzwiami. Usta miał* otwarte i chrapał sobie smacznie. Jerzy wyminął go na palcach i wy­szedł na główną ulicę, cichą i bezludną. Wschód zaróżowił się świtem i długie smugi brzasku pię­ły się w^niebo ku kilku świecącym jeszcze gwiazdom.

Za ostatnim domem na rogatce otwiera się wielka połać szczerych pól. Ziemia tu należy do farmerów, którzy mieszkają na stałe w mia­steczku i wieczorem wracają do domu w lekkich, skrzypiących wozach. Na polach sadzi się trus-

kawki i drobne owoce. Późnym popołudniem w upalne lato, kiedy kurz pokrywa gościniec i pola, dymny opar unosi się nad wielką, płaską przestrzenią. Patrząc na nią patrzy się zupełnie jak na morze. Wiosną, gdy pola się zazielenią, wrażenie jest nieco inne. Ziemia zamienia się w szeroki zielony bilardowy stół, na którym ma­leńkie stworzonka podobne do ludzi mozolą się nieustannie.

Przez całe chłopięctwo i młodość Jerzy Willard" lubił wałęsać się w tych stronach. Zaszywał się w tej wielkiej przestrzeni w zimowe noce, kiedy wszystko tonęło w śniegu i tylko księżyc mu się przyglądał; wędrował tamtędy jesienią, gdy hu­lały zimne wiatry, i latem w wieczory, kiedy po­wietrze drżało śpiewem owadów. W kwietniowy ranek zapragnął pójść tam znowu, raz jeszcze przejść się w ciszy. Zawędrował aż tam, gdzie droga zbiegała nad maleńki strumień, dwie mile za miastem, zawrócił później i szedł milcząco z powrotem. Kiedy dostał się na Main Street, ekspedienci zamiatali chodniki przed sklepa­mi. -— Hej, bratku. Jak się człowiek czuje, kiedy wyjeżdża? — pytali.

Pociąg na Zachód wyrusza z Winesburga

0 siódmej czterdzieści pięć rano. Jeździ nim kon­duktor Tom Little. Jego pociąg dochodzi z Cle­veland do wielkiej kolejowej magistrali, która biegnie do Chicago i do Nowego Jorku. Tom ma — mówiąc kolejarską gwarą — „szczęśliwy kurs”. Co wieczór wraca do rodziny. Jesienią

1 na wiosnę wybiera się w każdą niedzielę na ryby nad jezioro Erie. Ma Ókrągłą rumianą

twarz i małe niebieskie oczy. Zna wszyst­kich ludzi z miasteczek na swojej trasie, le­piej niż mieszczuch własnych sąsiadów w ka­mienicy.

O siódmej Jerzy zeszedł po małej skarpie z hotelu Willarda. Tom Willard niósł mu teczką. Syn wyrósł wyższy od ojca.

Na peronie wszyscy ściskali mu dłoń. Czekało na niego ponad tuzin ludzi. Potem rozmawiali

o swoich własnych sprawach. Nawet 'Will Hen­derson, paskudny leniuch, który zwykle spał do dziesiątej, zwlókł się z łóżka. Jerzy czuł się za­kłopotany.'Nadeszła peronem Gertruda Wilmot, wysoka, chuda niewiasta, po pięćdziesiątce, któ­ra pracowała na poczcie w Winesburgu. Nigdy przedtem nie zwracała na Jerzego najmniejszej uwagi. Teraz zatrzymała się i wyciągnęła rękę. Jednym słowem wyraziła to, co wszyscy czuli. — Powodzenia — powiedziała ostro, a potem od­wróciwszy się poszła swoją drogą.

Kiedy pociąg wjechał na stację, Jerzy ode­tchnął. Czmychnął czym prędzej do wagonu. Helenka nadbiegała główną ulicą, żeby zamienić z nim słowa pożegnania, ale on znalazł sobie miejsce w przedziale i zupełnie jej nie zauważył. Gdy pociąg ruszył, Tom Little przeciął mu bilet, wyszczerzył zęby i choć znał go dobrze i wie­dział, na jaką to przygodę Jerzy się wypuszcza, nie skwitował tego ani słowem. Widział tysiące takich Willardów, którzy z prowincji wędrowa­li w świat. Ot, oklepana historia. W wagonie dla palących jakiś gość zaprosił go właśnie na

połów w zatoce Sandusky. Chciał przyjąć zapro­szenie i omówić z nim szczegóły wyprawy.

Jerzy rozejrzał się po całym wagonie, żeby się upewnić, czy nikt go nie podgląda, potem wyjął portfel i przeliczył pieniądze. Okropnie zależało mu na tym, żeby nikt go nie wziął za nowicjusza. Prawie ostatnie słowa, jakie usły­szał od ojca, dotyczyły tego, jak ma się zacho­wywać w wielkim mieście. — Bądź cwany — powiedział mu Tom Willard. — Dbaj o pie­niądze. Nie śpij. Oto bilet. Nie daj się nikomu wziąć za frajera.

Kiedy Jerzy przeliczył pieniądze, wyjrzał przez okno i zdziwił się, że pociąg jeszcze nie minął Winesburga.

Młody człowiek, który z rodzinnego miastecz­ka wyruszał na życiową przygodę, nie myślał

o niczym wielkim ani dramatycznym. Takie rze­czy, jak śmierć matki, rozstanie z Winesburgiem, niepewność własnego jutra, poważniejsze i więk­sze sprawy jego żywota nie przychodziły mu do głowy.

Myślał o sprawach maleńkich — Turk Smallet balansuje deskami pędząc rankiem taczką przez Main Street; przyjechała na noc do hotelu wy­soka pani, cudnie ubrana; Butch Wheeler, ten, co zapala w Winesburgu latarnie, spiesząc uli­cami w letni wieczór niesie w ręce pochodnię; Helenka stoi przy okienku na poczcie i przykleja znaczek do koperty.

Odpłynął myślami daleko, niesiony rosnącą namiętnością do marzeń. Patrząc nań nikt by go nie wziął za cwaniaka. Zajęty wspomnieniami

o sprawach maleńkich, zamknął oczy i oparł się

o ławkę. Siedział tak długi czas, a kiedy się zbudził i znowu wyjrzał przez okno wagonu, miasteczko Winesburg dawno już znikło i tam­to życie minione stało się tylko tłem, na którym zacznie malować swoje marzenia wiek męski.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janota E OBRAZKI Z ŻYCIA ZWIERZĄT
Janota E Obrazki z życia zwierząt
Obrazki z życia kobiecego Antoni Pilecki ebook
Objawy kliniczne i postępowanie w stanie padaczkowym(2), stany zagrożenia życia
2 Rozpoznawanie pacjentów w stanie zagrożenia życia
PRZEŁOM MIASTENICZNY, V rok, Neurologia, Sem. V rok, Stany zagrożenia życia w neurologii
09 PRZEŁOM MIASTENICZNY, V rok, Neurologia, Sem. V rok, Stany zagrożenia życia w neurologii
Właściwości i dawkowanie wybranych leków stosowanych u dzieci w stanie zagrożenia życia, Medycyna ra
Dziecko w Stanie Zagrożenia Życia, Zabiegi Zaawansowane [apls ratow mp2]
BADANIE PACJENTA W STANIE ZAGROŻENIA ŻYCIA
Dziecko w stanie zagrożenia życia
Dziecko w Stanie Zagrożenia Życia Zabiegi Podstawowe [bpls ratow mp2]
Anderson Poul Stanie sie czas
POSTĘPOWANIE Z DZIECKIEM W STANIE ZAGROŻENIA ŻYCIA
STRAŻNICY ŻYCIA I SPRAWIEDLIWOŚCI ks Edward Staniek
Anderson Caroline Smak życia
Sherwood Anderson The Book of the Grotesque
Anderson Poul Stanie się czas

więcej podobnych podstron