STANISŁAW CZERNIK
Łukawa. Antoni Gorycz nie mógł w starożytnej, niemal zapomnianej nazwie poznać istotnych właściwości tej rzeki. Łukawa — znaczy chytrość i zaczajenie się, ukryte przygotowanie się do nagłego skoku, jakieś cechy zwierzęce i niedobre, straszące.
Stary Gorycz nie wiedział o złowróżbności nazwy, i myślał o swej rzece dobrymi obrazami. Były to dla niego łagodne ramiona, miłe, chłodnawe ręce, przyjemne palce, dotykając to spękanego czoła, to obwisłych warg.
Rzeczka płynęła jak czas. Ciągle, bez ustanku, nieuchwytnie. Była to woda jego — Antoniego Goryczą — dzieciństwa i młodzieńczych lat. Jego późna pora dojrzała i wczesna starość zatrzymały się także nad jej wąskim korytem. Ale to był tylko wyraz symbolicznej konieczności, wyznaczonej przez kierunek pierwszych przeżyć. Był rodzaj splotu: kłębek wspólnej niejako genezy, podobieństwa początkowych poruszeń, później szycn spływów, rozrostów, rozszerzeń, zdobyczy, — wreszcie instynktowny, przyśpieszony bieg do ostatecznego ujścia. Niemal na oślep. Tak było. Prosty umysł Antonie
go Goryczą nie szukał różnic. Wystarczało mu przyjemne podobieństwo, uspokajające utożsamianie swego życia z biegiem rzeki Łukawy.
Najpierw był zbieg początków, tożsamość miejsca: las bukowy na pochyłościach góry. Las wyglądał jak rozłożony wachlarz: jedno skrzydło dotykało rodzinnej chałupy Goryczą, drugie zatrzymywało się nad otoczonym płaskimi kamieniami źródełkiem, które było początkiem rzeczki. Z tych dwóch punktów potoczyły się ich losy — Antoniego Goryczą i rzeczki — to w pewnej równoległości, to jakby w splocie. Z początku — cieniuteńkie niteczki — strumyczki. Sączyły się, wydobywały, jakby z podziemia, z mroku, z zaskórnych zbiorników wody i rasy. Ich pierwsze niedołężne, lecz długie sekund}'. Z tych sączeń, zaledwie poznawalnych, w których nie wiadomo dokładnie, co jest ziemią a co wodą, człowiekiem a naturą, splatały się, jakby pod działaniem prawiecznych, niezmiennych norm, połączenia zbiegających się kropelek — przeżyć. Małe strugi — minuty. A struga późniejszej rzeczki nie wiadomo, czy była odcinkiem przestrzeni, czy miarą minut Goryczą, czy samym może jego czasem.
Życie Antoniego Goryczą przesuwało się z biegiem lat — geograficznie rzecz biorąc — w dół rzeczki. Pierwszym i najbardziej pamiętnym wyrazem tego przesunięcia-§ię był folwark „Kwadrans”. W tym miejscu rzeczka wpadała do małego stawu przy dworskim młynie i wypływała z niego znacz
nie zmieniona: szersza i większa. Tu nastąpiło nowe wzajemne przecięcie się ich losów, lecz z zachowaniem równoległości, wbrew założeniom zwyczajnej geometrii.
Pobyt w Kwadransie przypadł na okres chmur, nawet burz, nawet pożarów. Były to czasy prosta- czego mistycyzmu, ekstaz geograficzno - odpustowych, kultu aniołów i zwierząt, — lepka, gorąca miazga niepospolitości i naiwności w umyśle tego młodego, wspaniałego w swej odrębności, barbarzyńcy. A maleńki staw przy folwarcznym młynie był streszczeniem przewidywanych możliwości, potęg, burz, nadzwyczajności i oceanów.
Potem przyszły godziny. Gwałtownie rozeszły się drogi Antoniego Goryczą i rzeczki Łukawy. Aż któraś z licznych godzin, lat, dziesięcioleci, doznała jakby silnego złamania, nagłego odwrócenia kierunku w stronę powrotną. W pewnym miejscu rzeczka zginała się, skręcała dziwacznymi meandrami, rzucając się ku swej pierwotnej Bukowej Górze, ku źródełkom swego początku, bez możliwości powrotu. W tym też miejscu, przy poszarpanych zawiłościami brzegach Łukawy, zbudował Antoni Gorycz dom i osiadł w nim po długim okresie emigran- ctwa. Tak złączył swe losy końcowe z ujściem rzeczki, która przebijała się tutaj przez lessowe jary i oddawała swe wody wielkiej rzece. Wiedział, że kończy się w tym miejscu wraz z rzeczką. O wielkiej wodzie i właściwościach dopływu myślał niechęt-
nie, jako o niezbadanej, nieodzownie czekającej na jego czas ostateczności.
Może świąteczny nastrój niedzielny, szczególnie działający w lipcowe południe, przyczynił się do tego, że stary Gorycz w tym dniu bardziej niż zwykle odczuwał swój, połączeniem początku i końca usprawiedliwiony, związek z Łukawą. Zdawało mu się nawet, że dokładnie widzi coraz bardziej zbliżający się kres. Ale o tym nie chciał myśleć i mówić.
Siedzieli we dwóch przy płocie śliwnego sadu za domem, tuż obok drogi, biegnącej poniżej przez łąki. Ojciec i syn. Ale mimo wszystkich, na pierwszy rzut oka widocznych podobieństw, dzieliły ich ogromne różnice.
Stary Antoni Gorycz sprawiał wrażenie brązu. Wysoki, ogorzały starzec w przyciągający sposób łączył odwieczną chyba opaleniznę z czyściutkim tonem gęstych, całkowicie siwych włosów. Zdawało się, że wystarczy dotknąć palcem jego czoła, by otrzymać dźwięk. W rękach nieruchomo trzymał stary, wiśniowy, również do brązu podobny różaniec. Nie można było poznać, czy starzec modli się. Może z przyzwyczajenia przyniósł do ogródka różaniec. Lecz nastrój był modlitewny; południe niedzielne, słońce, dojrzewające zboże, cisza na polu i w domu; w niedalekim kościele odprawiała się suma; od czasu do czasu zaleciał nawet dźwięk organów, — zresztą może to był przelatujący bąk.
Michał Gorycz, siedząc na murawie, oparty o pień
karłowatej śliwy, przeglądał gazetę. Raz po raz ciekawie rzucał okiem na brąz ojca i nieruchomość jego różańca. Kilka razy obydwaj na krótko zetknęli się oczami. Nie były to jednak zetknięcia niespodziewane. Zawierały raczej w sobie pełnię naturalności. Potem obydwaj wracali „do siebie” spokojnie, ze świadomością, że nie mogło nastąpić nieoczekiwane zresztą odkrycie, lecz potwierdzenie istniejącego i od dawna dobrze znanego stanu rzeczy. Było całkowite zestrojenie się w grze ich twarzy, chociaż na zewnątrz dzieliła ich różnica, leżąca na rozciągłości między krainą różańca a światem pospolitej gazety. Michałowi przez chwilę zdawało się nawet, że popełnia jakąś niewłaściwość czytając gazetę w chwili modlitwy ojca. Lecz uspokoiła go myśl o zupełnej przypadkowości tego obrazka, że zewnętrznie widoczna treść nie odpowiada istocie rzeczy. Zresztą stary ojciec pewnie się nie modlił.
Przed nimi wśród szerokich łąk płynęła, ograniczona zaroślami wiklin, ojcowska rzeczka Łuka- wa. Stary, wpatrzony w zawiłości kręcącej się linii wiklin, nie patrząc na syna, rzekł jakby półpyta- niem:
— Podobno będzie wojna.
Pytanie to tkwiło nie tylko w mózgach obydwóch Goryczów, obiegało wówczas cały świat. I odpowiedzi półpotwierdzające: może, zapewne, według wszelkiego prawdopodobieństwa. Michał odczuwał powszechne, w podświadomości wszystkich ukryte
pragnienie wojny, jako barwnego widowiska, poniekąd zabawy. Z myślą o tej dziwnej, chociaż wstydliwie ukrywanej psychozie, rzekł, jakby wojna już była faktem niezaprzeczonym:
— Tak.
Nastąpiła znów podobna do poprzedniej chwila znieruchomienia. Stary Antoni Gorycz przyćmionym wzrokiem badał myśli syna. Były one wyczuwalne dla niego w rysach twarzy, w drgnieniach i cieniach oczu. Wzrok staruszka, jak dłoń o niezmiernie delikatnym naskórku, wyczuwał w tej twarzy jakby uwypuklenia myśli. Toteż dalsze słowa miały znaczenie prawie tylko formalne:
— Dobrze to? — źle?
Michał odpowiedział gestem twarzy i rąk, który miał zapewne oznaczać podwójność myśli:
— I tak, i nie.
Stary wpatrzył się gdzieś w siebie, jakby szukał we wspomnieniach odpowiednika do bieżących zagadnień. Widocznie znalazł, bo tak powiedział:
—- Oni pewnie znowu coś urządzą.
To „oni” dla innego słuchacza brzmiałoby bardzo niezrozumiale. Dla Michała jednak nie było w tym tajemnicy. Wiedział, co to za „oni”. Uważał smętnie z wyraziście uwydatnionym zniechęceniem i niezdecydowaniem w twarzy.
—■ Widziałem to — mówił stary — nie tylko widziałem, ale czułem.
Przy tych słowach miał uśmiech gorzkawy. Michał znał częściowo te sprawy z historii rodzinnej,
z bardzo rzadkich przypomnień ojca. Wyjątkowo zdarzały się chwile podobnego liryzmu u starego Goryczą.
—Pamiętam dobrze te czasy. Później niejedną rzecz, może straszniejszą, przeżyłem, ale tamtych chwil nie zapomnę. Młody byłem. Służyłem jako parobek w Kwadransie. Woła mnie pan mój i mó- i wi: „Chociaż dostawałeś ode mnie po pysku, pójdziesz teraz ze mną do powstania, bić się o wolność. Bo teraz za was chamów będziemy walczyć, żebyście mieli wolną Polskę, i więcej po pyskach nie brali”. I zaraz potem dodał: „Ale żebyś nie zapomniał, za co będziesz się bił, to ci teraz, w przeddzień wyruszenia, jeszcze raz przypomnę”. Wtedy uderzył mnie w twarz. Nazajutrz poszliśmy do powstania. Pułkownik nasz był stary, zajadły, nieubłagany. Nazywaliśmy go ojcem, niektórzy nawet królem. Aleśmy go nie kochali. Bo to był straszny ojciec — szatan, czart, choć dobry wódz. A źle bywa, gdy ojciec jest szatanem.
' Michał znał dobrze tę postać „króla-ducha” pow
stania, jak po swojemu nazywał pułkownika. Nieraz zastanawiał się, czy potrzebni byli tacy wodzowie, jakby wywołani przez poetyckie sny fan- tastów, by okazało się w ostateczności, że byli zbyteczni.
A stary ojciec w dalszym ciągu ilustrował smętną tezę syna takim opowiadaniem:
— Biliśmy się w lesie obok drogi, prowadzącej i do jakiejś osady fabrycznej. Moskale chcieli nas
ubiec i wyrżnąć w gąszczach. Ale stało się inaczej. To myśmy im niespodziewanie wpadli na tyły. Rozbiliśmy ich mocno. Potem nastąpił pościg przez drogę i okoliczne pola. Goniliśmy ich ku mostowi. Za mostem był las; stary, drewniany mostek można było łatwo rozwalić. Istotnie, oni pierwsi dobiegli do mostu, który szybko rozbity popłynął po rzece. Nie wszyscy jednak zdołali zbiec. Ujrzeliśmy, jak pewien oficer wpadł do domu młynarza. Znaleźliśmy go tam, ukrytego pod pierzyną. Właśnie pułkownik nasz nadjeżdżał, gdy wyprowadziliśmy jeńca. „A kogo wy tam macie?” —krzyknął. „Jeniec, kapitan”. Pułkownik spojrzał na chwiejącego się i bladego jeńca. Zapytał go, czy ranny. „Tak”
— odpowiedział strwożony oficer. Nagle pułkownik wrzasnął: „Mało” — i batem uderzył z całej siły w odkrytą, wygoloną, trochę siwawą głowę kapitana. „Jestem oficerem!” — Lecz pułkownik, jakby w odpowiedzi, zdzielił go jeszcze raz po białej głowie. Ranny oficer zachwiał się i osłabiony padł na kolana. „Ej tam, kosynier, — zawołał na mnie pułkownik — zabierać tego psubrata, ściągnąć mu mundur i buty, niech boso i w koszuli idzie pod stryczek”. Powiesiliśmy go potem.
Po tym opowiadaniu rozmowa znowu na jakiś czas przycichła. Zdawało się, że myśli i zainteresowania obydwu wróciły do poprzedniego położenia. Znieruchomienie brązowej twarzy Antoniego Goryczą przybrało postać niemal płaskorzeźby. Wiśniowy różaniec wrócił do początkowej roli nie
ruchomego budziciela milczących zapatrzeń, przyciszonych ekstaz, może jasnowidzeń.
Michał, wpatrzony pozornie w czarne linijki dziennika, daleki był również od wnikania w gąszcz potocznych wiadomości prasowych. Może myśli obydwu skupiały się przy jakim wspólnym pagórku. Na razie zasłuchali się w odgłosy kończącej się sumy. Świąteczne południa na wsi odznaczają się charakterystyczną ciszą. Wygląda tak, jakby cała przyroda brała udział w uroczystym nabożeństwie. Ważną rolę odgrywają wtedy brzęczące owady, przyczyniając się do pogłębiania nastroju. Ich głosy przypominają niekiedy dźwięki organów. I teraz lekki wietrzyk przynosił odgłosy śpiewów i dzwonienia z niedalekiego kościoła.
Po tej przerwie zwrócił się znowu stary Antoni Gorycz w stronę syna:
— Teraz to wy powinniście się ruszyć.
— My? — w tym odwróconym pytaniu tkwiło zaskoczenie, coś było w zdaniu starego jakby rodzajem niespodzianki dla Michała.
— Tak — mówił ojciec — tacy, jak ty powinni teraz zaczynać.
Znów się milcząco zastanawiali.
— Tak — z silnym akcentem, w podniecającym postanowieniu potwierdził zdanie ojca.
Rozumieli się obydwaj doskonale.
Tymczasem w_^l I1'II1111 ll 11 j I i się suma. Ludzie z domów. Za
roiło się n^ejflŁkfigjfr wśród łąk. Uczyła się nie-
rltsi.
to .
dawna cisza. Od ścieżek słychać było gwar rozmów i śmiechy młodzieży. Obydwaj Gorycze z zainteresowaniem śledzili ten powrotny pochód. Tylko co prowadzona rozmowa jakby już przeszła do niepamięci, tak żywo zwrócili się w stronę łąk, dzieląc się spostrzeżeniami.
Wkrótce uwagę ich zwróciło nowe, niespotykane zazwyczaj w tych stronach zjawisko.
— Amazonka.
Istotnie, po przeciwnej stronie rzeczki ukazała się na koniu młodziutka panienka, próbując przeskoczyć nieszeroką zresztą w tym miejscu Łukawę. Rzeczka okazała się godną łagodnych wspomnień Goryczą. Amazonka bez wypadku dostała się na drugą stronę i szybko pomknęła w kierunku miasteczka.
— Któż to? — zainteresował się Michał.
Antoni Gorycz przez chwilę nie odpowiadał, jakby starał się w czymś upewnić.
— Wiem, kto to jest. To panna Karska.
— Z Kwadransa?
— Tak.
Myśleli widocznie nad tym poważnie, bo już uwaga ich nie biegła szlakiem ludzi wracających z kościoła.
Widocznie jednakowa sprawa zastanawiała obydwóch, i spoglądając na siebie bezwzględnie się rozumieli. Wreszcie stary Gorycz tak ujął zagadnienie, zwracając się do Michała:
— Możesz jej śmiało patrzeć w oczy.
Michał nie uchwycił odrazu właściwego sensu ojcowskiego zdania, albo mógł je sobie tłumaczyć odmiennie. Toteż stary Gorycz zaraz mu je właściwie wyłożył:
■— Nie mówiłem ci jeszcze o tym. A było tak. Rozeszliśmy się wkrótce z mym panem w powstaniu. Ja zostałem w kosynierach, 011 został dowódcą małego oddziału kawalerii. Niedługo służył pod pułkownikiem. Gdzieś się odłączył, znikł pewnej nocy, a potem od czasu do czasu tylko słychać było o nim. Zresztą bardzo dziwne dochodziły wiadomości. Podobno oddział jego zajmował się rabunkiem dworów i plebanij. Aż dnia pewnego, gdyśmy cicho leżeli w przydrożnym lesie, niespodziewanie nadjechał mój pan, okazale i strojnie, na wspaniałym koniu. Opasany był barwną szarfą pułkownika, chociaż nieprawnie nosił ten tytuł. O, bardzo dla niego okazało się niemiłe to spotkanie z naszym pułkownikiem.
Stary chwilę zatrzymał się, jakby przed oznajmieniem czegoś bardzo ważnego. Mówił dalej:
— Nie wiem, o czym rozmawiali ze sobą. Ale była to rozprawa gwałtowna i ostra. Pan mój został aresztowany. Wkrótce pułkownik wezwał kilku kosynierów. Byłem wśród nich. Na rozkaz rozebraliśmy mego pana do naga. Dostał wtedy dwadzieścia pięć batogów. Tą moją właśnie, pańszczyźnianą jeszcze ręką.
Skończył.
Michał oczami jeszcze o coś zapytał. Antoni Gorycz zrozumiał:
— To był dziadek tej panny.
Po południu tej niedzieli Michał Gorycz wyszedł w kierunku gór. Były to stare góry, dobrze już zniszczone przez czas, więc raczej wzgórza, wzniesienia. Z oddali majaczyły ich łagodne kopuły, lekko nawiane błękitem. Najbliżej widniała Bukowa Góra. Nie miała, jak inne, dalsze, błękitnej osłonki, natomiast wyróżniała się bardziej miękką łagodnością stoku. Z tej góry spływała Łukawa. Nieco z boku, otoczony iglicami topoli, leżał folwark Kwadrans. Zatrzymywał się nad nim szczególnie często wzrok Michała, w jakimś wnikliwym, czy drapieżnym zapatrzeniu.
Z małego pagórka nad brzegiem Łukawy, zarosłym w tym miejscu dziką różą i jarzębiną, Michał patrzył w odległy folwark, wzruszający go dramatyczną historią ojca.
Młody Gorycz odczuwał dziś szczególnie silnie swą arytmiczność społeczną. Nie był tym zaskoczony, ani wytrącony z równowagi. Stan taki nawiedzał go często. Dawniej takie momenty mocno go przygnębiały. Później coraz bardziej poznawał ich mechanizm, dzięki darowi systematycznej in-
trospekcji. Rekonstrukcja poszczególnych procesów, ułożenie zjawisk w pewien porządek czasowy, ustalenie kolejności faz, zastanawianie się nad przyczynami zjawiska, wszystko to sprawiło, że w życiu Goryczą nastał okres praworządności. Dotychczas było to raczej działanie w chaosie, od wypadku do wypadku. Lecz i poprzednio w bezprogramowości Goryczą tkwiło podświadome odczucie kierunku narzuconego z góry, jakby przez logikę własnej genezy.
Potem na trapiące go poczucie arytmiczności społecznej patrzył bez lęku, zaczynał nawet cenić tę właściwość, sumować momenty dodatnie, lekceważyć strony ujemne. Przede wszystkim ustalał granice swego barbarzyństwa. Michał nie bał się tego określenia. W umyśle jego ustaliła się teza, że każdy człowiek jest barbarzyńcą. Chodzi tylko o to, by dokładnie poznać ilość i jakość swego barbarzyństwa. Wiedza o tym stanowi o kulturze jednostek i społeczeństw. Odmierzał więc obszary swej dzikości, zastanawiał się nad rozciągłością tej przestrzeni pierwotnej, zestawiał ją z obszarami zdobyczy. Stwierdził, że najważniejszą wadą jego barbarzyństwa jest rozległość dokonanych zdobyczy. To była ujemna strona jego kultury. Nie było sposobu, by zdobytą przestrzeń skrócić i w tym okrojonym obszarze zamknąć swą pierwotność. W rzeczywistości odbywał się proces odwrotny. Przestrzeń zdobywana rozrastała się prawie bez jego udziału z dnia na dzień, ogarniała coraz to nowe,
nieznane dotychczas ziemie, raczej silnym instynktem zdobywcy usidlone niż istotnie zajęte i prawidłowo poznane. Na tych zajętych obszarach nie czuł się ani autochtonem ani zdobywcę. Stwarzał sobie nowe, własne normy bytowania. Instynkt, wprawiony od dziecka do orientowania się w nowych światach, podsuwał mu rozstrzygnięcia doskonałe, nieraz jedyne, nieprawdopodobnie jasne; przejmująco ścisłe i proste. Były to jednak normy idealne dla przybysza, lecz niezrozumiałe dla tubylcy, który przestał już dawno na swym terytorium kierować się instynktem. Stąd wypływała rozbieżność Michała z nastawieniami grupowymi, do których przyzwyczaić się nie umiał i nie chciał. Pier- wotność jego mijała się stanowczo na każdym zro- bytym obszarze z rytmem życia odwiecznie osiadłych autochtonów.
Przyczyną częstych rozterek wewnętrznych Goryczą była świadomość szorstkiej słodyczy „barbarzyństwa”. Umiarkowana ckliwość, i chropowatość w miarę, i niezłomność do pewnego stopnia, łatwowierność i spokój. Ale wszystko w miarę. Próbował się zmienić, zmusić do naśladownictwa, ale nie inógł być innym. Musiał pozostać takim, jakim był poprzednio. Te właściwości, które często przekreślały się wzajemnie, nieraz nadawały jego ruchom postać obrotu dokoła kapryśnej osi. Oto dlaczego nie umiał narzucić swego rytmu autochtonom na zajętych obszarach.
I jeszcze jedno: niewykończona genialność jego barbarzyństwa. Inaczej tego nazwać nie chciał. Czy to był wyskok, czy błąd natury? ów miksantropizm. Wspaniała głowa i brak rąk. Tak to sobie uplastycznił. I o te ręce miał najwięcej pretensyj.
Wszystkie wady tej swojej arytmiczności wyobrażał sobie Gorycz w postaci równobocznego trójkąta i bawił się tym zestawieniem jak zagadką lub rebusem. Myślał o tym od niechcenia, przeczuwając, że czas niezadługo ten symbol przekreśli. Po wielu dotychczasowych przemianach czekają go może najważniejsze — przemiany w ogniu. Ogień przepali symbol, który dziś jest raczej skupieniem mglisto przeciągniętych linij. Punkty główne dopiero powstaną, kąty ustalą się w rozwartości na- ’ kazanej przez tę siłę rządzącą, którą Michał ostró i niemal namacalnie odczuwał. Było to czucie i wiara nomady.
W trójkącie czekającym na ogień tkwiła pierwotna kabalistyka. Magia liczby trzy. Michał świado- i mie poddawał się przesądowi. Szukał potwierdzających faktów. Historia utrzymywała go w przesądzie, krytycyzm nie mógł się bronić skutecznie przed atakami odwiecznej sugestii. 1
Patrząc w Kwadrans, widoczny zdaleka jak rozłożysty trójkąt, z zamkniętą w nim wizją amazonki, i wypisaną — chyba na ostrzach topoli — cytatą ojca, Michał oddawał się z przejęciem swej metafizyce.
Tutaj pod wpływem rodzinnego domu i wspom- ;
nień ojca, zestawiał i porządkował pod względem chronologicznym trzy pierwsze, najsilniej zapamiętane odczucia człowieczeństwa. Było tych zapamię- tań tylko trzy. Pierwsze, drugie, trzecie. Jedno od drugiego odgrodzone ścianą mroku, mocnym, nieustępliwym słupem ciemności, grubą warstwą nieznanego, niezapamiętanego, niemal nicości. Dalsze zapamiętane wrażenia z dzieciństwa wymykały się z ram chronologii. Po trzech pierwszych, wyraźnie odgraniczonych w pamięci, przychodziła nagła, skłębiona, kędzierzawa lawina. Szczegół narosły na szczególe. Nie ma sposobu ujęcia w rygor chronologiczny tych wrażeń zlepionych chaotycznie w jeden pogmatwany kłębek.
Najpierw była studnia mroku. Dobrze jest tak ten stan określić. Rzut myśli w tamtą stronę sprowadzał wyobrażenie poznanej kiedyś chłopskiej głębokiej studni na podwórku. Chata stała na wzgórzu, a studnia, mocno wwiercona w ziemię, nakryta była drewnianym pomostem. Była zjawiskiem bardzo niepokojącym. Przez otwór między belkami pomostu można było patrzeć do wnętrza. Można było patrzeć długo bez skutku. Oko przywarte do szparki musiało przetrwać całą „wieczność” w chłodnej ciemności. Trwało to nieraz może z pół godziny, nim wreszcie udawało się rozróżnić ciemną, prostopadłą piwnicę i zauważyć w głębokości zamglone oczko, zaledwie odznaczające się lśnieniem. Taka była ta studnia mroku.
Dzieje Michała Goryczą otwierało podobne przy-
długie wpatrywanie się w piwnicę wilgotnej ciemni. Lecz leżała w tym także niemała różnica. Tu już nie oczko zaledwie widoczne, ale w dusznym wnętrzu leżało błyskotliwe, rażące, ostre czerwone oko.
To pierwsze zapamiętane światło wśród najbardziej zatrważającego lęku. Czerwone, straszne światło i pierwszy lęk łączyły się prawie w upiorną jednię, otoczoną gęstwiną idealnie czarnego mroku, jaki istnieć może chyba tylko we wspomnieniach człowieka. To wrażenie, splątane z barwy i strachu stało się słupem otwierającym chronologię przeżyć. Michał mógł przeprowadzić rekonstrukcję tego przeżycia na podstawie znanych szczegółów z kroniki rodzinnej. Tło wyglądało tale wieczór, jaki bywa pospolicie zimową porą w wiejskich chatach, — przykręcona, kopcąca lampka naftowa, nikle rozpraszająca mrok zalęgający izbę. Spojrzenie w źrenicę tego światła, jak w oko lęku. Oko w oko.
Nic więcej. Nic nie pozostało, nawet najbardziej mgliste zarysy jakichkolwiek przedmiotów lub lu- ‘ dzi.
Pierwsze zbudzenie się człowieka: światło i lęk.
Po tym nastąpiło drugie z kolei wrażenie, oddzie- . lone od pierwszego wyraźnie odczutą ścianą nieświadomości. Znów odwołanie się do tradycyj ro- ^ dzinnych pozwoliło umiejscowić wspomnienie w tym samym co poprzednio chłopskim domostwie. Tylko jakby jakaś inna izdebka, jakieś inne tło. Próg izby. Coś półludzkiego, zarys człowieka przy progu. Izdebka, gdy się w nią patrzy z odległości
lat, poprzecinana jakby elipsami — twarzami ludzi zgubionymi już od dawna w czasie. Zostały tylko elipsy jakby mgliste zaznaczenie tego, co się skończyło. Została też pamięć dźwięku. Michał wie, przygarniając niektóre szczegóły, poznane później, że była to gra na skrzypcach. Drugie zbudzenie się człowieka: dźwięk i radość, utożsamiona ze sobą. Jak poprzednio — światło i lęk — zrośnięte w jedną gałązkę.
Znów ściana mroku. Grubość jej możnaby zmierzyć ilością przeżytego czasu. Rok, może półtora, może dwa. Cała epoka w dzieciństwie — nic z niej nie pozostało, tylko jeden słup graniczny. Ten jest wyraźny. To już nie kłębek ze światła lub dźwięku, lecz żywy, ściśle określony człowiek.
Budowa nowego domu. Szczegół niemal mityczny, w legendzie rodzinnej pełen świetlistej dumy i zwycięstw. Pozostało to w pamięci na zawsze: drewniany dom, pachnący sosną, lasem, tartakiem, — kłębowiska wiór, warstwy trocin, zielona wiecha na szczycie.
Dom wiąże się z osobą ojca. W sposób trochę nieokreślony, jak w majaczeniach sennych, ale nierozerwalnie. Postać ojca ginie wśród świeżo ociosanych belek, heblowanych desek, rozrzuconych wiór, jakby łączyła się z materiałem i z nim razem stanowiła chatę. Deski ciepłe, nagrzane słońcem — ojciec. Słupy po rogach wbite, pełne siły, podpory, ważności — ojciec. Belki wzdłuż górnych krawędzi ścian ułożone, jako podparcie, podtrzyma
nie powały — ojciec. Łaty i krokwie patrzące to w górę, to w dół, czujnie i drobiazgowo — on. Zrośnięcie ojca z chatą otoczone ciepłą, wilgotną chmurą deszczu, miłym, rześkim klimatem. Michał zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co to był za klimat.
Ten trój dźwięk najpierwszych zapamiętań, pierwszych uświadomień stanowił podstawę jego filozoficznego trójkąta. Swatło, dźwięk, człowiek-ojciec. Lęk, radość, miłość. Religia i poezja. Tam nic nie postępowało odmierzonym, zwykłym krokiem. Były raczej byskawice. Powstawały nieznanym sposobem, przychodziły niewiadomymi drożynami. Na wzór tych pierwszych przeżyć ułożyły się następne, — całe życie człowieka, imieniem Michał Gorycz. Aż błyskawice zbiegały się w wybuch słowa. Nagle z mózgu, jakby z chaosu ciemności, tryska iskra. Nie można przewidzieć, co przyniesie iskra następna i jeszcze dalsza — trzecia. Splot nieobliczalny, wyrażenie jedyne, zabijające lub stwarzające. Z niewidocznej pracy mózgu, z zaszłych kiedyś przemyśleń, z olśnień wnętrza, nieznanym sposobem wydobyte lub samo wydobywające się słowo.
I teraz, w tym zapatrzeniu w Kwadrans, i w Bukową Górę, i w rozkopane pagórki pierwszych prze- jawów swego życia, przybiegło błyskawicowe słowo. Pierwsze już kryło się w wargach, jak niespokojna muszka drażniąca naskórek. Następne tkwiły gdzieś, zdawało się, między podniebieniem a językiem. Smaczne słowo, przypominające chleb i wi
no, łaskoczące wnętrze ust, powodujące zbieranie się śliny, pragnące wyskoczyć jak ciepłe myszki z pod języka.
I gdy już wybiegły, Michał Gorycz, zamiast błyskawicowego objawienia, usłyszał powtórzenie słów ojca, wypowiedzianych w czasie południowej pogawędki :
— Możesz jej śmiało patrzeć w oczy.
— Ktoś pana nieszczęśliwie poinformował — mówił pan Karski do Goryczą. — W moim Kwadransie nie ma rzeczy godniejszych uwagi. Jest trochę snobistycznie zebranych pamiątek rodzinnych, lecz trudno mi uwierzyć, by to mogło zainteresować aż uniwersytet.
i— Tak źle nie jest. O pańskich zbiorach mamy dobre relacje. Jest nawet szczegółowy opis w wydawnictwie Akademii Umiejętności.
— Czy wy, panowie uczeni, nie przesadzacie w kulcie starożytności. Bo i cóż z tego, że mam trochę tych starych gratów? Jaki właściwie pożytek?
— Szanowny pan może przysłużyć się nauce.
— Tak? Otóż rzecz w tym, panie doktorze, że ja
o tej przysłudze poważnie nie myślę. Bo, proszę pana, cóż to właściwie znaczy, gdy ktoś zbada i opisze siodła tureckie, zdobyte przez Polaków pod Wiedniem? Cóż za pożytek z takiego dzieła, wydanego nakładem Akademii Umiejętności? To jest może trochę krańcowy przykład, ale dlatego podaję go że posiadam również kilka rzędów tureckich, po-
dobno z pod Wiednia. Zresztą, jeżeli pana te drobiazgi zajmują, proszę je sobie oglądać.
— W każdym razie rozprawy o tych rzędach na- pewno nie napiszę.
— Przypuszczam. Ale daruje pan, że niestety nie będę mógł panu ciceronować. Żniwa. Musi pan zadowolić się przewodnictwem mojej córki. Dobrze?
— Naturalnie — uśmiechnął się Gorycz przedziwnie.
Basia Karska była w widoczny sposób zaniepokojona swą rolą wobec obcego, poważnego pana, którego bilet wizytowy brzmiał: Dr Michał Gorycz, docent uniwersytetu.
—Gorycz — myślała — i u nas są takie dziwne nazwiska.
Istotnie, zbiory pana Karskiego w Kwadransie nie przedstawiały nadzwyczajności. Ale były na swój sposób ciekawe. Przede wszystkim, ładnie uporządkowane, sprawiały wrażenie jakiegoś małego prowincjonalnego muzeum.
Basia Karska w roli przewodniczki odznaczała się powagą. Potrafiła też zwracać uwagę na rzeczy najciekawsze.
Zaczęło się od portretów rodzinnych. Były to właściwie sceny, przedstawiające historię rodzinną Karskich w cyklu artystycznych, przez doskonałych mistrzów wykonanych obrazów.
Legenda i historia Karskich w krótkich objaśnieniach Basi nabierała soczystości i woni starego jabł
ka w zdrowych, młodych ząbkach. Pierwszy kęs tkwił w średniowieczu.
— Tu Dobiesław Karski, zwany wówczas Kirker, w roku 1363 przy boku Kazimierza Wielkiego. Najstarszy spośród naszych przodków.
Nowy krok i nowy „kęs”.
— Tu Jan Karski w czasie wyprawy Olbrachta wsławia się uratowaniem króla w lasach bukowińskich.
Krok następny.
— Wawrzyniec Karski wjeżdża na czele poselstwa polskiego do Stambułu.
Obrazy wisiały według porządku chronologicznego przedstawianych scen.
— Tu Jan Karski przyprowadza pancerną chorągiew na wyprawę smoleńską Władysława IV.
Nie zgadzał się rytm zwiedzającego i przewodniczki. W miarę zbliżania się chronologii ku końcowi Gorycz odczuwał chęć przyspieszenia, przybliżenia się do ostatniego portretu. Basia nie spostrzegała tego nastroju. Ze skrupulatnością ciągnęły się dalsze jej objaśnienia:
— Seweryn Karski w bitwie pod Peterswaide.
Od czasów napoleońskich krok do powstania listopadowego.
— Edward Sylwester w bitwie pod Kałuszynem. Potem, oczywiście, wiosna ludów.
— Antoni Aleksander Karski przy boku Bema w bitwie pod Temeszwarem.
Tu nastąpiło pewne zawikłanie. Basia odwróciła
się szybko od portretu Antoniego Aleksandra, informując mimochodem o następnym, ostatnim obrazie.
— A ten, ostatni, mniej już ważny, z czasów bliższych.
Chciała szybko przejść do dalszego pokoju, lecz wstrzymały ją dziwnie zaakcentowane słowa Goryczą:
— Pani krzywdzi przedstawiciela powstania styczniowego.
Stanęli właśnie w otwartych drzwiach, na progu,
o krok od siebie. Zetknęły się ich spojrzenia, rozumiejące się nawzajem. Lecz okazały się nawzajem ulegle, jednakowo zatrwożone i podobnie odważne.
Chwila. W oczach Basi jakby refleks boleści i stężałość postanowienia. I krótka stanowcza odpowiedź:
— Nie.
Weszli do następnego pokoju zmieszani, ale powoli nastroje wyrównały się. Niemało do tego przyczyniły się następnie oglądane pamiątki. Rzędy tureckie zdobyte pod Wiedniem przez Przecława Karskiego. Nie bez wzruszenia oglądano „materię” z namiotu ks. Józefa. Orzeł Biały, prymitywnie przez kogoś naszkicowany, —- największa świętość tych zbiorów. Długo w to obozowe płótno wpatrywali się oboje w milczeniu.
Zupełna pogoda nastąpiła przy oglądaniu dawnych okazów broni. Nastrój prawie mickiewiczowski. Ten dworek w Kwadransie mógł jeszcze nie
jednemu przypominać Soplicowo. Atmosfera „Pana Tadeusza”. A zwłaszcza rodzaj unowocześnionej Zosi. Więc rozwijała się maleńka sielanka. Trochę temu winna była „Sagalas London — Ba- łabanówka”, którą Gorycz z ogromnym zainteresowaniem oglądał.
W gablotkach leżały ciekawe autografy. Pod szkłem również schowana była księga codziennych zapisek jednego z Karskich. „Silva rerum”.
— Nic ciekawego. Przeważnie opis czynności gospodarskich dokonywanych tu, w Kwadransie.
Lecz ta uwaga nie zraziła Goryczą, raczej zachęciła do dalszego przeglądania.
Naraz coś jakby wstrząsnęło Goryczem, wpatrzonym w jedną z licznych kart „Silva rerum”. Patrzył blady, to znowu nagle krew mu uderzyła do twarzy. Z wysiłkiem, graniczącym prawie z zamroczeniem, wżerał się w tę zapiskę, jakby chciał w niezmienionej postaci przenieść ją do głębin mózgu.
„Własnoręcznie wymierzyłem Antkowi Gory- czowi dwadzieścia pięć batów w gołą skórę. Zaczął się pozbywać zwyczajów chłopskich, więc należało mu przypomnieć, że się urodził chamem”.
Gorycz odrzucił książkę.
— Pójdźmy już stąd — i spojrzał na Basię prawie wrogo.
Basia posłusznie i w zdziwieniu poprowadziła gościa w stronę ogródka.
— Mamy w naszej wiosce resztki cmentarzyska
pogańskiego. Pokażę to panu potem, a teraz może zechce pan zobaczyć mój ogródek.
Lipiec, miesiąc miodu, patron ogórków, spadkobierca sianokosów i autor żniw, oddawał właśnie swe owocne królowanie dobrotliwemu sierpniowi.
Ogród był piękny. Stara kokosz dworska, stodoła, osłaniała widok przed niezbyt miłym wnętrzem obornego podwórza. Resztę obejmował ramionami dziki żywopłot, zbiorowisko krzewów różnej rasy.
W ten sposób odgrodzony od świata skrawek ziemi stanowił zamknięty w sobie, odrębny kraj o indywidualnych właściwościach gleby i klimatu, ro- śliności i zaludnienia, praw i instytucji.
Było lato owocodojrzewania i początków owoco- brania. Owocność — treść ogrodu. Basia wprowadzała Goryczą w geografię swojego ogrodu może nawet z większym nabożeństwem niż poprzednio w historię rodu i zawiłości pamiątek.
W warzywnej części ogrodu podziwiali rozrost wielkogłowych ludów kapuścianych. Wśród tego rudziejącego trochę zbiorowiska stały żółte słoneczniki, jakby pieśniarze, wieszcze kapuścianych zespołów. Jedne z zadartymi głowami — prorocy wpatrzeni w drogi gwiazd; inne schylone posępnie ku ziemi, — okazy tych, którzy lubią mierzyć cyrklem, wagą, kroplomierzem.
Obok siedziały plemiona pietruszki.
— Trochę nie lubię tej nazwy: pietruszka — nieprzychylnie zaznaczyła dziewczyna.
— Czyż taki drobiazg, jak nazwa, może wpływać na powstawanie sympatii lub nieprzychylności?
— Może. Nie lubię pietruszki, gdyż przypomina mi Moskali.
— Czemu?
— Pietruszka to jakby zdrobniały Piotr rosyjski. Zaraz przychodzi na myśl Piotr Wielki, albo jaki czynownik Piotr Iwanowicz.
— Więc mogą być i nazwiska ludzi, wzbudzające w pani sympatię lub odrazę przez sam dźwięk tylko?
— Niewątpliwie.
Przeszli przez Amerykę warzywną — kraj czer- wonoskórych i białych, przez krainę marchwi. W państwie kwiatów na czoło wysuwała się róża. To pobudziło panienkę do następującej uwagi:
— To jest najpiękniejsza moja monarchia, tu rządzi róża, tu jest taka kwiatowa Anglia elżbietań- ska.
— Odległe porównania posiadają zaletę barwności, niemniej jednak kryją w sobie wiele niebezpieczeństw.
— Pan myśli, że ja sobie tak to tylko dla barwności powiedziałam. A ja nad tymi zagadnieniami myślałam i doszłam do przekonania, że pod rządami kobiet niektóre państwa świetnie się rozwijały. Kto wie, jak by było, gdyby i u nas rządziła przez dłuższy czas wybitna kobieta. Polacy lubią ulegać kobietom, więc pewnie byłoby dobrze.
Z tej naiwności przeszli do państwa drzew i krzewów. Działa się tam właśnie historia zwykłych przemian letnich. Ród czerwonawych wiśni i bladych czereśni już skończył swą władzę. Przyszedł zmierzch słodkich władców, chwalonych przez ptactwo. Zostały tylko smutne ślady. Z dnia na dzień natomiast potężniała, wspierana słońcem, gwałtem prawie rosnąca władza jabłonek, wzrastała nieustannie, gromadząc soczyste skarby, powaga grusz. Obok stały skromnie, jak jakiś podrzędny stan, nie przeczuwające jeszcze jesiennej swej roli gromady karłowatych śliw.
Na tym skończono zwiedzanie ogrodu.
Pozostał jeszcze jeden zakątek, który Basia zamierzała pokazać gościowi.
— Przed kilku laty podczas orki odkryto tu stare cmentarzysko pogańskie. Ale nikt tym poważnie nie umiał się zająć. Zniszczono kilka grobów, ale jest ich sporo.
Poszli w kierunku grupki sosenek stojących na uboczu. Było tam wzgórze piaszczyste, rzadko poddawane pod uprawę. W pobliżu niego odkryto gro- by. Według podejrzeń i badań Basi całe to wzgórze było wielkim cmentarzyskiem.
Goryczą to zajmowało.
— Szkoda, że nie jestem archeologiem.
Basia informowała:
— Leżą tuż pod powierzchnią. Mniej więcej pół metra głębokości. W poszczególnych grobach spoty
kano kilka a nawet kilkanaście naczyń. Spotykano też drobiazgi brązowe.
Gorycz postanowił zawiadomić o tym specjalistów.
Na tym wyczerpał się program pobytu Goryczą w Kwadransie.
Wracając z cmentarzyska, przechodzili przez wioskę. Kilka chałupek przyfolwarcznych wzdłuż dzikiej, można powiedzieć, drożyny.
Przed domem sołtysa stało kilku chłopów. Sam przedstawiciel wsi, stojąc na małej domowej drabince, przybijał pracowicie i niezgrabnie jakiś kolorowy papier do ściany domu.
Gorycz poderwał się w nieprzyjemnym przeczuciu.
— A co tam rozwieszacie?
Sołtys odwrócił się wolno, nieufnie spojrzał ku Goryczowi i rzekł z niechęcią:
— A co ma być. Przecie już wszyscy wiedzą — wojna.
Rozwieszane ogłoszenie było rozkazem mobilizacji.
Dr Michał Gorycz, docent zagranicznego uniwersytetu, był pospolitym szeregowcem rezerwy w rosyjskim wojsku. Zwykłej służby wojskowej nie odbywał, dzięki umiejętnie przeprowadzonym staraniom, a zwłaszcza dzięki złożonemu w odpowiednie ręce „bakcziszowi”. Odrazu został zaliczony do rezerwy, i tylko wojna mogła zawikłać jego sielankowy stosunek do spraw wojskowych.
W pierwszych dniach sierpnia, po ogłoszeniu mobilizacji i rozpoczęciu wojny, Gorycz znalazł się w mieście swych lat gimnazjalnych, gdzie stał jego pułk — przygodny znajomy i sąsiad z dawnych czasów.
103 pułk strzelców syberyjskich. Ta dosyć mglista i niewiele dotychczas mówiąca nazwa, nabierała coraz wyraźniejszego kolorytu i osobliwego zapachu (zwłaszcza zapachu), gdy strapionym krokiem kończącego się cywila wchodził Gorycz w obręb koszarowej dzielnicy miasta lat szkolnych. Dzielnicę tę znał doskonale, gdyż przemieszkiwał tutaj na stancjach. Dobrze znane figury syberyjskich strzelców wzbudzały w nim lęk, odrazę i żal. Nieraz „sy-
birskij striełok” mazowieckim akcentem ale „pa- ruski” proponował mu kupno żołnierskiego chleba. Ale na tym przygodnym kontakcie kończyła się jego znajomość spraw wojskowych i wiedza o pułku, w którym miał służyć.
Z nie byle jaką więc rezygnacją, a właściwie pełen najzwyklejszego strachu wchodził Gorycz w szeroko otwartą bramę, nad którą widniał wielkimi, czerwonymi literami wypisany tytuł „jego” pułku.
Na rozległym dziedzińcu, otoczonym dużymi blokami domów, ujrzał Gorycz duże zbiorowisko ubogo ubranych mężczyzn, przeważnie wieśniaków, z zawiniątkami lub tobołkami. Byli to przyszli towarzysze broni.
Gorycz w milczeniu przyłączył się do czekającej grupy, z udaną obojętnością przyglądał się wszystkiemu i załatwiał wstępne formalności. Dzień był upalny. Toteż pracujący nad przydziałem rezerwistów podoficerowie i kanceliści schronili się w cień kilku mizerniutkch drzewek, zdawało się przypadkiem wyrosłych na piaszczystym jak pustynia podwórzu.
Każdy rezerwista podchodził dobrodusznie do stołu i oddawał swój „bilet”. Następowało wpisanie na listę kompanijną. Potem jeden z podoficerów, zebrawszy większą grupę przyjętych i przydzielonych, wiódł ich do t. zw. kancelarii kompanii. Tam sierżanci legitymowali i wpisywali do swoich wykazów. Trzeba było podawać rodowód
i zajęcie. Gorycz uważał za wskazane, wobec swego mizernego stopnia wojskowego, zataić swój istotny zawód i wykształcenie. Zameldował się jako rolnik.
Potem załatwiono następną z kolei formalność. Było to „badanie lekarskie”. Ustawieni szeregiem, wzdłuż ścian, rozbierali się do naga. Ubranie można było składać, gdzie kto chciał lub mógł. Następnie dziesiątkami wchodzono do sali, w której urzędował lekarz. Badanie odbywało się w sposób uproszczony i mechaniczny. Najpierw trzeba było długo czekać w ciężkim zaduchu nagich ciał, od niepamięci nie mytych, nim otworzyły się drzwi gabinetu lekarskiego. Dziesięciu wchodziło, ustawiając się w rząd. Następowało badanie:
— Podnieść ręce!
Potem drugie polecenie:
— Rozkraczyć nogi!
Wreszcie trzecie i ostatnie:
— Otworzyć usta!
Na tym skończyło się badanie orzeczeniem lekarza, że wszyscy są dostatecznie zdrowi i zdolni do działań wojennych.
Dalszy ciąg epopei, a właściwie metamorfozy człowieka świeckiego w żołnierza czasu wojny, odbywał się w magazynie odzieżowym. Zainteresowani zgromadzili się na długim korytarzu koszar. W obszernych izbach mieściły się składnice ubrań i przyborów żołnierskich. Rezerwiści, ustawieni w zbitym szeregu, musieli zwolna postępować ku
drzwiom składu, przy którym działy się zadziwiające rzeczy. Co chwila wypadał z za drzwi magazynu podoficer mundurowy z naręczem żołnierskiego ekwipunku. W pierwszą czekającą dziesiątkę rzucał przyniesionym tobołem i biegł po nowe naręcze. W ten sposób rozdzielono bluzy, spodnie, bieliznę. Niektórych jednak przedmiotów nie można było rzucić odrazu w tłum lecz raczej wręczać indywidualnie. Odbywało się to w postaci rzucenia przedmiotem w każdego osobnika.
Gorycz czuł się niewypowiedzianie przybity. Inni znosili te przypadki dość lekko. Niektórzy ze wspaniałym humorem. To ci, którzy przebyli zwykłą służbę wojskową i nie spotykali teraz niespodzianek. Gorycz ,który widział wojsko z daleka i o zwyczajach wojskowych nie miał pojęcia, przeżywał zwykłe uczucia początkującego rekruta. Ze wstrętem dotykał się ubrań, w które miał się przebrać na czas niewiadomy. W stroju syberyjskiego strzelca czuł się wkrótce jak nieboskie stworzenie.
Potem poprowadzono umundurowanych strzelców do magazynów broni. Tam — nowy przydział: nowiutki karabin, bagnet, pas, ładownice, łopatka. W ciągu kilku godzin po przekroczeniu bramy koszar Gorycz przedzierzgnął się z przeciętnego cywila w przeciętnego żołnierza. Ten krótki przeciąg czasu wydawał się Goryczowi epoką wystarczająco koszmarną.
Przyszła godzina obiadu. Zbiórka z menażkami. Naczynia wysmarowane wazeliną przedstawiały
jakby symbol zatłuszezonego żołnierskiego jedzenia. Cała zgraja żołnierzy w jakim takim porządku udała się przed kuchnię. Gorycz znalazł się na końcu jakiejś długiej kolejki. Oznaczało to conajmniej piętnastominutowe czołganie się w kierunku kotła.' Na Goryczu sprawiło to wrażenie płaziej wędrówki przez duszną atmosferę kuchni. Wreszcie znalazł się przy kotle. Komendę nad nim dzierżył jeden z żołnierzy, głęboką łyżką nalewając każdemu odpowiednią porcję.
Po przebyciu tej drogi odbiegła Goryczą ochota od jakiegokolwiek jedzenia. Ze względu jednak na towarzyszy, którym żołnierski obiad widocznie smakował, próbował jeść. Lecz nawał negatywnych wrażeń w ciągu pierwszej połowy tego dnia wyczerpał go doszczętnie. Rozbolała go głowa. Ale czekały go jeszcze dalsze, jeszcze większego wysiłku wymagające próby, jako wstęp do tego, co miało być zwyczajną melodią dni następnych.
Po południu nastąpiła zbiórka całego batalionu. Musieli stanąć wszyscy w pełnym umundurowaniu na próbę dłuższego marszu za miasto. Pierwsze przygotowanie do mających wkrótce nastąpić pochodów i przemaszów wojennych.
Gorycz poznał, jak trudno umieścić na plecach kilkunastofuntowy tornister, i widział, jak łatwo to przychodziło niektórym tęgim drągalom. Po obwieszeniu się wszystkimi wymaganymi ciężarami był naprawdę przybity, przygnieciony, nosem sięgający ziemi. Buciska przytwierdzały go do gruntu
jak magnesy. Karabin okazał się za ciężki w stosunku do wyglądu. Z dużym wysiłkiem podnosił go na ramię. Zresztą, prócz kilku najprymitywniejszych poruszeń, i to w sensie raczej teoretycznym, zupełnie nie znał sztuki żołnierskiej. Stanowcza przewaga towarzyszy uwyraźniała się pod każdym względem.
Więc — marsz za miasto.
Dowódca batalionu na koniu, inni oficerowie pieszo. Żołnierze trochę uroczyście nastrojeni. Ale Gorycz w niczym nie odczuwał podniosłości. Umieszczony na końcu kompanii szedł jednak wytrwale, starając się utrzymać utykający raz po raz krok. Przyciśnięty karabinem i plecakiem, przygważdża- ny do szosy ciężarem butów, usiłował wszelkimi sposobami dostosować się do rytmu maszerującej kompanii. Zmobilizował — tak mu się zdawało — wszystkie siły swej inteligencji, aby całkowicie się zmechanizować. Niczego nie próbował zauważyć poza plecami towarzysza poprzedzającego go w marszu. Skupił wszystkie zmysły, by utrzymać się w możliwym porządku. Dwie sprawy były dla niego najważniejsze: dostosowanie się do rytmu marszu i przezwyciężenie nacisku tornistra i karabinu w tym sześciokilometrowym spacerze przed snem, jak to niektórzy ironicznie i lekceważąco nazwali.
Przestrzeń sześciu kilometrów stawała się dla Goryczą nieskończonością. Towarzysze śpiewali piosenki. A Goryczowi przypomniał się kiplingowski wiersz o marszach żołnierskich wzdłuż i wszerz A
fryki. Refren tego wiersza: buty — buty — buty — zaczął prześladować Goryczą. I nie bez przyczyny.
Najistotniejsza prawda leżała w piosence. Buty zaczęły się dobierać coraz bardziej do nóg. Gorycz czuł wyraźnie, jak w okolicach wielkiego palca nowy i słabo jeszcze przetłuszczony but powoli i umiejętnie, za każdym trudniejszym krokiem, rozważnie i celowo wciera się w jego nogę.
Ale nie tylko buty. Poemat nie byłby skończony, gdyby pominąć tornister i karabin. Jakieś pasy wpijały mu się zażarcie w ramiona. To znów obolałe miejsce przygniatał karabin, i trudno było obronić się przed uwieraniem rzeczy ze wszystkich stron.
Szczęściem zaczął mżyć lekki deszczyk.
Dziesięciominutowy odpoczynek na wilgotnym miejscu wydawał się odnalezionym rajem. Jakże przyjemnie było przyłożyć gorące i mokre od potu plecy do chłodnej ziemi.
Z drogi powrotnej już sobie Gorycz nie bardzo zdawał sprawę. Zapadał mrok, lecz w cieniach wieczoru położenie wydawało mu się jeszcze bardziej koszmarne. Stał się żywym automatem. Trudno byłoby określić, skąd zdobywał tyle sił, by wytrwać, by iść nadal; skąd szły podniety poruszające go w tym marszu w rytm całej idącej grupy. A zdawało mu się, że marsz ten biegnie w nieskończoność, że biorą w nim udział niewolnicy, ci sami, którzy ciągnęli niegdyś głazy na budowę piramid.
W każdym razie powrót do koszar wydawał się niemal zbawieniem. Kompania Goryczą otrzyma-
ła tymczasowe leże w starej wozowni. Na rozesłanej słomie przygotowywano się do snu.
Na tym dzień się jednak nie skończył. Oczekiwała żołnierzy pożądana kolacja, jako nagroda za trudy. Znowu utworzyła się kolejka, znowu należało kilkanaście minut posuwać się żółwim krokiem w ścisku niecierpliwiących się i głodnych towarzyszy, aż do źródła — dymiącego kotła.
Gorycz zrezygnował z wieczerzy. Miał już dosyć wszystkiego. Całość przeżyć jak kłębek ostrego drutu obracała mu się w głowie, boleśnie naciskając na czoło, wkręcając się w korzonki włosów. Musiał przykładać rękę do głowy, jakby sądził, że ratuje ją przed pęknięciem. Wreszcie oślepły niemal, nieczuły już na jakiekolwiek podniety z zewnątrz, rzu- > cił się na słomę, szukając dla głowy jakiegoś przytułku, oparcia, odpoczynku.
Tak minął pierwszy dzień Michała Goryczą w roli strzelca syberyjskiego.
Nie trzeba było głębokich refleksyj, aby stwierdzić, że w rachunkach wielkiej organizatorki i niszczycielki, która nazywa się wojną, człowiek przestaje się liczyć jako człowiek. Jest raczej liczbą, sprzętem, przedmiotem, znakiem, wyrazem energii. I wyjątkowo tylko, jakby przez pomyłkę, jakaś setna cząstka jego człowieczeństwa brana jest pod uwagę. Pozostaje tylko masa żywych znaków, ruchliwa potęga żywiołu, w którym zatraca się pojęcie samoistnej cząstki.
Michał Gorycz stosunkowo szybko przyzwyczaił się do fizycznego wysiłku i znosił go z podziwu godną wytrwałością. Łamali się buńczuczni początkowo drągale i wielgusy; mizerny, drobny Gorycz nabierał sił. Co dzień było mu łatwiej, co dzień odpadały dawniejsze niemożliwości, pokonywane w jakiś naturalny sposób. Gorycz nie dążył do świadomego przystosowania się do nowych warunków, na pewno byłby wolał jakąś mniej dolegliwą chorobę i pobyt w zacisznym szpitalu, niż perypetie nie- stannie z miejsca na miejsce przerzucanej kompanii. Nieznane prawo natury mobilizowało w nim
nieprzeczuwaną energię. Toteż z dnia na dzień stawał się Gorycz coraz wytrwalszym żołnierzem. Pobudki wojny były mu zupełnie obojętne, obce, a nawet wrogie. Nie miała do niego dostępu „wiedza” o wzniosłych celach toczącej się wojny. Odbywało się w nim skupianie sił na własny, osobisty rachunek.
Kompania Goryczą zaraz po mobilizacji przeznaczona została do działań wojennych. Sierpień i wrzesień zeszedł na nieustannych pochodach, natarciach i odwrotach. Udział Goryczą w działaniach był właściwie nijaki. Strzelał, zajmował nakazane pozycje, dokonywał odwrotu z zupełną obojętnością. Nie był zresztą pod tym względem wyjątkiem.
Z pierwszej poważnej bitwy wyniósł Gorycz potężne wrażenie. Michał poznał wtedy, co to jest zadawanie śmierci i jaka jest właściwie rola owej cząsteczki masy wojskowej, zwanej żołnierzem, i jaka jest granica między narzuconym obowiązkiem, bohaterstwem a ślepym, nikczemnym przypadkiem.
Rzecz działa się pod jakimś miasteczkiem. Atak rosyjski odrazu wytrącił Austriaków z zajmowanych stanowisk. Wkrótce rozpoczął się gwałtowny pościg. Gorycz brał udział w tej pogoni. Masy rozbitych wojsk, zaskoczone nieprzewidzianym widocznie obrotem bitwy, uciekały w największym popłochu, ścigane najpierw niszczącymi ludzi i drogi granatami. Uciekające żołnierstwo pozbawiało się wszelkiego zawadzającego w ucieczce ciężaru. Gorycz był świadkiem niezapomnianego widoku. Jakaś droga podmiejska usłana była tak obficie wy-
rzucanymi z ładownic nabojami, że wyglądała, jakby ją wybrukowano amunicją. Co kilka kroków leżeli zabici lub ranni.
W czasie tego pościgu Gorycz ze sceptycyzmem spełniał rolę ścigającego zwycięzcy. Raczej starał się być ścigającym obserwatorem.
Dzięki temu pociągowi dostał do rąk porzuconą przez kogoś podczas odwrotu karteczkę z poczty po- lowej. Treść jej nie dawała później Goryczowi spokoju. Ktoś pisał do znajomego, czy brata, że w Krakowie powstają wojska polskie, legiony, i dużo młodzieży ochotniczo wstępuje do tej armii.
Karteczka ta dała Goryczowi ważne stwierdzenie. Przede wszystkim dowiedział się, że naprawdę istnieją oddziały polskiego wojska, że niejasne wie- l ści, słyszane na postojach, nie należały do fantazji
informatorów.
Odtąd zaczęły się poszukiwania tych wieści. W okresie ofensywy, gdy po cofających się wojskach austriackich pozostawały dymy legend, nie było zbyt trudno o wiadomości. Wpadały do rąk gazety. W czasie postojów w miasteczkach można było niejedną wiadomość otrzymać od Żydów, o ile umiało się przełamać ich nieufność. Byli oni doskonale w sprawach politycznych zorientowani.
Ale nie tylko w miasteczkach. Jeżeli trafiło się na szlak przemarszu oddziałów legionowych, wieści stawały się gęste nawet na szlakach wiejskich. I te relacje wiejskie były dla Goryczą najmilsze. W nich spotykał to, czego najbardziej szukał — legendę.
Opowieści wiejskie były sprawozdaniami o pewnym zabarwieniu uczuciowym, często nawet nieprzychylnym, ale ten moment, jako wytłumaczalny, nie raził go. Natomiast nie lubił relacji, które zamiast żywego podania, dawały mu interpretację faktów.
Któregoś dnia oddział Goryczą stanął na nocleg w pewnej wsi świętokrzyskiej.
Ludność tu była nieco inna niż gdzie indziej. Bardziej pierwotna, ale zadziwiająco gościnna i uprzejma. W rozmowach z analfabetami przewijała się w niespotykanej formie jakaś piastowska mądrość.
Poprzedniej nocy w tej wiosce przebywali cofający się legioniści. Tu też Michał napotkał obfite ślady zajmujących go spraw. Chata, w której przeznaczoną miał kwaterę, poprzednio gościła żołnierzy legionowych.
— Poloki to były — mówiła gospodyni — jakieś* pany, ale inne od naszych, o, inne — lepsze.
Gorycz badał szczegółowo, a rozmowna gosposia nie szczędziła słów: ^
— Tylko o tej Polsce i Polsce mówili. I śpiewali
o Polsce, jak sobie trochę podjedli. Bo głodne to było bardzo. U sąsiadów to ci świńskie zimioki z żeleźniaków wydłubali. A jak im zgotowałam żur i zimioki co nieco okrasiłam, to myślałam, że po rękach mnie będą całować. Toteż jak potem zaczęli śpiewać, to ino słuchać było a słuchać. O Polsce. Żeby iin Polska przyszła z tego ich trudu i znoju, i jeszcze jakoś ładniej i smutniej. To jak oni o tej
Polsce zaczęli śpiewać, to aż się płakać chciało. I mówię im: o, żebyśta to tę Polskę wyśpiewały, ale kaj tam, kaj, jak to być może! A oni mi opowiadają, że już na Boże Narodzenie Polska ma być. Kto ich tam wie?
Tak z dnia na dzień narastały wiadomości Goryczą o działającym na przeciwnym froncie wojsku polskim. Zastanawiał się nad swoim udziałem w wojnie i wysnuwał wnioski, które nie mogły pozostać dla niego bez znaczenia.
Już tam, w wiosce łysogórskiej, opowiadanie wiejskiej babiny wywołało w nim głęboko nurtujące wzruszenie. Zapadło gdzieś do dna i tam przyczaiło się, jak nurt podskórnej wody, naładowanej prężną, czekającą na wyzwolenie energią.
Ten podziemny ładunek wzbogacał się z dnia na dzień. Wszystkie pochody, marsze, wywiady, potyczki nie tylko nie usuwały przyczajonej na dnie prężności, ale jakby wzmacniały jej siłę.
Tymczasem dalej wlókł dolę żołnierza armii rosyjskiej. Jego organizacja psychiczna wytworzyła jakby maskę ochronną, pod którą Michał mógł prze- r trwać i uchronić siły fizyczne i nerwy od rozstroju. ' Poddawał się też świadomie temu zbawiennemu na razie nastrojowi. I tylko od czasu do czasu, w rzadkich przerwach między jednym a drugim zmęczeniem, zatrzymywał się myślą nad jakością swej roli i możliwościami jej zmiany. Szukał rozwiązań najpewniejszych, obliczał, opracowywał szczegóły,
nie chciał niczego improwizować, i trwał w czujnym oczekiwaniu.
Niezależnie od tego śledził w dalszym ciągu interesującą go sprawę. Nowe postoje w ciągu dalszego trwania ofensywy dostarczyły mu wyczerpującego materiału. Wiedział już dostatecznie.
Przez pewien czas nie dawała mu spokoju ciekawość o dużym dla niego znaczeniu symbolizacyj- nym:
*— Kto?
Krótkie to pytanie nie wynikało z przypadku. Chciał wiedzieć, w jakim słowie, w jakim nazwisku, jakimi dźwiękami wyraża się ten nowy czyn.
Nie mogąc sobie wyobrazić postaci, chciał w dźwięku nazwiska znaleźć ślad wizerunku tajemniczego męża.
— Więc kto?
W warunkach Goryczą było to trudne zagadnienie. Związek jego ze światem, luźny i przypadkowy, długo okazał się niewystarczający dla zdobycia poszukiwanej wiadomości. Zamknięty w kwadracie kompanii „sybirskich striełków”, przykuty do gleby wyznaczonych okopów lub linii wytkniętego marszu, mógł liczyć tylko na okoliczność przypadkową.
Wreszcie ją znalazł. Interesujące go nazwisko u- słyszał po raz pierwszy z ust jeńca, Polaka, który stykał się z zagadnieniem legionów.
Gorycz początkowo był trochę zawiedziony. Usły
szał nieco dziwne, obce mu dźwiękowo nazwisko, które nawet raziło go trochę swym wschodnim kolorytem.
Powtarzał je sobie wielokroć w myśli, nim przywykł do jego brzmienia. Zresztą szukał w tym wyższej logiki:
— Tym lepiej, że nieznane, — lepiej, że dotychczas nie zużyte w historii. Nazwisko bliższe nizinom, z gleby świeżej, — o ile nie okaże się pomyłką.
i
Po duższym okresie perypelyj wojennych przetrzebiony pułk syberyjskich strzelców został wycofany z linii bojowej i skierowany do tymczasowych rezerw. Umieszczony w podfrontowym mieście, tym samym, w którym Gorycz spędzał lata szkolne, zażywał chwilowego, w całej pełni zasłużonego odpoczynku. Miasto napęczniałe było wojskiem, a odgłosy pobliskiego frontu nadawały mu całkowity wyraz wielkiego obozu wojennego.
Gorycz znalazł się na doskonale znanym terenie. Po kilku dniach odpoczynku postarał się o pozwolenie wyjścia z koszar do miasta. W zniszczonym mundurze syberyjskiego Strzelca wyszedł na ulicę i poczuł się prawie wolnym.
Nie wracać! nie wracać! Szumiało w nim pragnienie, jak pieśń. Już dosyć tego wszystkiego. Dosyć beznadziejnej włóczęgi, przymusowej wojaczki dla wstrętnych i wrogich celów. Dosyć nędzy zbieranej po drogach i polach dla obcego zwycięstwa.
Długo gromadzona podskórna energia stawała się coraz bardziej bolesnym ładunkiem, domagającym się szybkiego wyzwolenia.
Znudzop y włóczęgą po niespokojnym mieście, roztargniony własnym położeniem, zwrócił się Gorycz do parku, miejsca przemiłych wspomnień. Tam niespodziewanie natknął się na znajomego z czasów uniwersyteckich, słynnego Grojosnawa Ludwika Kita. Był to wytworny panicz, wichrzyciel młodzieży, wielbiciel bohemy, niespokojny duch i bardzo sympatyczny człowiek, jeden z tycli, którzy potrafili zdobyć zaufanie Goryczą.
Toteż radość Goryczą była szczera i zaczął wołać:
— Ludwik! Kit! co tu robisz?
Młodzieniec, poznawszy kolegę, ujął go pod rękę, wprowadził na p.ustą, boczną alejkę i powiedział:
— Widzisz, chłopcze, poęiyjjjteś się w nazwisku. Nazywam się bowiem Gronowski Tadeusz, i nie wojno ,ci po.d żadnym warunkiem inaczej mówić. Zrozjinwaflo?
— Nie gniewaj się, nie mogłem o tym wiedzieć.
— Ma się rozumieć. Ale teraz już wiesz. Widzę, że stałeś się dzielnyi# żołnierzem.
— Tak, strzelcem syberyjskiej brygady; trzy miesiące na froncie.
.— Nie mpgę ci zazdrościć, najwyżej mógłbym ci w czym .•dopomóc.
— Doskonale. Go tu robisz?
— Jsileu^z ^Gronowski jes.t korespondentem wojennym „Wiadomości Petersburskich” i „Moskiewskiego Słowa”. Dziwi cię to moje nazwisko. Może ł?ie powinieneJ# ci tego mówić, ale Grojosnaw Lu
dwik Kit, za którego mnie uważałeś, jest dezerterem, bojowcem, Bóg wie czym, i o takim łobuzie lepiej nie wspominać, bo ściany mają uszy.
Michał opowiedział koledze o swych przygodach wojennych, o swym obecnym położeniu, o zamiarach wyrwania się z jarzma syberyjskich strzelców i nurtującym w nim projekcie przejścia na drugą stronę frontu.
— Świetnie, Michale, mamy wspólną drogę. Ja tu przyjechałem nie dla korespondencji. Wybuch wojny zastał mnie nagle w Rosji. Teraz podążam okólnymi drogami do swoich. Wiem dobrze, że na tym odcinku pachnie możliwością odwrotu. Właśnie tu zamierzam się ukryć w pewnym miejscu na wsi i przeczekać zmianę frontu. To już może tylko kwestia dni.
Wynikiem tej rozmowy był plan wspólnego działania, który postanowiono najrychlej urzeczywistnić. Okazało się, że kryjówką Kita miała być siedziba jego bliskich krewnych, folwark Kwadrans.
—Jest świetna okazja — oznajmił wreszcie Kit
— przebywa tu wtajemniczona w me sprawy dziedziczka z Kwadransa, moja kuzynka. Miałem z nią dziś jechać do ich folwarku, ale pewne rzeczy zatrzymują mnie nieodwołalnie jeszcze na dzień lub dwa. Nie ma chwili do stracenia. Pojedziesz z nią do swego Żmigrodu, czy gdzie tam, i zakopiesz się w jakiej norze na kilka dni, aż zawierucha frontowa przesunie się tutaj. Ja pobiegnę do komendy korpusu i przygotuję ci przepustkę na nazwisko
Wilkomierza. Pojedziesz zamkniętym powozem i w ciągli kilku godzin oderwiesz się całkowicie od syberyjskich strzelców.
W myśl dalszej instrukcji Gorycz miał oczekiwać na powóz za miastem, obok drogi do Żmigrodu, i tam opatulony w kożuch miał imitować pana Wilkomierza, jadącego za przepustką samego dowództwa korpusu.
Gorycz jakby się odrodził, jakby zmartwychwstał. Pobiegł za miasto ku swej rodzinnej, jak ją nazywał, drodze z poczuciem wyzwolenia. Czuł się jak młodzieniec, jak uczniak wracający tą drogą do ojca, na wywczasy świąteczne. To była umiłowana droga, liryczna linia, łącząca go z ojczyzną. Droga jego powrotu, jego wyjścia z niewoli. Mierzona dawniej kilometrami zmęczeń i wzruszeń, gdy przebywał ją pieszo, lub słupami zmarznięć, gdy wracał na żydowskiej, brudnej furmance podczas mroźnych zim, teraz ta droga otwierała się, jak szosa szczęścia.
Aleja starych wierzb, grubych, pełnych spróch- nięć, opuchnień i bulw. Wierzby, obcięte na przedwiośniu, wyglądały jak niekształtne rzeźby z utrąconymi głowami i bez rąk. Potem wzgórze, za którym zaczynała się rozległa kraina pól. Stamtąd rzucało się z góry wzrok na miasto wysokich fabrycznych kominów.
Na tym to wzgórzu sybirski strzelec Michał Gorycz zatrzymał powóz dziedziczki z Kwadransa
i nie mógł opanować się przed zdziwieniem, gdy za
miast spodziewanej starszej jejmości ujrzał Basię Karską.
— To pani, nie przypuszczałem?
— Pan Gronowski pana uprzedził.
— Tak, ale on mówił o dziedziczce z Kwadransa, więc sądziłem, że to jaka starsza pani.
Przygotowany długi kożuch i wielka czapa barania zasłoniły żołnierski strój Goryczą.
— Czy pan niezadowolony, że ową dziedziczką okazała się taka jak ja dzierlatka?
— Dziś jestem ze wszystkiego zadowolony, szczęśliwy bez granic, nareszcie wolny, — i tylko mogę jeszcze bardziej się cieszyć, że pośrednio tę przemianę moją w człowieka pani właśnie popiera.
Powóz bystro posuwał się po wymoszczonej prze- mrozkiem drodze, a zapadający mrok nadawał jeździ e romantyczny posmak.
— Zdziwiłam się bardzo, gdy mi kuzyn o panu powiedział; nie przypuszczałam, że wkrótce po pańskiej bytności w Kwadransie, taki niemiły los pana spotka. Wygląda pan bardzo źle, jak męczennik.
— Nie zawsze człowiek jest kowalem swego losu.
— Imponuje mi jednak pańska śmiała i niebezpieczna decyzja.
— To moje jedyne szczęście, jakie w tych okolicznościach mogło mnie spotkać. Do śmierci będę wdzięczny pani za tę pomoc i tyle dobrych słów, panno Basiu.
— Nie przypuszczałam, że się w tak dziwny sposób spotkamy.
— Ani ja.
— Dobrze się jednak stało, bo mam z panem „na pieńku”.
— NiemożIiwre.
— Panie doktorze...
Gorycz drgnął, jak na dźwięk dawno zapomnianego imienia, które na nowo odżywa. W ciągu kilkumiesięcznych przeżyć wojennych zapomniał o dawnym stanowisku, tytułach i życiu. Następował nagły powrót do dawnego czasu.
— Rozpamiętując pańską wizytę w Kwadransie, znalazłam w niej pewną tajemnicę. Czy pan może być ze mną całkowicie szczery, zależy mi na tym.
Basia zwróciła do Goryczą swą rękę i umieściła w jego chropawych, strudzonych dłoniach. Zbliżenie rąk zestrajało ich myśli.
— Jeżeli pani nie żartuje...
— Zbyt wnikam w pańskie przeżycia i położenie obecne, bym odważyła się na jakikolwiek żart.
— Zaciekawia mnie.
— Państwa wizyta w Kwadransie miała jakiś inny cel, niż poznanie naszego muzeum. To był pretekst. Czy prawda?
— AVłaściwie tak.
— Więc podejrzenia moje były słuszne. Czy mógłby mi pan wyjawić ten właściwy powód, o ile nie jest zbyt osobisty, lub całkiem nie nadający się do wyznania.
— Zastanawia mnie pani zainteresowanie, czemu je przypisać?
— Ja to panu wyjaśnię.
— Dobrze. Obawiam się tylko, czy wyjaśnienia moje w zupełności zaspokoją ciekawość pani. Podziwiam wogóle wnikliwość, że pani tak dobrze to odczuła.
Wzajemny uścisk rąk oznaczał obopólne uznanie dla siebie.
— Rzecz tak się przedstawia. Istnieją pewne rodzinne tradycje i legendy. Mój ojciec, stary powstaniec, był pewnymi węzłami złączony z dawnym dziedzicem Kwadransa, zdaje się, dziadkiem pani. Opowiadał mi pewnej niedzieli o tamtych czasach. Tak się złożyło, że przejeżdżała pani wtedy obok nas, i w ten sposób opowiadanie ojca o dawnych czasach złączyło się z teraźniejszością. Ojciec mój znał panią; widocznie interesuje się po swojemu losami ludzi z Kwadransa. Wtedy ojciec mój powiedział do mnie: „Możesz tej panience śmiało patrzeć w oczy”. Nie umiem tego dokładnie pani wy tłumaczyć, jakie wewnętrzne potrzeby wywołały tę moją wizytę. Oczywiście, zwiedzanie muzeum było tylko doskonałym pretekstem. Może chciałem, dla nieznanego mi wewnętrznego zadośćuczynienia zbliżyć się do ludzi i miejsca nieobojętnego dla mej tradycji rodowej. Widzi pani, to zdanie: „Możesz jej śmiało patrzeć w oczy” — tu zaważyło, aczkolwiek nie chodziło w tym wypadku o panią, jako odrębną osobę, tylko, że się tak wyrażę — przed
stawicielkę rodu. Myślę, że to wyjaśnienie jest trochę chaotyczne i nie zadowoli pani.
— Zdaje mi się, że jeszcze wszystkiego nie wiem. To mi jednak wystarczy, w podobny sposób sama sobie tłumaczyłam.
— To mnie zastanawia. Tak interpretować mógłby tylko ten, komu rąbek tradycyj mojego rodu został odsłonięty.
— Nie uważa pan tego za możliwe?
— Zasadniczo tak, — nie są to tajemnice, tylko nie wiem, skąd mogłaby pani dojść do zajmowania się tymi sprawami.
— Jeżeli istnieją styczności dwóch rodów, jakiekolwiek one by były, możliwość orientowania się w tych związkach jest dla obydwu stron jednakowa. Mnie tajemnicę odkryło pańskie zachowanie się w Kwadransie.
— Jak to rozumieć?
— Prosto, dobrze należy mnie rozumieć. Pan pamięta scenę przed portretem przedstawiciela powstania styczniowego?
— Pamiętam.
— Wtedy poniekąd pan się zdradził. A reszty dokonało pańskie nazwisko, i pański gniew przy „Silva rerum” i otwarta karta, którą po pańskim od- jeździe poznałam. To był ten rąbek tajemnicy.
Gorycz milczał. Ręce jego, dotychczas trzymające dłoń Basi, stały się obojętne i jakby wrogie. Jej ręka, jakby strwożona powstającym zimnem, odpłynęła.
Nastąpiło długie milczenie. Lodowa zapora dzieliła ich od siebie.
Powóz toczył się wartko. Po niejakim czasie Basia rzekła:
— Proszę się nie gniewać.
Powiedziała to bardzo serdecznie, przekonywająco. Gorycz poszukał jej ręki i w milczeniu i mroku ucałował. To była dobra odpowiedź, niemniej jednak nacechowana wybitną rezerwą.
Wreszcie Basia zwróciła się, jakby z pewnym żalem.
— Proszę mi wierzyć, że byłam i jestem tym głęboko przejęta.
— Dziękuję, wierzę pani. — Gorycz odwołał się znowu do jej ręki i zatrzymał ją gorąco.
Zbliżano się do Kwadransa. Noc już zapadła głęboka. Plan początkowy przewidywał, że ominą folwark i Gorycz zostanie odwieziony wprost pod Żmigród.
Zatrzymano się jednak pod dworem.
— "Wiem, że pan jak najspieszniej chce być u siebie. Jest w tym pewna lekkomyślność, ale musi pan na prawdziwe pięć minut wejść ze mną do dworu.
— Proszę pani, to niemożliwe, w takich okolicznościach, co powiedzą domownicy? Nie mogę.
— W domu nie ma właściwie, prócz służby, nikogo. Zresztą naprawdę tylko pięć minut. Proszę się nie opierać.
Weszli w mroki mieszkania.
— Wkrótce pojedziemy dalej. Dostawię pana w całości do Żmigrodu.
Basia wprowadziła Goryczą do znanej mu salki muzealnej przy świetle elektrycznej latarki. Pełna stanowczego postanowienia podbiegła do gablotki, w której leżała księga zapisek, znane „Silva rerum”
i posługując się latarką gwałtownie przerzucała karty. Wreszcie wskazała Goryczowi:
— To ta karta?
— Ta.
Basia nagłym ruchem wyrwała ją z księgi i podając Goryczowi, rzekła:
— Choć w taki sposób chcę dać panu satysfakcję.
Gorycz, nic nie mówiąc, zaskoczony sceną, schował kartkę.
— Czy może mi pan śmiało spojrzeć w oczy?
— Tak.
— A ja, ja mogę panu podobnym spojrzeniem odpowiedzieć ?
— Panno Basiu, pani tamtym sprawom nie winna i ja nie mam prawa od pani wymagać zadośćuczynienia.
Drożyna, obsadzona młodymi, często obcinanymi wierzbami, prowadziła na wzgórze dzieciństwa, na którym stał dom ojcowski.
W rozradowaniu i z drżeniem serca biegł Michał ku pagórkowi. Była już późna noc. Domownicy spali. Gorycz przyjrzał się chacie. Nic się nie zmieniło. Pożary wojenne ominęły stojącą w odosobnieniu chałupę. Jak dawniej, szczelnie zamknięte okiennice osłaniały okna.
Gorycz ostrożnie zastukał. Usłyszał pytający głos szwagra, niespokojny i nieprzychylny. A po odpowiedzi Michała — pełen niespodzianki i zdziwienia.
Powitanie było proste, trochę niezręczne, niemniej serdeczne.
— Ach, jak myśleliśmy o tobie. Tyle miesięcy! Tak długo!
— Co u was?
Siostra z uśmiechem, będącym mieszaniną skromności i dumy, wskazała na stojącą obok łóżka drewnianą kołyskę. Spało tam owinięte w poduszkę kilkutygodniowe niemowlę.
— To nasz syn, Adaś. Ma już cztery tygodnie i dwa dni.
To było najważniejsze wydarzenie w chacie podczas ostatnich miesięcy. Wydarzenie ważniejsze niż 'wojna.
I — Kto wie, czy w takim ustosunkowaniu się do
życia nie leży najpiękniejsza i najlepsza cząstka mądrości — pomyślał Michał.
Poza tym prawie nic się nie zmieniło. Tylko stary Antoni Gorycz trochę zżółkł, a może tak tylko wydawało się w nocy. Podejrzliwie i dziwnie przyglądał się Michałowi, gdy pytał:
— I cóż? Na długo?
Michał, który przez tyle tygodni nie dawał się ponosić nerwom, teraz wybuchnął, napełniony goryczą i wzburzeniem:
— Niech ich diabli wezmą. Już tam nie wrócę. Dajcie mi moje dawne ubranie. A te wszawe łachy co prędzej wyrzućcie lub spalcie!
Szybko nastąpiła przemiana Goryczą w zwyczajnego, niewojskowego człowieka. Była to przemiana
o czarodziejskim niemal znaczeniu. Czyściutka bielizna zjawiła się, jakby zjawisko niemożliwe do pojęcia, istne natchnienie czystości i woni. Przedwojenne ubranie było jak kostium z nieprawdopodobnego zdarzenia, z niezwykle sentymentalnej i szlachetnej historii, jak na amatorskich przedstawieniach starych sztuk z przed stulecia. Tak się te rzeczy wydawały starożytne, odmienne, niewiarygod-
ne. Ostatnie miesiące oderwały Goryczą od dawnego życia jakby wiekowy przedział.
Z nienasyconym zachwytem wpatrywał się Michał w rzeczy i łudzi.
Dom i najbliższe osoby, powrócona rzeczywistość, która już wiele razy we wspomnieniach przekształcała się w symbole. W zmienionych rysach doszukiwał się świeżości i jtych Jnij, które nadaje osobom zamglone wspomnienie, a powrócona rzeczywistość powoli wypiera z umysły sylwetki, które były widmem. I zwykłe prawo zestawienia symbolu z rzeczywistością: widmo przez chwilę bywa piękniejsze, lecz rzeczywistość wielekroć droższa.
Dom, wnętrze. Nie zaszły Ui niespodzianki, układ szczegółów nie doznał zmian. Tu nic się nie zmieniało przez całe lata.
Michał z przejęciem wpatrywał się w dno jakby tego cichego domu. Po zmęczeniach wojennych, po okresie najoczywistszej bezdomności, ta chata, pamiętana i niezmienna od najmłodszych Jat, stawała się teraz przystanią błogosławieństwa, urzeczywistnionym mitem o niebiosach. Zjawiło się pragniecie, by w tym jjgjpiękniejszym domu na święcie pozostać i nie opuszczać go nigdy.
W tym pragnieniu leżał cień dramatu.
Niespodzianlca j nadzwyczajność powrotu składały się na wrażenie o wyjątkowym napięciu. Michał Gorycz wyrósł i wychował się w ^promieniach tej niepisanej ręligii, którą skupia się wokoło rp- dzinnych okolic. Miejscem najświętszym i najwspa
nialszą świątynią, siedzibą bóstw z okresu lat dziecinnych, zawsze była dla niego ta prosta, zwyczajną strzechą pokryta, zwyczajnym wapnem wewnątrz i zewnątrz bielona chałupa.
A teraz, w dodatku, urzekały go zapomniane podczas tułactwa, codzienne, zwykłe, domowe wygody człowieka osiadłego. Po leżach w barłogu, w błotnistym i wilgotnym rowie, byle gdzie, wśród ¿irudu i roJbactwa, najzwyczajniejsze łóżko z najzwyczajniejszą pościelą urastało do nadzwyczajności królewskiego łoża. Pospolite przedmioty wiejskiej .chałupy wyglądały jak dostatek magnacki. Prosty posiłek, podany przez siostrę na fajansowym talerzu, wydawał się ceremonialną ucztą, składaną bogom. Możność przyzwoitego omycia się była jakby wyrafinowanym zbytkiem.
— Takie życie jest pięknem — zachwycały się myśli Michała.
— Zostaniesz z nami na długo? —- zaryzykował ktoś trochę trwożliwe pytanie.
Pytapie takie było kuszeniem. Michałowi podniosła się pierś, jakby do wielkiego westchnienia, jak przygotowanie do krzyku JyJb odruch obrony. Gama myśli, by zostać tu na zawsze, ukryć .się na tym odludziu, przywrzeć do ziemi i czekać.
— Nie, moi drodzy — łagodnie przeciwstawił się Gprycz pytaniom — będę musiał iść gdzie indziej.
Odtąd w odosobnionym dornky nad {jukawą zaczęły się dni oczekiwali j obawy. .Nigdy przed tynj
kim za wikłałaby się poważnie sprawa ukrywania Michała.
Wreszcie położenie wyjaśniło się. Pewnego dnia zauważono postępującą tyralierę austriacką. Front przesunął się spokojnie poza Żmigród.
Nazajutrz stary Gorycz, widząc niezdecydowanie i jakby zakłopotanie Michała, zaatakował syna w ten sposób:
— Wiem, że chcesz teraz tam wstąpić. Ale nie spiesz się. Teraz nie grozi ci żandarmeria rosyjska. Można przyjrzeć się, posłuchać, co ludzie o tym mówią. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Nie, ojcze, jest trochę inaczej. Jutro front znowu może się przekołysać na przeciwną stronę. I to jest najprawdopodobniejsze. Nie mogę czekać aż Rosjanie rozstrzelają mnie za dezercję lub Austriacy posądzą o szpiegostwo. Wolę już w inny sposób ryzykować życie. Nie można czekać, lecz najprędzej odejść z domu.
Trudno się było przeciwstawiać takim argumentom Michała.
A Michał przed ostatecznym opuszczeniem rodzinnego domu podlegał zwątpieniom, niezwykle silnym, oraz wielkiej depresji. Był prawie chory. W dodatku wspomnienie i rozpamiętywania ostatniej sceny w Kwadransie przyczyniały się do niepokojów moralnych. Michał doznał wstrząsu i od tej chwili Basia panowała nad jego myślami. A było to władztwo bezwzględne. Gorycz bał się o tym my
śleć lecz musiał. Nastąpiło nagłe, niespodziewane zdarzenie, które powinno być początkiem następnych, lecz dalszy ich ciąg wikłał się w niewiadomym.
W tych trudnych chwilach los się poniekąd uśmiechnął do Goryczą, oszczędzając mu dalszej rozterki.
Wkrótce po zmianie frontu przybyło do chaty Goryczów kilku żołnierzy.
— Jesteśmy polskimi legionistami, przychodzimy do was, obywatelu, na kwatery, będziemy nocować.
Mówiący był młodzieńcem o poważnej lecz trochę też filuternej twarzy.
— Gość w dom, Bóg w dom — rzekł stary Gorycz
— a żeście Polakami, tym milszymi dla nas pozostaniecie gośćmi.
— Obywatelu doktorze — rzekł któryś do prowadzącego poważnie-filuternego młodzieńca — tutaj nie twierdzą, że Moskale zabrali kwatery, może byśmy dostali także coś do zjedzenia.
— Wściekle jesteśmy głodni — mówił do Goryczą ten, którego nazywano obywatelem doktorem — przydałoby się coś do żarcia.
— Znajdzie się trochę. Są ziemniaki, kapusta, trochę mleka i chleb, jak zwykle w chłopskiej chałupie.
— Brawo, koledzy — zawołał doktór — będziemy mieli świetną kolację.
— Wy, doktorze, myślicie, że to wasza zasługa — oz wał się jakiś sceptyk.
— To się wie — nabierał inny — obywatel doktór ma przecie taki specjalny nos, że jak pociągnie powietrza, to od razu pozna, w której chałupie najlepiej dają...
— Od tego jest doktorem, żeby te rzeczy po zapachu poznawać.
— Dobrzeście trafili, doktorze, ale zdaje mi się, że macie dziś wcale mocny katar.
— Dlaczego?
—Bo wam pod najgłówniejszym względem wasz niezawodny nos nie dopisał. W całym domu nie ma ani jednej panny.
— 0, to katar, doktorku, trzeba na noc aspirynkę.
Obywatel doktór, najpopularniejszy człowiek
kompanii, był istotnie inicjatywnym towarzyszem, i wszędzie wtykał swój niemały nos, zyskując zresztą sympatię i zaufanie.
Wkrótce też zapędził towarzyszy do obierania ziemniaków, które mieli dostać na kolację. Robiono to z chęcią i humorem, szczególnie ostrząc języki na doktorze, który zresztą na te z sympatii płynące żarty prawie nie zwracał uwagi.
Pochyleni nad opałką znowu zaatakowali doktora:
— Możebyście, obywatelu doktorze, i wy swoim kozikiem trochę poruszali. Przydało by się wam w tych czasach.
— Nie mów tak do doktora dwuznacznie.
— Bo doktór jest wrażliwy, jeszcze na samą myśl zemdleje.
— Możebyście, obywatele, takiego bajzlu z języków nie robili, bo tu ludzie nie przyzwyczajeni do takiego gadania — obruszył się wreszcie doktór.
— Patrzcie, jak się doktór za nas rumieni.
—■ Obywatel doktór pewnie był dzisiaj u spowiedzi i ksiądz mu zakazował.
Żołnierze uchwycili motyw piosenki i wkrótce cała izba rozśpiewała się o tym, jak to ksiądz „zakazowa ł”.
Tymczasem stary Gorycz porozumiał się z synem. Wynikiem tego była rozmowa Michała z doktorem. Michał od razu postawił sprawę jasno, przedstawiając się otwarcie:
— Jestem docentem uniwersytetu, a obecnie ni mniej ni więcej tylko dezerterem z armii rosyjskiej.
— Toście, obywatelu, podwójnie odważni. Dezercja, czy tak, czy inaczej, grozi wam gardłem, bo jeżeli nie Moskale, to Austriacy mogą was przychwycić i powiesić jako szpiega.
Po tym szczerym wstępie pierwsze lody zostały przełamane.
Tymczasem przygotowano wieczerzę, z entuzjazmem powitaną przez gromadę głodnych i strudzonych żołnierzy.
— Już się na was, doktorze, nie gniewamy o ten katar, bo dobrze wywęszyliście, ale z was wąchacz!
— Czy wy, doktorze, zawsze tak dobrze trafiaci
— Doktór jest stary praktyk. On z zamkniętymi oczami potrafi.
Świeże, parujące ziemniaki, dobrze omaszczone słoniną, szybko znikały z mis w ustach roześmianych entuzjastów jedzenia.
Po zadośćuczynieniu potrzebom żołądka powstała w gronie pewna ociężałość, ślamazarność — jak to nazywano. W tym nastroju niedawni zbereźnicy i urwipołcie, marchołty i sprośno widzę, jak ich o- kreślał doktór, zmienili się nagle w grupę natchnionych pieśniarzy. Goryczowi przypomniało się opowiadanie owej babiny ze świętokrzyskiej wioski.
Michał ze zdumieniem oglądał taką niespodziewaną przemianę.
Śpiewali.
Biegły słowa poważne naprzód i godne, jak pierwszy krok świadomego żołnierza. Potem pieśń zaokrąglała się, jakby wyobrażała koło najsilniejszymi węzłami złączonych towarzyszy. I wtedy buchała ku górze, jak gotycki w swej ostrości pocisk wystrzału. Początek — jak śpiewająca ruchoma katedra. Sztandary, niezłomność, wiara, zapał, bohaterstwo. A potem krótkie zejście do podziemi. Nie Der- wid głodny, lecz efeb muskularny duchem wśród wężów. Anioł siły i bohaterstwa otoczony wrogami. W białych skrzydłach układają gniazda błotne robaki, żaby zaglądają do oczu w poszukiwaniu żeru. Z tych piwnic nowe słowo, jak uderzenia maszerującej kolumny po twardej, pełnej niebezpieczeństw drodze. Turkot spokojny, czasami zamą-
eony nokturnem, po którym następuje wzniosłość — hymn:
— Polska powstanie, by żyćl
Michał Gorycz nie mógł się oprzeć wrażeniu. Diońmi zakrył oczy.
— I co, obywatelu, zapytał z wyrozumieniem spoglądający doktór.
Gorycz rzekł krótko, najprościej:
— Ja z wami.
Gorycz został przyjęty do t. z w. sitwy doktorskiej. Po przystąpieniu Goryczą sitwa składała się z siedmiu osób. Był to przyjacielski związek siedmiu mężczyzn, oparty częściowo na wzajemnej adoracji, częściowo zaś na podłożu współdziałania gospodarczego. Nazywano to pospolicie sitwą doktor* ską, ze względu na przodującą w niej postać obywatela doktora. On był niejako osią, wokoło której grupowali się pozostali, był wodzem grupy. Na- ogół jednak sitwa opierała się na zasadach demokratycznych, czego wyrazem był zwyczaj, że w każdym dniu tygodnia inny członek reprezentował całość. Ponieważ sitwa składała się z siedmiu członków, prawo reprezentacji zostało ustalone na stałe, wyznaczono je poszczególnym członkom na określone dni tygodnia. Doktór był strategiem grupy w poniedziałek, Jaś Klimas we wtorek, młodziutki poeta Kamil, zwany przez analogię Norwidem, — w środę i t. d. Wskutek takiej organizacji, wypełniającej poszczególne dni tygodnia, sitwa doktorska zwała się w gwarze kompanijnej „Tygodniem”, a poszczególni członkowie często nazywali się skró-
tem dnia, w którym pełnili główną służbę w sitwie. Więc doktór nazywał się Poniedziałkiem, Jaś Klimas — Wtorkiem, poeta Kamil — Środą, a Gory- czowi przypadła zaszczytna nazwa Niedzieli.
Późna jesień była okresem niezwykle ruchliwym w życiu sitwy. Nieustanne marsze, natarcia i odwroty, przerzucanie się z jednego odcinka frontu na drugi, chwilowe odpoczynki, nagle przerywane, wszystko to znakomicie cementowało sitwę, która w końcu z luźnego związku stała się zwartą grupą, by potem rozprysnąć pod wpływem klęsk, a wreszcie wskutek życia osiadłego w okopach zimowych. Nim to nastąpiło, oddziały legionowe stały się, jak z żołnierska dowcipkowano, zatykaczami dziur. Front austriacki rwał się nieustannnie, jak kiepski powróz. Co chwila gdzieś powstawała luka. Austriacy „popuścili” — mówiło się. A „popuszczania” te były tak częste, że nie można było nadążyć z łataniem dziur frontowych. W celu zapełnienia wyłomów materiałem trwałym i odpornym, wysyłano dla zamknięcia luk oddziały legionowe. Panował wskutek tego ciągły ruch, nieustanna zmiana po- zycyj, cofanie się i postępowanie naprzód.
Gorycz doskonale harmonizował z grupą dzięki prawom kontrastu. Większość jej bowiem składała się z młodych, jurnych, światoburczych elementów. Gorycz, najbardziej wśród nich dojrzały, odznaczał się wielkim umiarkowaniem, wiecznym spokojem, był cichy, z nikim nie szukał zwad, a jeżeli przeciwstawiał się czemu, zawsze czynił to w spo-
sób taktowny. Te zalety były odpowiednio cenione przez niespokojne żywioły. Toteż Gorycz bywał pożądanym towarzyszem. On sam jednak najbardziej zbliżył się do Kamila, sentymentalnego młodzieniaszka i równie sentymentalnego poety.
Od czasu do czasu na horyzoncie Goryczą zjawiał się Grojosnaw Ludwik Kit. Zamieniano kilka słów, uściski rąk. Kit, jako dawny związkowiec i zasłużony organizator, występował w roli porucznika. Gorycz był mu wdzięczny za pomoc okazaną w czasie wyzwalania się z szeregów rosyjskich. Kit przypominał mu też inne wrażenia, ostatni pobyt w Kwadransie, chociaż Gorycz bronił się przed ty- ini przypomnieniami. Zbyt liczne były znaki zapy tań, których nie chciał dopuszczać do myśli, ale wpychał je jakby w podskórną głąb. Tam leżały w pozornym spokoju, gotowe w każdej chwili wypełznąć.
W przerwach między działaniami wojennymi zdarzały się także swoiste sielanki żołnierskie.
Jedną z takich „sielanek” opisał Kamil - poeta <
w swym notatniku.
Z zapisek Kamila.
Stanęliśmy w podgórskiej wiosce. Sitwie naszej przypadła opuszczona chata góralska. Na kominie pali się ogień. Ładnie buzują świerkowe gałęzie. Siedzę w kącie i odczuwam poezję chwili; pragnę napisać wiersz.
Lecz dobrzy moi koledzy psują mi nastrój. Na poezji to oni wcale się nie znają, z wyjątkiem mo-
że Goryczą. Ale poczciwcy, jeden w drugiego. I psują mi nastrój, choć piękny ogień buzuje na kominie, starannie podsycany.
A najbardziej przeszkadza poezji szewc, prawdziwy szewc, zwany u nas Czwartkiem. Dzielny to człowiek. W czasie bitwy prawie bohater, ale nie odczuwa poezji postoju. Teraz właśnie zapoczątkował niezbyt przyjemną zabawę, która wcale się z wierszowaniem nie rymuje. On to nazywa generalną ofensywą przeciw robactwu.
Właśnie on głos zabiera, bo dziś jest czwartek i jemu, według naszych zwyczajów, przypada pierwszeństwo.
— Ja obejmuję dowództwo nad ofensywą. Ale sam pomysł nie jest mój. Tym razem wzór ofensywy weźmiemy od naszych dzielnych przyjaciół — dziadów austriackich. Właśnie podpatrzyłem, jak oni to robią. Nie macie pojęcia, co tam za doświadczenie, a jakie męstwo! Pod tym względem nie dorównamy naszym towarzyszom.
Bardzo ostry język ma nasz Czwartek. 1 nawet obrazowy. Szkoda tylko, że' o takich paskudnych rzeczach mówi.
— Akcję należy przeprowadzić w ten sposób. Zdejmuje się najpierw koszulę. Potem może przyjść kolej na dalsze części ubrania. Zanurzasz rękę w głąb. Szukasz i łatwo znajdujesz mały, żywy, powiedzmy, granacik. Następuje atak. Rzucasz gra- nacik w płonące drwa na kominku. Słuchasz. Nie czekasz długo na skutek. Doleci cię brzęk, jak ści
szony strzał. To wybuch. Przy pewnych zdolnościach możesz takich rzutów wykonać nawet setkę. Nasi przyjaciele Austriacy zawsze robili rachunek. Tam kwitnie statystyka, powiadam wam, bo to wszystko z różnych urzędów podatkowych i kas. Liczyli. Ale były liczby! Gdyby wszystko robili z taką starannością i zapałem, już dawno byłoby po wojnie.
Nie można przy takim gadaniu myśleć o napisaniu wiersza. Już poetyczniejsze od tych zajęć są moje onuce. Powiesiłem je przy piecu i teraz z zadowoleniem widzę, jak wznoszą się z nich opary. To skutek kiepskich butów. Prawdziwe nieszczęście. Cokolwiek błotnista droga odrazu wpływa mi do butów, i na to na razie nie mam sposobu.
Lecz wróćmy do poezji. Właśnie przypomina mi się ta najpiękniejsza wiosna. Tor kolejowy. Przy torze budka strażnika. Przy budce kwitnący jaśmin.
Lecz jak tu pisać wiersz, gdy Czwartek znowu po swojemu gada:
— Jeszcze jedno podpatrzyłem u naszych dzielnych przyjaciół z austriackiej kompanii. Gdy zwyczajna akcja nie pomaga, gdy okaże się, że tłumy nieprzyjaciół są nieprzetrzebione, najlepiej odrazu wysadzić redutę wraz z nieprzyjaciółmi. Mówię wam, obywatelu doktorze, że najlepiej zrobicie, gdy swą koszulinę zamienicie w taką redutę. Ręczę wam, będzie huk, jak sto gromów.
— Nie każdy jest tak znakomitym hodowcą, jak
doktór. Trzeba mu to przyznać z całkowitym uznaniem.
Dziwię się, jak można tyle napleść o tych głupstwach. Jakże tu myśleć o pachnącym jaśminie o- bok budki kolejowej. A wspomnienie aż samo się prosi. Jaśmin obok budki, a ona siedzi na ławeczce przy jaśminie. Wiosna. Wiejskość. Gdaczą kury, porykują krowy.
Trochę uspokoili się. Tylko Gorycz siedzi zadumany i bardzo smutny. Ten wiersz może przeczytam mu, Gorycz jest jedyny z pośród wszystkich, zdolny do odczucia prawdziwej poezji.
Wspominam:
Przy torze kolejowym piaszczyste pagórki. Na pagórkach pokraczne sosenki. Kiedyś ona całowała te sosenki po powrocie ze stolicy. Całować sosny— to poemat. Potem rozmowy z rubasznym wieśniakiem na tle zachodu słońca. Wieśniak pachnący wonnym sianem. Na łące stały wilgotne od rosy kopki świeżego siana. A potem wśród tej woni, wśród mroku i siana miło było całować jej gorące usteczka.
Teraz już napiszę ten wiersz.
Ziemia była rozmokła, śliska i niemiła. Lepka warstwa lessowa czepiała się butów nawet na płatach ozimin. Tylko gdzieniegdzie w zagłębieniach leżące resztki śniegów pozwalały na milsze dotknięcie nogą ziemi.
Na takim to rozkisłym polu rozsypała się linia tyralierska. Trzeba było atakować Rosjan, siedzących w lesie. Okopy ich były niewidoczne. Nie ulegało jednak wątpliwości, że kryją się gdzieś na skraju pasma sosenek, będącego obramowaniem właściwego brzozowego lasku.
Atak wspierała artyleria, mocno bijąca w lasek. Mimowoli powstawał pewien, jakby harmonizujący rytm między czynnościami atakującej piechoty, a działalnością baterii armat. Wstrząs wystrzału, świst lecących nad głowami pocisków był silnym bodźcem dla atakujących. Wtedy najłatwiej było zerwać się z zimnej, wilgotnej ziemi i rzucić się kilku skokami naprzód. Nie bez znaczenia było przekonanie, że każdy wystrzał baterii osłabia siły wroga. Co chwila tyraliera zrywała się z ziemi i biegła
kilkanaście kroków naprzeciw gęsto bzykających kul karabinowych, lecących z lasku.
Była godzina zapadającego mroku. Mniej więcej z zachodzącym po przeciwnej stronie słońcem tyraliera dopadła lasu. Nie wszyscy. Co pewien czas ktoś odpadał, pozostając na stałe wśród pola, lub czołgał się w tył w stronę parowu, gdzie w małej chałupce był punkt opatrunkowy.
W chwili gdy tyraliera wpada w gęstwinę pierwszych sosenek* zrobiło się ciszej. Przestały bić armaty. Ucichły też strzały idące z lasu. Tylko na sąsiednim odcinku klaskał karabin maszynowy. Rosjanie opuścili lasek, zaniechawszy dalszej obrony. Okopy były puste.
Zmęczeni, rozgorączkowani atakiem żołnierze rzucili się do odpoczynku. Gorycz przycisnął rozpaloną twarz do wilgotnego igliwia.
W pobliżu ktoś unosił się nad zwycięstwem.
— Ale zwiały psiekrwie. Tylko kilka trupów i wiele nieczystości pozostało po nich.
Inny wybredniś narzekał:
— Ale też czuć ruskim duchem!
Odpoczynek był krótki.
— Obywatele, musimy zająć natychmiast cały lasek i na przeciwnej stronie okopać się co żywo. Nieprzyjaciel może nas w nocy atakować — wydał polecenie obywatel porucznik.
Ruszono znowu rzadką tyralierą przez las. Było już ciemno. Szybko jednak przebrnięto przez nie
wielki zagajnik. Łąka i mała rzeczka odcinała legionistów od wzgórz, zajętych przez Moskali.
— Tu nam będzie dobrze — chwalili sobie te- reu.
— Tak szybko nie uciekniemy, na widok pierwszych czapek.
— Nie chwal się tak — mówił jakiś sceptyk — może i bez walki odejdziemy, jeżeli Austriacy puszczą z boku.
— Niema dwóch zdań — poparł .go inny. — Zobaczycie, jak jutro będziemy znowu drałować w tył.
— Gadaj zdrów. Ładną mielibyśmy wilię.
— Rany boskie! To jutro przecież wigilia. Ani się człowiek obejrzał, a już Boże Narodzenie!
— A jakże, wilia będzie, jak się patrzy. Już dziś kluski z makiem gotowali, aż perkotało na całą okolicę.
— Nie tylko kluski z makiem, ale dostaniesz, dobrodzieju, szczupaka w nos, struclę w pysk i kieliszeczek wiśnióweczki w zęby.
— I austriacki pułkownik będzie nam do stołu podawał.
Zwyczajne stwierdzenie faktu, że następnego dnia przypada wieczór wigilijny, poruszyło Goryczą, niemal wytrąciło go z równowagi.
"W rozstrzepanym przebiegu dni, wśród chaosu ciągłych marszów, potyczek, odwrotów, postojów, noclegów Gorycz starał się zachować pewien pogląd na przechodzący czas, uświadamiać sobie jakby oś teraźniejszości, dzielącą jego przeszłość
oi! wielkiego, nieznanego, nowego czasu.W warunkach ówczesnego bytowania Goryczą było to raczej tylko zaznaczeniem, stwierdzaniem istnienia takiego przekroju w sposób najbardziej uproszczony. Było to poprostu uświadamianie sobie zwyczajnej daty kalendarzowej. Ale i to dawało pewną satysfakcję, stawało się symbolicznym gestem myśli o sprawach leżących daleko poza wojną i codziennymi udręczeniami żołnierskiego życia.
— Dwudziesty...
— Dwudziesty pierwszy....
— Dwudziesty drugi...
Z tych zwykłych streszczeń układała się tęsknota Goryczą za nieodgadnioną przyszłością. W nich, jakby w zamknięciu, tkwiła nadzieja, że kiedyś musi się skończyć ten chaos, w którym musiał żyć i 4 działać. A na inną formę tęsknoty nie było czasu.
Nieraz zrywała się i tego rodzaju najprostsza kontrola czasu. Nie było sposobności myśleć o tak pokojowych zagadnieniach. Dopiero przypadkiem wracała świadomość. Teraz właśnie przyszedł taki przypadkowy moment. Narzucał się kalendarz o niecodziennym, wysoce uczuciowym znaczeniu. Dzwonił w tej dacie dźwięk dzieciństwa:
— Jutro wigilia Bożego Narodzenia!
Noc z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty grudnia schodziła spokojnie. W brzozo- wym lasku było zacisznie, miło, lecz zimno. Sen na naturalnym posłaniu z mokrego igliwia i liści co chwila się rwał. Wilgocią przepojone płaszcze i ko
ce nie mogły chronić skutecznie przed zimnem. Lekki przymrozek czepiał się to rąk, to odkrywał jakieś szczeliny między płaszczem a kocem, to przenikał przez mokrą skórę butów i boleśnie wżerał się w palce, to szukał gościny na skurczonych plecach przywartych do ziemi żołnierzy. Około północy zaczął padać lekki śnieżek. Lecz żołnierze nie narzekali na to.
— Śnieg jest ciepły — mówiło się.
W celu skuteczniejszego przeciwstawienia się zimnu tworzono tak zwane małżeństwa: spano po dwóch, dotykając się plecami. Chwalono sobie ten system.
Nad ranem zajęto się pogłębianiem kiepsko zrobionych poprzedniego dnia okopów. Sceptycy mieli okazję to zrzędzenia:
— Poco się trudzić tym kopaniem, kiedy i tak tu długo nie posiedzimy. Albo Austriacy się cofną, albo my pójdziemy naprzód. Okopy są niepotrzebne.
Gadanie gadaniem, a okopy wkrótce przybrały zadowalającą postać.
Przewidywania sceptyków częściowo jednak okazały się słuszne. Po obydwu stronach lasku front austriacki wyginał się w przeciwną stronę, tak, że pozycje legionowe przedstawiały naprzód wysuniętą redutę. Od rana też skierował się na nie ogień artylerii rosyjskiej. Pociski łamały i rozrywały las, poprzedniego dnia porządnie już zryty przez artylerię austriacką. W powietrzu pachniał atak. Oczekiwano go w każdej chwili.
Tymczasem ostrzeliwanie nie pozostawało bez skutku. Wydarzeniami dnia dotknięta została również sitwa Goryczą. Przede wszystkim obywatel doktór otrzymał rozkaz udania się na najbliższy punkt opatrunkowy celem pomagania oficjalnym lekarzom, którzy nie mogli sobie poradzić wobec napływu rannych.
Doktór z wyraźną niechęcią rozstawał się z towarzyszami pobytu w okopach. Narzekał, że nie szanuje się jego żołnierskości i w najnieodpowied- niejszej chwili ciągnie się go do innych zajęć.
Punkt opatrunkowy, umieszczony w małej chatce pod lasem, zasłoniętej wzgórzami, nieustannie nawiedzany był przez sanitarjuszy znoszących ciężko rannych. Lżej ranni przychodzili sami.
Wkrótce też przyniesiono do chaty Kamila, największego sentymentalistę spośród sitwy. Raniony był w pierś na wylot. Czuł się niedobrze. Na słowa pocieszenia odpowiedział z rezygnacją:
— Szkoda mówić.
Cierpiał, ale okazywał wytrwałość.
— Wyjmijcie mi, doktorze, z portfelu, fotografię.
Była to fotografia jego narzeczonej. Kamil przyłożył ją do zranionej piersi. Pozostała czerwona plama.
— Oddajcie jej — prosił.
Przeczucia Kamila były słuszne. Nie można go było uratować. Doktór znalazł w jego kieszeni zeszycik z notatkami i wierszami. Łącznie z fotogra
fią, oznaczoną przedśmiertną pieczęcią krwi młodego poety, miał je wysłać do narzeczonej.
Wślad za Kamilem przybył drugi członek sitwy. To „intendent” Czwartek z nogą przetrąconą pociskiem armatnim.
— To nic, doktorze, przecież zestawicie — mówił.
Na razie trzeba było nogę unieruchomić.
Obywatel Czwartek traktował tę sprawę z pewnym humorem, pomagając doktorowi w wyszukaniu materiału, potrzebnego do zabiegu.
— Ściągnijcie, doktorze, jaki obraz ze ściany, a deseczek będzie pod dostatkiem.
Rada okazała się skuteczną. Największy obraz, wiszący w chłopskiej chałupie, uległ rozbiciu, a w deseczki, wzmacniające odwrotną jego stronę, obłożona została zgruchotana noga intendenta.
Tymczasem w okopach przeżywano gorące chwile. Ogień artyleryjski nadal szalał i niemałe czynił spustoszenia. Prócz tego biegły ataki rosyjskie, u- parcie i konsekwentnie prowadzone na polską redutę. Mimo trudnych warunków i dotkliwych strat, nikt nie myślał o odwrocie. Ataki zostały odparte. Żołnierz był wyczerpany i rozpalony bitwą. W chwili najsilniejszego ostrzeliwania pozycji, jakby dla dodania sobie otuchy, śpiewano tę pieśń, która już nieraz umacniała ich w niezłomności: „Naprzód, drużyno strzelecka,
Sztandar do góry swój wznieś...”
Nie było innej pieśni, która umiałaby w podobny
sposób rozbudzać bohaterstwo i siłę wytrwania. Niektórzy umierali z tą pieśnią.
Po południu przyszedł rozkaz odwrotu.
Żołnierze niechętnie go wykonali. Klęli paskudnie.
— To znów dziady gdzieś puściły. Na darmo straciliśmy tylu naszych. A teraz trzeba bez walki ustępować.
Lecz rozkaz musiał być spełniony. Legioniści o- puścili lasek, cofając się w porządku. ^
Jednakże na tym się nie skończyło. Nie oddalono się jeszcze na kilometr od lasku, gdy poprzedni rozkaz został odwołany. Należało wrócić na dawne pozycje, lecz trzeba je było ponownie zdobywać. Tym razem żołnierze już nawet nie przeklinali. Wydawało się im to za mało. Trzeba było znowu brnąć tyralierą po rozmokłej ziemi, znowu tarzać się w błocie. Żołnierze szli bez zapału, ale zato z jakąś wściekłą determinacją, pełni złości i rozdrażnienia. W tych okolicznościach nowy atak musiał się udać.
Gorycz tym razem szedł na jakiś dom stojący pod lasem. Zagroda dotykała parowu, obsadzonego przez Rosjan. Przeciwnicy strzelali gęsto. Widocznie byli również w zagrodzie, gdyż od czasu do czasu przemykał się któryś od chaty do parowu. Tyraliera postępowała szybko i nie zważając na straty wkrótce wdarła się do lasu. Moskale, siedzący w parowie, w odpowiedniej chwili wycofali się, nie czekając na zetknięcie z atakiem.
Gorycz z towarzyszami wpadli do zagrody. Była
pusta. Stali mieszkańcy widocznie uciekli przed grozą wojny. Chata zawalona była brudną słomą. W izbie, której sprzęty świadczyły o znośnej zamożności gospodarza, panował straszliwy fetor. Na środku chaty leżały świeże odchody ludzkie.
Gorycz, pełen najwyższego wstrętu, graniczącego niemal z chorobą, jak najszybciej uciekł z chałupy.
Tymczasem w lasku położenie stawało się poważne. Tym razem Rosjanie nie myśleli dobrowolnie ustąpić. Należało w bezpośrednim starciu zdobywać przed kilku godzinami bez walki odstąpiony obszar. Obydwie strony atakowały zawzięcie.
Gorycz, biegnąc w tę stronę, natknął się na kilka trupów rosyjskich żołnierzy.
Spojrzawszy mimochodem, zauważył jakieś znajome oblicze. Poszukał w pamięci. Tak, nie ulega wątpliwości. To niedawny jego kolega z kompanii strzelców syberyjskich. Gorycz był pewny, że dawny towarzysz nie zginął z jego ręki.
Wynik ataku był ostatecznie tylko połowiczny. Zaledwie w niektórych miejscach udało się dotrzeć do poprzednich pozycyj.
Pluton Goryczą rozłożył się tym razem pod lasem w wygodnym parowie. Parów tworzył jakby rów dobiegowy do tej zagrody, w której Gorycz doznał największego w swym życiu wstrętu. Nowe o- kopy wkrótce też były gotowe, a zapobiegliwi chłopcy nanieśli z zagrody śwdeżej słomy. Miła była taka pościel.
Jeden z żołnierzy, wracających z chaty, zwrócił się do Goryczą:
— Widzieliście, obywatelu?
Gorycz skinął głową. Nic więcej nie mówili, ale wyraz ich twarzy oznaczał bezgraniczną pogardę.
Odpoczynek na suchej, miłej słomie po całodziennej, wytężonej walce dawał nadzwyczajną rozkosz. Przyszedł wieczór. Powoli scichł gwar bitwy. Umilkła strzelanina: karabiny też musiały odpocząć.
Nastrój w okopach legionowych stawał się sielankowy i wesoły, zwłaszcza gdy kuchnie, korzystając z wieczornego spokoju, zaczęły spełniać swe o- bo wiązki.
Teraz dopiero, po zaspokojeniu głodu, ktoś przypomniał datę dnia.
— Obywatele, mamy przecież wigilię Bożego Narodzenia.
— Ładne święta, nie ma co.
— Trudno walczyć za Polskę i świętować, jak w czasie pokoju.
— Dobrze spełniliśmy w ten dzień nasz obowiązek.
— Zresztą nie jest tak źle w naszym okopie. Mamy słomę, i wszystko wygląda całkiem po-wigilij- nemu.
— Chłopcy, a możebyśmy zaśpiewali kolędę?
Nie trzeba było namawiać. Wkrótce rozległ się w
ciszy wieczoru donośny śpiew „Bóg się rodzi”. Zwróciło to uwagę Rosjan, leżących w okopach o kilkaset tylko kroków. Zaczęli strzelać do śpiewa
jącego okopu. Lecz wkrótce przerwali tę zabawę, gdy inne plutony również na swój sposób zaczęły kolędować. Wyglądało tak, jakby w okopach legionowych odprawiała się jakaś wojenna pasterka. Podniosłość i powaga złączyła wszystkich, gdy popłynęły słowa:
„Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą...”
Urpilkła kolęda.
—r To jest jak hymn narodowy — ktoś zauważył w ciszy.
Na chwilę pogrążyli się wszyscy w sobie. I było to równocześnie pogrążenie się w ojczyznę, i dom swój, i swoją wioskę lub miasto, w przeszłość i przyszłość śladami kolędy.
Gorycz bystro spojrzał w twarze najbliższych kolegów. Oczy ich dalekie były od łez.
Nagle wśród tego skupienia odezwały się jakieś głosy w pobliskim okopie rosyjskim. Jakiś inny charakter śpiewu niż zwykle.
Zdumienie i pewnego rodzaju zatrwożenie powstało wT okopach legionowych, gdy dobiegła wreszcie wyraźna melodia kolędy „Bóg się rodzi”.
— Tam są Polacy.
— Mówiono, że to są pułki syberyjskie.
— W syberyjskich pułkach służy niemało Polaków — objaśnił Gorycz.
— Niech przyjdą do nas, niech się poddadzą. Poco ma być bratobójcza walka!
Skończył się śpiew w okopach rosyjskich.
Wtem ktoś zawołał donośnym głosem:
— Polacy, nie walczcie z nami. Poddajcie się polskim legionistom.
Czekano, czy będzie odpowiedź. Jakoż dał się słyszeć jakiś nieśmiały, przyciszony głos:
—Nie możemy.
Zaraz zaś za tym, mocno i butnie krzyknął ktoś po rosyjsku:
— Sibirskije striełki nie sdajufsia!
W okopach nad Nidą dni przechodziły w nieza- mąconym spokoju. Zima zbliżała się już ku. końcowi, ale na pozycji panowały w dalszym ciągu niezmienione obyczaje zimowych wywczasów wojennych. Dni upływały na niestrudzonej grze w karty. Nie było nic lepszego do roboty wobec wspaniałej ciszy na froncie, która zawisła jak biaława nuda między dwoma światami okopów. Od czasu do czasu ktoś ze znudzenia, bez umotywowanej potrzeby, wstępował na strzelnicę, by oddać kilka strzałów w stronę zarzecznych wzgórz, na których kryły się, gołym okiem nie widziane, potrójne rzędy rowów rosyjskich. Zresztą tego rodzaju marnowanie amunicji nie cieszyło się dobrą sławą i było uważane za rozrywkę niższego rzędu. Rosjanie okazywali jeszcze większe umiarkowanie: twierdzono, że zapasy amunicji rosyjskiej są na wyczerpaniu.
W tych okolicznościach znudzony żołnierz, pozbawiony rozrywek, ratował się grą w karty. Powstawały małe kluby. Nieliczni „niemuzykalni” u- prawiali grę w warcaby lub szachy. Dużym powo-
dzeniem cieszyli się także opowiadacze i gawędziarze.
„Towarzystwo” siedziało zazwyczaj w ziemiankach, a tylko czujki zajęte były obserwacją przeciwległego brzegu rzeki, na którym jednak najczęściej nic się nie działo.
Ziemianki i mieszczące się w nich doraźne kluby karciane, urządzone były „arystokratycznie” i posiadały nie mniej arystokratyczne, a conajmniej wielkomiejskie nazwy. Ziemianka, w której najczęściej przebywał Gorycz, nosiła nazwę „Continental”. Tutaj zbierali się gracze w durnia. Pierwsze miejsce w „Continentalu” zajmował żelazny piecyk, najmilszy towarzysz i najulubieńszy kibic. Przy nim to rozgrywały się nigdy nieskończone a bardzo zaciekłe batalie w durnia.
W sąsiedniej ziemiance, zwanej „Szeherezadą”, obok koniecznego klubu karciarzy był kącik szachowy, a przy nim doktór, niestrudzony i rzadko zwyciężany amator.
Gorycz dzielił swój czas między „Continental” a „Szeherezadę”. W durnia grywał chętnie. Ta prymitywna zabawa najbardziej odpowiadała ogólnemu nastrojowi. Nie była to zresztą gra bezinteresowna. Dureń musiał, stosownie do przepisów klubowych, złożyć okup w postaci papierosa. Papierosy te stawały się własnością klubu. Biada temu śmiałkowi, który odważył się zlekceważyć obyczaj klubu. Czekała go zazwyczaj „deka”. Była to pospolicie przyjęta egzekucja. Zbrodniarzowi owijano głowę
kocem, uroczyście kładziono go na ziemi, a każdy j
z obecnych odmierzał mu odpowiednią ilość klapsów.
Gorycz, jako gracz w durnia, był ceniony i łubiany. Grywał spokojnie, nie kłócił się, nie oszukiwał, triumfów nie umiał wykorzystać, nieprzychylności gry znosił cierpliwie. Ale okazywał też często kaprysy. Zdarzało się, że nie można go było żadnymi środkami nakłonić do udziału w grze. W takich chwilach odczuwał silny wstręt do tej zabawy. Naraz zaczynał go razić brud kart, bezmyślność samej gry. Jeżeli mógł, uciekał do „Szeherezady”, gdzie kibicował przy szachach lub rozmawiał z doktorem.
Zresztą po pewnym czasie namiętność karciana wogóle osłabła. W poszukiwaniu urozmaiceń od- *
kryto inne pola działalności. Tworzyły się grupy śpiewaków i muzyków, bajczarzy i recytatorów, wreszcie wyodrębniali się dłubacze — przygodni artyści, wyrabiający ozdobne przedmioty z drzewa, metalu lub chleba.
Pewnego dnia dowódca kompanii przywiózł z sąsiedniego dworu pełny wóz książek. Żołnierze rzucili się na nie z niemałą zaciętością i zaczęła się moda czytania. Ziemianki zamieniły się w kluby miłośników lektury. Wielu jednak pozostało obojętnych. Inni szybko przestali zajmować się książkami, tłumacząc, że odzwyczaili się od czytania. A byli tacy, którzy twierdzili, że lektura powieści wyprowadza ich ze spokoju.
— Bo — opowiadali — za wiele jest tam mowy
o dziewczynkach. Człowiek przypomina sobie, nastraja się, i tylko niepotrzebnie psuje sobie krew.
—Przydałby się batalion młodych legionistek.
Na takiej wojnie, jak teraz, chyba tylko pierzyny w rowach porozkładać i leżeć z babami.
Wszyscy byli podobnego zdania.
Bywały jednak dni nagłych przerw w ciszy i bezczynności wojennej. Jakby dla przypomnienia żołnierzom, że jednak przebywają na froncie. Co jakiś czas, to z jednej, to z drugiej strony próbowano, jak żartowali żołnierze, czy armaty nie zamarzły. Zdarzyło się kilka nieszczęśliwych wypadków. Oznaka, że duch wojny czuwa.
Bywały też momenty porozumiewań się z przeciwnikiem. Robiono to gwoli urozmaiceń. Inicjatywę dawali Rosjanie. Na wzgórzu za rzeką zjawiała się biała płachta. Był to znak, że żołnierze chcą rozmawiać. Kilku najodważniejszych z jednej i dru- « giej strony wyskakiwało na brzeg w tym miejscu, gdzie rzeka była najwęższa. Rozmowa była króciutka i zwykle kończyła się aktem kupna-sprzedaży. Najczęściej wymieniano tytoń. Lecz potem tego rodzaju spotkania zostały zakazane.
W połowie marca tematem rozmów stały się bliskie imieniny Komendanta. Byli tacy, którzy chcieli ten dzień uczcić jakim czynem wojennym, proponowano urządzenie wycieczki na przeciwny brzeg, w końcu jednak nic z tego nie wyszło.
W dzień imienin nastrój był uroczysty od same
go rana. Dowódca kompanii wyznaczył delegację, która udała się do sztabu brygady złożyć Komendantowi życzenia. Poza uroczystością ogólną obchodzono jeszcze imieniny kilkunastu Józefów kompa- nijnych. Solenizanci byli dumni ze swych imion.
Do okopów przysłano orkiestrę pułkową, by dzień imienin wodza wypadł najbardziej okazale. Przez kilka godzin wiara nie posiadała się z uciechy, słuchając koncertu. Dla zaintrygowania Rosjan odegrano również kilka melodyj rosyjskich.
Potem nastąpiła mała akademia. Śpiewano. Przede wszystkim ulubioną „Naprzód, drużyno strzelecka”. Jeden z licznych poetów deklamował okolicznościowy wiersz. Najpoważniejszą jednak częścią uroczystości była opowieść porucznika Grojosna- wa Ludwika Kita. Oficer o tak dziwacznym nazwisku był niewyczerpanym bajarzem. Opowiadania jego sławne były w całej brygadzie. Czasami zachodził też do ziemianek i cudowne prowadził gawędy.
Tym razem Grojosnaw Ludwik Kit dał taką opowieść:
Zacon się w niebie robić młody dziń. Ale śwarny i młody anielik społ sobie spokojniutko w niebieski trowie, co rosła hań pod Panajezuskowym borem. Społ, społ i dopiro się rozbudził, kiej zaceni dzwonić na folwarku.
Rozbudził się i ozejrzoł. Niewiela móg widzieć bez zapaćkane ocyska. I w głowie mu się jesce kre-
ciło po tym śnie, jak we wiatroku. Dziń jesce był młody, totyz z jedny strony widać było ino cimne mgliska, a ode drugi strony cosik różowego i ccr- wonego. Anielik sobie zaropiałe ślipska dobrze rosom poprzeciroł i zacon się lepi rozeznawać we świecie.
— Co to dzisioj mom do roboty? — zacon sobie ciezko przypominać. I rychtyk się skapnoł, ze tego dnia sama święta Cecylija bedzie chodzić po polach, kaj un pilnował bydła z folwarku Matki Boskiej.
Az się poderwoł na ten przypominek. Bo ze świętą Cecyliją anielicka jedna chodziła, tako okrogło i na buzioku i gdzie indziej, jak się patrzy. Wzion się tedy chłopok co rychło do pucowanio nóg, bo były w krowim łajnie co nieco zapaskudzone. Ale nie mało na trowach było rosy, totyz mycie sło, jak nolezy.
Naroz słysy, — ktosik idzie po trowach prosto ku niemu. Patrzy, a to idzie legun. Moskale go wcoraj uracyły kulką pod ziebro i musioł nieborocek swoje kompani je opuścić i przenieść się do nieba. Bo gdzieze bidok mioł się udać?
Podsed legun do anielika i mówi:
— Te, miglanc, cy to tutaj jest folwark Matki Boski?
Anielik, ze to nie w ciernie był bity i na obrządkach niebieskich się rozeznawoł tak do niego mówi:
— A coś ty to za jeden i pokaz mi twojo przepust
kę, bo u nos nie każdy mo prawo chodzić gdzie chce.
A Iegun, jak ci na niego nie krzyknie z góry, kie- by najjaśniejso sarza:
— Ty ufermo jakaś angielsko, godoj, jak ci się grzecnie pytają. Bo jak ci się jesce roz zapytom po leguńsku, to ci wcorajse kluski drugo strono uciek- no.
To ów anielik dopiro w pokorę, ze niby nie wie- dzioł z kim mo do cynienio. I wszystko teraz dokumentnie mu opowiedzioł.
A legun tak:
— Nie głupi jo spiesyć się na was folwark. Tam znowu pewnie sarze cholerne się włócą i wydziwiają. A tu se trochę w polu odpocnę. A ty, miglanc, cwany chłopok jezdeś, mos tu koronę, chybaj na je- dny nodze i przynieś mi tu z kantyny pół kilo kiełbasy, bo głodny cłowiek, jak wszyćkie diabły. A za reśte przynieś papirosów z ty tam wasy trafiki. A pamietoj, jakbyś tam komu o mnie nagodoł, ufermo jedna, to niech cie ręka bosko broni. Legun z pirsy brygady jezdem.
Tak się nim rozporzodził, a som się ułożył na tro- wie i usnoł zmęeony bidocek i chrapoł sobie i poste- kiwoł, bo mu od ty kulki pod ziebrem trochę do- skwirało.
Az pocuł we śnie, ze łazi ktoś koło niego.
Ciekawy un ta nie był, ale pojrzoł na wselki wy- podek z pod jednego oka. O mało go nie zaparło. Ale nie doł po sobie zaroz poznać, chytrus jucha je
den, tylko dalej udawoł, ze śpi. A z pod obydwóch powiek paskudnik podpatruje.
— Ale tyz klawo mańka, o rety! — w myśli sobie mówi.
A była to młoda anielicka, co to ze świętom Cecy- lijom wysła na pole zbirać kwiotecki dla świtego Józefa na imininy. I takiego ci kwiotka znalazła.
Nas legun, jak nigdy nic, ceko, co bedzie dali. I dziwuje się, i bardzo mu się smacnie robi i ślina mu się zbiro, ze ani przełknoć.
A una ubrano była komplet po anielsku. Ino jedna kosiulka jo okrywała, ale zato bielutko i ładno, pewnie z prowdziwego jedwabia.
Totyz legun, patrzał i cekoł. No, i docekoł się. A- nielicka oglodała go z tak wielgim zaciekawieniem, az se niebozotko z ty ciekawości samochcoc po dzie- wcyńsku kucnęła. Kosiulina się jej tam trosenieckę podgieła, a nas legun jak to zobocył, to się dopiro naprowdę wzrusył.
— Rany boskie — myśli sobie — nie wytrzymom i muse się obudzić.
Jakoż się obudził i zaroz się do ni inteligentnie zabiro. Wiadomo z pirsy brygady był chłopok.
— Dziń dobry panience — powiado. — Ale ci klawe spotkanie, może nie?
Anielicka — ze to była kształcono wewtycli oko- licnościach — tak mu rzece:
— Az kim mam zaszczyt — proszę mi się przedstawić.
— Juz się robi.
I według wselkich przykazań stanoł chłopok na bacność.
— Legun z pirsy brygady jezdem, od samego Piłsudskiego.
I grabkę jej, a miała ci maciupeńką, ścisnoł w swej łapie, az zaszeleściało.
Ale święta Cecylija w krzockach niedaleko fijo- łecki zbirała i zaroz cosik wycuła. Takie stare panny to majo dopiro węch. Tako zaraz pocuje, jak tylko co dobrego zapochnie. Nawet pod wiater.
Wysła z tych krzocków i woło cieniutkim głosem.
— Maniusia, Maniusia.
I masieruje prosto na nich.
— Maniusia — powiada — nie wypada przecież zawierać znajomości z nieznajomym panem i to w dodatku pod laszem.
— Ty, cholero — myśli nas legun — ty jej nauki będzies dawać, a sama Iezies jak mucha na lip.
Ale legun z pirsy brygady jest grzecny dla dam:
— Proszę pani — mówi — ta panienka nic nie jest winna. A teraz to juz się znamy, bo się juz przedstawiłem, kto jezdem.
— Bardzo grzecznie z pana sztrony. A szkąd pan przychodzisz?
— Legun z pirsy brygady jezdem.
Jak una to usłysała, to aze ją poderwało. I zacena opowiadać, jak u nich w niebie kochajo pirsom brygadę, ze to niby honorny i bitny mo być noród. I zagaduje go i z jedny i z drugi i z trzeci strony. Przy- ścipna tako i każdy scególicek ją jenteresuje.
— A pan pewnie nie zna naszych zwyczajów nie- bieszkich?
Juści, ze nie znoł.
A ta mu dopiro klaruje, ze każdy zołnirz musi się w niebie zaroz żenić, bo takie jest prawo i ka- walirów nie uznawajo. I godo mu, ze sobie powinien wybrać statecno kobitę, co by mu i zagrała i za- śpiwała i wszystko. A potem zeby do niej przysed, to una mu najlepi doradzi, gdzie, jak i co. I na for- tepijanie mu zagro, i inne rzecy pokoze. A do Ma- niusi rzece, zeby posła dali w wiklinę nad rzecke niezapominajki dla świetego Józefa na imininy zbirać.
Odrazu się nas legun połapoł w tych okolicno- ściach. Grzecny un był, bo nie wypado przecie dobremu legunowi wobec taki starsy panny inacy się zachowywać, ale myśloł sobie po swojemu.
— Ty ufermo, jo nie polece na odgrzywane flaki, kiej mom świżo polędwicke.
Ale nie doł po sobie tego poznać.
— A może pan mi pomoże żbirać kwiatki dla świętego Józefa na imieniny. Święty Józef bardżo łaszkaw na wasze wojszko.
Niby się zgodził, ale zaroz jej mówi, ze tylko mały interesik w krzockach załatwi, to przyjdzie. Bo i co mioł powiedzie. A widzioł jak z wikliny roz po roz wyzirała anielicka.
Polecioł w krzocki niby, a potem w mig przez parowy w wiklinę.
Tam dopiro pomagoł zbirać niezapominajki dla
świetego Józefa. I tam się najlepi wywiedzioł gdzie, jak i co.
— Rany boskie, co to za dziewucha, wszystko mo jakby utoczone. Kiej takie juz prawo, ze trzeba się żenić, to niech się dzieje wola boska.
I zaruteńko po swojemu się z nio dogodoł, i jak to trzeba robić sprytnie się wypytoł.
— To wszystko od świętego Józefa zależy. Tylko trzeba się strzec świętej Cecylii, bo to zazdrosna stara panna.
— To się wi. Una leguna na kawoł nie nabierze. W te pędy idę do świetego Józefa.
I polecioł. A święta Cecylija cekała pod lasem do wiecora i nicego juz się docekać nie mogła.
Nas legun stanoł na folwarku Matki Boskiej i od- razu wypytoł się o kwaterę świetego Józefa.
— Legun pirsy brygady melduje posłusnie, ze dostoł przydzioł do nieba.
— Spocnij, kochasiu — mówi święty Józef — mom dla ciebie niezgorsą kwatere, żebyś na nase porzodki nie narzykoł.
— Melduje posłusnie, ze prose o kwatere u moi narzecony.
Święty Józef aze podskocył.
— To ty, łaziku, juz się tu za dziewuchami włó- cyłeś?
— Melduje posłusnie, ze mi święta Cecylija wy- tłomacyła, gdzie, jak i co, totyz odrazu się zakręciłem tale, zeby sarze z mojem ożenkiem nie miały kłopotu. U nos zawdy tak w pirsy brygadzie.
—- Którą to sobie tak na prędce wymacałeś?
— Melduje posłusnie, Maniusie od świetej Cecy- liji. Udała mi się.
— \azYku, najładniejszą dziewuchę wynalez- łeś.
— Legun z pirsy brygady jezdem, to się na tych rzecach znom.
— A żebyś się ino dobrze spisoł.
— To się wi. Przeciez z pirsy brygady...
— Dobrze, juz dobrze, ale pamietoj, łazuniu jakiś, ze tylko z sympatyi dla twojego Komendanta oddaje ci tę anielickę.
A święta Cecylija zagrała sobie pod wiecór smutno pioseneckę, ze to niby smutno była jej dola. Ale nie zazdrościła, bo to bardzo porzodna panna, a jakże!
— Wreszcie do naszych okopów wchodzi już prawdziwa wiosna. Proszę patrzeć: tu kiełkuje jakieś zabłąkane żyto. Bledziutkie kiełeczki, trochę anemiczne: widocznie sąsiedztwo wojów nie bardzo im sprzyja.
— Czy nie czujecie, że wiosna wnosi w nasze życie coraz więcej poezji. Jaśniej, stanowczo jaśniej robi się w ziemiankach.
— Chcecie powiedzieć, że bywało ciemno.
— Bywało.
— A jednak odczuwacie, jak w tych rowach wyłożonych pniami jabłonek, ściętych w chłopskich ogródkach, tworzy się nowy mit.
— Widzę dokładnie, jak od wiosennego słońca pęcznieją gałęzie jabłonek i olch. Może jutro zaczną < wypuszczać listki. Może niejedna z nich zdoła zakwitnąć. Lecz to nie są liście ani kwiaty życia. A może podobnie dzieje się z naszym rzekomym mitem. Zależy jaki to tu mit wyrasta ostatecznie, czy rozwinie się, czy zakwitnie, czy może wkrótce u- schnie, jak uschną w najkrótszym czasie listki na tych ściętych jabłonkach.
— Ujęcie przedwojenne. W czasach wojny ludzie i pojęcia zmieniają się szybko. A tli nie powinno tego być — tego cierpiętnictwa, tęsknoty do śmierci. Zacznijmy myśleć poproslu o Polsce. Tu, w okopach możemy się nauczyć żyć i myśleć zdrowymi, prostymi kategoriami, jak nasi koledzy chłopi. W ten sposób powstaje mit zbratania, złączenia się.
— Czy zapatrzenie się w kolegów chłopów nie jest przypadkiem chłopomaństwem lub bezwiednym prostaczeniem ? I bez tego z konieczności, w naszych warunkach musimy stopniowo prostaczeć. Czy trzeba jeszcze z tego zjawiska robić program?
— Może nie program, lecz naturalny porządek rzeczy, fizjokratyzm praktyczny, może czasami przykry, ale wydaje mi się — konieczny. Użyję takiego, ostrego porównania: konieczny jak gnój do uprawy roli pod dobrą pszenicę.
— Wasz symbol wydaje mi się bardzo niebezpieczny. Czy nie zasłona czego innego? Co pewien czas symbol kruszy się. Zbratanie żołnierskie kończy się, gdy obywatel inteligent awansuje na oficera, a obywatel rataj, powiedzmy, na ordynansa. Ostatecznie pozostaje zwykły podział społecznj^: gnoju i pszenicy, gnoju i kwiatów.
— Chodzi o to, by ten „kwiat”, jak określasz, był istotnymi korzeniami związany z gnojem, czuł z nim łączność genetyczną, plemienną. I Yia odwrót — jeżeli nie wykształcimy takiego poczucia, powstanie niewątpliwe pasożytnictwo.
— Jak to wykształcić?
— Tu w okopach mamy właśnie takie laboratorium przemian. Widzę je i dla tego tak określam. Tu wytwarza się pożądany, według mego poglądu, typ: ten właśnie odczuwający swą genetyczną łączność z „gnojem”.
— O ile to nie pozostaje jedynie w obrębie twoich osobistych złudzeń. Ja tego nie mogłem zauważyć. Dlatego, używając twego określenia, nazwałbym raczej nasze okopy laboratorium niebezpiecznych złudzeń.
— Zapominasz, że złudzenia nie są bez wartości. Choćby nawet tak było, jak mówisz. Dobre złudzenie jest już połową rzeczywistości.
— To romantyzm, przeciw któremu przed chwilą występowałeś.
— Może romantyzm, ale nie czarny, cierpiętniczy, lecz pożądany gatunek jasnego romantyzmu.
— Może on jasny, ale to bynajmniej nie znaczy, że zgodny z rzeczywistością.
— Atakujesz moimi poprzednimi argumentami. Cóż jest według ciebie tą rzeczywistością?
— To trudne pytanie. Ale wskażę ci, gdzie jest nierzeczywistość twoich teorii. Według mnie jest tak. Genetyczną łączność z nawozem będzie odczuwał „kwiat”, który gnojem był na początku. To właśnie jest prawo naturalne, ów fizjokratyzm. Kwiat, który dotykał się tylko tego, co w naszej rozmowie nazywamy nawozem, będzie odczuwał zupełnie inaczej. Może to będzie bohaterskie samozaparcie się, wspaniały objaw grakchizmu, może rewolucyjność
ducha, może wspaniałomyślny, zniżający się, ofiarny arystokratyzm. Wszystko to może powstać, mogą się zjawić najzaszczytniejsze wyjątki, ale to nie będzie bynajmniej genetyczna łączność kwiatu z nawozem.
— Może nasze porównania są nieodpowiednie.
— Może.
— Ale ja wracam do tego, co nazwałem „laboratorium”. Dawniejsze walki o niepodległość miały odmienny charakter. Były to raczej walki jednego stanu. Nie było podobnego zmieszania się ludzi w jednym, dosłownie biorąc, szeregu.
— Ja myślę inaczej. Wszystko to już właściwie było, oczywiście w znacznie odmiennych formach. My jesteśmy tylko powtórzeniem. I nie mogę uwierzyć, by tu dokonywało się misterium nadzwyczajnych przemian — mało duchowych, bo w twym o- świetleniu niemal biologicznych. Taka przemiana, takie zespolenie elementów, stosownie do hasła „z polską szlachtą — polski lud”, to byłby poprostu, mówiąc za wzorem poety — cud. A więc rzecz w naszych pospolitych warunkach, bez oddziaływania pewnych sił nadnaturalnych, chyba niemożliwa. Nie wiem, na jakiej zasadzie, jakim prawem miałoby powstać takie zbratanie elementów rozdzielonych całymi obszarami gór. Oczywiście nie myślę o przygodnej, poprawnej, szablonowej brataninie się z konieczności, jaką spotykamy tutaj.
— Zbratanie istotne powstaje przede wszystkim
na podstawie prawa braterstwa broni i prawa wspólnie przelanej krwi.
— To wszystko już było. A to, co było, potwierdza moje wątpliwości. Twoja formułka jest iluzją, pomyłką. Normy podawane przez ciebie, dawno już powinnyby się zrealizować, gdyby zawierały w sobie prawdę. Ja podam ci inną formułkę społeczną dziejów porozbiorowych. Braterstwo broni chłopów ze szlachtą w walce o niepodległość nie wywołało zjawiska zbratania się tych warstw.
— To zbyt uproszczone, by dla mnie było prawdziwe. Weźmy pod uwagę dwie strony stosunku. Przypuśćmy, że szlachcic nie poczuwał się istotnie do genetycznego związku z chłopem, nie chciał, nie umiał, nie potrafił zrezygnować ze swego arysto- kratyzmu. Ale mamy przecież także drugą osobę — chłopa. Wystarczy, jeżeli on poczuł się genetycznie związany z szlachcicem. Jeżeli wyrabiał w sobie to przeświadczenie dzięki pokrewieństwu broni. Proces równania do góry, skuteczniejszy, piękniejszy i bardziej społeczny.
W nieskończoność ciągnąłby się dialog, gdyby nie przerywała go wiosna.
Wiosna, zwycięska i nieulękniona, wchodziła do okopów. Panowanie jej rosło z każdym dniem. Nie wydawała jeszcze zapachu krwi. Przynajmniej tu, nad Nidą. Cisza nadal przedzielała przeciwników. Czasami tylko zrywała się, jakby dla zabawy, bezpłodna strzelanina, bez powodu, jakby króciutkie
przypomnienie, że wojna jest jednak ważniejsza od wiosny.
W tej sielankowej naogół atmosferze okopów można się było nudzić dyskusjami na akademickie tematy. Z nadejściem wiosny dawne zimowe rozrywki zniknęły. Skończyło się kartograjstwo, stanowczo przepędzone przez słońce.
Słońce stało się teraz najmodniejszą zabawą, najmilszą rozrywką. Flirt prowadzony był według najrozmaitszych sposobów. Jedni wyszukiwali zaciszne zakątki w rowach i tam skuleni poddawali się rozmarzającemu wpływowi ciepła. Inni w poszukiwaniu swobodniejszych wrażeń wychodzili poza okopy, w zarośla i krzewy lub szukali odpowiednich wydrążeń w terenie. Odbywała się zabawa w opalanie, jakby na wakacyjnym letnisku.
Opalanie się kwietniowym słońcem uprawiane było z podobną zaciekłością, jak gra w karty w okresie marcowym. Niektórzy rozbierali się zupełnie do naga. Inni opalali się tylko do połowy.
Lecz tego rodzaju letniskowość nie wystarczała żołnierzom. Gdy zimą nikt nie wykazywał poważniejszej ochoty do bohaterskich czynów wśród zimnego śniegu lub na rozkisłej roli, teraz, gdy świat wiosenny odurzał słońcem, opanowywała żołnierzy tęsknota do przygód, do pochodów, do bitw. Nużyła ich jednostajność okopowego życia. Twierdzono, że to dobre dla lękliwych pepiczków, ale nie odpowiada usposobieniom wojska polskiego.
Wiosna zbudziła także i sąsiednią wioskę. Chłopi
wychodzili z chałup i smętnie przyglądali się polom, porytym rowami, wyciętym sadom i zrujnowanym budowlom. Dzieci z najbliższych, napół rozwalonych chałup urządzały gonitwy i zabawy w okopach.
Najbliższy sąsiad ziemianki Michała Goryczą odmawiając pewnej niedzieli przepisową zdrowaśkę przed chatą, tak mówił:
— Dla was, panowie, wojna, Polska, Bóg wie co. A my musimy patrzeć, jak pola leżą odłogiem. Mówią, że musicie iść dalej. Dałby Bóg, żebyście to mogli albo w jedną, albo w drugą stronę. Bo szkoda ziemi — zakończył.
I przyglądał się z niepokojem swoim czterem morgom, wplecionym między okopy a szeroką miedzę sąsiedniego dworskiego obszaru.
Ta miedza była oddawna przedmiotem jego niedzielnych rozmyślań, jako wyraźna granica dwóch bardzo różniących się światów.
Po jednej stronie małe, wąskie, chłopskie poletka, popstrzone różnorodnością zbóż, pomieszane w chaotycznym układzie, splecione w jakąś bezładną mieszankę. Po drugiej stronie natomiast szerokość i rozmach hulały na polu. Łany długie, szerokie, rozległe. Jeżeli żyto, to jak okiem sięgnąć — żyto i żyto. Latem — cały las, bór, puszcza żyta. Możesz iść i iść, a tylko kłosy przy kłosach, źdźbła przy źdźbłach, jakby wielka powódź żyta rozlała się po polu. Taki ogrom, taka potęga biła z pól dworskich.
— Tak widać musi być — spokojnie oceniał gospodarz.
Oceniał spokojnie, ale po swojemu poddawał się wyobraźni. Lubił przesuwać w myślach miedzę dworską cokolwiek dalej od swego pola, rozszerzać swój niewielki grunt, wrzynać się stopniowo w ziemię pańską. Prowadził jakieś chytre obliczenia. Rozważał, jakby to się zmieniał stan jego posiadłości, gdyby co roku niespostrzeżenie odorał jedną skibę od dworskiego pola. Liczył, za ile to lat miedza dworska odskoczyłaby od jego chałupy po ten niedaleki wigotny dołek.
Wojna i najbliższe sąsiedztwo okopów nie mogły przekreślić tych myśli. Szepcząc zdrowaśkę, jak dawniej odurzał się marzeniami:
— Żeby tak z pięć morgów dziedzicowego pola uchapić, to dopiero byłoby gospodarstwo. No, żeby choć cztery, choć trzy...
W połowie kwietnia kompania Michała Goryczą została wycofana z okopów i przeniesiona do rezerwy, na odpoczynek do dużej sąsiedniej wioski, zwanej Wielkim Bałwankowem. W mało zniszczonej przez wojnę wsi zapowiadał się magnacki odpoczynek. „Sztab” umieszczono w pałacu, żołnierzy roz- tasowano po chatach. Gorycz należał do wybrańców losu: z kilku towarzyszami otrzymał przydział na probostwo.
Miejscowy proboszcz, staruszek, cieszył się niezwykłą sympatią, o czym Gorycz przekonał się zaraz na wstępie. Wyjaśniła mu to pieśń ludowa. Zbliżając się po raz pierwszy do wyznaczonej kwatery, spotkał pod płotem plebańskim dziewczynkę, śpiewającą beztrosko i śmiesznie piosenkę o takiej mniej więcej treści:
— Ksiądz, ksiądz, ksiądz, lubi, lubi, gdy ryczy krowa. Ksiądz, ksiądz, ksiądz głaszcze rybki i żabki... |
Gorycz zaciekawiony oryginalną piosenką dziecka, zapytał:
— Cóż to za ksiądz, o którym tak ładnie śpiewasz?
Dziewczynka zerwała się przestraszona, przez chwilę stała niepewnie, nie wiedząc co począć, lecz w końcu śmiało odpowiedziała:
— A dy ten, co tam stoi nad stawem.
Nad stawem nastąpiło pierwsze zetknięcie Goryczą z księdzem Karolem. Ciekawie wyglądał: bardzo bujne i dokładnie siwe włosy nadawały głowie księdza nastrój niemal prorocki. Twarz czerwona, zlekka już opalona, poprzecinana linijkami bruzd.
Oczy bolesne i gorące, i jakby nie z tego świata. Czoło: zastanawiająco natężona wypukłość, w tym czasie pokryta lekkim brązem opalenizny.
— Jest we mnie połączenie znamion świętego orła i właściwości błogosławionego lwa. — scharakteryzował siebie w późniejszej rozmowie z Gory- czem.
Ksiądz Karol, karmiący wówczas rybki, przyjął Goryczą z właściwą mu żywiołowością:
— Zawsze wierzyłem, że wrócą czasy Dąbrowskiego. A kimże wy jesteście?
— Trudno określić, kim się jest. Wiem jednak, że w średniowieczu byłbym rycerzem krzyżowym.
Ksiądz Karol patrzył na niego trochę półdrwiąco swymi oczami z zaświata:
— Ja wam określę dokładnie, kim jesteście. Proszę uważać dobrze. Jesteście ni mniej, ni więcej tylko królewiczem polskim.
Gorycz przemienił się w ździwiony znak zapylania.
— Wiem o tym, że nie możecie zrozumieć. Ale za
raz przyznacie mi rację. To przecież takie proste. Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga — Króla i Matki Boskiej — Królowej Korony Polskiej. Tylko nie u- miemy jeszcze tego zaszczytu odpowiednio pojmować. Królewicze! Wszyscy — królewiczami Polski. Tylko trzeba zrozumieć i sercem uchwycić. Co za wspaniałość! Jaki symbol zrównania — idealnego, najwłaściwszego.
Gorycz w milczeniu przyjął niespodziewany a- wans i nie wiedział, co o tym sądzić.
— Tak, królewiczu polski, — podkreślił proboszcz jeszcze raz — pójdźcie teraz zobaczyć mój ogródek.
Ogródek księdza Karola był niewielki, ale starannie utrzymany. Najważniejszym miejscem o- gródka, według mniemań właściciela, był kapryśnie wgłębiony zakątek między stodołą, koiłcem płotu i inurem cmentarza. Leżało tam trójkątne zacisze jabłonne. W tym miejscu rosło najulubieńsze drzewko księdza Karola — jabłoń „Archeologia”.
W ogródku swoim proboszcz ochrzcił wszystkie drzewa. O nadawaniu imion rozstrzygał zazwyczaj przypadek. Pod oknem pokoju, w którym stał fortepian (nikt na nim nie grywał) rosła „Cecylia” — wiśnia. Obok stawu, jakby odkrywca nad oceanem stał „Kolumb” — orzech. A śliwa nazywała się „Kleopatrą” — nie wiadomo dlaczego.
Jabłonka „Archeologia” posiadała romantyczną historię, związaną poniekąd z życiem proboszcza. Ksiądz Karol z zapalczywością amatora zajmował się archeologią i był uważany za autorytet w tej
dziedzinie na całą gubernię, jako autor kilku rozpraw o wykopaliskach z okolic Wielkiego Bałwankowa. Swego czasu młody proboszcz a zapalony pre- historyk miał sen: że w końcu ogrodu, między stodołą, końcem płotu i murem cmentarza leży ukryty wspaniały skarb archeologiczny. Wprawdzie skarbu tain nie znaleziono, ale sam zakątek zawsze wydawał się proboszczowi mocno podejrzany. Na pamiątkę poszukiwań zasadzona w tym miejscu jabłonka otrzymała tak bardzo obcą dla niej nazwę.
Mieszkanie księdza Karola przypominało siedzibę jakiegoś pasjonata-zbieracza o zmyśle czarodzieja. W kilku pokojach leżały nagromadzone najrozmaitsze okazy i przedmioty muzealne, rozmieszczone w sposób wybitnie kapryśny. Każdy kącik, każda ściana wyglądała jak róg obfitości. Szwedzkie moździerze obok belemnitowych głazów, starożytna broń obok marmurów kieleckich, monety i motyle we wspólnyh gablotkach. Proboszcz wyjaśniał to Goryczowi w następujący sposób:
— Przeszłość i teraźniejszość zestawione wspólnie. Jak ta tarcza i marmur. By nie było jednostronności. Przeszłość — to bardzo piękna rzecz, ale teraźniejszość nie jest od niej gorsza. Nie można ubóstwiać starych gratów a rzeczywistość współczesną pojmować nierozsądnie. Dlatego widzicie połączenie zaśniedziałych okazów numizmatycznych z barwnymi motylkami, które symbolizują mi bieżący czas.
W całym mieszkaniu nieustanny szum i rozgwar
wywoływały zegary. Było ich kilkanaście, wszystkie w rucliu. Od czasu do czasu zegary rozpoczynały swoisty koncert. Wtedy przez kilka minut trwała nie dająca się opisać kakofonia. Proboszcz rozpromieniał się, jak człowiek wyrozumiały, pojmujący istotę gwaru.
— Jak ludzie — wyjaśniał — tak żyją w odmiennym, ale podobnym rytmie. Przychodzi czas, zaczynają krzyczeć odmiennymi głosami, aż w końcu znów się uspokoją. To mi przypomina prawo życia.
W ciągu kilku dni ustaliła się przyjaźń a nawet zażyłość między starymi a nowymi mieszkańcami plebanii. Ksiądz Karol najbardziej upodobał sobie Goryczą i w dalszym ciągu wprowadzał go w zawiłości swej filozofii. Również obdarzała go sympatią stateczna gospodyni Michalinka, chodząca legenda całej okolicy.
Któregoś dnia proboszcz wezwał Miclialinkę na poufną rozmowę.
— Ten Gorycz, to zdaje się najporządniejszy chłopak ze wszystkich.
— Porządni oni wszyscy. Ale ten specjalnie dobry. Jak ser szwajcarski.
— Skądże takie porównanie? — zdziwił się ksiądz.
— Bo jeżeli ma dziury, to i dziury w nim dobre. To już taki człowiek. Ja się na ludziach znam.
— No dobrze, to powiedz mi teraz, Miclialinko, co to znaczy, gdy się komu śni jabłoń.
Michalinka była miejscowym autorytetem w dzie-
dżinie zagadnień sennych. Każdy sen umiała wytłumaczyć, a legenda ludowa głosiła, że jej przepowiednie sprawdzały się dokładnie. W jej skrzyni, na poczesnym miejscu, obok grubej książki do nabożeństwa leżał niemniej gruby sennik egipsko- arabski, zaopatrzony tajemniczą czerwoną pieczęcią. Proboszcz zazwyczaj wyśmiewał te czarodziejstwa Michalinki, ale czasami i on korzystał z jej wiedzy.
Okazało się, że sen o jabłoni oznacza posiadanie pieniędzy.
— Jabłoń ściąć — tłumaczyła dokładnie znawczyni — znaczy skarby wykopać.
— Widzisz, babo, o to mi chodzi. Bo właśnie taki miałem sen: żeśmy wspólnie z panem Goryczem ścinali tę jabłonkę obok płotu i stodoły. Więc co?
— Taki sen nie jest bez powodu.
— To mówisz, że należy spróbować.
— Ja nic nie mówię, ale wiem, że takie sny byle czego nie oznaczają.
Potem nastąpiła inna rozmowa. Proboszcz wtajemniczał Goryczą.
— Mówiłem już wam o tym dawnym moim śnie, który przyczynił się do nazwania jednej jabłonki „Archeologią”. Otóż historia powtarza się. Znów miałem podobny sen. Przyszedł pan z rozkazem od waszego wodza, by ściąć tę jabłonkę i kopać dół.
— Dziwny sen.
— Nie tylko dziwny. Michalinka twierdzi we-
dług wierzeń ludowych, że sen o ścinaniu jabłoni oznacza znalezienie skarbu.
W wyniku tych rozmów niewinna jabłonka ..Archeologia” miała być ścięta. Wszyscy stali i tymczasowi domownicy zebrali się przy biednym drzewku, jak na czarodziejskie misterium. Wahano się:
— Ścinać, nie ścinać?
— Ścinać — mówiła żyłka amatorska.
— Nie — sprzeciwiała się obawa przed śmiesznością.
— Ładna jabłoneczka.
— Więc nie?
Rozstrzygnąć miał jednak autorytet Michalinki:
— A dy już mówiłam za pierwszym razem. Poco się tak długo zastanawiać? Taki sen nie jest bez kozery.
Decyzja zapadła. Nie miały już znaczenia ostatnie pożałowania:
— Szkoda jabłonki.
— A szkoda!
— Niewiele latek rosła. Młodziutka.
— A piękne już jabłka dawała.
— Tak, tak.
— Więc ścinać?
— Ścinać.
I ostatecznie dwa, trzy zgrabne uderzenia siekierą. Jabłonka silnie popchnięta upadła na murawę. Jedna gałązka, pełna różowych pąków, lekko upadła na ścieżkę obok nóg Goryczą.
Według wskazówek proboszcza z namaszczeniem
kopano dół głęboki. Zwracano uwagę na każdą grudkę ziemi. Wola odkrycia we wszystkich silnie tkwiła. Poprzedni sceptycyzm znikł. Czekali niemal ze wzruszeniem, jakby się zdarzyć miał cud.
Niestety, nic nie wskazywało na pomyślny skutek. Dwa metry głębokości. Jeszcze pól metra. Jeszcze trochę. Wykopano istną studnię pełną podskórnego mułu. Nic.
— Szkoda jabłonki.
— Niemądra historia.
Poszukiwania te długo potem były tematem żartów. Zwłaszcza Michalinka niemało musiała się nasłuchać na temat nieomylności sennika egipsko- arabskiego z wielką czerwoną, tajemniczą pieczęcią. Obiecywano sobie, że dalszy ciąg poszukiwań nastąpi po szczęśliwym zakończeniu wojny.
Tak mijały dni sielanki w Wielkim Bałwanko- wie.
Przed oknem Goryczą rosło żyto. Pole podchodziło pod okno tak blisko, że wychyliwszy się lekko, można było ręką dosięgnąć runi. Gorycz mógł do syta patrzeć i wnikać w niezmienną, coroczną, zawsze piękną tajemnicę rośnienia. Któryś z żołnierzy, podobnie jak Gorycz śledzący rośnienie żyta, zajmował się szczegółowymi obserwacjami. Codziennie z rana mierzył wysokość kilku podpatrywanych źdźbeł. Ogłaszał potem komunikat z frontu żytniego: o ile centymetrów podrosło zboże w ciągu doby lub nocy.
Goryezowi przypominały się dawne czasy — lata
spędzone pod Żmigrodem, odmierzane podobnymi wyrazistymi wiosnami. Późniejsze wiosny miejskie były zupełnie niepodobne do tamtych pierwszych, najdawniejszych, bliskich ziemi. Tęsknota do ziemi dokuczała mu w okresie wiosen miejskich. Odczuwał w dosadny sposób brak obok siebie rozoranej roli, niemożność chwycenia jej w ręce, niemożność wniknięcia w nią bosymi nogami. Wszystkie zmysły brały udział w tej tęsknocie. Pożądaniom rąk
i nóg odpowiadało pożądanie oczu: pragnienie zieloności. Uszy domagały się koncertu owadów. Węch pragnął zadośćuczynienia, mógłby nim być nawet zapach gnoju.Język przypominał sobie miękki smak młodego szczawiu. Toteż pobyt w Wielkim Bałwan- kowie pozwolił Goryczowi zaspokoić dawno odczuwane tęsknoty za polną wiosną.
Uciekał więc jak najdalej od codziennych rozmówek towarzyszy. Nudziły go żołnierskie dowcipy, wieczne rozmowy o jadalności i niejadalności kobiet. Szedł w pole, wchodził w zielone drożyny, starał się patrzeć na zjawiska oczami dziecka.
Pewna drożyna polna stała się jego „świątynią dumania”. Rosły tam najprzeróżniejsze dzikie roślinki, bardzo cenione w latach dzieciństwa. Przypominał sobie teraz ich równie dzikie nazwy, jakieś jajeczniczki żółtejak rodzaj złotej koniczyny, ulubione kwiatuszki z okresu chłopięctwa. Maślanecz- ki, bliźniacze siostry jajeczniczek, pełne blado-fio- letowych piegów, sprawiały wrażenie śmiesznością nakrapianej wzniosłości.
Taka zielona drożyna, obramowana z dwóch stron łanami zboża, przecinała pole jego ojca. Tam często pasały się krowy, tam była sielanka utkana z bławatów i ostu, wonna, ale pełna swoistych utrapień i prostaczych udręczeń. Tam słowa księgi, czytanej przy pilnowaniu bydła: „O, gdybym kiedy dożył tej pociechy”.
> Samotne zadumy Goryczą przerywał tylko od
czasu do czasu ksiądz Karol.
„Sztab” odpoczywał w pałacu. Był to właściwie najpospolitszy „malowany dwór”. Ale miejscowa legenda z nieznanych powodów przypisywała mu wyższą rangę. Może przyczyniało się do tego arystokratyczne pochodzenie właściciela, który pierwsze imię miał wybitnie krótkie w przeciwieństwie do reszty imion i nazwisk, przedstawiających charakterystyczną dłużyznę, jak podróż naokoło świata. Coś w tym rodzaju: Jan Kazimierz Ludwik Maria Ślepo- wron Lilia Rozdzielicz Półworonowski. Był to ni mniej ni więcej tylko zbiedniały książę. Geneza jego dynastii tkwiła jak w bagnie w zapomnianym, dokładnie z historii wykreślonym księstwie poleskim na Kisłym Półworonowie. Dynastia z Kisłego Pół- woronowa zmarniała od czasów bitwy nad Worsklą, ale zbiedniali przedstawiciele od wieków żyli legendą swej książęcości i odznaczali się pesymistycznym spojrzeniem na świat.
Tego dnia, w którym padła biedna jabłonka „Archeologia”, ksiądz Karol udał się do pałacu księcia Jana. Był kwiecień, ale panowało zupełne letnie gorąco. Ksiądz szedł w nieco ponurym zamyśleniu i
pocił się. Z czerwonej jego twarzy ciężko tryskały gorące źródełka, łączyły się w strugi, strumyczki, potoczki, spływając ku szyi. Ale proboszcz nie odczuwał upału. Strapiony był krzywdą wyrządzoną jabłonce.
Książę Jan okazywał zdenerwowanie:
— Mówię wam, proboszczu, czasy układają się skandalicznie. W bardzo skomplikowanej i trudnej żyjemy epoce. Wojna powoduje zwyrodnienia. Znikają hamulce społeczne, kończą się dystanse. I- dziemy szybkimi krokami do katastrofy.
— Może sami gmatwamy naturalne zjawiska i nasze zagmatwania nazywamy skomplikowaniem.
— W filozofii, mój proboszczu, ale nie w życiu. Przykład, wzięty z życia, zabije zawsze filozofię z zacisznej komnaty.
— Co się stało, że książę tak jęczy, jakby od wichru krzew połamany?
-— No, właściwie nic się nie stało. Takie głupstew- ko. W społeczeństwie wojennym zjawiają się niemożliwe dawniej okazy śpiewających osłów. Właśnie spotkałem takich w tym, niby polskim, wojsku. Otóż moja córka otrzymała list od takiego pana. List z wyznaniem miłosnym. Zresztą nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie rodzaj treści ułożonej i podpisanej imieniem i nazwiskiem odpoczjrwającego tutaj porucznika.
List do księżniczki Anny (pierwsze imię krótkie, dalsze — w imponującej dłużyźnie) brzmiał, jak następuje:
Wytworna Pani!
Jest mi obojętny Jej tytuł książęcy. Nie przypisuję mu najmniejszego znaczenia, patrząc na te sprawy z wyniosłego wzgórka miłości.
Jestem żołnierzem i poetą. Kocham Panią, więc oznajmiam o tym w słowach najprostszych.
Stwierdzam fakt — jesteśmy obok siebie, jak dwa wyszukane rymy. Niczego nie żądam. Wszystko ułoży się samo, — jeżeli autor poematu, w którym przyszło nam być rymami najpiękniejszej zwrotki, jest naprawdę poetą.
W przeciwnym wypadku niema czego żałować. Byłby ten żal bez sensu.
W oczekiwaniu łaskawej odpowiedzi
Grojosnaw Ludwik Kit, porucznik.
Książę z proboszczem radzili długo i przebiegle, jak należy postąpić.
Ostateczna odpowiedź, zredagowana wspólnymi siłami dwóch staruszków, przyjęła taką postać:
Autor poematu, o którym Pan pisał, nie posiada najmniejszego talentu. Więc rzecz sama pozostaje, jak Pan to zresztą słusznie przewidział, bez sensu.
— A czy książę zna tego porucznika?
— Nie, a córka moja tymbardziej.
— A ogólne stosunki z wojskiem?
— Żyjemy w odosobnieniu. To dziwni ludzie, jak zresztą i ten list o tym świadczy. Nie stykamy się bez potrzeby. Córka moja wogóle ich nie spotyka.
Poza tym pewna ostrożność przemawia za utrzymaniem obojętnego stosunku. Moskale, jak wiadomo, są na te sprawy szczególnie wrażliwi. Prawdopodobnie tu wrócą.
— Niezbadane są wyroki.
— Poza tym nie mogę dostatecznie wniknąć w i- deologię tego wojska. Owszem, walka o niepodle-
♦ głość. Tak. Ale w takiej kombinacji, czy to nie lekkomyślność? No cóż, nie narzekam na nich. Ich postój w Bałwankowie sprzyja nawet gospodarce. Mleko sprzedaje się. Dobrze płacą. Specjalnych u- trapień też nie ma. Można wytrwać.
Istotnie, nie było utrapień z wojskiem w bałwan- kowskim dworku. Raczej wesołość. Komenda batalionu, zajmująca połowę „pałacu” składała się z młodej, pełnej żywiołowości „wiary”, która rozsadzała cichy, malowany dwór wiejski.
Powszechne zainteresowanie wzbudzała osoba księżniczki Anny. Wprawdzie legioniści podrwiwali niemało z ubogiego i pretensjonalnego arystokra-
* tyzmu właściciela Bałwankowa, ale do córeczki właściciela podobnych uprzedzeń nie mieli. Księżniczka Anna trzymała się w stanowczym odosobnieniu. Jeden tylko komendant batalionu przypad-
( kowo i krótko z nią rozmawiał. Tymczasem obec
ność jej działała na młodych ludzi podniecająco. Pragnęli zawarcia znajomości. Niestety, nie docho- ■ dziło do tego. Twierdzono, że stary książę zamyka panienkę. Może w tym posądzeniu tkwiło nawet jakieś ziarenko prawdy. W każdym razie księżniczka
I
Anna była tematem częstych rozmów. Uważano, że dotychczasowy stan odosobnienia nie odpowiada życzeniom jednej i drugiej strony.
— Szkoda — argumentowano — by taka młoda panienka marnowała się w zamknięciu.
Wtedy to powstał projekt napisania listu. Plan ułożono podobno nadzwyczaj przebiegle. List miał być pretekstem do zbliżenia, do nawiązania stosunków. „Reszta sama się zrobi” — twierdzono. Toteż otrzymana odpowiedź ogromnie uradowała cały sztab.
Nazajutrz Ludwik Kit, porucznik, który właściwie nie był autorem listu, zgłosił się uroczyście do księcia Jana.
Nieporozumienie wkrótce się wyjaśniło.
— Koledzy moi są figlarzami. Urządzili sobie po prostu bezmyślny kawał. Obecnie zrozumieli błąd i chcą księżniczkę za mimowolnie wyrządzoną jej nieprzyjemność uroczyście przeprosić.
Tak się też stało.
Komenda batalionu w całości wtargnęła do salonu księcia bałwankowskiego. Pierwsze lody zostały zerwane. Jak słusznie przewidywano, „reszta zrobiła się sama”. Nawet pan domu, mimo chronicznego sceptycyzmu rozruszał się ostatecznie. W ten sposób honorowi oficera polskiego stało się zadość, jak stwierdził komendant batalionu.
Drugą rozrywką komendy batalionu były osobliwe „gry wojenne”.
Wprowadził ktoś, widocznie w celu przerwania
bezczynności t. zw. walki dotyłowe. Była to bardzo prymitywna zabawa. Polegała na najzwyklejszym spraniu przeciwnika w pospolite miejsce. Zabawa zaczynała się zwykle w warunkach nie dających się przewidzieć. Ktoś rzucał hasło. Powstawały samorzutnie dwa fronty. Nikt nikogo nie wyznaczał do pełnienia jakiejkolwiek funkcji. Wszystko rozwijało się jakby pod wpływem jakiegoś porządku naturalnego. Najpierw rozpoczynały się harce. Były to pojedyńcze zmagania. Dopiero, gdy wystąpiło kilka par harcowników, zaczynało się robić gorąco. O zwycięstwie decydowali zazwyczaj maruderzy. Ci rzucali się dopiero w końcowym momencie rozgrywek. Stanowisko ich nigdy nie było określone. Posunięcia bywały nadzwyczaj kapryśne. Toteż czasami walka przybierała nieoczekiwany obrót. Czasami, wbrew zasadniczemu prawu rozgrywek, ci, którzy pospolicie decydowali o zwycięstwie, dostawali się w nieprzyjemne opresje. Często strona przegrywająca ratowała się daleką ucieczką. Uciekano zazwyczaj do parku, w którym można było zginąć i uciec przed pogonią. Ale w razie udanego pościgu, klęska uciekającego, pozbawionego wtedy pomocy, stawała się bolesną i całkowitą. Gry te, posiadające zawsze charakter wesoły, uprzyjemniały pobyt komendzie batalionu w Bałwankowie.
Wkrótce po słynnym liście porucznika Kita powstały nowe okoliczności, które ostatecznie przekreśliły nieufne i zimne początkowo stosunki między komendą a starym panem i jego córką.
Dni uciekały szybko. Kwiecień zbliżał się ku końcowi.
Nastąpiły wydarzenia godne zapisania w kronice bałwankowskiego dworu. 26 kwietnia zachorował Kara Mustafa. Był to najulubieńszy koń księcia Jana. Książę nie zaznał prawdziwej przyjaźni wśród ludzi. Może dlatego jego instynkt społeczny zwracał się ku zwierzętom. Kara Mustafa był najprawdziwszym przyjacielem księcia Jana. Legenda twierdziła, że uratował mu życic.
Choroba rozwijała się szybko. Najpierw koń zaczął kiepsko łajnie. Następnie biedne zwierzę zaczęło jęczeć, tarzać się i bić nogami. Wieczorem tego dnia położenie wydawało się beznadziejne. Księżniczka Anna, śledząca uważnie przebieg choroby, zwróciła się do komendanta batalionu, prosząc o pomoc i radę. Jakoż rada się znalazła. Wezwano z sąsiedniej wioski lekarza weterynaryjnego brygady-
Około godziny jedenastej w zdrowiu Kara Mustafy zaszła pocieszająca zmiana. Wszyscy odetchnęli. Poeci nazywają takie momenty ostatnim błyskiem zachodzącego słońca.
W nocy nastąpił alarm. Przyszedł nowy atak choroby. Nie było już wątpliwości. 27 kwietnia rano,
o godzinie ósmej, Kara Mustafa wydał ostatnie tchnienie.
Książę Jan przyjął wiadomość z wielkim spokojem.
— To nie był koń, lecz czuły przyjaciel, zgadują
cy każdą niemal myśl. Uratował mi życie dzięki swej inteligencji.
— My, żołnierze, doskonale znamy ten przyjazny a tajemniczy związek między człowiekiem a koniem
— mówił jeden z oficerów.
— Toteż nie zdziwią się panowie, gdy powiem, że inemu przyjacielowi ze świata zwierząt chcę urządzić pogrzeb raczej ludzki. Zasłużył na to.
— My, żołnierze, uczuciowo solidaryzujemy się z panem pod tym względem.
Nazajutrz, 28 kwietnia, miał odbyć się pogrzeb Kara Mustafy według osobnego ceremoniału obmyślonego przez samego księcia.
Przygotowano rodzaj trumny w postaci skrzyni, do której złożono padłego konia. W wyprzątniętej na ten cel wozowni, ustrojonej zielenią, wieńcami i kwiatami, umieszczono ową skrzynię-trumnę. Nad stroną artystyczną czuwała księżniczka Anna, a i komenda batalionu włożyła tam swój ważki udział. Wśród oficerów i żołnierzy było niemało jednostek posiadających skłonności artystyczne. Teraz zjawiała się okazja do uzewnętrznienia utajonych talentów. Pewien podoficer napisał nawet wiersz okolicznościowy, który ogólnie się podobał, a starego dziedzica i obywatelkę księżniczkę wzruszył prawie do łez. Tak przynajmniej opowiadano u- szczęśliwionemu autorowi. Na popołudniowej herbatce, urządzonej dla komendy batalionu przez księżniczkę Annę, deklamowano to „epitaphium”.
W tych okolicznościach pogrzeb Kara - Mustafy
stawał się prawdziwą uroczystością. Odwiedzano wozownię, oglądano dół w parku, w którym miały być złożone zwłoki konia.
Przed wieczorem książę Jan, idąc ku wozowni, natknął się na sympatycznego żołnierza, strojącego gitarę.
— Co tu robicie, obywatelu?
— Obywatel stroi gitarę.
— Jesteście z zawodu muzykiem?
— Zawód dla niektórych ludzi jest zawodzeniem. Ale muzyka jest moim nie-zawodem.
Książę Jan był zdziwiony odpowiedzią.
— Skąd pan pochodzi?
— Nie wierzę metrykom. Ale zdaje mi się, że z Pomarańczowej Stanicy.
— Gdzież ta miejscowość?
— Na kresach między wschodem a zachodem. A- le to nic nie znaczy. Jestem aktorem a na gitarze grywam tylko w nadzwyczajnych okolicznościach. Właśnie chciałem na rzecz tego konia zagrać kilka żałobnych melodyj. Czy pan pozwoli?
Ale książę Jan nie uważał tego za odpowiednie. Pędziękował jednak żołnierzowi-aktorowi za dobre chęci:
— Dziwaczni z was, ale serdeczni ludzie.
Podobną zmianę nastrojów przeżywała również
księżniczka Anna. Dotychczasowa niechęć zmieniła się nagle w entuzjazm. Niemało do tej metamorfozy przyczynił się wieczór przedpogrzebowy.
Zmrok już zapadał, gdy obywatelka Anna (tak
teraz chciała, by ją nazywać) udała się do wozowni. Towarzyszył jej porucznik Kit.
Było romantycznie. Zapalona latarnia, umieszczona przy głowie konia, nadawała jej grą świateł i cieni postać jakiegoś mitu.
Romantyczny nastrój potęgowała uroczysta mieszanina woni końskiej i kwitnących w sąsiedztwie wierzb.
Obywatelka Anna poddawała się sentymentowi. Blask latarni, padając na czoło konia, przyciągająco oświetlał jego białą gwiazdkę. W pewnej chwili panienka schyliła się nagle i ucałowała ją delikatnie.
Podnosząc się strąciła latarnię. Oboje rzucili się ku niej, lecz nie uratowało to gasnącego światła.
W zapadłej nagle ciemności wpadli na siebie ciałami. W kontrastach pierwszego zwarcia ust uwypukliły się dwa nie dające się porównać bieguny: jego szorstka, świeżo golona warga, oraz lecący od jej twarzy silny zapach konia, którego całowała przed chwilą tymi samymi ustami.
Wiosenna droga pościgu. Suma trzechdniowych odcinków marszu. Suma przeplatana: wilgotne linie piasków w sosnowych przeważnie lasach i odcinki suchych dróg piaszczystych, biegnących poza lasami przez wioski i małe miasta. Nad odcinkami tych linii ciepłe majowe słońce. Kierunek pościgu szedł niejako w próżnię, bo tak można było nazwać oblicze niewidzialnego wroga. Wietrzono jednak krew. Żołnierz, człapiący po piachu ciężkimi butami, doznawał nagle wrażenia, że wiatr wchodni przynosi woń zgnilizny. Na chwilę groza uderzała mu w oczy, by jak mara rozwiać się wkrótce w zmęczonym zgiełku pochodu.
W treści trzeclidniowego marszu nie było ani jednego atomu poezji bohaterskich pościgów. Był tylko zwykły, uciążliwy marsz po piaszczystych drogach, kiepskie, nieustannie przerywane człapanie za dobrowolnie ustępującym przeciwnikiem. Ale był entuzjazm. Chociaż nie wywołany triumfem, nie okupiony wysiłkiem, podniecał jednak szeregi. Nareszcie powstał ruch, jakieś więcej urozmaicone życie. Po jednostajnym bytowaniu w okopach na-
wet marsz przez ciężkie drogi wydawał się zachwycającym romantyzmem. I wiosna, i tajemnica ukryta w końcowym punkcie tego pochodu.
Przyciszały, lecz hie tłumiły entuzjazmu zwyczajne utrapienia pochodu. Najbardziej zaś pospolity kurz wznoszony z drogi rozbitej tysiącami nóg. Drobniutkie pyłeczki piasku, uniesione lekko ku górze, łączyły się w podłużny, falujący obłoczek o kształcie postrzępionej wstążki rozwieszonej nad głowami. Tu i ówdzie szlak pyłu zabarwiał się niebieskawym kłębkiem dymu z fajek i papierosów. Nieodłączny obłoczek znikał, gdy droga zbliżyła się do wilgotnych łąk lub wpadała w lasy, wymarzoną przystań świeżości. Strumienie i rzeczki, nieliczne zresztą, dostarczały żołnierstwu zapasów wilgoci. Trzeba ją było z sobą jakoś zabierać. Mokre chusteczki rozwieszano na twarzach lub układano na włosach pod czapkami. Jednakże skutek tego zabiegu był najzupełniej chwilowy. Słońce działało ostro, a kurz przenikał przez wszelkie zasłony. Po kilkugodzinnym marszu oddziały były doskonale wykąpane w kurzu. Żołnierz, przyprószony warstewką pyłu od butów do czapki, stawał się niejako symbolem żywej ziemi.
W czasie pochodu przychodziła do głosu odrębna ekonomia wojenna, niepodobna do zwykłej, codziennej. Nieznane dotychczas potrzeby nabierały naraz żywiołowej siły. Tak wysuwała się potrzeba wody. Powstawały nieprzewidywane okoliczności. Na odcinkach bezrzecznych szybko wyczerpywała
się woda w wiejskich studniach. Przechodzące poprzednio wojska wypijały po prostu całe studnie.
Nieraz dla następnych grup pozostawała tylko resztka. Wiadra grzęzły w mule, przynosząc napój J mętny i niesmaczny. W niektórych wioskach lud- | ność, pragnąc zdobyć sympatię przechodzących wojsk, uslacwi&la. przy drodze Vi\adra \ cebry n&pel- * nione dobrą, świeżą wodą. Żołnierze bardzo cenili oznaki takiej przychylności. Niektórzy starali się wyrazić swą wdzięczność, wynagradzając usługi wojennymi pierścieniami. W czasie zimowego pobytu na pozycjach powstał swoisty przemysł pierścionkowy. Wykształcili się specjaliści, wytwarzający ozdoby odlewane z rurek szrapnelowych. Teraz, w czasie pochodu, powstawał niespotykany rodzaj handlu zamiennego: pierścionek aluminiowy za wiadro dobrej wody.
Trzeciego dnia charakter drogi uległ zasadniczej zmianie. Wojska weszły w krainę glinki nawianej.
Drogi były jakby zasypane mąką. Nastąpił też kulminacyjny punkt zakurzenia. Żołnierze zamienili się w stylizowanych młynarzy z fantastycznego młyna. Droga biegła z pagórka na pagórek. Szło się głębokimi wąwozami lessowymi o ścianach nieraz urwistych i wysokich, wyżłobionych w ciągu wieków kołami wozów. W niektórych miejscach ściany wąwozów były znów pochyłe, porośnięte trawą i pachnącym zielskiem. Dna wąwozów stawały się bardzo przykre dla maszerujących kolumn. Tam powietrze było nabite pyłem. Kurz wpychał się gwał-
townie do ust i nosa, tamując drogi oddechowe, wywołując krztuszenie. Nieszczęściem były przejeżdżające furgony, wznosiły bowiem gęstą chmurę pyłu, przez którą trzeba było przedzierać się z zamkniętymi oczami i z zasłoniętym nosem. Na szczęście, woda była tu obfitsza, częściej spotykano rzeczki, a ¿rodła i studnie pełne byty wspaniałego płynu. Toteż mokre chusteczki teraz skuteczniej spełniały swą ochronną rolę.
Michał Gorycz przemierzał tę drogę w jakiejś radosnej hypnozie. On jeden może nie odczuwał zwykłych utrapień marszu. Nawet pył, dręczący wszystkich, nie mącił jego nastroju, raczej nawet go wzmacniał. Leżała w tym pyle, w duszności po dnach wąwozów, szczególnie miła dla niego, znana mu z czasów dziecinnych woń. To letni zapach ziemi, z której wyrósł, która kształtowała go na podobieństwo swoje od najwcześniejszych lat i nadawału mu właściwości niejako lessowe, przednie, urodzajne, wywołujące jego dumę i poczucie godności rodowej. Wchodził w okolice, które niejednokrotnie przeżywał, chwytając w duszę młodzieńca rysy rodzinnej ziemi. Odczuwał ekstazę, jakiej doznaje się w chwili ujrzenia oblicza matki po bardzo długiej rozłące.
Każdy krok zbliżał Goryczą do środka świata. W Krainie lessów leżał Żmigród i legendarny Kwadrans i ojcowska Bukowa Góra. W tej krainie płynęła Łu- kawa, najpiękniejsza rzeczka świata. Gorycz obliczał kilometry dzielące go od świętego dlań kawałka ziemi, na którym stał jego rodzinny dom. Cieszył
się, stwierdzając, jak ta odległość stopniowo zmniejszała się, jak z każdą godziną bliżej jest świata, który w nim żyje i rządzi, mimo oddaleń w czasie i w przestrzeni.
Gorycz opanowany został przez sentymentalizm. Zresztą podobne tęsknoty i wrażenia przeżywał zawsze, ilekroć po dłuższej nieobecności wracał do swej ziemi. Tym razem jednak kolor nastroju był nieco inny. Dochodził nowy, poprzednio nie uczestniczący pierwiastek. Dawniej tego nie było: połączenia się w jedną bryłę tęsknot Żmigrodu i Kwadransa. Coś się zmieniło w sentymentalnej geografii Goryczą. Jakby się zmieniło wartościowanie. Niegdyś Kwadrans w wykazie kartograficznym Goryczą zajmował miejsce zupełnie pospolite. Obecnie wyrastał na wielką metropolię, ustępując chyba tylko samej stolicy — Żmigrodowi. Ta sugestia Kwadransa była dla samego Goryczą znaczną niespodzianką. Wprawdzie wspomnienia o Basi Karskiej często nawiedzały go w czasie kampanii. Dopiero teraz okazywało się jednali, w miarę zbliżania się do tych okolic, że sielankowe spotkania z Basią Karską urastały do najważniejszych zdarzeń w jego życiu.
Ostatnie miesiące, zajęty potocznymi sprawami służby wojennej, spędził Gorycz w zupełnym prawie oddaleniu od przeszłości. Wryty w teraźniejszość, nie zwracał się do mgły dawnych czasów, oddzielonych na razie jakby ścianą zapomnienia. Niekiedy tylko mignęła mu w myślach postać starego ojca, to
znowu przypomniał sobie ostatnią scenę z Basią, ale pozostawało z tego tylko przelotne wzruszenie. Teraz obudziły się dawne wrażenia ze zdwojoną siłą.
Gorycz niecierpliwił się i gorączkował w miarę zbliżania się do „świętej krainy”. Był pewny, że odwrót wojsk rosyjskich będzie trwał nadal, a droga pościgu pójdzie wprost na Kwadrans i Żmigród.
Ta pewność wywoływała w Goryczu prawie chorobę, wzburzała go i oczarowywała. Bozpalony wzruszeniem, myślał o spotkaniu i jego możliwościach w oszołomieniu, radości i trwodze. Ekstaza była słoneczna i pełna lęku.
Wobec oplątujących go sieci wspomnień i uczuć Gorycz zajął postawę bierną. Z rozkoszną jakąś świadomością okręcał się tymi sidłami, ale czasami nagle i drapieżnie, z właściwą sobie wnikliwością chwytał główne węzły splotów, rozcinając je niechybnie i po mistrzowsku. Tak czasem wieśniak rozcina zapałkę na części. Szorstka, gruba ręka kieruje ostrzem noża nieomylnie, by odciąć maleńką drza- żdżkę bez uszkodzenia siarczanej główki.
Basia Karska zjawiła się w jego życiu niespodziewanie. Coraz wyraźniej odczuwał, że stała się dla niego kłopotliwym zjawiskiem.
Gorycz oddawna uporządkował stosunek swój do świata, reprezentowanego przez Kwadrans. Patrzył nań poprzez swoją historię rodzinną, jak spogląda się na podwórko wroga. Naraz w tym świecie spotyka osobę gmatwającą dokładnie jego dotychcza
sowe pojęcia. Gmatwanina podwójna. Z jednej strony gmatwa się schematyzm pojęć przez wyjątkowość spotkanej osoby, z drugiej — przez jej pospolitość. Gorycz sprawdzał jak te pospolitości — wspomnienie jej uśmiechu, jej kształtów bierze poważny udział w wikłaniu się jego norm. Toteż nieraz chwytał się myśli barbarzyńskiej, by najpierwotniejszym sposobem przywrócić ład. To częściowo pomagało.
A tymczasem z każdym krokiem zbliżał się Kwadrans.
Z każdym przebytym kilometrem ustalało się w Goryczu przeświadczenie, że jego nowy pobyt w Kwadransie przyniesie jakiś rozrachunek rodowy. Miał to być rozrachunek wyrównawczy, oczywiście na jego korzyść. Lecz tu Gorycz zawahał się, zwątpił, czy argumentacja jego opiera się na sensie. Może już przeliczenia, o których myślał, dokonały się poprzednio, a obecnie pozostały osoby, które z dawnymi rachunkami win i czynów nie były związane. Osoby samoistne, uwolnione od nakazów, płynących ze współżycia protoplastów.
W każdym razie bliskość Kwadransa i Żmigrodu obudziła znowu dawną, zapomnianą w czasie wojny, arytmiczność społeczną Goryczą.
Odżył przesądny, pierwotny lecz przyciągający magizm trójkąta. Trójkąt trzech osób i trójkąt trzech miejscowości. Ojciec, Basia i on. Żmigród, Kwadrans i Bukowa Góra.
Cały ten zaczarowany trójkąt Goryczą zarysował
się jak na dłoni wieczorem, trzeciego dnia pościgu, gdy kompania Goryczą zajęła wioskę, leżącą na wzgórzu obok zrujnowanego zamczyska. Wioska była maleństwem. W ciasnych i dusznych chałupach stanęła część wojska. Reszta umieściła się wśród ruin. Ze wzgórza rozciągał się widok na daleką okolicę. Uwypuklały się wyraźnie pobliskie wioski i miasta.
Gorycz wpatrywał się w swój trójkąt. Łagodna Bukowa Góra, lekko nawiana błękitem. Poniżej Kwadrans, zdaleka lśniący lirycznym stawem. Staw ginął w jakimś parowie. To Łukawa, łącznica, biegnąca przez wyrwy lessowe ku Żmigrodowi. Żmigród wytryskał z doliny wieżami kościołów. Nie było widać wzgórza, na którym stał dom ojcowski, ale Michał wyczuwał go wzrokiem.
— Jutro, jutro możemy być w Kwadransie i przy Bukowej Górze i w Żmigrodzie.
Lecz dalej, poza stwierdzenie tej możliwości, nie chciał wybiegać myślami.
W ruinach było romantycznie. Błądził po nich niespokojny duch pierwszej brygady — porucznik Grojosnaw Ludwik Kit.
— Niech fantastycznie lutnia nastrojona... — zadeklamował miłośnik Juliusza. O nim to chodziła legenda, że nosi tornister wypchany dziełami Słowackiego.
— Z biblioteki książęcej w Wielkim Bałwanko- wie otrzymałem na pamiątkę pierwsze wydanie „Lilii” — rzekł usprawiedliwiająco. — Ot i te rui
ny. Ufortyfikowany pałac, późnorenesansowy styl budowli włoskich. Po wojnie tu przyjadę, z tym tomikiem Juliusza i wstąpię jak do grobu Agamem- nona.
Porucznik Kit zapalał się:
— Widzisz, to też kawałek Dejaniry palącej koszuli. Zamek polski zbudowany przez architektów ■Włoskich, ozdobiony polichromią obcych artystów. Może to raczej lśniący importowany guz przy zgrzebnej koszuli, bo nic z polskości, prócz czarnej, murzyńskiej pracy chłopa, nie posiada ten zamek. Przeczytaj ten werset, jakby wyjęty z ewangelii nędzy.
W ruinach sali balowej, nad wielkim kominem można było dosyć dobrze odczytać następujący dwuwiersz:
„Mity w tym domu spokój przemieszkuje,
Gdzie mąż przygrywa, żona przyśpiewuje”.
»
Rano, czwartego dnia pościgu, uderzenia armat stwierdziły, że skończył się odwrót przeciwnika. U- stalała się linia nowego frontu.
O świcie kompania Goryczą opuściła ruiny zamczyska. Szybkim marszem posuwano się w upragnionym dla Michała kierunku — w stronę Kwadransa.
* W tych okolicach linia bojowa została już wyraźnie wytknięta. Walczące armie przedzielała dolina rzeczki Łukawy. Wyniosła Bukowa Góra, zajęta przez Rosjan, panowała nad okolicą. Obłoczki pękających szrapneli zasypywały Żmigród, widniejący w oddali wieżami kościołów. Co pewien czas czarny obłok świdrującego pobliskie wzgórze granatu zasłaniał iglice wieżyc. Nie wiadomo, po której stronie frontu pozostawało miasto. Ale folwark Kwadrans, leżący w głębi doliny, nad większym stawem, znalazł się na I skrzyżowaniu ognia. Pozostawał bezpański między liniami frontu.
Trwała ostra strzelanina.
Koncert wojenny oplątał dolinę Łukawy. Łopotanie armat podobne było do uginania się ziemi — I jakby z odchyleń jej najciemniejszego wnętrza
ł
wylatywały groźne, nieludzką nienawiścią świszczące ptaki. W pewnym momencie, jakby pod wpływem najsilniejszego wzdrygu nienawiści, straszliwy ptak wikłał się w powietrzu, zataczał i rozpadał się ostrym jękiem w ogień, żelazo i dym. Inne dopadały ziemi i gryzły ją chciwie w natężonej i miażdżącej kołowaciźnie. Z hukiem wybuchały gejzery szarpanej roli. A obok wielkich ptaków zniszczenia pędziły we wszystkich kierunkach małe, złe i kąśliwe owady. To jak pszczoły z trajkotem wybiegały z mitraliez, to pędziły po- jedyńczo, ze świstem iglic drążących szkło.
Oniemiała natura podczas tego koncertu. Tylko słońce, spokojne i gorące, spełniało noriny wiosennego czasu.
Maj tego roku oddał się wojnie. Uścisk słodkiego efeba z czerwoną chimerą trwał dzień za dniem. Było w tym jakieś bluźnierstwo przeciw naturze, jakiś stosunek więcej niż grzeszny, wybiegający, zdawało się, poza granice dopuszczalnych praw i obyczajów. Z przekreślanych norm powstawały lękliwe zawikłania. Nienaturalność wydarzeń wywoływała chaos w świecie codziennych praw i obowiązków.
Michał Gorycz, leżąc w drugiej linii okopów, na wzgórzu zarośniętym żytem, tuż naprzeciw ukrytego w dolinie Kwadransa, wpatrywał się w zarysy opustoszałego folwarku i śledził pracę zdziwionej i oszołomionej pszczoły. Na miedzy rosła słodka, biała koniczynka. Pszczółka, przypięta do
kwiatu, poddawała się z jakąś bierną rytmicznością zjawiskom wojny. Wystrzał niedalekiej baterii armat podrywał ją i wprawiał w trwogę. Ale nie była to ucieczka. Następowało ponowne przywarcie do tego lub innego kwiatka i nowy wzdryg we właściwej chwili. Gdy zbyt blisko przelatywała świszcząca kulka karabinowa, pszczoła w nagłym popłochu, spadła na ziemię, jak martwa. Za chwilę znowu z poprzednią usilnością wczepiła się w kwiat koniczynki. Wreszcie, jeszcze raz spłoszona, opuściła miedzę.
Folwark Kwadrans był jak umarły. Gorycz wpatrywał się weń wnikliwie, szukając utajonych śladów życia. Nie było widać żywego ducha. Widocznie mieszkańcy opuścili wioskę dobrowolnie, lub przymusowo zostali wysiedleni przez Rosjan. Lecz Gorycz nie wierzył w całkowitą bezludność folwarku. Wiedział z doświadczenia, że ludność często czatuje, ukryta w zawczasu przygotowanych schronach, czekając na przesunięcie się frontu.
Gorycz nie przypuszczał, oczywiście, by w zastanych okolicznościach dwór mógł być zamieszkany. W każdym razie nie doznawał złudzeń, by mogła tam pozostać Basia. Jednak sądził, że, mimo wszystko, ktoś tam musi się ukrywać. Nawet w najbardziej zagrożonych miejscowościach zwykle pozostawał jakiś śmiałek. Toteż Michał liczył się z tym, że na folwarku będzie można dowiedzieć się o losach Basi.
Nie poddawał się złudzeniom, _nie wierzył w
możliwości spotkania, niemniej jednak doznawał bardzo mieszanych uczuć. Z jednej strony rodzaj depresji, zwykle wywoływanej przez zawiedzioną nadzieję, z drugiej — uczucie pewnego zadowolenia. Pragnienia jego łączyły się silnymi węzłami z trwogą. Obawiał się tego spotkania. Przeprowadzał rachunek prawdopodobieństwa. Z takich obliczeń wynikało niezbicie, że myśli jego o Basi kręcą się niefortunnie w obłoku najpospolitszej ułudy. Brał pod uwagę, że dwa przypadkowe spotkania nie mogły mieć poważniejszego znaczenia dla dziewczęcia. Swój stan tłumaczył sobie cechującą go arytmicznością. Poprostu, zwykła tęsknota do miłości postawiła jego przygodne spotkania z nieznaną panienką pod znak nieuzasadnionego przeidealizowania. Dlatego w odczuciu tej nierze- czywistości Gorycz obawiał się ponownego zetknięcia z Basią, chociaż pragnął tego z żywiołową tęsknotą.
Niezależnie od tych porachunków z rozsądkiem wprowadzał się Gorycz świadomie w stan marzeń na jawie.
Wpatrzony w zieloną plamkę ogródka nad stawem, wywoływał wizję Basi - przewodniczki, która ubiegłego lata, w przeddzień wybuchu wojny, oprowadzała go po swym królestwie drzew i kwiatów i wpatrzona w małe państwo roślin, wyrażała tęsknotę za innym, zakazanym państwem.
Zapatrzenie w Kwadrans przyniosło wkrótce Goryczowi jeszcze inny, niezupełnie spodziewany
wynik. Spostrzegł coś, jakby cień poruszający się w krzewach. Niewątpliwie jakaś żywa istota. Poderwał się. Może została? Lecz zaraz zimna refleksja stłumiła przypuszczenie. Trzeba to było uważać za niemożliwość. Wątpliwe zresztą, czy tam ukrywał się człowiek, raczej wałęsał się po ogrodzie opuszczony pies. I to było najprawdopodobniejsze.
Na froncie pod Kwadransem było tego dnia stosunkowo spokojnie. Bitwa rozgrywała się na razie na dalszych, sąsiednich odcinkach. Twierdzono jednak, że jest to spokój przed burzą. Górująca nad okolicą Bukowa Góra była podobno najdrażliwszym punktem frontu. Nie ulegało wątpliwości, że w dalszym rozwoju bitwy, tu nastąpi jej naj- dramatyczniejszy moment.
Wieczorem nastąpiło małe przesunięcie. Kompania Goryczą z drugiej linii okopów została przeniesiona do pierwszej, luzując poprzednie oddziały. Gorycz był zadowolony z takiego przebiegu zmian. Znalazł się o kilkaset metrów bliżej Kwadransa. Teraz wystarczyło stoczyć się z pagórka ku łące nad Łukawą, okrążyć staw i wślizgnąć się do ogrodu. Gorycz ważył przez chwilę podobną myśl. Ciepła noc wywoływała z rowów. Nocna cisza na froncie, przerywana nieznaczny, bezładną strzelaniną, zdawała się gwarantować bezpieczeństwo. Ale znowu zimny odruch refleksji przepędzał zamiary. Okazało się jednak, że myśl nocnej wy
cieczki do Kwadransa tkwiła również w głowie porucznika Kita.
— Dwie sprawy mam z tobą do omówienia — rzekł Kit, przysiadając się do Goryczą w zagonie 'wilgotnego żyta tuż u nasypu okopów.
— Doskonale.
— Jedna sprawa nieco doraźna. Projektuję nad ranem patrol do tego folwarku. Pójdzie dwóch ludzi — ja i jeden żołnierz. Chciałem ci zaproponować taką wycieczkę, ale bez zobowiązania — może się okazać niebezpieczną.
— Mnie samego kusiła myśl, by skoczyć nad rzeczkę. To są moje rodzinne okolice — dodał w formie usprawiedliwienia.
— Odwiedzimy znajomych — żartował Kit — szkoda, że Basienki nie ma, cudowna dziewczyna.
Michał milczał.
— Wiesz, Michał, to coś dla ciebie, jak ciebie i ją znam. Chociaż bym ci zazdrościł.
— Szkoda mówić.
— Więc rzecz ta załatwiona. Wyjdziemy nad ranem, o pierwszym brzasku. Zrobione?
— Zrobione
— A teraz z innej beczki. Na dzisiejszej odprawie u Komendanta głównego dowiedziałem się o moim awansie. Zostałem kapitanem.
— Gratuluję.
— Nie ma czego. Tam również otrzymałem polecenie wyszukania wśród żołnierzy kilku odpowiednich kandydatów na oficerów. Komendant
przewiduje obecnie zwiększony napływ ochotników. Prawdopodobnie powstanie wkrótce nowy pułk. Chcę cię przedstawić do awansu na podporucznika.
— Byłoby to możliwe?
— Najzupełniej. Pobyt w okopach jest najdoskonalszą szkołą oficerów. Chodzi w tym wypadku o zaufanych ludzi, niezłomnych.
— Dziękuję za zaufanie.
— Głupstwo, a nie myśl przypadkiem, że proteguję cię z racji dawnego koleżeństwa. Więc, oczywiście, nie masz nic przeciw temu?
Gorycz jakiś czas milczał.
— Nie rób głupiej miny.
— Widzisz, Ludwiku, mam pewne dziwactwa w charakterze, jak to zresztą z dawniejszych czasów dobrze znasz. Pozwól, że tę sprawę przemyślę sobie w spokoju, a rano dam ci odpowiedź.
— Oj, ty niepoprawny, nawet cię wojna nie uleczyła, ale dobrze. Powiesz mi rano.
Gorycz nie spał tej nocy. Rozmowa z Kitem rozkołysała mu głowę. Patrol do Kwadransa odpowiadał jego wewnętrznym życzeniom, chociaż nie liczył na rewelacje. Słowa Kita o Basi demaskowały jego pragnienia. Propozycja awansu, w formie niewątpliwie zaszczytnej, schlebiała jego dumie. Był też i moment egoistyczny. Oficer pierwszej brygady legionów — to wyrażenie wielokroć barwniejsze niż pospolity, szary szeregowiec. Przypomniały się Goryczowi barwne portrety z dworku Kar-
skicli. Ów Dobiesław, zwany Kirkercm, i Wawrzyniec, wjeżdżający do Stambułu, i Jan pod Smoleńskiem, i Antoni Aleksander pod Temeszwarem.
Kusząca propozycja Kita triumfowała. Lecz nie był to triumf ostateczny. Gorycz odkrył jeszcze inny kierunek zagadnienia. Jeszcze inaczej zestawił I go z sobą. Ujrzał nowe okoliczności. Spostrzegł nowe sprawdziany. Zjawił się w nim znów duch jasnowidzącego barbarzyńcy — jak sam to dosadnie określał. Duch łamiący świadomie i mocno, lecz bez niszczycielskich pobudek łamania.
Z tych rozważań urosło ostatecznie nad ranem krótkie słowo odpowiedzi:
- Nie.
Kapitan Kit nie żądał uzasadnień. Nie było zresztą czasu na takie drobiazgi. Ale wyraził swą opinię:
— Szkoda. |
Poszli. Lekko szarzało. Na wschodzie różowiło .
się. Front był cichutki. Czasami tylko w oddali bły- j skał reflektor, podejrzliwie badając przedpole. ^
Minęli zapory drutów kolczastych. Bezszelest- i nie schodzili w dół szeroką dworską miedzą. Prze- j szli wilgotną łąkę. Zatrzymali się na chwilę nad J stawem. Nasłuchiwali. Ostrożność musiała być J przestrzegana, gdyż mogli się zetknąć z patrolem rosyjskim.
Przez połamany płot weszli do ogrodu. Zaczęło się rozwidniać. Alejką owocowych drzewek skie-
rowali się w stronę domu. Szli, trzymając w rękach karabiny z nasadzonymi bagnetami.
Wtem dał się słyszeć jakiś podejrzany dźwięk czy szelest. Znieruchomieli, przywarwszy do drzew. Doleciał ich znowu rodzaj szeptu. Wkrótce potem wyraźne ziewnięcie utwierdziło ich w przekonaniu, że w ogrodzie przebywa człowiek. Słuchali nadal. Szept nie ustawał, lecz nie miał podobieństwa do przyciszonej rozmowy. Zaczął się zbliżać. Nadchodzący człowiek zakryty był drzewami. Nie wiadomo, kto się zbliżał.
Lecz wcześniej, niż zjawienie się osoby, zagadkę szeptu rozwiązały usłyszane słowa:
— Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...
W ślad za słowami porannej modlitwy zamajaczyła na ścieżce postać starego chłopa. Wlókł się ciężko w stronę patrolu, namaszczonym i dobitnym szeptem wypowiadając modlitwę.
Kapitan Kit, chcąc w odpowiedni sposób zwrócić uwagę starowiny, a nie przestraszyć go zbytnio, łagodnie rzekł, wychodząc z za drzewa:
— Dzień dobry.
To nagłe zjawienie się nieznanego żołnierza wywołało pewne wrażenie. Ale chłop odpowiedział bez lęku:
— A dzień dobry.
— Cóż tu robicie, człowieku, między frontami.
— Co komu sądzone, to go nie minie, żeby nie wiem gdzie uciekał. Tu całe życie przebyłem, to
się ta i śmierci na tym miejscu nie boję. Fornal jestem tutejszy.
— A prawda, Józef.
— Józef. Skąd mnie ta pamiętacie?
— Bywałem tu u dziedzica.
— Może. Różni panowie tu przyjeżdżali. Nic dziwnego.
— Moskale tu nie przychodzą?
— Jakże, byli pod wieczór, trzech ich przyszło, oglądali się, ale się im nie pokazywałem. Ja tu siedzę w dole od ziemniaków, tam kule nie dochodzą, chyba że armata, dopust Boży.
— Dwór pusty? -
Pan zabrał panienkę i pojechali ponoć do Warszawy. Panienka nie chciała wyjeżdżać. Miała tu niby czekać na jakieś polskie wojska. Słyszałem, jak się przekomarzali. Ale dziedzic ją ofuknął. Jużci, bo i co tu robić dla państwa. W dole nie będą siedzieć.
— Kiedy wyjechali?
— Przedwczoraj wieczorem, jak tylko okopy zaczęli robić, a sołdaty mówiły, że tu będzie wielki bój. A panowie może z tego polskiego wojska?
— Tak.
— To widno panienka na was chciała czekać, a wyście tu pewnie przyszli na zwiady. Ale stary pan by was nie lubił. On ta nie przepadał za Polską. Taki był jakiś.
— Zostań tu, Michał, na chwilę, a*"ja spenetruję dom i musimy szybko wracać, dopóki jeszcze
szarzeje. W razie niebezpieczeństwa wal z karabinu, a będę wiedział, co robić.
Gorycz pozostał w ogrodzie z fornalem. Kapitan Kit poszedł szybko w stronę dworu. Przez rozwaloną bramę wszedł na puste podwórze, wyjrzał w kierunku nieprzyjacielskich pozycyj, coś sobie w umyśle notował, wreszcie stanowczym krokiem wszedł do domu. W półmroku można było zauważyć nieład i widoczny pośpiech opuszczających. Poprzewracane sprzęty, porozrzucane drobne przedmioty tłukły się pod nogami. Kapitan otworzył jakieś drzwi. Tak samo wszędzie. Kit podbiegł do znanej sobie, na zewnątrz niewidocznej skrytki w ścianie, wiadomym sposobem otworzył ją i szukał. Wyciągnął gruby zeszyt. Podbiegł do okna. Otworzył. „Dziennik z czasów wojny — Basia Karska”. Kapitan Kit szybko włożył znaleziony zeszyt do kieszeni.
Wybiegł z domu. Robiło się widno. Na wschodzie czerwieniło się jaskrawię. Należało śpieszyć się, by przed zupełnym rozwidnieniem wrócić do okopów.
Gorycz w tym czasie rozmawiał dalej ze starym fornalem.
— To pan z panienką nie żyli w zupełnej zgodzie?
— Niby tak, niby nie. Żyli dobrze, bo przecież ojciec i córka. Ale niedobrze także tam było. Panienka, niby Basia, była ludzka, przystępna, i z chłopem dobrze się obeszła, i nikogo urazić, ani
skrzywdzić nie chciała. A pan, jak to pan. Chłop dla niego to tylko Świnia, albo paskudne bydlę. Nigdy dobrego słowa. I zgorszenie niemałe bywało, jak przy robotach w polu portki pośród ludzi zdejmował i załatwiał się niby chłop za stodołą. Ludzie się nie dziwili, bo ta nie widzieli tego? Ale panienka skądś się dowiedziała, dziewuchy jej wypaplały. To się wstydziła i płakała nieraz. A, bo to i w jednej rodzinie różni ludzie bywają.
Stali przy zbiegu trzech wielkich „terytoriów” ogródka, które dokładnie poznał Gorycz podczas zeszłorocznej wizyty. Obszar warzywny stykał się z państwem kwiatów i królestwem drzew. Tu rosła nielubiana przez właścicielkę pietruszka, przypominająca imię rosyjskie, obok wschodząca potęga wisien, słodkich władców, chwalonych przez wróble, wreszcie państwo elżbietańskiej róży.
Nagle uwagę Goryczą zajął mały klomb niedawno zasadzonych bratków. Widać było wyraźnie, że kwiaty tworzą inicjał. Gorycz spoglądał z niedowierzaniem i z biciem serca. Inicjały nie budziły wątpliwości. Fantazyjnie stylizowane M i łagodnie zaokrąglone G.
Gorycz w pierwszej chwili uświadomienia sobie tego chciał przypaść do mizernych kwiatuszków, lecz zaraz go wstrzymał zimny nóż refleksji.
■— Przypadek.
— Kto robił ten klomb? Kto sadził te kwiaty? — rzucił zniecierpliwione pytania fornalowi.
— Panienka, niby Basia.
— Napewno?
—- A. juści. Bardzo była zapalona do kwiatów.
Więc jednak. Więc nie złudzenie. Więc nie przypadek, lecz stuprocentowa rzeczywistość, pewność. Była w tym przeświadczeniu jakaś nadzwyczajność i potwierdzenie tych jasnowidzeń, którym poprzednio nie chciał zawierzyć.
— Wracamy najszybciej — szepnął Kit. — Bo mogliby nas Moskale po wschodzie słońca upolować sobie na śniadanko.
Gorycz nie zastanawiał się nad drogą powrotną. Nie szedł to już świadomy człowiek, lecz poruszały się dwa, z nierozkwitłych bratków zestawione inicjały.
„Dziennik z czasów wojny” — Basia Karska.
Kapitan Kit rozłożył znaleziony zeszyt. Na tym odcinku frontu znowu panowała ciekawa cisza. W okopie było słonecznie, sielsko, majowo. Czas sprzyjał odpoczynkowi po rannej, nużącej wycieczce, poniekąd nadawał się do lektury.
— Zobaczmy, co nabazgrała współczesna Basia ze szlacheckiego dworku po drugiej stronie frontu.
Po jesiennym pobycie w Kwadransie Kit wyjechał z pewnym kompleksem podejrzenia. W ciągu kilku dni oczekiwania na zmianę frontu Kit, jako bliski kuzyn Karskich, występował w roli domownika, przed którym zasadniczo nie ukrywa się zwykłych domowych spraw. Mógł stwierdzić istniejącą dysharmonię między ojcem a córką, lecz przyczyny tej rozterki pozostały dla niego tajemnicą. Bardziej go jednak zastanawiała inna rzecz. Nieokreślony stosunek Basi do niego. Kit był typem t. zw. zjadaczy scrc. Był przekonany, że każda spotkana na drodze kobieta uwielbia go otwarcie lub po cichu. Basia była co prawda bliską jego kuzynką, ale Kit nie wykluczał możliwo-
ści zadurzenia się, a nawet poważniejszego uczucia. Z takim podejrzeniem opuszczał Kwadrans. Stary pan Karski żegnał go raczej obojętnie, a Kit był przekonany, że nawet z zadowoleniem: pozbywał się niebezpiecznego intruza. Ustosunkowanie Basi, nieokreślone i dziwne, raziło go podczas pobytu, ale przed odjazdem panienka okazywała nie mało czułości i odwoływała się do stałej pamięci. Wtedy to Basia prosiła go usilnie, by przy najbliższej sposobności odwiedził Kwadrans. Najdziw- niejszem było, że przy pożegnaniu Basia, przewidując różne okoliczności, jakie zdarzyć się mogą w czasie wojny, wskazała Kitowi tajemniczą skrytkę w ścianie dworku.
— Tu będą wiadomości od nas, gdybyśmy musieli opuścić Kwadrans.
Ta właśnie scena była przyczyną porannej wyprawy do Kwadransa, uwieńczonej łupem w postaci dziennika Basi.
31 lipca.
Już kilka razy zmuszałam się do pisania dziennika, ale zawsze musiałam przerywać po krótkim czasie, z braku wrażeń.
Dni i tygodnie były tak do siebie podobne, że notatki z jednego dnia można było prawie bez zmiany przenieść na dzień następny.
Obecnie zaczynam pisać na nowo w przeświadczeniu, że tym razem materiału do dalszych zapisek nie zabraknie.
Niespodziewanie dzień dzisiejszy stał się ważną datą. Ogłoszono mobilizację. Wojna. Przeczuwam, że przychodzą czasy o wielkim znaczeniu ogólnym, a również wydarzenia ważne dla mnie osobiście.
Poznałam dziś ciekawego człowieka, który zastanowił mnie, zaniepokoił i poruszył. Nie wiadomo, jaką właściwością. Może gorzkim nazwiskiem, może jakąś wewnętrzną wiedzą o mnie, może splotem nieznanych mi połączeń jego osoby ze mną. Przybył do nas dla poznania naszego muzeum, lecz zdaje się, że był to tylko zmyślony powód. Utrwala się w e mnie coraz bardziej wrażenie, że przybył dla mnie, poprostu, żeby mnie zobaczyć. Wiem, że to zdanie pozornie jest niemądre i świadczyłoby tylko o mojej zarozumiałości, lecz temu przeświadczeniu oprzeć się nie mogę, chociaż prawie wszystkie okoliczności, rozsądnie oceniając, przeczyłyby temu.
Ale na pewno w jego wizycie leżała jakaś tajemnica. Pewne spostrzeżenia wskazują mi, że tajemnica ta łączy się z pamięcią mojego dziada, przebaczenia godnej pamięci powstańca styczniowego. Nie rozumiem jednak na czym polega. A w każdym razie dwie sceny, jedna przy portrecie, a druga przy księdze zapisek potwierdzają moje spostrzeżenia. Zapewne stąd wypływa jego smutna trochę wiedza o mnie. Czy ją zmieniłam na jaśniejszą? Nie wiem.
Zastanawiam się, czy ten krótki czas jego poby
tu w Kwadransie może mieć wogóle jakiekolwiek poważniejsze znaczenie dla mnie. Czy nie jest to wprawdzie trochę tajemnicze, ale najzupełniej przygodne spotkanie? A ja je bez uzasadnień podnoszę do wyżyn nadzwyczajnego zdarzenia. Trudno wiedzieć. Wydaje mi się to ważnem, a może w tym właśnie leży znaczenie, że tak się wydaje.
Z jego pobytem złączyła się pierwsza wiadomość o mobilizacji i o wojnie. Wprawdzie mówiono o jej możliwym wybuchu. Ale niezwykle zbiegły się w jednym dniu, o jednym prawie czasie te dwa ważne zdarzenia. Czy to też przypadek? Czy może gra nieznanych sił?
W sąsiednim okopie baraszkowali żołnierze, korzystając z wywczasów. Cisza na froncie była przednia. Rosjanie siedzieli spokojnie, zachowując obronne stanowisko. Mówiło się powszechnie o wyczerpaniu amunicji, i być może temu należało przypisać prawie zupełne milczenie ze strony o kilometr odległej pozycji rosyjskiej. Kapitan Kit mógł spokojnie czytać wynurzenia Basi.
— Ależ, to cała powieść!
25 sierpnia.
Dochodzą do nas wieści, że podobno tworzy się wojsko polskie w Krakowie. Opowiadano tatusiowi. że były już polskie oddziały w Kielcach. Niektórzy martwią się tym, twierdząc, że z lego pożytku dla Polski nie będzie. Mówią, że n aj lepi fi j trzymać się Rosji.
Nie znam się na tych sprawach. Ale sercem jestem przy tych, którzy poszli walczyć w mundurze polskim
Tajemnicę pobytu owego docenta, zdaje mi się, odnalazłam, przynajmniej częściowo. W tej „Silva rerum” jest pewna zapiska. Mógłby to być dziwny zbieg okoliczności, ale mam wrażenie, że podejrzenia moje są słuszne.
Wobec tego nie jestem bez winy. Taka niezawiniona wina, ale te są może najcięższe do zmazania. I to mi nie daje spokoju.
— Coś tajemnicza jest Basieńlca — myślał kapitan Kit.
Dziennik był niepełny. Szereg kart wydartych wskazywało, że właścicielka nie chciała udostępnić mu całości, a tylko niektóre wybrane fragmenty. Cały okres jesienny, czas pobytu Kita w Kwadransie nie miał odpowiednika w zeszycie; karty były wydarte.
To znów intrygowało Kita i przywoływało dawne podejrzenia.
25 grudnia.
Nareszcie miałam dobrą sposobność, by odnaleźć ślady po nim. Już wiem na pewno, że szczęśliwie udało mu się połączyć z legionami. Na pewno już w polskim mundurze wspomina pobyt w wojsku rosyjskim, jak koszmarny sen. Czy pomyśli kiedy o mnie? Jak sobie tłumaczy ostatnią scenę? A
I
może wogóle nie chce o tym myśleć, i to jest najprawdopodobniejsze i bardzo do niego podobne. Nie mogłabym się nawet właściwie obrazić... A jednak...
Dziś Boże Narodzenie. Może w zimnych okopach odczuwa samotność. Może niepokoi go wspomnienie mojej osoby. A na pewno zwraca się myślą do rodzinnego domu, do starego ojca.
Przed kilku dniami odnalazłam jego rodzinę pod Żmigrodem. Przyjął mnie stary, siwy chłop, jego ojciec. Wiedziałam już o jego pochodzeniu, więc nie mogłam być zaskoczona. Przyznaję się, że czułam się jednak nieswojo.
To musi być dziwne pochodzić z ludu, mieć ojca chyba analfabetę, staruszka, pamiętającego jeszcze czasy pańszczyzny. Lecz musi być także wspaniałe uczucie zwycięstwa — przejść od prymitywnego dzieciństwa chłopskiego do szczytów kultury. Nie Wiem wszakże, czy ten przedział jest naprawdę tak \vielki i upokorzający, jak się powszechnie przyj- , muje. Może nam się tylko tak zdaje.
Ale było mi początkowo przykro. W pierwszej chwili zaczęłam nawet żałować, że dałam się skusić zamysłom. Ale potem nieufność i zakłopotanie zniknęły, gdy zaczęliśmy rozmawiać o nim. Wytłumaczyłam mu powód wizyty zwykłą ciekawością kobiecą. Wiedział, że spotkałam go i wiozłam w czasie ucieczki z wojska rosyjskiego. Dziękował mi. Ale nie wiedział o jego pierwszym pobycie w KwadraH-
sie. Bardzo się zdziwił, gdy inu o tym powiedziałam. Pokazywał mi fotografie. Pozwolił jedną zabrać. Poczciwy człowiek.
A jednak po powrocie, gdy długo w nocy zastanawiałam się nad moją wizytą pod Żmigrodem, poczułam niezadowolenie z siebie. Występowałam tam przecież, jak jakaś wielka dama, która nie wiadomo, czego szuka w wiejskiej chałupie. Może dałam mu w czym odczuć moją rzekomą wyższość. To bardzo możliwe, chociaż świadomie tego nie u- czyniłam. Ale to jest przecież w mej krwi.
— Da ist der Hund begraben! — zdziwił się kapitan Kit. — Teraz cię, Basieńko, całkowicie zrozumiałem.
Lekkoduch w stosunku do kobiet, odznaczał się jednak Kit drapieżnością inteligencji i poważną postawą wobec zagadnień życia. Bujna energia i śmiałe spojrzenie w oczy rzeczywistości, wolne od przesądów i szablonów, pozwalały mu lepiej widzieć zjawiska i umiejętnie zdobywać. Toteż wyznania Basi dostały się we właściwe ręce. Kit się zastanowił poważnie.
. To nasza krew — zawyrokował. — Jednak ^w przesądzie o dziedzictwie krwi jest spora doza prawdy.
Na ten temat prowadził rozmowę z Basią w przeddzień wyjazdu z Kwadransa. Mówiono o haśle „zbawienie leży pod siermięgą”. Kit wywodził, że
chwilowy romantyzm chłopoinański w postaci małżeństw dziedziców z wieśniaczkami, jest nie tylko małoważnym objawem jednostkowym, lecz w istocie rzeczy nie wiele zaważyłby na przemianach społecznych nawet, gdyby był zjawiskiem pospolitszym. Nieszkodliwe to, ale próbka bez wartości.
Basia zastanawiała się głęboko.
— Zdaje się — powiedziała — że proces przybrałby inny charakter, gdyby raczej panienki dworskie wychodziły za mąż za nie chłopów w czystym znaczeniu, chociaż i tego nie wykluczam, lecz za inteligentów pochodzenia chłopskiego.
— Przepiękna utopia — zawołał Kit — któraż by jaśniepanienka swą cnotę w takie ręce oddała? Może ty, Basieńko?
— Na pewno — poważnie mówiła Basia — jeżeli bym tego człowieka pokochała. A może nawet tak się stanie.
Teraz Kit wszystko rozumiał.
— No, no, no. — Dzielna jest ta Basieńka. Tak, to nasza krew. To nie jaśniepanienka Karska tak postępuje, ale to Kitówna, Kitówna, nieodrodna Kito wn a, zrodzona z Małgorzaty Kit, córki przemysłowca, zamężnej za podupadłym szlachcicem Karskim.
Dalsze karty dziennika nie przyniosły już nowych odkryć. Kit wiedział już wszystko. Stwierdzał tylko
pewien wzrost egzaltacji i nowymi dowodami uzasadniał poprzednie twierdzenie:
— Nasza krew.
20 lutego.
Dni upływają w pełnej monotonii, w jednostajnym, szarym oczekiwaniu na niezwykłości wiosenne i wojenne. Wojna jakby została częściowo zdławiona przez zimę. Gdzieś tam są fronty, jeden nawet niezbyt daleko od nas, ale na razie nic ważniejszego nie dzieje się. Wszyscy czekają na wiosnę.
I w moich osobistych sprawach również podobny zastój. Ziarenko, które zakiełkowało latem, w dniu rozpoczęcia wojny, a utwierdziło się w życiu jesie- nią, wyrasta w trochę smutną roślinkę. Może złożone zostało w glebie o kwaśnych sokach?
Powstało uwielbienie prawie na ślepo, przeczucie jakichś wielkości, czy wspaniałości; trudne do określenia zalety człowieka widzianego zaledwie dwa razy w życiu. I wiele momentów drażniących. I pytanie, czy entuzjazm jest usprawiedliwiony, czy nie błąd, czy nie złudzenie?
Toteż pragnę spotkania, stwierdzenia, czy opętały mnie przywidzenia, czy dobre odczucie rzeczywistości.
Pragnę, i oczywiście obawiam się.
To już taki poemat będzie do końca — ocenił kapitan Kit — poznajmy ten koniec i oddajmy poemat, komu wypada — pomyślał melancholijnie, przypominając sobie poprzednie uroszczenia osobiste.
13 maja.
Nareszcie zmiany, upragnione zmiany. Odwrót Rosjan. Radość moja nie ma granic. Przeczucia każą mi wierzyć, że Jego droga pójdzie przez nasz Kwadrans. Niezadługo może się spotkamy. Wszystkie moje wątpliwości i utrapienia muszą się skończyć. Wszystko musi się wyjaśnić. Wierzę głęboko, że te wyjaśnienia nie sprawią mi zawodu. Obserwuję odwrót Rosjan i wydaje mi się, że uciekają krokami żółwia. Te ich spokojnie i obojętnie wlokące się tabory wzbudzają pełne zniecierpliwienie. Chciałoby się wybiec na drogę i wołać, żeby prędzej, i napędzać do szybkości.
2-5 maja.
Niestety, stało się największe nieszczęście. Wbrew przewidywaniom, Moskale postanowili zatrzymać się na linii Łukawy i w wielkim pośpiechu przygotowują pozycje. Położenie nasze jst beznadziejne. Z chwilą rozpoczęcia walki Kwadrans znajdzie się między frontami. Ojciec twierdzi, że będziemy musieli opuścić dom i wyjechać, w przeciwnym razie sami Moskale wysiedlą nas. Czuję, że moje dotychczasowe obliczenia rozsypują się, jak ziarenka piasku. Dramat. Tu powinno by spełnić się to, czego pragnie cała moja istota. Czy nie będzie za późno, gdy odejdę stąd?
Piękne było południe i dalsza cisza na froncie, przynajmniej w pobliżu. Gdzieś dalej tłukł się
i wzmagał grzechot, jakby oznaka, że dzień odpoczynku zbliża się ku końcowi.
Kapitan Kit skończył przeglądanie dziennika i zamierzał odszukać Goryczą, gdy nagle otrzymał rozkaz, by natychmiast zameldował się w sztabie brygady.
Cicho i niemal niewojennie przechodził dzień majowy w okopach przy Bukowej Górze. Dla Michała Goryczą cały ten dzień był jak poemat o miłości, utkany z najczystszych aleksandrynów. Głównym motywem poematu były właściwie tylko dwie literki, ułożone z nierozkwitłych bratków, tak jak je widział Gorycz tego dnia nad ranem w opuszczonym ogródku nad rzeczką Łukawą. Leżąc na słońcu w gorącym rowie, wpatrzony w czerniejącą w pobliżu Bukową Górę, nurzał się myślami w gaju zielonych bratków, który w jego oczach rozrastał się w fantastyczną wizję wielkich drzew egzotycznych, zasadzonych dobrą i przyjazną ręką. Było to jakby jakaś puszcza pierwotna bez ludzi, o jednej tylko, prawie niecielesnej mieszkance.
Poza tym lasem nie było już świata, leżała tylko pustka, nie objęta granicami dwóch w kosmos rozrosłych znaków.
Nie przychodziły już wątpliwości. Pozostał pewnik, nienaruszalny, niezbity, jak dogmat uzasadniony faktami i poznany najwnikliwszą intuicją jasnowidza. Fantastyczny bór, który wyrósł z bratkowych
inicjałów uwydatniał się, jako ostateczne zwycięstwo, największe, nie wiadomo jakimi odniesione wysiłkami.
Słońce zniżyło się tak blisko do Bukowej Góry, jakby chciało zieloność utkwionej na szczycie wizji Goryczą przebarwić na kolor czerwony, kolor wojny. .
Wojennym rozkazem wodzów dzień ten nie mógł się skończyć o zachodzie słońca. Nagle przerwano ciszę. Rzucono tysiące ogni. Wieczór i noc zostały przekreślone odblaskiem świateł, rozsadzających mrok. Nieustanny, nawalny ogień armat i karabinów zawisł nad wzórzem 337, tak bowiem w języku wojskowym nazywała się Bukowa Góra.
Spokojne i dotychczas prawie nietknięte przez wojnę wzgórze 337 nagle stało się najważniejszym punktem frontu. Błyskawice i łoskot zasypywały pozycje rosyjskie, ukryte w gęstwinie młodej buczyny. Jak wielkie świetliste chrabąszcze skowy- cząco rozpryskiwały się szrapnele. To znów granaty pędziły, niby w szaleństwie wyjące, olbrzymie nietoperze i rzucały się w zarośla, jakby we włosy jakiejś żywej po ludzku czującej głowy.
Nad wzgórzem 337, otulanym przez cały dzień w zielone wizje soczystych bratków Goryczą, prawo wojny roztoczyło swój kolor i dźwięk.
Kompania Michała Goryczą została przeznaczona do ataku na wzgórze 337. Kapitan Kit, kierujący natarciem, otrzymał szczegółowe instrukcje w sztabie brygady.
O pierwszym zmroku, niemal równocześnie z początkiem nawałnicy artyleryjskiej na Bukową Górę, stosownie do rozkazu dowódcy, kompania stoczyła się setką żywych kłębków tyralierskich ze wzgórza na suche łąki rzeczki Łukawy. Rzucono się w bok od folwarku ku stokom wzgórza. Podchodzono cicho, ostrożnie, pełzając. Lecz błysk reflektorów rychło wyśledził ich ruchy. Posuwali się dalej pod ochroną skał, trapieni gęstymi strzałami karabinów
i miltraliez. Przejście rzeczki nie przedstawiało poważniejszych trudności. Dopadli szybko podnóża góry, kryjąc się w jej wyrwach przed strzałami. W górze o kilkaset metrów leżały zatajone w zaroślach okopy rosyjskie. Stamtąd z cichutkim szumem spadała Łukawa. Gorycz ukryty w nadbrzeżnej wiklinie, rozgorączkowany, pełen wewnętrznej spiekoty, podpełznął do strumienia i gasił pragnienie. Woda była chłodna, ożywcza.
Tymczasem Rosjanie zaniepokojeni wyśledzoną przez reflektory tyralierą, kryjącą się w pobliżu, przygotowali natarcie, poprzedzone gwałtownym ogniem karabinów maszynowych. Nagle ustał klask mitraliezy. Momentalnie zastąpił go potrójny, jakby roto wy ogień okrzyków rosyjskich:
— Urra! urra! urra!
Sekunda milczenia i znowu nowa seria:
— Urra! urra! urra!
Bojowy ich okrzyk, akcentowany na ostatniej zgłosce, ostry i wyćwiczony, można powiedzieć —
zorganizowany, brzmiał donośnie, dziko i przerażająco.
Kapitan Kit szybko cofnął kompanię na przeciwległy, skalisty brzeg rzeczki.
Siedzieli przywarci w skałach, gdy gromada atakujących Rosjan stoczyła się z góry i zwikłała nad brzegami potoku. Uderzenie trafiło w próżnię. Tej chwili oczekiwał kapitan Kit. Nagle rozległ się jego donośny głos:
— Naprzód, chłopcy!
Wynik był przesądzony. Rosjanie, straciwszy rytm pierwszego rozpędu, skotłowani nad rzeczką, nie byli zdolni do odparcia ataku. Szybko rozprawili się z nimi legioniści.
Kapitan postanowił wykorzystać zwycięstwo i nagłym natarciem zdobyć pozycję. Zaraz wydał odpowiednie zarządzenia. Należało co rychlej podejść pod druty i zniszczyć je, nim nieprzyjaciel ochłonie po klęsce i spostrzeże, kto nadchodzi.
Rzucono się do góry. Gorycz biegł znów nad brzegiem strumienia. Wkrótce płot kolczasty rozpadał się pod uderzeniami nożyc. Ale równocześnie Rosjanie zorientowali się w położeniu i otworzyli ostry ogień na przedpole. Karabin maszynowy siekł nerwowo i gwałtownie, ale na oślep. Decydowały minuty, może sekundy. Z krzykiem przez wyrwy w płocie rzucili się legioniści na pozycje rosyjskie. Zwycięstwo było już pewne. Wzgórze 337 zostało zdobyte.
Michał Gorycz poderwał się do biegu po przekroczeniu wyrwy w zaporach z kolczastego drutu. W tej właśnie chwili poderwania się nagle padł. Dosięgły go kule mitraliez. W pierwszym momencie nie rozumiał, co się stało. Rozgorączkowany atakiem nie poczuł bólu w przewierconym brzuchu. Wkrótce jednak poznał położenie. Poznał raczej intuicyjnie. Odczuwał jakąś wyrwę w ciele, lecz nie zdawał sobie dokładnie sprawy z rodzaju rany.
Zrobiło mu się naraz ciemno, ciepło i sennie.
Noc się kończyła. Szedł cichy świt — tą niezwykłą cichością, która zdumiewa po nocnym hałasie walki. Różowiło się. Ciszą i różowością nowego dnia napełniały się majaczenia Goryczą.
Z różowości i ciszy utkana schylała się nad Gory- czem twarz Basi. Zresztą twarz cała zogniskowała się w oczach. Intrygujące jakieś błyski różowe w źrenicach. Coś się w nich układa, jakby stylizowany haft z płomyków. Znaki. Widać wyraźnie, jak wyrastają, jak przybierają kształtną postać inicjałów. Pięknie zaokrąglone M i prawie zlewające się z tęczówką G. Te same inicjały, które o świcie poprzedniego dnia widział w ogródku folwarcznym. Kółeczka oczu rozszerzały się powoli, powoli przechodziły w coraz większe koła, a na ich rozszerzającym się tle znowu wyrastały inicjały, teraz już ogromne, jak fantastyczne drzewa podniebne.
Z pomiędzy tych drzew egzotycznych inna twarz się naraz wychyla ku Goryczowi. Któż to? Brązowe
oblicze, jak z posążków Buddy, a w tej brązowości wyraziste niebieskie oczy chyba samego Boga-Ojca. Czyjeż to oczy zasłoniły złudne inicjały, wyrastające z twarzy Basi? Czyjże to głos, drżący, jakby pokorny:
— To ja, synku, tylko ja, tylko ja, synku.
Wschodzące słońce i chłód poranny otrzeźwiły
Michała.
Błędnie spoglądał na kozły kolczastych drutów, przy których leżał. Odczuwał pragnienie. Paliło go wnętrze w sposób dotychczas nieznany. Myśl o wodzie wprawiła go w oszołomienie. Sięgnął po manierkę. Straszliwy zawód — pusta. Pragnienie to jakby go dławiło, to jakby wywracało jamę ustną, to znowu coś drapieżnie wciągało język do gardła, do wnętrza, w którym buzował ogień i ból.
Gorycz twardym jękiem wykrztusił:
— Wody, wody!
Nikogo nie było w pobliżu.
Wtedy rozróżnił pobliski szum Łukawy, spadającej z góry. Zrozumiał, że nad jej brzegiem musi leżeć, o kilkanaście zapewne kroków. Niedaleko przebiegała ta dobra, ożywcza, słodka woda, którą pił w nocy podczas ataku.
Zaczął się czołgać w stronę szumiącego potoku.
O kilka kroków poniżej maleńkim wodospadem spadała w dół Łukawa, rzeczka jego dzieciństwa. Tu gdzieś niedaleko wychodziło z pod głazów jej pierwsze źródełko.
\
Gorycz uprzytomnił to sobie, gdy po gorączkowych wysiłkach przysunął się do wody i utonął w niej ustami.
Woda była przednia, źródlana. Była łagodna i słodka. Orzeźwiająca i gasząca. Pił długo. Nasycał się. Odpoczywał. Znowu pił.
— Błogosławiona woda mej rzeki — szeptał modlitewnie.
Nie wiedział o swej ranie w brzuchu.
Rzeczka Łukawa szumiała potakująco, Łukawa — to znaczy: zwodzicielka i obłudnica.
Stary Antoni Gorycz nie mógł spać tej nocy.
W okresie sąsiedztwa frontu siedzieli zwykle podczas dni bojowych w ziemniaczanych dołach. Były to doskonałe schrony przed strzałami. W nocy, gdy na froncie panowała znośna cisza, chodzili spać do domu.
Stary Antoni Gorycz nie mógł spać tej nocy.
Pod Żmigrodem było spokojnie. Ale niedaleka Bukowa Góra, okryta hukiem i błyskawicami, budziła grożę. Nigdy stary Gorycz nie odczuwał podobnego lęku, jak wtedy, gdy patrzył na oddychającą śmiercią Bukową Górę. Znane mu w ciągu długiego życia najstraszniejsze burze, wydawały się łagodnością wobec tego szaleństwa, nieustannie wirującego nad górą.
W ponurym zapatrzeniu stał stary przy płocie domu, uparcie kierując oczy w tamtą stronę. ,
Zauważył chwilę nagłej przerwy przed świtaniem, jakby uspokojenie się walki. I wtedy groza jego dosięgła szczytu. Z niewiadomego powodu zjeżyły mu się włosy, podniesione dreszczem, idącym z najgłębszych tajemnic podświadomości.
Jakieś jasnowidzenie chwyciło go za gardło, uderzyło w pierś, zasypało oczy drobniutkimi, gryzącymi mróweczkami łez.
— Co to, co to?
Idąca od ziemi siła przechyliła go i przyciągnęła do ścieżki i mokrej trawy rosnącej pod płotem. Przylgnął, jakby w poszukiwaniu ratunku, schronienia i obrony. Wykrzywione usta wpijały się w jakąś gorzką łodygę, pełnymi oczyma fez dotykał listków, a ręce wdzierały się zakrzywionymi palcami w twardą murawę.
O wschodzie słońca oderwał się dopiero od ziemi. Wstał i nie mógł zrozumieć dnia, jasności, jawy.
— Sen mara, sen mara — szeptał.
Tymczasem rano zachodziły w okolicach Żmigrodu błyskawiczne zmiany.
Zwycięski atak na wzgórze 337 miał znaczenie decydujące. W wyrwę, powstałą po natarciu, rzuciły się rezerwy, łamiąc ostatecznie pozycję przeciwnika. Rosjanie musieli porzucić odcinek frontu nad rzeką Łukawą. Następowało szybkie przegrupowanie. Wojska rosyjskie cofały się na wschód. W południe obok chaty Goryczą przeszły pierwsze patrole austriackie. Potem widziano przemarsz coraz to innych oddziałów.
Stary Antoni Gorycz przyglądał się posępnie tej metamorfozie.
Po południu łąkami nad Łukawą przeszły oddziały legionowe. Poznał je Gorycz po czapkach. Na widok znanych orzełków chciał się rzucić ku woj
sku i pytać. Lecz się powstrzymał. Stał z wytężonymi oczami i czekał. Oczekiwanie nic mu nie przyniosło. Potem z nienawiścią spoglądał za znikającym oddziałem.
Lecz czekał dalej. Trwało to cały dzień. Czekał stary Gorycz i w nocy. Siedział utkwiwszy oczy w ciemnym oknie, czekał ze słuchem napiętym, wrażliwym na każdy szelest. Doznawał złudzeń. Kilka razy wydawało mu się, że ktoś stoi za oknem, cichutki, jakby zmartwiałym palcem drapiąc w szybę. To znowu słyszał wyraźne kroki przed chatą. To przyciszone słowa, które dokładnie przypominały głos Michała. Ostatecznie wszystko to okazywało się nocnym złudzeniem.
Czekał jeszcze rano. Wypatrywał po drogach, podejrzliwie patrzył na każdego przechodzącego żołnierza. Wychodził na wzgórze i spoglądał ku drogom, biegnącym od Bukowej Góry.
Potem to wyczekiwanie i wypatrywanie było dla niego za długie.
Niemal półświadomie zeszedł ze wzgórza ku rzece, ku ścieżce nad Łukawą, prowadzącej poprzez folwark Kwadrans ku Bukowej Górze. Wiele razy w ciągu życia przechodził tą drożyną. Znał każdy niemal centymetr na pamięć, mógł iść tędy najpewniej nawet najbardziej ciemną nocą.
Szedł wzdłuż tej rzeczki Łukawy, której bieg od- dawna po chłopsku upodabniał do swoich losów.
Płynęła ta rzeczka jak czas — ciągle, bez ustanku, niemal nieuchwytnie. Ale w tym roku było inaczej.
Rzeczka nadal biegła łagodnie, przystępnie, ułudnie. A czas rwał gwałtowny i rozwydrzony, zmienny i niemiłosierny. A rzeczka tylko łagodnie zbierała krew rozrzuconą nad jej brzegami przez zmienny czas.
Rzeczka Łukawa. W jej starożytnej, prawie zapomnianej nazwie kryły się jakby w zanadrzu właściwości tej wody. Łukawa — znaczy chytra, czająca się, skrycie przygotowująca się do nagłego skoku. Jakieś właściwości łaszącego się zwierza, niedobre
i straszące. To ona — ta dawna rzeka o ramionach łagodnych i miłujących, rękach przepływających czule, dotykających z miłością to spalonego czoła, to popękanych warg.
Tak było dawniej.
W jasnowidzeniu ujrzał już był stary Gorycz nową prawdę. Leżała przy źródle Łukawy, na Bukowej Górze, w tym miejscu, gdzie stała rodzinna, dawno już nieistniejąca chałupa Antoniego Goryczą. Szedł do tego źródła ujrzeć własnymi, ojcowskimi oczyma. Ujrzeć prawdę leżącą nad rzeczką w majowym miłym słońcu, w cieniu drzew bukowych, które pamiętały dobrze jego ubogą młodość.
Gdy szedł w górę Łukawy, to jakby wracał do swego początku.
Na szerokich łąkach co krok widniały ślady wojny. Stary Gorycz nie zwracał uwagi na mijane zapory drutów, rowy i świeże groby. Może ich nawet nie widział, wpatrzony w swój punkt końcowy, w zarysy Bukowej Góry.
Obudził go dopiero folwark Kwadrans, miejsce niezapomnianej młodości. Zatrzymał się. Patrzył. Jeszcze gdzieniegdzie zostało tak samo, jak było przed pięćdziesięciu laty. Nie zmieniła się również Łukawa. Jak dawniej wpadała do stawu obok młyna i wypływała z niego znacznie szersza i większa.
Od folwarku stary Gorycz nie szedł ale biegł czujny, widzący wszystko, wrażliwy na każdy szczegół stoczonej niedawno walki. Wbiegał do rowów, zatrzymywał się nad usypanymi wczoraj grobami, wdzierał się na wzgórza, zmęczony, lecz nie czujący zmęczenia, padał i zrywał się od razu do dalszego szukania i ciągłego wpatrywania się w pobojowisko.
Na stokach góry, pokrytej bukowym lasem, stanął na tym miejscu, gdzie dawnymi laty mieszkał jego ojciec, gdzie była chata, w której on sam wydał pierwszy krzyk życia. A niedaleko błyskało źródło, otoczone płaskimi kamieniami — początek rzeczki Łukawy. Z tego miejsca potoczyły się ich losy
— Antoniego Goryczą i rzeczki.
Do tego źródła zwrócił się starzec, brnąc wśród porozrzucanych drutów, ładownic, połamanych karabinów, wśród okopów zamaskowanych zielenią
i schronów obłożonych darnią.
Cisza była zupełna. Na pobojowisku nie było nikogo. Tylko słyszeć się dawał szum spadającej w dół rzeczki.
Przy maleńkim wodospadzie, niedaleko od źró
dła, stał na świeżym, wczorajszym grobie brzozo- wy krzyżyk.
Na krzyżu kawałek prostej deszczułki, a na niej zwykłym ołówkiem wypisane epitafiuir
Michał Gorycz, żołnierz Pierwszej Brygady.
W leżący przy grobie kłębek kolczastego drutu, jakby w wiązankę kwiatów, wszarpały się chude ręce siwego starca, chwyciły i przycisnęły do brązowej twarzy, do zesztywniałych warg i ciemnych oczu.
KONIEC.