Czernik Stanisław GORYCZ

STANISŁAW CZERNIK

GORYCZ

Łukawa. Antoni Gorycz nie mógł w starożytnej, niemal zapomnianej nazwie poznać istotnych wła­ściwości tej rzeki. Łukawa — znaczy chytrość i za­czajenie się, ukryte przygotowanie się do nagłego skoku, jakieś cechy zwierzęce i niedobre, straszące.

Stary Gorycz nie wiedział o złowróżbności naz­wy, i myślał o swej rzece dobrymi obrazami. Były to dla niego łagodne ramiona, miłe, chłodnawe ręce, przyjemne palce, dotykając to spękanego czo­ła, to obwisłych warg.

Rzeczka płynęła jak czas. Ciągle, bez ustanku, nieuchwytnie. Była to woda jego — Antoniego Go­ryczą — dzieciństwa i młodzieńczych lat. Jego póź­na pora dojrzała i wczesna starość zatrzymały się także nad jej wąskim korytem. Ale to był tylko wy­raz symbolicznej konieczności, wyznaczonej przez kierunek pierwszych przeżyć. Był rodzaj splotu: kłębek wspólnej niejako genezy, podobieństwa po­czątkowych poruszeń, później szycn spływów, roz­rostów, rozszerzeń, zdobyczy, — wreszcie instyn­ktowny, przyśpieszony bieg do ostatecznego ujścia. Niemal na oślep. Tak było. Prosty umysł Antonie­

go Goryczą nie szukał różnic. Wystarczało mu przyjemne podobieństwo, uspokajające utożsamia­nie swego życia z biegiem rzeki Łukawy.

Najpierw był zbieg początków, tożsamość miej­sca: las bukowy na pochyłościach góry. Las wyglą­dał jak rozłożony wachlarz: jedno skrzydło doty­kało rodzinnej chałupy Goryczą, drugie zatrzymy­wało się nad otoczonym płaskimi kamieniami źró­dełkiem, które było początkiem rzeczki. Z tych dwóch punktów potoczyły się ich losy — Antonie­go Goryczą i rzeczki — to w pewnej równoległości, to jakby w splocie. Z początku — cieniuteńkie ni­teczki — strumyczki. Sączyły się, wydobywały, jak­by z podziemia, z mroku, z zaskórnych zbiorników wody i rasy. Ich pierwsze niedołężne, lecz długie sekund}'. Z tych sączeń, zaledwie poznawalnych, w których nie wiadomo dokładnie, co jest ziemią a co wodą, człowiekiem a naturą, splatały się, jak­by pod działaniem prawiecznych, niezmiennych norm, połączenia zbiegających się kropelek — prze­żyć. Małe strugi — minuty. A struga późniejszej rzeczki nie wiadomo, czy była odcinkiem prze­strzeni, czy miarą minut Goryczą, czy samym może jego czasem.

Życie Antoniego Goryczą przesuwało się z bie­giem lat — geograficznie rzecz biorąc — w dół rze­czki. Pierwszym i najbardziej pamiętnym wyra­zem tego przesunięcia-§ię był folwark „Kwadrans”. W tym miejscu rzeczka wpadała do małego stawu przy dworskim młynie i wypływała z niego znacz­

nie zmieniona: szersza i większa. Tu nastąpiło no­we wzajemne przecięcie się ich losów, lecz z za­chowaniem równoległości, wbrew założeniom zwyczajnej geometrii.

Pobyt w Kwadransie przypadł na okres chmur, nawet burz, nawet pożarów. Były to czasy prosta- czego mistycyzmu, ekstaz geograficzno - odpusto­wych, kultu aniołów i zwierząt, — lepka, gorąca miazga niepospolitości i naiwności w umyśle tego młodego, wspaniałego w swej odrębności, barba­rzyńcy. A maleńki staw przy folwarcznym młynie był streszczeniem przewidywanych możliwości, po­tęg, burz, nadzwyczajności i oceanów.

Potem przyszły godziny. Gwałtownie rozeszły się drogi Antoniego Goryczą i rzeczki Łukawy. Aż któ­raś z licznych godzin, lat, dziesięcioleci, doznała jak­by silnego złamania, nagłego odwrócenia kierunku w stronę powrotną. W pewnym miejscu rzeczka zginała się, skręcała dziwacznymi meandrami, rzu­cając się ku swej pierwotnej Bukowej Górze, ku źródełkom swego początku, bez możliwości powro­tu. W tym też miejscu, przy poszarpanych zawiło­ściami brzegach Łukawy, zbudował Antoni Gorycz dom i osiadł w nim po długim okresie emigran- ctwa. Tak złączył swe losy końcowe z ujściem rzecz­ki, która przebijała się tutaj przez lessowe jary i od­dawała swe wody wielkiej rzece. Wiedział, że koń­czy się w tym miejscu wraz z rzeczką. O wielkiej wodzie i właściwościach dopływu myślał niechęt-

nie, jako o niezbadanej, nieodzownie czekającej na jego czas ostateczności.

Może świąteczny nastrój niedzielny, szczególnie działający w lipcowe południe, przyczynił się do tego, że stary Gorycz w tym dniu bardziej niż zwy­kle odczuwał swój, połączeniem początku i końca usprawiedliwiony, związek z Łukawą. Zdawało mu się nawet, że dokładnie widzi coraz bardziej zbli­żający się kres. Ale o tym nie chciał myśleć i mó­wić.

Siedzieli we dwóch przy płocie śliwnego sadu za domem, tuż obok drogi, biegnącej poniżej przez łąki. Ojciec i syn. Ale mimo wszystkich, na pierw­szy rzut oka widocznych podobieństw, dzieliły ich ogromne różnice.

Stary Antoni Gorycz sprawiał wrażenie brązu. Wysoki, ogorzały starzec w przyciągający sposób łączył odwieczną chyba opaleniznę z czyściutkim tonem gęstych, całkowicie siwych włosów. Zdawało się, że wystarczy dotknąć palcem jego czoła, by otrzymać dźwięk. W rękach nieruchomo trzymał stary, wiśniowy, również do brązu podobny róża­niec. Nie można było poznać, czy starzec modli się. Może z przyzwyczajenia przyniósł do ogródka ró­żaniec. Lecz nastrój był modlitewny; południe nie­dzielne, słońce, dojrzewające zboże, cisza na polu i w domu; w niedalekim kościele odprawiała się suma; od czasu do czasu zaleciał nawet dźwięk or­ganów, — zresztą może to był przelatujący bąk.

Michał Gorycz, siedząc na murawie, oparty o pień

karłowatej śliwy, przeglądał gazetę. Raz po raz cie­kawie rzucał okiem na brąz ojca i nieruchomość jego różańca. Kilka razy obydwaj na krótko zet­knęli się oczami. Nie były to jednak zetknięcia nie­spodziewane. Zawierały raczej w sobie pełnię na­turalności. Potem obydwaj wracali „do siebie” spo­kojnie, ze świadomością, że nie mogło nastąpić nie­oczekiwane zresztą odkrycie, lecz potwierdzenie istniejącego i od dawna dobrze znanego stanu rze­czy. Było całkowite zestrojenie się w grze ich twa­rzy, chociaż na zewnątrz dzieliła ich różnica, leżą­ca na rozciągłości między krainą różańca a świa­tem pospolitej gazety. Michałowi przez chwilę zda­wało się nawet, że popełnia jakąś niewłaściwość czytając gazetę w chwili modlitwy ojca. Lecz uspo­koiła go myśl o zupełnej przypadkowości tego obra­zka, że zewnętrznie widoczna treść nie odpowiada istocie rzeczy. Zresztą stary ojciec pewnie się nie modlił.

Przed nimi wśród szerokich łąk płynęła, ogra­niczona zaroślami wiklin, ojcowska rzeczka Łuka- wa. Stary, wpatrzony w zawiłości kręcącej się linii wiklin, nie patrząc na syna, rzekł jakby półpyta- niem:

Podobno będzie wojna.

Pytanie to tkwiło nie tylko w mózgach obydwóch Goryczów, obiegało wówczas cały świat. I odpo­wiedzi półpotwierdzające: może, zapewne, według wszelkiego prawdopodobieństwa. Michał odczuwał powszechne, w podświadomości wszystkich ukryte

pragnienie wojny, jako barwnego widowiska, ponie­kąd zabawy. Z myślą o tej dziwnej, chociaż wstydli­wie ukrywanej psychozie, rzekł, jakby wojna już była faktem niezaprzeczonym:

Tak.

Nastąpiła znów podobna do poprzedniej chwila znieruchomienia. Stary Antoni Gorycz przyćmio­nym wzrokiem badał myśli syna. Były one wyczu­walne dla niego w rysach twarzy, w drgnieniach i cieniach oczu. Wzrok staruszka, jak dłoń o nie­zmiernie delikatnym naskórku, wyczuwał w tej twarzy jakby uwypuklenia myśli. Toteż dalsze słowa miały znaczenie prawie tylko formalne:

Dobrze to? — źle?

Michał odpowiedział gestem twarzy i rąk, który miał zapewne oznaczać podwójność myśli:

I tak, i nie.

Stary wpatrzył się gdzieś w siebie, jakby szukał we wspomnieniach odpowiednika do bieżących za­gadnień. Widocznie znalazł, bo tak powiedział:

- Oni pewnie znowu coś urządzą.

To „oni” dla innego słuchacza brzmiałoby bar­dzo niezrozumiale. Dla Michała jednak nie było w tym tajemnicy. Wiedział, co to za „oni”. Uważał smętnie z wyraziście uwydatnionym zniechęceniem i niezdecydowaniem w twarzy.

—■ Widziałem to — mówił stary — nie tylko wi­działem, ale czułem.

Przy tych słowach miał uśmiech gorzkawy. Mi­chał znał częściowo te sprawy z historii rodzinnej,

z bardzo rzadkich przypomnień ojca. Wyjątkowo zdarzały się chwile podobnego liryzmu u starego Goryczą.

Pamiętam dobrze te czasy. Później niejedną rzecz, może straszniejszą, przeżyłem, ale tamtych chwil nie zapomnę. Młody byłem. Służyłem jako parobek w Kwadransie. Woła mnie pan mój i mó- i wi: „Chociaż dostawałeś ode mnie po pysku, pój­dziesz teraz ze mną do powstania, bić się o wolność. Bo teraz za was chamów będziemy walczyć, żebyś­cie mieli wolną Polskę, i więcej po pyskach nie bra­li”. I zaraz potem dodał: „Ale żebyś nie zapomniał, za co będziesz się bił, to ci teraz, w przeddzień wy­ruszenia, jeszcze raz przypomnę”. Wtedy uderzył mnie w twarz. Nazajutrz poszliśmy do powstania. Pułkownik nasz był stary, zajadły, nieubłagany. Nazywaliśmy go ojcem, niektórzy nawet królem. Aleśmy go nie kochali. Bo to był straszny ojciec — szatan, czart, choć dobry wódz. A źle bywa, gdy ojciec jest szatanem.

' Michał znał dobrze tę postać „króla-ducha” pow­

stania, jak po swojemu nazywał pułkownika. Nie­raz zastanawiał się, czy potrzebni byli tacy wo­dzowie, jakby wywołani przez poetyckie sny fan- tastów, by okazało się w ostateczności, że byli zby­teczni.

A stary ojciec w dalszym ciągu ilustrował smę­tną tezę syna takim opowiadaniem:

Biliśmy się w lesie obok drogi, prowadzącej i do jakiejś osady fabrycznej. Moskale chcieli nas

ubiec i wyrżnąć w gąszczach. Ale stało się inaczej. To myśmy im niespodziewanie wpadli na tyły. Roz­biliśmy ich mocno. Potem nastąpił pościg przez drogę i okoliczne pola. Goniliśmy ich ku mostowi. Za mostem był las; stary, drewniany mostek można było łatwo rozwalić. Istotnie, oni pierwsi dobiegli do mostu, który szybko rozbity popłynął po rzece. Nie wszyscy jednak zdołali zbiec. Ujrzeliśmy, jak pewien oficer wpadł do domu młynarza. Znaleźli­śmy go tam, ukrytego pod pierzyną. Właśnie puł­kownik nasz nadjeżdżał, gdy wyprowadziliśmy jeńca. „A kogo wy tam macie?” —krzyknął. „Je­niec, kapitan”. Pułkownik spojrzał na chwiejącego się i bladego jeńca. Zapytał go, czy ranny. „Tak”

odpowiedział strwożony oficer. Nagle pułkow­nik wrzasnął: „Mało” — i batem uderzył z całej siły w odkrytą, wygoloną, trochę siwawą głowę kapi­tana. „Jestem oficerem!” — Lecz pułkownik, jak­by w odpowiedzi, zdzielił go jeszcze raz po białej głowie. Ranny oficer zachwiał się i osłabiony padł na kolana. „Ej tam, kosynier, — zawołał na mnie pułkownik — zabierać tego psubrata, ściągnąć mu mundur i buty, niech boso i w koszuli idzie pod stryczek”. Powiesiliśmy go potem.

Po tym opowiadaniu rozmowa znowu na jakiś czas przycichła. Zdawało się, że myśli i zaintere­sowania obydwu wróciły do poprzedniego położe­nia. Znieruchomienie brązowej twarzy Antoniego Goryczą przybrało postać niemal płaskorzeźby. Wi­śniowy różaniec wrócił do początkowej roli nie­

ruchomego budziciela milczących zapatrzeń, przy­ciszonych ekstaz, może jasnowidzeń.

Michał, wpatrzony pozornie w czarne linijki dziennika, daleki był również od wnikania w gąszcz potocznych wiadomości prasowych. Może myśli oby­dwu skupiały się przy jakim wspólnym pagórku. Na razie zasłuchali się w odgłosy kończącej się su­my. Świąteczne południa na wsi odznaczają się cha­rakterystyczną ciszą. Wygląda tak, jakby cała przy­roda brała udział w uroczystym nabożeństwie. Waż­ną rolę odgrywają wtedy brzęczące owady, przy­czyniając się do pogłębiania nastroju. Ich głosy przypominają niekiedy dźwięki organów. I teraz lekki wietrzyk przynosił odgłosy śpiewów i dzwo­nienia z niedalekiego kościoła.

Po tej przerwie zwrócił się znowu stary Antoni Gorycz w stronę syna:

Teraz to wy powinniście się ruszyć.

My? — w tym odwróconym pytaniu tkwiło zaskoczenie, coś było w zdaniu starego jakby ro­dzajem niespodzianki dla Michała.

Tak — mówił ojciec — tacy, jak ty powinni teraz zaczynać.

Znów się milcząco zastanawiali.

Tak — z silnym akcentem, w podniecającym postanowieniu potwierdził zdanie ojca.

Rozumieli się obydwaj doskonale.

Tymczasem w_^l I1'II1111 ll 11 j I i się suma. Ludzie z domów. Za­

roiło się n^ejflŁkfigjfr wśród łąk. Uczyła się nie-

rltsi.

to .

dawna cisza. Od ścieżek słychać było gwar rozmów i śmiechy młodzieży. Obydwaj Gorycze z zaintere­sowaniem śledzili ten powrotny pochód. Tylko co prowadzona rozmowa jakby już przeszła do niepa­mięci, tak żywo zwrócili się w stronę łąk, dzieląc się spostrzeżeniami.

Wkrótce uwagę ich zwróciło nowe, niespotykane zazwyczaj w tych stronach zjawisko.

Amazonka.

Istotnie, po przeciwnej stronie rzeczki ukazała się na koniu młodziutka panienka, próbując prze­skoczyć nieszeroką zresztą w tym miejscu Łukawę. Rzeczka okazała się godną łagodnych wspomnień Goryczą. Amazonka bez wypadku dostała się na drugą stronę i szybko pomknęła w kierunku mia­steczka.

Któż to? — zainteresował się Michał.

Antoni Gorycz przez chwilę nie odpowiadał, jak­by starał się w czymś upewnić.

Wiem, kto to jest. To panna Karska.

Z Kwadransa?

Tak.

Myśleli widocznie nad tym poważnie, bo już uwa­ga ich nie biegła szlakiem ludzi wracających z ko­ścioła.

Widocznie jednakowa sprawa zastanawiała oby­dwóch, i spoglądając na siebie bezwzględnie się rozumieli. Wreszcie stary Gorycz tak ujął zagad­nienie, zwracając się do Michała:

Możesz jej śmiało patrzeć w oczy.

Michał nie uchwycił odrazu właściwego sensu ojcowskiego zdania, albo mógł je sobie tłumaczyć odmiennie. Toteż stary Gorycz zaraz mu je właści­wie wyłożył:

■— Nie mówiłem ci jeszcze o tym. A było tak. Ro­zeszliśmy się wkrótce z mym panem w powstaniu. Ja zostałem w kosynierach, 011 został dowódcą ma­łego oddziału kawalerii. Niedługo służył pod puł­kownikiem. Gdzieś się odłączył, znikł pewnej nocy, a potem od czasu do czasu tylko słychać było o nim. Zresztą bardzo dziwne dochodziły wiadomości. Po­dobno oddział jego zajmował się rabunkiem dwo­rów i plebanij. Aż dnia pewnego, gdyśmy cicho le­żeli w przydrożnym lesie, niespodziewanie nadje­chał mój pan, okazale i strojnie, na wspaniałym ko­niu. Opasany był barwną szarfą pułkownika, cho­ciaż nieprawnie nosił ten tytuł. O, bardzo dla niego okazało się niemiłe to spotkanie z naszym pułkow­nikiem.

Stary chwilę zatrzymał się, jakby przed oznaj­mieniem czegoś bardzo ważnego. Mówił dalej:

Nie wiem, o czym rozmawiali ze sobą. Ale by­ła to rozprawa gwałtowna i ostra. Pan mój został aresztowany. Wkrótce pułkownik wezwał kilku ko­synierów. Byłem wśród nich. Na rozkaz rozebrali­śmy mego pana do naga. Dostał wtedy dwadzie­ścia pięć batogów. Tą moją właśnie, pańszczyźnia­ną jeszcze ręką.

Skończył.

Michał oczami jeszcze o coś zapytał. Antoni Go­rycz zrozumiał:

To był dziadek tej panny.

Po południu tej niedzieli Michał Gorycz wyszedł w kierunku gór. Były to stare góry, dobrze już zni­szczone przez czas, więc raczej wzgórza, wzniesie­nia. Z oddali majaczyły ich łagodne kopuły, lekko nawiane błękitem. Najbliżej widniała Bukowa Gó­ra. Nie miała, jak inne, dalsze, błękitnej osłonki, natomiast wyróżniała się bardziej miękką łagod­nością stoku. Z tej góry spływała Łukawa. Nieco z boku, otoczony iglicami topoli, leżał folwark Kwadrans. Zatrzymywał się nad nim szczególnie często wzrok Michała, w jakimś wnikliwym, czy drapieżnym zapatrzeniu.

Z małego pagórka nad brzegiem Łukawy, zaro­słym w tym miejscu dziką różą i jarzębiną, Michał patrzył w odległy folwark, wzruszający go drama­tyczną historią ojca.

Młody Gorycz odczuwał dziś szczególnie silnie swą arytmiczność społeczną. Nie był tym zasko­czony, ani wytrącony z równowagi. Stan taki na­wiedzał go często. Dawniej takie momenty mocno go przygnębiały. Później coraz bardziej poznawał ich mechanizm, dzięki darowi systematycznej in-

trospekcji. Rekonstrukcja poszczególnych procesów, ułożenie zjawisk w pewien porządek czasowy, usta­lenie kolejności faz, zastanawianie się nad przy­czynami zjawiska, wszystko to sprawiło, że w życiu Goryczą nastał okres praworządności. Dotychczas było to raczej działanie w chaosie, od wypadku do wypadku. Lecz i poprzednio w bezprogramowości Goryczą tkwiło podświadome odczucie kierunku narzuconego z góry, jakby przez logikę własnej ge­nezy.

Potem na trapiące go poczucie arytmiczności spo­łecznej patrzył bez lęku, zaczynał nawet cenić tę właściwość, sumować momenty dodatnie, lekcewa­żyć strony ujemne. Przede wszystkim ustalał gra­nice swego barbarzyństwa. Michał nie bał się tego określenia. W umyśle jego ustaliła się teza, że każ­dy człowiek jest barbarzyńcą. Chodzi tylko o to, by dokładnie poznać ilość i jakość swego barbarzyń­stwa. Wiedza o tym stanowi o kulturze jednostek i społeczeństw. Odmierzał więc obszary swej dzi­kości, zastanawiał się nad rozciągłością tej prze­strzeni pierwotnej, zestawiał ją z obszarami zdo­byczy. Stwierdził, że najważniejszą wadą jego bar­barzyństwa jest rozległość dokonanych zdobyczy. To była ujemna strona jego kultury. Nie było spo­sobu, by zdobytą przestrzeń skrócić i w tym okro­jonym obszarze zamknąć swą pierwotność. W rze­czywistości odbywał się proces odwrotny. Prze­strzeń zdobywana rozrastała się prawie bez jego udziału z dnia na dzień, ogarniała coraz to nowe,

nieznane dotychczas ziemie, raczej silnym instyn­ktem zdobywcy usidlone niż istotnie zajęte i pra­widłowo poznane. Na tych zajętych obszarach nie czuł się ani autochtonem ani zdobywcę. Stwarzał sobie nowe, własne normy bytowania. Instynkt, wprawiony od dziecka do orientowania się w no­wych światach, podsuwał mu rozstrzygnięcia do­skonałe, nieraz jedyne, nieprawdopodobnie jasne; przejmująco ścisłe i proste. Były to jednak normy idealne dla przybysza, lecz niezrozumiałe dla tu­bylcy, który przestał już dawno na swym terytorium kierować się instynktem. Stąd wypływała rozbież­ność Michała z nastawieniami grupowymi, do któ­rych przyzwyczaić się nie umiał i nie chciał. Pier- wotność jego mijała się stanowczo na każdym zro- bytym obszarze z rytmem życia odwiecznie osia­dłych autochtonów.

Przyczyną częstych rozterek wewnętrznych Go­ryczą była świadomość szorstkiej słodyczy „barba­rzyństwa”. Umiarkowana ckliwość, i chropowatość w miarę, i niezłomność do pewnego stopnia, łatwo­wierność i spokój. Ale wszystko w miarę. Próbował się zmienić, zmusić do naśladownictwa, ale nie inógł być innym. Musiał pozostać takim, jakim był po­przednio. Te właściwości, które często przekreśla­ły się wzajemnie, nieraz nadawały jego ruchom postać obrotu dokoła kapryśnej osi. Oto dlaczego nie umiał narzucić swego rytmu autochtonom na zajętych obszarach.

I jeszcze jedno: niewykończona genialność jego barbarzyństwa. Inaczej tego nazwać nie chciał. Czy to był wyskok, czy błąd natury? ów miksantropizm. Wspaniała głowa i brak rąk. Tak to sobie uplasty­cznił. I o te ręce miał najwięcej pretensyj.

Wszystkie wady tej swojej arytmiczności wyobra­żał sobie Gorycz w postaci równobocznego trójkąta i bawił się tym zestawieniem jak zagadką lub re­busem. Myślał o tym od niechcenia, przeczuwając, że czas niezadługo ten symbol przekreśli. Po wielu dotychczasowych przemianach czekają go może najważniejsze — przemiany w ogniu. Ogień prze­pali symbol, który dziś jest raczej skupieniem mglisto przeciągniętych linij. Punkty główne do­piero powstaną, kąty ustalą się w rozwartości na- ’ kazanej przez tę siłę rządzącą, którą Michał ostró i niemal namacalnie odczuwał. Było to czucie i wia­ra nomady.

W trójkącie czekającym na ogień tkwiła pierwo­tna kabalistyka. Magia liczby trzy. Michał świado- i mie poddawał się przesądowi. Szukał potwierdza­jących faktów. Historia utrzymywała go w przesą­dzie, krytycyzm nie mógł się bronić skutecznie przed atakami odwiecznej sugestii. 1

Patrząc w Kwadrans, widoczny zdaleka jak roz­łożysty trójkąt, z zamkniętą w nim wizją amazonki, i wypisaną — chyba na ostrzach topoli — cytatą oj­ca, Michał oddawał się z przejęciem swej metafi­zyce.

Tutaj pod wpływem rodzinnego domu i wspom- ;

nień ojca, zestawiał i porządkował pod względem chronologicznym trzy pierwsze, najsilniej zapamię­tane odczucia człowieczeństwa. Było tych zapamię- tań tylko trzy. Pierwsze, drugie, trzecie. Jedno od drugiego odgrodzone ścianą mroku, mocnym, nie­ustępliwym słupem ciemności, grubą warstwą nie­znanego, niezapamiętanego, niemal nicości. Dalsze zapamiętane wrażenia z dzieciństwa wymykały się z ram chronologii. Po trzech pierwszych, wyraźnie odgraniczonych w pamięci, przychodziła nagła, skłębiona, kędzierzawa lawina. Szczegół narosły na szczególe. Nie ma sposobu ujęcia w rygor chronolo­giczny tych wrażeń zlepionych chaotycznie w jeden pogmatwany kłębek.

Najpierw była studnia mroku. Dobrze jest tak ten stan określić. Rzut myśli w tamtą stronę sprowa­dzał wyobrażenie poznanej kiedyś chłopskiej głę­bokiej studni na podwórku. Chata stała na wzgó­rzu, a studnia, mocno wwiercona w ziemię, nakry­ta była drewnianym pomostem. Była zjawiskiem bardzo niepokojącym. Przez otwór między belka­mi pomostu można było patrzeć do wnętrza. Moż­na było patrzeć długo bez skutku. Oko przywarte do szparki musiało przetrwać całą „wieczność” w chłodnej ciemności. Trwało to nieraz może z pół godziny, nim wreszcie udawało się rozróżnić ciem­ną, prostopadłą piwnicę i zauważyć w głębokości zamglone oczko, zaledwie odznaczające się lśnie­niem. Taka była ta studnia mroku.

Dzieje Michała Goryczą otwierało podobne przy-

długie wpatrywanie się w piwnicę wilgotnej ciem­ni. Lecz leżała w tym także niemała różnica. Tu już nie oczko zaledwie widoczne, ale w dusznym wnę­trzu leżało błyskotliwe, rażące, ostre czerwone oko.

To pierwsze zapamiętane światło wśród najbardziej zatrważającego lęku. Czerwone, straszne światło i pierwszy lęk łączyły się prawie w upiorną jednię, otoczoną gęstwiną idealnie czarnego mroku, jaki istnieć może chyba tylko we wspomnieniach czło­wieka. To wrażenie, splątane z barwy i strachu sta­ło się słupem otwierającym chronologię przeżyć. Michał mógł przeprowadzić rekonstrukcję tego przeżycia na podstawie znanych szczegółów z kro­niki rodzinnej. Tło wyglądało tale wieczór, jaki bywa pospolicie zimową porą w wiejskich cha­tach, — przykręcona, kopcąca lampka naftowa, ni­kle rozpraszająca mrok zalęgający izbę. Spojrzenie w źrenicę tego światła, jak w oko lęku. Oko w oko.

Nic więcej. Nic nie pozostało, nawet najbardziej mgliste zarysy jakichkolwiek przedmiotów lub lu- ‘ dzi.

Pierwsze zbudzenie się człowieka: światło i lęk.

Po tym nastąpiło drugie z kolei wrażenie, oddzie- . lone od pierwszego wyraźnie odczutą ścianą nie­świadomości. Znów odwołanie się do tradycyj ro- ^ dzinnych pozwoliło umiejscowić wspomnienie w tym samym co poprzednio chłopskim domostwie. Tylko jakby jakaś inna izdebka, jakieś inne tło. Próg izby. Coś półludzkiego, zarys człowieka przy progu. Izdebka, gdy się w nią patrzy z odległości

lat, poprzecinana jakby elipsami — twarzami ludzi zgubionymi już od dawna w czasie. Zostały tylko elipsy jakby mgliste zaznaczenie tego, co się skoń­czyło. Została też pamięć dźwięku. Michał wie, przygarniając niektóre szczegóły, poznane później, że była to gra na skrzypcach. Drugie zbudzenie się człowieka: dźwięk i radość, utożsamiona ze sobą. Jak poprzednio — światło i lęk — zrośnięte w jed­ną gałązkę.

Znów ściana mroku. Grubość jej możnaby zmie­rzyć ilością przeżytego czasu. Rok, może półtora, może dwa. Cała epoka w dzieciństwie — nic z niej nie pozostało, tylko jeden słup graniczny. Ten jest wyraźny. To już nie kłębek ze światła lub dźwięku, lecz żywy, ściśle określony człowiek.

Budowa nowego domu. Szczegół niemal mitycz­ny, w legendzie rodzinnej pełen świetlistej dumy i zwycięstw. Pozostało to w pamięci na zawsze: dre­wniany dom, pachnący sosną, lasem, tartakiem, — kłębowiska wiór, warstwy trocin, zielona wiecha na szczycie.

Dom wiąże się z osobą ojca. W sposób trochę nie­określony, jak w majaczeniach sennych, ale niero­zerwalnie. Postać ojca ginie wśród świeżo ociosa­nych belek, heblowanych desek, rozrzuconych wiór, jakby łączyła się z materiałem i z nim razem sta­nowiła chatę. Deski ciepłe, nagrzane słońcem — ojciec. Słupy po rogach wbite, pełne siły, podpo­ry, ważności — ojciec. Belki wzdłuż górnych kra­wędzi ścian ułożone, jako podparcie, podtrzyma­

nie powały — ojciec. Łaty i krokwie patrzące to w górę, to w dół, czujnie i drobiazgowo — on. Zro­śnięcie ojca z chatą otoczone ciepłą, wilgotną chmu­rą deszczu, miłym, rześkim klimatem. Michał zda­wał sobie doskonale sprawę z tego, co to był za kli­mat.

Ten trój dźwięk najpierwszych zapamiętań, pier­wszych uświadomień stanowił podstawę jego filo­zoficznego trójkąta. Swatło, dźwięk, człowiek-ojciec. Lęk, radość, miłość. Religia i poezja. Tam nic nie postępowało odmierzonym, zwykłym krokiem. By­ły raczej byskawice. Powstawały nieznanym spo­sobem, przychodziły niewiadomymi drożynami. Na wzór tych pierwszych przeżyć ułożyły się następ­ne, — całe życie człowieka, imieniem Michał Go­rycz. Aż błyskawice zbiegały się w wybuch słowa. Nagle z mózgu, jakby z chaosu ciemności, tryska iskra. Nie można przewidzieć, co przyniesie iskra następna i jeszcze dalsza — trzecia. Splot nieobli­czalny, wyrażenie jedyne, zabijające lub stwarzają­ce. Z niewidocznej pracy mózgu, z zaszłych kiedyś przemyśleń, z olśnień wnętrza, nieznanym sposo­bem wydobyte lub samo wydobywające się słowo.

I teraz, w tym zapatrzeniu w Kwadrans, i w Bu­kową Górę, i w rozkopane pagórki pierwszych prze- jawów swego życia, przybiegło błyskawicowe sło­wo. Pierwsze już kryło się w wargach, jak niespo­kojna muszka drażniąca naskórek. Następne tkwi­ły gdzieś, zdawało się, między podniebieniem a ję­zykiem. Smaczne słowo, przypominające chleb i wi­

no, łaskoczące wnętrze ust, powodujące zbieranie się śliny, pragnące wyskoczyć jak ciepłe myszki z pod języka.

I gdy już wybiegły, Michał Gorycz, zamiast bły­skawicowego objawienia, usłyszał powtórzenie słów ojca, wypowiedzianych w czasie południowej poga­wędki :

Możesz jej śmiało patrzeć w oczy.

Ktoś pana nieszczęśliwie poinformował — mó­wił pan Karski do Goryczą. — W moim Kwadransie nie ma rzeczy godniejszych uwagi. Jest trochę sno­bistycznie zebranych pamiątek rodzinnych, lecz tru­dno mi uwierzyć, by to mogło zainteresować aż uniwersytet.

i— Tak źle nie jest. O pańskich zbiorach mamy do­bre relacje. Jest nawet szczegółowy opis w wydaw­nictwie Akademii Umiejętności.

Czy wy, panowie uczeni, nie przesadzacie w kulcie starożytności. Bo i cóż z tego, że mam tro­chę tych starych gratów? Jaki właściwie pożytek?

Szanowny pan może przysłużyć się nauce.

Tak? Otóż rzecz w tym, panie doktorze, że ja

o tej przysłudze poważnie nie myślę. Bo, proszę pa­na, cóż to właściwie znaczy, gdy ktoś zbada i opisze siodła tureckie, zdobyte przez Polaków pod Wied­niem? Cóż za pożytek z takiego dzieła, wydanego nakładem Akademii Umiejętności? To jest może trochę krańcowy przykład, ale dlatego podaję go że posiadam również kilka rzędów tureckich, po-

dobno z pod Wiednia. Zresztą, jeżeli pana te dro­biazgi zajmują, proszę je sobie oglądać.

W każdym razie rozprawy o tych rzędach na- pewno nie napiszę.

Przypuszczam. Ale daruje pan, że niestety nie będę mógł panu ciceronować. Żniwa. Musi pan za­dowolić się przewodnictwem mojej córki. Dobrze?

Naturalnie — uśmiechnął się Gorycz przedzi­wnie.

Basia Karska była w widoczny sposób zaniepo­kojona swą rolą wobec obcego, poważnego pana, którego bilet wizytowy brzmiał: Dr Michał Gorycz, docent uniwersytetu.

Gorycz — myślała — i u nas są takie dziwne nazwiska.

Istotnie, zbiory pana Karskiego w Kwadransie nie przedstawiały nadzwyczajności. Ale były na swój sposób ciekawe. Przede wszystkim, ładnie upo­rządkowane, sprawiały wrażenie jakiegoś małego prowincjonalnego muzeum.

Basia Karska w roli przewodniczki odznaczała się powagą. Potrafiła też zwracać uwagę na rzeczy najciekawsze.

Zaczęło się od portretów rodzinnych. Były to wła­ściwie sceny, przedstawiające historię rodzinną Karskich w cyklu artystycznych, przez doskonałych mistrzów wykonanych obrazów.

Legenda i historia Karskich w krótkich objaśnie­niach Basi nabierała soczystości i woni starego jabł­

ka w zdrowych, młodych ząbkach. Pierwszy kęs tkwił w średniowieczu.

Tu Dobiesław Karski, zwany wówczas Kirker, w roku 1363 przy boku Kazimierza Wielkiego. Naj­starszy spośród naszych przodków.

Nowy krok i nowy „kęs”.

Tu Jan Karski w czasie wyprawy Olbrachta wsławia się uratowaniem króla w lasach bukowiń­skich.

Krok następny.

Wawrzyniec Karski wjeżdża na czele posel­stwa polskiego do Stambułu.

Obrazy wisiały według porządku chronologiczne­go przedstawianych scen.

Tu Jan Karski przyprowadza pancerną chorą­giew na wyprawę smoleńską Władysława IV.

Nie zgadzał się rytm zwiedzającego i przewodni­czki. W miarę zbliżania się chronologii ku końcowi Gorycz odczuwał chęć przyspieszenia, przybliżenia się do ostatniego portretu. Basia nie spostrzegała tego nastroju. Ze skrupulatnością ciągnęły się dal­sze jej objaśnienia:

Seweryn Karski w bitwie pod Peterswaide.

Od czasów napoleońskich krok do powstania li­stopadowego.

Edward Sylwester w bitwie pod Kałuszynem. Potem, oczywiście, wiosna ludów.

Antoni Aleksander Karski przy boku Bema w bitwie pod Temeszwarem.

Tu nastąpiło pewne zawikłanie. Basia odwróciła

się szybko od portretu Antoniego Aleksandra, infor­mując mimochodem o następnym, ostatnim obra­zie.

A ten, ostatni, mniej już ważny, z czasów bliż­szych.

Chciała szybko przejść do dalszego pokoju, lecz wstrzymały ją dziwnie zaakcentowane słowa Go­ryczą:

Pani krzywdzi przedstawiciela powstania sty­czniowego.

Stanęli właśnie w otwartych drzwiach, na progu,

o krok od siebie. Zetknęły się ich spojrzenia, rozu­miejące się nawzajem. Lecz okazały się nawzajem ulegle, jednakowo zatrwożone i podobnie odważne.

Chwila. W oczach Basi jakby refleks boleści i stę­żałość postanowienia. I krótka stanowcza odpo­wiedź:

Nie.

Weszli do następnego pokoju zmieszani, ale po­woli nastroje wyrównały się. Niemało do tego przy­czyniły się następnie oglądane pamiątki. Rzędy tu­reckie zdobyte pod Wiedniem przez Przecława Kar­skiego. Nie bez wzruszenia oglądano „materię” z namiotu ks. Józefa. Orzeł Biały, prymitywnie przez kogoś naszkicowany, —- największa świętość tych zbiorów. Długo w to obozowe płótno wpatry­wali się oboje w milczeniu.

Zupełna pogoda nastąpiła przy oglądaniu daw­nych okazów broni. Nastrój prawie mickiewiczow­ski. Ten dworek w Kwadransie mógł jeszcze nie­

jednemu przypominać Soplicowo. Atmosfera „Pa­na Tadeusza”. A zwłaszcza rodzaj unowocześnio­nej Zosi. Więc rozwijała się maleńka sielanka. Trochę temu winna była „Sagalas London — Ba- łabanówka”, którą Gorycz z ogromnym zaintereso­waniem oglądał.

W gablotkach leżały ciekawe autografy. Pod szkłem również schowana była księga codziennych zapisek jednego z Karskich. „Silva rerum”.

Nic ciekawego. Przeważnie opis czynności go­spodarskich dokonywanych tu, w Kwadransie.

Lecz ta uwaga nie zraziła Goryczą, raczej zachę­ciła do dalszego przeglądania.

Naraz coś jakby wstrząsnęło Goryczem, wpatrzo­nym w jedną z licznych kart „Silva rerum”. Patrzył blady, to znowu nagle krew mu uderzyła do twa­rzy. Z wysiłkiem, graniczącym prawie z zamrocze­niem, wżerał się w tę zapiskę, jakby chciał w nie­zmienionej postaci przenieść ją do głębin mózgu.

Własnoręcznie wymierzyłem Antkowi Gory- czowi dwadzieścia pięć batów w gołą skórę. Za­czął się pozbywać zwyczajów chłopskich, więc należało mu przypomnieć, że się urodził cha­mem”.

Gorycz odrzucił książkę.

Pójdźmy już stąd — i spojrzał na Basię pra­wie wrogo.

Basia posłusznie i w zdziwieniu poprowadziła gościa w stronę ogródka.

Mamy w naszej wiosce resztki cmentarzyska

pogańskiego. Pokażę to panu potem, a teraz może zechce pan zobaczyć mój ogródek.

Lipiec, miesiąc miodu, patron ogórków, spadko­bierca sianokosów i autor żniw, oddawał właśnie swe owocne królowanie dobrotliwemu sierpniowi.

Ogród był piękny. Stara kokosz dworska, stodoła, osłaniała widok przed niezbyt miłym wnętrzem obornego podwórza. Resztę obejmował ramionami dziki żywopłot, zbiorowisko krzewów różnej rasy.

W ten sposób odgrodzony od świata skrawek zie­mi stanowił zamknięty w sobie, odrębny kraj o in­dywidualnych właściwościach gleby i klimatu, ro- śliności i zaludnienia, praw i instytucji.

Było lato owocodojrzewania i początków owoco- brania. Owocność — treść ogrodu. Basia wprowa­dzała Goryczą w geografię swojego ogrodu może nawet z większym nabożeństwem niż poprzednio w historię rodu i zawiłości pamiątek.

W warzywnej części ogrodu podziwiali rozrost wielkogłowych ludów kapuścianych. Wśród tego ru­dziejącego trochę zbiorowiska stały żółte słonecz­niki, jakby pieśniarze, wieszcze kapuścianych ze­społów. Jedne z zadartymi głowami — prorocy wpa­trzeni w drogi gwiazd; inne schylone posępnie ku ziemi, — okazy tych, którzy lubią mierzyć cyrklem, wagą, kroplomierzem.

Obok siedziały plemiona pietruszki.

Trochę nie lubię tej nazwy: pietruszka — nie­przychylnie zaznaczyła dziewczyna.

Czyż taki drobiazg, jak nazwa, może wpływać na powstawanie sympatii lub nieprzychylności?

Może. Nie lubię pietruszki, gdyż przypomina mi Moskali.

Czemu?

Pietruszka to jakby zdrobniały Piotr rosyjski. Zaraz przychodzi na myśl Piotr Wielki, albo jaki czynownik Piotr Iwanowicz.

Więc mogą być i nazwiska ludzi, wzbudzające w pani sympatię lub odrazę przez sam dźwięk tyl­ko?

Niewątpliwie.

Przeszli przez Amerykę warzywną — kraj czer- wonoskórych i białych, przez krainę marchwi. W państwie kwiatów na czoło wysuwała się róża. To pobudziło panienkę do następującej uwagi:

To jest najpiękniejsza moja monarchia, tu rządzi róża, tu jest taka kwiatowa Anglia elżbietań- ska.

Odległe porównania posiadają zaletę barwno­ści, niemniej jednak kryją w sobie wiele niebezpie­czeństw.

Pan myśli, że ja sobie tak to tylko dla barw­ności powiedziałam. A ja nad tymi zagadnieniami myślałam i doszłam do przekonania, że pod rząda­mi kobiet niektóre państwa świetnie się rozwijały. Kto wie, jak by było, gdyby i u nas rządziła przez dłuższy czas wybitna kobieta. Polacy lubią ulegać kobietom, więc pewnie byłoby dobrze.

Z tej naiwności przeszli do państwa drzew i krze­wów. Działa się tam właśnie historia zwykłych przemian letnich. Ród czerwonawych wiśni i bla­dych czereśni już skończył swą władzę. Przyszedł zmierzch słodkich władców, chwalonych przez pta­ctwo. Zostały tylko smutne ślady. Z dnia na dzień natomiast potężniała, wspierana słońcem, gwałtem prawie rosnąca władza jabłonek, wzrastała nie­ustannie, gromadząc soczyste skarby, powaga grusz. Obok stały skromnie, jak jakiś podrzędny stan, nie przeczuwające jeszcze jesiennej swej roli gromady karłowatych śliw.

Na tym skończono zwiedzanie ogrodu.

Pozostał jeszcze jeden zakątek, który Basia za­mierzała pokazać gościowi.

Przed kilku laty podczas orki odkryto tu stare cmentarzysko pogańskie. Ale nikt tym poważnie nie umiał się zająć. Zniszczono kilka grobów, ale jest ich sporo.

Poszli w kierunku grupki sosenek stojących na uboczu. Było tam wzgórze piaszczyste, rzadko pod­dawane pod uprawę. W pobliżu niego odkryto gro- by. Według podejrzeń i badań Basi całe to wzgó­rze było wielkim cmentarzyskiem.

Goryczą to zajmowało.

Szkoda, że nie jestem archeologiem.

Basia informowała:

Leżą tuż pod powierzchnią. Mniej więcej pół metra głębokości. W poszczególnych grobach spoty­

kano kilka a nawet kilkanaście naczyń. Spotykano też drobiazgi brązowe.

Gorycz postanowił zawiadomić o tym specjali­stów.

Na tym wyczerpał się program pobytu Goryczą w Kwadransie.

Wracając z cmentarzyska, przechodzili przez wioskę. Kilka chałupek przyfolwarcznych wzdłuż dzikiej, można powiedzieć, drożyny.

Przed domem sołtysa stało kilku chłopów. Sam przedstawiciel wsi, stojąc na małej domowej dra­bince, przybijał pracowicie i niezgrabnie jakiś ko­lorowy papier do ściany domu.

Gorycz poderwał się w nieprzyjemnym przeczu­ciu.

A co tam rozwieszacie?

Sołtys odwrócił się wolno, nieufnie spojrzał ku Goryczowi i rzekł z niechęcią:

A co ma być. Przecie już wszyscy wiedzą — wojna.

Rozwieszane ogłoszenie było rozkazem mobiliza­cji.

Dr Michał Gorycz, docent zagranicznego uniwer­sytetu, był pospolitym szeregowcem rezerwy w ro­syjskim wojsku. Zwykłej służby wojskowej nie od­bywał, dzięki umiejętnie przeprowadzonym stara­niom, a zwłaszcza dzięki złożonemu w odpowied­nie ręce „bakcziszowi”. Odrazu został zaliczony do rezerwy, i tylko wojna mogła zawikłać jego sielan­kowy stosunek do spraw wojskowych.

W pierwszych dniach sierpnia, po ogłoszeniu mo­bilizacji i rozpoczęciu wojny, Gorycz znalazł się w mieście swych lat gimnazjalnych, gdzie stał jego pułk — przygodny znajomy i sąsiad z dawnych czasów.

103 pułk strzelców syberyjskich. Ta dosyć mgli­sta i niewiele dotychczas mówiąca nazwa, nabierała coraz wyraźniejszego kolorytu i osobliwego zapa­chu (zwłaszcza zapachu), gdy strapionym krokiem kończącego się cywila wchodził Gorycz w obręb ko­szarowej dzielnicy miasta lat szkolnych. Dzielnicę tę znał doskonale, gdyż przemieszkiwał tutaj na stancjach. Dobrze znane figury syberyjskich strzel­ców wzbudzały w nim lęk, odrazę i żal. Nieraz „sy-

birskij striełok” mazowieckim akcentem ale „pa- ruski” proponował mu kupno żołnierskiego chleba. Ale na tym przygodnym kontakcie kończyła się je­go znajomość spraw wojskowych i wiedza o pułku, w którym miał służyć.

Z nie byle jaką więc rezygnacją, a właściwie pe­łen najzwyklejszego strachu wchodził Gorycz w szeroko otwartą bramę, nad którą widniał wielki­mi, czerwonymi literami wypisany tytuł „jego” puł­ku.

Na rozległym dziedzińcu, otoczonym dużymi blo­kami domów, ujrzał Gorycz duże zbiorowisko ubo­go ubranych mężczyzn, przeważnie wieśniaków, z zawiniątkami lub tobołkami. Byli to przyszli to­warzysze broni.

Gorycz w milczeniu przyłączył się do czekającej grupy, z udaną obojętnością przyglądał się wszyst­kiemu i załatwiał wstępne formalności. Dzień był upalny. Toteż pracujący nad przydziałem rezerwi­stów podoficerowie i kanceliści schronili się w cień kilku mizerniutkch drzewek, zdawało się przypad­kiem wyrosłych na piaszczystym jak pustynia po­dwórzu.

Każdy rezerwista podchodził dobrodusznie do stołu i oddawał swój „bilet”. Następowało wpisa­nie na listę kompanijną. Potem jeden z podofice­rów, zebrawszy większą grupę przyjętych i przy­dzielonych, wiódł ich do t. zw. kancelarii kompa­nii. Tam sierżanci legitymowali i wpisywali do swoich wykazów. Trzeba było podawać rodowód

i zajęcie. Gorycz uważał za wskazane, wobec swe­go mizernego stopnia wojskowego, zataić swój isto­tny zawód i wykształcenie. Zameldował się jako rolnik.

Potem załatwiono następną z kolei formalność. Było to „badanie lekarskie”. Ustawieni szeregiem, wzdłuż ścian, rozbierali się do naga. Ubranie można było składać, gdzie kto chciał lub mógł. Następnie dziesiątkami wchodzono do sali, w której urzędo­wał lekarz. Badanie odbywało się w sposób upro­szczony i mechaniczny. Najpierw trzeba było długo czekać w ciężkim zaduchu nagich ciał, od niepa­mięci nie mytych, nim otworzyły się drzwi gabinetu lekarskiego. Dziesięciu wchodziło, ustawiając się w rząd. Następowało badanie:

Podnieść ręce!

Potem drugie polecenie:

Rozkraczyć nogi!

Wreszcie trzecie i ostatnie:

Otworzyć usta!

Na tym skończyło się badanie orzeczeniem leka­rza, że wszyscy są dostatecznie zdrowi i zdolni do działań wojennych.

Dalszy ciąg epopei, a właściwie metamorfozy człowieka świeckiego w żołnierza czasu wojny, od­bywał się w magazynie odzieżowym. Zainteresowa­ni zgromadzili się na długim korytarzu koszar. W obszernych izbach mieściły się składnice ubrań i przyborów żołnierskich. Rezerwiści, ustawieni w zbitym szeregu, musieli zwolna postępować ku

drzwiom składu, przy którym działy się zadziwia­jące rzeczy. Co chwila wypadał z za drzwi magazy­nu podoficer mundurowy z naręczem żołnierskiego ekwipunku. W pierwszą czekającą dziesiątkę rzu­cał przyniesionym tobołem i biegł po nowe naręcze. W ten sposób rozdzielono bluzy, spodnie, bieliznę. Niektórych jednak przedmiotów nie można było rzucić odrazu w tłum lecz raczej wręczać indywidu­alnie. Odbywało się to w postaci rzucenia przed­miotem w każdego osobnika.

Gorycz czuł się niewypowiedzianie przybity. Inni znosili te przypadki dość lekko. Niektórzy ze wspa­niałym humorem. To ci, którzy przebyli zwykłą słu­żbę wojskową i nie spotykali teraz niespodzianek. Gorycz ,który widział wojsko z daleka i o zwycza­jach wojskowych nie miał pojęcia, przeżywał zwy­kłe uczucia początkującego rekruta. Ze wstrętem dotykał się ubrań, w które miał się przebrać na czas niewiadomy. W stroju syberyjskiego strzelca czuł się wkrótce jak nieboskie stworzenie.

Potem poprowadzono umundurowanych strzel­ców do magazynów broni. Tam — nowy przydział: nowiutki karabin, bagnet, pas, ładownice, łopatka. W ciągu kilku godzin po przekroczeniu bramy ko­szar Gorycz przedzierzgnął się z przeciętnego cywila w przeciętnego żołnierza. Ten krótki przeciąg cza­su wydawał się Goryczowi epoką wystarczająco ko­szmarną.

Przyszła godzina obiadu. Zbiórka z menażkami. Naczynia wysmarowane wazeliną przedstawiały

jakby symbol zatłuszezonego żołnierskiego jedze­nia. Cała zgraja żołnierzy w jakim takim porządku udała się przed kuchnię. Gorycz znalazł się na koń­cu jakiejś długiej kolejki. Oznaczało to conajmniej piętnastominutowe czołganie się w kierunku kotła.' Na Goryczu sprawiło to wrażenie płaziej wędrówki przez duszną atmosferę kuchni. Wreszcie znalazł się przy kotle. Komendę nad nim dzierżył jeden z żołnierzy, głęboką łyżką nalewając każdemu od­powiednią porcję.

Po przebyciu tej drogi odbiegła Goryczą ochota od jakiegokolwiek jedzenia. Ze względu jednak na towarzyszy, którym żołnierski obiad widocznie smakował, próbował jeść. Lecz nawał negatywnych wrażeń w ciągu pierwszej połowy tego dnia wy­czerpał go doszczętnie. Rozbolała go głowa. Ale cze­kały go jeszcze dalsze, jeszcze większego wysiłku wymagające próby, jako wstęp do tego, co miało być zwyczajną melodią dni następnych.

Po południu nastąpiła zbiórka całego batalionu. Musieli stanąć wszyscy w pełnym umundurowaniu na próbę dłuższego marszu za miasto. Pierwsze przygotowanie do mających wkrótce nastąpić po­chodów i przemaszów wojennych.

Gorycz poznał, jak trudno umieścić na plecach kilkunastofuntowy tornister, i widział, jak łatwo to przychodziło niektórym tęgim drągalom. Po ob­wieszeniu się wszystkimi wymaganymi ciężarami był naprawdę przybity, przygnieciony, nosem się­gający ziemi. Buciska przytwierdzały go do gruntu

jak magnesy. Karabin okazał się za ciężki w sto­sunku do wyglądu. Z dużym wysiłkiem podnosił go na ramię. Zresztą, prócz kilku najprymityw­niejszych poruszeń, i to w sensie raczej teoretycz­nym, zupełnie nie znał sztuki żołnierskiej. Stanow­cza przewaga towarzyszy uwyraźniała się pod każ­dym względem.

Więc — marsz za miasto.

Dowódca batalionu na koniu, inni oficerowie pie­szo. Żołnierze trochę uroczyście nastrojeni. Ale Go­rycz w niczym nie odczuwał podniosłości. Umie­szczony na końcu kompanii szedł jednak wytrwale, starając się utrzymać utykający raz po raz krok. Przyciśnięty karabinem i plecakiem, przygważdża- ny do szosy ciężarem butów, usiłował wszelkimi sposobami dostosować się do rytmu maszerującej kompanii. Zmobilizował — tak mu się zdawało — wszystkie siły swej inteligencji, aby całkowicie się zmechanizować. Niczego nie próbował zauważyć po­za plecami towarzysza poprzedzającego go w mar­szu. Skupił wszystkie zmysły, by utrzymać się w mo­żliwym porządku. Dwie sprawy były dla niego naj­ważniejsze: dostosowanie się do rytmu marszu i przezwyciężenie nacisku tornistra i karabinu w tym sześciokilometrowym spacerze przed snem, jak to niektórzy ironicznie i lekceważąco nazwali.

Przestrzeń sześciu kilometrów stawała się dla Go­ryczą nieskończonością. Towarzysze śpiewali pio­senki. A Goryczowi przypomniał się kiplingowski wiersz o marszach żołnierskich wzdłuż i wszerz A­

fryki. Refren tego wiersza: buty — buty — buty — zaczął prześladować Goryczą. I nie bez przyczyny.

Najistotniejsza prawda leżała w piosence. Buty zaczęły się dobierać coraz bardziej do nóg. Gorycz czuł wyraźnie, jak w okolicach wielkiego palca no­wy i słabo jeszcze przetłuszczony but powoli i umie­jętnie, za każdym trudniejszym krokiem, rozważ­nie i celowo wciera się w jego nogę.

Ale nie tylko buty. Poemat nie byłby skończony, gdyby pominąć tornister i karabin. Jakieś pasy wpi­jały mu się zażarcie w ramiona. To znów obolałe miejsce przygniatał karabin, i trudno było obronić się przed uwieraniem rzeczy ze wszystkich stron.

Szczęściem zaczął mżyć lekki deszczyk.

Dziesięciominutowy odpoczynek na wilgotnym miejscu wydawał się odnalezionym rajem. Jakże przyjemnie było przyłożyć gorące i mokre od potu plecy do chłodnej ziemi.

Z drogi powrotnej już sobie Gorycz nie bardzo zdawał sprawę. Zapadał mrok, lecz w cieniach wie­czoru położenie wydawało mu się jeszcze bardziej koszmarne. Stał się żywym automatem. Trudno by­łoby określić, skąd zdobywał tyle sił, by wytrwać, by iść nadal; skąd szły podniety poruszające go w tym marszu w rytm całej idącej grupy. A zda­wało mu się, że marsz ten biegnie w nieskończoność, że biorą w nim udział niewolnicy, ci sami, którzy ciągnęli niegdyś głazy na budowę piramid.

W każdym razie powrót do koszar wydawał się niemal zbawieniem. Kompania Goryczą otrzyma-

ła tymczasowe leże w starej wozowni. Na rozesła­nej słomie przygotowywano się do snu.

Na tym dzień się jednak nie skończył. Oczekiwa­ła żołnierzy pożądana kolacja, jako nagroda za trudy. Znowu utworzyła się kolejka, znowu należało kilkanaście minut posuwać się żółwim krokiem w ścisku niecierpliwiących się i głodnych towarzy­szy, aż do źródła — dymiącego kotła.

Gorycz zrezygnował z wieczerzy. Miał już dosyć wszystkiego. Całość przeżyć jak kłębek ostrego dru­tu obracała mu się w głowie, boleśnie naciskając na czoło, wkręcając się w korzonki włosów. Musiał przykładać rękę do głowy, jakby sądził, że ratuje ją przed pęknięciem. Wreszcie oślepły niemal, nie­czuły już na jakiekolwiek podniety z zewnątrz, rzu- > cił się na słomę, szukając dla głowy jakiegoś przy­tułku, oparcia, odpoczynku.

Tak minął pierwszy dzień Michała Goryczą w ro­li strzelca syberyjskiego.

Nie trzeba było głębokich refleksyj, aby stwier­dzić, że w rachunkach wielkiej organizatorki i ni­szczycielki, która nazywa się wojną, człowiek prze­staje się liczyć jako człowiek. Jest raczej liczbą, sprzętem, przedmiotem, znakiem, wyrazem energii. I wyjątkowo tylko, jakby przez pomyłkę, jakaś set­na cząstka jego człowieczeństwa brana jest pod uwagę. Pozostaje tylko masa żywych znaków, ru­chliwa potęga żywiołu, w którym zatraca się poję­cie samoistnej cząstki.

Michał Gorycz stosunkowo szybko przyzwyczaił się do fizycznego wysiłku i znosił go z podziwu go­dną wytrwałością. Łamali się buńczuczni początko­wo drągale i wielgusy; mizerny, drobny Gorycz na­bierał sił. Co dzień było mu łatwiej, co dzień odpa­dały dawniejsze niemożliwości, pokonywane w ja­kiś naturalny sposób. Gorycz nie dążył do świado­mego przystosowania się do nowych warunków, na pewno byłby wolał jakąś mniej dolegliwą chorobę i pobyt w zacisznym szpitalu, niż perypetie nie- stannie z miejsca na miejsce przerzucanej kompa­nii. Nieznane prawo natury mobilizowało w nim

nieprzeczuwaną energię. Toteż z dnia na dzień sta­wał się Gorycz coraz wytrwalszym żołnierzem. Po­budki wojny były mu zupełnie obojętne, obce, a na­wet wrogie. Nie miała do niego dostępu „wiedza” o wzniosłych celach toczącej się wojny. Odbywało się w nim skupianie sił na własny, osobisty rachunek.

Kompania Goryczą zaraz po mobilizacji przezna­czona została do działań wojennych. Sierpień i wrzesień zeszedł na nieustannych pochodach, na­tarciach i odwrotach. Udział Goryczą w działaniach był właściwie nijaki. Strzelał, zajmował nakazane pozycje, dokonywał odwrotu z zupełną obojętno­ścią. Nie był zresztą pod tym względem wyjątkiem.

Z pierwszej poważnej bitwy wyniósł Gorycz po­tężne wrażenie. Michał poznał wtedy, co to jest za­dawanie śmierci i jaka jest właściwie rola owej czą­steczki masy wojskowej, zwanej żołnierzem, i jaka jest granica między narzuconym obowiązkiem, bo­haterstwem a ślepym, nikczemnym przypadkiem.

Rzecz działa się pod jakimś miasteczkiem. Atak rosyjski odrazu wytrącił Austriaków z zajmowa­nych stanowisk. Wkrótce rozpoczął się gwałtowny pościg. Gorycz brał udział w tej pogoni. Masy roz­bitych wojsk, zaskoczone nieprzewidzianym wido­cznie obrotem bitwy, uciekały w największym po­płochu, ścigane najpierw niszczącymi ludzi i drogi granatami. Uciekające żołnierstwo pozbawiało się wszelkiego zawadzającego w ucieczce ciężaru. Go­rycz był świadkiem niezapomnianego widoku. Ja­kaś droga podmiejska usłana była tak obficie wy-

rzucanymi z ładownic nabojami, że wyglądała, jak­by ją wybrukowano amunicją. Co kilka kroków le­żeli zabici lub ranni.

W czasie tego pościgu Gorycz ze sceptycyzmem spełniał rolę ścigającego zwycięzcy. Raczej starał się być ścigającym obserwatorem.

Dzięki temu pociągowi dostał do rąk porzuconą przez kogoś podczas odwrotu karteczkę z poczty po- lowej. Treść jej nie dawała później Goryczowi spo­koju. Ktoś pisał do znajomego, czy brata, że w Kra­kowie powstają wojska polskie, legiony, i dużo mło­dzieży ochotniczo wstępuje do tej armii.

Karteczka ta dała Goryczowi ważne stwierdzenie. Przede wszystkim dowiedział się, że naprawdę istnieją oddziały polskiego wojska, że niejasne wie- l ści, słyszane na postojach, nie należały do fantazji

informatorów.

Odtąd zaczęły się poszukiwania tych wieści. W okresie ofensywy, gdy po cofających się wojskach austriackich pozostawały dymy legend, nie było zbyt trudno o wiadomości. Wpadały do rąk gazety. W czasie postojów w miasteczkach można było nie­jedną wiadomość otrzymać od Żydów, o ile umiało się przełamać ich nieufność. Byli oni doskonale w sprawach politycznych zorientowani.

Ale nie tylko w miasteczkach. Jeżeli trafiło się na szlak przemarszu oddziałów legionowych, wieści stawały się gęste nawet na szlakach wiejskich. I te relacje wiejskie były dla Goryczą najmilsze. W nich spotykał to, czego najbardziej szukał — legendę.

Opowieści wiejskie były sprawozdaniami o pew­nym zabarwieniu uczuciowym, często nawet nie­przychylnym, ale ten moment, jako wytłumaczalny, nie raził go. Natomiast nie lubił relacji, które za­miast żywego podania, dawały mu interpretację fa­któw.

Któregoś dnia oddział Goryczą stanął na nocleg w pewnej wsi świętokrzyskiej.

Ludność tu była nieco inna niż gdzie indziej. Bar­dziej pierwotna, ale zadziwiająco gościnna i uprzej­ma. W rozmowach z analfabetami przewijała się w niespotykanej formie jakaś piastowska mądrość.

Poprzedniej nocy w tej wiosce przebywali cofa­jący się legioniści. Tu też Michał napotkał obfite ślady zajmujących go spraw. Chata, w której prze­znaczoną miał kwaterę, poprzednio gościła żołnie­rzy legionowych.

Poloki to były — mówiła gospodyni — jakieś* pany, ale inne od naszych, o, inne — lepsze.

Gorycz badał szczegółowo, a rozmowna gosposia nie szczędziła słów: ^

Tylko o tej Polsce i Polsce mówili. I śpiewali

o Polsce, jak sobie trochę podjedli. Bo głodne to było bardzo. U sąsiadów to ci świńskie zimioki z że­leźniaków wydłubali. A jak im zgotowałam żur i zi­mioki co nieco okrasiłam, to myślałam, że po rę­kach mnie będą całować. Toteż jak potem zaczęli śpiewać, to ino słuchać było a słuchać. O Polsce. Żeby iin Polska przyszła z tego ich trudu i znoju, i jeszcze jakoś ładniej i smutniej. To jak oni o tej

Polsce zaczęli śpiewać, to aż się płakać chciało. I mówię im: o, żebyśta to tę Polskę wyśpiewały, ale kaj tam, kaj, jak to być może! A oni mi opowiadają, że już na Boże Narodzenie Polska ma być. Kto ich tam wie?

Tak z dnia na dzień narastały wiadomości Gory­czą o działającym na przeciwnym froncie wojsku polskim. Zastanawiał się nad swoim udziałem w wojnie i wysnuwał wnioski, które nie mogły pozo­stać dla niego bez znaczenia.

Już tam, w wiosce łysogórskiej, opowiadanie wiejskiej babiny wywołało w nim głęboko nurtu­jące wzruszenie. Zapadło gdzieś do dna i tam przy­czaiło się, jak nurt podskórnej wody, naładowanej prężną, czekającą na wyzwolenie energią.

Ten podziemny ładunek wzbogacał się z dnia na dzień. Wszystkie pochody, marsze, wywiady, poty­czki nie tylko nie usuwały przyczajonej na dnie prężności, ale jakby wzmacniały jej siłę.

Tymczasem dalej wlókł dolę żołnierza armii ro­syjskiej. Jego organizacja psychiczna wytworzyła jakby maskę ochronną, pod którą Michał mógł prze- r trwać i uchronić siły fizyczne i nerwy od rozstroju. ' Poddawał się też świadomie temu zbawiennemu na razie nastrojowi. I tylko od czasu do czasu, w rzadkich przerwach między jednym a drugim zmę­czeniem, zatrzymywał się myślą nad jakością swej roli i możliwościami jej zmiany. Szukał rozwiązań najpewniejszych, obliczał, opracowywał szczegóły,

nie chciał niczego improwizować, i trwał w czuj­nym oczekiwaniu.

Niezależnie od tego śledził w dalszym ciągu in­teresującą go sprawę. Nowe postoje w ciągu dalsze­go trwania ofensywy dostarczyły mu wyczerpują­cego materiału. Wiedział już dostatecznie.

Przez pewien czas nie dawała mu spokoju cieka­wość o dużym dla niego znaczeniu symbolizacyj- nym:

*— Kto?

Krótkie to pytanie nie wynikało z przypadku. Chciał wiedzieć, w jakim słowie, w jakim nazwi­sku, jakimi dźwiękami wyraża się ten nowy czyn.

Nie mogąc sobie wyobrazić postaci, chciał w dźwięku nazwiska znaleźć ślad wizerunku tajemni­czego męża.

Więc kto?

W warunkach Goryczą było to trudne zagadnie­nie. Związek jego ze światem, luźny i przypadkowy, długo okazał się niewystarczający dla zdobycia po­szukiwanej wiadomości. Zamknięty w kwadracie kompanii „sybirskich striełków”, przykuty do gle­by wyznaczonych okopów lub linii wytkniętego marszu, mógł liczyć tylko na okoliczność przypad­kową.

Wreszcie ją znalazł. Interesujące go nazwisko u- słyszał po raz pierwszy z ust jeńca, Polaka, który stykał się z zagadnieniem legionów.

Gorycz początkowo był trochę zawiedziony. Usły­

szał nieco dziwne, obce mu dźwiękowo nazwisko, które nawet raziło go trochę swym wschodnim ko­lorytem.

Powtarzał je sobie wielokroć w myśli, nim przy­wykł do jego brzmienia. Zresztą szukał w tym wyż­szej logiki:

Tym lepiej, że nieznane, — lepiej, że dotych­czas nie zużyte w historii. Nazwisko bliższe nizi­nom, z gleby świeżej, — o ile nie okaże się pomyłką.

i

Po duższym okresie perypelyj wojennych prze­trzebiony pułk syberyjskich strzelców został wyco­fany z linii bojowej i skierowany do tymczasowych rezerw. Umieszczony w podfrontowym mieście, tym samym, w którym Gorycz spędzał lata szkolne, za­żywał chwilowego, w całej pełni zasłużonego odpo­czynku. Miasto napęczniałe było wojskiem, a od­głosy pobliskiego frontu nadawały mu całkowity wyraz wielkiego obozu wojennego.

Gorycz znalazł się na doskonale znanym terenie. Po kilku dniach odpoczynku postarał się o pozwo­lenie wyjścia z koszar do miasta. W zniszczonym mundurze syberyjskiego Strzelca wyszedł na ulicę i poczuł się prawie wolnym.

Nie wracać! nie wracać! Szumiało w nim prag­nienie, jak pieśń. Już dosyć tego wszystkiego. Do­syć beznadziejnej włóczęgi, przymusowej wojaczki dla wstrętnych i wrogich celów. Dosyć nędzy zbie­ranej po drogach i polach dla obcego zwycięstwa.

Długo gromadzona podskórna energia stawała się coraz bardziej bolesnym ładunkiem, domagającym się szybkiego wyzwolenia.

Znudzop y włóczęgą po niespokojnym mieście, roztargniony własnym położeniem, zwrócił się Go­rycz do parku, miejsca przemiłych wspomnień. Tam niespodziewanie natknął się na znajomego z czasów uniwersyteckich, słynnego Grojosnawa Lu­dwika Kita. Był to wytworny panicz, wichrzyciel młodzieży, wielbiciel bohemy, niespokojny duch i bardzo sympatyczny człowiek, jeden z tycli, któ­rzy potrafili zdobyć zaufanie Goryczą.

Toteż radość Goryczą była szczera i zaczął wo­łać:

Ludwik! Kit! co tu robisz?

Młodzieniec, poznawszy kolegę, ujął go pod rękę, wprowadził na p.ustą, boczną alejkę i powiedział:

Widzisz, chłopcze, poęiyjjjteś się w nazwisku. Nazywam się bowiem Gronowski Tadeusz, i nie wojno ,ci po.d żadnym warunkiem inaczej mówić. Zrozjinwaflo?

Nie gniewaj się, nie mogłem o tym wiedzieć.

Ma się rozumieć. Ale teraz już wiesz. Widzę, że stałeś się dzielnyi# żołnierzem.

Tak, strzelcem syberyjskiej brygady; trzy mie­siące na froncie.

.— Nie mpgę ci zazdrościć, najwyżej mógłbym ci w czym .•dopomóc.

Doskonale. Go tu robisz?

Jsileu^z ^Gronowski jes.t korespondentem wo­jennym „Wiadomości Petersburskich” i „Moskiew­skiego Słowa”. Dziwi cię to moje nazwisko. Może ł?ie powinieneJ# ci tego mówić, ale Grojosnaw Lu­

dwik Kit, za którego mnie uważałeś, jest dezerte­rem, bojowcem, Bóg wie czym, i o takim łobuzie le­piej nie wspominać, bo ściany mają uszy.

Michał opowiedział koledze o swych przygodach wojennych, o swym obecnym położeniu, o zamia­rach wyrwania się z jarzma syberyjskich strzel­ców i nurtującym w nim projekcie przejścia na dru­gą stronę frontu.

Świetnie, Michale, mamy wspólną drogę. Ja tu przyjechałem nie dla korespondencji. Wybuch wojny zastał mnie nagle w Rosji. Teraz podążam okólnymi drogami do swoich. Wiem dobrze, że na tym odcinku pachnie możliwością odwrotu. Wła­śnie tu zamierzam się ukryć w pewnym miejscu na wsi i przeczekać zmianę frontu. To już może tylko kwestia dni.

Wynikiem tej rozmowy był plan wspólnego dzia­łania, który postanowiono najrychlej urzeczywi­stnić. Okazało się, że kryjówką Kita miała być sie­dziba jego bliskich krewnych, folwark Kwadrans.

Jest świetna okazja — oznajmił wreszcie Kit

przebywa tu wtajemniczona w me sprawy dzie­dziczka z Kwadransa, moja kuzynka. Miałem z nią dziś jechać do ich folwarku, ale pewne rzeczy za­trzymują mnie nieodwołalnie jeszcze na dzień lub dwa. Nie ma chwili do stracenia. Pojedziesz z nią do swego Żmigrodu, czy gdzie tam, i zakopiesz się w jakiej norze na kilka dni, aż zawierucha fronto­wa przesunie się tutaj. Ja pobiegnę do komendy korpusu i przygotuję ci przepustkę na nazwisko

Wilkomierza. Pojedziesz zamkniętym powozem i w ciągli kilku godzin oderwiesz się całkowicie od syberyjskich strzelców.

W myśl dalszej instrukcji Gorycz miał oczeki­wać na powóz za miastem, obok drogi do Żmigro­du, i tam opatulony w kożuch miał imitować pana Wilkomierza, jadącego za przepustką samego do­wództwa korpusu.

Gorycz jakby się odrodził, jakby zmartwych­wstał. Pobiegł za miasto ku swej rodzinnej, jak ją nazywał, drodze z poczuciem wyzwolenia. Czuł się jak młodzieniec, jak uczniak wracający tą drogą do ojca, na wywczasy świąteczne. To była umiłowana droga, liryczna linia, łącząca go z ojczyzną. Droga jego powrotu, jego wyjścia z niewoli. Mierzona dawniej kilometrami zmęczeń i wzruszeń, gdy prze­bywał ją pieszo, lub słupami zmarznięć, gdy wracał na żydowskiej, brudnej furmance podczas mroź­nych zim, teraz ta droga otwierała się, jak szosa szczęścia.

Aleja starych wierzb, grubych, pełnych spróch- nięć, opuchnień i bulw. Wierzby, obcięte na przed­wiośniu, wyglądały jak niekształtne rzeźby z utrą­conymi głowami i bez rąk. Potem wzgórze, za któ­rym zaczynała się rozległa kraina pól. Stamtąd rzu­cało się z góry wzrok na miasto wysokich fabrycz­nych kominów.

Na tym to wzgórzu sybirski strzelec Michał Go­rycz zatrzymał powóz dziedziczki z Kwadransa

i nie mógł opanować się przed zdziwieniem, gdy za­

miast spodziewanej starszej jejmości ujrzał Basię Karską.

To pani, nie przypuszczałem?

Pan Gronowski pana uprzedził.

Tak, ale on mówił o dziedziczce z Kwadran­sa, więc sądziłem, że to jaka starsza pani.

Przygotowany długi kożuch i wielka czapa bara­nia zasłoniły żołnierski strój Goryczą.

Czy pan niezadowolony, że ową dziedziczką okazała się taka jak ja dzierlatka?

Dziś jestem ze wszystkiego zadowolony, szczę­śliwy bez granic, nareszcie wolny, — i tylko mogę jeszcze bardziej się cieszyć, że pośrednio tę prze­mianę moją w człowieka pani właśnie popiera.

Powóz bystro posuwał się po wymoszczonej prze- mrozkiem drodze, a zapadający mrok nadawał jeź­dzi e romantyczny posmak.

Zdziwiłam się bardzo, gdy mi kuzyn o panu powiedział; nie przypuszczałam, że wkrótce po pańskiej bytności w Kwadransie, taki niemiły los pana spotka. Wygląda pan bardzo źle, jak męczen­nik.

Nie zawsze człowiek jest kowalem swego losu.

Imponuje mi jednak pańska śmiała i niebez­pieczna decyzja.

To moje jedyne szczęście, jakie w tych oko­licznościach mogło mnie spotkać. Do śmierci będę wdzięczny pani za tę pomoc i tyle dobrych słów, panno Basiu.

Nie przypuszczałam, że się w tak dziwny spo­sób spotkamy.

Ani ja.

Dobrze się jednak stało, bo mam z panem „na pieńku”.

NiemożIiwre.

Panie doktorze...

Gorycz drgnął, jak na dźwięk dawno zapomnia­nego imienia, które na nowo odżywa. W ciągu kil­kumiesięcznych przeżyć wojennych zapomniał o dawnym stanowisku, tytułach i życiu. Następował nagły powrót do dawnego czasu.

Rozpamiętując pańską wizytę w Kwadransie, znalazłam w niej pewną tajemnicę. Czy pan może być ze mną całkowicie szczery, zależy mi na tym.

Basia zwróciła do Goryczą swą rękę i umieściła w jego chropawych, strudzonych dłoniach. Zbliże­nie rąk zestrajało ich myśli.

Jeżeli pani nie żartuje...

Zbyt wnikam w pańskie przeżycia i położenie obecne, bym odważyła się na jakikolwiek żart.

Zaciekawia mnie.

Państwa wizyta w Kwadransie miała jakiś in­ny cel, niż poznanie naszego muzeum. To był pre­tekst. Czy prawda?

AVłaściwie tak.

Więc podejrzenia moje były słuszne. Czy mógłby mi pan wyjawić ten właściwy powód, o ile nie jest zbyt osobisty, lub całkiem nie nadający się do wyznania.

Zastanawia mnie pani zainteresowanie, cze­mu je przypisać?

Ja to panu wyjaśnię.

Dobrze. Obawiam się tylko, czy wyjaśnienia moje w zupełności zaspokoją ciekawość pani. Po­dziwiam wogóle wnikliwość, że pani tak dobrze to odczuła.

Wzajemny uścisk rąk oznaczał obopólne uznanie dla siebie.

Rzecz tak się przedstawia. Istnieją pewne ro­dzinne tradycje i legendy. Mój ojciec, stary po­wstaniec, był pewnymi węzłami złączony z dawnym dziedzicem Kwadransa, zdaje się, dziadkiem pani. Opowiadał mi pewnej niedzieli o tamtych czasach. Tak się złożyło, że przejeżdżała pani wtedy obok nas, i w ten sposób opowiadanie ojca o dawnych czasach złączyło się z teraźniejszością. Ojciec mój znał panią; widocznie interesuje się po swojemu lo­sami ludzi z Kwadransa. Wtedy ojciec mój powie­dział do mnie: „Możesz tej panience śmiało pa­trzeć w oczy”. Nie umiem tego dokładnie pani wy tłumaczyć, jakie wewnętrzne potrzeby wywołały tę moją wizytę. Oczywiście, zwiedzanie muzeum było tylko doskonałym pretekstem. Może chciałem, dla nieznanego mi wewnętrznego zadośćuczynienia zbliżyć się do ludzi i miejsca nieobojętnego dla mej tradycji rodowej. Widzi pani, to zdanie: „Możesz jej śmiało patrzeć w oczy” — tu zaważyło, aczkol­wiek nie chodziło w tym wypadku o panią, jako odrębną osobę, tylko, że się tak wyrażę — przed­

stawicielkę rodu. Myślę, że to wyjaśnienie jest tro­chę chaotyczne i nie zadowoli pani.

Zdaje mi się, że jeszcze wszystkiego nie wiem. To mi jednak wystarczy, w podobny sposób sama sobie tłumaczyłam.

To mnie zastanawia. Tak interpretować mógł­by tylko ten, komu rąbek tradycyj mojego rodu zo­stał odsłonięty.

Nie uważa pan tego za możliwe?

Zasadniczo tak, — nie są to tajemnice, tylko nie wiem, skąd mogłaby pani dojść do zajmowa­nia się tymi sprawami.

Jeżeli istnieją styczności dwóch rodów, jakie­kolwiek one by były, możliwość orientowania się w tych związkach jest dla obydwu stron jednako­wa. Mnie tajemnicę odkryło pańskie zachowanie się w Kwadransie.

Jak to rozumieć?

Prosto, dobrze należy mnie rozumieć. Pan pa­mięta scenę przed portretem przedstawiciela po­wstania styczniowego?

Pamiętam.

Wtedy poniekąd pan się zdradził. A reszty do­konało pańskie nazwisko, i pański gniew przy „Sil­va rerum” i otwarta karta, którą po pańskim od- jeździe poznałam. To był ten rąbek tajemnicy.

Gorycz milczał. Ręce jego, dotychczas trzymają­ce dłoń Basi, stały się obojętne i jakby wrogie. Jej ręka, jakby strwożona powstającym zimnem, od­płynęła.

Nastąpiło długie milczenie. Lodowa zapora dzie­liła ich od siebie.

Powóz toczył się wartko. Po niejakim czasie Ba­sia rzekła:

Proszę się nie gniewać.

Powiedziała to bardzo serdecznie, przekonywa­jąco. Gorycz poszukał jej ręki i w milczeniu i mro­ku ucałował. To była dobra odpowiedź, niemniej jednak nacechowana wybitną rezerwą.

Wreszcie Basia zwróciła się, jakby z pewnym ża­lem.

Proszę mi wierzyć, że byłam i jestem tym głęboko przejęta.

Dziękuję, wierzę pani. — Gorycz odwołał się znowu do jej ręki i zatrzymał ją gorąco.

Zbliżano się do Kwadransa. Noc już zapadła głę­boka. Plan początkowy przewidywał, że ominą fol­wark i Gorycz zostanie odwieziony wprost pod Żmigród.

Zatrzymano się jednak pod dworem.

"Wiem, że pan jak najspieszniej chce być u siebie. Jest w tym pewna lekkomyślność, ale musi pan na prawdziwe pięć minut wejść ze mną do dworu.

Proszę pani, to niemożliwe, w takich okolicz­nościach, co powiedzą domownicy? Nie mogę.

W domu nie ma właściwie, prócz służby, ni­kogo. Zresztą naprawdę tylko pięć minut. Proszę się nie opierać.

Weszli w mroki mieszkania.

Wkrótce pojedziemy dalej. Dostawię pana w całości do Żmigrodu.

Basia wprowadziła Goryczą do znanej mu salki muzealnej przy świetle elektrycznej latarki. Pełna stanowczego postanowienia podbiegła do gablotki, w której leżała księga zapisek, znane „Silva rerum”

i posługując się latarką gwałtownie przerzucała karty. Wreszcie wskazała Goryczowi:

To ta karta?

Ta.

Basia nagłym ruchem wyrwała ją z księgi i po­dając Goryczowi, rzekła:

Choć w taki sposób chcę dać panu satysfakcję.

Gorycz, nic nie mówiąc, zaskoczony sceną, scho­wał kartkę.

Czy może mi pan śmiało spojrzeć w oczy?

Tak.

A ja, ja mogę panu podobnym spojrzeniem odpowiedzieć ?

Panno Basiu, pani tamtym sprawom nie win­na i ja nie mam prawa od pani wymagać zadość­uczynienia.

Drożyna, obsadzona młodymi, często obcinany­mi wierzbami, prowadziła na wzgórze dzieciństwa, na którym stał dom ojcowski.

W rozradowaniu i z drżeniem serca biegł Michał ku pagórkowi. Była już późna noc. Domownicy spa­li. Gorycz przyjrzał się chacie. Nic się nie zmieniło. Pożary wojenne ominęły stojącą w odosobnieniu chałupę. Jak dawniej, szczelnie zamknięte okienni­ce osłaniały okna.

Gorycz ostrożnie zastukał. Usłyszał pytający głos szwagra, niespokojny i nieprzychylny. A po odpo­wiedzi Michała — pełen niespodzianki i zdziwienia.

Powitanie było proste, trochę niezręczne, niem­niej serdeczne.

Ach, jak myśleliśmy o tobie. Tyle miesięcy! Tak długo!

Co u was?

Siostra z uśmiechem, będącym mieszaniną skrom­ności i dumy, wskazała na stojącą obok łóżka drew­nianą kołyskę. Spało tam owinięte w poduszkę kil­kutygodniowe niemowlę.

To nasz syn, Adaś. Ma już cztery tygodnie i dwa dni.

To było najważniejsze wydarzenie w chacie pod­czas ostatnich miesięcy. Wydarzenie ważniejsze niż 'wojna.

I — Kto wie, czy w takim ustosunkowaniu się do

życia nie leży najpiękniejsza i najlepsza cząstka mądrości — pomyślał Michał.

Poza tym prawie nic się nie zmieniło. Tylko sta­ry Antoni Gorycz trochę zżółkł, a może tak tylko wydawało się w nocy. Podejrzliwie i dziwnie przy­glądał się Michałowi, gdy pytał:

I cóż? Na długo?

Michał, który przez tyle tygodni nie dawał się ponosić nerwom, teraz wybuchnął, napełniony go­ryczą i wzburzeniem:

Niech ich diabli wezmą. Już tam nie wrócę. Dajcie mi moje dawne ubranie. A te wszawe łachy co prędzej wyrzućcie lub spalcie!

Szybko nastąpiła przemiana Goryczą w zwyczaj­nego, niewojskowego człowieka. Była to przemiana

o czarodziejskim niemal znaczeniu. Czyściutka bie­lizna zjawiła się, jakby zjawisko niemożliwe do po­jęcia, istne natchnienie czystości i woni. Przedwo­jenne ubranie było jak kostium z nieprawdopodo­bnego zdarzenia, z niezwykle sentymentalnej i szla­chetnej historii, jak na amatorskich przedstawie­niach starych sztuk z przed stulecia. Tak się te rze­czy wydawały starożytne, odmienne, niewiarygod-

ne. Ostatnie miesiące oderwały Goryczą od dawne­go życia jakby wiekowy przedział.

Z nienasyconym zachwytem wpatrywał się Mi­chał w rzeczy i łudzi.

Dom i najbliższe osoby, powrócona rzeczywi­stość, która już wiele razy we wspomnieniach prze­kształcała się w symbole. W zmienionych rysach do­szukiwał się świeżości i jtych Jnij, które nadaje oso­bom zamglone wspomnienie, a powrócona rzeczy­wistość powoli wypiera z umysły sylwetki, które były widmem. I zwykłe prawo zestawienia symbo­lu z rzeczywistością: widmo przez chwilę bywa pię­kniejsze, lecz rzeczywistość wielekroć droższa.

Dom, wnętrze. Nie zaszły Ui niespodzianki, układ szczegółów nie doznał zmian. Tu nic się nie zmie­niało przez całe lata.

Michał z przejęciem wpatrywał się w dno jakby tego cichego domu. Po zmęczeniach wojennych, po okresie najoczywistszej bezdomności, ta chata, pa­miętana i niezmienna od najmłodszych Jat, stawa­ła się teraz przystanią błogosławieństwa, urzeczy­wistnionym mitem o niebiosach. Zjawiło się pra­gniecie, by w tym jjgjpiękniejszym domu na świę­cie pozostać i nie opuszczać go nigdy.

W tym pragnieniu leżał cień dramatu.

Niespodzianlca j nadzwyczajność powrotu skła­dały się na wrażenie o wyjątkowym napięciu. Mi­chał Gorycz wyrósł i wychował się w ^promieniach tej niepisanej ręligii, którą skupia się wokoło rp- dzinnych okolic. Miejscem najświętszym i najwspa­

nialszą świątynią, siedzibą bóstw z okresu lat dzie­cinnych, zawsze była dla niego ta prosta, zwyczaj­ną strzechą pokryta, zwyczajnym wapnem wew­nątrz i zewnątrz bielona chałupa.

A teraz, w dodatku, urzekały go zapomniane pod­czas tułactwa, codzienne, zwykłe, domowe wygo­dy człowieka osiadłego. Po leżach w barłogu, w bło­tnistym i wilgotnym rowie, byle gdzie, wśród ¿irudu i roJbactwa, najzwyczajniejsze łóżko z najzwyczaj­niejszą pościelą urastało do nadzwyczajności kró­lewskiego łoża. Pospolite przedmioty wiejskiej .cha­łupy wyglądały jak dostatek magnacki. Prosty po­siłek, podany przez siostrę na fajansowym talerzu, wydawał się ceremonialną ucztą, składaną bogom. Możność przyzwoitego omycia się była jakby wyra­finowanym zbytkiem.

Takie życie jest pięknem — zachwycały się myśli Michała.

Zostaniesz z nami na długo? —- zaryzykował ktoś trochę trwożliwe pytanie.

Pytapie takie było kuszeniem. Michałowi podnio­sła się pierś, jakby do wielkiego westchnienia, jak przygotowanie do krzyku JyJb odruch obrony. Gama myśli, by zostać tu na zawsze, ukryć .się na tym od­ludziu, przywrzeć do ziemi i czekać.

Nie, moi drodzy — łagodnie przeciwstawił się Gprycz pytaniom — będę musiał iść gdzie indziej.

Odtąd w odosobnionym dornky nad {jukawą za­częły się dni oczekiwali j obawy. .Nigdy przed tynj

kim za wikłałaby się poważnie sprawa ukrywania Michała.

Wreszcie położenie wyjaśniło się. Pewnego dnia zauważono postępującą tyralierę austriacką. Front przesunął się spokojnie poza Żmigród.

Nazajutrz stary Gorycz, widząc niezdecydowanie i jakby zakłopotanie Michała, zaatakował syna w ten sposób:

Wiem, że chcesz teraz tam wstąpić. Ale nie spiesz się. Teraz nie grozi ci żandarmeria rosyjska. Można przyjrzeć się, posłuchać, co ludzie o tym mó­wią. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Nie, ojcze, jest trochę inaczej. Jutro front zno­wu może się przekołysać na przeciwną stronę. I to jest najprawdopodobniejsze. Nie mogę czekać aż Rosjanie rozstrzelają mnie za dezercję lub Austriacy posądzą o szpiegostwo. Wolę już w inny sposób ry­zykować życie. Nie można czekać, lecz najprędzej odejść z domu.

Trudno się było przeciwstawiać takim argumen­tom Michała.

A Michał przed ostatecznym opuszczeniem ro­dzinnego domu podlegał zwątpieniom, niezwykle silnym, oraz wielkiej depresji. Był prawie chory. W dodatku wspomnienie i rozpamiętywania ostat­niej sceny w Kwadransie przyczyniały się do niepo­kojów moralnych. Michał doznał wstrząsu i od tej chwili Basia panowała nad jego myślami. A było to władztwo bezwzględne. Gorycz bał się o tym my­

śleć lecz musiał. Nastąpiło nagłe, niespodziewane zdarzenie, które powinno być początkiem następ­nych, lecz dalszy ich ciąg wikłał się w niewiado­mym.

W tych trudnych chwilach los się poniekąd uś­miechnął do Goryczą, oszczędzając mu dalszej roz­terki.

Wkrótce po zmianie frontu przybyło do chaty Goryczów kilku żołnierzy.

Jesteśmy polskimi legionistami, przychodzimy do was, obywatelu, na kwatery, będziemy nocować.

Mówiący był młodzieńcem o poważnej lecz tro­chę też filuternej twarzy.

Gość w dom, Bóg w dom — rzekł stary Gorycz

a żeście Polakami, tym milszymi dla nas pozo­staniecie gośćmi.

Obywatelu doktorze — rzekł któryś do pro­wadzącego poważnie-filuternego młodzieńca — tu­taj nie twierdzą, że Moskale zabrali kwatery, może byśmy dostali także coś do zjedzenia.

Wściekle jesteśmy głodni — mówił do Goryczą ten, którego nazywano obywatelem doktorem — przydałoby się coś do żarcia.

Znajdzie się trochę. Są ziemniaki, kapusta, tro­chę mleka i chleb, jak zwykle w chłopskiej chału­pie.

Brawo, koledzy — zawołał doktór — będzie­my mieli świetną kolację.

Wy, doktorze, myślicie, że to wasza zasługa — oz wał się jakiś sceptyk.

To się wie — nabierał inny — obywatel doktór ma przecie taki specjalny nos, że jak pociągnie po­wietrza, to od razu pozna, w której chałupie najle­piej dają...

Od tego jest doktorem, żeby te rzeczy po za­pachu poznawać.

Dobrzeście trafili, doktorze, ale zdaje mi się, że macie dziś wcale mocny katar.

Dlaczego?

Bo wam pod najgłówniejszym względem wasz niezawodny nos nie dopisał. W całym domu nie ma ani jednej panny.

0, to katar, doktorku, trzeba na noc aspirynkę.

Obywatel doktór, najpopularniejszy człowiek

kompanii, był istotnie inicjatywnym towarzyszem, i wszędzie wtykał swój niemały nos, zyskując zre­sztą sympatię i zaufanie.

Wkrótce też zapędził towarzyszy do obierania ziemniaków, które mieli dostać na kolację. Robio­no to z chęcią i humorem, szczególnie ostrząc ję­zyki na doktorze, który zresztą na te z sympatii płynące żarty prawie nie zwracał uwagi.

Pochyleni nad opałką znowu zaatakowali dokto­ra:

Możebyście, obywatelu doktorze, i wy swoim kozikiem trochę poruszali. Przydało by się wam w tych czasach.

Nie mów tak do doktora dwuznacznie.

Bo doktór jest wrażliwy, jeszcze na samą myśl zemdleje.

Możebyście, obywatele, takiego bajzlu z języ­ków nie robili, bo tu ludzie nie przyzwyczajeni do takiego gadania — obruszył się wreszcie doktór.

Patrzcie, jak się doktór za nas rumieni.

—■ Obywatel doktór pewnie był dzisiaj u spowie­dzi i ksiądz mu zakazował.

Żołnierze uchwycili motyw piosenki i wkrótce cała izba rozśpiewała się o tym, jak to ksiądz „za­kazowa ł”.

Tymczasem stary Gorycz porozumiał się z sy­nem. Wynikiem tego była rozmowa Michała z do­ktorem. Michał od razu postawił sprawę jasno, przedstawiając się otwarcie:

Jestem docentem uniwersytetu, a obecnie ni mniej ni więcej tylko dezerterem z armii rosyjskiej.

Toście, obywatelu, podwójnie odważni. De­zercja, czy tak, czy inaczej, grozi wam gardłem, bo jeżeli nie Moskale, to Austriacy mogą was przy­chwycić i powiesić jako szpiega.

Po tym szczerym wstępie pierwsze lody zostały przełamane.

Tymczasem przygotowano wieczerzę, z entuzja­zmem powitaną przez gromadę głodnych i strudzo­nych żołnierzy.

Już się na was, doktorze, nie gniewamy o ten katar, bo dobrze wywęszyliście, ale z was wąchacz!

Czy wy, doktorze, zawsze tak dobrze trafiaci

Doktór jest stary praktyk. On z zamkniętymi oczami potrafi.

Świeże, parujące ziemniaki, dobrze omaszczone słoniną, szybko znikały z mis w ustach roześmia­nych entuzjastów jedzenia.

Po zadośćuczynieniu potrzebom żołądka powsta­ła w gronie pewna ociężałość, ślamazarność — jak to nazywano. W tym nastroju niedawni zbereźnicy i urwipołcie, marchołty i sprośno widzę, jak ich o- kreślał doktór, zmienili się nagle w grupę natchnio­nych pieśniarzy. Goryczowi przypomniało się opo­wiadanie owej babiny ze świętokrzyskiej wioski.

Michał ze zdumieniem oglądał taką niespodzie­waną przemianę.

Śpiewali.

Biegły słowa poważne naprzód i godne, jak pier­wszy krok świadomego żołnierza. Potem pieśń za­okrąglała się, jakby wyobrażała koło najsilniejszy­mi węzłami złączonych towarzyszy. I wtedy bucha­ła ku górze, jak gotycki w swej ostrości pocisk wy­strzału. Początek — jak śpiewająca ruchoma kate­dra. Sztandary, niezłomność, wiara, zapał, bohater­stwo. A potem krótkie zejście do podziemi. Nie Der- wid głodny, lecz efeb muskularny duchem wśród wężów. Anioł siły i bohaterstwa otoczony wroga­mi. W białych skrzydłach układają gniazda błotne robaki, żaby zaglądają do oczu w poszukiwaniu że­ru. Z tych piwnic nowe słowo, jak uderzenia ma­szerującej kolumny po twardej, pełnej niebezpie­czeństw drodze. Turkot spokojny, czasami zamą-

eony nokturnem, po którym następuje wzniosłość — hymn:

Polska powstanie, by żyćl

Michał Gorycz nie mógł się oprzeć wrażeniu. Diońmi zakrył oczy.

I co, obywatelu, zapytał z wyrozumieniem spo­glądający doktór.

Gorycz rzekł krótko, najprościej:

Ja z wami.

Gorycz został przyjęty do t. z w. sitwy doktorskiej. Po przystąpieniu Goryczą sitwa składała się z sie­dmiu osób. Był to przyjacielski związek siedmiu mężczyzn, oparty częściowo na wzajemnej adora­cji, częściowo zaś na podłożu współdziałania go­spodarczego. Nazywano to pospolicie sitwą doktor* ską, ze względu na przodującą w niej postać oby­watela doktora. On był niejako osią, wokoło któ­rej grupowali się pozostali, był wodzem grupy. Na- ogół jednak sitwa opierała się na zasadach demo­kratycznych, czego wyrazem był zwyczaj, że w każ­dym dniu tygodnia inny członek reprezentował ca­łość. Ponieważ sitwa składała się z siedmiu człon­ków, prawo reprezentacji zostało ustalone na stałe, wyznaczono je poszczególnym członkom na okre­ślone dni tygodnia. Doktór był strategiem grupy w poniedziałek, Jaś Klimas we wtorek, młodziutki poeta Kamil, zwany przez analogię Norwidem, — w środę i t. d. Wskutek takiej organizacji, wypeł­niającej poszczególne dni tygodnia, sitwa doktor­ska zwała się w gwarze kompanijnej „Tygodniem”, a poszczególni członkowie często nazywali się skró-

tem dnia, w którym pełnili główną służbę w sitwie. Więc doktór nazywał się Poniedziałkiem, Jaś Kli­mas — Wtorkiem, poeta Kamil — Środą, a Gory- czowi przypadła zaszczytna nazwa Niedzieli.

Późna jesień była okresem niezwykle ruchliwym w życiu sitwy. Nieustanne marsze, natarcia i od­wroty, przerzucanie się z jednego odcinka frontu na drugi, chwilowe odpoczynki, nagle przerywane, wszystko to znakomicie cementowało sitwę, która w końcu z luźnego związku stała się zwartą grupą, by potem rozprysnąć pod wpływem klęsk, a wre­szcie wskutek życia osiadłego w okopach zimowych. Nim to nastąpiło, oddziały legionowe stały się, jak z żołnierska dowcipkowano, zatykaczami dziur. Front austriacki rwał się nieustannnie, jak kiepski powróz. Co chwila gdzieś powstawała luka. Au­striacy „popuścili” — mówiło się. A „popuszczania” te były tak częste, że nie można było nadążyć z ła­taniem dziur frontowych. W celu zapełnienia wyło­mów materiałem trwałym i odpornym, wysyłano dla zamknięcia luk oddziały legionowe. Panował wskutek tego ciągły ruch, nieustanna zmiana po- zycyj, cofanie się i postępowanie naprzód.

Gorycz doskonale harmonizował z grupą dzięki prawom kontrastu. Większość jej bowiem składała się z młodych, jurnych, światoburczych elementów. Gorycz, najbardziej wśród nich dojrzały, odzna­czał się wielkim umiarkowaniem, wiecznym spoko­jem, był cichy, z nikim nie szukał zwad, a jeżeli przeciwstawiał się czemu, zawsze czynił to w spo-

sób taktowny. Te zalety były odpowiednio cenione przez niespokojne żywioły. Toteż Gorycz bywał po­żądanym towarzyszem. On sam jednak najbardziej zbliżył się do Kamila, sentymentalnego młodzienia­szka i równie sentymentalnego poety.

Od czasu do czasu na horyzoncie Goryczą zja­wiał się Grojosnaw Ludwik Kit. Zamieniano kilka słów, uściski rąk. Kit, jako dawny związkowiec i za­służony organizator, występował w roli poruczni­ka. Gorycz był mu wdzięczny za pomoc okazaną w czasie wyzwalania się z szeregów rosyjskich. Kit przypominał mu też inne wrażenia, ostatni pobyt w Kwadransie, chociaż Gorycz bronił się przed ty- ini przypomnieniami. Zbyt liczne były znaki zapy tań, których nie chciał dopuszczać do myśli, ale wpychał je jakby w podskórną głąb. Tam leżały w pozornym spokoju, gotowe w każdej chwili wy­pełznąć.

W przerwach między działaniami wojennymi zdarzały się także swoiste sielanki żołnierskie.

Jedną z takich „sielanek” opisał Kamil - poeta <

w swym notatniku.

Z zapisek Kamila.

Stanęliśmy w podgórskiej wiosce. Sitwie naszej przypadła opuszczona chata góralska. Na komi­nie pali się ogień. Ładnie buzują świerkowe gałę­zie. Siedzę w kącie i odczuwam poezję chwili; pragnę napisać wiersz.

Lecz dobrzy moi koledzy psują mi nastrój. Na poezji to oni wcale się nie znają, z wyjątkiem mo-

że Goryczą. Ale poczciwcy, jeden w drugiego. I psują mi nastrój, choć piękny ogień buzuje na kominie, starannie podsycany.

A najbardziej przeszkadza poezji szewc, praw­dziwy szewc, zwany u nas Czwartkiem. Dzielny to człowiek. W czasie bitwy prawie bohater, ale nie odczuwa poezji postoju. Teraz właśnie zapoczątko­wał niezbyt przyjemną zabawę, która wcale się z wierszowaniem nie rymuje. On to nazywa general­ną ofensywą przeciw robactwu.

Właśnie on głos zabiera, bo dziś jest czwartek i jemu, według naszych zwyczajów, przypada pierwszeństwo.

Ja obejmuję dowództwo nad ofensywą. Ale sam pomysł nie jest mój. Tym razem wzór ofensy­wy weźmiemy od naszych dzielnych przyjaciół — dziadów austriackich. Właśnie podpatrzyłem, jak oni to robią. Nie macie pojęcia, co tam za doświad­czenie, a jakie męstwo! Pod tym względem nie do­równamy naszym towarzyszom.

Bardzo ostry język ma nasz Czwartek. 1 nawet obrazowy. Szkoda tylko, że' o takich paskudnych rzeczach mówi.

Akcję należy przeprowadzić w ten sposób. Zdejmuje się najpierw koszulę. Potem może przyjść kolej na dalsze części ubrania. Zanurzasz rękę w głąb. Szukasz i łatwo znajdujesz mały, żywy, po­wiedzmy, granacik. Następuje atak. Rzucasz gra- nacik w płonące drwa na kominku. Słuchasz. Nie czekasz długo na skutek. Doleci cię brzęk, jak ści­

szony strzał. To wybuch. Przy pewnych zdolno­ściach możesz takich rzutów wykonać nawet set­kę. Nasi przyjaciele Austriacy zawsze robili rachu­nek. Tam kwitnie statystyka, powiadam wam, bo to wszystko z różnych urzędów podatkowych i kas. Liczyli. Ale były liczby! Gdyby wszystko robili z taką starannością i zapałem, już dawno byłoby po wojnie.

Nie można przy takim gadaniu myśleć o napisa­niu wiersza. Już poetyczniejsze od tych zajęć są moje onuce. Powiesiłem je przy piecu i teraz z za­dowoleniem widzę, jak wznoszą się z nich opary. To skutek kiepskich butów. Prawdziwe nieszczę­ście. Cokolwiek błotnista droga odrazu wpływa mi do butów, i na to na razie nie mam sposobu.

Lecz wróćmy do poezji. Właśnie przypomina mi się ta najpiękniejsza wiosna. Tor kolejowy. Przy torze budka strażnika. Przy budce kwitnący jaśmin.

Lecz jak tu pisać wiersz, gdy Czwartek znowu po swojemu gada:

Jeszcze jedno podpatrzyłem u naszych dziel­nych przyjaciół z austriackiej kompanii. Gdy zwy­czajna akcja nie pomaga, gdy okaże się, że tłumy nieprzyjaciół są nieprzetrzebione, najlepiej odrazu wysadzić redutę wraz z nieprzyjaciółmi. Mówię wam, obywatelu doktorze, że najlepiej zrobicie, gdy swą koszulinę zamienicie w taką redutę. Ręczę wam, będzie huk, jak sto gromów.

Nie każdy jest tak znakomitym hodowcą, jak

doktór. Trzeba mu to przyznać z całkowitym uzna­niem.

Dziwię się, jak można tyle napleść o tych głup­stwach. Jakże tu myśleć o pachnącym jaśminie o- bok budki kolejowej. A wspomnienie aż samo się prosi. Jaśmin obok budki, a ona siedzi na ławecz­ce przy jaśminie. Wiosna. Wiejskość. Gdaczą kury, porykują krowy.

Trochę uspokoili się. Tylko Gorycz siedzi zadu­many i bardzo smutny. Ten wiersz może przeczy­tam mu, Gorycz jest jedyny z pośród wszystkich, zdolny do odczucia prawdziwej poezji.

Wspominam:

Przy torze kolejowym piaszczyste pagórki. Na pagórkach pokraczne sosenki. Kiedyś ona całowała te sosenki po powrocie ze stolicy. Całować sosny— to poemat. Potem rozmowy z rubasznym wieśnia­kiem na tle zachodu słońca. Wieśniak pachnący wonnym sianem. Na łące stały wilgotne od rosy kopki świeżego siana. A potem wśród tej woni, wśród mroku i siana miło było całować jej gorące usteczka.

Teraz już napiszę ten wiersz.

Ziemia była rozmokła, śliska i niemiła. Lepka warstwa lessowa czepiała się butów nawet na pła­tach ozimin. Tylko gdzieniegdzie w zagłębieniach leżące resztki śniegów pozwalały na milsze dotknię­cie nogą ziemi.

Na takim to rozkisłym polu rozsypała się linia tyralierska. Trzeba było atakować Rosjan, siedzą­cych w lesie. Okopy ich były niewidoczne. Nie ule­gało jednak wątpliwości, że kryją się gdzieś na skraju pasma sosenek, będącego obramowaniem właściwego brzozowego lasku.

Atak wspierała artyleria, mocno bijąca w lasek. Mimowoli powstawał pewien, jakby harmonizujący rytm między czynnościami atakującej piechoty, a działalnością baterii armat. Wstrząs wystrzału, świst lecących nad głowami pocisków był silnym bodźcem dla atakujących. Wtedy najłatwiej było zerwać się z zimnej, wilgotnej ziemi i rzucić się kil­ku skokami naprzód. Nie bez znaczenia było prze­konanie, że każdy wystrzał baterii osłabia siły wro­ga. Co chwila tyraliera zrywała się z ziemi i biegła

kilkanaście kroków naprzeciw gęsto bzykających kul karabinowych, lecących z lasku.

Była godzina zapadającego mroku. Mniej więcej z zachodzącym po przeciwnej stronie słońcem tyra­liera dopadła lasu. Nie wszyscy. Co pewien czas ktoś odpadał, pozostając na stałe wśród pola, lub czołgał się w tył w stronę parowu, gdzie w małej chałupce był punkt opatrunkowy.

W chwili gdy tyraliera wpada w gęstwinę pierw­szych sosenek* zrobiło się ciszej. Przestały bić ar­maty. Ucichły też strzały idące z lasu. Tylko na są­siednim odcinku klaskał karabin maszynowy. Ro­sjanie opuścili lasek, zaniechawszy dalszej obrony. Okopy były puste.

Zmęczeni, rozgorączkowani atakiem żołnierze rzucili się do odpoczynku. Gorycz przycisnął roz­paloną twarz do wilgotnego igliwia.

W pobliżu ktoś unosił się nad zwycięstwem.

Ale zwiały psiekrwie. Tylko kilka trupów i wiele nieczystości pozostało po nich.

Inny wybredniś narzekał:

Ale też czuć ruskim duchem!

Odpoczynek był krótki.

Obywatele, musimy zająć natychmiast cały lasek i na przeciwnej stronie okopać się co żywo. Nieprzyjaciel może nas w nocy atakować — wydał polecenie obywatel porucznik.

Ruszono znowu rzadką tyralierą przez las. Było już ciemno. Szybko jednak przebrnięto przez nie­

wielki zagajnik. Łąka i mała rzeczka odcinała le­gionistów od wzgórz, zajętych przez Moskali.

Tu nam będzie dobrze — chwalili sobie te- reu.

Tak szybko nie uciekniemy, na widok pierw­szych czapek.

Nie chwal się tak — mówił jakiś sceptyk — może i bez walki odejdziemy, jeżeli Austriacy puszczą z boku.

Niema dwóch zdań — poparł .go inny. — Zo­baczycie, jak jutro będziemy znowu drałować w tył.

Gadaj zdrów. Ładną mielibyśmy wilię.

Rany boskie! To jutro przecież wigilia. Ani się człowiek obejrzał, a już Boże Narodzenie!

A jakże, wilia będzie, jak się patrzy. Już dziś kluski z makiem gotowali, aż perkotało na całą okolicę.

Nie tylko kluski z makiem, ale dostaniesz, dobrodzieju, szczupaka w nos, struclę w pysk i kieliszeczek wiśnióweczki w zęby.

I austriacki pułkownik będzie nam do stołu podawał.

Zwyczajne stwierdzenie faktu, że następnego dnia przypada wieczór wigilijny, poruszyło Goryczą, niemal wytrąciło go z równowagi.

"W rozstrzepanym przebiegu dni, wśród chaosu ciągłych marszów, potyczek, odwrotów, postojów, noclegów Gorycz starał się zachować pewien po­gląd na przechodzący czas, uświadamiać sobie jakby oś teraźniejszości, dzielącą jego przeszłość

oi! wielkiego, nieznanego, nowego czasu.W warun­kach ówczesnego bytowania Goryczą było to raczej tylko zaznaczeniem, stwierdzaniem istnienia takie­go przekroju w sposób najbardziej uproszczony. Było to poprostu uświadamianie sobie zwyczajnej daty kalendarzowej. Ale i to dawało pewną satysfa­kcję, stawało się symbolicznym gestem myśli o sprawach leżących daleko poza wojną i codzien­nymi udręczeniami żołnierskiego życia.

Dwudziesty...

Dwudziesty pierwszy....

Dwudziesty drugi...

Z tych zwykłych streszczeń układała się tęsknota Goryczą za nieodgadnioną przyszłością. W nich, jakby w zamknięciu, tkwiła nadzieja, że kiedyś mu­si się skończyć ten chaos, w którym musiał żyć i 4 działać. A na inną formę tęsknoty nie było czasu.

Nieraz zrywała się i tego rodzaju najprostsza kontrola czasu. Nie było sposobności myśleć o tak pokojowych zagadnieniach. Dopiero przypadkiem wracała świadomość. Teraz właśnie przyszedł taki przypadkowy moment. Narzucał się kalendarz o niecodziennym, wysoce uczuciowym znaczeniu. Dzwonił w tej dacie dźwięk dzieciństwa:

Jutro wigilia Bożego Narodzenia!

Noc z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty grudnia schodziła spokojnie. W brzozo- wym lasku było zacisznie, miło, lecz zimno. Sen na naturalnym posłaniu z mokrego igliwia i liści co chwila się rwał. Wilgocią przepojone płaszcze i ko­

ce nie mogły chronić skutecznie przed zimnem. Lekki przymrozek czepiał się to rąk, to odkrywał jakieś szczeliny między płaszczem a kocem, to prze­nikał przez mokrą skórę butów i boleśnie wżerał się w palce, to szukał gościny na skurczonych ple­cach przywartych do ziemi żołnierzy. Około pół­nocy zaczął padać lekki śnieżek. Lecz żołnierze nie narzekali na to.

Śnieg jest ciepły — mówiło się.

W celu skuteczniejszego przeciwstawienia się zimnu tworzono tak zwane małżeństwa: spano po dwóch, dotykając się plecami. Chwalono sobie ten system.

Nad ranem zajęto się pogłębianiem kiepsko zro­bionych poprzedniego dnia okopów. Sceptycy mieli okazję to zrzędzenia:

Poco się trudzić tym kopaniem, kiedy i tak tu długo nie posiedzimy. Albo Austriacy się cofną, al­bo my pójdziemy naprzód. Okopy są niepotrzebne.

Gadanie gadaniem, a okopy wkrótce przybrały zadowalającą postać.

Przewidywania sceptyków częściowo jednak oka­zały się słuszne. Po obydwu stronach lasku front austriacki wyginał się w przeciwną stronę, tak, że pozycje legionowe przedstawiały naprzód wysunię­tą redutę. Od rana też skierował się na nie ogień artylerii rosyjskiej. Pociski łamały i rozrywały las, poprzedniego dnia porządnie już zryty przez ar­tylerię austriacką. W powietrzu pachniał atak. Oczekiwano go w każdej chwili.

Tymczasem ostrzeliwanie nie pozostawało bez skutku. Wydarzeniami dnia dotknięta została rów­nież sitwa Goryczą. Przede wszystkim obywatel doktór otrzymał rozkaz udania się na najbliższy punkt opatrunkowy celem pomagania oficjalnym lekarzom, którzy nie mogli sobie poradzić wobec napływu rannych.

Doktór z wyraźną niechęcią rozstawał się z to­warzyszami pobytu w okopach. Narzekał, że nie szanuje się jego żołnierskości i w najnieodpowied- niejszej chwili ciągnie się go do innych zajęć.

Punkt opatrunkowy, umieszczony w małej chat­ce pod lasem, zasłoniętej wzgórzami, nieustannie nawiedzany był przez sanitarjuszy znoszących cięż­ko rannych. Lżej ranni przychodzili sami.

Wkrótce też przyniesiono do chaty Kamila, naj­większego sentymentalistę spośród sitwy. Raniony był w pierś na wylot. Czuł się niedobrze. Na słowa pocieszenia odpowiedział z rezygnacją:

Szkoda mówić.

Cierpiał, ale okazywał wytrwałość.

Wyjmijcie mi, doktorze, z portfelu, fotografię.

Była to fotografia jego narzeczonej. Kamil przy­łożył ją do zranionej piersi. Pozostała czerwona plama.

Oddajcie jej — prosił.

Przeczucia Kamila były słuszne. Nie można go było uratować. Doktór znalazł w jego kieszeni ze­szycik z notatkami i wierszami. Łącznie z fotogra­

fią, oznaczoną przedśmiertną pieczęcią krwi mło­dego poety, miał je wysłać do narzeczonej.

Wślad za Kamilem przybył drugi członek sitwy. To „intendent” Czwartek z nogą przetrąconą poci­skiem armatnim.

To nic, doktorze, przecież zestawicie — mó­wił.

Na razie trzeba było nogę unieruchomić.

Obywatel Czwartek traktował tę sprawę z pew­nym humorem, pomagając doktorowi w wyszuka­niu materiału, potrzebnego do zabiegu.

Ściągnijcie, doktorze, jaki obraz ze ściany, a deseczek będzie pod dostatkiem.

Rada okazała się skuteczną. Największy obraz, wiszący w chłopskiej chałupie, uległ rozbiciu, a w deseczki, wzmacniające odwrotną jego stronę, obło­żona została zgruchotana noga intendenta.

Tymczasem w okopach przeżywano gorące chwi­le. Ogień artyleryjski nadal szalał i niemałe czynił spustoszenia. Prócz tego biegły ataki rosyjskie, u- parcie i konsekwentnie prowadzone na polską re­dutę. Mimo trudnych warunków i dotkliwych strat, nikt nie myślał o odwrocie. Ataki zostały odparte. Żołnierz był wyczerpany i rozpalony bitwą. W chwili najsilniejszego ostrzeliwania pozycji, jakby dla dodania sobie otuchy, śpiewano tę pieśń, która już nieraz umacniała ich w niezłomności: „Naprzód, drużyno strzelecka,

Sztandar do góry swój wznieś...”

Nie było innej pieśni, która umiałaby w podobny

sposób rozbudzać bohaterstwo i siłę wytrwania. Niektórzy umierali z tą pieśnią.

Po południu przyszedł rozkaz odwrotu.

Żołnierze niechętnie go wykonali. Klęli paskud­nie.

To znów dziady gdzieś puściły. Na darmo straciliśmy tylu naszych. A teraz trzeba bez walki ustępować.

Lecz rozkaz musiał być spełniony. Legioniści o- puścili lasek, cofając się w porządku. ^

Jednakże na tym się nie skończyło. Nie oddalo­no się jeszcze na kilometr od lasku, gdy poprzedni rozkaz został odwołany. Należało wrócić na dawne pozycje, lecz trzeba je było ponownie zdobywać. Tym razem żołnierze już nawet nie przeklinali. Wy­dawało się im to za mało. Trzeba było znowu brnąć tyralierą po rozmokłej ziemi, znowu tarzać się w błocie. Żołnierze szli bez zapału, ale zato z jakąś wściekłą determinacją, pełni złości i rozdrażnienia. W tych okolicznościach nowy atak musiał się udać.

Gorycz tym razem szedł na jakiś dom stojący pod lasem. Zagroda dotykała parowu, obsadzonego przez Rosjan. Przeciwnicy strzelali gęsto. Widocz­nie byli również w zagrodzie, gdyż od czasu do cza­su przemykał się któryś od chaty do parowu. Tyra­liera postępowała szybko i nie zważając na straty wkrótce wdarła się do lasu. Moskale, siedzący w pa­rowie, w odpowiedniej chwili wycofali się, nie cze­kając na zetknięcie z atakiem.

Gorycz z towarzyszami wpadli do zagrody. Była

pusta. Stali mieszkańcy widocznie uciekli przed grozą wojny. Chata zawalona była brudną słomą. W izbie, której sprzęty świadczyły o znośnej zamo­żności gospodarza, panował straszliwy fetor. Na środku chaty leżały świeże odchody ludzkie.

Gorycz, pełen najwyższego wstrętu, graniczącego niemal z chorobą, jak najszybciej uciekł z chałupy.

Tymczasem w lasku położenie stawało się poważ­ne. Tym razem Rosjanie nie myśleli dobrowolnie ustąpić. Należało w bezpośrednim starciu zdobywać przed kilku godzinami bez walki odstąpiony obszar. Obydwie strony atakowały zawzięcie.

Gorycz, biegnąc w tę stronę, natknął się na kilka trupów rosyjskich żołnierzy.

Spojrzawszy mimochodem, zauważył jakieś zna­jome oblicze. Poszukał w pamięci. Tak, nie ulega wątpliwości. To niedawny jego kolega z kompanii strzelców syberyjskich. Gorycz był pewny, że daw­ny towarzysz nie zginął z jego ręki.

Wynik ataku był ostatecznie tylko połowiczny. Zaledwie w niektórych miejscach udało się dotrzeć do poprzednich pozycyj.

Pluton Goryczą rozłożył się tym razem pod la­sem w wygodnym parowie. Parów tworzył jakby rów dobiegowy do tej zagrody, w której Gorycz do­znał największego w swym życiu wstrętu. Nowe o- kopy wkrótce też były gotowe, a zapobiegliwi chło­pcy nanieśli z zagrody śwdeżej słomy. Miła była ta­ka pościel.

Jeden z żołnierzy, wracających z chaty, zwrócił się do Goryczą:

Widzieliście, obywatelu?

Gorycz skinął głową. Nic więcej nie mówili, ale wyraz ich twarzy oznaczał bezgraniczną pogardę.

Odpoczynek na suchej, miłej słomie po całodzien­nej, wytężonej walce dawał nadzwyczajną rozkosz. Przyszedł wieczór. Powoli scichł gwar bitwy. Umil­kła strzelanina: karabiny też musiały odpocząć.

Nastrój w okopach legionowych stawał się sie­lankowy i wesoły, zwłaszcza gdy kuchnie, korzysta­jąc z wieczornego spokoju, zaczęły spełniać swe o- bo wiązki.

Teraz dopiero, po zaspokojeniu głodu, ktoś przy­pomniał datę dnia.

Obywatele, mamy przecież wigilię Bożego Na­rodzenia.

Ładne święta, nie ma co.

Trudno walczyć za Polskę i świętować, jak w czasie pokoju.

Dobrze spełniliśmy w ten dzień nasz obowią­zek.

Zresztą nie jest tak źle w naszym okopie. Ma­my słomę, i wszystko wygląda całkiem po-wigilij- nemu.

Chłopcy, a możebyśmy zaśpiewali kolędę?

Nie trzeba było namawiać. Wkrótce rozległ się w

ciszy wieczoru donośny śpiew „Bóg się rodzi”. Zwróciło to uwagę Rosjan, leżących w okopach o kilkaset tylko kroków. Zaczęli strzelać do śpiewa­

jącego okopu. Lecz wkrótce przerwali tę zabawę, gdy inne plutony również na swój sposób zaczęły kolędować. Wyglądało tak, jakby w okopach legio­nowych odprawiała się jakaś wojenna pasterka. Podniosłość i powaga złączyła wszystkich, gdy po­płynęły słowa:

Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą...”

Urpilkła kolęda.

r To jest jak hymn narodowy — ktoś zauważył w ciszy.

Na chwilę pogrążyli się wszyscy w sobie. I było to równocześnie pogrążenie się w ojczyznę, i dom swój, i swoją wioskę lub miasto, w przeszłość i przy­szłość śladami kolędy.

Gorycz bystro spojrzał w twarze najbliższych ko­legów. Oczy ich dalekie były od łez.

Nagle wśród tego skupienia odezwały się jakieś głosy w pobliskim okopie rosyjskim. Jakiś inny charakter śpiewu niż zwykle.

Zdumienie i pewnego rodzaju zatrwożenie pow­stało wT okopach legionowych, gdy dobiegła wre­szcie wyraźna melodia kolędy „Bóg się rodzi”.

Tam są Polacy.

Mówiono, że to są pułki syberyjskie.

W syberyjskich pułkach służy niemało Pola­ków — objaśnił Gorycz.

Niech przyjdą do nas, niech się poddadzą. Po­co ma być bratobójcza walka!

Skończył się śpiew w okopach rosyjskich.

Wtem ktoś zawołał donośnym głosem:

Polacy, nie walczcie z nami. Poddajcie się pol­skim legionistom.

Czekano, czy będzie odpowiedź. Jakoż dał się słyszeć jakiś nieśmiały, przyciszony głos:

Nie możemy.

Zaraz zaś za tym, mocno i butnie krzyknął ktoś po rosyjsku:

Sibirskije striełki nie sdajufsia!

W okopach nad Nidą dni przechodziły w nieza- mąconym spokoju. Zima zbliżała się już ku. końco­wi, ale na pozycji panowały w dalszym ciągu nie­zmienione obyczaje zimowych wywczasów wojen­nych. Dni upływały na niestrudzonej grze w karty. Nie było nic lepszego do roboty wobec wspaniałej ciszy na froncie, która zawisła jak biaława nuda między dwoma światami okopów. Od czasu do cza­su ktoś ze znudzenia, bez umotywowanej potrzeby, wstępował na strzelnicę, by oddać kilka strzałów w stronę zarzecznych wzgórz, na których kryły się, gołym okiem nie widziane, potrójne rzędy rowów rosyjskich. Zresztą tego rodzaju marnowanie amu­nicji nie cieszyło się dobrą sławą i było uważane za rozrywkę niższego rzędu. Rosjanie okazywali je­szcze większe umiarkowanie: twierdzono, że zapasy amunicji rosyjskiej są na wyczerpaniu.

W tych okolicznościach znudzony żołnierz, poz­bawiony rozrywek, ratował się grą w karty. Pow­stawały małe kluby. Nieliczni „niemuzykalni” u- prawiali grę w warcaby lub szachy. Dużym powo-

dzeniem cieszyli się także opowiadacze i gawędzia­rze.

Towarzystwo” siedziało zazwyczaj w ziemian­kach, a tylko czujki zajęte były obserwacją przeciw­ległego brzegu rzeki, na którym jednak najczęściej nic się nie działo.

Ziemianki i mieszczące się w nich doraźne klu­by karciane, urządzone były „arystokratycznie” i posiadały nie mniej arystokratyczne, a conajmniej wielkomiejskie nazwy. Ziemianka, w której najczę­ściej przebywał Gorycz, nosiła nazwę „Continental”. Tutaj zbierali się gracze w durnia. Pierwsze miej­sce w „Continentalu” zajmował żelazny piecyk, naj­milszy towarzysz i najulubieńszy kibic. Przy nim to rozgrywały się nigdy nieskończone a bardzo zacie­kłe batalie w durnia.

W sąsiedniej ziemiance, zwanej „Szeherezadą”, obok koniecznego klubu karciarzy był kącik sza­chowy, a przy nim doktór, niestrudzony i rzadko zwyciężany amator.

Gorycz dzielił swój czas między „Continental” a „Szeherezadę”. W durnia grywał chętnie. Ta pry­mitywna zabawa najbardziej odpowiadała ogólne­mu nastrojowi. Nie była to zresztą gra bezintereso­wna. Dureń musiał, stosownie do przepisów klubo­wych, złożyć okup w postaci papierosa. Papierosy te stawały się własnością klubu. Biada temu śmiał­kowi, który odważył się zlekceważyć obyczaj klubu. Czekała go zazwyczaj „deka”. Była to pospolicie przyjęta egzekucja. Zbrodniarzowi owijano głowę

kocem, uroczyście kładziono go na ziemi, a każdy j

z obecnych odmierzał mu odpowiednią ilość klap­sów.

Gorycz, jako gracz w durnia, był ceniony i łubia­ny. Grywał spokojnie, nie kłócił się, nie oszukiwał, triumfów nie umiał wykorzystać, nieprzychylności gry znosił cierpliwie. Ale okazywał też często ka­prysy. Zdarzało się, że nie można go było żadnymi środkami nakłonić do udziału w grze. W takich chwilach odczuwał silny wstręt do tej zabawy. Na­raz zaczynał go razić brud kart, bezmyślność samej gry. Jeżeli mógł, uciekał do „Szeherezady”, gdzie kibicował przy szachach lub rozmawiał z dokto­rem.

Zresztą po pewnym czasie namiętność karciana wogóle osłabła. W poszukiwaniu urozmaiceń od- *

kryto inne pola działalności. Tworzyły się grupy śpiewaków i muzyków, bajczarzy i recytatorów, wreszcie wyodrębniali się dłubacze — przygodni ar­tyści, wyrabiający ozdobne przedmioty z drzewa, metalu lub chleba.

Pewnego dnia dowódca kompanii przywiózł z są­siedniego dworu pełny wóz książek. Żołnierze rzu­cili się na nie z niemałą zaciętością i zaczęła się moda czytania. Ziemianki zamieniły się w kluby miłośników lektury. Wielu jednak pozostało oboję­tnych. Inni szybko przestali zajmować się książka­mi, tłumacząc, że odzwyczaili się od czytania. A by­li tacy, którzy twierdzili, że lektura powieści wypro­wadza ich ze spokoju.

Bo — opowiadali — za wiele jest tam mowy

o dziewczynkach. Człowiek przypomina sobie, na­straja się, i tylko niepotrzebnie psuje sobie krew.

Przydałby się batalion młodych legionistek.

Na takiej wojnie, jak teraz, chyba tylko pierzyny w rowach porozkładać i leżeć z babami.

Wszyscy byli podobnego zdania.

Bywały jednak dni nagłych przerw w ciszy i bez­czynności wojennej. Jakby dla przypomnienia żoł­nierzom, że jednak przebywają na froncie. Co jakiś czas, to z jednej, to z drugiej strony próbowano, jak żartowali żołnierze, czy armaty nie zamarzły. Zda­rzyło się kilka nieszczęśliwych wypadków. Oznaka, że duch wojny czuwa.

Bywały też momenty porozumiewań się z prze­ciwnikiem. Robiono to gwoli urozmaiceń. Inicjaty­wę dawali Rosjanie. Na wzgórzu za rzeką zjawiała się biała płachta. Był to znak, że żołnierze chcą roz­mawiać. Kilku najodważniejszych z jednej i dru- « giej strony wyskakiwało na brzeg w tym miejscu, gdzie rzeka była najwęższa. Rozmowa była króciut­ka i zwykle kończyła się aktem kupna-sprzedaży. Najczęściej wymieniano tytoń. Lecz potem tego ro­dzaju spotkania zostały zakazane.

W połowie marca tematem rozmów stały się bli­skie imieniny Komendanta. Byli tacy, którzy chcie­li ten dzień uczcić jakim czynem wojennym, propo­nowano urządzenie wycieczki na przeciwny brzeg, w końcu jednak nic z tego nie wyszło.

W dzień imienin nastrój był uroczysty od same­

go rana. Dowódca kompanii wyznaczył delegację, która udała się do sztabu brygady złożyć Komen­dantowi życzenia. Poza uroczystością ogólną obcho­dzono jeszcze imieniny kilkunastu Józefów kompa- nijnych. Solenizanci byli dumni ze swych imion.

Do okopów przysłano orkiestrę pułkową, by dzień imienin wodza wypadł najbardziej okazale. Przez kilka godzin wiara nie posiadała się z uciechy, słu­chając koncertu. Dla zaintrygowania Rosjan ode­grano również kilka melodyj rosyjskich.

Potem nastąpiła mała akademia. Śpiewano. Prze­de wszystkim ulubioną „Naprzód, drużyno strzelec­ka”. Jeden z licznych poetów deklamował okolicz­nościowy wiersz. Najpoważniejszą jednak częścią uroczystości była opowieść porucznika Grojosna- wa Ludwika Kita. Oficer o tak dziwacznym nazwi­sku był niewyczerpanym bajarzem. Opowiadania jego sławne były w całej brygadzie. Czasami za­chodził też do ziemianek i cudowne prowadził ga­wędy.

Tym razem Grojosnaw Ludwik Kit dał taką opo­wieść:

Zacon się w niebie robić młody dziń. Ale śwarny i młody anielik społ sobie spokojniutko w niebieski trowie, co rosła hań pod Panajezuskowym borem. Społ, społ i dopiro się rozbudził, kiej zaceni dzwo­nić na folwarku.

Rozbudził się i ozejrzoł. Niewiela móg widzieć bez zapaćkane ocyska. I w głowie mu się jesce kre-

ciło po tym śnie, jak we wiatroku. Dziń jesce był młody, totyz z jedny strony widać było ino cimne mgliska, a ode drugi strony cosik różowego i ccr- wonego. Anielik sobie zaropiałe ślipska dobrze ro­som poprzeciroł i zacon się lepi rozeznawać we świecie.

Co to dzisioj mom do roboty? — zacon sobie ciezko przypominać. I rychtyk się skapnoł, ze tego dnia sama święta Cecylija bedzie chodzić po po­lach, kaj un pilnował bydła z folwarku Matki Bo­skiej.

Az się poderwoł na ten przypominek. Bo ze świę­tą Cecyliją anielicka jedna chodziła, tako okrogło i na buzioku i gdzie indziej, jak się patrzy. Wzion się tedy chłopok co rychło do pucowanio nóg, bo były w krowim łajnie co nieco zapaskudzone. Ale nie mało na trowach było rosy, totyz mycie sło, jak nolezy.

Naroz słysy, — ktosik idzie po trowach prosto ku niemu. Patrzy, a to idzie legun. Moskale go wcoraj uracyły kulką pod ziebro i musioł nieborocek swoje kompani je opuścić i przenieść się do nieba. Bo gdzieze bidok mioł się udać?

Podsed legun do anielika i mówi:

Te, miglanc, cy to tutaj jest folwark Matki Bo­ski?

Anielik, ze to nie w ciernie był bity i na obrząd­kach niebieskich się rozeznawoł tak do niego mówi:

A coś ty to za jeden i pokaz mi twojo przepust­

kę, bo u nos nie każdy mo prawo chodzić gdzie chce.

A Iegun, jak ci na niego nie krzyknie z góry, kie- by najjaśniejso sarza:

Ty ufermo jakaś angielsko, godoj, jak ci się grzecnie pytają. Bo jak ci się jesce roz zapytom po leguńsku, to ci wcorajse kluski drugo strono uciek- no.

To ów anielik dopiro w pokorę, ze niby nie wie- dzioł z kim mo do cynienio. I wszystko teraz doku­mentnie mu opowiedzioł.

A legun tak:

Nie głupi jo spiesyć się na was folwark. Tam znowu pewnie sarze cholerne się włócą i wydziwia­ją. A tu se trochę w polu odpocnę. A ty, miglanc, cwany chłopok jezdeś, mos tu koronę, chybaj na je- dny nodze i przynieś mi tu z kantyny pół kilo kieł­basy, bo głodny cłowiek, jak wszyćkie diabły. A za reśte przynieś papirosów z ty tam wasy trafiki. A pamietoj, jakbyś tam komu o mnie nagodoł, ufermo jedna, to niech cie ręka bosko broni. Legun z pirsy brygady jezdem.

Tak się nim rozporzodził, a som się ułożył na tro- wie i usnoł zmęeony bidocek i chrapoł sobie i poste- kiwoł, bo mu od ty kulki pod ziebrem trochę do- skwirało.

Az pocuł we śnie, ze łazi ktoś koło niego.

Ciekawy un ta nie był, ale pojrzoł na wselki wy- podek z pod jednego oka. O mało go nie zaparło. Ale nie doł po sobie zaroz poznać, chytrus jucha je­

den, tylko dalej udawoł, ze śpi. A z pod obydwóch powiek paskudnik podpatruje.

Ale tyz klawo mańka, o rety! — w myśli sobie mówi.

A była to młoda anielicka, co to ze świętom Cecy- lijom wysła na pole zbirać kwiotecki dla świtego Józefa na imininy. I takiego ci kwiotka znalazła.

Nas legun, jak nigdy nic, ceko, co bedzie dali. I dziwuje się, i bardzo mu się smacnie robi i ślina mu się zbiro, ze ani przełknoć.

A una ubrano była komplet po anielsku. Ino jed­na kosiulka jo okrywała, ale zato bielutko i ładno, pewnie z prowdziwego jedwabia.

Totyz legun, patrzał i cekoł. No, i docekoł się. A- nielicka oglodała go z tak wielgim zaciekawieniem, az se niebozotko z ty ciekawości samochcoc po dzie- wcyńsku kucnęła. Kosiulina się jej tam trosenieckę podgieła, a nas legun jak to zobocył, to się dopiro naprowdę wzrusył.

Rany boskie — myśli sobie — nie wytrzymom i muse się obudzić.

Jakoż się obudził i zaroz się do ni inteligentnie zabiro. Wiadomo z pirsy brygady był chłopok.

Dziń dobry panience — powiado. — Ale ci kla­we spotkanie, może nie?

Anielicka — ze to była kształcono wewtycli oko- licnościach — tak mu rzece:

Az kim mam zaszczyt — proszę mi się przed­stawić.

Juz się robi.

I według wselkich przykazań stanoł chłopok na bacność.

Legun z pirsy brygady jezdem, od samego Pił­sudskiego.

I grabkę jej, a miała ci maciupeńką, ścisnoł w swej łapie, az zaszeleściało.

Ale święta Cecylija w krzockach niedaleko fijo- łecki zbirała i zaroz cosik wycuła. Takie stare pan­ny to majo dopiro węch. Tako zaraz pocuje, jak tyl­ko co dobrego zapochnie. Nawet pod wiater.

Wysła z tych krzocków i woło cieniutkim głosem.

Maniusia, Maniusia.

I masieruje prosto na nich.

Maniusia — powiada — nie wypada przecież zawierać znajomości z nieznajomym panem i to w dodatku pod laszem.

Ty, cholero — myśli nas legun — ty jej nauki będzies dawać, a sama Iezies jak mucha na lip.

Ale legun z pirsy brygady jest grzecny dla dam:

Proszę pani — mówi — ta panienka nic nie jest winna. A teraz to juz się znamy, bo się juz przed­stawiłem, kto jezdem.

Bardzo grzecznie z pana sztrony. A szkąd pan przychodzisz?

Legun z pirsy brygady jezdem.

Jak una to usłysała, to aze ją poderwało. I zacena opowiadać, jak u nich w niebie kochajo pirsom bry­gadę, ze to niby honorny i bitny mo być noród. I za­gaduje go i z jedny i z drugi i z trzeci strony. Przy- ścipna tako i każdy scególicek ją jenteresuje.

A pan pewnie nie zna naszych zwyczajów nie- bieszkich?

Juści, ze nie znoł.

A ta mu dopiro klaruje, ze każdy zołnirz musi się w niebie zaroz żenić, bo takie jest prawo i ka- walirów nie uznawajo. I godo mu, ze sobie powi­nien wybrać statecno kobitę, co by mu i zagrała i za- śpiwała i wszystko. A potem zeby do niej przysed, to una mu najlepi doradzi, gdzie, jak i co. I na for- tepijanie mu zagro, i inne rzecy pokoze. A do Ma- niusi rzece, zeby posła dali w wiklinę nad rzecke niezapominajki dla świetego Józefa na imininy zbirać.

Odrazu się nas legun połapoł w tych okolicno- ściach. Grzecny un był, bo nie wypado przecie do­bremu legunowi wobec taki starsy panny inacy się zachowywać, ale myśloł sobie po swojemu.

Ty ufermo, jo nie polece na odgrzywane flaki, kiej mom świżo polędwicke.

Ale nie doł po sobie tego poznać.

A może pan mi pomoże żbirać kwiatki dla świętego Józefa na imieniny. Święty Józef bardżo łaszkaw na wasze wojszko.

Niby się zgodził, ale zaroz jej mówi, ze tylko ma­ły interesik w krzockach załatwi, to przyjdzie. Bo i co mioł powiedzie. A widzioł jak z wikliny roz po roz wyzirała anielicka.

Polecioł w krzocki niby, a potem w mig przez pa­rowy w wiklinę.

Tam dopiro pomagoł zbirać niezapominajki dla

świetego Józefa. I tam się najlepi wywiedzioł gdzie, jak i co.

Rany boskie, co to za dziewucha, wszystko mo jakby utoczone. Kiej takie juz prawo, ze trzeba się żenić, to niech się dzieje wola boska.

I zaruteńko po swojemu się z nio dogodoł, i jak to trzeba robić sprytnie się wypytoł.

To wszystko od świętego Józefa zależy. Tylko trzeba się strzec świętej Cecylii, bo to zazdrosna sta­ra panna.

To się wi. Una leguna na kawoł nie nabierze. W te pędy idę do świetego Józefa.

I polecioł. A święta Cecylija cekała pod lasem do wiecora i nicego juz się docekać nie mogła.

Nas legun stanoł na folwarku Matki Boskiej i od- razu wypytoł się o kwaterę świetego Józefa.

Legun pirsy brygady melduje posłusnie, ze dostoł przydzioł do nieba.

Spocnij, kochasiu — mówi święty Józef — mom dla ciebie niezgorsą kwatere, żebyś na nase porzodki nie narzykoł.

Melduje posłusnie, ze prose o kwatere u moi narzecony.

Święty Józef aze podskocył.

To ty, łaziku, juz się tu za dziewuchami włó- cyłeś?

Melduje posłusnie, ze mi święta Cecylija wy- tłomacyła, gdzie, jak i co, totyz odrazu się zakręci­łem tale, zeby sarze z mojem ożenkiem nie miały kłopotu. U nos zawdy tak w pirsy brygadzie.

- Którą to sobie tak na prędce wymacałeś?

Melduje posłusnie, Maniusie od świetej Cecy- liji. Udała mi się.

\azYku, najładniejszą dziewuchę wynalez- łeś.

Legun z pirsy brygady jezdem, to się na tych rzecach znom.

A żebyś się ino dobrze spisoł.

To się wi. Przeciez z pirsy brygady...

Dobrze, juz dobrze, ale pamietoj, łazuniu ja­kiś, ze tylko z sympatyi dla twojego Komendanta oddaje ci tę anielickę.

A święta Cecylija zagrała sobie pod wiecór smu­tno pioseneckę, ze to niby smutno była jej dola. Ale nie zazdrościła, bo to bardzo porzodna panna, a jakże!

Wreszcie do naszych okopów wchodzi już pra­wdziwa wiosna. Proszę patrzeć: tu kiełkuje jakieś zabłąkane żyto. Bledziutkie kiełeczki, trochę anemi­czne: widocznie sąsiedztwo wojów nie bardzo im sprzyja.

Czy nie czujecie, że wiosna wnosi w nasze ży­cie coraz więcej poezji. Jaśniej, stanowczo jaśniej robi się w ziemiankach.

Chcecie powiedzieć, że bywało ciemno.

Bywało.

A jednak odczuwacie, jak w tych rowach wy­łożonych pniami jabłonek, ściętych w chłopskich ogródkach, tworzy się nowy mit.

Widzę dokładnie, jak od wiosennego słońca pęcznieją gałęzie jabłonek i olch. Może jutro zaczną < wypuszczać listki. Może niejedna z nich zdoła za­kwitnąć. Lecz to nie są liście ani kwiaty życia. A może podobnie dzieje się z naszym rzekomym mi­tem. Zależy jaki to tu mit wyrasta ostatecznie, czy rozwinie się, czy zakwitnie, czy może wkrótce u- schnie, jak uschną w najkrótszym czasie listki na tych ściętych jabłonkach.

Ujęcie przedwojenne. W czasach wojny ludzie i pojęcia zmieniają się szybko. A tli nie powinno te­go być — tego cierpiętnictwa, tęsknoty do śmierci. Zacznijmy myśleć poproslu o Polsce. Tu, w okopach możemy się nauczyć żyć i myśleć zdrowymi, prosty­mi kategoriami, jak nasi koledzy chłopi. W ten spo­sób powstaje mit zbratania, złączenia się.

Czy zapatrzenie się w kolegów chłopów nie jest przypadkiem chłopomaństwem lub bezwiednym prostaczeniem ? I bez tego z konieczności, w naszych warunkach musimy stopniowo prostaczeć. Czy trze­ba jeszcze z tego zjawiska robić program?

Może nie program, lecz naturalny porządek rzeczy, fizjokratyzm praktyczny, może czasami przykry, ale wydaje mi się — konieczny. Użyję ta­kiego, ostrego porównania: konieczny jak gnój do uprawy roli pod dobrą pszenicę.

Wasz symbol wydaje mi się bardzo niebezpie­czny. Czy nie zasłona czego innego? Co pewien czas symbol kruszy się. Zbratanie żołnierskie kończy się, gdy obywatel inteligent awansuje na oficera, a oby­watel rataj, powiedzmy, na ordynansa. Ostatecznie pozostaje zwykły podział społecznj^: gnoju i psze­nicy, gnoju i kwiatów.

Chodzi o to, by ten „kwiat”, jak określasz, był istotnymi korzeniami związany z gnojem, czuł z nim łączność genetyczną, plemienną. I Yia odwrót — je­żeli nie wykształcimy takiego poczucia, powstanie niewątpliwe pasożytnictwo.

Jak to wykształcić?

Tu w okopach mamy właśnie takie laborato­rium przemian. Widzę je i dla tego tak określam. Tu wytwarza się pożądany, według mego poglądu, typ: ten właśnie odczuwający swą genetyczną łącz­ność z „gnojem”.

O ile to nie pozostaje jedynie w obrębie twoich osobistych złudzeń. Ja tego nie mogłem zauważyć. Dlatego, używając twego określenia, nazwałbym ra­czej nasze okopy laboratorium niebezpiecznych złu­dzeń.

Zapominasz, że złudzenia nie są bez wartości. Choćby nawet tak było, jak mówisz. Dobre złudze­nie jest już połową rzeczywistości.

To romantyzm, przeciw któremu przed chwi­lą występowałeś.

Może romantyzm, ale nie czarny, cierpiętni­czy, lecz pożądany gatunek jasnego romantyzmu.

Może on jasny, ale to bynajmniej nie znaczy, że zgodny z rzeczywistością.

Atakujesz moimi poprzednimi argumentami. Cóż jest według ciebie tą rzeczywistością?

To trudne pytanie. Ale wskażę ci, gdzie jest nierzeczywistość twoich teorii. Według mnie jest tak. Genetyczną łączność z nawozem będzie odczu­wał „kwiat”, który gnojem był na początku. To wła­śnie jest prawo naturalne, ów fizjokratyzm. Kwiat, który dotykał się tylko tego, co w naszej rozmowie nazywamy nawozem, będzie odczuwał zupełnie ina­czej. Może to będzie bohaterskie samozaparcie się, wspaniały objaw grakchizmu, może rewolucyjność

ducha, może wspaniałomyślny, zniżający się, ofiar­ny arystokratyzm. Wszystko to może powstać, mo­gą się zjawić najzaszczytniejsze wyjątki, ale to nie będzie bynajmniej genetyczna łączność kwiatu z na­wozem.

Może nasze porównania są nieodpowiednie.

Może.

Ale ja wracam do tego, co nazwałem „labora­torium”. Dawniejsze walki o niepodległość miały odmienny charakter. Były to raczej walki jednego stanu. Nie było podobnego zmieszania się ludzi w jednym, dosłownie biorąc, szeregu.

Ja myślę inaczej. Wszystko to już właściwie było, oczywiście w znacznie odmiennych formach. My jesteśmy tylko powtórzeniem. I nie mogę uwie­rzyć, by tu dokonywało się misterium nadzwyczaj­nych przemian — mało duchowych, bo w twym o- świetleniu niemal biologicznych. Taka przemiana, takie zespolenie elementów, stosownie do hasła „z polską szlachtą — polski lud”, to byłby poprostu, mówiąc za wzorem poety — cud. A więc rzecz w na­szych pospolitych warunkach, bez oddziaływania pewnych sił nadnaturalnych, chyba niemożliwa. Nie wiem, na jakiej zasadzie, jakim prawem miałoby powstać takie zbratanie elementów rozdzielonych całymi obszarami gór. Oczywiście nie myślę o przy­godnej, poprawnej, szablonowej brataninie się z ko­nieczności, jaką spotykamy tutaj.

Zbratanie istotne powstaje przede wszystkim

na podstawie prawa braterstwa broni i prawa wspólnie przelanej krwi.

To wszystko już było. A to, co było, potwier­dza moje wątpliwości. Twoja formułka jest iluzją, pomyłką. Normy podawane przez ciebie, dawno już powinnyby się zrealizować, gdyby zawierały w so­bie prawdę. Ja podam ci inną formułkę społeczną dziejów porozbiorowych. Braterstwo broni chłopów ze szlachtą w walce o niepodległość nie wywołało zjawiska zbratania się tych warstw.

To zbyt uproszczone, by dla mnie było praw­dziwe. Weźmy pod uwagę dwie strony stosunku. Przypuśćmy, że szlachcic nie poczuwał się istotnie do genetycznego związku z chłopem, nie chciał, nie umiał, nie potrafił zrezygnować ze swego arysto- kratyzmu. Ale mamy przecież także drugą osobę — chłopa. Wystarczy, jeżeli on poczuł się genetycznie związany z szlachcicem. Jeżeli wyrabiał w sobie to przeświadczenie dzięki pokrewieństwu broni. Pro­ces równania do góry, skuteczniejszy, piękniejszy i bardziej społeczny.

W nieskończoność ciągnąłby się dialog, gdyby nie przerywała go wiosna.

Wiosna, zwycięska i nieulękniona, wchodziła do okopów. Panowanie jej rosło z każdym dniem. Nie wydawała jeszcze zapachu krwi. Przynajmniej tu, nad Nidą. Cisza nadal przedzielała przeciwników. Czasami tylko zrywała się, jakby dla zabawy, bez­płodna strzelanina, bez powodu, jakby króciutkie

przypomnienie, że wojna jest jednak ważniejsza od wiosny.

W tej sielankowej naogół atmosferze okopów mo­żna się było nudzić dyskusjami na akademickie te­maty. Z nadejściem wiosny dawne zimowe rozrywki zniknęły. Skończyło się kartograjstwo, stanowczo przepędzone przez słońce.

Słońce stało się teraz najmodniejszą zabawą, naj­milszą rozrywką. Flirt prowadzony był według naj­rozmaitszych sposobów. Jedni wyszukiwali zaciszne zakątki w rowach i tam skuleni poddawali się roz­marzającemu wpływowi ciepła. Inni w poszukiwa­niu swobodniejszych wrażeń wychodzili poza oko­py, w zarośla i krzewy lub szukali odpowiednich wydrążeń w terenie. Odbywała się zabawa w opa­lanie, jakby na wakacyjnym letnisku.

Opalanie się kwietniowym słońcem uprawiane by­ło z podobną zaciekłością, jak gra w karty w okre­sie marcowym. Niektórzy rozbierali się zupełnie do naga. Inni opalali się tylko do połowy.

Lecz tego rodzaju letniskowość nie wystarczała żołnierzom. Gdy zimą nikt nie wykazywał poważ­niejszej ochoty do bohaterskich czynów wśród zim­nego śniegu lub na rozkisłej roli, teraz, gdy świat wiosenny odurzał słońcem, opanowywała żołnierzy tęsknota do przygód, do pochodów, do bitw. Nużyła ich jednostajność okopowego życia. Twierdzono, że to dobre dla lękliwych pepiczków, ale nie odpowia­da usposobieniom wojska polskiego.

Wiosna zbudziła także i sąsiednią wioskę. Chłopi

wychodzili z chałup i smętnie przyglądali się polom, porytym rowami, wyciętym sadom i zrujnowanym budowlom. Dzieci z najbliższych, napół rozwalo­nych chałup urządzały gonitwy i zabawy w okopach.

Najbliższy sąsiad ziemianki Michała Goryczą od­mawiając pewnej niedzieli przepisową zdrowaśkę przed chatą, tak mówił:

Dla was, panowie, wojna, Polska, Bóg wie co. A my musimy patrzeć, jak pola leżą odłogiem. Mó­wią, że musicie iść dalej. Dałby Bóg, żebyście to mo­gli albo w jedną, albo w drugą stronę. Bo szkoda ziemi — zakończył.

I przyglądał się z niepokojem swoim czterem mor­gom, wplecionym między okopy a szeroką miedzę sąsiedniego dworskiego obszaru.

Ta miedza była oddawna przedmiotem jego nie­dzielnych rozmyślań, jako wyraźna granica dwóch bardzo różniących się światów.

Po jednej stronie małe, wąskie, chłopskie polet­ka, popstrzone różnorodnością zbóż, pomieszane w chaotycznym układzie, splecione w jakąś bezładną mieszankę. Po drugiej stronie natomiast szerokość i rozmach hulały na polu. Łany długie, szerokie, roz­ległe. Jeżeli żyto, to jak okiem sięgnąć — żyto i żyto. Latem — cały las, bór, puszcza żyta. Możesz iść i iść, a tylko kłosy przy kłosach, źdźbła przy źdźbłach, jakby wielka powódź żyta rozlała się po polu. Taki ogrom, taka potęga biła z pól dworskich.

Tak widać musi być — spokojnie oceniał go­spodarz.

Oceniał spokojnie, ale po swojemu poddawał się wyobraźni. Lubił przesuwać w myślach miedzę dworską cokolwiek dalej od swego pola, rozszerzać swój niewielki grunt, wrzynać się stopniowo w zie­mię pańską. Prowadził jakieś chytre obliczenia. Rozważał, jakby to się zmieniał stan jego posiadło­ści, gdyby co roku niespostrzeżenie odorał jedną skibę od dworskiego pola. Liczył, za ile to lat mie­dza dworska odskoczyłaby od jego chałupy po ten niedaleki wigotny dołek.

Wojna i najbliższe sąsiedztwo okopów nie mogły przekreślić tych myśli. Szepcząc zdrowaśkę, jak dawniej odurzał się marzeniami:

Żeby tak z pięć morgów dziedzicowego pola uchapić, to dopiero byłoby gospodarstwo. No, żeby choć cztery, choć trzy...

W połowie kwietnia kompania Michała Goryczą została wycofana z okopów i przeniesiona do rezer­wy, na odpoczynek do dużej sąsiedniej wioski, zwa­nej Wielkim Bałwankowem. W mało zniszczonej przez wojnę wsi zapowiadał się magnacki odpoczy­nek. „Sztab” umieszczono w pałacu, żołnierzy roz- tasowano po chatach. Gorycz należał do wybrań­ców losu: z kilku towarzyszami otrzymał przydział na probostwo.

Miejscowy proboszcz, staruszek, cieszył się nie­zwykłą sympatią, o czym Gorycz przekonał się za­raz na wstępie. Wyjaśniła mu to pieśń ludowa. Zbli­żając się po raz pierwszy do wyznaczonej kwatery, spotkał pod płotem plebańskim dziewczynkę, śpie­wającą beztrosko i śmiesznie piosenkę o takiej mniej więcej treści:

Ksiądz, ksiądz, ksiądz, lubi, lubi, gdy ryczy krowa. Ksiądz, ksiądz, ksiądz głaszcze rybki i żab­ki... |

Gorycz zaciekawiony oryginalną piosenką dziec­ka, zapytał:

Cóż to za ksiądz, o którym tak ładnie śpiewasz?

Dziewczynka zerwała się przestraszona, przez chwilę stała niepewnie, nie wiedząc co począć, lecz w końcu śmiało odpowiedziała:

A dy ten, co tam stoi nad stawem.

Nad stawem nastąpiło pierwsze zetknięcie Gory­czą z księdzem Karolem. Ciekawie wyglądał: bar­dzo bujne i dokładnie siwe włosy nadawały głowie księdza nastrój niemal prorocki. Twarz czerwona, zlekka już opalona, poprzecinana linijkami bruzd.

Oczy bolesne i gorące, i jakby nie z tego świata. Czoło: zastanawiająco natężona wypukłość, w tym czasie pokryta lekkim brązem opalenizny.

Jest we mnie połączenie znamion świętego or­ła i właściwości błogosławionego lwa. — scharak­teryzował siebie w późniejszej rozmowie z Gory- czem.

Ksiądz Karol, karmiący wówczas rybki, przyjął Goryczą z właściwą mu żywiołowością:

Zawsze wierzyłem, że wrócą czasy Dąbrow­skiego. A kimże wy jesteście?

Trudno określić, kim się jest. Wiem jednak, że w średniowieczu byłbym rycerzem krzyżowym.

Ksiądz Karol patrzył na niego trochę półdrwiąco swymi oczami z zaświata:

Ja wam określę dokładnie, kim jesteście. Pro­szę uważać dobrze. Jesteście ni mniej, ni więcej tyl­ko królewiczem polskim.

Gorycz przemienił się w ździwiony znak zapyla­nia.

Wiem o tym, że nie możecie zrozumieć. Ale za­

raz przyznacie mi rację. To przecież takie proste. Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga — Króla i Matki Boskiej — Królowej Korony Polskiej. Tylko nie u- miemy jeszcze tego zaszczytu odpowiednio pojmo­wać. Królewicze! Wszyscy — królewiczami Polski. Tylko trzeba zrozumieć i sercem uchwycić. Co za wspaniałość! Jaki symbol zrównania — idealnego, najwłaściwszego.

Gorycz w milczeniu przyjął niespodziewany a- wans i nie wiedział, co o tym sądzić.

Tak, królewiczu polski, — podkreślił proboszcz jeszcze raz — pójdźcie teraz zobaczyć mój ogródek.

Ogródek księdza Karola był niewielki, ale sta­rannie utrzymany. Najważniejszym miejscem o- gródka, według mniemań właściciela, był kapryśnie wgłębiony zakątek między stodołą, koiłcem płotu i inurem cmentarza. Leżało tam trójkątne zacisze jabłonne. W tym miejscu rosło najulubieńsze drze­wko księdza Karola — jabłoń „Archeologia”.

W ogródku swoim proboszcz ochrzcił wszystkie drzewa. O nadawaniu imion rozstrzygał zazwyczaj przypadek. Pod oknem pokoju, w którym stał for­tepian (nikt na nim nie grywał) rosła „Cecylia” — wiśnia. Obok stawu, jakby odkrywca nad oceanem stał „Kolumb” — orzech. A śliwa nazywała się „Kle­opatrą” — nie wiadomo dlaczego.

Jabłonka „Archeologia” posiadała romantyczną historię, związaną poniekąd z życiem proboszcza. Ksiądz Karol z zapalczywością amatora zajmował się archeologią i był uważany za autorytet w tej

dziedzinie na całą gubernię, jako autor kilku roz­praw o wykopaliskach z okolic Wielkiego Bałwan­kowa. Swego czasu młody proboszcz a zapalony pre- historyk miał sen: że w końcu ogrodu, między sto­dołą, końcem płotu i murem cmentarza leży ukry­ty wspaniały skarb archeologiczny. Wprawdzie skarbu tain nie znaleziono, ale sam zakątek zawsze wydawał się proboszczowi mocno podejrzany. Na pamiątkę poszukiwań zasadzona w tym miejscu ja­błonka otrzymała tak bardzo obcą dla niej nazwę.

Mieszkanie księdza Karola przypominało siedzi­bę jakiegoś pasjonata-zbieracza o zmyśle czarodzie­ja. W kilku pokojach leżały nagromadzone najroz­maitsze okazy i przedmioty muzealne, rozmieszczo­ne w sposób wybitnie kapryśny. Każdy kącik, każda ściana wyglądała jak róg obfitości. Szwedzkie moź­dzierze obok belemnitowych głazów, starożytna broń obok marmurów kieleckich, monety i motyle we wspólnyh gablotkach. Proboszcz wyjaśniał to Goryczowi w następujący sposób:

Przeszłość i teraźniejszość zestawione wspól­nie. Jak ta tarcza i marmur. By nie było jednostron­ności. Przeszłość — to bardzo piękna rzecz, ale te­raźniejszość nie jest od niej gorsza. Nie można ubó­stwiać starych gratów a rzeczywistość współczesną pojmować nierozsądnie. Dlatego widzicie połącze­nie zaśniedziałych okazów numizmatycznych z bar­wnymi motylkami, które symbolizują mi bieżący czas.

W całym mieszkaniu nieustanny szum i rozgwar

wywoływały zegary. Było ich kilkanaście, wszyst­kie w rucliu. Od czasu do czasu zegary rozpoczyna­ły swoisty koncert. Wtedy przez kilka minut trwa­ła nie dająca się opisać kakofonia. Proboszcz roz­promieniał się, jak człowiek wyrozumiały, pojmu­jący istotę gwaru.

Jak ludzie — wyjaśniał — tak żyją w odmien­nym, ale podobnym rytmie. Przychodzi czas, zaczy­nają krzyczeć odmiennymi głosami, aż w końcu znów się uspokoją. To mi przypomina prawo życia.

W ciągu kilku dni ustaliła się przyjaźń a nawet zażyłość między starymi a nowymi mieszkańcami plebanii. Ksiądz Karol najbardziej upodobał sobie Goryczą i w dalszym ciągu wprowadzał go w zawi­łości swej filozofii. Również obdarzała go sympatią stateczna gospodyni Michalinka, chodząca legenda całej okolicy.

Któregoś dnia proboszcz wezwał Miclialinkę na poufną rozmowę.

Ten Gorycz, to zdaje się najporządniejszy chło­pak ze wszystkich.

Porządni oni wszyscy. Ale ten specjalnie do­bry. Jak ser szwajcarski.

Skądże takie porównanie? — zdziwił się ksiądz.

Bo jeżeli ma dziury, to i dziury w nim dobre. To już taki człowiek. Ja się na ludziach znam.

No dobrze, to powiedz mi teraz, Miclialinko, co to znaczy, gdy się komu śni jabłoń.

Michalinka była miejscowym autorytetem w dzie-

dżinie zagadnień sennych. Każdy sen umiała wytłu­maczyć, a legenda ludowa głosiła, że jej przepo­wiednie sprawdzały się dokładnie. W jej skrzyni, na poczesnym miejscu, obok grubej książki do na­bożeństwa leżał niemniej gruby sennik egipsko- arabski, zaopatrzony tajemniczą czerwoną pieczę­cią. Proboszcz zazwyczaj wyśmiewał te czarodziej­stwa Michalinki, ale czasami i on korzystał z jej wie­dzy.

Okazało się, że sen o jabłoni oznacza posiadanie pieniędzy.

Jabłoń ściąć — tłumaczyła dokładnie znawczy­ni — znaczy skarby wykopać.

Widzisz, babo, o to mi chodzi. Bo właśnie taki miałem sen: żeśmy wspólnie z panem Goryczem ścinali tę jabłonkę obok płotu i stodoły. Więc co?

Taki sen nie jest bez powodu.

To mówisz, że należy spróbować.

Ja nic nie mówię, ale wiem, że takie sny byle czego nie oznaczają.

Potem nastąpiła inna rozmowa. Proboszcz wta­jemniczał Goryczą.

Mówiłem już wam o tym dawnym moim śnie, który przyczynił się do nazwania jednej jabłonki „Archeologią”. Otóż historia powtarza się. Znów miałem podobny sen. Przyszedł pan z rozkazem od waszego wodza, by ściąć tę jabłonkę i kopać dół.

Dziwny sen.

Nie tylko dziwny. Michalinka twierdzi we-

dług wierzeń ludowych, że sen o ścinaniu jabłoni oznacza znalezienie skarbu.

W wyniku tych rozmów niewinna jabłonka ..Ar­cheologia” miała być ścięta. Wszyscy stali i tymcza­sowi domownicy zebrali się przy biednym drzewku, jak na czarodziejskie misterium. Wahano się:

Ścinać, nie ścinać?

Ścinać — mówiła żyłka amatorska.

Nie — sprzeciwiała się obawa przed śmieszno­ścią.

Ładna jabłoneczka.

Więc nie?

Rozstrzygnąć miał jednak autorytet Michalinki:

A dy już mówiłam za pierwszym razem. Poco się tak długo zastanawiać? Taki sen nie jest bez ko­zery.

Decyzja zapadła. Nie miały już znaczenia ostat­nie pożałowania:

Szkoda jabłonki.

A szkoda!

Niewiele latek rosła. Młodziutka.

A piękne już jabłka dawała.

Tak, tak.

Więc ścinać?

Ścinać.

I ostatecznie dwa, trzy zgrabne uderzenia siekie­rą. Jabłonka silnie popchnięta upadła na murawę. Jedna gałązka, pełna różowych pąków, lekko upa­dła na ścieżkę obok nóg Goryczą.

Według wskazówek proboszcza z namaszczeniem

kopano dół głęboki. Zwracano uwagę na każdą grudkę ziemi. Wola odkrycia we wszystkich silnie tkwiła. Poprzedni sceptycyzm znikł. Czekali niemal ze wzruszeniem, jakby się zdarzyć miał cud.

Niestety, nic nie wskazywało na pomyślny skutek. Dwa metry głębokości. Jeszcze pól metra. Jeszcze trochę. Wykopano istną studnię pełną podskórne­go mułu. Nic.

Szkoda jabłonki.

Niemądra historia.

Poszukiwania te długo potem były tematem żar­tów. Zwłaszcza Michalinka niemało musiała się na­słuchać na temat nieomylności sennika egipsko- arabskiego z wielką czerwoną, tajemniczą pieczę­cią. Obiecywano sobie, że dalszy ciąg poszukiwań nastąpi po szczęśliwym zakończeniu wojny.

Tak mijały dni sielanki w Wielkim Bałwanko- wie.

Przed oknem Goryczą rosło żyto. Pole podcho­dziło pod okno tak blisko, że wychyliwszy się lek­ko, można było ręką dosięgnąć runi. Gorycz mógł do syta patrzeć i wnikać w niezmienną, coroczną, zawsze piękną tajemnicę rośnienia. Któryś z żołnie­rzy, podobnie jak Gorycz śledzący rośnienie żyta, zajmował się szczegółowymi obserwacjami. Co­dziennie z rana mierzył wysokość kilku podpatry­wanych źdźbeł. Ogłaszał potem komunikat z fron­tu żytniego: o ile centymetrów podrosło zboże w ciągu doby lub nocy.

Goryezowi przypominały się dawne czasy — lata

spędzone pod Żmigrodem, odmierzane podobnymi wyrazistymi wiosnami. Późniejsze wiosny miejskie były zupełnie niepodobne do tamtych pierwszych, najdawniejszych, bliskich ziemi. Tęsknota do ziemi dokuczała mu w okresie wiosen miejskich. Odczu­wał w dosadny sposób brak obok siebie rozoranej roli, niemożność chwycenia jej w ręce, niemożność wniknięcia w nią bosymi nogami. Wszystkie zmy­sły brały udział w tej tęsknocie. Pożądaniom rąk

i nóg odpowiadało pożądanie oczu: pragnienie zie­loności. Uszy domagały się koncertu owadów. Węch pragnął zadośćuczynienia, mógłby nim być nawet zapach gnoju.Język przypominał sobie miękki smak młodego szczawiu. Toteż pobyt w Wielkim Bałwan- kowie pozwolił Goryczowi zaspokoić dawno odczu­wane tęsknoty za polną wiosną.

Uciekał więc jak najdalej od codziennych rozmó­wek towarzyszy. Nudziły go żołnierskie dowcipy, wieczne rozmowy o jadalności i niejadalności ko­biet. Szedł w pole, wchodził w zielone drożyny, sta­rał się patrzeć na zjawiska oczami dziecka.

Pewna drożyna polna stała się jego „świątynią dumania”. Rosły tam najprzeróżniejsze dzikie ro­ślinki, bardzo cenione w latach dzieciństwa. Przy­pominał sobie teraz ich równie dzikie nazwy, jakieś jajeczniczki żółtejak rodzaj złotej koniczyny, ulu­bione kwiatuszki z okresu chłopięctwa. Maślanecz- ki, bliźniacze siostry jajeczniczek, pełne blado-fio- letowych piegów, sprawiały wrażenie śmiesznością nakrapianej wzniosłości.

Taka zielona drożyna, obramowana z dwóch stron łanami zboża, przecinała pole jego ojca. Tam czę­sto pasały się krowy, tam była sielanka utkana z bławatów i ostu, wonna, ale pełna swoistych utra­pień i prostaczych udręczeń. Tam słowa księgi, czy­tanej przy pilnowaniu bydła: „O, gdybym kiedy do­żył tej pociechy”.

> Samotne zadumy Goryczą przerywał tylko od

czasu do czasu ksiądz Karol.

Sztab” odpoczywał w pałacu. Był to właściwie najpospolitszy „malowany dwór”. Ale miejscowa le­genda z nieznanych powodów przypisywała mu wy­ższą rangę. Może przyczyniało się do tego arystokra­tyczne pochodzenie właściciela, który pierwsze imię miał wybitnie krótkie w przeciwieństwie do reszty imion i nazwisk, przedstawiających charakterysty­czną dłużyznę, jak podróż naokoło świata. Coś w tym rodzaju: Jan Kazimierz Ludwik Maria Ślepo- wron Lilia Rozdzielicz Półworonowski. Był to ni mniej ni więcej tylko zbiedniały książę. Geneza jego dynastii tkwiła jak w bagnie w zapomnianym, do­kładnie z historii wykreślonym księstwie poleskim na Kisłym Półworonowie. Dynastia z Kisłego Pół- woronowa zmarniała od czasów bitwy nad Worsklą, ale zbiedniali przedstawiciele od wieków żyli legen­dą swej książęcości i odznaczali się pesymistycz­nym spojrzeniem na świat.

Tego dnia, w którym padła biedna jabłonka „Ar­cheologia”, ksiądz Karol udał się do pałacu księcia Jana. Był kwiecień, ale panowało zupełne letnie go­rąco. Ksiądz szedł w nieco ponurym zamyśleniu i

pocił się. Z czerwonej jego twarzy ciężko tryskały gorące źródełka, łączyły się w strugi, strumyczki, potoczki, spływając ku szyi. Ale proboszcz nie od­czuwał upału. Strapiony był krzywdą wyrządzoną jabłonce.

Książę Jan okazywał zdenerwowanie:

Mówię wam, proboszczu, czasy układają się skandalicznie. W bardzo skomplikowanej i trud­nej żyjemy epoce. Wojna powoduje zwyrodnienia. Znikają hamulce społeczne, kończą się dystanse. I- dziemy szybkimi krokami do katastrofy.

Może sami gmatwamy naturalne zjawiska i na­sze zagmatwania nazywamy skomplikowaniem.

W filozofii, mój proboszczu, ale nie w życiu. Przykład, wzięty z życia, zabije zawsze filozofię z zacisznej komnaty.

Co się stało, że książę tak jęczy, jakby od wi­chru krzew połamany?

-— No, właściwie nic się nie stało. Takie głupstew- ko. W społeczeństwie wojennym zjawiają się nie­możliwe dawniej okazy śpiewających osłów. Wła­śnie spotkałem takich w tym, niby polskim, woj­sku. Otóż moja córka otrzymała list od takiego pa­na. List z wyznaniem miłosnym. Zresztą nie było­by w tym może nic dziwnego, gdyby nie rodzaj tre­ści ułożonej i podpisanej imieniem i nazwiskiem odpoczjrwającego tutaj porucznika.

List do księżniczki Anny (pierwsze imię krótkie, dalsze — w imponującej dłużyźnie) brzmiał, jak następuje:

Wytworna Pani!

Jest mi obojętny Jej tytuł książęcy. Nie przypi­suję mu najmniejszego znaczenia, patrząc na te sprawy z wyniosłego wzgórka miłości.

Jestem żołnierzem i poetą. Kocham Panią, więc oznajmiam o tym w słowach najprostszych.

Stwierdzam fakt — jesteśmy obok siebie, jak dwa wyszukane rymy. Niczego nie żądam. Wszy­stko ułoży się samo, — jeżeli autor poematu, w którym przyszło nam być rymami najpiękniej­szej zwrotki, jest naprawdę poetą.

W przeciwnym wypadku niema czego żałować. Byłby ten żal bez sensu.

W oczekiwaniu łaskawej odpowiedzi

Grojosnaw Ludwik Kit, porucznik.

Książę z proboszczem radzili długo i przebiegle, jak należy postąpić.

Ostateczna odpowiedź, zredagowana wspólnymi siłami dwóch staruszków, przyjęła taką postać:

Autor poematu, o którym Pan pisał, nie posiada najmniejszego talentu. Więc rzecz sama pozosta­je, jak Pan to zresztą słusznie przewidział, bez sensu.

A czy książę zna tego porucznika?

Nie, a córka moja tymbardziej.

A ogólne stosunki z wojskiem?

Żyjemy w odosobnieniu. To dziwni ludzie, jak zresztą i ten list o tym świadczy. Nie stykamy się bez potrzeby. Córka moja wogóle ich nie spotyka.

Poza tym pewna ostrożność przemawia za utrzyma­niem obojętnego stosunku. Moskale, jak wiadomo, są na te sprawy szczególnie wrażliwi. Prawdopodo­bnie tu wrócą.

Niezbadane są wyroki.

Poza tym nie mogę dostatecznie wniknąć w i- deologię tego wojska. Owszem, walka o niepodle-

głość. Tak. Ale w takiej kombinacji, czy to nie lek­komyślność? No cóż, nie narzekam na nich. Ich po­stój w Bałwankowie sprzyja nawet gospodarce. Mleko sprzedaje się. Dobrze płacą. Specjalnych u- trapień też nie ma. Można wytrwać.

Istotnie, nie było utrapień z wojskiem w bałwan- kowskim dworku. Raczej wesołość. Komenda bata­lionu, zajmująca połowę „pałacu” składała się z młodej, pełnej żywiołowości „wiary”, która rozsa­dzała cichy, malowany dwór wiejski.

Powszechne zainteresowanie wzbudzała osoba księżniczki Anny. Wprawdzie legioniści podrwiwali niemało z ubogiego i pretensjonalnego arystokra-

* tyzmu właściciela Bałwankowa, ale do córeczki właściciela podobnych uprzedzeń nie mieli. Księż­niczka Anna trzymała się w stanowczym odosob­nieniu. Jeden tylko komendant batalionu przypad-

( kowo i krótko z nią rozmawiał. Tymczasem obec­

ność jej działała na młodych ludzi podniecająco. Pragnęli zawarcia znajomości. Niestety, nie docho- ■ dziło do tego. Twierdzono, że stary książę zamyka panienkę. Może w tym posądzeniu tkwiło nawet ja­kieś ziarenko prawdy. W każdym razie księżniczka

I

Anna była tematem częstych rozmów. Uważano, że dotychczasowy stan odosobnienia nie odpowiada życzeniom jednej i drugiej strony.

Szkoda — argumentowano — by taka młoda panienka marnowała się w zamknięciu.

Wtedy to powstał projekt napisania listu. Plan ułożono podobno nadzwyczaj przebiegle. List miał być pretekstem do zbliżenia, do nawiązania stosun­ków. „Reszta sama się zrobi” — twierdzono. Toteż otrzymana odpowiedź ogromnie uradowała cały sztab.

Nazajutrz Ludwik Kit, porucznik, który właści­wie nie był autorem listu, zgłosił się uroczyście do księcia Jana.

Nieporozumienie wkrótce się wyjaśniło.

Koledzy moi są figlarzami. Urządzili sobie po prostu bezmyślny kawał. Obecnie zrozumieli błąd i chcą księżniczkę za mimowolnie wyrządzoną jej nieprzyjemność uroczyście przeprosić.

Tak się też stało.

Komenda batalionu w całości wtargnęła do salo­nu księcia bałwankowskiego. Pierwsze lody zostały zerwane. Jak słusznie przewidywano, „reszta zrobi­ła się sama”. Nawet pan domu, mimo chronicznego sceptycyzmu rozruszał się ostatecznie. W ten sposób honorowi oficera polskiego stało się zadość, jak stwierdził komendant batalionu.

Drugą rozrywką komendy batalionu były osobli­we „gry wojenne”.

Wprowadził ktoś, widocznie w celu przerwania

bezczynności t. zw. walki dotyłowe. Była to bardzo prymitywna zabawa. Polegała na najzwyklejszym spraniu przeciwnika w pospolite miejsce. Zabawa zaczynała się zwykle w warunkach nie dających się przewidzieć. Ktoś rzucał hasło. Powstawały samo­rzutnie dwa fronty. Nikt nikogo nie wyznaczał do pełnienia jakiejkolwiek funkcji. Wszystko rozwija­ło się jakby pod wpływem jakiegoś porządku natu­ralnego. Najpierw rozpoczynały się harce. Były to pojedyńcze zmagania. Dopiero, gdy wystąpiło kil­ka par harcowników, zaczynało się robić gorąco. O zwycięstwie decydowali zazwyczaj maruderzy. Ci rzucali się dopiero w końcowym momencie rozgry­wek. Stanowisko ich nigdy nie było określone. Po­sunięcia bywały nadzwyczaj kapryśne. Toteż cza­sami walka przybierała nieoczekiwany obrót. Cza­sami, wbrew zasadniczemu prawu rozgrywek, ci, którzy pospolicie decydowali o zwycięstwie, dosta­wali się w nieprzyjemne opresje. Często strona prze­grywająca ratowała się daleką ucieczką. Uciekano zazwyczaj do parku, w którym można było zginąć i uciec przed pogonią. Ale w razie udanego pościgu, klęska uciekającego, pozbawionego wtedy pomocy, stawała się bolesną i całkowitą. Gry te, posiadające zawsze charakter wesoły, uprzyjemniały pobyt ko­mendzie batalionu w Bałwankowie.

Wkrótce po słynnym liście porucznika Kita pow­stały nowe okoliczności, które ostatecznie przekre­śliły nieufne i zimne początkowo stosunki między komendą a starym panem i jego córką.

Dni uciekały szybko. Kwiecień zbliżał się ku koń­cowi.

Nastąpiły wydarzenia godne zapisania w kronice bałwankowskiego dworu. 26 kwietnia zachorował Kara Mustafa. Był to najulubieńszy koń księcia Jana. Książę nie zaznał prawdziwej przyjaźni wśród ludzi. Może dlatego jego instynkt społeczny zwra­cał się ku zwierzętom. Kara Mustafa był najpraw­dziwszym przyjacielem księcia Jana. Legenda twier­dziła, że uratował mu życic.

Choroba rozwijała się szybko. Najpierw koń za­czął kiepsko łajnie. Następnie biedne zwierzę za­częło jęczeć, tarzać się i bić nogami. Wieczorem te­go dnia położenie wydawało się beznadziejne. Księż­niczka Anna, śledząca uważnie przebieg choroby, zwróciła się do komendanta batalionu, prosząc o pomoc i radę. Jakoż rada się znalazła. Wezwano z sąsiedniej wioski lekarza weterynaryjnego bryga­dy-

Około godziny jedenastej w zdrowiu Kara Mu­stafy zaszła pocieszająca zmiana. Wszyscy ode­tchnęli. Poeci nazywają takie momenty ostatnim błyskiem zachodzącego słońca.

W nocy nastąpił alarm. Przyszedł nowy atak cho­roby. Nie było już wątpliwości. 27 kwietnia rano,

o godzinie ósmej, Kara Mustafa wydał ostatnie tchnienie.

Książę Jan przyjął wiadomość z wielkim spoko­jem.

To nie był koń, lecz czuły przyjaciel, zgadują­

cy każdą niemal myśl. Uratował mi życie dzięki swej inteligencji.

My, żołnierze, doskonale znamy ten przyjazny a tajemniczy związek między człowiekiem a koniem

mówił jeden z oficerów.

Toteż nie zdziwią się panowie, gdy powiem, że inemu przyjacielowi ze świata zwierząt chcę urzą­dzić pogrzeb raczej ludzki. Zasłużył na to.

My, żołnierze, uczuciowo solidaryzujemy się z panem pod tym względem.

Nazajutrz, 28 kwietnia, miał odbyć się pogrzeb Kara Mustafy według osobnego ceremoniału obmy­ślonego przez samego księcia.

Przygotowano rodzaj trumny w postaci skrzyni, do której złożono padłego konia. W wyprzątniętej na ten cel wozowni, ustrojonej zielenią, wieńcami i kwiatami, umieszczono ową skrzynię-trumnę. Nad stroną artystyczną czuwała księżniczka Anna, a i komenda batalionu włożyła tam swój ważki udział. Wśród oficerów i żołnierzy było niemało jedno­stek posiadających skłonności artystyczne. Teraz zjawiała się okazja do uzewnętrznienia utajonych talentów. Pewien podoficer napisał nawet wiersz okolicznościowy, który ogólnie się podobał, a sta­rego dziedzica i obywatelkę księżniczkę wzruszył prawie do łez. Tak przynajmniej opowiadano u- szczęśliwionemu autorowi. Na popołudniowej her­batce, urządzonej dla komendy batalionu przez księżniczkę Annę, deklamowano to „epitaphium”.

W tych okolicznościach pogrzeb Kara - Mustafy

stawał się prawdziwą uroczystością. Odwiedzano wozownię, oglądano dół w parku, w którym miały być złożone zwłoki konia.

Przed wieczorem książę Jan, idąc ku wozowni, natknął się na sympatycznego żołnierza, strojącego gitarę.

Co tu robicie, obywatelu?

Obywatel stroi gitarę.

Jesteście z zawodu muzykiem?

Zawód dla niektórych ludzi jest zawodzeniem. Ale muzyka jest moim nie-zawodem.

Książę Jan był zdziwiony odpowiedzią.

Skąd pan pochodzi?

Nie wierzę metrykom. Ale zdaje mi się, że z Pomarańczowej Stanicy.

Gdzież ta miejscowość?

Na kresach między wschodem a zachodem. A- le to nic nie znaczy. Jestem aktorem a na gitarze grywam tylko w nadzwyczajnych okolicznościach. Właśnie chciałem na rzecz tego konia zagrać kilka żałobnych melodyj. Czy pan pozwoli?

Ale książę Jan nie uważał tego za odpowiednie. Pędziękował jednak żołnierzowi-aktorowi za dobre chęci:

Dziwaczni z was, ale serdeczni ludzie.

Podobną zmianę nastrojów przeżywała również

księżniczka Anna. Dotychczasowa niechęć zmieniła się nagle w entuzjazm. Niemało do tej metamorfozy przyczynił się wieczór przedpogrzebowy.

Zmrok już zapadał, gdy obywatelka Anna (tak

teraz chciała, by ją nazywać) udała się do wozowni. Towarzyszył jej porucznik Kit.

Było romantycznie. Zapalona latarnia, umieszczo­na przy głowie konia, nadawała jej grą świateł i cieni postać jakiegoś mitu.

Romantyczny nastrój potęgowała uroczysta mie­szanina woni końskiej i kwitnących w sąsiedztwie wierzb.

Obywatelka Anna poddawała się sentymentowi. Blask latarni, padając na czoło konia, przyciągająco oświetlał jego białą gwiazdkę. W pewnej chwili pa­nienka schyliła się nagle i ucałowała ją delikatnie.

Podnosząc się strąciła latarnię. Oboje rzucili się ku niej, lecz nie uratowało to gasnącego światła.

W zapadłej nagle ciemności wpadli na siebie cia­łami. W kontrastach pierwszego zwarcia ust uwy­pukliły się dwa nie dające się porównać bieguny: jego szorstka, świeżo golona warga, oraz lecący od jej twarzy silny zapach konia, którego całowała przed chwilą tymi samymi ustami.

Wiosenna droga pościgu. Suma trzechdniowych odcinków marszu. Suma przeplatana: wilgotne li­nie piasków w sosnowych przeważnie lasach i od­cinki suchych dróg piaszczystych, biegnących poza lasami przez wioski i małe miasta. Nad odcinkami tych linii ciepłe majowe słońce. Kierunek pościgu szedł niejako w próżnię, bo tak można było nazwać oblicze niewidzialnego wroga. Wietrzono jednak krew. Żołnierz, człapiący po piachu ciężkimi buta­mi, doznawał nagle wrażenia, że wiatr wchodni przynosi woń zgnilizny. Na chwilę groza uderzała mu w oczy, by jak mara rozwiać się wkrótce w zmę­czonym zgiełku pochodu.

W treści trzeclidniowego marszu nie było ani je­dnego atomu poezji bohaterskich pościgów. Był tyl­ko zwykły, uciążliwy marsz po piaszczystych dro­gach, kiepskie, nieustannie przerywane człapanie za dobrowolnie ustępującym przeciwnikiem. Ale był entuzjazm. Chociaż nie wywołany triumfem, nie okupiony wysiłkiem, podniecał jednak szeregi. Nareszcie powstał ruch, jakieś więcej urozmaicone życie. Po jednostajnym bytowaniu w okopach na-

wet marsz przez ciężkie drogi wydawał się zachwy­cającym romantyzmem. I wiosna, i tajemnica ukry­ta w końcowym punkcie tego pochodu.

Przyciszały, lecz hie tłumiły entuzjazmu zwyczaj­ne utrapienia pochodu. Najbardziej zaś pospolity kurz wznoszony z drogi rozbitej tysiącami nóg. Dro­bniutkie pyłeczki piasku, uniesione lekko ku górze, łączyły się w podłużny, falujący obłoczek o kształ­cie postrzępionej wstążki rozwieszonej nad głowa­mi. Tu i ówdzie szlak pyłu zabarwiał się niebieska­wym kłębkiem dymu z fajek i papierosów. Nieod­łączny obłoczek znikał, gdy droga zbliżyła się do wilgotnych łąk lub wpadała w lasy, wymarzoną przystań świeżości. Strumienie i rzeczki, nieliczne zresztą, dostarczały żołnierstwu zapasów wilgoci. Trzeba ją było z sobą jakoś zabierać. Mokre chu­steczki rozwieszano na twarzach lub układano na włosach pod czapkami. Jednakże skutek tego za­biegu był najzupełniej chwilowy. Słońce działało ostro, a kurz przenikał przez wszelkie zasłony. Po kilkugodzinnym marszu oddziały były doskonale wykąpane w kurzu. Żołnierz, przyprószony war­stewką pyłu od butów do czapki, stawał się nieja­ko symbolem żywej ziemi.

W czasie pochodu przychodziła do głosu odręb­na ekonomia wojenna, niepodobna do zwykłej, co­dziennej. Nieznane dotychczas potrzeby nabierały naraz żywiołowej siły. Tak wysuwała się potrzeba wody. Powstawały nieprzewidywane okoliczności. Na odcinkach bezrzecznych szybko wyczerpywała

się woda w wiejskich studniach. Przechodzące po­przednio wojska wypijały po prostu całe studnie.

Nieraz dla następnych grup pozostawała tylko re­sztka. Wiadra grzęzły w mule, przynosząc napój J mętny i niesmaczny. W niektórych wioskach lud- | ność, pragnąc zdobyć sympatię przechodzących wojsk, uslacwi&la. przy drodze Vi\adra \ cebry n&pel- * nione dobrą, świeżą wodą. Żołnierze bardzo cenili oznaki takiej przychylności. Niektórzy starali się wyrazić swą wdzięczność, wynagradzając usługi wojennymi pierścieniami. W czasie zimowego po­bytu na pozycjach powstał swoisty przemysł pier­ścionkowy. Wykształcili się specjaliści, wytwarza­jący ozdoby odlewane z rurek szrapnelowych. Te­raz, w czasie pochodu, powstawał niespotykany ro­dzaj handlu zamiennego: pierścionek aluminiowy za wiadro dobrej wody.

Trzeciego dnia charakter drogi uległ zasadniczej zmianie. Wojska weszły w krainę glinki nawianej.

Drogi były jakby zasypane mąką. Nastąpił też kul­minacyjny punkt zakurzenia. Żołnierze zamienili się w stylizowanych młynarzy z fantastycznego mły­na. Droga biegła z pagórka na pagórek. Szło się głę­bokimi wąwozami lessowymi o ścianach nieraz ur­wistych i wysokich, wyżłobionych w ciągu wieków kołami wozów. W niektórych miejscach ściany wąwozów były znów pochyłe, porośnięte trawą i pa­chnącym zielskiem. Dna wąwozów stawały się bar­dzo przykre dla maszerujących kolumn. Tam po­wietrze było nabite pyłem. Kurz wpychał się gwał-

townie do ust i nosa, tamując drogi oddechowe, wy­wołując krztuszenie. Nieszczęściem były przejeżdża­jące furgony, wznosiły bowiem gęstą chmurę pyłu, przez którą trzeba było przedzierać się z zamknię­tymi oczami i z zasłoniętym nosem. Na szczęście, woda była tu obfitsza, częściej spotykano rzeczki, a ¿rodła i studnie pełne byty wspaniałego płynu. Toteż mokre chusteczki teraz skuteczniej spełniały swą ochronną rolę.

Michał Gorycz przemierzał tę drogę w jakiejś ra­dosnej hypnozie. On jeden może nie odczuwał zwy­kłych utrapień marszu. Nawet pył, dręczący wszyst­kich, nie mącił jego nastroju, raczej nawet go wzma­cniał. Leżała w tym pyle, w duszności po dnach wą­wozów, szczególnie miła dla niego, znana mu z cza­sów dziecinnych woń. To letni zapach ziemi, z któ­rej wyrósł, która kształtowała go na podobieństwo swoje od najwcześniejszych lat i nadawału mu wła­ściwości niejako lessowe, przednie, urodzajne, wy­wołujące jego dumę i poczucie godności rodowej. Wchodził w okolice, które niejednokrotnie przeży­wał, chwytając w duszę młodzieńca rysy rodzinnej ziemi. Odczuwał ekstazę, jakiej doznaje się w chwi­li ujrzenia oblicza matki po bardzo długiej rozłące.

Każdy krok zbliżał Goryczą do środka świata. W Krainie lessów leżał Żmigród i legendarny Kwadrans i ojcowska Bukowa Góra. W tej krainie płynęła Łu- kawa, najpiękniejsza rzeczka świata. Gorycz obli­czał kilometry dzielące go od świętego dlań kawał­ka ziemi, na którym stał jego rodzinny dom. Cieszył

się, stwierdzając, jak ta odległość stopniowo zmniej­szała się, jak z każdą godziną bliżej jest świata, któ­ry w nim żyje i rządzi, mimo oddaleń w czasie i w przestrzeni.

Gorycz opanowany został przez sentymentalizm. Zresztą podobne tęsknoty i wrażenia przeżywał za­wsze, ilekroć po dłuższej nieobecności wracał do swej ziemi. Tym razem jednak kolor nastroju był nieco inny. Dochodził nowy, poprzednio nie ucze­stniczący pierwiastek. Dawniej tego nie było: połą­czenia się w jedną bryłę tęsknot Żmigrodu i Kwa­dransa. Coś się zmieniło w sentymentalnej geografii Goryczą. Jakby się zmieniło wartościowanie. Nie­gdyś Kwadrans w wykazie kartograficznym Gory­czą zajmował miejsce zupełnie pospolite. Obecnie wyrastał na wielką metropolię, ustępując chyba tylko samej stolicy — Żmigrodowi. Ta sugestia Kwa­dransa była dla samego Goryczą znaczną niespo­dzianką. Wprawdzie wspomnienia o Basi Karskiej często nawiedzały go w czasie kampanii. Dopiero teraz okazywało się jednali, w miarę zbliżania się do tych okolic, że sielankowe spotkania z Basią Kar­ską urastały do najważniejszych zdarzeń w jego życiu.

Ostatnie miesiące, zajęty potocznymi sprawami służby wojennej, spędził Gorycz w zupełnym prawie oddaleniu od przeszłości. Wryty w teraźniejszość, nie zwracał się do mgły dawnych czasów, oddzielo­nych na razie jakby ścianą zapomnienia. Niekiedy tylko mignęła mu w myślach postać starego ojca, to

znowu przypomniał sobie ostatnią scenę z Basią, ale pozostawało z tego tylko przelotne wzruszenie. Teraz obudziły się dawne wrażenia ze zdwojoną siłą.

Gorycz niecierpliwił się i gorączkował w miarę zbliżania się do „świętej krainy”. Był pewny, że od­wrót wojsk rosyjskich będzie trwał nadal, a droga pościgu pójdzie wprost na Kwadrans i Żmigród.

Ta pewność wywoływała w Goryczu prawie cho­robę, wzburzała go i oczarowywała. Bozpalony wzruszeniem, myślał o spotkaniu i jego możliwo­ściach w oszołomieniu, radości i trwodze. Ekstaza była słoneczna i pełna lęku.

Wobec oplątujących go sieci wspomnień i uczuć Gorycz zajął postawę bierną. Z rozkoszną jakąś świadomością okręcał się tymi sidłami, ale czasami nagle i drapieżnie, z właściwą sobie wnikliwością chwytał główne węzły splotów, rozcinając je nie­chybnie i po mistrzowsku. Tak czasem wieśniak roz­cina zapałkę na części. Szorstka, gruba ręka kieruje ostrzem noża nieomylnie, by odciąć maleńką drza- żdżkę bez uszkodzenia siarczanej główki.

Basia Karska zjawiła się w jego życiu niespodzie­wanie. Coraz wyraźniej odczuwał, że stała się dla niego kłopotliwym zjawiskiem.

Gorycz oddawna uporządkował stosunek swój do świata, reprezentowanego przez Kwadrans. Patrzył nań poprzez swoją historię rodzinną, jak spogląda się na podwórko wroga. Naraz w tym świecie spo­tyka osobę gmatwającą dokładnie jego dotychcza­

sowe pojęcia. Gmatwanina podwójna. Z jednej stro­ny gmatwa się schematyzm pojęć przez wyjątko­wość spotkanej osoby, z drugiej — przez jej pospo­litość. Gorycz sprawdzał jak te pospolitości — wspo­mnienie jej uśmiechu, jej kształtów bierze poważny udział w wikłaniu się jego norm. Toteż nieraz chwy­tał się myśli barbarzyńskiej, by najpierwotniej­szym sposobem przywrócić ład. To częściowo po­magało.

A tymczasem z każdym krokiem zbliżał się Kwa­drans.

Z każdym przebytym kilometrem ustalało się w Goryczu przeświadczenie, że jego nowy pobyt w Kwadransie przyniesie jakiś rozrachunek rodowy. Miał to być rozrachunek wyrównawczy, oczywiście na jego korzyść. Lecz tu Gorycz zawahał się, zwąt­pił, czy argumentacja jego opiera się na sensie. Mo­że już przeliczenia, o których myślał, dokonały się poprzednio, a obecnie pozostały osoby, które z da­wnymi rachunkami win i czynów nie były zwią­zane. Osoby samoistne, uwolnione od nakazów, pły­nących ze współżycia protoplastów.

W każdym razie bliskość Kwadransa i Żmigrodu obudziła znowu dawną, zapomnianą w czasie woj­ny, arytmiczność społeczną Goryczą.

Odżył przesądny, pierwotny lecz przyciągający magizm trójkąta. Trójkąt trzech osób i trójkąt trzech miejscowości. Ojciec, Basia i on. Żmigród, Kwadrans i Bukowa Góra.

Cały ten zaczarowany trójkąt Goryczą zarysował

się jak na dłoni wieczorem, trzeciego dnia pościgu, gdy kompania Goryczą zajęła wioskę, leżącą na wzgórzu obok zrujnowanego zamczyska. Wioska była maleństwem. W ciasnych i dusznych chału­pach stanęła część wojska. Reszta umieściła się wśród ruin. Ze wzgórza rozciągał się widok na da­leką okolicę. Uwypuklały się wyraźnie pobliskie wioski i miasta.

Gorycz wpatrywał się w swój trójkąt. Łagodna Bukowa Góra, lekko nawiana błękitem. Poniżej Kwadrans, zdaleka lśniący lirycznym stawem. Staw ginął w jakimś parowie. To Łukawa, łącznica, bie­gnąca przez wyrwy lessowe ku Żmigrodowi. Żmi­gród wytryskał z doliny wieżami kościołów. Nie by­ło widać wzgórza, na którym stał dom ojcowski, ale Michał wyczuwał go wzrokiem.

Jutro, jutro możemy być w Kwadransie i przy Bukowej Górze i w Żmigrodzie.

Lecz dalej, poza stwierdzenie tej możliwości, nie chciał wybiegać myślami.

W ruinach było romantycznie. Błądził po nich niespokojny duch pierwszej brygady — porucznik Grojosnaw Ludwik Kit.

Niech fantastycznie lutnia nastrojona... — za­deklamował miłośnik Juliusza. O nim to chodziła legenda, że nosi tornister wypchany dziełami Sło­wackiego.

Z biblioteki książęcej w Wielkim Bałwanko- wie otrzymałem na pamiątkę pierwsze wydanie „Lilii” — rzekł usprawiedliwiająco. — Ot i te rui­

ny. Ufortyfikowany pałac, późnorenesansowy styl budowli włoskich. Po wojnie tu przyjadę, z tym to­mikiem Juliusza i wstąpię jak do grobu Agamem- nona.

Porucznik Kit zapalał się:

Widzisz, to też kawałek Dejaniry palącej ko­szuli. Zamek polski zbudowany przez architektów ■Włoskich, ozdobiony polichromią obcych artystów. Może to raczej lśniący importowany guz przy zgrze­bnej koszuli, bo nic z polskości, prócz czarnej, mu­rzyńskiej pracy chłopa, nie posiada ten zamek. Przeczytaj ten werset, jakby wyjęty z ewangelii nę­dzy.

W ruinach sali balowej, nad wielkim kominem można było dosyć dobrze odczytać następujący dwuwiersz:

Mity w tym domu spokój przemieszkuje,

Gdzie mąż przygrywa, żona przyśpiewuje”.

»

Rano, czwartego dnia pościgu, uderzenia armat stwierdziły, że skończył się odwrót przeciwnika. U- stalała się linia nowego frontu.

O świcie kompania Goryczą opuściła ruiny zam­czyska. Szybkim marszem posuwano się w upragnio­nym dla Michała kierunku — w stronę Kwadransa.

* W tych okolicach linia bojowa została już wyraźnie wytknięta. Walczące armie przedzielała dolina rze­czki Łukawy. Wyniosła Bukowa Góra, zajęta przez Rosjan, panowała nad okolicą. Obłoczki pękających szrapneli zasypywały Żmigród, widniejący w odda­li wieżami kościołów. Co pewien czas czarny obłok świdrującego pobliskie wzgórze granatu zasłaniał iglice wieżyc. Nie wiadomo, po której stronie frontu pozostawało miasto. Ale folwark Kwadrans, leżący w głębi doliny, nad większym stawem, znalazł się na I skrzyżowaniu ognia. Pozostawał bezpański między liniami frontu.

Trwała ostra strzelanina.

Koncert wojenny oplątał dolinę Łukawy. Łopo­tanie armat podobne było do uginania się ziemi — I jakby z odchyleń jej najciemniejszego wnętrza

ł

wylatywały groźne, nieludzką nienawiścią świ­szczące ptaki. W pewnym momencie, jakby pod wpływem najsilniejszego wzdrygu nienawiści, straszliwy ptak wikłał się w powietrzu, zataczał i rozpadał się ostrym jękiem w ogień, żelazo i dym. Inne dopadały ziemi i gryzły ją chciwie w natężo­nej i miażdżącej kołowaciźnie. Z hukiem wybu­chały gejzery szarpanej roli. A obok wielkich pta­ków zniszczenia pędziły we wszystkich kierun­kach małe, złe i kąśliwe owady. To jak pszczoły z trajkotem wybiegały z mitraliez, to pędziły po- jedyńczo, ze świstem iglic drążących szkło.

Oniemiała natura podczas tego koncertu. Tylko słońce, spokojne i gorące, spełniało noriny wio­sennego czasu.

Maj tego roku oddał się wojnie. Uścisk słodkie­go efeba z czerwoną chimerą trwał dzień za dniem. Było w tym jakieś bluźnierstwo przeciw naturze, jakiś stosunek więcej niż grzeszny, wybiegający, zdawało się, poza granice dopuszczalnych praw i obyczajów. Z przekreślanych norm powstawały lękliwe zawikłania. Nienaturalność wydarzeń wywoływała chaos w świecie codziennych praw i obowiązków.

Michał Gorycz, leżąc w drugiej linii okopów, na wzgórzu zarośniętym żytem, tuż naprzeciw ukry­tego w dolinie Kwadransa, wpatrywał się w zary­sy opustoszałego folwarku i śledził pracę zdziwio­nej i oszołomionej pszczoły. Na miedzy rosła słodka, biała koniczynka. Pszczółka, przypięta do

kwiatu, poddawała się z jakąś bierną rytmiczno­ścią zjawiskom wojny. Wystrzał niedalekiej ba­terii armat podrywał ją i wprawiał w trwogę. Ale nie była to ucieczka. Następowało ponowne przy­warcie do tego lub innego kwiatka i nowy wzdryg we właściwej chwili. Gdy zbyt blisko przelatywała świszcząca kulka karabinowa, pszczoła w nagłym popłochu, spadła na ziemię, jak martwa. Za chwi­lę znowu z poprzednią usilnością wczepiła się w kwiat koniczynki. Wreszcie, jeszcze raz spłoszo­na, opuściła miedzę.

Folwark Kwadrans był jak umarły. Gorycz wpa­trywał się weń wnikliwie, szukając utajonych śla­dów życia. Nie było widać żywego ducha. Widocz­nie mieszkańcy opuścili wioskę dobrowolnie, lub przymusowo zostali wysiedleni przez Rosjan. Lecz Gorycz nie wierzył w całkowitą bezludność fol­warku. Wiedział z doświadczenia, że ludność czę­sto czatuje, ukryta w zawczasu przygotowanych schronach, czekając na przesunięcie się frontu.

Gorycz nie przypuszczał, oczywiście, by w za­stanych okolicznościach dwór mógł być zamiesz­kany. W każdym razie nie doznawał złudzeń, by mogła tam pozostać Basia. Jednak sądził, że, mi­mo wszystko, ktoś tam musi się ukrywać. Nawet w najbardziej zagrożonych miejscowościach zwy­kle pozostawał jakiś śmiałek. Toteż Michał liczył się z tym, że na folwarku będzie można dowie­dzieć się o losach Basi.

Nie poddawał się złudzeniom, _nie wierzył w

możliwości spotkania, niemniej jednak doznawał bardzo mieszanych uczuć. Z jednej strony rodzaj depresji, zwykle wywoływanej przez zawiedzioną nadzieję, z drugiej — uczucie pewnego zadowole­nia. Pragnienia jego łączyły się silnymi węzłami z trwogą. Obawiał się tego spotkania. Przeprowa­dzał rachunek prawdopodobieństwa. Z takich ob­liczeń wynikało niezbicie, że myśli jego o Basi kręcą się niefortunnie w obłoku najpospolitszej ułudy. Brał pod uwagę, że dwa przypadkowe spot­kania nie mogły mieć poważniejszego znaczenia dla dziewczęcia. Swój stan tłumaczył sobie cechu­jącą go arytmicznością. Poprostu, zwykła tęskno­ta do miłości postawiła jego przygodne spotkania z nieznaną panienką pod znak nieuzasadnionego przeidealizowania. Dlatego w odczuciu tej nierze- czywistości Gorycz obawiał się ponownego zet­knięcia z Basią, chociaż pragnął tego z żywiołową tęsknotą.

Niezależnie od tych porachunków z rozsądkiem wprowadzał się Gorycz świadomie w stan marzeń na jawie.

Wpatrzony w zieloną plamkę ogródka nad sta­wem, wywoływał wizję Basi - przewodniczki, któ­ra ubiegłego lata, w przeddzień wybuchu wojny, oprowadzała go po swym królestwie drzew i kwia­tów i wpatrzona w małe państwo roślin, wyrażała tęsknotę za innym, zakazanym państwem.

Zapatrzenie w Kwadrans przyniosło wkrótce Goryczowi jeszcze inny, niezupełnie spodziewany

wynik. Spostrzegł coś, jakby cień poruszający się w krzewach. Niewątpliwie jakaś żywa istota. Po­derwał się. Może została? Lecz zaraz zimna reflek­sja stłumiła przypuszczenie. Trzeba to było uwa­żać za niemożliwość. Wątpliwe zresztą, czy tam ukrywał się człowiek, raczej wałęsał się po ogro­dzie opuszczony pies. I to było najprawdopodob­niejsze.

Na froncie pod Kwadransem było tego dnia sto­sunkowo spokojnie. Bitwa rozgrywała się na razie na dalszych, sąsiednich odcinkach. Twierdzono jednak, że jest to spokój przed burzą. Górująca nad okolicą Bukowa Góra była podobno najdraż­liwszym punktem frontu. Nie ulegało wątpliwości, że w dalszym rozwoju bitwy, tu nastąpi jej naj- dramatyczniejszy moment.

Wieczorem nastąpiło małe przesunięcie. Kom­pania Goryczą z drugiej linii okopów została prze­niesiona do pierwszej, luzując poprzednie oddzia­ły. Gorycz był zadowolony z takiego przebiegu zmian. Znalazł się o kilkaset metrów bliżej Kwa­dransa. Teraz wystarczyło stoczyć się z pagórka ku łące nad Łukawą, okrążyć staw i wślizgnąć się do ogrodu. Gorycz ważył przez chwilę podobną myśl. Ciepła noc wywoływała z rowów. Nocna cisza na froncie, przerywana nieznaczny, bezładną strze­laniną, zdawała się gwarantować bezpieczeństwo. Ale znowu zimny odruch refleksji przepędzał za­miary. Okazało się jednak, że myśl nocnej wy­

cieczki do Kwadransa tkwiła również w głowie po­rucznika Kita.

Dwie sprawy mam z tobą do omówienia — rzekł Kit, przysiadając się do Goryczą w zagonie 'wilgotnego żyta tuż u nasypu okopów.

Doskonale.

Jedna sprawa nieco doraźna. Projektuję nad ranem patrol do tego folwarku. Pójdzie dwóch lu­dzi — ja i jeden żołnierz. Chciałem ci zapropono­wać taką wycieczkę, ale bez zobowiązania — mo­że się okazać niebezpieczną.

Mnie samego kusiła myśl, by skoczyć nad rzeczkę. To są moje rodzinne okolice — dodał w formie usprawiedliwienia.

Odwiedzimy znajomych — żartował Kit — szkoda, że Basienki nie ma, cudowna dziewczyna.

Michał milczał.

Wiesz, Michał, to coś dla ciebie, jak ciebie i ją znam. Chociaż bym ci zazdrościł.

Szkoda mówić.

Więc rzecz ta załatwiona. Wyjdziemy nad ranem, o pierwszym brzasku. Zrobione?

Zrobione

A teraz z innej beczki. Na dzisiejszej odpra­wie u Komendanta głównego dowiedziałem się o moim awansie. Zostałem kapitanem.

Gratuluję.

Nie ma czego. Tam również otrzymałem po­lecenie wyszukania wśród żołnierzy kilku odpo­wiednich kandydatów na oficerów. Komendant

przewiduje obecnie zwiększony napływ ochotni­ków. Prawdopodobnie powstanie wkrótce nowy pułk. Chcę cię przedstawić do awansu na podpo­rucznika.

Byłoby to możliwe?

Najzupełniej. Pobyt w okopach jest najdo­skonalszą szkołą oficerów. Chodzi w tym wypad­ku o zaufanych ludzi, niezłomnych.

Dziękuję za zaufanie.

Głupstwo, a nie myśl przypadkiem, że pro­teguję cię z racji dawnego koleżeństwa. Więc, oczywiście, nie masz nic przeciw temu?

Gorycz jakiś czas milczał.

Nie rób głupiej miny.

Widzisz, Ludwiku, mam pewne dziwactwa w charakterze, jak to zresztą z dawniejszych cza­sów dobrze znasz. Pozwól, że tę sprawę przemy­ślę sobie w spokoju, a rano dam ci odpowiedź.

Oj, ty niepoprawny, nawet cię wojna nie ule­czyła, ale dobrze. Powiesz mi rano.

Gorycz nie spał tej nocy. Rozmowa z Kitem roz­kołysała mu głowę. Patrol do Kwadransa odpo­wiadał jego wewnętrznym życzeniom, chociaż nie liczył na rewelacje. Słowa Kita o Basi demaskowa­ły jego pragnienia. Propozycja awansu, w formie niewątpliwie zaszczytnej, schlebiała jego dumie. Był też i moment egoistyczny. Oficer pierwszej brygady legionów — to wyrażenie wielokroć barw­niejsze niż pospolity, szary szeregowiec. Przypom­niały się Goryczowi barwne portrety z dworku Kar-

skicli. Ów Dobiesław, zwany Kirkercm, i Wawrzy­niec, wjeżdżający do Stambułu, i Jan pod Smoleń­skiem, i Antoni Aleksander pod Temeszwarem.

Kusząca propozycja Kita triumfowała. Lecz nie był to triumf ostateczny. Gorycz odkrył jeszcze in­ny kierunek zagadnienia. Jeszcze inaczej zestawił I go z sobą. Ujrzał nowe okoliczności. Spostrzegł no­we sprawdziany. Zjawił się w nim znów duch ja­snowidzącego barbarzyńcy — jak sam to dosadnie określał. Duch łamiący świadomie i mocno, lecz bez niszczycielskich pobudek łamania.

Z tych rozważań urosło ostatecznie nad ranem krótkie słowo odpowiedzi:

- Nie.

Kapitan Kit nie żądał uzasadnień. Nie było zre­sztą czasu na takie drobiazgi. Ale wyraził swą opinię:

Szkoda. |

Poszli. Lekko szarzało. Na wschodzie różowiło .

się. Front był cichutki. Czasami tylko w oddali bły- j skał reflektor, podejrzliwie badając przedpole. ^

Minęli zapory drutów kolczastych. Bezszelest- i nie schodzili w dół szeroką dworską miedzą. Prze- j szli wilgotną łąkę. Zatrzymali się na chwilę nad J stawem. Nasłuchiwali. Ostrożność musiała być J przestrzegana, gdyż mogli się zetknąć z patrolem rosyjskim.

Przez połamany płot weszli do ogrodu. Zaczęło się rozwidniać. Alejką owocowych drzewek skie-

rowali się w stronę domu. Szli, trzymając w rę­kach karabiny z nasadzonymi bagnetami.

Wtem dał się słyszeć jakiś podejrzany dźwięk czy szelest. Znieruchomieli, przywarwszy do drzew. Doleciał ich znowu rodzaj szeptu. Wkrótce potem wyraźne ziewnięcie utwierdziło ich w przekona­niu, że w ogrodzie przebywa człowiek. Słuchali nadal. Szept nie ustawał, lecz nie miał podobień­stwa do przyciszonej rozmowy. Zaczął się zbliżać. Nadchodzący człowiek zakryty był drzewami. Nie wiadomo, kto się zbliżał.

Lecz wcześniej, niż zjawienie się osoby, zagadkę szeptu rozwiązały usłyszane słowa:

Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...

W ślad za słowami porannej modlitwy zamaja­czyła na ścieżce postać starego chłopa. Wlókł się ciężko w stronę patrolu, namaszczonym i dobit­nym szeptem wypowiadając modlitwę.

Kapitan Kit, chcąc w odpowiedni sposób zwró­cić uwagę starowiny, a nie przestraszyć go zbytnio, łagodnie rzekł, wychodząc z za drzewa:

Dzień dobry.

To nagłe zjawienie się nieznanego żołnierza wy­wołało pewne wrażenie. Ale chłop odpowiedział bez lęku:

A dzień dobry.

Cóż tu robicie, człowieku, między frontami.

Co komu sądzone, to go nie minie, żeby nie wiem gdzie uciekał. Tu całe życie przebyłem, to

się ta i śmierci na tym miejscu nie boję. Fornal jestem tutejszy.

A prawda, Józef.

Józef. Skąd mnie ta pamiętacie?

Bywałem tu u dziedzica.

Może. Różni panowie tu przyjeżdżali. Nic dziwnego.

Moskale tu nie przychodzą?

Jakże, byli pod wieczór, trzech ich przyszło, oglądali się, ale się im nie pokazywałem. Ja tu siedzę w dole od ziemniaków, tam kule nie do­chodzą, chyba że armata, dopust Boży.

Dwór pusty? -

Pan zabrał panienkę i pojechali ponoć do Warszawy. Panienka nie chciała wyjeżdżać. Miała tu niby czekać na jakieś polskie wojska. Słysza­łem, jak się przekomarzali. Ale dziedzic ją ofuk­nął. Jużci, bo i co tu robić dla państwa. W dole nie będą siedzieć.

Kiedy wyjechali?

Przedwczoraj wieczorem, jak tylko okopy zaczęli robić, a sołdaty mówiły, że tu będzie wiel­ki bój. A panowie może z tego polskiego wojska?

Tak.

To widno panienka na was chciała czekać, a wyście tu pewnie przyszli na zwiady. Ale stary pan by was nie lubił. On ta nie przepadał za Pol­ską. Taki był jakiś.

Zostań tu, Michał, na chwilę, a*"ja spenetru­ję dom i musimy szybko wracać, dopóki jeszcze

szarzeje. W razie niebezpieczeństwa wal z kara­binu, a będę wiedział, co robić.

Gorycz pozostał w ogrodzie z fornalem. Kapi­tan Kit poszedł szybko w stronę dworu. Przez roz­waloną bramę wszedł na puste podwórze, wyjrzał w kierunku nieprzyjacielskich pozycyj, coś sobie w umyśle notował, wreszcie stanowczym krokiem wszedł do domu. W półmroku można było zauwa­żyć nieład i widoczny pośpiech opuszczających. Poprzewracane sprzęty, porozrzucane drobne przedmioty tłukły się pod nogami. Kapitan otwo­rzył jakieś drzwi. Tak samo wszędzie. Kit pod­biegł do znanej sobie, na zewnątrz niewidocznej skrytki w ścianie, wiadomym sposobem otworzył ją i szukał. Wyciągnął gruby zeszyt. Podbiegł do okna. Otworzył. „Dziennik z czasów wojny — Ba­sia Karska”. Kapitan Kit szybko włożył znale­ziony zeszyt do kieszeni.

Wybiegł z domu. Robiło się widno. Na wscho­dzie czerwieniło się jaskrawię. Należało śpieszyć się, by przed zupełnym rozwidnieniem wrócić do okopów.

Gorycz w tym czasie rozmawiał dalej ze starym fornalem.

To pan z panienką nie żyli w zupełnej zgo­dzie?

Niby tak, niby nie. Żyli dobrze, bo przecież ojciec i córka. Ale niedobrze także tam było. Pa­nienka, niby Basia, była ludzka, przystępna, i z chłopem dobrze się obeszła, i nikogo urazić, ani

skrzywdzić nie chciała. A pan, jak to pan. Chłop dla niego to tylko Świnia, albo paskudne bydlę. Nigdy dobrego słowa. I zgorszenie niemałe bywa­ło, jak przy robotach w polu portki pośród ludzi zdejmował i załatwiał się niby chłop za stodołą. Ludzie się nie dziwili, bo ta nie widzieli tego? Ale panienka skądś się dowiedziała, dziewuchy jej wy­paplały. To się wstydziła i płakała nieraz. A, bo to i w jednej rodzinie różni ludzie bywają.

Stali przy zbiegu trzech wielkich „terytoriów” ogródka, które dokładnie poznał Gorycz podczas zeszłorocznej wizyty. Obszar warzywny stykał się z państwem kwiatów i królestwem drzew. Tu ro­sła nielubiana przez właścicielkę pietruszka, przy­pominająca imię rosyjskie, obok wschodząca po­tęga wisien, słodkich władców, chwalonych przez wróble, wreszcie państwo elżbietańskiej róży.

Nagle uwagę Goryczą zajął mały klomb niedaw­no zasadzonych bratków. Widać było wyraźnie, że kwiaty tworzą inicjał. Gorycz spoglądał z niedo­wierzaniem i z biciem serca. Inicjały nie budziły wątpliwości. Fantazyjnie stylizowane M i łagod­nie zaokrąglone G.

Gorycz w pierwszej chwili uświadomienia sobie tego chciał przypaść do mizernych kwiatuszków, lecz zaraz go wstrzymał zimny nóż refleksji.

■— Przypadek.

Kto robił ten klomb? Kto sadził te kwiaty? — rzucił zniecierpliwione pytania fornalowi.

Panienka, niby Basia.

Napewno?

- A. juści. Bardzo była zapalona do kwiatów.

Więc jednak. Więc nie złudzenie. Więc nie przy­padek, lecz stuprocentowa rzeczywistość, pewność. Była w tym przeświadczeniu jakaś nadzwyczaj­ność i potwierdzenie tych jasnowidzeń, którym po­przednio nie chciał zawierzyć.

Wracamy najszybciej — szepnął Kit. — Bo mogliby nas Moskale po wschodzie słońca upolo­wać sobie na śniadanko.

Gorycz nie zastanawiał się nad drogą powrot­ną. Nie szedł to już świadomy człowiek, lecz po­ruszały się dwa, z nierozkwitłych bratków zesta­wione inicjały.

Dziennik z czasów wojny” — Basia Karska.

Kapitan Kit rozłożył znaleziony zeszyt. Na tym odcinku frontu znowu panowała ciekawa cisza. W okopie było słonecznie, sielsko, majowo. Czas sprzyjał odpoczynkowi po rannej, nużącej wy­cieczce, poniekąd nadawał się do lektury.

Zobaczmy, co nabazgrała współczesna Basia ze szlacheckiego dworku po drugiej stronie frontu.

Po jesiennym pobycie w Kwadransie Kit wyje­chał z pewnym kompleksem podejrzenia. W cią­gu kilku dni oczekiwania na zmianę frontu Kit, ja­ko bliski kuzyn Karskich, występował w roli do­mownika, przed którym zasadniczo nie ukrywa się zwykłych domowych spraw. Mógł stwierdzić istniejącą dysharmonię między ojcem a córką, lecz przyczyny tej rozterki pozostały dla niego ta­jemnicą. Bardziej go jednak zastanawiała inna rzecz. Nieokreślony stosunek Basi do niego. Kit był typem t. zw. zjadaczy scrc. Był przekonany, że każda spotkana na drodze kobieta uwielbia go otwarcie lub po cichu. Basia była co prawda bli­ską jego kuzynką, ale Kit nie wykluczał możliwo-

ści zadurzenia się, a nawet poważniejszego uczu­cia. Z takim podejrzeniem opuszczał Kwadrans. Stary pan Karski żegnał go raczej obojętnie, a Kit był przekonany, że nawet z zadowoleniem: pozby­wał się niebezpiecznego intruza. Ustosunkowanie Basi, nieokreślone i dziwne, raziło go podczas po­bytu, ale przed odjazdem panienka okazywała nie mało czułości i odwoływała się do stałej pamięci. Wtedy to Basia prosiła go usilnie, by przy najbliż­szej sposobności odwiedził Kwadrans. Najdziw- niejszem było, że przy pożegnaniu Basia, przewi­dując różne okoliczności, jakie zdarzyć się mogą w czasie wojny, wskazała Kitowi tajemniczą skryt­kę w ścianie dworku.

Tu będą wiadomości od nas, gdybyśmy mu­sieli opuścić Kwadrans.

Ta właśnie scena była przyczyną porannej wy­prawy do Kwadransa, uwieńczonej łupem w po­staci dziennika Basi.

31 lipca.

Już kilka razy zmuszałam się do pisania dzien­nika, ale zawsze musiałam przerywać po krótkim czasie, z braku wrażeń.

Dni i tygodnie były tak do siebie podobne, że notatki z jednego dnia można było prawie bez zmiany przenieść na dzień następny.

Obecnie zaczynam pisać na nowo w przeświad­czeniu, że tym razem materiału do dalszych zapi­sek nie zabraknie.

Niespodziewanie dzień dzisiejszy stał się waż­ną datą. Ogłoszono mobilizację. Wojna. Przeczu­wam, że przychodzą czasy o wielkim znaczeniu ogólnym, a również wydarzenia ważne dla mnie osobiście.

Poznałam dziś ciekawego człowieka, który za­stanowił mnie, zaniepokoił i poruszył. Nie wiado­mo, jaką właściwością. Może gorzkim nazwiskiem, może jakąś wewnętrzną wiedzą o mnie, może splo­tem nieznanych mi połączeń jego osoby ze mną. Przybył do nas dla poznania naszego muzeum, lecz zdaje się, że był to tylko zmyślony powód. Utrwala się w e mnie coraz bardziej wrażenie, że przybył dla mnie, poprostu, żeby mnie zobaczyć. Wiem, że to zdanie pozornie jest niemądre i świad­czyłoby tylko o mojej zarozumiałości, lecz temu przeświadczeniu oprzeć się nie mogę, chociaż pra­wie wszystkie okoliczności, rozsądnie oceniając, przeczyłyby temu.

Ale na pewno w jego wizycie leżała jakaś tajem­nica. Pewne spostrzeżenia wskazują mi, że tajem­nica ta łączy się z pamięcią mojego dziada, prze­baczenia godnej pamięci powstańca styczniowego. Nie rozumiem jednak na czym polega. A w każ­dym razie dwie sceny, jedna przy portrecie, a dru­ga przy księdze zapisek potwierdzają moje spo­strzeżenia. Zapewne stąd wypływa jego smutna trochę wiedza o mnie. Czy ją zmieniłam na jaś­niejszą? Nie wiem.

Zastanawiam się, czy ten krótki czas jego poby­

tu w Kwadransie może mieć wogóle jakiekolwiek poważniejsze znaczenie dla mnie. Czy nie jest to wprawdzie trochę tajemnicze, ale najzupełniej przygodne spotkanie? A ja je bez uzasadnień pod­noszę do wyżyn nadzwyczajnego zdarzenia. Trud­no wiedzieć. Wydaje mi się to ważnem, a może w tym właśnie leży znaczenie, że tak się wydaje.

Z jego pobytem złączyła się pierwsza wiado­mość o mobilizacji i o wojnie. Wprawdzie mówio­no o jej możliwym wybuchu. Ale niezwykle zbie­gły się w jednym dniu, o jednym prawie czasie te dwa ważne zdarzenia. Czy to też przypadek? Czy może gra nieznanych sił?

W sąsiednim okopie baraszkowali żołnierze, ko­rzystając z wywczasów. Cisza na froncie była przednia. Rosjanie siedzieli spokojnie, zachowując obronne stanowisko. Mówiło się powszechnie o wyczerpaniu amunicji, i być może temu należało przypisać prawie zupełne milczenie ze strony o ki­lometr odległej pozycji rosyjskiej. Kapitan Kit mógł spokojnie czytać wynurzenia Basi.

Ależ, to cała powieść!

25 sierpnia.

Dochodzą do nas wieści, że podobno tworzy się wojsko polskie w Krakowie. Opowiadano tatusio­wi. że były już polskie oddziały w Kielcach. Nie­którzy martwią się tym, twierdząc, że z lego po­żytku dla Polski nie będzie. Mówią, że n aj lepi fi j trzymać się Rosji.

Nie znam się na tych sprawach. Ale sercem je­stem przy tych, którzy poszli walczyć w mundurze polskim

Tajemnicę pobytu owego docenta, zdaje mi się, odnalazłam, przynajmniej częściowo. W tej „Silva rerum” jest pewna zapiska. Mógłby to być dziwny zbieg okoliczności, ale mam wrażenie, że podej­rzenia moje są słuszne.

Wobec tego nie jestem bez winy. Taka niezawi­niona wina, ale te są może najcięższe do zmaza­nia. I to mi nie daje spokoju.

Coś tajemnicza jest Basieńlca — myślał kapi­tan Kit.

Dziennik był niepełny. Szereg kart wydartych wskazywało, że właścicielka nie chciała udostęp­nić mu całości, a tylko niektóre wybrane frag­menty. Cały okres jesienny, czas pobytu Kita w Kwadransie nie miał odpowiednika w zeszycie; karty były wydarte.

To znów intrygowało Kita i przywoływało da­wne podejrzenia.

25 grudnia.

Nareszcie miałam dobrą sposobność, by odnaleźć ślady po nim. Już wiem na pewno, że szczęśliwie udało mu się połączyć z legionami. Na pewno już w polskim mundurze wspomina pobyt w wojsku rosyjskim, jak koszmarny sen. Czy pomyśli kie­dy o mnie? Jak sobie tłumaczy ostatnią scenę? A

I

może wogóle nie chce o tym myśleć, i to jest naj­prawdopodobniejsze i bardzo do niego podobne. Nie mogłabym się nawet właściwie obrazić... A jednak...

Dziś Boże Narodzenie. Może w zimnych okopach odczuwa samotność. Może niepokoi go wspomnie­nie mojej osoby. A na pewno zwraca się myślą do rodzinnego domu, do starego ojca.

Przed kilku dniami odnalazłam jego rodzinę pod Żmigrodem. Przyjął mnie stary, siwy chłop, jego ojciec. Wiedziałam już o jego pochodzeniu, więc nie mogłam być zaskoczona. Przyznaję się, że czułam się jednak nieswojo.

To musi być dziwne pochodzić z ludu, mieć ojca chyba analfabetę, staruszka, pamiętającego jeszcze czasy pańszczyzny. Lecz musi być także wspaniałe uczucie zwycięstwa — przejść od prymitywnego dzieciństwa chłopskiego do szczytów kultury. Nie Wiem wszakże, czy ten przedział jest naprawdę tak \vielki i upokorzający, jak się powszechnie przyj- , muje. Może nam się tylko tak zdaje.

Ale było mi początkowo przykro. W pierwszej chwili zaczęłam nawet żałować, że dałam się sku­sić zamysłom. Ale potem nieufność i zakłopotanie zniknęły, gdy zaczęliśmy rozmawiać o nim. Wytłu­maczyłam mu powód wizyty zwykłą ciekawością kobiecą. Wiedział, że spotkałam go i wiozłam w cza­sie ucieczki z wojska rosyjskiego. Dziękował mi. Ale nie wiedział o jego pierwszym pobycie w KwadraH-

sie. Bardzo się zdziwił, gdy inu o tym powiedziałam. Pokazywał mi fotografie. Pozwolił jedną zabrać. Poczciwy człowiek.

A jednak po powrocie, gdy długo w nocy zasta­nawiałam się nad moją wizytą pod Żmigrodem, po­czułam niezadowolenie z siebie. Występowałam tam przecież, jak jakaś wielka dama, która nie wia­domo, czego szuka w wiejskiej chałupie. Może da­łam mu w czym odczuć moją rzekomą wyższość. To bardzo możliwe, chociaż świadomie tego nie u- czyniłam. Ale to jest przecież w mej krwi.

Da ist der Hund begraben! — zdziwił się ka­pitan Kit. — Teraz cię, Basieńko, całkowicie zro­zumiałem.

Lekkoduch w stosunku do kobiet, odznaczał się jednak Kit drapieżnością inteligencji i poważną po­stawą wobec zagadnień życia. Bujna energia i śmia­łe spojrzenie w oczy rzeczywistości, wolne od prze­sądów i szablonów, pozwalały mu lepiej widzieć zjawiska i umiejętnie zdobywać. Toteż wyznania Basi dostały się we właściwe ręce. Kit się zastano­wił poważnie.

. To nasza krew — zawyrokował. — Jednak ^w przesądzie o dziedzictwie krwi jest spora doza pra­wdy.

Na ten temat prowadził rozmowę z Basią w przed­dzień wyjazdu z Kwadransa. Mówiono o haśle „zbawienie leży pod siermięgą”. Kit wywodził, że

chwilowy romantyzm chłopoinański w postaci mał­żeństw dziedziców z wieśniaczkami, jest nie tylko małoważnym objawem jednostkowym, lecz w isto­cie rzeczy nie wiele zaważyłby na przemianach spo­łecznych nawet, gdyby był zjawiskiem pospolitszym. Nieszkodliwe to, ale próbka bez wartości.

Basia zastanawiała się głęboko.

Zdaje się — powiedziała — że proces przy­brałby inny charakter, gdyby raczej panienki dworskie wychodziły za mąż za nie chłopów w czy­stym znaczeniu, chociaż i tego nie wykluczam, lecz za inteligentów pochodzenia chłopskiego.

Przepiękna utopia — zawołał Kit — któraż by jaśniepanienka swą cnotę w takie ręce oddała? Mo­że ty, Basieńko?

Na pewno — poważnie mówiła Basia — jeżeli bym tego człowieka pokochała. A może nawet tak się stanie.

Teraz Kit wszystko rozumiał.

No, no, no. — Dzielna jest ta Basieńka. Tak, to nasza krew. To nie jaśniepanienka Karska tak po­stępuje, ale to Kitówna, Kitówna, nieodrodna Ki­to wn a, zrodzona z Małgorzaty Kit, córki przemy­słowca, zamężnej za podupadłym szlachcicem Kar­skim.

Dalsze karty dziennika nie przyniosły już nowych odkryć. Kit wiedział już wszystko. Stwierdzał tylko

pewien wzrost egzaltacji i nowymi dowodami uza­sadniał poprzednie twierdzenie:

Nasza krew.

20 lutego.

Dni upływają w pełnej monotonii, w jednostaj­nym, szarym oczekiwaniu na niezwykłości wiosenne i wojenne. Wojna jakby została częściowo zdławio­na przez zimę. Gdzieś tam są fronty, jeden nawet niezbyt daleko od nas, ale na razie nic ważniejsze­go nie dzieje się. Wszyscy czekają na wiosnę.

I w moich osobistych sprawach również podobny zastój. Ziarenko, które zakiełkowało latem, w dniu rozpoczęcia wojny, a utwierdziło się w życiu jesie- nią, wyrasta w trochę smutną roślinkę. Może złożo­ne zostało w glebie o kwaśnych sokach?

Powstało uwielbienie prawie na ślepo, przeczucie jakichś wielkości, czy wspaniałości; trudne do okre­ślenia zalety człowieka widzianego zaledwie dwa razy w życiu. I wiele momentów drażniących. I py­tanie, czy entuzjazm jest usprawiedliwiony, czy nie błąd, czy nie złudzenie?

Toteż pragnę spotkania, stwierdzenia, czy opę­tały mnie przywidzenia, czy dobre odczucie rzeczy­wistości.

Pragnę, i oczywiście obawiam się.

To już taki poemat będzie do końca — ocenił ka­pitan Kit — poznajmy ten koniec i oddajmy poemat, komu wypada — pomyślał melancholijnie, przypo­minając sobie poprzednie uroszczenia osobiste.

13 maja.

Nareszcie zmiany, upragnione zmiany. Odwrót Rosjan. Radość moja nie ma granic. Przeczucia ka­żą mi wierzyć, że Jego droga pójdzie przez nasz Kwadrans. Niezadługo może się spotkamy. Wszyst­kie moje wątpliwości i utrapienia muszą się skoń­czyć. Wszystko musi się wyjaśnić. Wierzę głęboko, że te wyjaśnienia nie sprawią mi zawodu. Obserwu­ję odwrót Rosjan i wydaje mi się, że uciekają kro­kami żółwia. Te ich spokojnie i obojętnie wlokące się tabory wzbudzają pełne zniecierpliwienie. Chciałoby się wybiec na drogę i wołać, żeby prę­dzej, i napędzać do szybkości.

2-5 maja.

Niestety, stało się największe nieszczęście. Wbrew przewidywaniom, Moskale postanowili zatrzymać się na linii Łukawy i w wielkim pośpiechu przygo­towują pozycje. Położenie nasze jst beznadziejne. Z chwilą rozpoczęcia walki Kwadrans znajdzie się między frontami. Ojciec twierdzi, że będziemy mu­sieli opuścić dom i wyjechać, w przeciwnym razie sami Moskale wysiedlą nas. Czuję, że moje dotych­czasowe obliczenia rozsypują się, jak ziarenka pia­sku. Dramat. Tu powinno by spełnić się to, czego pragnie cała moja istota. Czy nie będzie za późno, gdy odejdę stąd?

Piękne było południe i dalsza cisza na froncie, przynajmniej w pobliżu. Gdzieś dalej tłukł się

i wzmagał grzechot, jakby oznaka, że dzień odpo­czynku zbliża się ku końcowi.

Kapitan Kit skończył przeglądanie dziennika i za­mierzał odszukać Goryczą, gdy nagle otrzymał roz­kaz, by natychmiast zameldował się w sztabie bry­gady.

Cicho i niemal niewojennie przechodził dzień ma­jowy w okopach przy Bukowej Górze. Dla Michała Goryczą cały ten dzień był jak poemat o miłości, utkany z najczystszych aleksandrynów. Głównym motywem poematu były właściwie tylko dwie liter­ki, ułożone z nierozkwitłych bratków, tak jak je widział Gorycz tego dnia nad ranem w opuszczo­nym ogródku nad rzeczką Łukawą. Leżąc na słoń­cu w gorącym rowie, wpatrzony w czerniejącą w pobliżu Bukową Górę, nurzał się myślami w gaju zielonych bratków, który w jego oczach rozrastał się w fantastyczną wizję wielkich drzew egzotycz­nych, zasadzonych dobrą i przyjazną ręką. Było to jakby jakaś puszcza pierwotna bez ludzi, o jednej tylko, prawie niecielesnej mieszkance.

Poza tym lasem nie było już świata, leżała tylko pustka, nie objęta granicami dwóch w kosmos roz­rosłych znaków.

Nie przychodziły już wątpliwości. Pozostał pew­nik, nienaruszalny, niezbity, jak dogmat uzasadnio­ny faktami i poznany najwnikliwszą intuicją jasno­widza. Fantastyczny bór, który wyrósł z bratkowych

inicjałów uwydatniał się, jako ostateczne zwycię­stwo, największe, nie wiadomo jakimi odniesione wysiłkami.

Słońce zniżyło się tak blisko do Bukowej Góry, jakby chciało zieloność utkwionej na szczycie wizji Goryczą przebarwić na kolor czerwony, kolor woj­ny. .

Wojennym rozkazem wodzów dzień ten nie mógł się skończyć o zachodzie słońca. Nagle przerwano ciszę. Rzucono tysiące ogni. Wieczór i noc zostały przekreślone odblaskiem świateł, rozsadzających mrok. Nieustanny, nawalny ogień armat i karabi­nów zawisł nad wzórzem 337, tak bowiem w języku wojskowym nazywała się Bukowa Góra.

Spokojne i dotychczas prawie nietknięte przez wojnę wzgórze 337 nagle stało się najważniejszym punktem frontu. Błyskawice i łoskot zasypywały pozycje rosyjskie, ukryte w gęstwinie młodej bu­czyny. Jak wielkie świetliste chrabąszcze skowy- cząco rozpryskiwały się szrapnele. To znów grana­ty pędziły, niby w szaleństwie wyjące, olbrzymie nietoperze i rzucały się w zarośla, jakby we wło­sy jakiejś żywej po ludzku czującej głowy.

Nad wzgórzem 337, otulanym przez cały dzień w zielone wizje soczystych bratków Goryczą, prawo wojny roztoczyło swój kolor i dźwięk.

Kompania Michała Goryczą została przeznaczona do ataku na wzgórze 337. Kapitan Kit, kierujący na­tarciem, otrzymał szczegółowe instrukcje w sztabie brygady.

O pierwszym zmroku, niemal równocześnie z po­czątkiem nawałnicy artyleryjskiej na Bukową Gó­rę, stosownie do rozkazu dowódcy, kompania sto­czyła się setką żywych kłębków tyralierskich ze wzgórza na suche łąki rzeczki Łukawy. Rzucono się w bok od folwarku ku stokom wzgórza. Podchodzo­no cicho, ostrożnie, pełzając. Lecz błysk reflektorów rychło wyśledził ich ruchy. Posuwali się dalej pod ochroną skał, trapieni gęstymi strzałami karabinów

i miltraliez. Przejście rzeczki nie przedstawiało po­ważniejszych trudności. Dopadli szybko podnóża góry, kryjąc się w jej wyrwach przed strzałami. W górze o kilkaset metrów leżały zatajone w zaroślach okopy rosyjskie. Stamtąd z cichutkim szumem spa­dała Łukawa. Gorycz ukryty w nadbrzeżnej wikli­nie, rozgorączkowany, pełen wewnętrznej spiekoty, podpełznął do strumienia i gasił pragnienie. Woda była chłodna, ożywcza.

Tymczasem Rosjanie zaniepokojeni wyśledzoną przez reflektory tyralierą, kryjącą się w pobliżu, przygotowali natarcie, poprzedzone gwałtownym ogniem karabinów maszynowych. Nagle ustał klask mitraliezy. Momentalnie zastąpił go potrójny, jak­by roto wy ogień okrzyków rosyjskich:

Urra! urra! urra!

Sekunda milczenia i znowu nowa seria:

Urra! urra! urra!

Bojowy ich okrzyk, akcentowany na ostatniej zgłosce, ostry i wyćwiczony, można powiedzieć —

zorganizowany, brzmiał donośnie, dziko i przera­żająco.

Kapitan Kit szybko cofnął kompanię na przeciw­legły, skalisty brzeg rzeczki.

Siedzieli przywarci w skałach, gdy gromada ata­kujących Rosjan stoczyła się z góry i zwikłała nad brzegami potoku. Uderzenie trafiło w próżnię. Tej chwili oczekiwał kapitan Kit. Nagle rozległ się jego donośny głos:

Naprzód, chłopcy!

Wynik był przesądzony. Rosjanie, straciwszy rytm pierwszego rozpędu, skotłowani nad rzeczką, nie byli zdolni do odparcia ataku. Szybko rozpra­wili się z nimi legioniści.

Kapitan postanowił wykorzystać zwycięstwo i na­głym natarciem zdobyć pozycję. Zaraz wydał odpo­wiednie zarządzenia. Należało co rychlej podejść pod druty i zniszczyć je, nim nieprzyjaciel ochłonie po klęsce i spostrzeże, kto nadchodzi.

Rzucono się do góry. Gorycz biegł znów nad brze­giem strumienia. Wkrótce płot kolczasty rozpadał się pod uderzeniami nożyc. Ale równocześnie Rosja­nie zorientowali się w położeniu i otworzyli ostry ogień na przedpole. Karabin maszynowy siekł ner­wowo i gwałtownie, ale na oślep. Decydowały mi­nuty, może sekundy. Z krzykiem przez wyrwy w płocie rzucili się legioniści na pozycje rosyjskie. Zwycięstwo było już pewne. Wzgórze 337 zostało zdobyte.

Michał Gorycz poderwał się do biegu po przekro­czeniu wyrwy w zaporach z kolczastego drutu. W tej właśnie chwili poderwania się nagle padł. Dosięgły go kule mitraliez. W pierwszym momencie nie ro­zumiał, co się stało. Rozgorączkowany atakiem nie poczuł bólu w przewierconym brzuchu. Wkrótce je­dnak poznał położenie. Poznał raczej intuicyjnie. Odczuwał jakąś wyrwę w ciele, lecz nie zdawał so­bie dokładnie sprawy z rodzaju rany.

Zrobiło mu się naraz ciemno, ciepło i sennie.

Noc się kończyła. Szedł cichy świt — tą niezwy­kłą cichością, która zdumiewa po nocnym hałasie walki. Różowiło się. Ciszą i różowością nowego dnia napełniały się majaczenia Goryczą.

Z różowości i ciszy utkana schylała się nad Gory- czem twarz Basi. Zresztą twarz cała zogniskowała się w oczach. Intrygujące jakieś błyski różowe w źrenicach. Coś się w nich układa, jakby stylizowany haft z płomyków. Znaki. Widać wyraźnie, jak wy­rastają, jak przybierają kształtną postać inicjałów. Pięknie zaokrąglone M i prawie zlewające się z tę­czówką G. Te same inicjały, które o świcie poprze­dniego dnia widział w ogródku folwarcznym. Kó­łeczka oczu rozszerzały się powoli, powoli przecho­dziły w coraz większe koła, a na ich rozszerzającym się tle znowu wyrastały inicjały, teraz już ogromne, jak fantastyczne drzewa podniebne.

Z pomiędzy tych drzew egzotycznych inna twarz się naraz wychyla ku Goryczowi. Któż to? Brązowe

oblicze, jak z posążków Buddy, a w tej brązowości wyraziste niebieskie oczy chyba samego Boga-Ojca. Czyjeż to oczy zasłoniły złudne inicjały, wyrasta­jące z twarzy Basi? Czyjże to głos, drżący, jakby po­korny:

To ja, synku, tylko ja, tylko ja, synku.

Wschodzące słońce i chłód poranny otrzeźwiły

Michała.

Błędnie spoglądał na kozły kolczastych drutów, przy których leżał. Odczuwał pragnienie. Paliło go wnętrze w sposób dotychczas nieznany. Myśl o wo­dzie wprawiła go w oszołomienie. Sięgnął po ma­nierkę. Straszliwy zawód — pusta. Pragnienie to jakby go dławiło, to jakby wywracało jamę ustną, to znowu coś drapieżnie wciągało język do gardła, do wnętrza, w którym buzował ogień i ból.

Gorycz twardym jękiem wykrztusił:

Wody, wody!

Nikogo nie było w pobliżu.

Wtedy rozróżnił pobliski szum Łukawy, spadają­cej z góry. Zrozumiał, że nad jej brzegiem musi le­żeć, o kilkanaście zapewne kroków. Niedaleko prze­biegała ta dobra, ożywcza, słodka woda, którą pił w nocy podczas ataku.

Zaczął się czołgać w stronę szumiącego potoku.

O kilka kroków poniżej maleńkim wodospadem spadała w dół Łukawa, rzeczka jego dzieciństwa. Tu gdzieś niedaleko wychodziło z pod głazów jej pierwsze źródełko.

\

Gorycz uprzytomnił to sobie, gdy po gorączko­wych wysiłkach przysunął się do wody i utonął w niej ustami.

Woda była przednia, źródlana. Była łagodna i sło­dka. Orzeźwiająca i gasząca. Pił długo. Nasycał się. Odpoczywał. Znowu pił.

Błogosławiona woda mej rzeki — szeptał mo­dlitewnie.

Nie wiedział o swej ranie w brzuchu.

Rzeczka Łukawa szumiała potakująco, Łukawa — to znaczy: zwodzicielka i obłudnica.

Stary Antoni Gorycz nie mógł spać tej nocy.

W okresie sąsiedztwa frontu siedzieli zwykle pod­czas dni bojowych w ziemniaczanych dołach. Były to doskonałe schrony przed strzałami. W nocy, gdy na froncie panowała znośna cisza, chodzili spać do domu.

Stary Antoni Gorycz nie mógł spać tej nocy.

Pod Żmigrodem było spokojnie. Ale niedaleka Bukowa Góra, okryta hukiem i błyskawicami, bu­dziła grożę. Nigdy stary Gorycz nie odczuwał po­dobnego lęku, jak wtedy, gdy patrzył na oddycha­jącą śmiercią Bukową Górę. Znane mu w ciągu dłu­giego życia najstraszniejsze burze, wydawały się łagodnością wobec tego szaleństwa, nieustannie wi­rującego nad górą.

W ponurym zapatrzeniu stał stary przy płocie do­mu, uparcie kierując oczy w tamtą stronę. ,

Zauważył chwilę nagłej przerwy przed świtaniem, jakby uspokojenie się walki. I wtedy groza jego do­sięgła szczytu. Z niewiadomego powodu zjeżyły mu się włosy, podniesione dreszczem, idącym z naj­głębszych tajemnic podświadomości.

Jakieś jasnowidzenie chwyciło go za gardło, ude­rzyło w pierś, zasypało oczy drobniutkimi, gryzą­cymi mróweczkami łez.

Co to, co to?

Idąca od ziemi siła przechyliła go i przyciągnęła do ścieżki i mokrej trawy rosnącej pod płotem. Przylgnął, jakby w poszukiwaniu ratunku, schro­nienia i obrony. Wykrzywione usta wpijały się w jakąś gorzką łodygę, pełnymi oczyma fez dotykał listków, a ręce wdzierały się zakrzywionymi palca­mi w twardą murawę.

O wschodzie słońca oderwał się dopiero od zie­mi. Wstał i nie mógł zrozumieć dnia, jasności, jawy.

Sen mara, sen mara — szeptał.

Tymczasem rano zachodziły w okolicach Żmigro­du błyskawiczne zmiany.

Zwycięski atak na wzgórze 337 miał znaczenie decydujące. W wyrwę, powstałą po natarciu, rzuci­ły się rezerwy, łamiąc ostatecznie pozycję przeci­wnika. Rosjanie musieli porzucić odcinek frontu nad rzeką Łukawą. Następowało szybkie przegru­powanie. Wojska rosyjskie cofały się na wschód. W południe obok chaty Goryczą przeszły pierwsze patrole austriackie. Potem widziano przemarsz co­raz to innych oddziałów.

Stary Antoni Gorycz przyglądał się posępnie tej metamorfozie.

Po południu łąkami nad Łukawą przeszły oddzia­ły legionowe. Poznał je Gorycz po czapkach. Na widok znanych orzełków chciał się rzucić ku woj­

sku i pytać. Lecz się powstrzymał. Stał z wytężo­nymi oczami i czekał. Oczekiwanie nic mu nie przy­niosło. Potem z nienawiścią spoglądał za znikają­cym oddziałem.

Lecz czekał dalej. Trwało to cały dzień. Czekał stary Gorycz i w nocy. Siedział utkwiwszy oczy w ciemnym oknie, czekał ze słuchem napiętym, wraż­liwym na każdy szelest. Doznawał złudzeń. Kilka razy wydawało mu się, że ktoś stoi za oknem, cichu­tki, jakby zmartwiałym palcem drapiąc w szybę. To znowu słyszał wyraźne kroki przed chatą. To przyciszone słowa, które dokładnie przypominały głos Michała. Ostatecznie wszystko to okazywało się nocnym złudzeniem.

Czekał jeszcze rano. Wypatrywał po drogach, podejrzliwie patrzył na każdego przechodzącego żołnierza. Wychodził na wzgórze i spoglądał ku dro­gom, biegnącym od Bukowej Góry.

Potem to wyczekiwanie i wypatrywanie było dla niego za długie.

Niemal półświadomie zeszedł ze wzgórza ku rze­ce, ku ścieżce nad Łukawą, prowadzącej poprzez folwark Kwadrans ku Bukowej Górze. Wiele razy w ciągu życia przechodził tą drożyną. Znał każdy niemal centymetr na pamięć, mógł iść tędy najpe­wniej nawet najbardziej ciemną nocą.

Szedł wzdłuż tej rzeczki Łukawy, której bieg od- dawna po chłopsku upodabniał do swoich losów.

Płynęła ta rzeczka jak czas — ciągle, bez ustanku, niemal nieuchwytnie. Ale w tym roku było inaczej.

Rzeczka nadal biegła łagodnie, przystępnie, ułud­nie. A czas rwał gwałtowny i rozwydrzony, zmien­ny i niemiłosierny. A rzeczka tylko łagodnie zbiera­ła krew rozrzuconą nad jej brzegami przez zmien­ny czas.

Rzeczka Łukawa. W jej starożytnej, prawie za­pomnianej nazwie kryły się jakby w zanadrzu wła­ściwości tej wody. Łukawa — znaczy chytra, czająca się, skrycie przygotowująca się do nagłego skoku. Jakieś właściwości łaszącego się zwierza, niedobre

i straszące. To ona — ta dawna rzeka o ramionach łagodnych i miłujących, rękach przepływających czule, dotykających z miłością to spalonego czoła, to popękanych warg.

Tak było dawniej.

W jasnowidzeniu ujrzał już był stary Gorycz no­wą prawdę. Leżała przy źródle Łukawy, na Buko­wej Górze, w tym miejscu, gdzie stała rodzinna, dawno już nieistniejąca chałupa Antoniego Gory­czą. Szedł do tego źródła ujrzeć własnymi, ojcow­skimi oczyma. Ujrzeć prawdę leżącą nad rzeczką w majowym miłym słońcu, w cieniu drzew buko­wych, które pamiętały dobrze jego ubogą młodość.

Gdy szedł w górę Łukawy, to jakby wracał do swego początku.

Na szerokich łąkach co krok widniały ślady woj­ny. Stary Gorycz nie zwracał uwagi na mijane za­pory drutów, rowy i świeże groby. Może ich nawet nie widział, wpatrzony w swój punkt końcowy, w zarysy Bukowej Góry.

Obudził go dopiero folwark Kwadrans, miejsce niezapomnianej młodości. Zatrzymał się. Patrzył. Jeszcze gdzieniegdzie zostało tak samo, jak było przed pięćdziesięciu laty. Nie zmieniła się również Łukawa. Jak dawniej wpadała do stawu obok mły­na i wypływała z niego znacznie szersza i większa.

Od folwarku stary Gorycz nie szedł ale biegł czujny, widzący wszystko, wrażliwy na każdy szcze­gół stoczonej niedawno walki. Wbiegał do rowów, zatrzymywał się nad usypanymi wczoraj grobami, wdzierał się na wzgórza, zmęczony, lecz nie czujący zmęczenia, padał i zrywał się od razu do dalszego szukania i ciągłego wpatrywania się w pobojowi­sko.

Na stokach góry, pokrytej bukowym lasem, sta­nął na tym miejscu, gdzie dawnymi laty mieszkał jego ojciec, gdzie była chata, w której on sam wy­dał pierwszy krzyk życia. A niedaleko błyskało źró­dło, otoczone płaskimi kamieniami — początek rze­czki Łukawy. Z tego miejsca potoczyły się ich losy

Antoniego Goryczą i rzeczki.

Do tego źródła zwrócił się starzec, brnąc wśród porozrzucanych drutów, ładownic, połamanych ka­rabinów, wśród okopów zamaskowanych zielenią

i schronów obłożonych darnią.

Cisza była zupełna. Na pobojowisku nie było ni­kogo. Tylko słyszeć się dawał szum spadającej w dół rzeczki.

Przy maleńkim wodospadzie, niedaleko od źró­

dła, stał na świeżym, wczorajszym grobie brzozo- wy krzyżyk.

Na krzyżu kawałek prostej deszczułki, a na niej zwykłym ołówkiem wypisane epitafiuir

Michał Gorycz, żołnierz Pierwszej Brygady.

W leżący przy grobie kłębek kolczastego drutu, jakby w wiązankę kwiatów, wszarpały się chude ręce siwego starca, chwyciły i przycisnęły do brą­zowej twarzy, do zesztywniałych warg i ciemnych oczu.

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stanislaw Czernik Pozdrowienie, Odgłosy pogańskie, Zwidzenie, Przemiany
Czerniak złośliwy
Kopia PET czerniak
Makro cw Czerniak id 277438
Konstantin Czernienko, Komunizm
ODEZWA TOWARZYSTWA OPIEKI NAD UNITAMI, Kozicki Stanisław
[08-09] Czerniak zlosliwy2, = III ROK =, =Patomorfologia=, =Wykłady=
Rozwojówka-skrót od Małgosi, Psychologia, II rok, Psychologia rozwoju człowieka - Stanisławiak
HLN CZ-III R-06, Kozicki Stanisław
Ludzie w Czerni, spiskowe teorie itp
HLN CZ-I R-08, Kozicki Stanisław
HLN CZ-VI-Aneksy 01, Kozicki Stanisław
Kreacje autorskie w przedmowach literackich doby romantyzmu Stanisz streszczenie
Gorycze, Garbniki
Czernienie lakieru
XX-lecie 13, Teoria Czystej Formy a praktyka dramaturgiczna w utworach Stanisława Ignacego Witkiewic
średniowiecze, renesans, Wincenty z Kielczy- żywot św. Stanisława, Wincenty z Kielczy "Żywot św
wyklady 2009, patomorfologia-wyklad-czerniak

więcej podobnych podstron