332 Dailey Janet Tęcza po burzy

Janet Dailey TĘCZA PO BURZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gęste listowie osłaniających ulicę drzew połyskiwało w słońcu soczystą zielenią. Równie pięknie prezento­wały się starannie przystrzyżone żywopłoty i trawniki przed domami, które zdradzały zamożność właścicieli. Jednak nie wszyscy mieszkańcy eleganckiej dzielnicy Denver w stanie Kolorado mogli się nie martwić stanem swego konta bankowego.

Lainie MacLeod wyglądała przez okno, nerwowo zaciskając dłonie na ramionach. Od razu zauważyła ogromny żony mlecz na samym środku trawnika. Wes­tchnęła. Przydałoby się, żeby choć dwa razy w tygodniu przychodził ogrodnik. Wiedziała jednak, że nie ma na to szans, i że to kolejna z rzeczy, z którymi musi się uporać sama.

Właściwie jaki miało sens udawanie, że żyje się na takim samym poziomie, jak inni? Sąsiedzi musieli prze­cież wreszcie zauważyć, że właścicielki tego domu sy­stematycznie pozbywają się co cenniejszych rzeczy, choć Lainie starała się to robić możliwie dyskretnie. Duma nie pozwalała jej się przyznać, że znalazła się w nie lada opałach.

Na podjeździe zatrzymał się mały sportowy kabriolet. Siedząca w środku szatynka poprawiła włosy, zanim wysiadła i energicznie pomaszerowała do drzwi wej­ściowych. Lainie pospieszyła otworzyć, zanim tamta zdąży zadzwonić. Z obawą spojrzała na prowadzące na piętro schody i na widoczne drzwi sypialni. Mama prze­cież dopiero co zasnęła. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby się obudziła.

Lainie wiedziała, że musiałaby się w nieskończoność tłumaczyć z obecności Ann Driscoll. Pani Simmons nie aprobowała tej przyjaźni, twierdząc, że Ann nie jest od­powiednim towarzystwem dla jej córki. Nie przekony­wał jej ani charakter dziewczyny, ani zamożność jej rodziny. Po prostu nikt nie był wystarczająco dobry, żeby spoufalać się z jej córką.

Mimo wszelkich przeszkód, ta przyjaźń kwitła. Ann nie zawiodła nigdy, stanowiła niezawodne oparcie pod­czas każdego kryzysu. Dlatego Lainie powitała ją w pro­gu z niekłamaną radością. Jednakże jej zaniepokojony wzrok co chwila powracał ku drzwiom pokoju matki. Nie uszło to uwagi Ann.

Przeszły do znajdującej się na tyłach domu kuchni. Nowo przybyła nie spuszczała uważnego wzroku z przyjaciółki. Ostatnie miesiące coraz bardziej zaczy­nały dawać o sobie znać. Ciemne kręgi pod orzechowy­mi oczami Lainie zdradzały prawdę o licznych źle prze­spanych nocach. Biała bluzeczka z dekoltem pozwalała dostrzec niezwykłą kruchość ramion i wystające oboj­czyki. Kraciasta spódniczka była ewidentnie za szeroka, co wskazywało na duży ubytek wagi. Nic dziwnego, że Lainie wyglądała na wykończoną i kompletnie pozba­wioną energii.

Jej ciemne włosy, niegdyś tak piękne i lśniące, straciły teraz swój blask. Widać było, że nie miała już czasu i siły, by o nie dbać. Spinała je więc na karku ciężką klamrą, ale nie było jej w tym uczesaniu do twarzy. Uwydatniało ono dodatkowo i tak już wyraźne kości policzkowe.

Ann patrzyła na to z ciężkim sercem, wiedziała jed­nak, że wszelkie jej uwagi na ten temat zostaną zbyte machnięciem ręki. Od jakiegoś czasu Lainie lekceważyła swoje własne potrzeby.

- Dziękuję - powiedziała, biorąc od przyjaciółki szklaneczkę ponczu. - Jak się czuje mama? Czy był rano lekarz?

Lainie spochmurniała, lecz starała się, by jej głos zabrzmiał lekko.

- Tak. Był zadowolony z jej stanu, ale to dodatkowo mamę zirytowało. - Z westchnieniem usiadła przy stole. - Zaczęła mu wyliczać wszystkie dolegliwości. Biedny Henderson. Jest pewien, że mama ukradkiem czyta me­dyczne książki taty i tam wynajduje nowe choroby, żeby dostarczyć mu zajęcia.

- Wspomniałaś mu o tym, że wychodzisz dziś wie­czorem?

Nieco niepewnie popatrzyła w szczere oczy Ann.

- Tak. Powiedział, że skoro wynajęłam dyplomowa­ną pielęgniarkę, to on nie widzi żadnych przeciwwska­zań. - Nerwowo stukała długimi palcami o brzeg swojej szklanki. - Ale ja widzę, że mama źle się czuje przy obcych. Myślę, że mogłybyśmy się umówić na jakiś inny dzień - zaproponowała.

- O, nie, kochana! Wszystko jest ustalone już od miesiąca. Teraz, kiedy Adam kupił bilety, nie możesz się tak po prostu wycofać - przekonywała z werwą Ann.

Lainie wolała nie patrzeć przyjaciółce w oczy. Opar­ła łokieć na stole i machinalnie zaczęła pocierać czoło dłonią.

- Owszem, nadal chcę iść na ten koncert, ale niepo­koję się o mamę.

- A może dla odmiany zaczęłabyś się martwić o sie­bie? - spytała Ann. - Największy błąd, jaki zrobiłaś w życiu, to był powrót do Denver. Skoro mama zacho­rowała, to trzeba było zapewnić jej profesjonalną opiekę, a nie brać wszystko na swoje barki. Siedzisz tu już od siedmiu miesięcy. Ile razy wychodziłaś? Nie mówię o wizytach w aptece i kupowaniu jedzenia.

- Och, nie wiem. Kilka razy - odparła niechętnie Lainie.

- Nie wiesz? To ja ci powiem. Trzy! Raz wyciągnę­łam cię na obiad, raz na łażenie po sklepach i raz do kina. Opamiętaj się, kobieto! - Ann pochyliła się nad stołem i spojrzała na przyjaciółkę proszącym wzrokiem. - Jak tak dalej pójdzie, to się wykończysz.

- Przesadzasz.

- Wcale nie, popatrz lepiej w lustro. I zrozum, że nikt nie jest nie do zdarcia. Tak samo, jak nikt nie jest niezastąpiony. Ktoś inny zaopiekuje się mamą równie dobrze jak ty.

Lainie zaczęła się wreszcie uśmiechać.

- Chciałabym myśleć równie trzeźwo i rozsądnie jak ty. Może wtedy przestałabym mieć ciągłe wyrzuty su­mienia.

- Czy ty nie widzisz, że twoja mama wywołuje je w tobie umyślnie? Znowu cię kontroluje, tak samo jak kiedyś. Te trzy lata spędzone w Colorado Springs uświa­domiły jej, że musi zmienić taktykę, jeśli znowu chce cię do siebie przywiązać. Dlatego zaczęła stosować emo­cjonalny i moralny szantaż.

- Ależ, Ann, przecież wiesz, że to był tylko nieszczę­śliwy splot okoliczności. Nie miałam wyjścia. Wkrótce po śmierci taty mama została prawie bez środków do życia. Owszem, w dużym stopniu sama jest sobie winna, powinna była zawczasu zadbać o ubezpieczenie. Ale to nie znaczy, że miałam ją zostawić na pastwę losu! Kto miał się nią zająć, jak nie jedyna córka?

- A na jak długo wystarczą twoje pieniądze? - spy­tała cicho przyjaciółka.

Lainie nie potrafiła się przemóc i wyznać, że jej osz­czędności skończyły się przed miesiącem. Miały co jeść i gdzie mieszkać wyłącznie dzięki małej rencie po tacie i przychodzącym co miesiąc czekom, wysyłanym przez adwokata Rada.

Ann postanowiła nie naciskać, choć jej niepokój nie zmniejszył się ani na jotę.

- Dobrze, to nie moja sprawa. - Znów pochyliła się ku Lainie, a na jej twarzy malowała się determinacja. - Ale na dzisiejszy koncert pójdziesz, choćbym miała cię zaciągnąć siłą. Nie wiadomo, kiedy znów będziesz miała szansę posłuchać Voighta na żywo!

Opór Lainie zaczął słabnąć. Curt Voight był wspania­łym pianistą, uwielbiała go. Rzeczywiście, byłoby głu­potą stracić taką okazję. W dodatku już od kilku lat nie uczestniczyła w takich wydarzeniach jak koncerty, ope­ry, wystawy. Od czasu, gdy Rad... Gwałtownie potrząs­nęła głową, by odegnać nie chciane wspomnienia.

- Pójdę - zdecydowała wreszcie, zaś Ann zadała so­bie pytanie, skąd ten nagły ból w oczach przyjaciółki.


- Błagam, nie zostawiaj mnie. - Pani Simmons kur­czowo zacisnęła palce na dłoni córki, gdy ta przysiadła na brzegu łóżka.

Lainie doskonale wiedziała, że tak będzie. Dlatego wcześniej nic nie mówiła o tym, że wychodzi na koncert. Musiała postawić matkę przed faktem dokonanym.

- Będziesz miała fachową opiekę - powiedziała uspokajająco Lainie i wskazała na stojącą obok pielęg­niarkę. - Pani Forsythe zadba o wszystko.

Twarz matki przybrała płaczliwy wyraz, zaś jej broda zaczęła drżeć.

- A jeśli coś mi się stanie? Jeśli umrę? Chcę, żebyś była wtedy przy mnie - upierała się.

- Nic się pani nie stanie - wtrąciła spokojnym gło­sem pani Forsythe. - A sądząc po wigorze, jaki pani wykazuje, z pewnością pani nie umrze dzisiejszego wieczoru.

Pani Simmons natychmiast zmieniła taktykę i bez­władnie opadła na poduszki. Wyglądała jak osoba, która lada moment wyda ostatnie tchnienie.

- Pani Forsythe wie, jak się ze mną skontaktować w razie potrzeby. Zresztą, nie zabawię długo. Po koncer­cie od razu wrócę do domu.

- Nie będziesz się nigdzie włóczyć z tą okropną dziewczyną?

- Nie, mamo.

Chora powoli zamknęła oczy, jakby pokazując córce, na jak wielkie zdobywa się poświęcenie, pozwalając jej iść się zabawić, podczas gdy ona będzie tu umierać w sa­motności. Lainie natychmiast zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia. Naraz poczuła lekkie dotknięcie na ramieniu.

- Proszę ją teraz zostawić ze mną - usłyszała szept pielęgniarki.

Skinęła głową i cicho wymknęła się z pokoju, choć wiedziała, że mama tylko udaje sen. Chciała w ten spo­sób zmusić córkę, by ta jeszcze przed samym wyjściem zajrzała na moment. Stworzyłoby to jeszcze jedną oka­zję, by spróbować wymusić na niej zmianę decyzji.

Lainie czuła się winna wobec mamy, ale nie zamie­rzała zrezygnować z koncertu. Była to przecież pierwsza rzecz, na jaką się cieszyła od pięciu lat. Jednak teraz zaczynała wątpić, czy będzie się w stanie cieszyć tym wieczorem. Świadomość, że mama czuje się opuszczo­na, ba, wręcz zdradzona, pewnie zatruje Lainie tych kilka godzin.

Z goryczą pokiwała głową. I do czego to doszło? Miała dwadzieścia sześć lat, a już zdążyła przegrać swo­je życie. Kiedyś była duszą towarzystwa, dosłownie ją rozchwytywano, w wielbicielach mogła przebierać do woli, przyjaciół miała na kopy. A teraz? Teraz żyła jak pustelnik. Cały jej świat zamknął się w tych czterech ścianach, które schwytały jak w pułapkę dwie skazane na siebie kobiety.

Ale to nie konieczność opiekowania się chorą matką wpędzała Lainie w czarną melancholię. To nie z tego po­wodu miała wrażenie, że niebo nad jej głową jest zasnute ciemnymi, ciężkimi chmurami, że jest jej duszno jak przed burzą. Właściwa przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej. Otóż Lainie wiedziała z całą pewnością, że już nigdy w ży­ciu nie zazna szczęścia, jakie daje miłość.

Kiedyś winiła za to matkę. Teraz jednak wiedziała, że sama się do tego przyczyniła. Po prostu była zbyt młoda i niedoświadczona, dlatego nadal słuchała rad matki. I to był jej błąd.

Pogrążona w myślach weszła do sypialni i machinal­nie zaczęła rozczesywać włosy. Zapatrzyła się w swoje odbicie w lustrze. Przypomniał jej się ten dzień sprzed dziewięciu lat, kiedy to mama postanowiła zająć się jej wyglądem.

Pani Simmons, wciąż nosząca ślady wielkiej urody, zmierzyła siedemnastoletnią córkę chłodnym, szacują­cym spojrzeniem.

- Szkoda, że nie wyglądasz tak, jak ja za młodu - zauważyła. - Ale popracujemy nad tym. Pamiętaj, że dzięki urodzie można wiele zyskać na tym świecie. Dla­tego musisz nauczyć się ją wykorzystywać do osiągania swoich celów.

I tak się zaczęło. Zgodnie z instrukcjami Lainie zapu­ściła włosy, umiejętnym makijażem podkreślała migda­łowy kształt oczu, pociągała błyszczącą szminką pełne, kuszące usta, nosiła eleganckie, lecz proste ubrania, któ­re nie odwracały uwagi od jej pięknej twarzy.

Nic więc dziwnego, że na widok jej nagle rozkwitłej urody wszyscy znajomi oszaleli. Znajome z całą pewno­ścią nie... Jedna Ann patrzyła na nią z pozbawionym zazdrości zachwytem, nie traktując jej jak potencjalnej rywalki.

Z czułością dotknęła oprawionej w ramki fotogra­fii, która stała na komódce. Kochana Ann. Była jed­ną z dwóch osób, którym jej dobro leżało na sercu i któ­re kochały ją taką, jaka była naprawdę. Drugą osobą, kochającą ją bez zastrzeżeń, był ojciec. Wspaniały chi­rurg, który zginął przed dwoma laty w katastrofie lotni­czej. Lainie wciąż widziała jego uśmiechnięte oczy o szczerym spojrzeniu. Tak bardzo chciał, żeby była zwyczajnie, po ludzku szczęśliwa. I tak bardzo bolał wraz z córką, gdy Rad, którego tak cenił... Nie, dosyć tego!

Pragnęła uciec przed wspomnieniami, lecz one po­wracały uparcie. Wystarczyło choćby, żeby się zasta­nowiła, co ma na siebie włożyć. Gdy otworzyła sza­fę, zdała sobie sprawę, że wszystko będzie wisiało na niej jak na kołku. Tylko jedna rzecz mogła ją uratować w tej sytuacji. Drżącymi dłońmi wyciągnęła wepchniętą w najciemniejszy kąt sukienkę z czarnej koronki. Rad tak bardzo ją lubił... Już miała wcisnąć ją z powrotem, gdy zmitygowała się nagle. Dlaczego wiecznie pozwala przeszłości rządzić teraźniejszością?

A jednak trudno było jej się pozbierać. Wystarczyło, by weszła z Ann i jej mężem do wielkiej sali koncerto­wej, a natrętne wspomnienia znów zaczęły cisnąć jej się do głowy. Na szczęście wirtuozeria Voighta wkrótce oderwała myśli Lainie od smutnych tematów.

Podczas przerwy Ann zauważyła z radością, iż jej przyjaciółka pod wpływem ukochanej muzyki wyraźnie się zmieniła. Jej oczy znowu nabrały blasku, a na peł­nych ustach rozkwitł dawno nie widziany uśmiech. Dla­tego też, gdy wyszły do holu i wmieszały się w tłum, Ann nie miała wyrzutów sumienia, gdy przeprosiła Lai­nie i poszła zadzwonić do swojej czteroletniej córeczki.

- Kogo moje oczy widzą? - zawołał nagle z rados­nym zdumieniem przystojny blondyn i chwycił Lainie za rękę.

- Lee! - ucieszyła się. - Prawie zapomniałam, jak wyglądasz.

- Jesteś jeszcze piękniejsza, niż cię zapamiętałem. - Jego niebieskie oczy wpatrywały się w nią z niekła­manym zachwytem. Wciąż trzymał jej dłoń. - Gdzie się podziewałaś przez tyle czasu? Doszły mnie słuchy, że przebywałaś w Colorado Springs, zgadza się?

- Tak, ale od jakiegoś czasu znów jestem w Denver. - Z uśmiechem patrzyła na jego życzliwą twarz o zde­cydowanych rysach. Ciekawe, ilu jeszcze dawnych przy­jaciół znajdowało się tu teraz?

- Zmieniłaś się. Wyczuwam w tobie opanowanie i spokój, nie znam cię takiej. Co się stało z naszą małą rozbawioną Lainie?

- Po prostu wydoroślała. Przynajmniej mam taką nadzieję. - Delikatnie cofnęła dłoń z jego uścisku. - Co u znajomych? Podobno Mary wyszła za mąż?

- Niektórzy nigdy nie dorośleją - zauważył filozofi­cznym tonem. - Tak, wzięła ślub, ale nie zmieniła się ani trochę...

Słuchała go z lekkim roztargnieniem. Jej uwaga sku­piła się teraz na nim samym. Lee właściwie nie zmienił się przez tych kilka lat. Atrakcyjny i nieodparcie czaru­jący, emanował wewnętrznym spokojem i siłą, które da­wały poczucie bezpieczeństwa. Lainie zawsze czuła się dobrze w jego towarzystwie.

Nagle skinął na kogoś, kto znajdował się gdzieś za jej plecami.

- O! Jest moja siostra... Carrie niedawno zastana­wiała się, co u ciebie. Ucieszy się na twój widok - wy­jaśnił z uśmiechem Lee i chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy nagle słowa zamarły mu na wargach.

Zaciekawiona Lainie odwróciła się akurat w momen­cie, gdy usłyszała rozradowany głos Carrie:

- Lee, zobacz, kogo spotkaliśmy!

Lainie nie zdawała sobie sprawy z tego, że rodzeń­stwo oraz partner Carrie wymienili między sobą zanie­pokojone spojrzenia. Cała jej uwaga skupiła się na wy­sokim ciemnowłosym mężczyźnie, który przypatrywał jej się arogancko. Krew odpłynęła jej z twarzy. Och, gdyby tylko mogła zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, zapaść się pod ziemię!

Wszyscy milczeli jak zaklęci, jedynie ciemnowłosy mężczyzna nie stracił rezonu.

- Czas nie był dla ciebie zbytnio łaskawy - wycedził, przypatrując się podkrążonym oczom Lainie i jej śmier­telnie bladej twarzy. - To musi być bardzo przykre stra­cić całą urodę w tak młodym wieku.

Gniew natychmiast zabarwił jej policzki na czerwono.

- Za to ty nie zmieniłeś się ani trochę. Wciąż jesteś takim samym cynicznym łajdakiem, Rad! - odparowała.

W jego ciemnych oczach pojawił się złowrogi błysk, lecz Lainie postanowiła nie dać się zastraszyć i wyzy­wającym wzrokiem wpatrywała się w tak dawno nie wi­dzianą twarz. Trudno byłoby zachwycić się jego twardy­mi rysami, które wyglądały jak wykute w kamieniu i zdradzały niezłomną wolę. Przez to jednak, iż były tak szalenie męskie, czyniły go niezwykle atrakcyjnym.

- Milutka, jak zwykle - zauważył obojętnym tonem, co ją dodatkowo uraziło. Nie dał jej jednak okazji do odcięcia się. - Co ty tu robisz? - spytał.

Wyprostowała się i dumnie uniosła głowę.

- Cóż, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Voight daje koncert wyłącznie dla ciebie.

Zauważyła z satysfakcją, że w jego oczach pojawił się gniew, choć jego twarz ani na chwilę nie straciła wyrazu obraźliwej obojętności.

- Wiesz doskonale, że nie to miałem na myśli. - W niskim głosie pobrzmiewała groźba.

- Przecież moi rodzice... To znaczy, moja mama - poprawiła się Lainie - mieszka w Denver. Czyżbyś już o tym zapomniał?

- Tak... Słyszałem o śmierci twojego ojca - oznaj­mił bez śladu współczucia i skrzywił się nieco cynicznie. - Mój ojciec też już nie żyje.

- Och! Nie wiedziałam. Tak mi przykro, naprawdę - powiedziała impulsywnie, gdyż bardzo lubiła swego teścia. Jednak już po chwili pożałowała, że w ogóle się odezwała.

- Czyż to nie ironia losu, że obydwaj umarli, nie doczekawszy się w końcu wnuków, których tak bardzo pragnęli? - Patrzył na nią pogardliwie. - Tak bardzo się starałaś, żeby ich marzenie się nie spełniło. Dopięłaś swego.

Miała wrażenie, jakby jakaś stalowa dłoń zacisnęła się na jej sercu. Poczuła ból.

- Nie pojmuję, jak można być aż tak okrutnym. - Jej głos drżał..

- Co w tym okrutnego, że chciałem mieć dziecko, podczas gdy ty ani myślałaś przestać się bawić? - szydził bezlitośnie.

Lainie odwróciła się do niego plecami. Wiedziała, że dłużej już tego nie zniesie. Carrie Walters natychmiast podeszła do Lainie i lekko dotknęła jej ramienia.

- Nie wiedziałam, że to ty rozmawiasz z Lee - sze­pnęła przepraszającym tonem.

Lainie skinęła głową i uśmiechnęła się z niejakim tru­dem, gdyż wciąż czuła na sobie wzrok Rada.

- Nie ma sprawy. Ale teraz was przeproszę. Moi przyjaciele czekają na mnie.

- Mam nadzieję, że twoja mama czuje się już lepiej? - spytała ze szczerym współczuciem Carrie. - Słysza­łam, że jest chora.

- Tak, czuje się już całkiem nieźle, dziękuję. - Pod­niosła wzrok na wpatrującego się w nią jasnowłosego mężczyznę. - Miło było cię znów spotkać, Lee.

Zanim jednak zdążyła się ze wszystkimi pożegnać i odejść, Rad chwycił ją brutalnie za ramię i odwrócił ku sobie.

- To dlatego wróciłaś do Denver? Mówiono mi, że twój ojciec utopił masę forsy w kiepskich inwestycjach. Pewnie nie zostawił po sobie złamanego grosza, co? Nie miałyście pieniędzy na leczenie, więc przyjechałaś mnie doić?

Tego było już nadto. Lainie, nie zastanawiając się ani przez moment, spoliczkowała go z całej siły.

- Prędzej zacznę się sprzedawać na ulicy, niż cię o cokolwiek poproszę! - syknęła,

Z furią szarpnął ją za ramię i Lainie przestraszyła się. Co prawda, nie pierwszy raz widziała, jak Rad wpada we wściekłość, wciąż jednak budziło to w niej lęk.

- MacLeod! - Lee złapał Rada za rękę. - MacLeod, puść ją! - zażądał stanowczo.

Rad zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajdują i opa­nował się jakoś. Zaciśnięte szczęki nie rozluźniły się co prawda, jednak jego oczy ponownie przybrały wyraz całkowitej obojętności. Puścił Lainie, poprawił krawat, po czym zmierzył wszystkich wyzywającym spojrze­niem i oddalił się bez słowa.

Lainie zauważyła pełne współczucia spojrzenia po­stronnych osób, które w milczeniu przyglądały się zaj­ściu. Łzy napłynęły jej do oczu. Zakryła usta dłonią i uciekła do toalety. Na szczęście nikt nie próbował jej pocieszać ani o nic wypytywać, gdyż właśnie skończyła się przerwa i wszyscy wrócili na salę. Mogła płakać bez przeszkód i bez świadków.

W takim stanie znalazła ją Ann, która udała się na poszukiwania, zaniepokojona przedłużającą się nieobe­cnością przyjaciółki. Przytomnie nie zadawała niepo­trzebnych pytań, tylko bez słowa przytuliła do siebie wstrząsaną spazmatycznym łkaniem Lainie. Po jakimś czasie łzy przestały płynąć.

- Rad jest tutaj. - Lainie odzyskała wreszcie głos i podniosła na Ann czerwone, zapuchnięte oczy. - Pod­czas przerwy... Och, Boże jedyny... Powiedzieliśmy sobie takie rzeczy... Wracam do domu. - Konwulsyjnie zaciskała dłonie na ramionach przyjaciółki.

Było jej wstyd, że reaguje tak emocjonalnie. Z ogro­mnym wysiłkiem starała się jakoś opanować. Drżącymi dłońmi otarła łzy.

- Wezmę taksówkę.

- Chyba żartujesz. Zaraz powiem Adamowi, żeby poszedł po samochód i czekał na nas przed wyjściem.

- Ale koncert...

- E, tam, mocno przereklamowany - skwitowała Ann i już jej nie było.

Musiała chyba wyjaśnić mężowi sytuację, gdyż nawet nie chciał słuchać przeprosin Lainie, gdy wsiadła do samochodu. Uśmiechnęła się więc tylko do tego przemi­łego blondyna o kręconych włosach i pogodnym spo­jrzeniu niebieskich oczu.

- Nie wiem, czym zasłużyłam na takich przyjaciół jak wy.

- Może tym, że poślubiłaś takiego człowieka jak Rad. - Wzrok Adama spoważniał. - Musi przecież być jakaś równowaga.

- Myślałam, że pięć lat separacji zrobi swoje. - Na twarzy Lainie malował się ból. - Okazuje się jednak, że nawet nie potrafimy się przywitać jak normalni ludzie. Od razu skaczemy sobie do oczu.

- Domyślam się, że Sondra obserwowała tę sce­nę z dziką satysfakcją - zauważyła z westchnieniem Ann.

Lainie natychmiast ujrzała oczyma wyobraźni rudo­włosą sekretarkę Rada.

- Jak to? Była tam?

- Zauważyłam ją, gdy szłam zatelefonować. - Ponu­ry głos przyjaciółki zdradzał, że żałuje, iż niechcący zdradziła fakt, o którym Lainie najwyraźniej nie miała pojęcia. - Od razu domyśliłam się, że Rad musi być w pobliżu. Miałam tylko nadzieję, że w tym tłumie nie wpadniecie na siebie.

- Nawet mi go trochę żal - roześmiała się z lekką goryczą Lainie. - Ale nie zasłużył na kogoś lepszego niż Sondra.

W samochodzie zapanowało ciężkie milczenie. A miał to być taki miły wieczór...

Panującą dookoła ciemność rozświetlało agresyw­ne pulsowanie neonowych reklam, a cały świat wydawał się obcy i straszliwie obojętny. Jednak ciemności, jaka ogarnęła duszę Lainie, nie rozjaśniał nawet najmniej­szy błysk światła. Rozpacz i ból panowały w niej nie­podzielnie.

Wreszcie zatrzymali się przed domem Lainie.

- Może chcesz, żeby Ann została z tobą na noc? - za­proponował Adam z właściwą mu bezinteresownością i życzliwością.

- Kochani jesteście, ale chyba jednak wolę zostać sama. - Lainie nie mogła znaleźć słów, by wyrazić swą wdzięczność. Tym bardziej że zaofiarowali się podwieźć panią Forsythe do domu. Pożegnała się więc i pobiegła na górę, by nie musieli zbyt długo czekać.


Środek nasenny spowodował, że pani Simmons nawet się nie obudziła, gdy córka wślizgnęła się do jej pokoju i zajęła miejsce w fotelu. Nie było potrzeby, żeby Lainie czuwała przy matce przez całą noc, ale wiedziała, że i tak nie zaśnie. Wolała więc siedzieć tutaj, niż prze­wracać się w nieskończoność na łóżku w swojej pu­stej sypialni. Odchyliła głowę na oparcie i pozwoliła odżyć wspomnieniom, przed którymi tak długo się broniła.

Spotkała Rada przed sześcioma laty u znajomej. Wra­cali właśnie całą paczką z teatru i w korytarzu wpadli na mężczyznę, którego wzrok natychmiast spoczął na roze­śmianej Lainie w długiej wirującej sukni. W jego spo­jrzeniu było coś takiego, że Lainie od razu wypytała Andreę, w której domu to się działo, kto zacz. Okazało się, że to znajomy rodziców, współwłaściciel prężnie działającej firmy. Udało się przekonać Andreę, że powin­na zaprosić gościa, by przyłączył się do nich.

O dziwo, przyjął zaproszenie, choć widać było, że nie pasuje do ich grupy. Był inny, bardziej dojrzały, pewny siebie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Chłopcy, z którymi Lainie do tej pory się umawiała, nagle wydali jej się strasznymi smarkaczami. Jak w ogóle mogła zwracać na nich uwagę?

Jak z kolei miała zwrócić na siebie jego uwagę? Wszystkie jej próby flirtowania z nim kwitował kpią­cym uśmiechem, jakby proponowała mu jakąś dziecinną grę. Wreszcie przejął sprawy w swoje ręce.

- Nie ma sensu udawać - powiedział z brutalną szczerością. - Chcę być z tobą, a ty chcesz być ze mną. Mogę cię odwieźć do domu?

Wahała się tylko przez moment.

A potem nastał tydzień randek i nie kończących się rozmów telefonicznych. Pierwszy pocałunek udowodnił Lainie, jak bardzo się myliła, uważając się za osobę całkiem w tej materii doświadczoną. Wystarczyło, że Rad wziął ją w ramiona, a poczuła, jak płonie w niej ogień. Była gotowa zapomnieć o wszystkim, wzgardzić zasadami, jakie do tej pory wyznawała i pozwolić zrobić ze sobą wszystko. On zaś nigdy nie tracił kontroli nad sobą i w pełni panował nad każdą sytuacją.

Przez następny miesiąc żyła w poczuciu ciągłego roz­darcia. Gdy zostawała sama, czyniła sobie wyrzuty, że tak otwarcie okazuje mu swoją miłość. Że nie ukrywa, iż jest dla niego gotowa na wszystko. Wiedziała, że to błąd. Wystarczyło jednak, by go zobaczyła, a już bez pamięci rzucała mu się w ramiona.

A potem nastąpiła ta noc, gdy jej się oświadczył. Siedzieli w samochodzie zaparkowanym przed jej domem. Rad właśnie zdecydowanym gestem odsunął Lainie od siebie. Spojrzała na niego prosząco. Jak zwykle wyglą­dał na zupełnie niewzruszonego, jedynie na jego szyi pulsowała mała żyłka. Lainie uwielbiała tę pulsującą żyłkę, gdyż nic innego nie zdradzało, że Rad pragnie jej równie silnie jak ona jego.

- Jedno z dwojga: albo zostaniesz moją żoną, albo moją kochanką. Innego wyjścia nie ma. - Jego oczy lśniły w ciemności. - Jeśli o mnie chodzi, wolałbym cię widzieć raczej w charakterze matki naszych dzieci niż w roli mojej utrzymanki.

Nawet nie zwróciła uwagi na to, że nie wyznał jej miłości. Była tak oszołomiona tym nieoczekiwanym szczęściem, że umknęło to jej uwagi. Teraz, gdy wspo­minała tę chwilę, zdawała sobie sprawę, iż Rad przyjął jej wybuch entuzjazmu z kpiną i rozbawieniem.

Przypomniała też sobie reakcję rodziców. Tacie wy­starczyło jedno spojrzenie w błyszczące radością oczy córki, by zaaprobować jej decyzję. Z kolei mama, choć nie protestowała otwarcie, wyraziła szereg wątpliwości.

- Ależ, kochanie, dopiero co obchodziłaś zaledwie dwudzieste urodziny. Rad MacLeod jest od ciebie star­szy o jedenaście lat. Ma od ciebie wiele więcej doświad­czenia.

- I cóż z tego, mamo? - roześmiała się Lainie.

- To człowiek z ambicjami. Doskonale wie, czego chce, potrafi manipulować innymi, by osiągać własne cele. Przywykł do wydawania rozkazów i do tego, że ludzie są mu posłuszni. Zauważ, że ty też tańczysz, jak on ci zagra. Zgadzasz się na wszystko. Kto to widział, żeby urządzać ślub raptem dwa tygodnie po zaręczy­nach? Tak się nie robi.

- Zrozum, wcale mi nie zależy na tłumach ludzi i wystawnym przyjęciu. Jedyne, czego pragnę, to jego...

- I on doskonale zdaje sobie z tego sprawę - mruk­nęła ponuro pani Simmons. - Zobaczysz, że wykorzysta to przeciw tobie. Będzie ci dyktował, z kim masz się spotykać i gdzie macie bywać. Założę się, że postara się o to, żebyś jak najszybciej zaszła w ciążę.

- Co w tym złego? Oboje bardzo chcemy mieć dzie­ci. - Lainie zarumieniła się leciutko, jednak nie ze względu na myśl o potomstwie, tylko o tym, co poprze­dza przyjście na świat dzieci. Nareszcie będzie się ko­chać z Radem...

- Widzę, że nie trafiają do ciebie żadne rozsądne argumenty. Jesteś tak zaślepiona emocjami, że nie do­strzegasz prostego faktu, iż ten mężczyzna wybrał cię tylko po to, by dodać sobie splendoru.

- Jak możesz tak mówić, mamo? - zawołała ze zgro­zą Lainie. - Kocha mnie i pragnie mnie poślubić. To już prędzej ja powinnam się chlubić takim narzeczonym. Jest przystojny i bogaty, to świetna partia.

- Mówisz, że cię kocha - powtórzyła sceptycznie matka, a po plecach Lainie przebiegł nieprzyjemny dreszcz. - Skoro tak... Ale wspomnisz jeszcze moje sło­wa. Zobaczysz, będzie próbował zagarnąć cię tylko dla siebie. Będzie chciał, żebyś przestała prowadzić życie towarzyskie, do jakiego przywykłaś. Nie daj się więc odseparować od swoich przyjaciół. A z urodzeniem mu dzieci wstrzymaj się do czasu, gdy będziesz naprawdę pewna, że poślubiłaś właściwego człowieka.

Choć Lainie starała się zapomnieć o przestrogach matki, powracały do niej natrętnie. Zaczynała się łapać na tym, że podejrzliwie słucha słów Rada i analizuje jego wypowiedzi, dopatrując się w nich ukrytych podte­kstów.

Potem jednak nadszedł upragniony ślub, a po nim nastąpiły czarowne dwa tygodnie spędzone w przytulnej chacie w górach i Lainie w ramionach Rada zapomniała o wszystkim. Gdy wrócili do Denver i zamieszkali ra­zem, zaczęła się czuć trochę samotna. Jej mąż spędzał długie godziny w swojej firmie, ona zaś wyczekiwała w domu na jego powrót. Na szczęście wieczorami wy­nagradzał jej to wszystko z nawiązką.

Całymi dniami nie miała jednak nic do roboty, gdyż Rad zatrudnił gosposię, sprzątaczkę i ogrodnika, by oszczędzić Lainie pracy. Zaczęła więc znów spotykać się z dawnymi znajomymi, chodzić z nimi po zakupy, grać w tenisa. Wyglądało na to, że Rad nie ma nic przeciw temu.

Coś zaczęło się między nimi psuć, gdy Lainie poznała piękną sekretarkę swego męża. Myśl o tym, że rudowło­sa Sondra spędza więcej czasu z Radem niż ona, stała się nie do zniesienia. Doprowadziło to do pierwszych nieporozumień.

Dopiero po latach Lainie pojęła, że pierwsze rysy na wydawałoby się niewzruszonym gmachu ich miłości po­wstały z jej winy. Była jeszcze niedoświadczona, reago­wała zbyt emocjonalnie. Domagała się, by Rad mniej pracował, a więcej czasu spędzał z nią, by chodził z nią po zakupy, zabierał ją do teatru. On jednak przyjmował to z pobłażliwym rozbawieniem i proponował żonie, by wreszcie wydoroślała.

Cztery miesiące po ślubie nastał czas ich pierwszej rozłąki. Rad udawał się w podróż służbową. Lainie oczywiście pojechała z nim na lotnisko, gdzie znienacka spotkała Sondrę.

- Tu są bilety. Nasz bagaż już przeszedł kontrolę - oznajmiła sekretarka, a jej oczy zalśniły triumfalnie, gdy zmierzyła swą rywalkę pełnym wyższości spo­jrzeniem.

- To ona z tobą jedzie? - wybuchnęła Lainie.

Reakcja męża zaskoczyła ją kompletnie. Chwycił ją za ramię i zaciągnął do kąta, gdzie mogli porozma­wiać bez obawy, że ktoś ich usłyszy. Na jego twarzy malowała się taka wściekłość, że Lainie aż się skuliła wewnętrznie.

- Nie będę tolerować takich dziecinnych zachowań. Możesz być zazdrosna prywatnie, ale nie publicznie! - stwierdził zimno.

- Nie ufam jej.

- Chcesz powiedzieć, że to mnie nie ufasz.

- Być może. - Jej broda zadrżała podejrzanie. Jednak chwilę później Lainie dumnie uniosła głowę. - Jestem pewna, że Sondra zadba o to, by uprzyjemnić ci tę po­dróż. Nie bez powodu tak często podkreślałeś jej... kom­petencje. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego.

Odwróciła się i odeszła, licząc na to, że Rad pobiegnie za nią. Srodze się jednak zawiodła. Nic takiego nie na­stąpiło. Urażona duma kazała jej więc jeszcze tej samej nocy przenieść jego rzeczy z ich małżeńskiej sypialni do pokoju gościnnego.

To był błąd. Błąd, którego nigdy by nie popełniła, gdyby lepiej znała swego męża. Rad zmienił się nie do poznania, gdy wrócił i spostrzegł, co zrobiła. Stał się chłodny i nieprzystępny. Nawet szczere przeprosiny żo­ny nic nie pomogły.

Była tak zmartwiona tą sytuacją, iż coraz częściej szukała pociechy i zapomnienia wśród dawnych przyja­ciół. Dochodziło do tego, że to Rad wracał pierwszy do domu. Lainie nie przestała jednak bywać w towarzy­stwie, pomna na przestrogi matki.

Zima przyniosła ochłodzenie nie tylko na zewnątrz. Wydawało się, iż temperatura panująca w ich domu jest wręcz niższa niż ta poza nim. Wrogość i ciągłe skakanie sobie do oczu przerodziły się w całkowitą obojętność. A potem nadszedł ten wieczór...

Byli zaproszeni na wyjątkowo ważne przyjęcie, urzą­dzane przez jednego z przyjaciół Lainie. Rad wrócił z pracy niemalże w ostatniej chwili.

- Zapomniałeś, że dziś wieczorem wychodzimy? - zaatakowała go już przy wejściu.

- Co za słodkie powitanie - zadrwił nieprzyjemnym tonem Rad, po czym udał się do barku i nalał sobie drinka.

- Mamy tam być za dziesięć minut.

Jego beznamiętne spojrzenie zirytowało ją jeszcze bardziej.

- Zadzwoń i powiedz, że nie przyjdziemy. - Odwró­cił się do niej tyłem.

- Co takiego? Nie mogę tego zrobić!

- Miałem naprawdę ciężki dzień. To cholerne przy­jęcie nie jest aż takie ważne. Dziury w niebie nie będzie, jak się tam nie pokażemy.

- Jasne, ponieważ to moi przyjaciele tam będą, dla ciebie nie jest to ważne - odcięła się.

- Twoje ciągłe czepianie się naprawdę zaczyna dzia­łać mi na nerwy - ostrzegł. Lainie zauważyła zaciśnięte szczęki Rada i pobladła nieco. - Nigdzie dzisiaj nie idę i koniec dyskusji.

- Jak sobie chcesz. Ja wychodzę.

Już miała wyjść, gdy dobiegł ją jego zimny głos:

- Zastanowiłbym się nad tym, gdybym był na twoim miejscu.

Odwróciła się do niego z furią.

- Czy to groźba? - aż kipiała ze złości.

- Myślę, że najwyższy czas, żebyś wreszcie wybrała między mężem a znajomymi.

- Uważasz, że to sposób na uratowanie naszego mał­żeństwa? - zaatakowała Lainie, która nagle z przera­źliwą jasnością pojęła sens ostrzeżeń matki. Przynaj­mniej tak jej się w owym momencie wydawało. - A mo­że po prostu chcesz, żebym znów z tobą sypiała i zaszła w ciążę? Dzieci znacznie skuteczniej uwiązałyby mnie w domu, prawda?

- Powinnaś była jednak zostać moją kochanką, a nie żoną.

Głos Rada był do tego stopnia wyprany z wszelkich uczuć, iż Lainie nie mogła już mieć żadnych wątpliwo­ści. Cokolwiek kiedyś do niej czuł, już się wypaliło. Wstrząśnięta, złamana bólem, wyszła z pokoju. Byle tyl­ko dalej od niego.

ROZDZIAŁ DRUGI

Następnego popołudnia przyjechała Ann. Niepokój, który dręczył ją od poprzedniego wieczora, wzrósł jesz­cze, gdy zobaczyła podkrążone oczy przyjaciółki.

- Powinnaś jednak była się zgodzić, żebym została z tobą - upomniała ją łagodnie.

- I tak przegadałybyśmy całą noc, więc na jedno by wyszło - uśmiechnęła się blado Lainie.

- Wcale nie na jedno. Przecież widzę, że na nowo przeżywałaś cały ten koszmar. - Przyglądała jej się uważ­nie. - Wciąż nie potrafisz o nim zapomnieć, prawda?

- Tak bardzo go kiedyś kochałam. Trudno nie pamię­tać o szczęściu, które się utraciło.

- Ale teraz już go nie kochasz?

- Nie - szepnęła cichutko Lainie, a w jej oczach mignęło coś na kształt niepewności.

- Czy nigdy nie rozważaliście możliwości, żeby spróbować jeszcze raz? Przecież Rad uparł się, że nie da ci rozwodu.

- Tak sobie czasem myślę, że może wciąż bylibyśmy razem, gdyby nie moje zaślepienie. Nienawidziłam jego pracy, jego znajomych, wszystkiego, co mi go odbierało. Gdybym była dojrzalsza, zrozumiałabym, że należy to znosić ze spokojem, gdyż w przeciwnym razie nasz związek się rozleci. Przecież był oparty na tak kruchych podstawach, że mogło go zburzyć cokolwiek. Ale wtedy tego nie rozumiałam.

- Na kruchych podstawach? O czym ty w ogóle mó­wisz? - zdumiała się Ann.

Lainie spuściła wzrok i wpatrywała się teraz w swoje kurczowo splecione dłonie.

- On mnie nigdy nie kochał - szepnęła z bólem. Do tej pory jeszcze ani razu to wyznanie nie przeszło jej przez gardło. Podniosła na przyjaciółkę zaszklone łzami oczy. - Sam mi to powiedział. Po prostu uważał, że jestem atrakcyjna i świetnie się prezentuję w towarzy­stwie, stanowię więc dobry materiał na żonę dla takiego mężczyzny jak on. Nic ponadto.

- Ze wszystkich najbardziej wyrachowanych... - wybuchnęła Ann, po czym nagle coś ją zastanowiło i przerwała. - W takim razie, czemu nie chciał się z tobą rozwieść, skoro mu w ogóle na tobie nie zależało?

- O ile dobrze pamiętam, to stwierdził, że zapłacił wysoką cenę za poślubienie mnie, nie zamierza więc ponosić kosztów po raz drugi, tym razem, żeby się mnie pozbyć. - Starała się, by jej głos brzmiał możliwie obo­jętnie, jednak wspomnienia były zbyt bolesne, by potrafiła zapanować nad jego drżeniem. - Zrobiłam mu wte­dy awanturę. Krzyczałam, że nie chcę jego pieniędzy. Że jedyne, czego pragnę, to uwolnić się od niego. Że będę go ciągać po sądach, jeśli nie zgodzi się po dobroci... - Odwróciła głowę, gdy przypomniała sobie, jak bardzo ją Rad upokorzył. Z bólem zagryzła wargi.

Ann w milczeniu patrzyła na przyjaciółkę, wzrokiem dodając jej odwagi.

- Wezwał wtedy jednego ze swoich pracowników. Gdy ten człowiek przyszedł, Rad spytał go, czy miewał ze mną... bliższe stosunki, kiedy już byłam zamężna. Och, wciąż słyszę ten potwornie zimny ton jego głosu... Ten mężczyzna odpowiedział, że owszem, kilka razy.

Zaskoczona Ann aż zachłysnęła się z wrażenia.

- Rad roześmiał się, kazał mu wyjść, po czym oznaj­mił, że w razie rozprawy wystawi takich właśnie świad­ków i wszyscy stwierdzą, że z nimi sypiałam. Chyba że przestanę domagać się rozwodu. Nie miałam wyjścia, musiałam się zgodzić.

- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłaś? Dopiero teraz zaczynam w pełni rozumieć twoją sytuację. Kiedy się rozstaliście, byłam zdumiona przemianą, jaka w tobie zaszła. Straciłaś całą pewność siebie i chęć do życia. Bałam się, że skończy to się załamaniem nerwowym.

- Mało brakowało. Gdyby nie tata, to nie wiem, co by się ze mną stało - przyznała Lainie. - Któregoś wie­czora przyszedł do mojego pokoju i zastał mnie pogrą­żoną w absolutnej rozpaczy. Przytulił mnie, jakbym wciąż była jego maleńką córeczką i pozwolił mi się wy­płakać. A potem powiedział coś, czego nigdy nie zapo­mnę: „Tęczę można zobaczyć dopiero po burzy. Dlatego najpierw trzeba przeczekać burzę”. To dlatego wyjecha­łam z Denver i próbowałam zacząć wszystko od nowa. Starałam się przeczekać burzę. Do wczoraj myślałam, że już się uspokoiła. Wystarczyło, żebym ujrzała Rada, a już byłam jak w oku cyklonu...

Naraz rozległ się dźwięk dzwonka, któremu towarzy­szyło nawoływanie z sąsiedniego pokoju. Lainie natych­miast zerwała się na równe nogi.

- Myślałam, że twoja mama śpi - szepnęła Ann.

- Bo tak było. - Gestem pokazała przyjaciółce, żeby została na miejscu, a sama pośpieszyła do drzwi.

W elegancko urządzonej sypialni dominował paste­lowy odcień różu. Na tapetach róże rozchylały swoje pąki, w tej samej różowej tonacji były utrzymane suto marszczone zasłony. Przy oknie stała piękna toaletka z marmurowym blatem, na którym pełno było figurek z drezdeńskiej porcelany i kryształowych cacek. Na ło­żu z baldachimem leżała pani Simmons, która nie prze­stawała wzywać córki.

- O co chodzi, mamo? - Lainie pogłaskała szczupłą bladą dłoń, która bezsilnie spoczywała na kołdrze.

- Słyszałam, że z kimś rozmawiasz. Wydawało mi się, że padło imię Rada. Chyba się z nim nie widujesz?

- Ależ nie, skądże - zapewniła pośpiesznie. - Spot­kałam go przypadkiem na wczorajszym koncercie, to wszystko.

- Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu o naszych kłopotach. Nie wspomniałaś, jak nisko upadłyśmy, pra­wda? - spytała błagalnie. - Nie zniosłabym, gdyby wie­dział o naszej ciężkiej sytuacji.

- O nic go nie prosiłam, mamo - odparła zgodnie z prawdą Lainie, poruszona proszącym tonem matki.

- To dobrze - westchnęła z ulgą pani Simmons i po­wolutku wysunęła dłoń spod ręki córki, po czym ponownie bezsilnie opuściła ją na kołdrę. - Teraz mogę odpocząć.

Oznaczało to, że rozmowa skończona i że Lainie ma się oddalić. Dawno już przywykła do królewskiego zachowa­nia matki i potrafiła je bezbłędnie interpretować. Nie umia­ła jednak odgadnąć, na ile jej słabość jest udawana, a na ile autentyczna. Lainie nie miała wątpliwości co do tego, że matka trochę przesadzała, nie zmieniało to wszakże faktu, że naprawdę była chora. Bardzo poważnie chora.


Dwa dni później wreszcie znalazła czas, by wziąć się za robienie porządków w ogródku przed domem. Mama spała twardo po zażyciu środków nasennych, Lainie mogła więc bez przeszkód zająć się pracą na powietrzu. Sprawiło jej to prawdziwą przyjemność.

Lato miało się już ku końcowi. Był spokojny, pogod­ny dzień, słońce przygrzewało nie za mocno, ale i tak po czole Lainie spływały krople potu, mimo iż miała na sobie tylko cienką bawełnianą bluzeczkę i kremowe spodnie. Usuwanie uporczywych chwastów było dość uciążliwe, jednak miało tę zaletę, że odrywało myśli od spotkania z Radem i od trudności finansowych. W grun­cie rzeczy okazało się bardziej relaksujące od siedzenia w domu i zamartwiania się.

Lainie usłyszała zbliżające się kroki. Odwróciła się nie­co i osłoniła oczy dłonią, by przyjrzeć się nadchodzącemu.

- Lee! Co za miła niespodzianka. - Podniosła się z klęczek, pośpiesznie ściągnęła bawełniane rękawice, by serdecznie uścisnąć jego dłoń.

- Gdzie można wynająć taką piękną ogrodniczkę? Byłbym bardzo zainteresowany. - Jego niebieskie oczy zalśniły na widok uśmiechniętej Lainie.

Zarumieniła się pod jego bacznym spojrzeniem.

- Proszę, wejdź. Ja tymczasem szybko się przebiorę... Przepraszam, ale nie spodziewałam się dzisiaj gości.

- Wyglądasz cudownie - powiedział z absolutnym przekonaniem, wziął Lainie pod rękę i udał się w stronę domu. - Nie mogłem przestać o tobie myśleć, więc po­stanowiłem zobaczyć się z tobą.

- Pochlebca! - droczyła się Lainie, z przyjemnością spoglądając na jego sympatyczną twarz i gęste płowe włosy.

- To nie było żadne pochlebstwo - odparł tak poważ­nym tonem, że nagle straciła rezon. - Nie potrafię o to­bie zapomnieć już od kilku lat. Straciłem cię, gdyż zbyt długo zwlekałem z wyznaniem moich uczuć. Tym razem nie pozwolę, by mnie ktokolwiek uprzedził.

Aż się zatrzymała z wrażenia.

- Ależ ty nawet nie dajesz mi czasu do namysłu!

- Rad MacLeod też ci go nie dał - zauważył cicho, a Lainie pobladła. - I wyszłaś za niego.

- Teraz już nie jestem taka impulsywna jak niegdyś. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu. - Stanowczo cofnęła rękę.

- Bardzo mnie to cieszy - odpowiedział spokojnie. Pomyślała, że ten jego spokój udziela się również jej i działa jak kojący balsam na jej zbolałą duszę. - Ponie­waż chcę, żebyś była zupełnie pewna tego, że chcesz mnie poślubić.

- Lee, nie tak szybko! - Potrząsnęła głową, zasko­czona i zdezorientowana. - Nie widzieliśmy się przez pięć lat. Nawet nie wiemy, jacy teraz jesteśmy.

- W takim razie proponuję ponownie się zaprzy­jaźnić. Zjesz ze mną kolację?

- Moja mama jest ciężko chora, praktycznie nie wstaje z łóżka. Nie mogę zostawić jej samej. W ogóle nie ma mowy o tym, żebym biegała na randki.

- W takim razie ja będę przybiegał tutaj, co ty na to? Jak widzisz, niełatwo mnie zniechęcić.

- Lee, nie wiem, co powiedzieć. - Bezradnie roz­łożyła ręce. - Jestem kompletnie zbita z tropu. Za­wsze uważałam cię za wspaniałego przyjaciela, a ty na­gle próbujesz ustawić nasze stosunki na zupełnie innej płaszczyźnie.

- Czy w takim razie mogę wpadać na kolacje jako twój dawny przyjaciel?

- Przyjaciele są zawsze mile widziani w tym domu - odparła.

- A czy dostają coś chłodnego do picia w taki dzień jak dzisiejszy? - spytał żartobliwym tonem.

Od tej chwili zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Siedział w kuchni, prowadził lekką konwersację i był równie miły jak zwykle. Jednak Lainie miała kom­pletny mętlik w głowie. Gdy Lee wyszedł, spróbowała uporządkować myśli.

Już raz się zawiodła na małżeństwie, nie zamierzała po raz drugi popełniać tego samego błędu. Lee był jed­nak ze wszech miar atrakcyjnym mężczyzną. Ale prze­cież w świetle prawa wciąż była żoną Rada, więc i tak nie mogła podjąć żadnej wiążącej decyzji.

Z drugiej wszakże strony czuła się bardzo osamotnio­na, choć nie chciała się do tego przyznawać nawet sama przed sobą. Sporadyczne wizyty Ann nie wystarczały jej w najmniejszym stopniu. Byłoby miło, gdyby Lee cza­sem wpadał. To porządny i godny zaufania mężczyzna, z pewnością nie będzie nietaktownie naciskał, żeby ich przyjaźń przerodziła się w coś więcej.

Gdy następnego popołudnia zadzwoniła Ann, Lainie wspomniała pokrótce o wizycie Lee i o tym, że ma on wpaść w piątek na kolację. Nie spytała przyjaciółki o opinię, jednakże ciekawa była jej reakcji.

- Bardzo dobrze - zaaprobowała Ann. - Właśnie ta­kiego faceta ci trzeba. On jest jak opoka, można na nim polegać w każdej sytuacji. Jest solidny, odpowiedzialny i wiadomo, czego się po nim spodziewać.

- Nie wiem, czy byłby zachwycony tym opisem. Za­brzmiało to tak, jakby był strasznym nudziarzem. A to przecież bardzo atrakcyjny mężczyzna.

- Nie przeczę. Ale ważniejsze jest to, że potrafi dać poczucie bezpieczeństwa, a ono bardzo ci się teraz przy­da - powiedziała Ann z jakąś dziwną, ponurą deter­minacją.

Lainie zdumiała się.

- Nie rozumiem. Dlaczego to mówisz?

- Właściwie nie wiem. Po prostu mam takie przeczu­cie. Dobra, nieistotne. Dzwonię po to, żeby wyciągnąć cię jutro z domu. Pójdziemy do jakiejś knajpki, zje­my, pogadamy. Moja mama wspomniała dzisiaj, że chęt­nie spotkałaby się z twoją. Czemu więc tego nie wy­korzystać?

- Byłoby mi bardzo miło...

- Żadnych „ale”! Moja mama pracowała kiedyś, dawno temu, jako pielęgniarka. Będzie więc umiała za­opiekować się chorą. W dodatku tak się zagadają o daw­nych czasach, że twoja mama nawet nie zauważy, że ciebie nie ma.

- Hm, właściwie powinnam iść do apteki po jedno lekarstwo - przyznała z lekkim wahaniem Lainie.

- No widzisz, zawsze znajdzie się pretekst! - ucie­szyła się Ann. - Wpadniemy do was jutro około wpół do dwunastej. Pasuje?


Jak było do przewidzenia, Ann zabrała przyjaciółkę do jednej z najelegantszych restauracji w Denver. Sala była rzęsiście oświetlona, co dodatkowo podkreślało każdy detal wykwintnego wystroju. Wyściełane złoci­stym aksamitem krzesła otaczały nakryte śnieżnobiałymi obrusami stoliki. Słychać było stłumione rozmowy gości, brzęk kryształowych kieliszków oraz delikatny dźwięk srebrnych sztućców.

- Jak myślisz, czy wciąż jeszcze omawiają dolegliwo­ści twojej mamy, czy przeszły już do wspominania twoich chorób? - spytała Ann, gdy kelner przyjął ich zamówienie.

Uśmiechnęła się przy tym do przyjaciółki, która, ku jej zadowoleniu, wyglądała znacznie lepiej niż poprze­dniego dnia. Lainie miała na sobie elegancką bluzkę w kolorze kości słoniowej oraz oliwkowy kostium, któ­rego barwa uwydatniała zielonkawe refleksy w jej orze­chowych oczach.

- Myślę, że zdążyły przedyskutować co najwyżej po­łowę symptomów, jakie występują u mojej mamy. - W jej głosie brzmiało lekkie rozbawienie.

Ann przyglądała jej się z zainteresowaniem.

- Żarty żartami, ale trzeba porozmawiać poważnie. Powiedz mi teraz więcej o tej wizycie Lee.

Zdała więc szczegółową relację z wczorajszych od­wiedzin Lee. Wywołało to pełne humoru komentarze przyjaciółki, która przyklasnęła zamiarom Lee i z miej­sca przyjęła rolę swatki. Namawiała jednak na ten zwią­zek tak dowcipnie, że Lainie nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Ann była cudowna. Jej pogoda ducha była tak zaraźliwa, że nie sposób było nie zapomnieć o wszy­stkich zmartwieniach.

Na miłej pogawędce czas mijał szybko i ani się spo­strzegły, a już podano im kawę po skończonym posiłku. Jednak nie śpieszyły się z wychodzeniem, tylko plotko­wały dalej. Ann właśnie wygłosiła kolejną dowcipną uwagę o zaletach Lee jako przyszłego kochanka i Lainie znów zaczęła pokładać się ze śmiechu.

- Przez ciebie zachowuję się jak nastolatka - wy­krztusiła z trudem. - Chichoczę jak głupia i to tylko dla­tego, że jakiś chłopak za mną lata.

- Zdrowa reakcja - skwitowała Ann, po czym nagle wyraz jej twarzy zmienił się jak za dotknięciem czaro­dziejskiej różdżki. - Cholera jasna! A ten już nie miał gdzie przyjść, tylko właśnie tutaj?

Lainie zerknęła przez ramię, by zobaczyć, kto tak bardzo naraził się przyjaciółce. Śmiech zamarł jej na ustach, gdy spojrzała wprost w ciemne oczy Rada. Było w nich coś dziwnego, wydawało się, że błysnęła w nich radość. Jednak cynicznie skrzywione wargi świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym.

Dopiero po chwili zauważyła, że nie jest sam. Jedną z towarzyszących mu osób była oczywiście jego atra­kcyjna sekretarka, która nawet nie starała się ukrywać swej niechęci.

- Pani MacLeod! - zawołała z lekkim przekąsem Sondra. - Co za niespodzianka! Nie sądziłam, że tak szybko znowu panią zobaczę.

Lainie jak zahipnotyzowana śledziła wzrokiem gest Rada, który lekko dotknął ramienia rudowłosej. Wciąż nosił ślubną obrączkę. Pamiętała każdy szczegół jej mi­sternego wzoru, sama mu ją dała. A on tą samą dłonią dotykał tej... tej...

- Zaprowadź Boba i Harry’ego do stolika. Zaraz przyjdę - powiedział.

Gdy Sondra wraz z mężczyznami odeszła, ponownie popatrzył na Lainie. Poczuła, jak pod jego spojrzeniem robi jej się dziwnie ciepło.

- Chcesz mi o czymś powiedzieć? - spytała z wy­muszonym spokojem, bawiąc się przy tym kieliszkiem, by dać zajęcie dłoniom i ukryć ich drżenie.

- Sądziłem, że to ty masz ochotę ze mną porozma­wiać - odparował kpiąco. - Najpierw nie widzę cię przez pięć lat, po czym nagle spotykam cię już drugi raz w ciągu tygodnia. To daje do myślenia.

- To oznacza tylko, że wystarczy nam tych spotkań na następnych pięć lat - odgryzła się Lainie.

- Chyba nawet i pięćdziesiąt lat by nie starczyło, żeby utemperować twoją zjadliwość - skwitował z gry­zącą ironią.

- Słuchaj, powiedziałam ci już, że nic od ciebie nie chcę - syknęła. - Czemu więc nie zostawisz mnie wre­szcie w spokoju?

Czuła się potwornie. Pragnęła pozbyć się go jak naj­szybciej, gdyż nie wiedziała, jak długo jeszcze uda jej się zachowywać pozorny spokój. Obawiała się, że lada moment wybuchnie. A za nic w świecie nie chciała, by Rad zorientował się, jak gwałtowne uczucia nią targają na jego widok. Nie mogła patrzeć na jego włosy, by nie przypomnieć sobie ich cudownej miękkości. Jeden rzut oka na jego garnitur przywoływał wspomnienia skrytego pod nim opalonego ciała...

Ann z niecierpliwością skinęła na kelnera.

- Rachunek proszę.

- Chyba nie uciekacie z racji mojej skromnej osoby? - zadrwił Rad. - Byłoby mi niewymownie przykro, gdybym wam zepsuł obiad.

- Wcale by ci nie było przykro - ucięła zimno Ann i z jawną wrogością popatrzyła Radowi prosto w oczy.

- I tak już zbierałam się do wyjścia. Mama na mnie czeka - wtrąciła pośpiesznie Lainie. Wiedziała, że przy­jaciółka nie będzie przebierać w słowach, gdy jej cier­pliwość się wyczerpie. Dlatego wolała nie dać jej spo­sobności do tego. Chciała uniknąć nieprzyjemnej scysji w miejscu publicznym.

- Twoja matka musi się czuć całkiem nieźle, skoro jej tak pełna poświęcenia córeczka ma czas włóczyć się po knajpach i zostawiać ją samą - zauważył złośliwie Rad.

Lainie chwyciła głęboki oddech, by się uspokoić i nie odpowiedzieć mu tak, jak na to zasługiwał.

- Owszem, czuje się już znacznie lepiej.

W tym momencie Ann nie wytrzymała.

- Lainie, dość już tych kłamstw! - Cisnęła serwetkę na stół i wstała. - Pani Simmons jest śmiertelnie chora, a ty śmiesz robić sobie z tego kpiny? Trzeba być ostat­nim łajdakiem, żeby nie docenić postawy Lainie. Zo­stawiła wszystko, rzuciła pracę i wróciła do Denver, że­by towarzyszyć matce w ostatnich miesiącach jej życia. Dlatego zabraniam ci traktować ją w ten sposób! Ma dość kłopotów z płaceniem rachunków za wizyty dokto­rów, za lekarstwa i za utrzymanie domu. A do tego wszystkiego jeszcze ty znów zatruwasz jej życie!

Rad posłał Lainie ironiczne spojrzenie.

- Jakim cudem udało ci się wzbudzić w kimś takim jak Ann tak godną podziwu lojalność względem takiej osoby jak ty? - zadrwił, najwyraźniej zupełnie nie wzru­szony wybuchem Ann.

- Jasne! Przecież ty nigdy nie potrafiłeś być lojalny względem mnie, gdy byliśmy razem - rzekła zimno.

- Jeśli nie dochowałem ci wierności, a nie wiesz, czy tak właśnie było, to mogło mną powodować wyłącznie pragnienie znalezienia zrozumienia u innej kobiety, sko­ro własna żona nie chciała mnie zrozumieć - wytknął jej. - Czyżbyś zamierzała się upierać przy tym, że po­wodem rozpadu naszego związku była moja domniema­na niewierność? - Kpiąco uniósł jedną brew. - Miałaś pięć lat na to, żeby wymyślić coś oryginalniejszego.

- Pięć lat, sześć miesięcy i czternaście dni - skory­gowała machinalnie, po czym natychmiast tego pożało­wała, gdyż Rad wybuchnął gromkim śmiechem.

- Widzę, że prowadzisz ścisły rachunek dni od mo­mentu naszego rozstania.

- Ludziom dość łatwo przychodzi pamiętanie dat, od kiedy udało im się uwolnić spod władzy tyrana. - Naty­chmiastowa riposta Lainie spowodowała, że Rad z gnie­wem zacisnął zęby.

- Cieszy mnie, że przynajmniej choć w ten jeden sposób udało mi się ciebie zadowolić - wycedził. Zimno skinął głową Ann, po czym ponownie spojrzał na Lainie. - Nie będę cię dłużej zatrzymywał. Widzę, że aż płoniesz z niecierpliwości, żeby wyjść.

Odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim z ulgą, a za­razem z niewysłowionym żalem. Nienawidziła tych ich awantur. Zawsze potem czuła się okropnie. Zawsze też odczuwała nieodpartą potrzebę, by w takich sytuacjach zarzucić mu ręce na szyję i przekonywać go żarliwymi pocałunkami, że powinni się pogodzić. Teraz też miała ochotę pobiec za nim, by znów znaleźć się w jego objęciach i jeszcze raz zaznać słodyczy jego pieszczot. Ale na to było już za późno, o wiele za późno. Podniosła się więc z rezygnacją i stanęła obok przyjaciółki.

- No i zepsuł nam cały obiad - westchnęła Ann. - Obawiam się, że nie będziesz chciała więcej ze mną wychodzić, skoro ciągle się na niego natykamy.

- Przecież to nie twoja wina, że się tak pechowo złożyło. - Lainie starała się ukryć swój prawdziwy stan ducha. - Zresztą, zbyt długo już starałam się go unikać. Jestem tym zmęczona. Nie będę więcej uciekać przed nim.

- Czy ty wciąż go kochasz? - W ściszonym głosie Ann brzmiało współczucie.

Lainie już miała zaprzeczyć, ale kiedy spojrzała w oczy przyjaciółki, zmieniła zdanie.

- Nie wiem. Nic już nie wiem.

Ann popatrzyła w ślad za Radem.

- Tak, trudno zapomnieć o kimś takim - powiedziała w zamyśleniu.

Lainie w duchu przyznała jej rację. I nie wiadomo który już raz zapragnęła, by w końcu udało jej się jednak zapo­mnieć i o tym człowieku, i o tym, co do niego kiedyś czuła.


Następnego dnia Lainie zrobiła generalne porządki. Próbowała wmówić samej sobie, że to ze względu na wieczorną wizytę Lee. Starannie odsuwała od siebie myśl, iż tak naprawdę tylko szuka pretekstu do zajęcia się czymś, co pozwoli jej przestać myśleć o Radzie.

Mama była tego dnia wyjątkowo niespokojna. Co i raz dzwoniła na Lainie, która musiała niemal co chwila odkładać swoją robotę i biec na górę. W rezultacie koło trzeciej po południu nawet parter nie był jeszcze wy­sprzątany, nie mówiąc już o piętrze. Lainie ponuro po­patrzyła na zegarek. Będzie miała szczęście, jeśli zdąży wziąć prysznic i przebrać się przed przyjściem Lee.

Ponownie rozległ się dzwonek, pobiegła więc na górę. Dopiero w połowie schodów uprzytomniła sobie, że to telefon. Westchnęła z irytacją i popędziła z powrotem.

- Chciałbym rozmawiać z panią MacLeod - odezwał się w słuchawce męski głos, który Lainie na próżno starała się dopasować do jakiejś znanej jej osoby.

- Przy telefonie.

- Mówi Greg Thomas, adwokat pani męża.

Oniemiała. Czyżby Rad w końcu zmienił zdanie i za­żądał rozwodu? Sama się przecież kiedyś tego domagała, ale nagle ta myśl wydała jej się koszmarna.

- Pan MacLeod życzy sobie wprowadzić pewne zmiany i chce, żebym je z panią omówił.

- Jakie zmiany? - Głos z trudem wydobył się z jej ściśniętego gardła.

- Chodzi o kwestie finansowe. Co miesiąc otrzymuje pani od męża pewną kwotę...

Zrobiło jej się słabo. Nie sądziła, że rozgniewała Rada do tego stopnia, iż zdecydował się zaprzestać przysyła­nia jej czeków. Miał do tego pełne prawo, żadne przepisy nie zobowiązywały go do pomagania żonie, która go opuściła. Lainie jednak nie uważała go za swego dobro­czyńcę, gdyż suma, na jaką opiewały czeki, była dość skromna. Przypominało to upokarzającą jałmużnę, jed­nak w połączeniu z rentą mamy umożliwiało im przeży­cie kolejnego miesiąca.

- Pan wybaczy, ale na razie nie mogę się z panem spotkać w tej sprawie. - Z nikłym rezultatem starała się zapanować nad drżeniem głosu. - Moja matka jest chora i nie mogę jej zostawić samej.

- Wiem, pan MacLeod wyjaśnił mi sytuację. Domy­ślam się, że właśnie z tego powodu postanowił wspo­móc panie finansowo - odrzekł nieco protekcjonalnym tonem.

- Wspomóc? - powtórzyła ze zdziwieniem.

- Tak, pani mąż zdaje sobie sprawę z tego, że pani warunki życiowe znacznie się pogorszyły od czasu pań­stwa separacji. Pan MacLeod rozumie to i postara się temu zaradzić. Uważam, że to bardzo wspaniałomyślny gest z jego strony.

Następnie prawnik wymienił sumę tak znacznie prze­wyższającą dotychczasową, że Lainie na moment aż za­niemówiła z wrażenia. Wszystkiego mogła się spodzie­wać, ale nie tego! Z niedowierzaniem potrząsnęła głową.

- Ale czemu miałby to robić?

- Już pani wyjaśniłem - powtórzył takim tonem, jak­by tłumaczył dziecku. - Dowiedział się o chorobie pani matki i zdaje sobie sprawę z tego, że koszty leczenia wpędziły panią w kłopoty finansowe. Nie przypominam sobie, żeby wspominał o jakichś innych okoliczno­ściach, które mogłyby motywować jego decyzję. Proszę nie zapominać, że nikt nie zmusza pana MacLeoda do uprawiania działalności charytatywnej, mój klient oka­zał daleko idącą wspaniałomyślność z własnej woli. A teraz proszę powiedzieć, kiedy może pani przyjść do mojego biura i podpisać dokumenty.

Działalność charytatywna”? Te słowa boleśnie ura­ziły jej dumę.

- Pan wybaczy, ale nie zamierzam przyjść.

- Przecież im prędzej się spotkamy, tym szybciej do­stanie pani pieniądze. Chyba pani na tym zależy?

- Sumę, jaką otrzymywałam dotychczas, uważam za w pełni wystarczającą. Nie przypominam sobie, żebym prosiła o więcej - ucięła zimno. - Nie obchodzą mnie nagłe wyrzuty sumienia mego męża, zwłaszcza że prze­jawiają się w tak arogancki sposób.

- Ależ, pani MacLeod! - wykrzyknął potępiająco Greg Thomas.

- Przez pięć lat obywałam się bez jego litości czy też charytatywnych gestów, jak był to pan łaskaw określić. A jeśli moja trudna sytuacja sprawia mu dyskomfort psychiczny, to może się po prostu ze mną rozwieść i uwolnić się od poczucia odpowiedzialności - wygłosi­ła sarkastycznym tonem. - Niech pan będzie tak uprzej­my i przekaże tę odpowiedź panu MacLeodowi.

Stanowczym gestem odłożyła słuchawkę, mając wra­żenie, że w ten sposób podpisała na siebie wyrok. Bóg jeden wiedział, jak rozpaczliwie potrzebowała tych pie­niędzy.


ROZDZIAŁ TRZECI

- Kto dzwonił dziś po południu? - spytała pani Simmons, gdy Lainie przyniosła jej obiad do pokoju.

- Po południu? - powtórzyła, by zyskać na czasie, a potem lekceważąco wzruszyła ramionami. - Och, jakiś akwizytor namawiał nas na subskrypcję nowego pisma.

- Na pewno? - Matka przyglądała jej się badawczo. - A może ktoś dopomina się o spłatę rachunków, a ty to przede mną ukrywasz?

- Ależ skądże - uśmiechnęła się szeroko, by po­kazać, że nie ma powodu do zmartwienia. - Może rze­czywiście chwilowo nasza sytuacja materialna nie jest najlepsza, ale nie przesadzajmy. Nasi wierzyciele nie wydzwaniają i nie domagają się pieniędzy, zapew­niam cię.

- Nie rozumiem, jak możesz mówić o tym tak lekko. - Matka nerwowo skubała brzeg kołdry długimi chudy­mi palcami.

- A ja nie rozumiem, czemu ty tak dramatyzujesz. - Starała się, by jej głos zabrzmiał żartobliwie. Doświad­czenie nauczyło ją, że to jedyny sposób na uniknięcie nie kończących się lamentów mamy, która biadała nad tym, że standard ich życia znacznie się obniżył.

Lainie oczywiście nie była zachwycona faktem, iż ich status się pogorszył, jednak nie zamierzała z tego powodu rozpaczać. Ona sama mogłaby bez problemu żyć na niższym poziomie, ale chodziło o mamę. Nie wiadomo było, ile czasu jej jeszcze zostało. Nie było mowy o tym, by zaproponować jej przeniesienie się do mniejszego domu. Chciała zapewnić jej jak najlepsze warunki. Przy­najmniej tyle mogła dla niej zrobić.

Pomogła mamie usiąść i wsunęła jej dodatkową po­duszkę pod plecy. Następnie położyła serwetkę na jej kolanach i postawiła na niej tacę.

- Nie przejmuj się rachunkami, tylko jedz. Przygoto­wałam ci bulion, jest bardzo pożywny, i sałatkę. Mówię ci, palce lizać.

- Nie mam ochoty na jedzenie. Fatalnie się dziś czuję - mruknęła pani Simmons z rozdrażnieniem.

- Chociaż trochę - namawiała Lainie. - Pójdę wziąć prysznic i przebrać się, a potem zajrzę sprawdzić, jak sobie poradziłaś.

- Czy ktoś ma do nas przyjść?

- Lee Walters wpadnie na chwilę dziś wieczorem.

- Syn Damiana Waltersa?

- Tak.

- Już go sobie przypominam. Blondyn z niebieski­mi oczami, prawda? Zawsze wiedziałam, że mu się po­dobasz. - Na jej wymizerowanej twarzy pojawił się smutny uśmiech. - Ale nigdy go nie zachęcałam, że­by częściej do nas przychodził, bo i po co? Jego ojciec ma takie dziwaczne poglądy. Jest wręcz nieprzyzwoi­cie bogaty, a swoim dzieciom każe samodzielnie zara­biać na życie, żeby doceniły wartość pracy! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zapisał cały swój majątek na pomoc biednym, zamiast dać go prawowitym spadko­biercom!

Ciężko opadła na poduszki, jakby ten wybuch świętego oburzenia pozbawił ją sił. Po chwili ciągnęła dalej:

- Dlatego nie chciałam, żebyś się zadawała z mło­dym Waltersem. Jednak, zważywszy naszą obecną po­zycję w towarzystwie, nie ma to już większego znacze­nia. Jestem właściwie wdzięczna temu chłopcu, że przy­chodzi z wizytą. Oznacza to, że jeszcze tak całkiem nie znalazłyśmy się na marginesie.

- Cieszę się, że nie jesteś przeciwna jego odwiedzi­nom. - Uścisnęła dłoń matki. - Przepraszam, ale muszę się pośpieszyć. Zrobisz mi przyjemność i zjesz obiad, zanim się trochę ogarnę?

- Zjem.

Lainie z uśmiechem posłała mamie całusa i pośpie­szyła do swojej sypialni. Dlaczego każda rozmowa musi w jakimś stopniu dotyczyć pieniędzy, pomyślała gniew­nie. A może niepotrzebnie się irytowała? Może to przez ten telefon była tak wytrącona z równowagi? Miała przecież świadomość, że gdyby nie jej zraniona duma, ich kłopoty finansowe zniknęłyby w jednej chwili. Wy­starczyłoby jedno jej słowo...

Weszła do łazienki, rozebrała się, upięła luźno włosy na czubku głowy i wzięła prysznic. Ledwie skończyła, owinęła się ręcznikiem i sięgnęła po słoik z kremem, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Z niepokojem zerk­nęła na leżący z boku zegarek. Kto to może być? Lee miał przyjść później. Niewykluczone jednak, że coś go skłoniło do zmiany planów.

W nerwowym pośpiechu narzuciła na siebie zielo­ną podomkę, której soczysta barwa uwydatniała nie­zwykłą przejrzystość jej cery. Uniosła ręce, by rozpuścić włosy, gdy dzwonek odezwał się ponownie - tym razem gwałtowniej. Jej gość najwyraźniej się niecier­pliwił.

Pośpieszyła więc na dół, żałując, iż nie dał jej jeszcze choćby kwadransa. Wtedy zdążyłaby się wyszykować na jego przyjście. Trudno, poprosi go, żeby chwilę pocze­kał, przecież zrozumie. Otworzyła drzwi i... i słowa za­marły jej w gardle.

Na progu stał Rad.

- Nie widzę powodu, dla którego moja wizyta mia­łaby cię zaskoczyć - wycedził i wszedł do środka, ob­rzucając przy tym Lainie nieprzyjaznym spojrzeniem. - Thomas przekazał mi twoje słowa...

Nerwowo zasłoniła dłonią dość mocno wycięty de­kolt. Odczuwała potrzebę ukrycia się przed badawczym wzrokiem Rada. Miała wrażenie, jakby była naga, wie­działa, że szlafrok przywiera do wilgotnej skóry i wy­datnie uwypukla jej kształty. Odwróciła się, jakby chcia­ła uciec, wzięła się jednak w garść.

- Skoro twój adwokat poinformował cię o wszy­stkim, to doprawdy nie rozumiem, co tutaj robisz - po­wiedziała nieco ściszonym głosem, gdyż nie chciała obudzić matki. Była to ostatnia rzecz, jakiej teraz pra­gnęła. Z obawą zerknęła w stronę sypialni na piętrze. - Wydaje mi się, że postawiłam sprawę dostatecznie jas­no. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia.

- I tu się mylisz - warknął.

Widać było, że ledwo się hamuje i że wystarczy byle drobiazg, żeby Rad wybuchnął. Lainie patrzyła na niego z niepokojem. Jak zwykle w porównaniu z nim czuła się szalenie bezbronna, a co gorsza, niedojrzała i niedo­świadczona. Wiedziała, że właściwie nie ma sensu się z nim spierać, gdyż i tak znajduje się na z góry przegra­nej pozycji.

- W takim razie powiedz, co masz do powiedzenia i idź sobie - zgodziła się z rezygnacją. Jej zdławiony głos zdradzał, że nie jest tak opanowana, na jaką próbuje wyglądać.

- Czy będziemy rozmawiać tutaj? - Kpiąco uniósł brwi. - A nie lepiej w salonie? Chcesz, żeby było nas słychać na górze?

- Nie, nie w salonie - zaprotestowała pośpiesznie. - Nie zdążyłam posprzątać... - skłamała na poczekaniu.

Jednak Rad ani myślał przejmować się jej obiekcjami. Minął ją i wszedł do pokoju. Lainie z ciężkim sercem stanęła w drzwiach. Na pierwszy rzut oka urządzony meblami z epoki wiktoriańskiej salon wyglądał elegan­cko i luksusowo. Jednak uważny obserwator mógł bez trudu spostrzec jaśniejsze prostokąty na ścianach - ślady po zdjętych obrazach.

- O ile dobrze pamiętam, to wisiało tu parę dzieł impresjonistów - rzucił niby mimochodem, Lainie wie­działa jednak, że nie jest to luźna uwaga.

- Wiszą teraz gdzie indziej.

- A gdzie się podziała ta cenna rzeźba z gzymsu nad kominkiem?

- Och, jak długo można patrzeć na to samo? - Non­szalancko wzruszyła ramionami. - Stoi w pudle w ja­kimś schowku.

- Rozumiem - skrzywił się ironicznie. - A ta waza, z której twoja matka była taka dumna? Ta, którą dostała od twego ojca? Czy słusznie się domyślam, że właśnie się stłukła?

- Dokładnie tak.

- Ciekawe, ile jeszcze wartościowych rzeczy wisi albo stoi gdzie indziej, lub też się stłukło - powiedział z nie skrywaną ironią, przypatrując się jej wnikliwie. - Zgaduję, że najpierw sprzedałyście biżuterię?

Lainie oblała się rumieńcem. Skrzyżowała ramiona i odwróciła się bokiem, by choć częściowo ukryć twarz.

- Tak - syknęła ze źle maskowaną furią.

- Czy wiesz, ile dokładnie wynoszą twoje długi? Czy w pełni zdajesz sobie sprawę z tego, jak fatalna jest wa­sza sytuacja?

Pragnęła zbyć go czymkolwiek, lecz nie pozwolił jej na to. Bezlitośnie wyrecytował długą listę wierzycieli. Nie pominął nikogo, nie przeoczył żadnej sumy. Piękne oczy Lainie zaiskrzyły się, nie z gniewu wszakże, lecz od łez.

- Grzebanie się w tym sprawiło ci ogromną przyje­mność, prawda? - Mimo upokorzenia zapłonęła gnie­wem. - Czy poczułeś się lepiej, dowiadując się, że tak zbiedniałyśmy?

- Do diabła ciężkiego! Próbuję ci pomóc! - On rów­nież podniósł głos.

- Taak? - spytała urągliwie. - Łaskawie dając nam jałmużnę i upokarzając nas jeszcze bardziej?

Jego twarz przybrała zdesperowany wyraz.

- A co mam robić? Stać z boku i przypatrywać się, jak bankrutujecie? Mam spokojnie czekać, aż komornik wyrzuci was na ulicę? Mam traktować was jak obcych ludzi, których los zupełnie mnie nie wzrusza?

- Och, co za szlachetność! - zadrwiła. - Rozumiem, że rola filantropa bardzo ci przypadła do gustu! Pławisz się we własnej wspaniałomyślności! Ciekawe, czego oczekujesz w zamian?

- Niczego - warknął przez zaciśnięte zęby. - Potrze­bujesz pieniędzy, a ja to rozumiem i chcę ci je dać. To proste.

Lainie kurczowo zacisnęła dłonie w pięści.

- O, nie, Rad, z tobą nic nie jest proste. Owszem, potrzebuję pieniędzy, ale od ciebie nie wezmę nic. Sły­szysz? Nic!

- Mam dopuścić do tego, że poniżysz się i będziesz żyć na łasce obcych, którzy będą chcieli cię wyeksmito­wać za nie spłacone długi? Że spalisz się ze wstydu przed przyjaciółmi i znajomymi?

- Ach, to o to ci chodzi - zaatakowała. - Obawiasz się, że wszyscy wezmą cię na języki i oskarżą o to, że mi nie pomogłeś? Nie obawiaj się, wspomnę im o twojej zadziwiającej hojności.

- Niech cię szlag! - Skoczył ku niej, chwycił ją za ramiona i potrząsnął mocno. Łzy, powstrzymywane do­tąd z największym trudem, spłynęły jej wreszcie po po­liczkach. - A co mnie obchodzi, co ludzie mówią? Nie dbam o nich. Chodzi mi tylko o ciebie. Niepokoję się twoją sytuacją, czy ty tego nie widzisz?

Lainie poczuła, jak włosy opadają jej na ramiona ciężką kaskadą. Widocznie niedbale zapięta klamra wysunę­ła się z nich, gdy Rad zaczął ją szarpać. Znieruchomiał, lecz nie puścił jej. Patrzył w milczeniu na płynące nie­przerwaną strugą łzy. Poczuła się nieswojo. Chciała, że­by przestał się jej tak przyglądać, otworzyła więc usta, by mu to powiedzieć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie ani słowa.

Wzrok Rada powędrował ku jej rozchylonym war­gom.

- Przedtem nie miałaś takich oporów. Przyjęłaś moje nazwisko, przyjęłaś mnie do swego łóżka. Czemu więc nie chcesz przyjąć moich pieniędzy?

- Proszę cię, zostaw mnie - szepnęła prosząco.

Nagle zauważyła, że przecinająca jego czoło pionowa zmarszczka znika. W następnej chwili bez ostrzeżenia mocno przyciągnął Lainie do siebie. Gdy próbowała się wyrwać, tylko się roześmiał.

- Ty też mnie pragniesz - powiedział z butą w gło­sie. - Widzę to w twoich oczach. Jest tak, jak dawniej. Kłócimy się równie namiętnie, jak pragniemy się kochać.

- Nie! - zaprotestowała, jednak nie zabrzmiało to szczególnie przekonująco, gdyż myślała już tylko o jego pieszczotach.

Rad nie zawiódł jej. Jego pocałunki były tak gorące, że w pewnym momencie nie miała już sił, by się dalej opierać i odpowiedziała mu z równym żarem. Wtedy odsunął ją nieco od siebie. Jeden rzut oka na malującą się na jego twarzy satysfakcję sprawił, że Lainie ze wsty­dem spuściła głowę. Czemu, och, czemu nie potrafiła mu się oprzeć? Upokorzył ją i teraz triumfuje.

- Nie miałaś nikogo przez tych pięć lat, prawda? - spytał, choć znał już odpowiedź.

Uniosła dumnie głowę, ale żadna cięta riposta nie przyszła jej na myśl. Nie potrafiła też skłamać. Na szczę­ście uratował ją dobiegający z piętra dźwięk dzwonka. Rad nie zatrzymywał jej, gdy wymknęła się z jego ra­mion i wybiegła na korytarz. Usłyszała, że podąża za nią i obejrzała się z niepokojem. Zatrzymał się jednak przy schodach. Pośpieszyła więc na górę i weszła do sypialni, zostawiając za sobą uchylone drzwi.

- Życzysz sobie czegoś, mamo?

- Czy ten chłopiec od Waltersów już przyszedł? Mo­że zajrzałby na górę trochę ze mną porozmawiać? Lainie, ty przecież nie jesteś ubrana! - wykrzyknęła nagle ze zgrozą pani Simmons.

- Właśnie miałam to zrobić. - Starała się ukryć drże­nie rąk, gdy zabierała tacę z pustymi talerzami. - Lee jeszcze nie przyszedł, ale gdy się pojawi, postaram się go przyprowadzić tu na chwilę.

Szybko zawróciła ku drzwiom, żeby nie przedłużać rozmowy.

- W takim razie, kto dzwonił do drzwi?

Zatrzymała się na progu. Widziała stąd Rada, który nonszalancko palił papierosa i niewątpliwie chłonął każ­de słowo.

- Akwizytor - rzuciła bez namysłu. - Wyjątkowo nachalny, nie mogę się go pozbyć.

- Och, powiedz mu, że nic od niego nie chcesz i wy­rzuć go.

- Tak właśnie zrobię - obiecała i wyszła.

Powoli zeszła na dół, starannie unikając przenikliwe­go wzroku męża. Wyminęła Rada i udała się do kuchni. Podążył za nią jak cień, Lainie jednak zignorowała go. Włożyła naczynia do zlewu i zaczęła je myć, zachowu­jąc się ostentacyjnie głośno. Miała ogromną ochotę roz­bić jakiś talerz na głowie Rada, który niedbale oparł się o pobliską szafkę.

- Czyli Lee Walters wciąż się koło ciebie kręci, co? - zagadnął zjadliwie.

Gwałtownie uniosła głowę. Jego beznamiętne spo­jrzenie, utkwione w jej oczach, przywiodło jej nagle na myśl zwiniętego w kłębek grzechotnika, który może w każdej chwili zaatakować.

- Wcale się nie „kręci” koło mnie - sprostowała urażonym tonem. - Spotykam się z nim pierwszy raz od wielu lat. Zresztą, to nie twój interes.

- Mój. Wciąż jesteś moją żoną.

Zostawiła zmywanie i odwróciła się do niego roz­gniewana.

- Może najwyższy czas wreszcie to zmienić? - syk­nęła. - Nie przyszło ci do głowy, że już mam tego dosyć? Że chcę się od ciebie uwolnić? A skoro zamierzasz mnie oskarżyć o romans, to proszę uprzejmie! Sama ci dostar­czę dowodów!

Nagle przeszył ją zimny dreszcz. Rad wyprostował się powoli i podszedł do niej. W jego oczach lśniła wściekłość. Zatrzymał się tuż przed nią, mogła więc z bliska zobaczyć, jak kurczowo zaciska szczęki i nad­ludzkim wprost wysiłkiem opanowuje wzbierający w nim gniew.

- Nie próbuj mnie straszyć. Jeśli ktoś źle wyjdzie na twoich groźbach, to na pewno nie ja - ostrzegł zimno.

Wiedziała, że on nie żartuje. Znała go aż nadto do­brze. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że zrobiłby wszystko, by pożałowała swego czynu, gdyby spróbo­wała go zdradzić. W tej nierównej walce nie miała żad­nych szans. Nagle poczuła się straszliwie zmęczona.

- Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie w spokoju? - spytała z trudem. Nawet mówienie wymagało od niej ogromnego wysiłku. - Powiedzieliśmy sobie już wszy­stko, co było do powiedzenia. Odrzuciłam twoją ofertę. Może źle robię, ale straciłam już tak wiele, że został mi jedynie honor. Pozwól mi ocalić chociaż to.

- Jak sobie życzysz - skrzywił się cynicznie. - Ale nie wiem, czy opłacisz nim rachunki za leczenie matki, albo was nim wyżywisz, i nie myśl sobie, że masz otwar­tą furtkę i możesz w każdej chwili zmienić zdanie i sko­rzystać z mojej pomocy. Nie, to nie. A jeśli kiedykol­wiek zdecyduję się ponowić moją propozycję, to możesz być pewna, że na mniej łaskawych dla ciebie warunkach.

Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem.

- Nie musisz mnie odprowadzać do drzwi. Sam po­trafię znaleźć wyjście...


ROZDZIAŁ CZWARTY

Lainie zaniosła naczynie do fondue do salonu, skąd natychmiast rozszedł się smakowity zapach. Czekały tam już nakrycia, chrupiące bułki, jak również długie widelczyki służące do nabijania kawałków chleba oraz mięsa i moczenia ich w gęstym ciepłym sosie. Wróciła do kuchni, wyjęła z nagrzanego piekarnika pokrajaną w plastry szynkę i przełożyła ją na ogrzany półmisek. Teraz już mogła zdjąć fartuch, który do tej pory chronił jedwabny kremowy kombinezon przewiązany kolorową apaszką, co podkreślało smukłość jej talii.

Właśnie miała zanieść przyrumienione mięso do sa­lonu, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Tym razem to musi być Lee, pomyślała, by dodać sobie animuszu. Nie znio­słaby kolejnej wizyty Rada. Otwierała z duszą na ramie­niu. Na szczęście ujrzała przed sobą życzliwie uśmiech­niętą twarz przystojnego blondyna, a nie drwiący uśmie­szek pewnego siebie bruneta, o którym tak bardzo pra­gnęła zapomnieć.

- Myślałem, że to ja jestem od dawania prezentów - zażartował Lee, z lubością wdychając unoszący się z półmiska zapach..

- Przygotowałam fondue - wyjaśniła. - Właśnie miałam zanieść na stół, kiedy zadzwoniłeś.

- Myślisz, że czerwone wino będzie do tego paso­wać? - Wyciągnął zza pleców pękatą butelkę.

- Czerwone wino pasuje w zasadzie do wszystkiego. Zanieś je, proszę, do salonu, a ja tymczasem pójdę po kieliszki. - Uśmiechnęła się szeroko i bezceremonialnie wręczyła mu półmisek. - To też weź.

Lee nie widział w tym nic niestosownego, bez waha­nia pozwolił się obarczyć i pomaszerował do pokoju. Lainie udała się do kuchni, dziwnie rozluźniona tą krót­ką wymianą zdań. Czuła, że obecność Lee dobrze jej robi. Jej rozdygotane nerwy wyraźnie się uspokoiły. Nie oznaczało to jednak, że potrafiła zapomnieć o wizycie Rada.

Sięgnęła po kieliszki, wciąż rozpamiętując swoje za­chowanie w czasie wizyty Rada. Nie sądziła, że wciąż tak mocno na niego reaguje. Przerażało ją to, nie zamie­rzała jednak wgłębiać się w przyczyny swojej uległości. Starannie unikała dopuszczenia do siebie myśli, że być może wciąż go kocha. Właśnie dlatego była tak zadowo­lona z obecności Lee, który stanowił coś w rodzaju odtrutki na jej zmartwienia.

Gdy weszła do salonu, właśnie kosztował kawałek szyn­ki, zanurzony uprzednio w aromatycznym sosie. Na widok Lainie przybrał tak czarującą minę złapanego na gorącym uczynku chłopca, że rozbroił ją tym natychmiast. Nagle poczuła się znów młoda i cudownie beztroska.

- No, i przyłapałaś mnie właśnie na gorącym uczyn­ku! - Sięgnął po butelkę i korkociąg.

- Traktuję to jak komplement. Widać, że doceniasz moje zdolności kulinarne - roześmiała się.

- O, i to jak! - zgodził się i napełnił kieliszki. Podał jej jeden, po czym wzniósł toast: - Za wiele takich py­sznych kolacji i za wiele wieczorów spędzonych z tobą.

Nieco zmieszana Lainie umknęła wzrokiem i z lekkim wahaniem uniosła kieliszek do ust. Wcale nie była pew­na, czy pragnie tego samego, co Lee. On jednak musiał to wyczuć, gdyż natychmiast porzucił poważny ton i za­czął żartować, ponownie wprowadzając beztroską atmo­sferę. Kiedy zaspokoili głód, Lee sięgnął do kieszeni i wyjął srebrną papierośnicę, którą podsunął Lainie.

- Dziękuję, nie palę.

Spojrzał znacząco na stojący nie opodal podręczny stolik. Na marmurowym blacie stała kryształowa popiel­niczka, a w niej znajdowały się dwa niedopałki. Lainie odruchowo powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem i lekko zbladła. Lee natychmiast zauważył jej reakcję.

- Przez chwilę myślałem, że może zaczęłaś palić - powiedział, a wyraz jego oczu wskazywał wyraźnie, że nie trzeba mu wyjaśniać, kto tu przed nim był.

Nerwowo poprawiła włosy, choć wcale nie było takiej potrzeby. Musiała mieć chwilę do namysłu. Nie będzie przecież ukrywać wizyty Rada, to nie miało sensu. Ale z drugiej strony, po co ma o wszystkim rozpowiadać? Wahała się przez moment. Chyba najlepiej będzie nicze­go nie zatajać, ale potraktować to dość obojętnie.

- Nie, to Rad - rzuciła z pozorną obojętnością, uda­jąc, iż jest bardzo zajęta sprzątaniem ze stołu. - Wpadł dziś na chwilę.

Gdyby Lee nie był świadkiem tamtej sceny na kon­cercie, być może dałby się zwieść jej lekkiemu tonowi. On jednak wiedział. Pochylił się więc nieco do przodu i ze współczuciem uścisnął jej dłoń. Widać było, iż z tru­dem próbuje znaleźć jakieś słowa pociechy. Lainie uśmiechnęła się więc uspokajająco, by pokazać mu, że wszystko w porządku. Zrozumieli się bez słów.

- Nasza pogawędka aż się prosi o zmianę tematu - zauważył w zamyśleniu Lee. - Myślę, że nie byłoby w najlepszym guście krytykowanie człowieka, którego kiedyś poślubiłaś. Dlatego przemilczę to. Wolę pomóc ci przy zmywaniu.

- Ależ nie ma takiej potrzeby. Zamierzałam wstawić to wszystko do zlewu i zająć się tym jutro rano.

- Przyznaję, że nie jest to zbyt romantyczny sposób spędzania wieczoru - przyznał i wstał z kanapy. - Ale przecież możemy zmywać i jednocześnie słuchać jakiejś dobrej muzyki. Połączymy przyjemne z pożytecznym, co ty na to?

Zawahała się przez moment, po czym poddała się z uśmiechem.

- Dobrze, wybierz jakąś płytę, ja tymczasem zajrzę na chwilę do mamy.

Reszta jego wizyty upłynęła w nadzwyczaj przyje­mnej atmosferze. Lee zabawiał ją rozmową, co i raz powodując, że Lainie wybuchała perlistym śmiechem. Unikał poważnych lub nieprzyjemnych tematów, nie miał też nic przeciw temu, że co jakiś czas szła na górę, by sprawdzić, czy pani Simmons czegoś nie potrzebuje. Traktował to tak naturalnie, że Lainie nie miała żadnych wyrzutów sumienia, iż musi czasami zaniedbywać swe­go gościa. Taktownie też nie wypytywał o stan zdrowia chorej i w ogóle okazał się absolutnie wspaniały. Doszło do tego, że Lainie poczuła rozczarowanie, gdy postano­wił pożegnać się już i wyjść. Dlatego też spontanicznie pocałowała go na dobranoc i wcale nie śpieszyła się z wysunięciem się z jego objęć. Pocałowała go jednak z czystej wdzięczności. A czy wdzięczność może prze­rodzić się w miłość? Tego nie wiedziała.


Dni stawały się coraz krótsze. Słońce świeciło już dość blado, zrobiło się chłodniej. Od Gór Skalistych wiał zimny wiatr. Lato skończyło się na dobre.

Soczysta zieleń drzew ustępowała miejsca szkarłatnej czerwieni, złocistej żółci i ognistym oranżom. Z czasem te barwy zaczęły jednak blaknąć, stopniowo przecho­dząc w odcienie rdzawe i brunatne.

Ludzie zaczęli przygotowywać się do zimy. Skwapli­wie magazynowano pod wiatami stosy porąbanych po­lan, które miały płonąć na kominkach przez długie mroźne miesiące. Wyjmowano ze schowków ciepłą, gru­bą odzież, sprawdzano stan narciarskiego sprzętu. Dzieci czekały już niecierpliwie na święto Haloween i rozgorą­czkowane wymyślały kostiumy wiedźm, duchów i upio­rów. Zima była już za pasem.

Nastrój pełnego podniecenia oczekiwania nie udzielił się Lainie. Zbliżająca się pora nie mogła jej przynieść nic dobrego. Stan matki pogorszył się znacznie, postę­powało to jednak tak wolno, że nie od razu zdała sobie z tego sprawę. Dopiero teraz spostrzegła, że wizyty le­karza stopniowo stały się częstsze i że podawane coraz to inne leki nie przynoszą już spodziewanych rezultatów.

Jej niepokój rósł. Rosło również ich zadłużenie. Mie­sięczne przychody w niewielkim już stopniu zaspokaja­ły ich potrzeby. Koszty leczenia zwiększały się w zastra­szającym tempie. Myśli Lainie nieustannie powracały do oferty Rada, lecz duma wciąż nie pozwalała skorzystać z tego wyjścia, tym bardziej że musiałaby sama zgłosić się do męża, nie odezwał się bowiem od tamtego czasu. Tłumaczyła sobie, że to świetnie i że powinna być z tego zadowolona. Ale nie była.

Odgłos kroków na schodach przerwał jej ponure roz­myślania. Gdy wyszła z kuchni, w korytarzu zamajaczy­ła przed nią potężna postać doktora Hendersona, który właśnie wracał od pani Simmons. Uśmiechnął się nie­wesoło i ojcowskim gestem położył dłoń na ramieniu Lainie.

- Zrób mi kawy, dziecinko, dobrze? - odezwał się tubalnym głosem.

Wróciła więc do kuchni i podeszła do ekspresu, a le­karz usiadł na krześle za stołem. Znali się od wielu lat, Henderson był przyjacielem rodziny jeszcze wtedy, gdy żył ojciec. Lainie od razu więc wyczuła, że ta kawa była tylko pretekstem. Miał jej coś do powiedzenia i to coś poważnego.

Postawiła na blacie dwie filiżanki z parującym napo­jem. Patrzyła w milczeniu, jak lekarz wsypuje do swojej kilka łyżeczek cukru.

- Mmm, dobra. Mocna i słodka - mruknął po spró­bowaniu i z uznaniem pokiwał głową. - Zupełnie jak ty, moja mała Lainie. No tak, ale ty już nie jesteś przecież mała. Jak ten czas leci... Moja babka, Niemka, mawiała często: „Za szybko się starzejemy, a za wolno mądrze­jemy” - westchnął.

Przez chwilę panowało milczenie.

- Twojej matce znacznie się pogorszyło przez ostat­nich kilka miesięcy. Macie przed sobą dwa wyjścia. Oba jednak wymagają hospitalizacji, a co najmniej całodo­bowej opieki wykwalifikowanej pielęgniarki, gdyby matka wolała zostać w domu.

Poczuła, jak przenika ją lodowate zimno i bezwiednie zacisnęła dłonie na ciepłej filiżance.

- Dwa wyjścia? Jakie?

- Jesteś córką lekarza, nie zamierzam więc owijać w bawełnę. Sama widzisz, co się dzieje. Wiesz, że matka jest śmiertelnie chora i że wszystko jest jedynie kwestią czasu. Nie będę kłamać. - Popatrzył jej prosto w oczy. - Tego czasu zostało już bardzo niewiele. Ale - dodał szybko - ale istnieje szansa, że gdybyśmy zabrali ją do szpitala i zaaplikowali jej nowe lekarstwo, być może przedłużylibyśmy jej życie jeszcze o kilka miesięcy, w dodatku zmniejszyli ból, jaki odczuwa. Nie ma jednak pewności, że nam się uda.

- A drugie wyjście?

Henderson był brutalnie szczery.

- Zostawić wszystko tak, jak jest. Ostateczny rezultat będzie taki sam, ona i tak umrze. Z tym, że prawdopo­dobnie szybciej.

Lainie pochyliła głowę. Teoretycznie istniały dwa wyjścia, praktycznie nie miała wyboru.

- Nie chcę, by mama cierpiała. Jeśli istnieje możli­wość, że zmniejszycie jej ból, to zabierzcie ją do szpitala. Nie mam pojęcia, skąd wezmę na to pieniądze, ale zdo­będę je!

Położył swe duże silne ręce na kruchych dłoniach Lainie.

- Niedobrze, że musisz się borykać z tym problemem zupełnie sama - westchnął i ze współczuciem uścisnął jej ręce, zanim wstał od stołu. - Obiecuję załatwić wszy­stko jak najszybciej. Twoja matka zostanie przyjęta do szpitala już pojutrze.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Na szpitalnym korytarzu panował ożywiony ruch. Wokół kręciły się pielęgniarki, salowe, jak również sa­nitariusze i pracownicy techniczni, pod których pie­czą znajdowały się różnorodne urządzenia i aparatura medyczna.

Lainie, w eleganckim zielono-złotym kostiumie, uda­wała pewną siebie zamożną kobietę, jaką wcale nie była. Dręczyły ją wątpliwości, lecz wolała się z tym nie zdra­dzać. Szła więc zdecydowanym krokiem, a obok wie­ziono na wózku jej matkę, pogrążoną w czymś w rodza­ju letargu.

Czy słusznie zrobiła, przywożąc ją tutaj? Każdy prze­cież woli leżeć w domu niż w szpitalu. A jeśli to wpędzi ją w depresję i jeszcze tylko pogorszy jej stan? Ze sta­rannie maskowanym niepokojem zerknęła w bok. Gdy spojrzała na bladą twarz o zapadniętych policzkach, po­myślała, że chyba jednak podjęła właściwą decyzję. Zre­sztą klamka już zapadła.

Sanitariusz otworzył drzwi do jednej z sal, a drugi pchnął wózek z panią Simmons do środka. Lainie rozej­rzała się nieco nerwowo dookoła. W pokoju znajdowały się dwie kobiety. Jedna spała, jej sąsiadka zaś uśmiech­nęła się przyjaźnie do wchodzących.

Gdy przenoszono chorą na wolne łóżko, ocknęła się i powiodła po obecnych nieco nieprzytomnym wzro­kiem. Nagle w jednej chwili doszła do siebie.

- To nie jest mój pokój - powiedziała z naciskiem, choć jej głos był tak słaby, że aż drżał wyraźnie. - Po­myliliście się.

- Przykro mi, proszę pani, ale otrzymaliśmy polece­nie, żeby przywieźć panią tutaj.

- Nie, to z pewnością jakaś pomyłka - upierała się wzburzona pani Simmons. - Lainie, zrób coś z tym.

- Już dobrze, mamo. - Pochyliła się i uspokajająco położyła rękę na dłoni matki, która nerwowo szarpała brzeg okrywającej ją kołdry.

- Przecież wiesz, że zawsze mam oddzielny pokój - zaprotestowała płaczliwie.

- Możemy postawić parawany - zasugerował łagodnym tonem jeden z sanitariuszy.

Lainie uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

- Dziękuję bardzo.

Dookoła łóżka ustawiono więc beżowe przesłony, co jednak w niewielkim stopniu wpłynęło na zmniejszenie irytacji chorej. Młodszy sanitariusz posłał Lainie pocie­szające spojrzenie, po czym obaj wyszli.

Wiedziała, że konieczność dzielenia sali z innymi pa­cjentkami wyprowadzi mamę z równowagi, ale nie było wyjścia. Administracja szpitala stanowczo odrzuciła jej prośbę o umieszczenie chorej w separatce. Wciąż bo­wiem jeszcze nie została do końca rozliczona pożyczka, jakiej im udzielono na poprzednie leczenie. Co prawda Lainie co miesiąc spłacała kolejne raty, ale to wciąż jeszcze nie pokryło całości poniesionych przez szpital kosztów.

Miała nadzieję, że uda jej się jakoś przekonać matkę, by pogodziła się z obecnością innych pacjentek, jednak wyglądało na to, że nie ma na co liczyć. Pani Simmons co chwila zerkała nerwowo na parawan, za którym znaj­dowały się chore.

- Nie życzę sobie, żeby na mnie patrzyły - wyszep­tała nerwowo.

- Ależ, mamo, nikt cię nie widzi - uspokajała Lainie.

- Są tam i to wystarczy. To kompletnie obcy ludzie, nic o nich nie wiem. - Chwyciła dłoń córki i kurczowo zacisnęła na niej palce. - Zrób z tym coś!

Zanim zdążyła odpowiedzieć, ktoś odsunął nieco je­den z parawanów. Przy łóżku pojawiła się pielęgniarka w śnieżnobiałym fartuchu i wykrochmalonym czepku. Nabyte w ciągu długoletniego obcowania z pacjentami doświadczenie podpowiedziało jej, że coś jest nie tak. Uśmiechnęła się więc przyjaźnie do chorej.

- Dzień dobry. Nazywam się Harris. - Jej głos brzmiał życzliwie i uspokajająco. - Widzę, że ma już pani u nas zaciszne schronienie.

- To jakaś pomyłka - żaliła się płaczliwym głosem pani Simmons. - Miałam otrzymać oddzielny pokój.

Zaskoczona pielęgniarka zerknęła na Lainie, która niemal niedostrzegalnie potrząsnęła przecząco głową.

- Chwileczkę, zaraz zobaczymy. - Pielęgniarka sięg­nęła po wiszącą na poręczy łóżka kartę choroby. - Jest pani pod opieką doktora Hendersona... Myślę, że to z nim powinna pani przedyskutować tę sprawę. Niedłu­go rozpocznie się obchód, wtedy mu pani wszystko po­wie. Jestem pewna, że lekarz podejmie taką decyzję, jaka będzie dla pani najlepsza.

Wydawało się, że to nieco złagodziło wzburzenie star­szej pani.

- Człowiek nawet nie wie, z kim musi dzielić pokój - mruknęła już spokojniej.

Pielęgniarka wyprostowała się sztywno, a Lainie po­czuła, jak na jej policzki wypływa gorący rumieniec.

- Z ludźmi, którzy również są chorzy i potrzebują opieki - odparła nieco ostro siostra Harris. - A teraz proszę mi wybaczyć, mam inne obowiązki.

- Chciałabym, żeby Lawrence już przyszedł - wes­tchnęła po jej wyjściu pani Simmons, mając na myśli doktora Hendersona.

Zjawił się po jakimś kwadransie, w towarzystwie wy­sokiego, mocno łysiejącego człowieka, który został przedstawiony jako doktor Gordon, jeden z najlepszych specjalistów w swej dziedzinie. Zaledwie zaczęli badać chorą i zadawać jej pytania, gdy ta powróciła do kwestii, która najbardziej ją interesowała. Henderson próbował zbagatelizować sprawę, co jednak tylko dodatkowo wzmogło rozdrażnienie pani Simmons. Skinął więc na Lainie, by wyszła z nim na korytarz.

Wyjaśniła mu stanowisko szpitala i lekarz z ubolewa­niem pokiwał głową. Chwilę później dołączył do nich doktor Gordon, który właśnie zakończył badanie.

- W czym problem? - spytał. - Czyżby nie było już wolnych jedynek?

- Są. Ale nasza pacjentka chyba nie powinna o tym wiedzieć - odparł Henderson i pokrótce wyjaśnił kole­dze całą sprawę.

Specjalista wysłuchał w skupieniu, po czym zwrócił się do Lainie:

- Przykro mi, że znalazła się pani w trudnej sytuacji. Tym niemniej musi pani coś na to poradzić. Obawiam się, że jeśli pacjentka będzie nadal w stanie takiego po­budzenia nerwowego, to żadne leki nie poskutkują. Wszystkie nasze wysiłki pójdą na mamę.


Minęło południe, potem popołudnie, wreszcie nastał wieczór. Zapewnienia doktora Hendersona, że szpital aktualnie nie dysponuje pojedynczymi pokojami, nie po­skutkowały i chora stawała się coraz bardziej nerwowa. Musiano jej wreszcie podać środki uspokajające.

Lainie przez cały czas rozpaczliwie szukała jakiegoś wyjścia z sytuacji. Pieniądze załatwiłyby wszystko. Tyl­ko skąd je wziąć? W domu zostało jeszcze kilka warto­ściowych przedmiotów, ale to było stanowczo za mało. Och, gdyby przyjęła wtedy propozycję Rada... Nie, nie wolno jej o tym myśleć. To była oferta nie do przyjęcia.

Siedziała w holu, a na jej kolanach leżał zamknięty kolorowy magazyn, do którego nawet nie zajrzała. Była tak pogrążona w myślach, że nawet nie zauważyła przy­jścia Ann, Adama i Lee. Aż podskoczyła, gdy przyjaciół­ka położyła jej dłoń na ramieniu.

- Jak się czuje mama? - Ann usiadła obok na ka­napie.

Lee musnął wargami policzek Lainie, ale prawie nie zwróciła na to uwagi.

- Nie najlepiej. Teraz śpi, ale tylko dlatego, że dali jej środki uspokajające.

- W takim razie dobrze, że wpadliśmy. Ktoś musi cię wyrwać z tego melancholijnego nastroju.

- Czy sytuacja jest naprawdę aż tak poważna? - Lee przyglądał jej się z głęboką troską.

- Mama nie potrafi się pogodzić z tym, że musi leżeć we wspólnej sali. To dla niej nieznośna sytuacja, która przerasta jej odporność psychiczną. Lekarze obawiają się, że jeśli nadal będzie się tak denerwować, to z całego leczenia nici. - Roześmiała się, ale w jej śmiechu nie było nawet śladu wesołości. - Może znacie drogę do najbliższego Sezamu? Och, Sezamie, otwórz się!

Przyjaciele wymienili między sobą ponure spojrzenia, a Lainie natychmiast zaczęła czynić sobie wyrzuty, iż nie powinna obarczać ich swoimi zmartwieniami.

- Wiecie co? - zaproponowała ze sztucznym oży­wieniem. - Może zamiast spuszczać nosy na kwintę, lepiej zejdźmy na dół na kawę?

- Znakomity pomysł - przytaknął Lee i podał jej ramię.

Następną godzinę spędzili w małej kawiarence, starając się wieść lekką i niezobowiązującą rozmowę, jednak wszy­scy wyczuwali fałsz tej sytuacji. Coraz częściej zapadała niezręczna cisza, kiedy Lainie zapominała się i ponownie gryzła się kwestią zdobycia pieniędzy. W którymś z takich momentów Lee sięgnął dyskretnie pod stołem i położył rękę na chłodnej dłoni Lainie. Przyniosło jej to pewną ulgę. Przynajmniej nie była zupełnie sama.

- Adam, jesteś przecież prawnikiem, wykombinuj coś! - zażądała nagle Ann. - Może mogłaby sprzedać dom? - Posłała przyjaciółce przepraszające spojrzenie. - Nie gniewaj się, ale tak mi przyszło do głowy... To wielki dom, jego utrzymanie musi dużo kosztować. Ale uzyskałabyś za niego niezłą cenę, jest ładny, położony w dobrej dzielnicy. Jednak ty pewnie uznasz, że to zły pomysł... - zakończyła niepewnie.

Lainie zawahała się. Właściwie, czemu nie?

- Nie, dlaczego? - odparła z pewnym ociąganiem. - Już to kiedyś mamie proponowałam. Nie zgodziła się wtedy, ale w obecnej sytuacji... - zamilkła. Nie była w stanie głośno dokończyć swej myśli i powiedzieć, że być może mama i tak już nigdy nie wróci do swego domu. - Adam, czy dałoby się to jakoś załatwić?

- Teoretycznie, tak - odparł z namysłem. - Rozu­miem, że dom stanowi własność pani Simmons?

Lainie skinęła głową.

- W takim razie albo musisz uzyskać od niej upo­ważnienie, albo otrzymać zaświadczenie lekarskie, że stan matki uniemożliwia jej zajmowanie się swoimi spra­wami. W tym przypadku sąd zezwoliłby ci na działanie w jej imieniu.

- Czyli jest wyjście! - Niebieskie oczy Ann zalśniły, kiedy z ożywieniem zwróciła się do Lee. - Co za szczę­ście, że mamy w naszym gronie nie tylko prawnika, ale również pośrednika w handlu nieruchomościami! Jak szybko mógłbyś sprzedać ten dom?

Entuzjazm przyjaciółki okazał się zaraźliwy. Lainie miała wrażenie, jakby wiszące nad jej głową ciemne chmury zaczęły się przerzedzać. Ona także spojrzała na Lee z nadzieją w oczach. Jednak Adam ostudził jej entuzjazm mówiąc:

- Nie tak prędko, moje miłe. Uzyskanie odpowied­nich zaświadczeń trochę potrwa.

Ann bez słowa posłała mu pełne niechęci spojrzenie.

- Oczywiście, nie mówię o kilku miesiącach - za­strzegł się szybko. - Z całą jednak pewnością potrwa to parę dni.

Lainie w rozterce zagryzła wargi. Wiedziała, że musi przenieść matkę do osobnego pokoju tak szybko, jak to tylko możliwe. Odruchowo spojrzała na Lee, szukając u niego jakiejś pociechy. Może on powie jej coś podno­szącego na duchu?

- Bardzo bym chciał móc cię zapewnić, że da się sprzedać dom już jutro. - W jego oczach widniała po­waga i współczucie. - Ale nie będę cię łudził. Obecnie podaż jest większa od popytu, znacznie więcej ludzi pragnie się pozbyć domów, niż je kupować.

- To znaczy, że nie dałbyś rady go sprzedać? - za­wołała z rozczarowaniem Ann, zła na siebie, że niepo­trzebnie wzbudziła w przyjaciółce nadzieję.

- Dałbym radę. Ale z pewnością nie w najbliższym czasie.

Chmury nad jej głową wydawały się czarniejsze niż kiedykolwiek. Jednak Lainie nie odrywała błagalnego wzroku od zasmuconej twarzy Lee. Wciąż szukała w nim oparcia.

- Zrozum, nie mogę cię okłamywać, to byłoby okrut­ne i nieuczciwe. Kupiec może znaleźć się równie dobrze za tydzień, jak za kilka miesięcy. Tego się po prostu nie da przewidzieć.

- Czyli nic z tego - podsumował ponuro Adam, osta­tecznie grzebiąc rozbudzone nadzieje Lainie.

- Nie mów tak! - Ann niecierpliwie złapała męża za rękaw. - Ja nie zamierzam się poddawać! Moglibyśmy na przykład namówić rodziców, żeby kupili ten dom, traktując to po prostu jako tymczasową, lokatę kapitału.

- Nie ma mowy - zaprotestowała stanowczo Lainie. - Nie zamierzam wystawiać przyjaciół na takie ryzyko. Muszę znaleźć jakiś inny sposób zdobycia pieniędzy.

- Wiesz przecież, że nie ma innego sposobu - nale­gała Ann. - Zresztą, o jakim ryzyku mówisz?

- A jeśli nikt go potem nie kupi i twoi rodzice będą mieli kłopoty z odzyskaniem swoich pieniędzy? Nie mogę się na to zgodzić.

Mimo nalegań Ann Lainie pozostała nieugięta. Wre­szcie postanowiła zakończyć niewesołe spotkanie, sięg­nęła po torebkę i wstała, dziękując przyjaciołom za przy­bycie. Nie mieli wyboru, podnieśli się również.

- Och, nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakby mnie prowadzono na szafot - zażartowała, gdy Ann przyglą­dała jej się z zatroskaną miną.

- Co w takim razie zamierzasz zrobić? - powtórzyła już chyba setny raz jej przyjaciółka.

Lainie odwróciła wzrok. Pewna myśl zaczęła się kry­stalizować w jej umyśle, jednak wolała się z nią nie zdradzać. Sama jeszcze nie była pewna, co w końcu postanowi. Już raz duma nie pozwoliła jej skorzystać z tego wyjścia. Czy jednak teraz powinna sobie pozwa­lać na unoszenie się honorem? Tylko ona mogła udzielić odpowiedzi na to pytanie. Nikt nie mógł jej w tym wy­ręczyć. Dlatego przemilczała to.

- Na razie zajrzę do mamy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. - Z uczuciem uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Bardzo wam dziękuję za to, że staraliście się mi pomóc.

- Mówisz to tak, jakbyśmy się nie wiem jak poświę­cali. A przecież, jeśli ktoś jest dla ciebie naprawdę waż­ny, to cieszysz się, kiedy możesz coś dla niego zrobić.

- Oho, zaczynają się sentymentalne gadki. W takim razie ja się zmywam - oznajmił Adam.

Ann wzniosła oczy ku niebu.

- Ach, ci mężczyźni! - westchnęła z komiczną roz­paczą. - Wybacz, Lainie, ale chyba rzeczywiście muszę zabrać go do domu.

Gdy tamci dwoje pożegnali się i poszli, Lee delikatnie objął Lainie, która na chwilę z ulgą oparła głowę na jego ramieniu. Zapragnęła znów poczuć na ustach czuły do­tyk jego warg, lecz wiedziała, że on nigdy nie zdobyłby się na taki gest w publicznym miejscu. Wyprostowała się więc z lekkim ociąganiem.

- Chcesz, żebym cię odwiózł do domu?

- Dziękuję, przyjechałam samochodem.

- A może poszedłbym z tobą na górę?

- Nie będę cię fatygować, nie wiem, jak długo to potrwa.

Wyszli z kawiarenki znajdującej się na parterze szpi­tala i Lee odprowadził Lainie do windy. Gdy weszła do środka, wyciągnął rękę i pieszczotliwie przesunął dłonią po jej włosach i policzku.

- Gdybyś mnie potrzebowała... - powiedział cicho.

Z uśmiechem skinęła głową. Lee cofnął rękę, a drzwi windy zamknęły się, zasłaniając jego spokojną, poważną twarz.

Parawany wciąż otaczały łóżko, na którym leżała po­grążona w niespokojnym śnie pani Simmons. Lainie stała bez ruchu przez długi czas, przypatrując się chorej matce, której ongiś piękną twarz znaczyło teraz cierpienie. Wyglą­dało na to, że nie opuszcza jej teraz nawet we śnie...

Potem zajrzała jeszcze do pokoju pielęgniarek, by upewnić się, czy mają jej telefon. Następnie zeszła na dół, udała się na parking i pojechała do domu, właściwie w ogóle nie zastanawiając się nad tym, co robi. Wszy­stkie te czynności wykonywała najzupełniej mechanicz­nie, gdyż myślami wciąż przebywała przy matce.


Kiedy przekręciła klucz w zamku, wiedziała, że musi spełnić prośbę mamy. Po prostu musi i koniec. We­szła do środka i udała się do pokoju, gdzie znajdował się telefon. Nie spuszczając z niego ani na chwilę oczu, zdjęła płaszcz, rzuciła go na skórzaną kanapę, gdzie już uprzednio odłożyła torebkę, po czym usiadła przy biurku.

Jutro, zrobisz to jutro, przekonywała sama siebie. Te­raz, zrób to teraz, nalegała z poczucia obowiązku. Po­woli wyciągnęła rękę po słuchawkę, by nagle chwycić ją kurczowo i z nerwowym pośpiechem wykręcić nu­mer do biura Rada. Ręce jej się trzęsły, serce tłukło się w piersi jak oszalałe, była bliska ciśnięcia telefonem o ścianę, tym bardziej że w słuchawce odezwał się głos Sondry...

Lainie nie mogła pojąć, skąd miała dość siły i tupetu, by zażądać rozmowy z Radem.

- A kto mówi, jeśli wolno wiedzieć? - spytała sekre­tarka z lekkim przekąsem.

- Pani wybaczy, ale to sprawa prywatna - odparła zimno.

Wyczuła wahanie sekretarki. Widocznie jednak w głosie Lainie brzmiało coś takiego, co kazało zastoso­wać się do jej polecenia.

- Zobaczę, czy pan MacLeod jest wolny.

Na chwilę zapadła cisza. Wydawało się, że trwa to całe wieki i Lainie ponownie była bliska odłożenia słuchawki.

- MacLeod, słucham - odezwał się męski głos, a Lainie poczuła dziwny ucisk w gardle. - Halo? - po­wtórzył, gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

Nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Wreszcie z największym trudem zdołała wyszeptać:

- Tu Lainie.

Tym razem to on zamilkł. Przez moment obawiała się, że przerwał połączenie.

- Tak? - odparł wreszcie bezosobowym tonem.

- Chciałabym... Chciałabym z tobą porozmawiać.

Znowu cisza.

- Za pół godziny będę wolny. Przyślę po ciebie sa­mochód.

- Nie! - wyrwało jej się odruchowo. Nagle przestra­szyła się spotkania z nim. Potrzebowała czasu, by się wewnętrznie do tego przygotować. - To znaczy... To nie jest aż takie pilne. Możemy to załatwić jutro.

- Za pół godziny - powtórzył twardo i rozłączył się.

Lainie próbowała się do niego ponownie dodzwonić przez następne dziesięć minut, ale numer był wciąż za­jęty. Intuicja podpowiedziała jej w końcu, że Rad celo­wo tak odłożył słuchawkę, by nie mogła się z nim skon­taktować i odwołać spotkania. Znał ją aż za dobrze. Wie­dział, że będzie próbowała wycofać się z gry nawet po zrobieniu pierwszego ruchu.

Wyobraziła sobie, jak musiał być zadowolony, gdy usłyszał jej głos. Pewnie myśli, że będzie się przed nim płaszczyć i błagać, żeby ponowił swoją ofertę. Otóż nic bardziej błędnego! Nie da mu tej satysfakcji! Jeszcze nie do końca wyzbyła się swej dumy. Krytycznym spojrze­niem obrzuciła swoje ubranie. Ten kostium był świetny, ale nie nadawał się do tego, by zapewnić jej mocną pozycję podczas konfrontacji z Radem.

Wiedziała, że ma szalenie mało czasu, pomknęła więc na górę jak strzała. Po drodze zdążyła zdecydować, co na siebie włoży. Porwała z garderoby suknię z dzianiny o zło­tawym połysku. Miękko spływała po jej ciele i dobrze maskowała zbytnią chudość Lainie. Do tego świetnie bę­dzie pasować sztuczne lamparcie futro z czarnym kołnie­rzem i czarnym oblamowaniem. Tak, kobieco i z klasą...

Przebrała się błyskawicznie i w rekordowym tem­pie poprawiła makijaż. Upiąć włosy, czy zostawić tak, jak teraz? Usłyszała dzwonek u drzwi, problem więc sam się rozwiązał. Zresztą, z rozpuszczonymi włosami wyglądała chyba jednak lepiej. Narzuciła na ramiona futerko i zbiegła na dół. Myślała, że ujrzy Rada, kiedy jednak otworzyła drzwi, okazało się, że na progu stoi nieznajomy mężczyzna w niebieskim uni­formie.

- Pani MacLeod?

Gdy skinęła głową, pokazał jej dokument stwierdza­jący, że jego właściciel nazywa się Ralph Mason i pra­cuje dla firmy MacLeod Incorporated. Następnie kie­rowca usunął się na bok i zapraszającym gestem wska­zał luksusową czarną limuzynę. Lainie podziękowała skinieniem głowy, gdy otworzył jej drzwi i wsiadła do środka.

Właściwie dlaczego jechała do Rada? Przecież zapo­wiedział, że jego oferta nie będzie ważna w nieskończo­ność, że proponuje raz, a jak nie, to nie. Dlatego wola­łaby porozmawiać z nim przez telefon. On jednak zmu­sił ją do spotkania w cztery oczy. Bez wątpienia czerpał jakąś przewrotną przyjemność z dręczenia jej. Miała przejechać przez pół miasta, denerwując się coraz bar­dziej, tylko po to, żeby usłyszeć, że on i tak nie zamierza jej pomóc.

Nagle przypomniało jej się jeszcze jedno jego ostrze­żenie. Gdyby jednak zmieniła zdanie, to warunki miały­by tym razem okazać się dla niej gorsze. Co to mogło oznaczać? Zażąda spisania umowy? Będzie chciał cze­goś w zastaw? Mogła mu zaoferować dom, nic innego już jej nie pozostało.

Samochód skręcił dość gwałtownie i Lainie wróciła do rzeczywistości.

- Dokąd jedziemy? - Wyjrzała przez okno, ale nie rozpoznała okolicy. - To przecież nie jest droga do domu.

- Do domu? - Kierowca ze zdziwieniem zerknął we wsteczne lusterko. - Pan MacLeod ma przecież aparta­ment w wieżowcu, a nie dom.

Zaskoczył ją tym. Nie miała pojęcia, że Rad opuścił ich dom na przedmieściach Denver, pięknie położony u podnóża Gór Skalistych.

- Ach, tak - zarumieniła się, zawstydzona. - Od dawna tam mieszka?

- Co najmniej od czasu, kiedy zacząłem dla niego pracować, czyli od trzech lat. - Na ustach szofera zaigrał lekki połuśmieszek. Wydawał się być rozbawiony fa­ktem, że nawet nie wiedziała, gdzie mieszka jej mąż.

Była zła, że Rad nie raczył jej poinformować o prze­prowadzce. Przez niego wyszła na idiotkę.

Parę minut później zatrzymali się przed eleganckim wieżowcem. Kierowca wysiadł i otworzył Lainie drzwi. Wciąż wyglądał na nieźle ubawionego, co dodatkowo wyprowadziło ją z równowagi. Wskazał główne wej­ście.

- Tędy, proszę. Winda na prawo, ostatnie piętro.

Sztywno skinęła głową. Kierowca dotknął palcami daszka czapki, wsiadł do limuzyny i odjechał. Lainie z ciężkim sercem podeszła do szklanych drzwi, pchnęła je i weszła do środka. Przed windą zawahała się. Wciąż jeszcze mogła wrócić do domu. Ale przecież nie po to tu przyjechała. Zdecydowanie wsiadła do windy, której drzwi zamknęły się za nią bezszelestnie. Z determinacją nacisnęła przycisk i zauważyła przy tym, że drżą jej ręce.

Gdy wyszła na wyłożony drewnem hol, ujrzała na wprost siebie ozdobne podwójne drzwi z drzewa orze­chowego. Zmusiła się do tego, by podejść do nich i na­cisnąć dzwonek. Jeśli i tu natknie się na Sondrę, to w ogóle nie dojdzie do żadnej rozmowy, pomyślała bun­towniczo. Odwróci się na pięcie i wyjdzie. Rad nie może jej w nieskończoność upokarzać.

Drzwi otworzyły się niemal natychmiast. I znów nie ujrzała przed sobą męża, tylko kolejnego nieznajo­mego, tym razem w ciemnym garniturze. Przedstawi­ła się, a on wpuścił ją do środka. No, Rad przynajmniej nie zamierza trzymać mnie na korytarzu, skomentowała w duchu.

Usłyszała za sobą odgłos zamykanych drzwi i szczęk­nięcie zamka. Odniosła wrażenie, że odcięto jej drogę ucieczki i że znalazła się w pułapce. Posłała mężczyźnie zaniepokojone spojrzenie.

- Zawsze zamykamy - wyjaśnił. - W przeciwnym razie każdy mógłby wjechać na górę i wejść do aparta­mentu pana MacLeoda.

Było to dość oczywiste, sama powinna była na to wpaść, ale rosnące zdenerwowanie skutecznie utrudnia­ło jej logiczne myślenie. Mężczyzna poprosił, aby szła za nim i zaprowadził ją do przestronnego salonu.

- Proszę się rozgościć. Pan MacLeod zaraz przyjdzie.

Czyli jednak Rad każe jej na siebie czekać. Dobrze, niech i tak będzie. Z westchnieniem weszła dalej i ro­zejrzała się dookoła, bowiem ciekawość chwilowo wzię­ła górę nad rozdrażnieniem i niepokojem.

Pokój został urządzony w różnych odcieniach bieli, czerni i szarości. Puszysty biały dywan zaścielał podło­gę, a na nim stały przepastne kanapy i fotele pokryte szarym aksamitem. Szary był również granit, z którego zbudowano ogromny kominek na przeciwległej ścianie. Podręczne stoliki, wspierające sufit belki oraz postumen­ty pod współczesne metalowe rzeźby wykonano z zabejcowanego na czarno drewna. Ukryte między belkami liczne źródła światła dodawały wnętrzu splendoru i ele­gancji. Było ono z jednej strony męskie i surowe, a z drugiej wyrafinowane i zapraszające do korzystania z przyjemności życia. Różnych przyjemności...

Lainie nagle poczuła dziwne mrowienie na plecach. Chociaż nie dobiegł jej żaden odgłos, wiedziona nie­omylnym instynktem odgadła, że do pokoju wszedł Rad. Zebrała się więc w sobie, przybrała wyniosłą minę i od­wróciła się, gotowa zmierzyć go pełnym wyższości spo­jrzeniem. Ale zaledwie jeden rzut oka w jego stronę wystarczył, by niemal rzucić ją na kolana.

Rad stał w wejściu i wyglądał tak atrakcyjnie, że aż sprawiało jej to ból. Dość obcisłe czarne spodnie pod­kreślały smukłość jego bioder, a mocno zbluzowana je­dwabna czerwona koszula uwydatniała urodę połu­dniowca. Doprawdy, trudno byłoby mu się oprzeć...

Poczuła, jak krew odpływa jej z policzków. Odwró­ciła się więc z powrotem do kominka, by ukryć nagłą bladość i swą reakcję na niego. Było gorzej, niż przypu­szczała. Musiała wziąć się w garść albo jak najszybciej opuścić to miejsce.

Bardziej wyczuła, niż usłyszała, że Rad się poruszył. Na szczęście nie skierował się w jej stronę, miała więc chwilę, by dojść do siebie. Dobiegł ją odgłos otwiera­nych drzwiczek, brzęk szkła, bulgotanie przelewanego napoju, wreszcie grzechot kostek lodu. Potem zapadła cisza. Bezwiednie zastygła w napięciu. Gdzie on jest? Przez ten gruby dywan zupełnie nie słychać kroków. Na szczęście po chwili ponownie rozległo się grzechotanie lodu, niemal tuż za jej plecami. Nastawiła się więc we­wnętrznie na to, że zobaczy Rada z bliska i z determi­nacją odwróciła się do niego.

- Wydaje mi się, że coś mocniejszego dobrze ci zrobi. - Podał jej szklaneczkę z przezroczystym na­pojem, ozdobionym fantazyjną spiralą z cytrynowej skórki.

Lainie z wahaniem wzięła od niego drinka, starannie przy tym uważając, żeby nie dotknąć dłoni Rada. W jego oczach błysnęło rozbawienie, gdy zauważył ten dziecin­ny manewr. Odsunęła się więc nieco i piła bez pośpie­chu, by zyskać na czasie. Czuła zresztą, że ta wódka z lodem rzeczywiście zaczyna jej pomagać. Przyznała z niechęcią, że miał dobry pomysł.

- No i?

- Ładnie tu - rzuciła, choć doskonale wiedziała, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Wciąż jednak nie czuła się na siłach, by zdradzić mu prawdziwy powód swej wizyty. Co gorsza, podejrzewała, że on doskonale zda­wał sobie z tego sprawę.

- Cieszę się, że ci się podoba - roześmiał się.

Lainie zaczęła nerwowo krążyć po pokoju, podczas gdy Rad rozparty wygodnie na sofie przyglądał jej się badawczo. Czuła się coraz bardziej nieswojo, w dodatku zaczęło jej się robić gorąco. Dyskretnie rozpięła górne guziki futerka.

- Panie Dickerson! - zawołał Rad. Niemal natych­miast w wejściu pojawił się mężczyzna, który wpuścił Lainie do apartamentu. - Proszę wziąć okrycie pani MacLeod.

Czy on musi zawsze wszystko zauważyć? Lainie uśmiechnęła się z przymusem i zdjęła futerko, ale od razu tego pożałowała. Po pierwsze, nie mogła już teraz wyjść w dowolnym dla siebie momencie, a po drugie, pozbawiona wierzchniego okrycia, czuła się jak naga pod taksującym spojrzeniem Rada.

- Na dzisiaj to już wszystko, Dickerson. Dobranoc - powiedział Rad i mężczyzna opuścił pokój, skinąwszy uprzednio głową.

Lainie popatrzyła na męża z niepokojem. Czemu go odprawił, skoro ona jeszcze nie wyszła? Przecież będzie potrzebowała, by ktoś przyniósł jej z powrotem futerko i wypuścił ją.

Rad bezbłędnie zinterpretował jej pełne obaw spo­jrzenie.

- Chyba nie chcesz, żeby jakieś postronne osoby były świadkami naszej rozmowy? - odpowiedział na jej nie­me pytanie.

Zapadła cisza. Lainie nie wiedziała, co ze sobą po­cząć, wreszcie z ociąganiem zajęła miejsce naprzeciw Rada. Nie mogła już tego dłużej odwlekać, ale nie miała pojęcia, od czego zacząć. Nerwowo obracała w dłoniach szklaneczkę z resztką alkoholu.

- Dziś rano zawiozłam mamę do szpitala - odezwała się w końcu. - Istnieje szansa, że jej stan się polepszy po zastosowaniu pewnych nowych metod leczenia. Zna­lazła się pod opieką specjalisty.

Przerwała i podniosła wzrok na twarz Rada, jednak nie potrafiła z niej niczego wyczytać. Wyglądał na zu­pełnie obojętnego, co wstrząsnęło nią do głębi. Każdy normalny człowiek okazałby choć cień współczucia. Ale oczywiście nie on!

Odstawiła szklankę na stolik z takim impetem, że re­szta alkoholu wylała się na blat.

- Czy nie wystarcza ci, że tu przyszłam? - krzyknęła, tracąc panowanie nad sobą. - Przecież wiesz, po co tu jestem!

Wystudiowanym gestem uniósł brwi w ironicz­nym zdumieniu. Rozdrażniona Lainie poderwała się z furią. Przez chwilę nie wiedziała, co zrobić, do­kąd pójść, wreszcie podeszła do kominka i zaczęła się wpatrywać w jego ciemną gardziel, pełną zimnego po­piołu. Uraza i upokorzenie walczyły w jej duszy z gło­sem rozsądku, który nakazywał domagać się pomocy Rada.

- Chcesz się dowiedzieć, czy nadal podtrzymuję mo­ją ofertę - odezwał się, stając przy niej.

- Nie myśl, że chcę twoich pieniędzy! - wybuchnęła.

- Ale twoja matka ich potrzebuje - zauważył impertynencko. - Zgadza się?

- Jesteś skończonym draniem!

- Hm, uważasz, że to właściwy sposób zwracania się do kogoś, od kogo chce się wyciągnąć forsę?

- A co? Mam może czołgać się u twoich stóp albo całować cię po rękach? - parsknęła z furią.

- To mogłoby być całkiem ciekawe - odparł spokoj­nie, zupełnie nie poruszony jej atakiem.

- Niedoczekanie twoje! - Gniewnie odwróciła się do niego plecami. - Jedyne, czego od ciebie chcę, to usły­szeć „tak” lub „nie”.

- Za to ja od ciebie chcę znacznie więcej - mruknął cicho.

Zabrzmiało to tak dziwnie, że odruchowo odwróciła głowę i zerknęła na niego przez ramię. W jego oczach pojawił się błysk, którego znaczenia nie potrafiła rozszy­frować. Rad wyciągnął rękę i owinął sobie wokół palca pojedyncze pasmo ciemnych i ciężkich włosów Lainie.

- Jeśli... jeśli chodzi ci o jakieś zabezpieczenie - odezwała się drżącym głosem - to możesz wziąć dom pod zastaw.

Roześmiał się gardłowo.

- To za mało, żeby pokryć twoje długi, stanowczo za mało. Pomogę ci...

Znacząco zawiesił głos. Lainie spojrzała na niego z nadzieją w oczach. Nie potrafiła jednak znieść inten­sywności spojrzenia Rada, spuściła więc wzrok. Patrzyła teraz na jego rozpiętą pod szyją koszulę, która rozchy­lając się, ukazywała zarys muskularnego torsu. Zapra­gnęła wsunąć dłonie pod jedwabny materiał i jak daw­niej poczuć ciepły dotyk skóry Rada. Już sama myśl o tym wystarczyła, by zakręciło jej się w głowie.

- Więc czego chcesz w zamian? - spytała niepew­nym głosem.

- Tego, co i tak należy do mnie. Tego, za co zapła­ciłem wystarczająco wysoką cenę. Jestem głupcem, że jestem gotów płacić za to ponownie - mówił zimno.

Gdy zerknęła na niego ze zdumieniem, zauważyła, że nie patrzy na nią, tylko przygląda się trzymanym w dłoni jej włosom. Poczuł na sobie pytający wzrok i spojrzał jej prosto w oczy.

- Chcę ciebie, Lainie.

Cofnęła się gwałtownie.

- To nonsens!

- Wciąż jesteś moją żoną - zauważył. - Nie żądam więc niczego niezwykłego, chcę tylko, żebyś zachowy­wała się zgodnie z istniejącym stanem rzeczy. Po prostu podejmiesz na nowo swoje obowiązki.

Pomyślała, że powinna z miejsca odrzucić tę propo­zycję. Czemu więc się waha? Czemu się zastanawia? Czemu nie mówi, że nigdy nie przystanie na takie wa­runki?

- A jeśli się zgodzę? - Czy to możliwe, że wypowie­działa te słowa i głos jej nawet nie zadrżał?

- Spłacę wasze długi oraz pokryję wszelkie koszty leczenia twojej matki - odparł, przyglądając się uważnie Lainie, która staczała wewnętrzną walkę.

Chwileczkę... Co miały oznaczać owe obowiązki żo­ny? Rad nie potrzebował przecież, by mu gotowała, sprzątała dom czy też prasowała koszule. Pozostawało więc tylko jedno. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie sądzi­ła, że może być aż tak okrutny i że potraktuje ją tak pogardliwie.

- Nie! - zaprotestowała zdławionym głosem.

- Nie próbuj mi wmawiać, że nie masz na mnie ocho­ty. - Chwycił ją i przyciągnął do siebie. Obronnym ge­stem oparła dłonie o jego tors. - Drżysz w moich ramio­nach jak przerażona kotka, ale założę się, że już za chwilę będziesz mruczeć z rozkoszy.

Zrozumiała, że miał rację, ale to odkrycie czyniło ją jeszcze bardziej bezbronną.

- Sondra już ci się znudziła? - zaatakowała rozpacz­liwie, licząc na to, że trafi w jego czuły punkt.

Ale Rad chyba spodziewał się takiego pytania. W je­go oczach ujrzała nie skrywaną ironię.

- Bynajmniej. Jestem z niej zadowolony pod każ­dym względem.

- W takim razie, po co ci jeszcze ja? - jęknęła, czując wcale nie stępione przez czas ostrze dawnej zazdrości.

Jeden z mięśni na policzku Rada zadrżał mimo­wolnie.

- To chyba oczywiste? Nadal mi się podobasz.

Lainie utkwiła błagalny wzrok w jego twarzy.

- Naprawdę tak bardzo mnie nienawidzisz, że chcesz mnie aż tak poniżyć?

- Poniżyć? To chyba znacznie lepsze wyjście, niż sprzedawanie się na ulicy, nie sądzisz? - zadrwił.

Zawstydzona, próbowała się odsunąć, lecz on nie za­mierzał jej puścić.

- Wiesz, że nie mówiłam tego serio.

- Wiem. Tak samo jak wiem, że tak naprawdę chcesz znowu być moją żoną.

- Nie! - wyszeptała ze zgrozą, która wzięła się stąd, że... że Rad miał rację!

Przygarnął ją mocno do siebie. Lainie poczuła prze­możną pokusę, by wtulić twarz w jego szyję i poddać się sile, która popychała ich ku sobie. Z rozpaczą zamknęła oczy, by nie patrzeć na Rada i dzięki temu zwalczyć pragnienie. Przez chwilę przyglądał się jej twarzy, na której widniał przestrach, po czym wypuścił ją z objęć. Cofnął się o krok i zapalił papierosa.

- Już wiesz, jaka jest moja propozycja. To, czy ją przyjmiesz, czy też nie, zależy tylko od ciebie. - Odwró­cił się i sięgnąwszy po pustą szklankę, udał się do barku.

Śledziła go wzrokiem. Miała równie wielką ochotę go zamordować, jak pobiec za nim i utonąć w jego ramio­nach. Jak ma teraz wybrnąć z tej sytuacji? Och, czemu nie przyjęła jego pomocy za pierwszym razem? Teraz jej potrzeba była większa od jej dumy. Najgorsze było jed­nak to, że wiązało się to z potrzebą, jaką odczuwała Lainie, a nie jej matka...

Potrzebowała go. Pragnęła. Kochała. Czy w ogóle kiedykolwiek przestała go kochać? Zaczynała już w to wątpić.

- Na jak długo? - wyrwało jej się.

Posłał jej cyniczne spojrzenie, nalał sobie drinka i oparł się leniwie o barek. Zmarszczył przy tym brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią, na którą czekała z drżeniem. Liczyła na to, że będzie chciał zatrzymać ją przy sobie na zawsze i że jej to wyzna. Nieuleczalna idiotka.

- Sądzę, że do momentu, kiedy się tobą znudzę.

Zabolało, ale starała się tego po sobie nie pokazać.

- A ile to potrwa? - spytała z goryczą. - Dzień, mie­siąc, rok?

- Żądasz, żebym wyznaczył konkretną datę? To mo­że dzień pogrzebu twojej matki będzie najbardziej od­powiedni? - zadrwił. - Za jednym zamachem uwolnisz się od dwojga tyranów.

- Jesteś podły!

- Ja? Przed chwilą mogłem sobie bez trudu wziąć, co moje. Miękniesz pod moim dotknięciem jak wosk. Wystarczyłoby kilka czułych słówek, trochę pieszczot i już zgodziłabyś się na wszystko. Ale nie uwiodłem cię, bo nie chcę takimi sposobami wpływać na twoją decyzję. Czy postępuję z tobą nieuczciwie? - Umilkł i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - To jak będzie? Zostajesz czy mam wezwać taksówkę?

Nie mogła odmówić słuszności jego rozumowaniu. Gdyby zaczęli się kochać, bez namysłu przystałaby na wszelkie warunki. Ale ta decyzja zostałaby podyktowana emocjami. Rad dobrze zrobił, że dał jej możliwość spokojnego zastanowienia się. Dzięki temu doszła do wniosku, że naprawdę chce być znowu z nim. Ale za­chowywał się przy tym zupełnie bezdusznie, co sprawi­ło, że wciąż się wahała.

Odwróciła się nieco, by ukryć twarz.

- Proponujesz mi upokarzający kontrakt. Właściwie mam ci się sprzedać - powiedziała z trudem.

- Tak czy nie? - Nieoczekiwanie usłyszała jego głos tuż za swoimi plecami.

- Tak! - jęknęła z udręką, przerażona perspektywą tego, co ją czeka.

Lekko położył dłoń na jej ramieniu i odwrócił ją do siebie. Spuściła wzrok. Nie była w stanie patrzeć mu prosto w twarz, na której niechybnie malował się triumf i poczucie zwycięstwa. On jednak ujął ją pod brodę i zmusił, by spojrzała na niego. Ku swemu niebotyczne­mu zdumieniu, ujrzała w jego oczach niezwykły spokój i... czyżby czułość?

- Nie ma w tym dla ciebie nic poniżającego - po­wiedział cicho. - Jesteś jedyną kobietą, jaką pragnąłem mieć za żonę, a to oznacza ogromny szacunek z mojej strony.

Wziął ją w ramiona, a jego palce pieszczotliwie roz­garnęły jej ciemne włosy. Lainie wolałaby, żeby mówił o innym uczuciu niż szacunek, ale musiała się zadowolić tym, co usłyszała. Dobre przynajmniej i to...

Tulił ją do siebie tak długo, aż poczuła, jak przenika ją cudowne ciepło emanujące z jego ciała. Rozluźniła się nieco. Wtedy on, jakby wyczuwając jej przyzwolenie, zaczął delikatnie błądzić wargami po jej zamkniętych oczach i ustach. Gdy wziął ją na ręce, nie wzbraniała się, co więcej, splotła palce na jego szyi i pozwoliła się za­nieść do sypialni.

Ramieniem zgasił światło i na chwilę zatrzymał się przy łóżku. Pożałowała, że nie widzi wyrazu jego twa­rzy. Następnie powoli złożył Lainie na pościeli.

I zdało jej się, że wyszeptał jej imię, zanim się nad nią pochylił.


Satynowa pościel była tak miła w dotyku, że Lainie z lubością wtuliła się mocniej w poduszkę. Dawno od­wykła od takich luksusów. Nagle poczuła zapach mę­skiej wody kolońskiej i gwałtownie zamrugała powieka­mi. W jednej chwili rozbudziła się i przypomniała sobie wszystko. Jej spojrzenie natychmiast powędrowało w bok.

Na sąsiedniej poduszce wciąż widniało wgłębienie, potwierdzające, że to nie sen, że Rad naprawdę tu spał, choć jego samego nie było już w pokoju. Lainie prze­ciągnęła się z uśmiechem i rozejrzała dookoła. Rozejrza­ła się po sypialni. Wspomnienie minionej nocy napełniło ją rozkoszą.

I znów biel, tym razem połączona z błękitem. Rów­nież jej prywatne niebo wydawało się teraz błękitne, pozbawione owych ciężkich czarnych chmur, które wi­siały nad jej głową od tak dawna. Poczuła, że znów chce jej się żyć. Okazało się, że wystarczy odrobina miłości, a wszystko przedstawia się w zupełnie nowym świetle.

Stojący na komodzie zegar wskazywał wpół do dzie­wiątej. Ciekawe, co porabia Rad? Miała nadzieję, że nie, udał się do pracy. Tak bardzo pragnęła mieć go przy sobie, by móc jak najszybciej zacząć pracować nad utrwalaniem ich związku. Ostatnia noc przekonała ją, że nie jest Radowi tak do końca obojętna. Uznała więc, iż istnieje szansa, by uratować ich małżeństwo. Może tym razem uda jej się postępować tak, że Rad ją wreszcie pokocha...

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę! - zawołała z ożywieniem, przekonana, że za chwilę ujrzy męża.

Jednak do pokoju weszła czterdziestoparoletnia ko­bieta z zastawioną tacą.

- Pan MacLeod kazał przynieść pani śniadanie - po­wiedziała wyjątkowo chłodno, sznurując usta. - Chociaż podawanie posiłków do łóżka nie należy do moich obo­wiązków.

- Ja też nie jestem zwolenniczką jadania w łóżku. - Lainie starała się udobruchać gospodynię. - Ale to miło ze strony Rada, prawda? Czy mogłaby pani posta­wić tacę na stoliku pod oknem?

Gospodyni żachnęła się lekko, ale wykonała polece­nie. Najwyraźniej nie była przyzwyczajona do obsługi­wania obcych kobiet. Zwłaszcza że Lainie pojawiła się zupełnie nie wiadomo skąd, a w dodatku podobno była samą panią MacLeod, Lainie wiedziała, że musi postę­pować z wyczuciem, o ile nie chce popaść w konflikt z gospodynią Rada.

- Przepraszam, nie wiem, jak się pani nazywa - po­wiedziała, zanim tamta zdążyła opuścić pokój.

- Dudley.

Lainie uśmiechnęła się do niej życzliwie.

- Miło mi panią poznać, pani Dudley. Czy mój... Czy Rad wyszedł do pracy?

- Nie. Panna Sondra Gilbert przyszła parę minut przed ósmą. Omawiają jakieś sprawy - wyjaśniła gospo­dyni i wyszła.

Lainie wstała, sięgnęła po leżący na pobliskim krześle błękitny szlafrok, który musiał należeć do Rada, sądząc po wielkości. Podwinęła przydługie rękawy i pode­szła do stolika. Zignorowała pieczywo i jajka na beko­nie, nalała sobie kawy i machinalnie podniosła filiżankę do ust.

No tak. Ledwo zdążyła ponownie zostać jego żoną, a natychmiast wróciły stare kłopoty. Jednak to niebo nad jej głową nie było tak zupełnie bezchmurne. Myślała, że przez te pięć lat separacji wiele się nauczyła, że okaże się teraz bardziej wyrozumiałą żoną i że wszystko się w końcu ułoży. A jeśli nie? A jeśli Rad wkrótce się nią znudzi, tak jak zapowiedział?

- Dzień dobry. Pani Dudley powiedziała mi, że już nie śpisz.

Zerknęła na niego kątem oka. Gdyby wszedł tu pa­rę minut temu, bez wahania pobiegłaby uściskać go na powitanie. Teraz jednak obawiała się odrzucenia. Zo­stała więc na miejscu, choć jej serce wyrywało się do niego.

- Dzień dobry - mruknęła.

Spojrzał na nią pytająco, wydawał się być zaskoczony jej chłodem.

Odchyliła nieco zasłonę i wyjrzała za okno. Wolała, by mąż nie mógł wyczytać z jej oczu, jak bardzo jest zagubiona.

Podszedł i stanął po przeciwnej stronie stolika.

- Jedzenie ci wystygnie.

- Nie jestem głodna - odparła sztywno.

Nie, to naprawdę prowadziło donikąd. Rozmawiali jak nieznajomi, a nie jak ludzie, którzy spędzili noc w miłosnym uniesieniu. Lainie z determinacją puściła zasłonę, która wróciła na miejsce i odgrodziła ich od zewnętrznego świata.

- Dlaczego chciałeś, żebym wróciła? - Musiała po­znać odpowiedź na dręczące ją pytanie.

- A jak myślisz? - Jego głos zabrzmiał ostro.

Zapatrzyła się niewiążącym wzrokiem w trzymaną w dłoni filiżankę.

- Nie wiem. Może chciałeś się zemścić na tej dziew­czynie, którą niegdyś poślubiłeś, a która nie okazała się wystarczająco dojrzała? Ale przecież wciąż mnie pra­gniesz. - Głos zaczął jej się łamać, z wysiłkiem nakazała sobie spokój. - Ja też nie potrafię przejść obok ciebie obojętnie...

Niepotrzebnie odwróciła się i spojrzała na niego. Jego twarz, zimna i nieruchoma, wyglądała niczym wykuta z kamienia.

- Jasne - syknął. - A jakiż mógłby być lepszy spo­sób odegrania się, niż upokorzenie cię przez spłacanie twoich długów w zamian za możliwość kochania się z tobą?

- I to jest ten powód?

Patrzyła na niego błagalnie. Tak bardzo pragnęła, by temu zaprzeczył.

- Widzisz, jaka z ciebie mądra dziewczynka, jak sprytnie to sobie wydedukowałaś? - natrząsał się bezli­tośnie. - No, bo cóż innego mogłoby mną powodować? Rozpaczliwa miłość, która kazałaby mi zrobić wszystko, żeby cię tylko odzyskać?

- Ale ty mnie nigdy nie kochałeś! - wyrwało jej się.

- Jasne. Nigdy cię nie kochałem - zgodził się tak zimno, że aż przebiegł ją lodowaty dreszcz. - Skoro w takim razie mamy już z głowy wstępne nieprzyjemno­ści, to proponuję zająć się interesami.

- Interesami?

- Dałem dziś rano Sondrze listę waszych wierzycieli, każąc ich natychmiast spłacić. Oto ona. - Wręczył jej kartkę papieru. - Sprawdź, czy nikogo nie brakuje.

Odruchowo wzięła listę, a na jej twarzy malowało się zaskoczenie.

- Najpierw zajrzy oczywiście do szpitala. Poleci­łem jej, by się upewniła, czy twoja matka ma oddzielny pokój.

Lecz ona wciąż myślała o tym, co przedtem od niego usłyszała. I po co domagała się odpowiedzi na swoje pytanie? Czy nie lepiej byłoby się łudzić, że jednak coś do niej czuje?

Wzrok Rada ześlizgnął się nieco niżej i spoczął na wycięciu szlafroka, gdzie rysowały się piersi Lainie.

- Trzeba też pojechać do waszego domu i wziąć two­je rzeczy. Musisz mieć się w co ubrać.

A ona przez chwilę myślała, że Rad tak jej się przy­gląda, gdyż wydaje mu się pociągająca... O, nieśmier­telna naiwności zakochanej kobiety!

- Skoro nie chcesz jeść, to proponuję, żebyś się ubra­ła. Będziemy mogli wyjść i wszystko załatwić.

- Nie idziesz do pracy? - zdziwiła się.

- Akurat dzisiaj bez problemu mogę sobie na to po­zwolić.

- Ale dlaczego chcesz mi towarzyszyć? - nalegała.

Rad przystanął w drzwiach.

- Powiedzmy, że wolę być pewien, że dotrzymasz umowy i przeprowadzisz się tutaj.

- Już ci to wczoraj powiedziałam i dotrzymam sło­wa. - Dumnie uniosła głowę.

- Czasami ludzie zmieniają zdanie. O ile dobrze pa­miętam, to już kiedyś coś mi obiecałaś. To mianowicie, że mnie nie opuścisz aż do śmierci.

- Przyrzekłeś to samo. Ślubowałeś mi również mi­łość i wierność. - Lainie natychmiast odparowała atak, ale tylko ona wiedziała, ile ją to kosztowało.

- To ty mnie porzuciłaś, a nie ja ciebie. To była wy­łącznie twoja decyzja. - To powiedziawszy wyszedł, głośno trzaskając drzwiami.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Gdyby tylko mogła rzucić się na łóżko i wypłakać cały swój żal! Może by jej choć trochę ulżyło. Nie mogła trafić do Rada, przebić się przez pancerz cynizmu i chło­du. Co gorsza, zaczynała tracić nadzieję, że kiedykol­wiek jej się to uda. Jak mogła aż tak zakochać się w kimś, kto wiecznie nią pomiatał?

I gdzie ta tęcza, tato? - żałośnie odezwało się w niej dziecko. - Kiedy w końcu ta burza przetoczy się nad moją głową?

Wiedziała jednak, że musi wziąć się w garść. Przetarła twarz ręcznikiem zmoczonym zimną wodą, pociągnęła usta szminką, gdyż był to jedyny kosmetyk, jaki miała w torebce, następnie wzburzyła dłońmi nieco przyklapnięte włosy, tworząc na głowie nonszalancką fryzurę - coś w rodzaju artystycznego nieładu.

Hm, całkiem nieźle, stwierdziła z satysfakcją. To do­dało jej sił. Weszła do salonu, mając na sobie swoją złocistą sukienkę. Rada nie było. Niech sobie tylko nie myśli, że będzie go szukać po całym apartamencie, albo, co gorsza, czekać jak pies na swego pana. Stanowczym krokiem udała się w stronę drzwi. Tak, jak przewidziała, natychmiast pojawił się kamerdyner.

- Dickerson, o ile dobrze pamiętam? - spytała tonem kobiety, która wie, jakie przysługują jej prawa. A zde­terminowana Lainie nie wahała się w obecnej sytuacji wykorzystywać pozycji pani tego domu. - Proszę przy­nieść moje okrycie i powiadomić pana MacLeoda, że jestem gotowa do wyjścia.

Wrócił po chwili z jej lamparcim futerkiem.

- Pan MacLeod już idzie - zapewnił.

Rzeczywiście, pojawił się niemal natychmiast po tym, jak Dickerson pomógł jej się ubrać. Rad szarmancko otworzył przed nią drzwi, a na jego ustach błąkał się lekki uśmieszek. Lainie jednak, chłodna i wyniosła, tra­ktowała go niemal jak powietrze. Odezwała się dopiero wtedy, gdy wsiedli do samochodu. Tym razem był to biały mercedes.

- Chciałabym najpierw zobaczyć się z mamą.

- Jak sobie życzysz - odparł takim tonem, jakby zu­pełnie nie robiło mu różnicy, dokąd się udadzą.


- Mam tu do załatwienia kilka spraw w administracji - poinformował ją, gdy przybyli na miejsce. - Nie cze­kaj, idź do matki. Tylko zapytaj najpierw o numer po­koju. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby już znajdowała się gdzie indziej niż wczoraj.

Okazało się, że miał rację. Mamę przeniesiono na inne piętro do pojedynczego pokoju. Zmiana jej stanu była zauważalna gołym okiem! Nie pozostało w niej prawie śladu wczorajszej nerwowości, powitała córkę uśmie­chem i wyglądała na niemal zadowoloną z życia.

Lainie nie miała serca psuć jej dobrego nastroju, sta­rannie więc przemilczała fakt, że wróciła do męża. Dla­tego skróciła rozmowę do minimum, by Rad nie zdążył wejść na górę i pojawić się w pokoju. Wyjaśniła, że ma w domu masę rzeczy do zrobienia, jeśli nie chce, że­by wszystko zarosło brudem, co matka przyjęła ze zro­zumieniem i nie domagała się, by Lainie przedłużyła wizytę.

Szła korytarzem pogrążona w myślach, nic więc dziwnego, że nie zauważyła dwojga ludzi stojących w drzwiach dyżurki pielęgniarek i minęła ich obojętnie. Nie usłyszała też, że wołają za nią. Oprzytomniała do­piero wówczas, gdy ktoś ją złapał za ramię i odwrócił ku sobie.

- Na Boga, Lainie, gdzie ty byłaś?! - Lee Walters gorączkowo omiótł jej sylwetkę badawczym spojrze­niem, jakby sprawdzał, czy aby na pewno nic jej się nie stało. - Umierałem z niepokoju!

Jego jasne włosy były potargane, zdawało się, że mu­siał je we wzburzeniu mierzwić rękami, i to wielokrot­nie. Lainie przyglądała mu się z lekkim zdziwieniem. Zawsze spokojny Lee wyglądał na kompletnie wytrąco­nego z równowagi. Pod wpływem jej zdumionego spo­jrzenia opanował się nieco, przypomniał sobie, iż znaj­dują się w miejscu publicznym, zaciągnął ją więc do świetlicy, gdzie mogli choć trochę skryć się przed spoj­rzeniami postronnych osób. Dopiero teraz Lainie spo­strzegła, że była z nim także Ann. Na twarzy przyjaciółki również widniał wyraźny niepokój.

- Co się właściwie dzieje? Co wy tutaj obydwoje robicie? - zdumiała się.

- Szukamy cię! - niemal warknęła wciąż jeszcze zdenerwowana Ann.

- Ale dlaczego?

- Zadzwoniłem do ciebie wczoraj wieczorem, żeby sprawdzić, czy bez przeszkód wróciłaś do domu - zaczął tłumaczyć Lee. - Ale nikt nie odbierał. Początkowo się nie przejąłem, miałaś przecież zostać u mamy. Zadzwoniłem ponownie i znowu nic. Skontaktowałem się ze szpitalem, powiedzieli, że już dawno wyszłaś.

- Naszego numeru nie miał, a nie znalazł go w spi­sie, bo jest zastrzeżony - wtrąciła Ann.

- Pomyślałem, że może pojechałaś do niej, bo nie chciałaś zostać sama na noc - dopowiedział.

- Dlatego pojawił się dziś u nas z samego rana. Przy­znaję, że zdenerwowaliśmy się nie na żarty, na szczęście Adam to przytomny człowiek. Od razu zadzwonił na policję, dowiedzieliśmy się przynajmniej tyle, że nie padłaś ofiarą jakiegoś wypadku. Przyjechaliśmy więc tutaj, bo nie było innego punktu zaczepienia.

Lainie poczuła straszliwe wyrzuty sumienia.

- Nie macie pojęcia, jak mi przykro, że was na to naraziłam - powiedziała przepraszająco.

Pogodną twarz Ann okrasił ciepły uśmiech.

- To nie ma znaczenia, najważniejsze, że jesteś cała i zdrowa. I że mama dostała osobny pokój. Właśnie, ja­kim cudem udało ci się to załatwić?

Lee z kolei zainteresował się zupełnie inną kwestią.

- Gdzie byłaś przez całą noc?

Skonsternowana, przenosiła wzrok z jednego na drugie. Oto stawiano jej pytania i domagano się udzielenia odpo­wiedzi, a ona nie znajdowała w sobie dość siły, by wyznać prawdę. Sytuacja stała się niezręczna. Wpatrywali się w nią wyczekująco, Lee wciąż trzymał ją za ramię. Cofnęła się nieco, by uwolnić rękę. Nie zatrzymywał jej.

- Gdzie byłaś, Lainie? - powtórzył znacznie bardziej ponurym tonem.

Poczuła, że krew zaczyna napływać jej do twarzy. Przenikliwe spojrzenie Lee zdradzało, że natychmiast spostrzegł te rumieńce.

- Kiedy... Kiedy wróciłam wczoraj do domu... - za­częła z ociąganiem. - To... To zadzwoniłam do Rada.

Wyraz ich twarzy zmienił się diametralnie, patrzyli teraz na nią z najwyższym zdumieniem. U Lee doszła do tego również wściekłość, gdy w pełni do niego do­tarło znaczenie jej słów. Gwałtownie postąpił krok w jej kierunku, po czym zatrzymał się.

- Pomyślałam, że mógłby mi pomóc. Po prostu już nie wiedziałam, do kogo jeszcze mogłabym się zwrócić - tłumaczyła, starając się ich przygotować na kolejne rewelacje. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że Lee bę­dzie drążył temat i nie spocznie, dopóki nie pozna całej prawdy.

- Ech, ten MacLeod! - żachnął się. - Skąd w ogóle ci przyszło do głowy, żeby się z nim kontaktować?

- Już raz mi zaoferował pomoc, ale wtedy duma nie pozwoliła mi jej przyjąć. Obecna sytuacja kazała mi zapomnieć o dumie.

- Ponieważ twoja mama znajduje się w pojedynczym pokoju, rozumiem, że twoje przewidywania były słuszne i że Rad rzeczywiście pomógł - wtrąciła rozsądnie Ann, która szybciej ochłonęła z szoku.

- Owszem.

- No, dobrze, zadzwoniłaś do Rada, trudno. Ale cze­mu nie było cię w domu? - indagował Lee.

Lainie wzięła się w garść. Mydlenie oczu niczego nie załatwi. I tak prędzej czy później sytuacja stanie się zu­pełnie jasna.

- Ponieważ musiałam pojechać do niego, żeby wszy­stko omówić osobiście.

Wzburzony Lee chwycił ją mocno za ramiona.

- Co takiego?

- Hej! Czy ty się aby nie zapominasz? - Ann złapała go za rękę i to go otrzeźwiło.

Puścił Lainie i nerwowo zmierzwił dłonią włosy.

- Mogłaś przynajmniej wstrzymać się z tym do rana - rzucił z urazą. - Naprawdę musiałaś do niego jeździć w środku nocy?

- To był zaledwie wczesny wieczór - sprostowała.

- Gdzie się w takim razie podziewałaś aż do rana? Jak długo tam zostałaś, mów!

Lainie poczuła, że ma dość. A jakie on miał do niej prawo, żeby mógł prowadzić takie przesłuchanie?

- Nie twoja sprawa! - ucięła ostro.

W tym momencie ktoś zaklaskał z aprobatą i cała trójka ze zdumieniem odwróciła się w stronę wejścia. W drzwiach świetlicy stał Rad i przyglądał im się z wyraźnym rozbawieniem.

- Bardzo byłem ciekaw, Lainie, kiedy wreszcie nie wytrzymasz - roześmiał się i dołączył do nich.

- Co ty tutaj robisz?! - niemal krzyknął Lee.

Rad uniósł brwi, dając w ten sposób do zrozumienia, że zachowanie spokojnego zazwyczaj Lee zadziwia go.

- Chciałeś wiedzieć, gdzie Lainie podziewała się tak długo. Otóż opuściła mój apartament o dziewiątej rano.

Rozjuszony Lee odwrócił się do niej.

- Czy to prawda?

Bez słowa przytaknęła głową.

Zaczął nerwowo krążyć po pomieszczeniu, przypo­minając rozwścieczonego lwa w klatce. Nigdy nie wi­dzieli go w takim stanie.

- Gdybyś tylko powiedziała, jak bardzo potrzebu­jesz... Gdybym tylko wiedział... - Zatrzymał się nagle, jak rażony gromem. - I pomyśleć, że chciałem cię po­ślubić!

- Zważywszy fakt, że Lainie już ma męża, byłoby to cokolwiek trudne - wtrącił uprzejmie Rad.

Lee posłał mu mordercze spojrzenie, po czym spo­jrzał zimno na Lainie.

- A ja zawsze myślałem, że jesteś taka szlachetna i pełna cnót! Dobre sobie - zadrwił z goryczą. - Ty wca­le nie żartowałaś wtedy na koncercie, kiedy mówiłaś o sprzedawaniu się!

- Jeśli chcesz opuścić ten pokój o własnych siłach, masz natychmiast przeprosić moją żonę - warknął Rad z taką wściekłością, że cała trójka spojrzała na niego z niekłamanym zdumieniem.

Lee nie dał się zastraszyć.

- Owszem, przeproszę, ale nie dlatego, że ty sobie tego życzysz - powiedział twardo, po czym jego głos złagodniał, gdy zwrócił się do Lainie. - Wybacz mi te nie przemyślane słowa. Ale zrozum, że wypowiedział je mężczyzna, który właśnie stracił jedyną kobietę, na ja­kiej mu kiedykolwiek zależało. Dlatego chciałem cię zranić.

W mgnieniu oka pojęła, przez co musiał teraz prze­chodzić.

- Nie żywię do ciebie urazy - odparła łagodnie.

- To dobrze. Bo w razie, gdybyś mnie potrzebowa­ła... - posłał Radowi wyzywające spojrzenie - ...za­wsze możesz na mnie liczyć. - Odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Ann zawahała się nieco. Przeniosła zaskoczone spoj­rzenie z rozgniewanego Rada na spiętą twarz przyjaciół­ki. Lainie chciała się uśmiechnąć, by pokazać, że wszystko w porządku, ale nie zrobiła tego. Bała się, że wy­szedłby z tego płaczliwy grymas i że nie powstrzymała­by się od łez.

- Ja chyba też już pójdę - powiedziała niepewnie Ann. - Jakby co, to zadzwoń.

- Zadzwonię.

Zostali sami i zapadło pełne skrępowania milczenie. Rad sięgnął do kieszeni, wyjął papierośnicę i wyciągnął ją w stronę Lainie. Właściwie nie paliła, ale w tym mo­mencie była tak roztrzęsiona, że z ulgą wzięła papierosa. Rad podał jej ogień. Zaciągnęła się i nerwowym gestem poprawiła włosy. Wciąż starannie omijała go wzrokiem.

Rad pierwszy przerwał niezręczną ciszę.

- Jak się czuje twoja matka?

- Lepiej.

- Jak zareagowała na wiadomość, że wróciłaś do mnie?

- Nie powiedziałam jej.

- A kiedy zamierzasz ją poinformować o tym fakcie? - spytał nieco zgryźliwie.

- Już niedługo - westchnęła i spojrzała na niego z ukosa.

Z rozdrażnieniem zgasił papierosa w popielniczce.

- To jak? Idziemy?


Kiedy jakiś czas później zatrzymali się przed domem jej matki, Lainie była zadowolona, że wreszcie może wysiąść z samochodu. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa, co zaczęło doprowadzać ją do rozpaczy. Czuła się osaczona, schwytana w pułapkę i bezgranicznie nie­szczęśliwa. Tak bardzo pragnęła, by Rad zjechał na po­bocze, zgasił silnik, wziął ją w ramiona i przytulił do siebie. Żeby jakoś na nią zareagował, żeby pokazał, że mu choć trochę zależy... Ale on nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Równie dobrze mógłby znajdować się w tym mercedesie zupełnie sam.

Gdy stanęła przed drzwiami i wyjęła klucz z torebki, Rad zabrał go bezceremonialnie, włożył do zamka, prze­kręcił i pierwszy wszedł do domu, nonszalancko rzuca­jąc płaszcz na balustradę schodów. Wiedział, że Lainie musi pójść za nim i posłusznie zamknąć drzwi za jaśnie panem. Poczuła się jak pociągana za sznurki marionetka. Ze ściśniętym sercem popatrzyła na odwróconego do niej plecami mężczyznę. Że też naprawdę nie miałam się w kim zakochać, strofowała samą siebie nie wiadomo który już raz.

Nieoczekiwanie odwrócił się do niej.

- Długo to potrwa?

- Nie, nie długo. - Pośpiesznie weszła na schody. Chciała jak najszybciej zejść mu z oczu.

- To dobrze. Ja tymczasem zadzwonię.

Przede wszystkim musiała się przebrać. Wybrała ża­kiet ze spodniami w odcieniu zgaszonego oranżu. Sięg­nęła też po rudobrązową apaszkę i przewiązała nią wło­sy, by nie spadały jej na twarz i nie przeszkadzały. Wytuszowała jeszcze rzęsy oraz musnęła różem policzki i dopiero wtedy wyjęła walizki z szafy. Była nawet za­dowolona, że dzięki temu może oderwać się od ponurych rozważań. Skupiła się wyłącznie na składaniu i pakowa­niu swoich rzeczy.

W drzwiach sypialni pojawił się Rad. Stał tam przez chwilę, a potem wszedł do środka, nic jednak nie mó­wiąc. Spojrzała na niego z ukosa, bezskutecznie próbu­jąc odgadnąć powód jego przyjścia. Wyglądał na znie­cierpliwionego, kręcił się bez celu po pokoju, co jakiś czas wyglądał przez okno. Atmosfera znów zaczęła robić się napięta.

- Nie musisz zabierać wszystkiego. - Przystanął przed toaletką i przyglądał się leżącym na niej drobiaz­gom. - Masz już otwarte na twoje nazwisko rachunki w najlepszych sklepach w Denver. Możesz mieć tyle rzeczy, ile zechcesz.

- Wystarczy mi to, co mam - mruknęła niechętnie.

- Pozwolisz, że ja będę o tym decydował - zapropo­nował niebezpiecznie cichym głosem. Lainie zadrżała mimowolnie. - Przed laty udowodniłaś mi swoim za­chowaniem, że podejrzewasz mnie o to, iż zamierzam zamknąć cię w domu i nigdzie nie wypuszczać. Nie mam pojęcia, skąd taki idiotyczny pomysł przyszedł ci do głowy. Zapewniam cię jednak, że byłaś w wielkim błędzie. Chcę, żebyś wiedziała, że czeka cię teraz bardzo urozmaicone życie towarzyskie. Jako moja żona bę­dziesz brać udział w różnych spotkaniach i przyjęciach. Masz więc odpowiednio wyglądać, jasne?

- Nie ma obawy, nie przyniosę ci wstydu. - Nie po­trafiła ukryć urazy i goryczy.

Rad nagle znalazł się tuż przy niej.

- W takim razie zaczniesz od noszenia tego. - Chwy­cił ją za rękę i błyskawicznym ruchem wsunął jej na palec obrączkę.

Lainie spojrzała na toaletkę, obok której Rad stał przed chwilą. Na blacie leżała otwarta szkatułka z biżuterią.

- Dziwię się, że to jej nie sprzedałaś w pierwszej kolejności - zauważył kąśliwie.

- Tylko dlatego, że zamierzałam ci ją odesłać.

- Proszę, jaka przewidująca dziewczynka. Zaoszczę­dziłaś mi kłopotu kupowania ci nowej.

- Czy my naprawdę nie możemy wreszcie przestać się kłócić? - Lainie gwałtownie odsunęła się od niego i demonstracyjnie z głośnym trzaskiem zamknęła pełne walizki.

- Czy to już wszystko? - warknął.

- Prawie. Jeszcze tylko...

- Później przyślę kogoś, żeby zabrał to, co będziesz chciała - uciął ostro. - A teraz idziemy. Zarezerwowa­łem dla nas stolik na pierwszą. Musimy już się zbierać.

Zabrał ją do eleganckiej restauracji, w której jeszcze nie była. Powściągliwy, nieco nawet surowy wystrój zdradzał, że została zaprojektowana z myślą o biznes­menach, spotykających się tu głównie w interesach. Wnętrze zostało wyłożone ciemnym drewnem i ożywio­ne jedynie kępami palm i różnych pnączy, które nieco osłaniały poszczególne stoliki, stwarzając warunki do dyskretnych rozmów.

Rad złożył zamówienie, po czym dopiero po odejściu kelnera spytał Lainie, czy dokonał słusznego wyboru! Było to pytanie czysto retoryczne, ponieważ doskonale orientował się w jej upodobaniach. Nie zmieniało to jed­nak faktu, że poczuła się urażona. Przyniesione potrawy okazały się wyśmienite, ale każdy kęs rósł jej w ustach. Panująca między nimi cisza z każdą chwilą była coraz trudniejsza do wytrzymania. Odczuła ulgę, gdy skończy­li i Rad zamówił kawę. Oznaczało to, że na szczęście już niedługo wyjdą.

- Wygląda na to, że w ciągu ostatnich miesięcy dość często spotykałaś się z Lee Waltersem - rzucił nagle.

Lainie podniosła gwałtownie głowę, zaskoczona nie tylko tym, że się nagle odezwał, ale również pobrzmie­wającą w jego głosie niebezpieczną nutą.

- Owszem - powiedziała tylko.

- Wiedziałaś, co do ciebie czuje?

- Tak - niemal warknęła. Zaczynała się domyślać, do czego zmierza to przesłuchanie.

- A co ty do niego czujesz?

- Czy to ma jakieś znaczenie? - spytała gorzko.

Twarz Rada przybrała posępny wyraz, Lainie już mia­ła go zapewnić, że traktowała Lee jedynie jako przyja­ciela. Naraz przypomniała sobie, jak bardzo Rad był pewny siebie ostatniego wieczora, jak się chełpił, że wy­starczyłaby chwila pieszczot, a zgodziłaby się na wszy­stko... Postanowiła się zemścić za tamto upokorzenie.

- Było mi z nim bardzo dobrze. Coraz lepiej, pra­wdę mówiąc. - Ciekawe, jakim cudem udało jej się pa­trzeć mu przy tym prosto w twarz bez mrugnięcia okiem? - Jeszcze trochę, a przerodziłoby się to w mi­łość. - Na jej pełnych ustach pojawił się smutny uśmiech. - Spokojną miłość, na której można się oprzeć i która nigdy nie zawiedzie. Przy Lee czułam się bezpie­cznie. Chronił mnie, pomagał mi, zawsze mogłam na niego liczyć.

Dziwny błysk w oczach Rada przypomniał jej, że to właśnie Lee ją dziś zaatakował i że to ktoś inny stanął w jej obronie. Pożałowała, że tak niezręcznie dobrała słowa.

- Masz powody, by przy mnie nie czuć się bezpiecz­nie? - kpił z niej otwarcie.

- Przy tobie czuję się tak, jakbym nieustannie balan­sowała na skraju przepaści. Może potrafisz bronić mnie przed innymi, ale nie obronisz mnie przed samym sobą!

- Ostatniej nocy... - Przypatrywał jej się w taki spo­sób, jakby rozbierał ją wzrokiem. Lainie zarumieniła się. - Ostatniej nocy wyglądało na to, że wcale nie pragniesz ochrony przede mną.

Tego było już nadto. Wstała gwałtownie, chwyciła to­rebkę oraz skórzany płaszcz i szybkim krokiem wyszła z restauracji. Wiedziała, że Rad będzie musiał zapłacić rachunek, prawdopodobnie nie zdąży więc jej dopaść. Mu­siała się od niego uwolnić choć na trochę. Nienawidziła go. Nienawidziła go za to, że wiedział, jak bardzo go pragnie. Nienawidziła siebie za to, że zdradziła się przed nim.

Gdy znalazła się na zewnątrz, rozejrzała się gorącz­kowo. No tak, ani jednej taksówki. Bez namysłu ruszyła w stronę przystanku, do którego właśnie podjeżdżał au­tobus, kiedy ktoś ją chwycił za ramię. Rad odwrócił ją do siebie i gniewnym gestem wskazał parking, gdzie zostawili samochód. Miała ochotę krzyczeć, wyrwać się z jego uścisku i uciec, ale wiedziała, że szarpanie się z nim nic nie da. Poddała się więc i apatycznie podążyła we wskazanym kierunku.

Gdy wsiedli do samochodu, Rad przez chwilę siedział bez ruchu i obserwował Lainie, która z uporem wpatry­wała się w jakiś punkt przed sobą w oczekiwaniu na awanturę, jaka niechybnie za moment wybuchnie. Wre­szcie Rad dotknął dłonią jej brody i odwrócił jej twarz ku sobie. Lainie szarpnęła się do tyłu, po czym nieocze­kiwanie dla samej siebie znalazła się w jego ramionach.

- Rozumiem, że mówiłaś szczerze - odezwał się ci­chym głosem. Gdy odsunęła się od niego, jego oczy natychmiast przybrały obojętny wyraz. - Ale chcesz nie­możliwego. Zapomnij o Lee Waltersie. Po prostu jak najszybciej zapomnij.

- Dlaczego znowu wszedłeś w moje życie? - jęknę­ła. Nie udało jej się opanować drżenia głosu.

- To ty do mnie przyszłaś i poprosiłaś o pomoc.

- Mogłeś po prostu dać mi pieniądze i pozwolić mi odejść.

- Mogłem - przytaknął spokojnie, zarazem przeszy­wając ją badawczym spojrzeniem. - I pewnie bym tak zrobił, gdyby...

Zamilkł.

- Gdyby? - podchwyciła.

Ujął jej dłoń, wsunął pod swój płaszcz i położył na swojej szerokiej piersi. Nie mogła nie zauważyć, jak mocno i szybko bije jego serce.

- Gdybym ciągle tak na ciebie nie reagował. Tym razem jednak będę ostrożniejszy. Nie pozwolę zamienić ci mojego życia w piekło.

Wyrwała się, a on nawet nie próbował jej powstrzymać. Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyli. Wydawało, się, że powiedział to, co miał do powiedzenia i uznał sprawę za zakończoną. Lainie była zszokowana, zmieszana i zawie­dziona. Chodziło mu więc tylko o seks, o to, że wciąż go podniecała. Nic więcej go nie obchodziło, nie postrzegał jej jako człowieka, lekceważył jej uczucia. Wyrachowany i bezwzględny, sięgał po to, na co miał ochotę, o resztę dbając tyle, co o zeszłoroczny śnieg.

A ona wciąż go kochała...

Tego ranka liczyła na to, że być może fizyczna fascynacja stanie się podstawą do odbudowania ich małżeń­stwa. Wierzyła, że istnieje szansa, że z czasem połączy ich coś więcej. Niestety, wyglądało na to, że jemu na tym zupełnie nie zależy. Odwróciła twarz i wyjrzała przez okno. Gdy znajdowali się już nie opodal jego mieszka­nia, przypomniało jej się, jak jechała tą samą trasą po­przedniego dnia i nurtowało ją pewne pytanie.

- Dlaczego już nie mieszkasz w naszym domu?

- Był za duży dla jednej osoby. Sprzedałem go jakiś rok po twoim odejściu.

- Sprzedałeś go?!

- Myślałaś, że zatrzymam go z powodu jakiegoś sen­tymentu? - parsknął cynicznie. - Przyznam, że nie łą­czyłem z nim zbyt wielu przyjemnych wspomnień.

W duchu przyznała mu rację. Prawdziwego szczęścia zaznali jedynie w małym drewnianym domku w górach, dokąd wyjechali zaraz po ślubie. Miłość musiała odebrać jej rozum, gdyż wtedy uważała swego męża za cudow­nego i czułego kochanka. Tamten Rad w niczym nie przypominał tego zgorzkniałego mężczyzny obok niej.

Chwilę później zatrzymali się przed znajomym wie­żowcem. Rad wystawił walizki na chodnik. Lainie cze­kała na niego przy szklanych drzwiach, ale on zawrócił do samochodu.

- Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia - rzucił przez ramię. - Wrócę wieczorem na obiad. A po bagaże ześlij Dickersona.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Popołudnie wydawało się ciągnąć w nieskończoność, zwłaszcza że Lainie nie miała zbyt wiele do roboty. Rozpakowała się, zadzwoniła do szpitala, żeby podać swój nowy numer telefonu i adres, ale okazało się, że Rad zadbał i o to. Porozmawiała więc chwilę z mamą, jednak znów nie zdobyła się na odwagę, by wyznać, że wróciła do męża. Wreszcie wzięła długą, ciepłą kąpiel, a potem zaczęła się przygotowywać do kolacji.

Wybrała prostą złoto-czarną spódnicę sięgającą do kostek, oraz czarną bluzkę, którą ożywił blask złotej biżuterii. Blisko godzinę spędziła przed lustrem, wypróbowując różne warianty fryzury. Nic jej nie odpowiada­ło, wszystko dlatego, iż była coraz bardziej rozdrażnio­na. Obawiała się ponownego spotkania z Radem, nie spodziewała się bowiem niczego dobrego.

Wreszcie upięła włosy w kok i przeszła do salonu. Na podręcznym stoliku leżało wieczorne wydanie gazety, widać było, że Dickerson nie zapomina o niczym. Ale nawet i to ją zaczęło irytować. Sięgnęła jednak po gazetę i zaczęła ją z roztargnieniem przeglądać.

Niemal w tym samym momencie pojawił się Dicker­son i zaproponował szklaneczkę sherry, na co przystała z ochotą, gdyż czuła się coraz bardziej spięta. Poinfor­mował też, że obiad zostanie podany, gdy tylko wróci pan MacLeod, po czym wycofał się dyskretnie.

Rad zjawił się zaledwie kilka minut później i po chwi­li wszedł do salonu. Puls Lainie przyśpieszył w jednej chwili, starannie jednak symulowała kompletny brak zainteresowania, ani na moment nie przerywając prze­glądania gazety, choć na dobrą sprawę nie bardzo wie­działa, co czyta.

- Rozgościłaś się już tutaj? Odpowiada ci? - spytał.

- Tak, dziękuję. A jak twoje sprawy? - odparła ma­chinalnie.

- Całkiem nieźle, o ile w ogóle cię to interesuje.

- A czy ciebie naprawdę obchodziło, czy mi tu do­brze? - odgryzła się natychmiast.

- Owszem. W odróżnieniu od ciebie, potrafię pomy­śleć o kimś innym, a nie tylko o sobie. Zależy mi na tym, żeby nam obojgu było tutaj miło.

- Czyżby? To czemu mam dziwne wrażenie, że wo­lałbyś spędzić ten wieczór samotnie i nie być skazanym na moje towarzystwo? Może więc nie zawracaj sobie mną głowy?

Wcale nie chciała zachowywać się tak złośliwie, ale była to reakcja obronna. Lainie wolała być nieprzyjem­na, niż okazywać mu swe prawdziwe uczucia. Nie miała wątpliwości, że napełniłoby go to satysfakcją i że na każdym kroku wykorzystywałby swoją przewagę. Nie mogła na to pozwolić.

- To ja będę decydował o tym, kiedy chcę być sam, a nie ty.

- Prawda, jak to wygodnie być mężczyzną i bez przeszkód wybierać sobie towarzystwo?

- Owszem, wygodnie - odpowiedział spokojnie Rad, który oczywiście zrozumiał aluzję, ale postanowił ją zignorować. - Nasz obiad jest już gotowy, jak sądzę. Idziesz?

Stanął w drzwiach, wyraźnie dając do zrozumienia, że jeśli do niego nie dołączy, to bez wahania pójdzie sam. Wstała więc z ociąganiem i ostentacyjnie wolno podeszła do niego, mimo że patrzył na nią z nie skrywa­nym zniecierpliwieniem.

- Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy psuć sobie posiłek kłótniami - wycedził, gdy weszli do jadal­ni. - Proponuję więc w ogóle nie rozmawiać i w ten sposób zaoszczędzić sobie przykrości.

- Wreszcie się w czymś zgadzamy - odparła równie zjadliwie.

Jednak to nie był dobry pomysł, gdyż panujące mię­dzy nimi milczenie powoli stawało się nie do wytrzyma­nia. Przynajmniej dla Lainie. Bez przekonania dziobała widelcem po talerzu, jakoś w ogóle nie odczuwając gło­du. Co się z nią działo? Skoro pragnie zdobyć uczucie ukochanego mężczyzny, powinna być czarująca, zaba­wiać go miłą rozmową, roztaczać nieodparty urok... Zamiast tego już od pierwszej chwili zachowywała się jak ostatnia jędza. Nic więc dziwnego, że znów skoczyli sobie do oczu.

Co teraz? Zastanowiła się przez moment. Albo dalej będą tak milczeć, jak już ustalili, albo ona zacznie niezo­bowiązującą rozmowę i postara się jakoś załagodzić sy­tuację. W pierwszym wypadku narażała się na to, że odtąd wszystkie ich posiłki będą przebiegać w zupełnej ciszy, w drugim zaś ryzykowała tym, że usłyszy od Rada jakiś złośliwy przytyk na temat tak szybkiej zmiany zda­nia. Wybrała to drugie.

- Chciałabym zajrzeć jutro do szpitala - odezwała się nagle. - Dobrze byłoby porozmawiać z doktorem Hendersonem, żeby mieć wiadomości z pierwszej ręki. Po­siedziałabym też trochę z mamą.

Uniósł brwi, zdziwiony tym, że przerwała milczenie. Z pewnością nie omieszka uczynić jakiejś uszczypliwej uwagi.

- Będzie ci potrzebny samochód. Kluczyki od mer­cedesa znajdziesz na stoliku w holu - powiedział tylko.

- Ale to przecież twój wóz?

- Oczywiście - uśmiechnął się z lekkim rozbawie­niem. - Jakże inaczej mógłbym ci go dać?

- Chodziło mi o to, że przecież musisz jakoś dojeż­dżać do pracy.

- Mam jeszcze drugi. Miło mi, że się o mnie zatro­szczyłaś.

Popatrzył na nią jakoś tak miękko, że na moment aż przestała oddychać. Na jej wargach zaczął się błąkać nieśmiały uśmiech.

- Ponieważ ty też potrzebujesz mieć jakiś środek transportu, mercedes jest więc do twojej wyłącznej dys­pozycji - ciągnął. - Rozumiem, że pewnie będziesz się często widywała z Ann.

- Nie masz nic przeciw temu? - wyrwało jej się, ale natychmiast pożałowała tego, gdyż Rad w jednej chwili przestał się uśmiechać.

- Nie jesteś moim więźniem - przypomniał dobitnie, po czym dodał: - Ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś mnie uprzedzała o swoich wyjściach. Nie dlatego, że chcę cię kontrolować, ale po to, by nie kolidowało to z moimi planami zabrania cię dokądś. - Jego oczy znów ciepło zalśniły.

- Oczywiście - zgodziła się szybko, zadowolona, że nie rozgniewała go swoim nieprzemyślanym pytaniem.

Znienacka poczuła wilczy apetyt. Jak mogła przedtem nie zauważyć, że jedzenie jest pyszne, że mus czekola­dowy wprost rozpływa się w ustach i że jest to bardzo udana kolacja? Lainie poczuła, że w atmosferze ciepła i zrozumienia zaczyna znowu rozkwitać.

Po obiedzie wrócili do salonu. Usiadła wygodnie na kanapie, podczas gdy Rad zaprogramował wieżę stereo tak, by zagrała po kolei kilka wybranych płyt kompakto­wych. Rozległa się nastrojowa muzyka i spojrzeli na siebie z lekkim uśmiechem. Zapowiadał się długi, miły wieczór...

Nagle w drzwiach zjawił się Dickerson.

- O co chodzi? - spytał ostro Rad z wyraźnym nie­zadowoleniem, co z kolei sprawiło przyjemność Lainie. Nie było wątpliwości, że on też uległ magii tych chwil i że chciał być z nią tylko sam.

- Przyszła panna Gilbert. Ma dla pana jakieś doku­menty.

- O tej porze? - zawołała Lainie.

Rad zmarszczył brwi, więc umilkła.

- To nie potrwa długo - oznajmił i wyszedł.

Odprowadziła go wzrokiem. Sondra z pewnością po­stara się, by nie potrwało to krótko, pomyślała z urazą.


Minęła dziewiąta, potem dziesiąta, a Rad nie wracał. Wreszcie Lainie, powodowana niewytłumaczalnym im­pulsem, podniosła się nagle i wyszła na korytarz. W pełni zdała sobie sprawę z tego, co robi, gdy usłyszała głosy dobiegające zza zamkniętych drzwi. Przystanęła odrucho­wo, choć zrobiło jej się strasznie wstyd, że podsłuchuje.

- ...najwyżej kilka miesięcy, nie więcej - dobiegi ją głos Rada.

- To strasznie długo - odpowiedziała Sondra.

- Nie podoba ci się to?

- Oczywiście, że nie. A co myślałeś?

Nie odpowiedział. Cisza za drzwiami zaczęła się nie­pokojąco przedłużać. Potem Lainie znów usłyszała Rada, ale tym razem mówił tak cicho, że nie mogła rozróżnić słów. Położyła dłoń na klamce i nagle oprzy­tomniała. Wejdzie i znajdzie własnego męża w czułym uścisku z sekretarką. Nie, takiego upokorzenia by nie zniosła.

Odwróciła się i oddaliła szybkim krokiem. Tym ra­zem była zadowolona z wyściełających podłogi dywa­nów, gdyż poruszała się bezszelestnie i nikt jej nie przy­łapał na podsłuchiwaniu. Gdy weszła do sypialni, z bó­lem w oczach spojrzała na łóżko. Prędzej czy później Rad znów będzie chciał się z nią kochać. Ale czy ona będzie w stanie to znieść, skoro wie, że na jego powrót czeka inna kobieta?

Przebierała się do snu zupełnie mechanicznie, jej my­śli wciąż krążyły wokół tego, co właśnie usłyszała. Na długą nocną koszulę narzuciła zielony szlafrok, sięgnęła po szczotkę, przysiadła na brzegu łóżka i zaczęła nie­zwykle skrupulatnie rozczesywać swoje długie włosy. Monotonne ruchy przynosiły jej ulgę, gdyż uspokajały ją nieco. Wreszcie popadła w całkowitą apatię.

Gdy jakiś czas później do pokoju wszedł Rad, była w stanie przyjąć go z całkowitą obojętnością, choć jesz­cze kilkanaście minut wcześniej nie potrafiłaby się na to zdobyć. Ale w tym momencie nic już nie miało zna­czenia.

- Przepraszam. Nie sądziłem, że zajmie mi to tyle czasu.

Ostatni raz przejechała szczotką po włosach i wstała, by odłożyć ją na toaletkę. W żaden sposób nie zareago­wała na jego słowa, co oczywiście zwróciło jego uwagę. Stanął jej na drodze, gdy chciała wrócić do łóżka.

- O co chodzi?

- O nic. - Jej twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu, ponieważ Lainie już nic nie czuła. Zupełnie nic. I tak było najlepiej. Teraz nie można było jej skrzyw­dzić.

- Posłuchaj, wynikły pewne trudności, musieliśmy je przedyskutować.

- Nie musisz się przede mną tłumaczyć.

- Odnoszę zupełnie inne wrażenie - zauważył ironi­cznie.

- Przecież w naszej umowie nie było mowy o docho­wywaniu wierności, więc czym się przejmujesz? - Mi­nęła go i podeszła do łóżka.

Odłożyła szlafrok na krzesło i wsunęła się pod kołdrę, nieświadoma furii, jaką w nim rozbudziła. Gdyby nie jej przytępione odczucia, jego zachowanie dałoby jej do myślenia i nakazałoby ostrożność. Rad krzątał się po pokoju i łazience, gniewnie trzaskając drzwiami i szu­fladami, a Lainie słuchała tego z satysfakcją, zamiast zacząć się obawiać.

- Dobranoc, Rad - rzuciła obojętnie, gdy po jakimś czasie w sypialni zgasło światło.

- Dobranoc? Ja ci dam dobranoc!

W jednej chwili leżała już bez żadnego okrycia. Ze strachem uniosła ręce, by odepchnąć pochylającego się nad nią nagiego mężczyznę, ale przycisnął ją do mate­raca swym ciężarem. Chciała krzyczeć, lecz on zmiaż­dżył jej wargi brutalnym pocałunkiem.


Usiadła i rozejrzała się na pół przytomnie, próbując zidentyfikować dźwięk, który ją obudził. Po chwili do­tarło do niej, że to nie dźwięk ją obudził, ale nagła cisza. Ktoś zakręcił prysznic w łazience i tym kimś musiał być Rad. Pośpiesznie sięgnęła po szlafrok, by okryć swą nagość, a jej spojrzenie padło przy tym na mocno posi­niaczone ramię.

Przypomniała sobie, jak ostatniej nocy walczyła z Ra­dem. Zapamiętale okładała go pięściami i próbowała zrzucić go z siebie. Nie chciała go. Ale on był bezlitosny i w końcu musiała ulec jego brutalnej namiętności. Co gorsza, odpowiedziała na nią chętnie i to z całej siły...

Jej nocna koszula leżała na podłodze przy łóżku - zu­pełnie podarta. Sięgnęła po nią drżącą ręką. Przypomniał jej się natarczywy szept, jaki słyszała podczas tej szalo­nej nocy: „Kochaj mnie, kochaj”. Ale przecież Rad nie musiał jej tego nakazywać, i tak go kochała, i to bar­dziej, niż mogła znieść. Rozpaczliwym gestem przycis­nęła poszarpany materiał do ust, a po jej policzkach zaczęły spływać gorące łzy.

- Wybacz, nie chciałem cię obudzić.

Stał w drzwiach do łazienki, prawie nagi, jedynie z ręcznikiem na biodrach. Odwróciła szybko głowę, nie zauważyła więc wyrazu jego oczu, gdy spostrzegł jej zapłakaną twarz.

- Nie obudziłeś, sama się obudziłam, to ten prysznic, zresztą i tak jest już późno - chaotycznie wyrzucała z siebie urwane zdania. Niezgrabnie wytarła dłonią mo­kre policzki. - Teraz ja pójdę się umyć.

Liczyła na to, że go wyminie i zniknie w łazience, ale nie pozwolił na to. Chwycił ją za rękę, ale niefor­tunnie trafił akurat na posiniaczone miejsce i Lainie odruchowo krzyknęła z bólu. Rad natychmiast obna­żył jej ramię i przyjrzał mu się w milczeniu. Wciąż odwracała od niego głowę, nie chciała, by spojrzał jej w oczy i dostrzegł w nich rozpaczliwe błaganie o miłość.

Puścił ją, wydarł z jej kurczowo zaciśniętych palców podarty materiał i gniewnie cisnął sponiewieraną koszu­lę na łóżko.

- Nie chciałem tego - powiedział dziwnym głosem.

Nie chciał się z nią kochać? Nagle ogarnęło ją nie­znośne zimno. Szczelnie otuliła się szlafrokiem.

- Nic już nie mów - szepnęła błagalnie.

Uniósł dłonią jej brodę, ale nawet wtedy nie spojrzała na niego. Jej wilgotne rzęsy pozostały opuszczone.

- Wczoraj w restauracji zarzuciłaś mi, że nie potrafię cię obronić przed samym sobą. Potrafię. - Odwrócił się od niej raptownie. - To się już nigdy więcej nie powtó­rzy. Przyrzekam.

- Rad, proszę... - jęknęła z bólem.

Nie, wszystko, tylko nie to! Skoro nie mogła zdobyć jego miłości, skoro musiała się pogodzić z tymczasowo­ścią swej sytuacji i z istnieniem rywalki, to niech przy­najmniej nie odbiera jej tych krótkich chwil szczęścia, jakiego zaznaje w jego ramionach. Przecież tylko w ta­kich momentach myślał wyłącznie o niej! Jedynie to jej zostało.

Lecz on błędnie zinterpretował jej prośbę.

- Nie myśl sobie, że pozwalam ci odejść. Reszta naszego układu pozostaje nie zmieniona.

- Ale dlaczego? - wyrwało jej się.

W odpowiedzi usłyszała niewyobrażalnie gorzki śmiech.

- Bo mnie to bawi.

Słysząc to, uciekła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Teraz już mogła płakać bez przeszkód.


ROZDZIAŁ ÓSMY

- Czekałam na ciebie, kochanie. - Matka pocałowa­ła ją lekko, gdy Lainie pochyliła się nad jej łóżkiem. - Szkoda, że minęłaś się z Lawrence’em, wyszedł do­słownie przed chwilą.

- Nie minęłam się z nim. Spotkaliśmy się na koryta­rzu i porozmawialiśmy trochę - uśmiechnęła się. - Wy­glądasz dziś znacznie lepiej, mamo.

- Wyobraź sobie, że spałam dzisiaj całą noc. Nic mnie nie bolało - oznajmiła radośnie pani Simmons. - Dawno nie czułam się tak wypoczęta.

- Naprawdę wyglądasz dziś lepiej - powtórzyła nie­zręcznie.

- Już to mówiłaś - roześmiała się matka swoim daw­nym, dźwięcznym i perlistym śmiechem.

- Ponieważ tak się cieszę tą poprawą, że aż nie wiem, co powiedzieć - wytłumaczyła pośpiesznie.

- Twoja wczorajsza wizyta wywołała tu niezłe poru­szenie - rzuciła pozornie bez związku matka, a Lainie spochmurniała natychmiast. No tak, zaraz się zacznie. - Słyszałam, jak pielęgniarki z przejęciem plotkowały o niesamowicie przystojnym blondynie, który odchodził od zmysłów, próbując cię znaleźć.

- Domyślam się, że chodziło o Lee Waltersa - mruk­nęła Lainie, ale nie podjęła tematu i nie powiedziała całej reszty. Wciąż nie miała odwagi.

- Wszystkie siostry oddziałowe były aż zielone z za­zdrości - zachichotała pani Simmons. - Zwłaszcza gdy zobaczyły, że zostawiłaś blondyna dla „obłędnie”, jak to określiły, atrakcyjnego bruneta.

Lainie wiedziała, że nie pozostało jej nic innego, jak tylko wyznać prawdę. Chwyciła głęboki oddech i...

- Zauważyłam, że znów nosisz obrączkę - ciągnęła matka. - To oznacza, że tym mężczyzną musiał być Rad.

Wypuściła powietrze niemal z jękiem.

- Tak, mamo.

- Chyba spotkałaś go kilkakrotnie w ciągu ostatnich paru miesięcy?

- Tak, mamo - powtórzyła.

- Właśnie. Domyślałam się, że się czymś gryziesz, ale byłam zbyt skupiona na sobie, żeby zwracać uwagę na innych - uśmiechnęła się samymi ustami. - Ale to przecież nic nowego. Przez całe życie zajmowałam się wyłącznie sobą.

Lainie spodziewała się, że usłyszy protesty, groźby, była nawet przygotowana na tę ewentualność, że matka posunie się do szantażu. Ale nigdy by nie przypuszczała, że zostanie to przyjęte z takim spokojem!

- Czy to znaczy, że nie masz nic przeciw temu, że wróciłam do niego? - spytała zdumiona.

- Nie - westchnęła chora. - Chyba nawet jestem z tego zadowolona.

- Ale przecież nigdy go nie lubiłaś!

- Trudno, żeby apodyktyczna teściowa kochała zię­cia, który w niczym nie przypomina potulnego baranka. - Oparła się wygodniej o poduszkę i popatrzyła w sufit. - Kiedy się pobraliście, byłaś taka szczęśliwa... Promie­niałaś radością, myślałaś tylko o nim. Nagle poczułam się porzucona, zdradzona, czy ja wiem, jak to określić? Nienawidziłam Rada za to, że zabrał mi ciebie. Pamię­tam, jak twój ojciec brał mnie za rękę i powtarzał: „Spójrz na to z innej strony. Przedtem mieliśmy jedno dziecko, a teraz mamy już dwoje”. Zapewniał mnie też, że niedługo doczekamy się wnuków. - Spojrzała na cór­kę przepraszającym wzrokiem. - Ilekroć poruszał przy was ten temat, patrzyłaś z niepokojem na Rada. Wiedzia­łam, że to ja przekonałam cię, że powinnaś jeszcze po­czekać.

Lainie pochyliła głowę i taktownie przemilczała, ile zła wyrządziły rady matki.

- Potem go opuściłaś, a ja cieszyłam się, że będę cię miała znów przy sobie. Ale ty uciekłaś do Colorado Springs. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie wróciłaś do mnie. Czyżbyś miała do mnie żal? Może właśnie moje ostrzeżenia stały się przyczyną rozpadu waszego małżeństwa?

- Cóż, miały w tym pewien udział. Przestałam ufać Radowi. Ale z czasem uporałabym się z tym i nie byłoby problemu. Prawdziwy powód leżał zupełnie gdzie in­dziej - odparła szczerze, lecz nie zdradziła, że wszy­stkiemu było winne odkrycie, iż Rad jej nie kochał. Nie była w stanie powiedzieć tego głośno. Zamrugała po­wiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy. - Och, mamo, czemu wcześniej tak nie rozmawiałyśmy?

- Bo nigdy nie byłam dobrą matką. Nadal nią nie jestem... Lainie - spytała nagle z niepokojem - ale nie wróciłaś do niego dlatego, że potrzebowałyśmy pienię­dzy? Kochasz go, prawda?

- Bardzo go kocham - odparła zdławionym z bólu głosem i poczuła, jak pęka w niej jakaś tama. Nie pro­testowała, gdy matka przytuliła ją do siebie, by Lainie mogła się wypłakać.


Na chodniku leżał topniejący śnieg. Białe płatki wi­rowały powoli w powietrzu, a zasnute ołowianymi chmurami niebo zwiastowało kolejne opady. Mroźny podmuch wiatru spowodował, że Lainie szczelniej otu­liła się swoją białą kurtką z kapturem.

Właściwie nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy mar­twić. Lekarze byli zaskoczeni tempem, w jakim popra­wiał się stan zdrowia pacjentki. Przypuszczali, iż nowe lekarstwo rzeczywiście na jakiś czas zatrzymało postęp choroby, Lainie widziała jednak, że główna przyczyna leżała gdzie indziej. Mama przez te wszystkie lata czuła się winna, że spowodowała rozpad jej małżeństwa. Teraz zaś promieniała radością, ponieważ wszystko się jakoś ułożyło, jej córka wreszcie znalazła szczęście. Lainie zaciskała więc zęby i w szpitalu starała się stwarzać wrażenie, że życie u boku ukochanego mężczyzny jest nieprzerwanym pasmem rozkoszy. W istocie było zupeł­nie inaczej.

Rad dotrzymał słowa. Więcej już jej nie niepokoił. Co więcej, polecił pani Dudley przenieść wszystkie jego rzeczy z sypialni do pokoju gościnnego, co bynajmniej nie poprawiło i tak już napiętych stosunków między pa­nią domu a gospodynią.

Nadal jadali razem późne obiady, podczas których nieodmiennie toczyła się uprzejma i niezobowiązująca konwersacja, która nie zbliżała ich do siebie ani trochę. Sondra nie wpadała już więcej z wieczornymi wizytami, co jednak nie zmieniało niczego. Między Lainie a Ra­dem panowała obojętność i chłodna uprzejmość.

Większość czasu spędzali oddzielnie, razem bywali jedynie na różnych przyjęciach, gdzie Rad załatwiał in­teresy. Tego dnia również wychodzili wieczorem i dla­tego Lainie znajdowała się teraz w centrum handlowym. Wczoraj kupiła sukienkę, którą zamierzała dziś włożyć, ale zażyczyła sobie kilku drobnych przeróbek. Właśnie szła ją odebrać.

Pośród licznych odgłosów wielkomiejskiego gwaru usłyszała znajomy głos. Rozejrzała się i ujrzała Lee Waltersa, który właśnie żegnał się z jakimś mężczyzną. Mia­ła ochotę pójść dalej, jakby nigdy nic, i w ten sposób uniknąć niezręcznego spotkania, ale już było za późno. Zauważył ją.

Podszedł do niej powoli. Wymruczeli niewyraźnie jakieś słowa powitania, po czym Lee ujął jej dłoń i za­ciągnął ją pod arkady dużego domu towarowego, gdzie byli choć trochę osłonięci przed wiatrem. Chciwym wzrokiem wpatrywał się w piękną twarz Lainie.

- Tęskniłem za tobą - powiedział wprost. - Tysiące razy sięgałem po słuchawkę, po czym przypominałem sobie, że przecież nie mam do ciebie żadnego prawa.

- Pewnie i tak byś mnie nie zastał. Z reguły przesia­duję u mamy w szpitalu, muszę też towarzyszyć Radowi na różnych przyjęciach.

Patrzyła na jego czarujący uśmiech, na osiadające na jego jasnych włosach płatki śniegu, na patrzące z uczu­ciem niebieskie oczy i pomyślała, jak łatwo było się poddać jego miłości, która nie żądała niczego w zamian. Mało brakowało...

- Czy jesteś z nim szczęśliwa?

- Nigdy nie jest tak, że człowiek czuje się szczęśliwy przez cały czas. Ale owszem, generalnie jestem zadowo­lona - odparła szczerze. Przecież wciąż była z Radem, była jego żoną, dobre i to, skoro nie mogła liczyć na więcej. - A ty? Co u ciebie?

- W porządku. Co teraz robisz? Mógłbym cię zapro­sić na kawę?

Odsunęła rękaw kurtki i spojrzała na zegarek.

- Obawiam się, że nie mam czasu. Muszę odebrać sukienkę, wracać do domu i przygotować się na kolejne przyjęcie, tym razem u Fredericksonów.

- U Fredericksonów? - Jego twarz rozpromieniła się, a oczy rozbłysły. - Ja też zostałem zaproszony. W takim razie zobaczymy się dziś wieczorem.

Uradowany tą myślą, pochylił się i pocałował Lainie w policzek. Gdy odszedł, odwróciła się, by wejść do domu towarowego i nagle ujrzała przed sobą parę jarzą­cych się zielonych oczu, które patrzyły na nią ze złośli­wym triumfem. Sondra najwyraźniej była świadkiem spotkania z Lee, musiała też wszystko słyszeć, gdyż sta­ła nie opodal. Już otwierała usta, by coś powiedzieć, lecz Lainie wyminęła ją pośpiesznie, znikając we wnętrzu.


Ostrożnie, by nie naruszyć fryzury ani makijażu, wło­żyła przez głowę nową sukienkę. Soczysty, lecz nie ja­skrawy odcień oranżu podkreślał miedziane refleksy w jej ciemnych włosach. Sukienka była uszyta z wyra­finowaną prostotą, z przodu wydawała się nawet skrom­na, wystarczyło się jednak obrócić i ukazać odważny dekolt na plecach, by kreacja od razu stała się nad wyraz seksowna.

Lainie sięgnęła rękami do tyłu, by zapiąć suwak. Nie­stety, już po chwili zahaczył o materiał i nie chciał ru­szyć dalej. Szarpanie go tylko pogorszyło sprawę i wkrótce zaklinował się na amen. Westchnęła z irytacją, wyszła z łazienki i zawołała gospodynię.

- Jest zajęta - dobiegł ją ostry głos.

Spojrzała w kierunku Rada, nie kryjąc zaskoczenia.

- Nie wiedziałam, że już wróciłeś. Jest jeszcze wcześnie.

- Do czego ci potrzebna pani Dudley?

- Zaciął mi się suwak.

- Myślę, że suwaki w sukniach żon, to specjalność mężów - powiedział jakimś dziwnie dwuznacznym to­nem i podszedł do niej.

Dotyk jego palców na jej nagich plecach wydawał się parzyć. Lainie zrobiło się gorąco i ogarnęło ją przemoż­ne pragnienie, by Rad objął ją i przyciągnął do siebie. Kiedy jednak uwolnił materiał z suwaka, zapiął sukienkę i odsunął się od żony.

- Pięknie wyglądasz. To nowy zakup?

- Tak - odparła zadowolona, że usłyszała od niego komplement. Już tak dawno się to nie zdarzyło...

- Czy właśnie w tej kreacji zamierzałaś wystąpić dziś u Fredericksonów?

Zdziwiła się. Skąd ten nacisk na słowo „zamierzałaś”? O co mu chodzi?

- Tak.

- Czy kupiłaś ją specjalnie na to przyjęcie?

Nie miała pojęcia, czy to przesłuchanie, czy tylko zdawkowe pytania. Głos Rada brzmiał dość bezosobo­wo, co przemawiało raczej za tym drugim.

- Kupiłam ją, ponieważ nie mam żadnej naprawdę eleganckiej wieczorowej sukni. Uważasz, że nie jest od­powiednia na taką okazję? - zaniepokoiła się.

- Jest bardzo odpowiednia. Szkoda tylko, że Walters nie będzie cię mógł w niej zobaczyć. - Jego oczy zalśni­ły złowrogo, choć cały czas starał się zachowywać po­zory obojętności.

Nagle poczuła gniew. Zaczynała się domyślać, ku czemu to zmierza i co Rad chce zasugerować.

- Czy to znaczy, że nie idziemy na przyjęcie?

- Rozczarowana? - zadrwił. - No tak, przecież to pokrzyżuje twoje plany dotyczące randki z Lee.

- Nie wiem, co ci Sondra nakłamała, ale prawda jest taka, że spotkałam go przypadkiem na ulicy. Podczas rozmowy okazało się, że jesteśmy zaproszeni na to samo przyjęcie. To wszystko.

- Cóż, nasze plany się zmieniły.

- Jak to miło, że raczyłeś mnie zawczasu powiado­mić - wytknęła mu ironicznie.

- Nie miałem okazji, przez cały dzień nie było cię w domu - odparł nieprzyjemnym tonem. - Zdecydowa­łem rano, że spędzimy weekend w Vail.

- Jedziemy na narty? - zdziwiła się.

- To też. Ponadto mam tam coś do załatwienia. Wy­jeżdżamy jutro z samego rana.

Lainie czuła, że wszystko się w niej gotuje. Nie zno­siła, gdy mówił do niej takim tonem i jej rozkazywał.

- To jednak nie wyjaśnia, dlaczego mamy nie iść dziś na przyjęcie.

- Przecież będziesz potrzebowała trochę czasu, żeby się spakować, prawda? Ponadto pomyślałem, że skoro nas przez parę dni nie będzie, to pewnie będziesz chciała skontaktować się jeszcze dzisiaj z matką.

A ona przez chwilę łudziła się nadzieją, że jest za­zdrosny o Lee. Poczuła rozczarowanie. Zazdrość świad­czyłaby o tym, że Radowi choć do pewnego stopnia na niej zależy. Niestety, każdym słowem okazywał, jak da­lece jest mu obojętna.

- Skoro jedziesz w interesach, to czemu chcesz mnie zabrać ze sobą? - spytała jeszcze, gdyż kołatała się w niej resztka nadziei.

- Myślałem, że może odmiana dobrze ci zrobi. Ale nie musisz jechać, jeśli nie masz ochoty. Mnie jest wszy­stko jedno.

W tym momencie powinna była się poddać, ale wia­domo, że nadzieja umiera ostatnia. Podjęła więc jeszcze jedną próbę.

- Gdzie się zatrzymamy?

- Czemu pytasz?

- Zastanawiałam się... Bo może... - Jej oczy przy­brały błagalny wyraz. - Czy przypadkiem nie w małej drewnianej chatce niedaleko Vail?

- W jakiej chatce?

Lainie umilkła. W tej sytuacji nie było już nic więcej do powiedzenia. Ze znużeniem wzruszyła ramionami i poszła do sypialni, by zdjąć swoją piękną wieczorową suknię.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Śnieg przestał padać o poranku. Wszystko było po­kryte nieskalaną bielą, która lśniła oślepiająco w pro­mieniach słońca. Tu i ówdzie dmuchnięcie wiatru pod­rywało do góry garść srebrzystego pyłu, który przez chwilę wirował w mroźnym powietrzu, po czym z ci­chym szelestem opadał w dół. Okryte szronem gałęzie drzew przypominały staroświecką koronkę o misternym wzorze. Zielone świerki uginały się pod puszystymi bia­łymi czapami.

Tablica z nazwą miejscowości ledwo wystawała z ogromnej zaspy, a oblepiający ją śnieg niemal uniemo­żliwiał odcyfrowanie liter, które układały się w słowa: Loveland Pass. Biały mercedes zjechał na boczny pas, by wyminąć pług śnieżny, z daleka już widoczny dzięki pulsującym żółtym światłom.

Wydawało się, że panująca w samochodzie tempera­tura jest równie niska jak na zewnątrz. Między Lainie a Radem panowało lodowate milczenie. Liczyła co pra­wda na to, że piękno tego poranka pozytywnie wpłynie na nastrój męża, ale jej pragnienie nie spełniło się. Gdy wyjechali z Denver, próbowała nawiązać rozmowę, lecz krótkie i niechętne odpowiedzi Rada wskazywały na to, że żałuje, iż w ogóle ją ze sobą zabrał.

Nie odrywając oczu od drogi, podał jej paczkę papie­rosów.

- Przypal mi, proszę.

Zawahała się przez moment, wyjęła jednego papiero­sa i włożyła do ust. Było w tym coś szalenie intymnego, coś przypominającego skradziony pocałunek. Gdy odda­ła Radowi żarzący się papieros, zastanowiła się, czy poczuł na nim ciepło jej warg. Ale nie potrafiła nic wyczytać z jego obojętnej twarzy.

- Jutro jestem umówiony z jednym z moich pracow­ników. Zaproponowałem, że spędzisz ten czas z jego żoną, chętnie się zgodzili. Chyba że wolisz obyć się bez towarzystwa? - Zerknął na nią przelotnie.

- Nie - westchnęła z rezygnacją, jednak nie mog­ła się powstrzymać przed dodaniem cierpkiej uwagi: - Ciekawe, w jaki sposób zamierzasz pozbyć się mnie dzisiaj?

Posłał jej gniewne spojrzenie.

- Chciałem zabrać cię na narty. Miałem nadzieję, że gdy się zmęczysz, będziesz nieco milsza. Nie będziesz miała siły się stawiać.

- Ciekawe, na co liczysz w związku z tym? - spytała ostro.

Ze znużeniem odgarnął włosy z czoła.

- Chyba nie oczekujesz, że będę odgrywał rolę czu­łego kochanka i starał się ciebie uwieść? To chyba była­by pewna przesada, nie sądzisz?

Czy on naprawdę na każdym kroku musiał jej uświa­damiać, jak dalece o nią nie dba? Nie było takiej potrze­by, ona nie zapominała o tym ani na chwilę! Broda za­częła jej podejrzanie drżeć.

- Och, myślałam, że w czasie podróży służbo­wych przychodzi ci to w sposób naturalny, że wcale nie musisz się zbytnio wysilać. Powinieneś mieć w tym do­świadczenie, wziąwszy pod uwagę twoje liczne wyjazdy z Sondrą...

- Czy ty nigdy nie przestaniesz?!

Odchylił się mocniej do tyłu i zaciągnął się głęboko, jakby potrzebował chwili relaksu. Lainie zauważyła ze zdziwieniem, że był bardzo spięty i wyraźnie zmęczony.

- Wiem, że jesteś zła, bo odciągnąłem cię od twojego cacanego Waltersa, ale skoro już tu jesteśmy razem, to mogłabyś przynajmniej udawać, że sprawia ci to jakąś przyjemność. Przynajmniej na kilka dni zapomnijmy o przeszłości, przyszłości i o różnych innych sprawach.

Poczuła na sobie jego natarczywy wzrok, ale nie spo­jrzała mu w oczy. Uporczywie wpatrywała się w rozcią­gającą się przed nimi biel.

- To co? Umowa stoi?

Przytaknęła ledwo słyszalnym głosem.


Apartament Rada w Górach Skalistych nie wyglądał aż tak olśniewająco jak ten w Denver, ale i tak nie moż­na mu było odmówić elegancji i luksusu. Składał się z sypialni, pokoju gościnnego, niewielkiej kuchni i przytulnego salonu wyłożonego dębową boazerią. W tym ostatnim królował ceglany kominek, otoczony z trzech stron przepastnymi kanapami i fotelami, utrzy­manymi w ciepłej, czerwono-żółtej tonacji. Kontrasto­wało to z prostokątami ostrej bieli, gdyż okna wycho­dziły wprost na ośnieżone stoki.

Rad zaniósł swoje bagaże do mniejszego pokoju, zaś Lainie ulokował w sypialni. Impulsywnie zaoferowała, że rozpakuje jego rzeczy, ale odmówił. Zaproponował natomiast, by wyjęła swoje, przebrała się i za jakąś go­dzinę była gotowa do wyjścia na narty. Ponieważ powiedział to spokojnie, a nie wydał jej rozkazu, jak to miał w zwyczaju, bez słowa protestu pośpieszyła do swego pokoju.

Trzy kwadranse później weszła do salonu w złoci­stym kombinezonie w brązowe pasy. Jednak Rad zu­pełnie nie docenił tego, że była gotowa wcześniej, ski­nął tylko głową i z niecierpliwością już otwierał drzwi. Najwyraźniej chciał jak najszybciej znaleźć się na po­wietrzu.

Lainie liczyła na to, że w trakcie tego wyjazdu Rad się odpręży i że wreszcie zniknie to poczucie obcości, jakie panowało między nimi od tamtej pamiętnej nocy. Nic jednak nie wskazywało na to, by cokolwiek miało się zmienić na lepsze.

Gdy jechali na górę wyciągiem, zdała sobie sprawę z tego, że przez cały czas podświadomie żywiła nadzieję, iż wyjazd w miejsce, gdzie spędzili niezapomniane chwile, spowoduje powtórzenie miodowego miesiąca. Otaczały ich wszak te same szczyty, to samo niebo, ta sama przyroda, która była świadkiem ich szczęścia. Wszystko to samo. Tylko ludzie już inni.

Ogarnęła ją zupełna apatia. Wkrótce jednak Lainie musiała się otrząsnąć z uczucia zniechęcenia, gdyż góry mają swoje prawa. Gdy stanęła na szczycie, przestała się nad sobą roztkliwiać. Założyła gogle, a ich żółtawy ko­lor sprawił, że wszystko wydawało jej się weselsze. Po­czuła dreszcz podniecenia. Dawno nie jeździła, ciekawe, jak jej pójdzie. Śmignęła w dół.

Wiatr zaświstał jej w uszach. Fantastycznie! Odzwy­czajone od wysiłku mięśnie co prawda trochę protesto­wały, ale radość z jazdy przyćmiła wszystko. Naraz ką­tem oka dostrzegła sylwetkę Rada w czarno-białym kombinezonie. Stał już u podnóża stoku i obserwował ją. Pojechała wprost na niego i niemal w ostatniej chwili wykonała efektowny zwrot, wzbijając tuman śniegu.

Zatrzymała się i podciągnęła gogle na czubek głowy. Była podekscytowana, jej oczy lśniły, policzki i czubek nosa zaróżowiły się wyraźnie. Zapomniała o wszystkich smutkach, a jej usta same rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Rad również tryskał energią i radością.

- Chcesz zrobić sobie przerwę przed następną turą? - spytał.

- Odpocznę na wyciągu - sapnęła, zastanawiając się, skąd ten nagły brak oddechu. Zadyszała się podczas zjazdu, czy też tak ją oszołomił jego pełen ciepła uśmiech?

Tym razem zjeżdżali wolniej. Rad nie popędził znowu jak strzała do przodu, tylko dostosował tempo do tempa Lainie. W połowie stoku dał znak, by się zatrzymała, następnie wziął ją za rękę i razem weszli na niewielkie wzniesienie. Roztaczał się stąd piękny widok na obie strony doliny, w której się znajdowali. Po ich prawej ręce bezdrzewne zbocze opadało w dół szeroką nartostradą, poznaczoną meandrami śladów nart, po lewej zaś roz­ciągała się pokryta dziewiczą bielą puszcza. Na dnie doliny wił się strumień, raz kryjąc się pod śniegową pokrywą, a kiedy indziej wypływając na powierzchnię.

- Góry to najpiękniejszy kościół świata - powiedzia­ła z uczuciem Lainie, po czym nagle zawstydziła się swego pełnego zachwytu wyznania. Niepewnie zerknęła na Rada. Wykpi ją?

Ale on też z oczarowaniem wpatrywał się w bajkową scenerię, jaka widniała przed ich oczyma.

- Majestatyczne i wzniosłe... Tak, masz absolutną rację - uśmiechnął się do niej. - Jedziemy dalej?

Wrócili na stok i bez pośpiechu zaczęli zjeżdżać na dół łagodnymi trawersami. Lainie czuła się cudownie beztroska, gdyż nagle okazało się, że jednak jest możli­wa między nimi jakaś komunikacją. Czyli nie wszystko jeszcze stracone! W jej sercu znów nieśmiało zaświtała nadzieja.

Na moment odwróciła głowę w stronę Rada, by spy­tać, czy zrobią trzecią turę, gdy nagle niespodziewanie trafiła na muldę. Wyrzuciło ją do góry, po czym spadła na stok i ciężko klapnęła na siedzenie. Przez moment rozglądała się dookoła, mrugając ze zdziwieniem oczy­ma, gdyż nie bardzo pojmowała, co się z nią stało. Rad już klęczał przy niej i z trudem powstrzymywał śmiech.

- Nic ci nie jest?

Lainie doceniła to, że nie śmiał się z jej upadku, który musiał wyglądać dość zabawnie.

- Kto by pomyślał, że śnieg może być taki twardy. - Oparła się na łokciu, a drugą ręką rozmasowywała obolałe miejsce.

- Co bardziej ucierpiało na tym upadku, twoja duma czy pewna część ciała?

- Pierwsza jest urażona, a druga potłuczona - mruk­nęła uśmiechając się.

Rad ujął ją pod pachy i pomógł jej wstać. Podniosła się niezgrabnie i ustawiła narty równolegle.

- Pojedziemy sobie powolutku, korzystając z tego, że nie uszkodziłaś sobie zbytnio tego i owego.

Tym razem Lainie nie odbierała jego wypowiedzi jako kpin. Określiłaby je raczej mianem przyjaznych żartów, gdyż ton głosu Rada był miły i ciepły. I patrzył na nią jakoś tak inaczej... Kiedy znaleźli się już na dole, spojrzał na nią pytająco.

- Chyba muszę trochę odpocząć - powiedziała.

- Nie masz nic przeciw temu, że wykonam jeszcze jedną rundkę?

- Oczywiście, że nie. Poczekam na ciebie w tym ma­łym barku. Kubek gorącego kakao dobrze mi zrobi.

- To ja się odmeldowuję.

Zasalutował jeszcze z uśmiechem, zanim udał się w stronę wyciągu. Może i dobrze. Będzie miała czas, by trochę ochłonąć. Była tak podekscytowana zmianą na lepsze w ich wzajemnych stosunkach, że lada moment mogła zacząć okazywać mu więcej uczucia, niż zamie­rzała. Musiała zachować rozsądek i pilnować się, by nie ulec urokowi Rada. Już niemal zapomniała, jak bardzo potrafił być czarujący i uwodzicielski. Wystarczyła mała próbka, a znowu kręciło jej się w głowie...

Godzinę później ujrzała jego barczystą sylwetkę, gdy torował sobie drogę w jej stronę poprzez tłum narciarzy. Serce Lainie natychmiast zaczęło wyprawiać przedziw­ne rzeczy. W dodatku pochlebiało jej, że liczne kobiety śledziły Rada pełnym uznania wzrokiem. Gdy więc pod­szedł do niej, ujął pod ramię i wyprowadził na zewnątrz, poczuła się bardzo dumna. On również pysznił się jak paw, pewnie świetnie mu poszło na stoku i stąd ta mina zwycięzcy.

Nawet nie pytała, dokąd ją zabiera. Mogła iść choćby na koniec świata, proszę bardzo. Byleby z nim.

Dopiero gdy weszli do jakiegoś wnętrza, które ośle­pionej słońcem Lainie wydało się zupełnie ciemne, pod­niosła na Rada pytające spojrzenie.

- Nie uważasz, że coraz lepiej nam idzie? - uśmie­chnął się do niej wesoło. - Myślę, że teraz czas na ma­łego drinka.

W jego słowach nie było już nawet cienia kpiny czy sarkazmu. Uszczęśliwiona tym odkryciem Lainie po­zwoliła się zaprowadzić do stolika. Ostrożnie usiadła na krześle.

- Jak się czujesz? - spytał, obserwując ją.

- Całkiem nieźle. - Poprawiła się tak, by nie siedzieć na najbardziej obolałym miejscu.

Rad zamówił dla nich grzany rum. Nie bardzo mogli rozmawiać, gdyż w kawiarence, wypełnionej koloro­wym tłumem narciarzy, panował głośny zgiełk. Było tu przytulnie i ciepło, jednak z uwagi na hałas wyszli, gdy tylko się napili. Poczuli głód i poszli poszukać jakiejś dobrej restauracji.

Powoli zapadał zmierzch. Ostatnie promienie zacho­dzącego słońca barwiły szczyty gór złotem i purpurą. Gdy Lainie i Rad zjedli obiad i wyszli na zewnątrz, na granatowym niebie świeciły już gwiazdy. Pomiędzy nimi widniał blady sierp księżyca.

- Zmęczona? - spytał Rad, ponieważ Lainie wes­tchnęła głęboko, gdy zatrzymali się przed domem.

- Zadowolona. - Posłała mu pełen słodyczy uśmiech.

No, prawie zupełnie zadowolona, skorygowała w my­ślach. Na zakończenie tego pięknego dnia przydałoby się, żeby Rad wziął ją wreszcie w ramiona...

Kiedy weszli do apartamentu, Lainie przestraszyła się, że atmosfera stanie się bardziej napięta. Zaistniała sytuacja stwarzała bowiem rozliczne możliwości, wła­ściwie nie wiadomo było, jak się zachować.

- Czy tu jest kawa? - spytała może cokolwiek zbyt nerwowo.

- Powinna być w kuchni.

- Zrobię cały dzbanek. Może w tym czasie rozpalił­byś w kominku?

Rad zgodził się bez oporów i bez żadnych uwag, co ją zaskoczyło i ucieszyło. Ten wyjazd rzeczywiście do­brze im obojgu robił.

Jakiś czas później siedzieli w zgodnym milczeniu na kanapie, delektując się kawą i wpatrując się w tańczące płomienie. Ponieważ Rad nie zapalił światła, w salonie panował nastrojowy półmrok.

Lainie z trudem oderwała wzrok od hipnotyzującej gry ognia.

- Powiedz mi coś o tych ludziach, z którymi się jutro spotykamy - zaproponowała.

- O Hansonach? - Rad nie odwracał wzroku od ko­minka. - Chodziliśmy ze Steve’em do szkoły średniej, byłem świadkiem na jego ślubie, potem zaczął pracować dla firmy mojego ojca. Teraz pracuje dla mnie.

- Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek o nim wspominał.

- Gdy mieszkaliśmy razem, Steve siedział akurat w naszej filii w Luizjanie. - Po raz pierwszy w jego gło­sie nie słychać było goryczy, gdy wspominał tamten okres. - Tam urodziło się ich trzecie dziecko.

- To ile ich mają?

- Czworo. Trzy dziewczynki i chłopiec. Mały jest moim chrześniakiem. - Spojrzał na Lainie i uśmiechnął się. - Sean to żywe srebro. Kiedy miał dwa latka, po każdej zabawie z nim miałem ślady jego zębów. Gdy miał trzy, wychodziłem posiniaczony, bo jeździł na mnie i kopał mnie piętami. Linda, żona Steve’a, mówi, że mały jest teraz na etapie zabawy w Indian. To oznacza, że tym razem zostanę oskalpowany.

Lainie roześmiała się i popatrzyła na męża z zachwy­tem. Nie znała go od tej strony.

- Czy wiesz, że po raz pierwszy od tych kilku tygo­dni, gdy jesteś ze mną, słyszę twój śmiech? - Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że na moment aż przestała oddychać z wrażenia.

Zmieszała się nieco i nie wiedziała, co na to odpowie­dzieć, lecz Rad nie czekał na odpowiedź. Podniósł się, wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać. Lainie nie cofnęła potem dłoni i stali tak, patrząc na siebie.

- Robi się już późno - zauważył. - Pewnie jesteś zmęczona, musisz odpocząć. Idź spać.

- Rad... - szepnęła z niewysłowioną tęsknotą.

Przysunęła się bliżej, lecz on puścił jej rękę i ze smut­nym uśmiechem odmownie potrząsnął głową. Następnie pochylił się i pieszczotliwie musnął wargami pełne usta Lainie.

- Idź spać. Jeszcze tym razem...

Posłuchała go, a jej serce napełniło się radością. To znaczy, że innym razem... Och, Rad!


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Steve Hanson był mniej więcej tego samego wzrostu, co Rad, ale potężniej zbudowany. Proste włosy w kolo­rze pszenicy opadały mu na czoło, silnie kontrastując ze spaloną na brąz skórą. Linda, popielata blondynka o fa­lujących włosach, była znacznie niższa od męża.

Rad przedstawił ich Lainie, po czym cała czwórka usiadła razem w salonie, żeby panie miały możliwość zapoznać się ze sobą, zanim zostaną same. Był to bardzo dobry pomysł, gdyż dzięki obecności swoich mężów były rozluźnione i już po kilkunastu minutach czuły się w swoim towarzystwie całkiem swobodnie. Dopiero wtedy Rad i Steve podnieśli się i oznajmili, że można się ich spodziewać po południu.

Dwie starsze córki państwa Hansonów poszły na nar­ty, młodsza przebywała u przyjaciół rodziny i w domu został tylko czteroletni Sean, który rzeczywiście ani przez chwilę nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu. Przez całe przedpołudnie biegał między domem a ogro­dem, gdzie lepił bałwana. Nieustannie domagał się, żeby mama wychodziła na zewnątrz i patrzyła, jak mu idzie.

Mały był śliczny. Miał jasne włoski i rozkosznie za­różowione od mrozu policzki, jednak ta anielska uroda była zwodnicza. Łobuzerskie błyski w jego oczach ujawniały, że bynajmniej nie miało się do czynienia ze słodkim cherubinkiem.

Linda zabawiała Lainie niezliczonymi anegdotami o psotach Seana, spędziły więc miłe, aczkolwiek dość męczące przedpołudnie. Po lekkim posiłku matka namó­wiła synka na małą drzemkę, mogły więc z Lainie wre­szcie spokojnie usiąść i napić się kawy. Panująca w do­mu cisza nastrajała do poważniejszej rozmowy.

- Opowiedz mi o sobie i o Radzie - zaproponowała pani domu.

Lainie poczuła się nieco zaambarasowana. Nie znała przecież tej kobiety, cóż więc miała jej powiedzieć? Raczyć ją wyssanymi z palca bajeczkami o szczęśliwym małżeństwie? Prawdy wyznać nie mogła, a kłamać nie chciała.

- Właściwie nie ma o czym mówić - wykręciła się.

- Jak długo się znacie? - dociekała Linda, bynaj­mniej nie zniechęcona.

- Od sześciu lat.

- Musiałaś więc znać jego żonę! - zawołała poruszo­na. - Byliśmy wtedy ze Steve’em w Luizjanie, nie spot­kaliśmy jej nigdy.

Lainie osłupiała. Nagle skojarzyła, że Rad przedsta­wił ją wyłącznie z imienia, nie powiedział, że są mał­żeństwem.

- Owszem, znam ją - przyznała, unikając spojrzenia w szczere oczy Lindy.

- Mam wrażenie, że musiała być strasznie rozkapry­szona. W dodatku Rad wybrał nie najlepszy czas na ożenek.

- To znaczy?

- Jego ojciec prowadził firmę razem ze wspólnikiem. Wtedy postanowił zostać wyłącznym właścicielem i właśnie finalizował transakcję wykupienia udziałów tamtego człowieka. Oznaczało to dla niego i dla jego syna masę roboty w najbliższym czasie. Dlatego Rad tak nalegał na szybki ślub. - Linda w zamyśleniu pokiwała głową. - Trochę mi szkoda tej dziewczyny. Najpierw Rad spędzał z nią każdą wolną chwilę i robił wszystko, by zgodziła się wyjść za niego, a po ślubie natychmiast rzucił się w wir pracy, gdyż miał sporo do nadrobienia. Nic dziwnego, że jego żonie trudno było się z tym po­godzić.

- Tak, z całą pewnością nie było jej łatwo - zgodzi­ła się wytrącona z równowagi Lainie. Gdyby przed­tem wiedziała, czemu Rad przesiaduje w firmie całymi dniami...

- Kiedy się rozeszli, zmienił się bardzo. Stał się zgo­rzkniały i cyniczny. Ale widzę, że przy tobie jest inny, odżył wyraźnie. Do tej pory ożywiał się tylko przy dzie­ciach, uwielbia je. Szaleją za sobą z Seanem.

Linda najwyraźniej całkiem dobrze orientowała się w sytuacji. Lainie nie potrafiła więc oprzeć się pokusie spytania o coś, co dręczyło ją od lat.

- A jego sekretarka?

- Sondra? - Roześmiała się Linda i zerknęła na swo­ją rozmówczynię. - Zazdrosna? Zapewniam cię, że nie masz najmniejszych powodów. Gdyby była dla nie­go kimś więcej niż sekretarką, z pewnością napomknął­by o tym Steve’owi, znają się jak łyse konie i opowia­dają sobie prawie o wszystkim. A gdyby Steve wiedział, to i ja też. Co nie oznacza, że nie próbowała zarzucić na niego swojej sieci.

Lainie pomyślała właśnie, że gdyby Hansonowie nie mieszkali przed pięcioma laty w Luizjanie i że gdyby znała Linde wcześniej, to wszystko pewnie dałoby się naprawić. Ba, właściwie nie trzeba by było niczego na­prawiać...

- Myślisz... - zaczęła zdławionym głosem. - My­ślisz, że Rad kochał swoją żonę?

- Nigdy nie chciał o tym mówić, wyraźnie sprawiało mu to ból. Ale nie wyobrażam sobie, by poszedł do ołtarza z kobietą, która niewiele by dla niego znaczyła. Bardzo sobie cenił swoją niezależność. Ale na twoim miejscu nie przejmowałabym się tym. - Uśmiechnęła się, by dodać Lainie otuchy. - Ona ci nie zagraża. Było, minęło. Rad nie popełniłby dwa razy tego samego błędu i z pewnością nie zechce mieć nigdy więcej nic wspól­nego z tą kobietą.

Ale zechciał! Lainie coraz mniej z tego wszystkiego rozumiała. Natrętnie nasuwało się przypuszczenie, że zszedł się z nią ponownie wyłącznie dla zemsty, gdyż to tłumaczyłoby wszystko. Czując mętlik w głowie, spro­wadziła rozmowę na inny temat.


Sean obudził się dopiero koło trzeciej, wypił szklankę mleka, zjadł kilka herbatników i już chciał biec, by do­kończyć lepienie swego bałwana. Ponieważ Linda przy­gotowywała obiad, Lainie zaproponowała, że to ona ubierze małego.

Sean, jak to dziecko, nie bawił się w podchody, tylko stawiał sprawę wprost.

- Ile masz dzieci? - spytał, gdy owijała mu szyję szalikiem.

- Ani jednego - odparła z uśmiechem. - Ale mam nadzieję, że któregoś dnia będę miała.

- Ile chcesz mieć? - niestrudzenie dopytywał się malec.

- Myślę, że trójkę.

- Sami chłopcy - zażądał stanowczo Sean.

- A co sądzisz o dwóch chłopcach i jednej dziew­czynce? - zaproponowała.

Za plecami usłyszała stłumiony chichot Lindy.

- Dobra, może być - zgodził się z lekkim ociąga­niem, po czym spojrzał gdzieś za nią, a jego twarzyczka rozpromieniła się. - Wujek Rad! - wykrzyknął i wyrwał się z rąk Lainie.

Zaskoczona, odwróciła się błyskawicznie. Rad stał w drzwiach i przypatrywał jej się wzrokiem, w którym widniało coś więcej niż tylko rozbawienie. Pod jego spojrzeniem zarumieniła się po same uszy. Na szczęście Sean domagał się, żeby wujek się nim zajął, skorzystała więc z okazji i umknęła do kuchni, gdzie natychmiast zaofiarowała się z pomocą przy robieniu obiadu. Linda wręczyła jej nóż i torbę marchwi. Lainie zawzięcie stru­gała warzywa, gdy nagle poczuła na ramionach dłonie Rada.

- Tęskniłaś za mną? - usłyszała przy uchu jego szept.

W tym momencie do kuchni wpadł Sean z wiado­mością, że jest telefon do wujka Rada, i to zamiej­scowy, i że wujek natychmiast musi z nim iść, bo ktoś na wujka czeka i bardzo pilnie chce z wujkiem roz­mawiać.

Westchnął z żalem, uścisnął Lainie i poszedł do salo­nu. Zanim wrócił, zdążyły z Linda ułożyć dania na pół­miskach i były gotowe do podania obiadu. Gdy Rad ponownie pojawił się w kuchni, odwróciła się do niego z niepewnym uśmiechem, lecz mars na jego twarzy nie wróżył niczego dobrego.

- Przykro mi, ale musimy przełożyć ten obiad na kiedy indziej. Natychmiast wracamy do Denver.

- Co się stało? - spytała Linda, uprzedzając tym sa­mym pytanie Lainie.

Rad popatrzył na żonę.

- Dzwonili ze szpitala, stan zdrowia twojej matki nagle się pogorszył. Mamy przyjechać jak najszybciej.

Lainie zbladła jak ściana, lecz Rad już był przy niej i opiekuńczo otoczył ją ramieniem. Jak w transie skinę­ła głową, przyjmując wyrazy współczucia od Hansonów, ale nie była w stanie odpowiedzieć. Zresztą, na­wet nie miała czasu. Rad chwycił ich ubrania i bez chwi­li zwłoki zaprowadził ją do samochodu. Wrócili do apar­tamentu, spakowali się w mgnieniu oka i wyruszyli w drogę.

Podróż do Denver była dla niej koszmarem. Starała się być dzielna i nie wpadać w histerię, ale gdyby nie uspokajające spojrzenia Rada, mogłaby nie wytrwać w swoim postanowieniu. Och, jak to cudownie, że miała go teraz przy sobie. I jak dobrze, że pomyślał o tym, by zostawić w szpitalu wszystkie numery telefonów, pod którymi mieli się znajdować podczas wyjazdu. Gdy wy­skoczyła z samochodu, ze zdumieniem spostrzegła bieg­nącą ku niej znajomą postać.

- Po otrzymaniu wiadomości zadzwoniłem do Ann - wyjaśnił cicho Rad. - Pomyślałem, że w takiej chwili będziesz potrzebowała jej obecności.

Tak więc to Ann towarzyszyła jej, gdy weszła do pokoju matki. Rad tymczasem poszukał lekarza. Lai­nie stanęła przy łóżku i popatrzyła na leżącą na nim drobną sylwetkę. Kiedyś byłaby przekonana, że mat­ka celowo wmawiałaby sobie i otoczeniu jak najgor­szy stan zdrowia, byleby tylko ściągnąć córkę do sie­bie. Jednak przez ostatni miesiąc zbliżyły się do siebie jak nigdy przedtem. Ich zażyłość i wzajemne zrozumie­nie stało się tak wielkie, że Lainie nie miała najmniej­szych wątpliwości, że mama nie zrobiłaby jej czegoś takiego.

- Kiedy na ciebie czekałam, pielęgniarka powiedzia­ła mi, że chyba są oznaki poprawy - szepnęła Ann.

Lainie skinęła głową. Och, oby to była prawda!

- Jak długo jest nieprzytomna? - spytała równie cicho.

- Ona właściwie nie jest nieprzytomna - wyjaśniła przyjaciółka. - To bardziej przypomina letarg.

Jakby na potwierdzenie tych słów, pani Simmons po­woli uniosła powieki. Lainie natychmiast przysiadła na brzegu łóżka i ujęła wychudzoną dłoń matki. Chora po­wiodła dookoła błędnym spojrzeniem, które w końcu spoczęło na jej twarzy.

- Lainie?

- Tak, mamo, jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

- Przecież powiedziałam im, żeby cię nie wzywali - mówiła z trudem chora. - Chciałam, żebyś spędziła ten czas z Radem.

- Ćśś, nic nie mów. Odpoczywaj i wracaj szybko do zdrowia.

- Dobrze. - Pani Simmons posłusznie zamknęła oczy, ale po chwili otworzyła je ponownie. - Ponieważ nie zamierzam jeszcze umierać, nie życzę sobie, żebyś się o mnie martwiła.

- Nie będę.

Na ustach chorej pojawił się cień uśmiechu. Zamknęła oczy i zapadła w sen. Lainie poczuła na ramieniu dotyk dłoni. Odwróciła się do Ann.

- Właściwie to mama mnie pocieszała, a nie ja ją - szepnęła w zamyśleniu.

- Skoro jest już lepiej, to chodźmy może do świetli­cy? Myślę, że filiżanka kawy dobrze by ci zrobiła. Po­proszę pielęgniarki, na pewno nie odmówią. Zresztą, lada moment wróci Rad i powie nam, co mówił lekarz.

Skinęła głową i pozwoliła przyjaciółce wyprowadzić się z pokoju. Gdy znalazły się na korytarzu, wpadły na Lee Waltersa.

- W końcu jednak zadzwoniłem do ciebie, ale gospo­dyni poinformowała mnie, że szukali cię ze szpitala i że twoja matka źle się czuje. - Patrzył na nią ze współczu­ciem. - Przyjechałem ci powiedzieć, że gdybyś czegoś potrzebowała, to jestem do twojej dyspozycji.

- To bardzo miło z twojej strony - powiedziała szczerze Lainie, ale nagle zrozumiała, że wolałaby, żeby Lee nie przyjeżdżał. - Na szczęście mama czuje się już lepiej.

- Cieszę się.

Zamierzał dodać coś jeszcze, lecz przerwała mu:

- Wybacz, ale czeka na nas mój mąż, ma nam prze­kazać opinię lekarza.

Lee wyraźnie zesztywniał, po czym bez słowa odsu­nął się na bok, by je przepuścić. Ann posłała przyjaciółce zdziwione spojrzenie. Lainie zdała sobie sprawę z tego, że zachowała się niezbyt uprzejmie, ale naprawdę spie­szno jej było zobaczyć Rada. Nie tylko ze względu na to, co powiedział mu lekarz.

Już z daleka zauważyła jego sylwetkę. Stał w drzwiach dyżurki pielęgniarek i rozmawiał z kimś. Odwrócił głowę na odgłos zbliżających się kroków, a ry­sy jego twarzy stwardniały. Lainie szukała w jego oczach poprzedniego ciepła i wsparcia, ale na próżno. Nawet nie kryła zawodu. Znowu miała wrażenie, jakby odgrodził się od niej niewidzialną ścianą, której nie po­trafiła sforsować.

Bezosobowym tonem poinformował ją, iż rzeczywi­ście matka powinna z tego wyjść i że lekarze są dobrej myśli. Następnie oznajmił, że musi zadzwonić w parę miejsc. Lainie prosząco położyła dłoń na jego ramieniu i chciała zaproponować, by został z nią choć przez chwi­lę, lecz słowa zamarły jej na ustach. Rad popatrzył na dotykającą go rękę z taką odrazą, że Lainie natychmiast cofnęła się i sama poszła do świetlicy, gdzie już czekała na nią Ann.

Przez jakiś czas siedziały w milczeniu nad filiżanka­mi z kawą, gdyż przyjaciółka taktownie powstrzymywa­ła się od pytań. Gdy jednak Lainie trwała w bezruchu i wpatrywała się przed siebie niewidzącym wzrokiem, Ann w końcu zdecydowała się. Wyjęła z jej dłoni pustą już filiżankę i usiadła obok.

- Co się dzieje?

Lainie pokręciła głową, gdyż nie zamierzała udzie­lać odpowiedzi na to pytanie. Jednak Ann była nieustę­pliwa.

- Przecież wiesz, że i tak w końcu wszystko z ciebie wyciągnę. Nie lepiej więc, żebyś powiedziała mi od razu?

- Widziałaś, jak on na mnie spojrzał? - spytała drżą­cym głosem, a do jej oczu napłynęły łzy. - Choćbym nie wiem jak się starała, to nic z tego nie będzie.

- Że też musiałaś go spotkać na tym koncercie...

- Przeznaczenie. - Lainie bezradnie wpatrywała się w swoje kurczowo zaciśnięte dłonie. - Miłość przycho­dzi, kiedy chce i do kogo chce.

W niebieskich oczach Ann widniało współczucie i zrozumienie.

- Czy on wie, że go kochasz? Powiedziałaś mu?

- Nie. Wtedy byłoby jeszcze gorzej.

Nagle od strony drzwi dobiegł ją jakiś cichy odgłos, odruchowo więc uniosła głowę i spojrzała wprost w twarz Rada. Wpatrywał się w nią z taką pogardą, że aż zmartwiała. Teraz już wiedział. Słyszał ich rozmowę i stąd jego reakcja. Skuliła się wewnętrznie w oczekiwa­niu na drwiny. Przecież stało się zupełnie jasne, że przez swoje uczucie jest wobec niego zupełnie bezbronna i że on może zrobić z nią, co zechce. A Rad z pewnością nie omieszka tego wykorzystać, przecież pragnął się na niej zemścić.

- Muszę z tobą zamienić parę słów - rzucił tak nie­przyjemnym tonem, że Lainie poczuła, jak ogarnia ją przenikliwy ziąb.

Ann podniosła się i wyszła bez słowa. Rad nadal stał w drzwiach i nie odrywał ponurego spojrzenia od twa­rzy żony. Na co czekał? Napawał się poczuciem triumfu i dlatego odwlekał moment ostatecznego upokorzenia jej? Czy naprawdę musiał ją aż tak dręczyć? Lainie myślała, że już dłużej tego nie wytrzyma. On jednak wreszcie przestał się w nią wpatrywać i sięgnął do kie­szeni po papierosy.

Jego ruchy znamionowały tłumiony gniew, co ją za­skoczyło. W dodatku wyglądało na to, że jest wściekły na samego siebie. Nic z tego nie rozumiała. Gdy w koń­cu wszedł do środka, zauważyła malującą się na jego twarzy rozterkę. Dziwne. Rad, którego znała, zawsze wiedział, czego chce i nigdy się nie wahał.

- Naszą umowę uważam za spełnioną - warknął na­gle. - Oczywiście nadal będę pokrywał koszty pobytu twojej matki w szpitalu, dopóki... Dopóki będzie to ko­nieczne. Ale ty nie musisz już dłużej ze mną zostawać. Jesteś wolna.

- Wolna? - powtórzyła ze smutkiem. Wiedziała, że to niemożliwe. Kochała go, a miłości nie można rozka­zać, by odeszła.

- Tak. Zgadzam się na rozwód. - Skrzywił się na widok jej zdumienia. - Przecież czekałaś na to całe pięć lat, prawda? - spytał sarkastycznie. - No, to wreszcie dopięłaś swego. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś wróciła do nazwiska Simmons. Nie życzę sobie, by po świecie kręciła się jakaś była pani MacLeod.

Poczuła przeszywający ból. Zamknęła oczy. Nawet to... Nawet nie chciał pamiętać tych kilku pięknych chwil, które przeżyli razem. Nie sądziła, że nienawidził jej aż do tego stopnia. Zaczęło ją dławić w gardle.

- Każę odesłać ci twoje rzeczy - dodał, kiedy Lainie nie odzywała się. Jego głos stracił nieco na ostrości.

- Wolałabym sama się tym zająć.

Nie wiedziała, jakim cudem udało jej się cokolwiek powiedzieć przez boleśnie ściśnięte gardło. Rad popa­trzył na nią pytająco. Domyślała się, że wykpiłby ją, gdyby podała mu prawdziwy powód. Otóż nie zamierza­ła zabierać tych ubrań, które kupiła w ciągu ostatniego miesiąca za jego pieniądze. Po prostu nie mogła ich wziąć. Ale on by tego nie zrozumiał. Dlatego zdecydo­wała się na pierwsze kłamstwo, jakie jej przyszło do głowy.

- Nie wiem, gdzie się zatrzymam.

Przypatrywał jej się w milczeniu przez dłuższą chwi­lę. Wreszcie odwrócił się i pełnym znużenia gestem przejechał ręką po włosach.

- Mój adwokat skontaktuje się z tobą.

Te straszne słowa zabrzmiały jak ostateczny wy­rok. Rad wstał i skierował się ku drzwiom. Lainie wie­działa, że to koniec, że już więcej go nie zobaczy. Na­gle poczuła w ustach smak krwi. Nie miała pojęcia, że aż tak mocno zagryzała wargi, żeby się nie rozpła­kać. Och, nie, nie, jeszcze choć tylko chwilę! Nie wie­dząc, co robi, zawołała go z rozpaczą. Odwrócił się po­woli. Lainie przemogła ogarniającą ją niemoc i podnios­ła się.

- Chciałam ci podziękować - powiedziała słabym głosem.

- Za co? Za rozwód? - zadrwił i omiótł ją pogardli­wym spojrzeniem. - Nie musisz dziękować, cała przy­jemność po mojej stronie. Nareszcie znikniesz z mojego życia!

Zachwiała się, jakby wymierzył jej cios.

- Nie, nie za to. - Nadludzkim wysiłkiem opanowała się jakoś i znalazła siłę, by mówić dalej. - Za to, że mnie tu dziś przywiozłeś. Za twoją pomoc.

Zaciągnął się głęboko. Lainie zauważyła, że choć sta­rał się nie dać tego po sobie poznać, jej słowa coś w nim poruszyły.

- Żałuję, że powiedziałem kiedyś, że pozwolę ci odejść, kiedy ona umrze. Przepraszam. - W jego patrzą­cych zimno oczach pojawiło się coś na kształt współczu­cia. - Naprawdę cieszę się, że jej się polepszyło.

Skinęła głową.

- Wiem. Nie użyłbyś mojej matki jako narzędzia swojej zemsty.

Na jego ustach pojawił się pełen goryczy uśmiech.

- Czymże jest ludzka zemsta w porównaniu z cier­pieniami, jakie potrafi zadać los?

Pochyliła głowę, by ukryć łzy. Tak, miał rację. Los skazał ją na nie odwzajemnioną miłość. Jakież udręki, wymyślone przez człowieka, mogły się temu równać?

Gdy ponownie podniosła wzrok, Rada już nie było.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Dopiero po dwóch dniach Lainie znalazła w sobie dość siły, by udać się do apartamentu po swoje rzeczy. Przez ten czas niczego jej nie brakowało, gdyż Rad zostawił jej walizkę, którą miała w Vail. Na szczęście nie istniała więc konieczność natychmiastowego powro­tu do jego mieszkania.

Spędziła ten czas u Ann i Adama, gdyż przyjaciółka usilnie nalegała i nie chciała przyjąć do wiadomości od­mowy. Lainie była tak przygnębiona, że nie opierała się zbyt długo i z prawdziwą wdzięcznością przyjęła propo­zycję.

Czyli jednak rozwód. Nie mogła w to uwierzyć. Nie potrafiła sobie z tym poradzić. Kiedy rozstawali się przed pięcioma laty, nie miała pojęcia, jak bardzo go kocha. Zresztą, wtedy Rad stanowczo wykluczył możli­wość wzięcia rozwodu. Za to teraz już nie mógł się doczekać chwili, gdy wreszcie się od niej uwolni raz na zawsze... Jego zemsta dokonała się. Rozkochał ją w so­bie i teraz mógł już ją porzucić.

Drżącą dłonią włożyła klucz do zamka. Wtedy w szpitalu była zbyt odrętwiała, żeby o tym pomy­śleć i oddać klucze. Jak to dobrze, że tego nie zrobi­ła. Mogła teraz przyjść do apartamentu w dowolnym momencie. Godzinę wcześniej zadzwoniła, by upewnić się, że Rada nie ma w domu. Poinformowała też panią Dudley, że przyjedzie zabrać swoje rzeczy. Gospody­ni z wyraźną niechęcią spytała, czy ma jej w czymś po­móc, lecz Lainie odmówiła. Teraz jednak ogarnęła ją dziwna słabość i wcale nie była pewna, czy poradzi so­bie sama.

Weszła do salonu, spojrzała na wystygły kominek, w którym leżał jedynie popiół i przypomniała sobie swoją pierwszą wizytę. Nagle poczuła, że nienawidzi tego miejsca. To tutaj uświadomiła sobie z całą ostrością, jak bardzo kocha męża. Męża... Już niedługo.

Zacisnęła zęby, żeby się nie rozszlochać i spojrzała na trzymaną w dłoni kopertę. Pomyślała, że musi działać szybko, zanim się rozmyśli. Wsunęła do niej klucz. Zadźwięczał, gdy uderzył o obrączkę, która znajdowała się w środku. Była tam jeszcze krótka notatka. Lainie pisała ją wciąż od nowa, gdyż za każdym razem wyda­wało jej się, że przelała w nią zbyt wiele emocji. Po wielu próbach wreszcie udało jej się ułożyć dwa zdania, wyprane z wszelkich uczuć.


Oddają klucz i obrączką. Więcej już nie będą ich po­trzebować.

Lainie


Gdyby wiedział, ile zawarła w tym niewypowiedzia­nego bólu i miłości... Dobrze, że nie będzie wiedział. Pobudziłoby go to tylko do śmiechu. Zdecydowanie zakleiła kopertę i postawiła ją na gzymsie kominka. Przez chwilę patrzyła na wypisane na niej imię Rada, po czym otarła łzy i uciekła do sypialni. Im szybciej się z tym upora, tym prędzej wyjdzie.

Nie miała pojęcia, ile czasu zajęło jej spakowanie się. Nie patrzyła na zegar, za to dość często jej wzrok wę­drował w stronę łóżka, gdzie spędziła w ramionach Rada dwie niezapomniane noce. Wreszcie skończyła pakowa­nie i wbrew samej sobie stała przez długi czas w milcze­niu, po raz ostatni patrząc na pokój. Czy Rad będzie mógł tu wejść i nie przypomnieć sobie o niej? Tu prze­cież spała, w tej szafie wisiały jej rzeczy, na komódce leżały należące do niej drobiazgi...

Te myśli sprawiały jej nieznośny ból, z ponurą deter­minacją chwyciła więc dwie walizki i wyszła do salonu. Puszyste dywany tłumiły jej kroki.

Nagle przystanęła. Odwrócony tyłem Rad siedział na sofie, konwulsyjnie zaciskając palce na kartce papieru, która zawierała oschłą notatkę od Lainie. Zgarbiony, wpatrywał się przez chwilę w trzymaną w drugiej dłoni obrączkę, po czym zerwał się na równe nogi i z niewy­powiedzianą furią cisnął ją precz od siebie. W tym mo­mencie spostrzegł, że nie jest sam.

Lainie z absolutnym niedowierzaniem patrzyła na je­go wykrzywioną bólem twarz, po której... po której spływały łzy! Walizki wymknęły się z jej zmartwiałych palców i ciężko upadły na podłogę.

- Co tu, do cholery, robisz?! - krzyknął z wściekło­ścią, ale zdał sobie sprawę, że nie uda mu się gniewem zamaskować rozpaczy. Bezsilnie opadł z powrotem na kanapę i odwrócił wzrok. - Zresztą, teraz to już nie ma znaczenia.

W jego głosie zabrzmiało takie rozgoryczenie i żal, że Lainie poczuła, iż serce jej się kraje.

- Wydało się, trudno. Ale może zasłużyłaś sobie na tę satysfakcję, bo przecież nieźle się odegrałem za to, co mi zrobiłaś - zaśmiał się z pogardą, lecz śmiał się z sa­mego siebie. - I pomyśleć, że przez tych pięć lat całkiem nieźle mi szło udawanie, że cię nie kocham! Byłem gotów zrobić wszystko, byleby tylko ukryć swoje uczu­cia do ciebie i nie dostarczyć ci broni do dalszego drę­czenia mnie.

Lainie, wciąż niezdolna do wyduszenia z siebie choć­by słowa, wpatrywała się w niego z osłupieniem. Jak to? Przecież to na odwrót!

Rad podniósł na nią błagalny wzrok.

- Wiem, że to bez sensu, ale szaleję za tobą. Nie potrafiłem się ciebie wyrzec... Wybacz mi, że cię zaszantażowałem i zmusiłem, żebyś znów była moją żoną. Nie widziałem innego wyjścia... - Jego głos przeszedł w chrapliwy szept.

- Rad! - zawołała zmienionym głosem.

Zrozumiał to opacznie i w jednej chwili przeszedł do ataku.

- Tylko się nade mną nie lituj! - zażądał gniewnie i podniósł się gwałtownie. - Nie życzę sobie tego, jasne?

- Och, nie, to nie to. - Podbiegła szybko do niego, lecz odwrócił się do niej plecami. Lekko dotknęła jego ramienia.

- Zostaw mnie! - żachnął się. - Idź do swojego Waltersa. Pewnie już się nie może doczekać ciebie i tych dwóch chłopców i dziewczynki!

- Kochany - szepnęła i poczuła, jak Rad zesztywniał na dźwięk tego słowa. - Lee wcale na mnie nie czeka. A już z pewnością nie na moje dzieci. Tylko ty możesz być ich ojcem... Tylko ty...

Odwrócił się nagle i zatopił wzrok w orzechowych oczach Lainie. Wyczytał w nich coś takiego, że kurczo­wo chwycił ją za ramiona. Na jego twarzy rozpacz walczyła z niepewnością, niedowierzaniem i budzącą się nadzieją.

- Kocham cię. Rad. Zawsze cię kochałam.

Nadal wpatrywał się w nią z bolesnym napięciem. Stopniowo jego spojrzenie łagodniało, a na ustach poja­wił się uśmiech.

- Czy to prawda? - wyszeptał z bezbrzeżną ulgą. - Ty naprawdę mnie kochasz? - Odrzucił głowę do tyłu i roze­śmiał się z całego serca. - Kiedy przypadkiem podsłucha­łem cię w szpitalu, byłem przekonany, że mówiłaś o Lee! Przecież dopiero co widziałem was razem na korytarzu, zaś Ann wspomniała o tym waszym spotkaniu podczas koncertu.

Porwał ją w objęcia i przytulił do siebie tak mocno, że niemal nie mogła oddychać. Ale jakoś wcale jej to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, pragnęła tego.

Nagle zadrżał i Lainie odgadła, że musieli w tej chwi­li pomyśleć o tym samym.

- Ależ byliśmy niemądrzy, najmilsza - wyszeptał. - Mało brakowało, a oboje zmarnowalibyśmy sobie życie.

- Na szczęście nie udało nam się. - Uniosła dłonie do jego twarzy i ze wzruszeniem dotknęła wilgotnych śladów na jego policzkach. - I mamy przed sobą całą resztę życia...

Rad pocałował ją delikatnie, z ogromną czułością. I choć oczy Lainie pozostawały zamknięte, miała nieod­parte wrażenie, że burzowe chmury rozpierzchły się, a niebo i ziemię spiął kolorowy łuk tęczy.

55




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Tecza po burzy
Dailey Janet Tęcza po burzy
Janet Dailey Tęcza po burzy
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet alaska
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet Gwiazdka milosci Otworz swoje serce
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Wakacje córki prezydenta
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Janet Evanovich Po czwarte dla grzechu
Dailey Janet Splatana winorosl
Po burzy
A po burzy błekitne niebo

więcej podobnych podstron