Bitwa nad Waszyngtonem
19 lipca 1952 roku. Północ. Niebo bezchmurne. Kontroler ruchu na lotnisku w Waszyngtonie kończy dyżur. Wstaje zza pulpitu, przeciera zmęczone oczy, rzuca jeszcze jedno spojrzenie na pusty przed momentem ekran radaru. Znowu przeciera oczy, i jeszcze raz...
- Harry! - woła. - Harry, co to jest?! Co to, do diabła, jest?! Hany Bames też nie wierzy własnym oczom. Nie odrywając wzroku od ekranu chwyta za służbowy telefon. Podaje tajne hasło. - Mamy tu coś dziwnego, sir - mówi - pięć albo sześć punktów... wszystkie w strefie zakazanej. Sir - dodaje ciszej - to nie są samo... Boże, jak one to robią?!
Maszyny na ekranie przyspieszają gwałtownie, robią w miejscu zwroty i zrywy tak szybkie, że nie nadąża za nimi radar. Bames wie, że nie mógłby tego dokonać żaden samolot. Dziesięć minut później, Baza Andrews, 15 km na wschód od Waszyngtonu. Obsługa radarowa odbiera telefon z dowództwa. Przejmuje obserwację radarową strefy zakazanej. Widzi kilka wyraźnych, dziwnie zachowujących się plamek. Po chwili do wieży wpada ktoś z dołu. - Widać je gołym okiem! -krzyczy. - Świecą pomarańczowo i zatrzymują się w miejscu!
Na płycie lotniska należącego do bazy zbiera się grupa ludzi. Doświadczeni piloci wojskowi, mechanicy, obsługa naziemna. Patrzą w milczeniu. Po chwili jak echo powtarzają to, co przed chwilą powiedział dyżurny kontroler w Waszyngtonie: „Co to jest, do diabła?!".
Jest pierwsza po północy. Na niebie nad Waszyngtonem lata pięć pomarańczowych UFO.
Czy to Sowieci?
20 lipca 1952 r. W Waszyngtonie huczy od plotek o nalocie UFO. O tym, że w strefie zakazanej - bezpośrednio nad Białym Domem i w korytarzu alarmowym 22 km na południowy zachód od stolicy - tam, gdzie nie powinno być żadnych samolotów, radar wychwycił niewiarygodne manewry kilku UFO. I o tym, że obserwowano je nie tylko na radarze lotniska.
Wieczór. Niebo nad Waszyngtonem ciemnieje. Nagle radar lotniska wykrywa pojedynczy, wyraźny punkt wykonujący „dziwne zwroty i obroty", jak stwierdził potem dyżurny meteorolog.
Radio cytuje coraz bardziej niezręczne wypowiedzi wojskowych i innych specjalistów. Prawda staje się oczywista. Nikt nie wie, co dzieje się nad stolicą USA.
Mówi się o inwazji Sowietów, o ich „superbroni". Jeden z naukowców montuje naprędce „teorię temperaturową". Według niej, nagłe zmiany temperatury powietrza powodują powstawanie zgrupowań kryształków lodu, dających echa radarowe. Naoczni świadkowie kpią z tego pomysłu. Wkrótce cały Waszyngton znowu patrzy na „kryształki" w akcji.
Truman się boi
26 lipca. Zmierzch. Nad Białym Domem wolno przelatuje pojedynczy, duży dysk emitujący czerwone światło. Ludzie uciekają w panice. Po chwili cała flotylla świateł przemierza niebo stolicy. Na radarze śledzą je m.in. mjr Dawney Foumet z Pentagonu i Albert M. Chop, rzecznik prasowy Air Force.
Napięcie sięga zenitu. Sytuacją niepokoi się sam prezydent Harry Truman. Obiekty są już w odległości 15 km. Muszą być ogromne! Na ich spotkanie rusza myśliwiec F-94. UFO otaczają intruza. Przerażony pilot, płk William Petterson, pyta bazę Andrews o zgodę na użycie ognia. Baza milczy.
UFO oddalają się bezgłośnie.
Następnego wieczora nadlatują ponownie. Tym razem spotykają się w powietrzu z samolotem pościgowym. Odrzutowiec oddaje salwę z działek pokładowych. Pilot przekazuje do bazy wiadomość o odstrzeleniu z powierzchni dysku kawałka metalu.
Według jednych źródeł, odpadnięcie odłamka było złudzeniem, według innych, odnaleziono go i zbadano. UFO odlatują. Bitwa nad Waszyngtonem dobiega końca.
Dowództwo lotnicze wydaje oświadczenie, w którym stwierdza: „Obiekty te są'czymś nieznanym". To oświadczenie pozostaje aktualne do dzisiaj.