Brabant Hyacinthe HELENKA Z KRAKOWA KIK

hyacinthe

BRABANT

HELENKA Z KRAKOWA

Wszelkie podobieństwo do osób, które żyją, żyły albo mają żyć, jest całkowicie zamierzone i w żadnym razie nie przypadkowe. Mimo to nie są to nigdy osoby, które czy­telnik rozpoznaje, z wyjątkiem oczywiście tych, których prawdziwe nazwisko zostało wymienione. Poza tym ta swego rodzaju „kronika szczęśliwych czasów” jest przed­stawiona równie wiernie jak jej główna bohaterka.

Inny drobny szczegół, nie pozbawiony jednak znaczenia: autor, mimo — albo dlatego — że należy w zasadzie do świata lekarskiego, starał się wprowadzić do swej książki nutkę poezji, wiele szczypt humoru i sporą dozę fanta­zji, nie zapominając rzecz oczywista o przyprawieniu jej dyskretnie odrobiną impertynencji. Ale w żądnym z roz­działów nie znajdzie czytelnik opisów fizjologicznych czy też prostackich wyrażeń. Innymi słowy jest to lektura lek­ka, łatwa i przyjemna, czyli książka, której nie można od­dać w każde ręce, tym bardziej że wiele osób postawi (i to słusznie) tej kronice zarzut, iż umacnia ona niektórych ludzi w przekonaniu, że życie należy brać od dobrej stro­ny. Ale jak im tego zabronić? Pośród tłumu ludzi wiecz­nie wszystko przewidujących, którzy nieustannie zawra­cają stamtąd, gdzie nigdy zresztą nie doszli, zawsze spoty­ka się zdążających w przeciwnym kierunku łagodnych, ale trzeźwych marzycieli, którzy zdecydowani są udać się tam bezzwłocznie.

W którym poznajemy w sposób ogólny bardzo szczególną stu­dentką, obracającą się pośród grupki równie dziwnych jak ona osób w Genewie w szczęśliwych czasach Ligi Narodów.

Na temat miłości spadającej jak grom powiedziano już wszystko. Natomiast na temat miłości spadającej „jak łom” powiedziano niewiele. A właśnie ja jestem jej ofiarą. I prawdę powiedziawszy, ofiarą szczęśliwą! Ale czy w ogó­le jestem ofiarą? Nie wiem. Sam już dobrze nie wiem. Od kiedy znam Helenkę, wszystko stało się takie dziwne, takie zaskakujące i nielogiczne... Jedno jest tylko pewne — od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem w okropnym czekola­dowym swetrze, okularach biznesmena cierpiącego na wrzód żołądka i ze starą teczką zawsze wypchaną książka­mi i papierzyskami, była to miłość „jak lom”! To znaczy od razu zrozumiałem, że mam przed sobą uosobienie udu­chowionej intelektualistki, jakiej nigdy nie poślubię, prze­nigdy, chyba że (i to jeszcze wątpliwe...) stanąłbym w obli­czu absolutnej konieczności uzyskania zasadniczego obni­żenia podatku dla kawalerów!

W rok później Helenka mnie poślubiła. Dzisiaj jest moją żoną od przeszło trzydziestu pięciu lat. A ściślej mówiąc to ja jestem jej mężem. Drobna różnica! A mimo to, gdy­bym miał zacząć życie od nowa, byłaby to chyba jedyna decyzja, którą podjąłbym raz jeszcze bez wahania...

Poślubiłem zatem studentkę cudzoziemkę. Dokładniej rzecz biorąc Polkę! A jeszcze dokładniej, Polkę rodem z Krakowa, w której żyłach dzięki poniektórym przod­kom (zwłaszcza jednemu, biskupowi czy komuś w tym rodzaju) płynęło akurat tyle krwi węgierskiej, żeby przez

11

■■MMMMMM \ \ l pHpHRRBI f-

m * Ś 5 * v t -1

y»— iatssj*jfr&E ■ • >t- , -* * ■»






słodycz słowiańskiego miodu przebijał ostry smak papry­ki. Innymi słowy, Polkę pulsującą życiem, musującą, cza­rującą, gwałtowną, paradoksalną i paroksyzmową, nie­przytomnie oddaną tym, których kocha, nieznośną, aż żal bierze, dla tych, których nie kocha, na przemian sprytną bądź naiwną, rozsądną bądź dziecinną, pracowitą bądź leniwą, ascetyczną bądź łakomą, upartą bądź ustępliwą, elegancką bądź obdartą, Polkę pełną sprzeczności, która pracuje, kiedy wszyscy śpią, a usypia pośród ludzi, którzy pracują (ponieważ nawet na peronie zatłoczonego dworca sen morzy ją tak raptownie i niespodziewanie, jak zapada noc tropikalna), budzi Się po dwóch godzinach, by rzucić się na jedzenie i zjeść za czterech, ale nie czuje nigdy głodu w porze posiłków, która tyje rozpaczliwie szybko dzięki temu przedziwnemu odżywianiu się i łyka w konsekwen­cji lekarstwa, po których wszyscy tracą łaknienie, ale któ­re u niej budzą wilczy apetyt, po czym przeprowadza ku** racje odchudzające, kiedy to tylko możliwe, uwieńczone sukcesem jedynie wtedy, gdy się tego całkiem nie spodzie­wa, która zdobywa poza tym wszystko od wszystkich cierpliwością, uśmiechami i uprzejmością, nie zapomina nigdy o bezużytecznych drobiazgach, które w życiu co­dziennym sprawiają tyle przyjemności, jak drobne upo­minki, kwiaty, życzenia urodzinowe, ale zapomina zawsze i wszędzie o rzeczach, których brak uniemożliwia normal­ny bieg życia, takich jak zapałki, chleb, klucze, bilety ko­lejowe, okulary, rachunki, chusteczki do nosa i bo ja wiem, o czym jeszcze?

Na własne oczy widziałem, jak Helenka potrafiła do tego stopnia udobruchać kontrolerów urzędu finansowego, zna­nych ze swego nieużytego charakteru, że stawali się ła­godni niby owieczki; jak przekraczała bez paszportu grani­cę kraju, gdzie jest on nieodzowny, przewożąc na dodatek produkty, których wwóz jest zakazany; jak ku rozpaczy zawiadowcy stacji, który się nigdy z tego nie otrząsnął, opóźniła odjazd pociągu z dworca o dobre dziesięć minut; jak zmobilizowała w Bretanii wszystkich klientów hotelu, by na obszarze jednego hektara szukali w kolcolistach jej

okularów (które zresztą znaleźli, bo wprawdzie Helenka wszystko gubi, ale też wszystko odnajduje, a ściślej mó­wiąc inni to robią za nią); jak wymogła na merze mias­teczka, by w momencie klęski podczas inwazji niemieckiej w 1940 roku wygłosił do mieszkańców mową, zbędną zu­pełnie, ale patriotyczną, pod pomnikiem ku czci poległych podczas pierwszej wojny światowej... i wiele by jeszcze można mówić!

Helenka, bardzo wcześnie zdana na samą siebie i zmu­szona do radzenia sobie w życiu, szybko nauczyła się nie dziwić niczemu, choć sama postępowała tak, że innych, nie wiedząc zresztą o tym wcale, wprawiała w osłupienie. Któż potrafi zrozumieć, dlaczego, ubóstwiając robótki ręcz­ne, w których celuje, przez cały rok studiowała na uni­wersytecie w Krakowie matematykę, z tego prostego po­wodu, że w jednym z sąsiednich krajów słynna matema- tyczka nosiła podobne nazwisko? Nie przeszkodziło to wca­le temu, by niedługo potem poświęciła się bez reszty, nie zatracając się jednak przy tym, tańcowi artystycznemu. Dawała występy w teatrach swego grodu, występy, które spotkały się z takim uznaniem koneserów, że radzili jej, aby ograniczyła się do tej wyłącznie formy działalności; ale ona, jak łatwo się domyślić, nie posłuchała tej rady, gdyż 'zdążyła już zdecydować pewnego pięknego dnia, że zdobędzie za granicą dyplom doktora praw, co też uczyniła w ciągu czterech, zamiast pięciu przewidzianych lat dzięki dosyć błyskotliwej pracy na temat... (ale kto mi uwierzy?) „Roli związków zawodowych w państwie’’.

Rozsmakowawszy się w tajnikach prawa poświęciła dwa dodatkowe lata studiów na zrobienie dyplomu doktora prawa międzynarodowego, lata uwieńczone drugą, nie mniej wspaniałą pracą, zatytułowaną tym razem: „Stu­dium krytyczne prawodawstwa dotyczącego cudzoziemców w Polsce”.

Nie wiem, czy chciała do wszystkich swoich szalonych pomysłów dorzucić odrobinę fantazji, ale wszystkie egza­miny uniwersyteckie postarała się zdać w różnych krajach, tylko nie w swoim własnym, najpierw we Włoszech, po­

tem w Szwajcarii, powtarzając tam każdemu, kto tylko chciał jej słuchać, że najlepszą metodą nauki języka,

0 którym się nie ma najmniejszego pojęcia, jest podjęcie w tym właśnie języku studiów prawniczych, medycznych czy inżynieryjnych albo, jeśli okaże się to niemożliwe, zo­stanie przynajmniej sekretarką kogoś, kto posługuje się innym niż wy językiem. Tego też zresztą Helenka doko­nała angażując się w Genewie jako współpracownica bo­gatej Amerykanki, która, jak łatwo się domyślić, nie zna­ła ani jednego słowa po francusku, polsku, rosyjsku czy włosku, co jednak nie przeszkodziło Helence przez przeszło rok pracować u tej dziwaczki, która nigdy dotąd nie za-, trzymała najlepszego nawet współpracownika dłużej niż tydzień.

Tym sposobem, czasami dzięki nędznym resztkom ze „ spadku po ojcu, czasami dzięki stypendiom skąpo przy­dzielanym przez różne międzynarodowe instytucje filan­tropijne, czasami dzięki lekcjom języków obcych udziela­nym studentom, którzy również marzyli o studiowaniu skomplikowanych rzeczy w językach, o których nie mieli w ogóle pojęcia, czasami zaś dzięki konwersacjom z ję­zyka włoskiego, dobrze płatnym i dawanym osobie, której wcale one nie interesowały (do tego jeszcze wrócimy!), Helenka aż do dnia naszego ślubu wiązała jakoś koniec z końcem, chociaż ostatnie dni miesiąca bywały trudne

1 zdarzało się, że musiała żyć przez jakiś czas wyłącznie kluskami i czystą wodą, jeśli to możliwe bardzo gorącą, do której dodawała łyżeczkę konfitur, by móc ochrzcić ten płyn mianem herbaty. (Dopiero dużo, dużo później zrozu­miałem, że czasami robiła to dla smaku!)

Żyła więc Helenka czystą wodą i powietrzem, ale nie miłością, ponieważ miała gorące serce i zimną głowę, któ­ra to właściwość fizjologiczna pozwala niektórym młodym kobietom uchronić się chwilowo przed tak zwanymi słod­kimi niebezpieczeństwami.

Nie tracąc nigdy dobrego humoru i znajdując w wolnych chwilach czas na naukę pisania na maszynie, stenotypii i czasu przeszłego francuskiego trybu przypuszczającego,

Helenka powtarzała nieustannie, nie bez odrobiny me­lancholii, że gdyby mogła poświęcić się w życiu temu, co naprawdę lubi, studiowałaby pianistykę, do której wy­jątkowo nie miała żadnych uzdolnień z tej prostej przy­czyny, że zupełnie pozbawiona była słuchu.

Taka właśnie była Helenka, gdy ją spotkałem. A raczej była to jedna z osobowości tej przedziwnej i uroczej istoty. Gdyż „osobowość", która mnie poślubiła, to, jak mi się zdaje, jeszcze inna Helenka, którą poznałem dużo póź­niej w okolicznościach, o których jeszcze wspomnę, kiedy będę próbował wytłumaczyć coś, czego do dziś nie rozu­miem, a mianowicie jakim cudem ona i ja, nie mając tej samej narodowości ani takiego samego temperamentu, tej samej wytrzymałości fizycznej ani tych samych przekonań politycznych i religijnych, nie lubiący tych samych dań ani napojów, tych samych deserów ani tych samych ksią­żek, kolorów czy papierosów, tych samych przedstawień ani tych samych sportów czy też tego samego rodzaju dowcipu, mając natomiast wszystko, co trzeba, by się wza­jemnie nie znosić, jakim cudem byliśmy na tyle dobrymi przyjaciółmi i dobrymi małżonkami, że po przeszło trzy­dziestu pięciu latach wspólnego życia chcielibyśmy oboje rozpocząć na nowo to samo życie, chociaż przez te wszyst­kie wspólne lata borykaliśmy się z troskami, trudnościami . i zmartwieniami, jakich nie brak żadnemu ludzkiemu I istnieniu. Co prawda, to, co się rzeczywiście w życiu liczy, i to nie fakt, że jest się szczęśliwym codziennie, ale to, że pamięta się jedynie te dni, kiedy się było szczęśliwym.

A ten cenny dar, tę umiejętność posiadała w niespoty­kanym zupełnie stopniu Helenka, kiedy właśnie ją pozna­łem. Jej ulubionym słowem było: „Co za szczęście!” Po­wtarzała je co najmniej dziesięć razy na dzień. Co za szczęście, że pada deszcz, posiedzimy spokojnie w domu, tak nam tu dobrze! Co za szczęście, że nie pada, będziemy mogli pójść na spacer! Co za szczęście, że film wyświe­tlany w kinie jest zły i musieliśmy wyjść przed końcem seansu, bo tym sposobem wcześniej pójdziemy na kolację do tej uroczej restauracyjki, którą tak chcieliśmy poznać.

Ale jedzenie nie jest tam tak dobre, jak myśleliśmy... Co za szczęście! Wiemy, że nie mamy po co tam wracać...

I co za szczęście, powinna dodać Helenka, że butelka z benzyną, którą zostawiła przy zapalonym gazie nie wy­buchła! I co za szczęście, że spadając z tych żelaznych schodków, na których w ogóle nie powinno jej być, zła­mała sobie tylko rękę, a nie skręciła karku! Co za szczęś­cie, że nie kupiła tego antycznego stolika, na który miała taką ochotę! Po pierwsze stolik był całkiem współczesny, a my i tak nie mielibyśmy dosyć pieniędzy, by go spłacić,- a tym bardziej by kupić pasującą doń makatkę, absolutnie niezbędną, gdyż trzeba było zasłonić rysy (też zresztą pod­rabiane), którymi cały był pokryty... Co za szczęście!

0 tak, co za szczęście!...

A przede wszystkim co za szczęście miałem ja spotyka­jąc Helenkę! Bo dopiero od tej chwili zaczęło dopisywać mi szczęście, ściślej zaś mówiąc szczęście posiadania wra­żenia, że mam szczęście, co zdarza się dużo rzadziej, choć jest dużo ważniejsze, a zwłaszcza pożyteczniejsze, o czym życie miało mnie zresztą dobitnie przekonać.

Zacznijmy jednak tę historię od początku, bo w przeciw­nym razie nie mamy szans poznania jej do końca!

A zatem, kiedy w 1935 roku przybyłem do Genewy, by uczęszczać na wykłady Alberta Thibaudeta z literatury francuskiej i przygotować doktorat z literatury na temat człowieka, który był przyjacielem Ronsarda, zanim został jego nieprzejednanym wrogiem — mam na myśli Jacques Grévina, renesansowego lekarza-poetę, autora Esbahis

1 Gélodacrye, traktatu Trucizny i Rozprawy o zaletach i właściwościach Antymonu, nie licząc innych nie mniej ważnych dzieł — a zatem, jak powiedziałem, kiedy przy­byłem w 1935 roku do Genewy, Liga Narodów, potocznie zwana „LN” chyliła się już ku upadkowi. Wzruszająca | delikatna wiolonczela Aristida Brianda zakończyła swą romancę kilkoma niepewnymi i melancholijnymi nutami. Od pewnego już czasu żyrandole w Pałacu Utopii nad brzegami Jeziora Lemańskiego coraz częściej drżały od dobiegającego z oddali stukotu butów żołnierskich (tego

stukotu, który dyktatorzy uważają za wyraz niebiańskiej harmonii kroczącego humanizmu).

Mimo to Genewa była nadał miejscem spotkań niezliczo­nych cudzoziemców obu płci, w różnym wieku i różnych narodowości. Cudzoziemców tych można było z grubsza podzielić na trzy kategorie. Do pierwszej należeli ludzie dojrzali, inteligentni i przedsiębiorczy, którzy pracowali w Lidze Narodów („Elenie”) albo w Międzynarodowym Biurze Pracy („Embepe”). Ci inteligentni ludzie dostawali w zamian za swoje usługi wynagrodzenia, których wyso­kość budziła ogromną nostalgię w drugiej grupie cudzo­ziemców: tych, którzy nie mieli szczęścia należeć do owych szacownych instytucji, to znaczy dorosłych nieco mniej in­teligentnych i zdecydowanie mniej przedsiębiorczych (peł­nych natomiast nadziei), którzy też marzyli, by pracować w Lidze Narodów czy w Biurze Pracy, a tym samym do­stawać wysokie pensje, niekoniecznie wcale zamęczając się- przy tym pracą. Wreszcie do trzeciej kategorii należała pewna liczba osób, które spragnione obcowania z osobis­tościami dnia, a nie należące do żadnej z wyżej wymie­nionych instytucji, zadowalały się pobytem nad Lemanem, 'gdzie w mniej lub bardziej regularnych odstępach czasu pojawiały się, by oddychać aurą tego, co słusznie bądź. niesłusznie uważano za smakowite synekury, przy których

o innych specjałach szwajcarskich nawet nie warto wspo­minać.

Do tych wszystkich ludzi, którzy byli wprawdzie wielki­mi osobistościami, ale z małymi wyjątkami wcale nie oso­bowościami, należy dodać nielicznych dorosłych, którzy jak ja w niczym tamtych nie przypominali, a byli po pro­stu zwykłymi, skromnymi naukowcami pochłoniętymi pro­blemami, które nikogo poza nimi nie interesowały.

Zapomniałbym wspomnieć o całych rzeszach studentów, których do grodu Kalwina ściągnął przysłowiowy wysoki poziom uczelni akademickich, piękno krajobrazu i trady­cyjna gościnność Szwajcarów, a także, nie ma co do tego- wątpliwości, międzynarodowa sława kilku wybitnych przedstawicieli ze świata literatury, nauki i polityki, któ-

. \ \ \ V i ’ 7

i f I m i

l I n

rsy z całkowitą ufnością schronili się w Genewie, gdzie też władze kantonalne i rada administracyjna uniwersytetu z właściwą sobie przezornością ich zatrzymały.

Na bulwarze Wilsona czy na promenadzie des Eaux-Vi- ves spotkać można było masę osób znanych wówczas i zna­nych dziś jeszcze albo prawie zupełnie dziś zapomnianych, idealistów i realistów, autentyczne osobistości i śmiesz­nych pajaców, apostołów i symulantów, ludzi uczciwych i oszustów, mniej lub bardziej ważnych, mniej lub bardziej uroczystych, mniej lub bardziej odważnych, tchórzliwych albo szczwanych. W ciągu dnia wielu spośfód nich pra­cowało, leniwie bądź z zapałem, nad umacnianiem bądź sabotowaniem pokoju na świecie. Wieczorami spotykali się wszyscy w najlepszym tutejszym hotelu albo w eleganc­kiej kawiarni nad brzegiem jeziora. Orkiestra grała tam smętnie modną wtedy melodię, całkowicie zresztą na czasie:

Za oknami deszcz pada, ciemna noc już zapada, a ja słucham i słucham...

Bo każdy słuchał przez radio mów Hitlera i starał się, bez większych zresztą rezultatów, doszukać w nich do­wodów jego umiłowania pokoju.

Jednak przedstawiciele elity międzynarodowej spotykali się najchętniej w piwiarni „Bawaria”, której ściany do dnia dzisiejszego zdobią portrety i karykatury tych sław­nych osobistości wykonane przez kilku najlepszych ów­czesnych rysowników.

Poza tym można było spotkać w Genewie... genewczy- ków. Tworzyli oni na ogół społeczność dość zamkniętą, do­syć surową i cierpiącą, jak się wydaje, na ksenofobię, tak często spotykaną u mieszkańców miast bez reszty opano­wanych przez cudzoziemców. Zapewne poniektórzy z tych genewczyków zapominali chwilami, że człowiek jest za­wsze, czy chce, czy nie, dla kogoś cudzoziemcem. Jednak by­wałem w mieście Kalwina u tylu przemiłych, gościnnych

i wykształconych autochtonów, że to oni pozostali w mej pamięci, a nie ci, którym tych zalet brakowało.

Wokół zagranicznych studentów wirował rój dojrzałych pań dysponujących pewnymi dochodami, narodowości na ogół anglosaksońskiej albo za takie się podających, któ­rych ambicją było pracować na rzecz pokoju, a raczej to work for peace, jak powiadały, ambicją ze wszech miar chwalebną, ale która w praktyce rzadko przynosiła jakieś rezultaty.

Chcąc otoczyć się młodymi naukowcami zagranicznymi damy te na wyprzódki tworzyły homes, eleganckie, cza­sami nawet luksusowe, gdzie osamotnieni intelektualiści mogli odpocząć przy filiżance herbaty mniej lub bardziej mocnej, zależnie od swoich upodobań, z dwoma herbatni­kami z zasady smacznymi, a wszystko to za drobną supię dwudziestu pięciu centymów, szwajcarskich oczywiście (była to zresztą jedyna bez wątpienia szwajcarska rzecz w tych homes).

Ponieważ jednak bardzo ciężka praca na rzecz pokoju między narodami (the very hard work for peace between nations) nie pozwalała na najmniejszą choćby stratę czasu, podwieczorki te poświęcano dyskusjom na zasadnicze, ale wcale nie zabawne tematy, takie jak na przykład „Cove­nant” czy też „Sankcje wobec Włoch”.

W tych homes można było również posłuchać muzyki, raczej poważnej, albo poczytać ciężkostrawne dzieła trak­tujące o problemach pokoju na świecie.

Natomiast mniej poważnym naukowcom (do tych nie­stety i ja należałem!), którym nie odpowiadała żadna z wyżej wymienionych pasjonujących rozrywek, pozosta­wała możliwość banalnej rozmowy ze studentkami, cza­sami ładnymi i często inteligentnymi (ależ tak!) na temat, w jaki sposób można najskuteczniej zapewnić światu po­kój, albo rozmowy, dużo bardziej interesującej, na temat, co studentki te mają zamiar robić w najbliższą niedzielę albo tegoż jeszcze wieczora.

Proszę jednak nie wyobrażać sobie czytając to, co przed chwilą napisałem, że gardzę pacyfistami. Wprost przeciw-

19

S\ \ \ 4fBM|

gli / h mmm

/ i I I i I m

nie, zawsze nienawidziłem wojny. Od wczesnej młodości nienawidziłem tej okropnej staruchy śmierdzącej trupem, z głupim pyskiem, zakrwawionym i zaropiałym, która bez­czelnie paraduje u boku Marsa, boga o potężnych musku- łach i czaszce niewiele większej od główki szpilki. I gdyby nawet jej ohyda nie była wystarczającym powodem, by ją znienawidzić, to wystarczyłoby pomyśleć o jej zupełnej bezużyteczności, by na zawsze ją potępić. Bo, jak kiedyś słusznie zauważył Georges de la Fourchardiere: „Żeby po jednej bitwie móc stoczyć następną, potrzeba dwóch prze­ciwników, a żeby mieć pewność, że jest się najsilniejszym, trzeba naprawdę zostać w pojedynkę.” A jest to bez wąt­pienia bardzo trudne do zrealizowania...

Tak więc, jeśli pozwalałem sobie (w 1936 roku) żarto­wać z ugrupowań pacyfistycznych, którym w międzyna­rodowych homes studenckich w Genewie przewodziły star­sze panie, wzruszające i śmieszne, to dlatego, że dostrzega­łem miernotę bądź nieskuteczność ich metod, a także nikłe rezultaty, tym bardziej nikłe, gdy się wzięło pod uwagę pieniądze, jakie trwoniły na te cele owe dojrzałe, przy­najmniej pod względem wieku, idealistki.

W studenckich homes podczas tea-time studenci mieli prawo nie tylko do filiżanki herbaty i herbatników, ale przede wszystkim do speachu pani domu: Była ona na ogół bardzo z siebie zadowolona, bo przedstawiła akurat ja­kiegoś Syryjczyka Holenderce, Bułgara Turczynce czy Chilijkę Szwedowi i rozmówcy po dużych wysiłkach zna­leźli wreszcie temat do konwersacji odpowiadający wy­mogom wewnętrznego regulaminu, to znaczy temat nie poruszający kwestii religijnych, narodowościowych, nie dotyczący panujących monarchów, Anschlussu, wojny w Hiszpanii, neutralności Konfederacji Szwajcarskiej, do­brych obyczajów... i tak dalej. Do dopuszczalnych i dozwo­lonych tematów rozmowy zaliczały się: rozbrojenie (w spo­sób ogólny), nieinterwencja w wojnie abisyńskiej (w spo­sób dość ogólny) i pakty o nieagresji (w sposób bardzo ogólny), jednym słowem tematy dosyć delikatne do poru­szania przez osoby nader słabo znające język swego roz­

mówcy. Na szczęście, jak powiedziałem, chłopcy i dziew­częta stosunkowo łatwo omijali te niebezpieczne rafy, za­czynając po kilku wstępnych zdaniach rozmowę na te­maty bardziej osobiste.

W zimie dwa razy w tygodniu około dwudziestej (czasu środkowoeuropejskiego) rozpalano ogień w nieuniknionych kominkach living-roomu, którego nikt nie ośmieliłby się i obawy przed narażeniem się anglosaksońskiej pani do­mu nazwać po prostu salonem. Pani domu siedziała przy kominku, a honorowy gość naprzeciw niej. Była to na ogół jakaś osobistość, uznana bądź nie, ze świata polityki, so­cjologii, literatury czy nauki. Studenci siadali natomiast wokół nich na krzesłach, poduszkach, a nawet na podło­dze. Gaszono światła i tylko ogień z kominka rzucał de­formujący blask na twarze.

Wtedy gospodyni przedstawiała w kilku zdaniach zapro­szonego mówcę, który zaczynał swój referat, czasami po angielsku, ale najczęściej po francusku, jako że język ten cieszył się jeszcze wtedy ogromnym prestiżem wśród genewskiej międzynarodowej elity.

Kiedy mówca skończył referat, każdy ze słuchaczy mógł zadawać mu pytania albo wysuwać zastrzeżenia. Pytania te i wątpliwości miały według wszystkich kapitalne wprost znaczenie dla szczęścia i przyszłości naszej planety, o czym łatwo się przekonamy na podstawie kilku przykładów:

Czy szanowny profesor etnologii na uniwersytecie w Blacktye-on-Weston sądzi, że Włochy po zdobyciu Abi­synii uznają się za a satisfied power, mocarstwo zaspoko­jone,’i bezzwłocznie przystąpią do obozu anglo-francuskie- go występującego przeciw Hitlerowi?

Tak, na podstawie oczywistych racji, zbyt jednak licznych, by je wyłożyć podczas tej krótkiej konferencji, profesor etnologii na uniwersytecie w Blacktye-on-Weston jest przekonany, że po klęsce Abisynii Włochy staną się „mocarstwem zaspokojonym”, szermierzem pokoju, i bez­zwłocznie przystąpią do Ligi Narodów. (Czy trzeba dziś przypominać, z jaką niedokładnością spełniła się przepo­wiednia szanownego etnologa!)

Inny mówca, inne pytania..., słuchając których dobrze wychowane panienki nadstawiały uszu i spuszczały wzrok (tylko one potrafią wykonać jednocześnie te dwa sprzeczne ze sobą ruchy):

Czy znakomity psychiatra wiedeński, uczeń Freuda, jest zdania, że powszechne stosowanie psychoanalizy w środowiskach politycznych mogłoby przyczynić się do umocnienia pokoju na świecie?

Z całą pewnością! Wszyscy dyktatorzy są osobnikami pełnymi kompleksów, tak samo zresztą jak prawie wszys­cy dowódcy wojskowi. Jest to fakt powszechnie znany, nie wymagający przez to specjalnego akcentowania. Po­magając zatem tym nerwicowcom uwolnić w całkowitym spokoju swą podświadomość od dręczących ich obsesji, bez wątpienia doprowadzilibyśmy świat do powszechnego roz­brojenia!

Pytanie padało za pytaniem, aż wreszcie pani domu zwracała się do znakomitego psychiatry wiedeńskiego, ucz­nia Freuda:

Czy sądzi pan, że należy analizować swe kompleksy sam na sam ze swym lekarzem, czy też w małych grup­kach, gdzie zrodzi się zdrowa rywalizacja, a jednocześnie poczucie skromności, gdy słuchać będziemy opowieści

o kompleksach jeszcze bardziej zdumiewających niż te, które sami sobie przypisujemy?

Tak, znakomity psychiatra wiedeński był przekonany

0 skuteczności analizowania kompleksów w trakcie spot­kań towarzyskich o charakterze niemalże rodzinnym. Dzię­kował gorąco rozmówczyni za postawienie tego pytania

1 dziwił się niepomiernie, że sam o nim wcześniej nie pomyślał.

Innym razem na podium dla mówców stanął, a raczej usiadł na krześle, na lewo od ognia, socjolog angielski. Zapomniałem już, jak się nazywał. Był to człowiek niskie­go wzrostu i, nie mając wcale zamiaru negować jego kom­petencji jako socjologa, nie mogę pominąć milczeniem fak­tu, że jego przekonania polityczne niewiele tylko go prze­rastały. Był to okres Frontu Ludowego we Francji i < ten

znany skądinąd socjolog wracający właśnie z głębi Kali­fornii miał na temat tego ruchu klas pracujących cały szereg opinii tym przedziwniejszych, że o tych sprawach wiedział jedynie to, co zdążył przeczytać w prasie ame­rykańskiej. Problem ten rozumiał niemal tak jasno jak rysownik Sennep z jednego z ówczesnych znanych tygod­ników. Otóż artysta ten wziął na warsztat płatne urlopy, uważane dzisiaj przez najbardziej nawet zacofane i ciasne umysły za niezbędne zarówno dla próżniaków, jak i dla pracujących, i na jednym ze swych rysunków pokazał pla­żę w Deauville zalaną nazajutrz po ustanowieniu tychże płatnych urlopów przez tłum osobników o zakazanych gę­bach, którzy rozwaleni na piasku pośród tłustych papie- rzysk, potłuczonych butelek, żrą kiełbasę (pewnie czosnko­wą?) i popijają pospolite czerwone wino.

I tak, gdy zadano znamienitemu socjologowi angielskie­mu pytanie, czy zwycięstwo Frontu Ludowego we Francji może przyczynić się do zapewnienia Europie pokoju, czy też wprost przeciwnie, utrudni sytuację, zagrzmiał zło­wróżbnie:

Flont Liudowy Flancuski oznacza wojnę, gdyż zmniejsza szansę polozumienia między mocalstwami Osi Rzym—Bellin.

I nie zawahał się zacytować na poparcie swego stwier­dzenia zdania pewnego francuskiego, skrajnie nacjonalis­tycznego tygodnika: „To Francja ponosi winę za odraża­jący (sic!) opór hiszpańskich czerwonych.”

Na szczęście czasami brakowało znakomitych mówców i pani domu zgadzała się na rozrywki mniej surowe, ale za to przynoszące konkretniejszy wkład do sprawy poro­zumienia między narodami, a przynajmniej między mło­dzieżą naszego globu. Czasami było to wieczorki taneczne, zwane oczywiście dancing-parties, czasami wieczorki naro­dowe, podczas których studenci określonego kraju, ubrani, jeśli to możliwe, w stroje ludowe, śpiewem i tańcem pre­zentowali folklor swej ojczyzny, a czasami nawet przygo­towywali typowe dla jej mieszkańców potrawy. Uczestni­

cy spotkania mogli spróbować tych specjałów, dość często dobrych, czasami znakomitych, w zamian za skromny udział finansowy.

Te „wieczorki narodowe” budziły we mnie największy entuzjazm. Zresztą dzięki jednemu z nich zmieniłem całko­wicie zdanie o tej młodej Polce, która miała stać się burzą i różą mego życia. Otóż pewnego razu zaproszony mówca odwołał w ostatniej chwili swój referat i dyrektor­ka prowadząca home poprosiła Helenkę, by opowiedziała nam o swoim kraju. Helenka bez zbytnich ceregieli zgo­dziła się i zniknąwszy na jakieś pół godziny wróciła ubra­na w strój krakowski: szeroka spódnica, czarny, cekinami wyszywany gorset mocno wcięty w talii, a pod nim bluzka z szerokimi rękawami. Na włosach miała wianek, przy którym powiewały różnokolorowe długie wstążki, a na szyi sam nie wiem ile sznurów barwnych, lśniących ko­rali, nie mających zresztą żadnej wartości, ale za tp masę uroku. Czarne trzewiki na wysokim obcasie opinające no­gi — zresztą bardzo zgrabne — dopełniały stroju. A co najważniejsze Helenka zdjęła okulary odsłaniając nie zna­ną zupełnie twarz o słodkim i czarującym uśmiechu.

Jej wejście do living-roomu powitał pełen aprobaty po­mruk wszystkich zebranych gości. Płomienie z kominka zamigotały w cekinach gorsetu i szklanych koralikach. Zadowolona z wywołanego wrażenia Helenka usiadła przy ogniu i zaczęła opowiadać o swoim kraju. Robiła przy tym oczywiście masę błędów we francuskim, ale mówiła z ta­kim zapałem i wdziękiem, że podbiła wszystkich. Na ko­niec nie zapomniała podkreślić ufności, jaką pokładała w Lidze Narodów, czym zasłużyła na serdeczny uśmiech pani domu, która natychmiast dała sygnał do oklasków.

Jeśli o mnie chodzi, oklaskiwałem entuzjastycznie refe­rentkę, gdyż w tym okresie powątpiewałem wprawdzie w skuteczność mini-grupek pacyfistycznych, ale za to wie­rzyłem w Ligę Narodów... nie podejrzewając zresztą, że pewnego dnia właśnie dzięki Helence będę ją miał w swoim własnym mieszkaniu, i to przez trzysta sześć­dziesiąt pięć dni w roku! Ale nie uprzedzajmy faktów.

Po skończonej opowieści Helenka położyła na adapterze płytę, którą przyniosła, i odtańczyła z dużym animuszem kilka polskich tańców ludowych. Zdumiony zmianą, jaka w niej zaszła, śledziłem bacznie każdy jej ruch. Czy ta młoda kobieta, którą widziałem tu i słyszałem, tak pło­mienna i radosna, o nieodpartym uroku, o tak wdzięcz­nych ruchach, to ta sama istota, którą niedawno mi przed­stawiono? Nie mogłem w to uwierzyć. A ona prawdopo­dobnie zauważyła moje zdumienie, gdyż po zebraniu za­służonych oklasków (które były długie i rzęsiste), podeszła do mnie i zapytała:

Czy zainteresował pana mój kraj i tańce ludowe?

Oczywiście! Oczywiście! Była to dla mnie prawdziwa rewelacja!

A więc poprawi pan moją pracę?

Słucham? Jaką pracę? — spytałem zaskoczony, bo nie miałem na razie pojęcia, po pierwsze, że w ogóle na­pisała jakąś pracę, po drugie zaś, że nigdy ani na chwilę nie zapominała o celu, jaki jsobie wytknęła, a po trzecie, że w rozmowie przeskakiwała z tematu na temat z nieby­wałą wprost szybkością.

Pracę, którą skończyłam i którą wkrótce broniłam będę (nie przejmowała się zbytnio czasami, jak później miałem okazję nieraz się przekonać!)

Udałem zainteresowanie:

Ach, to pani ma zamiar bronić pracy?

Tak! Za trzy miesiące, Instytut Spraw Międzynaro­dowych w Genewie...

Ale na jaki temat jest ta praca?

Problem prawa międzynarodowego dla mojego kraju!

Muszę się pani przyznać, że ja i prawo międzynaro­dowe...

Och! Bardzo pana proszę, bardzo proszę. Helenka bę­dzie taka szczęśliwa...

Dobrze! Skoro pani sobie tego życzy, mogą spróbo­wać. Ale nie ręczę za wynik. Nie znam się, ale to zupeł­nie, na tego rodzaju problemach.

- Och! Co za szczęście! Co za szczęście! Byłam pewna, że się pan zgodził!

Potem, pożegnawszy wszystkich ogólnie, uściskała mi serdecznie kilkakrotnie dłoń ściągając na nas zaintrygo­wane spojrzenia zebranych.

I tak właśnie wszystko się zaczęło...

W którym mowa jest o problemach, jakie niesie z sobą popra­wianie prac doktorskich, o „Dromaderze”, sierotce mało inte­resownej, ale bardzo interesującej, i o egzaminie przedmałżeń­skim, jakich mało.

Helenka miała cierpliwość mrówki i pamięć słonia. Po­tem nieraz “dala mi możność przekonania się o tym. Naza­jutrz, gdy tylko wszedłem do International Friendship Home, wybiegła mi na spotkanie wołając radośnie:

Praca! Przyniosłam!

Wprawdzie moje zainteresowanie dla autorki tejże pracy wcale od wczoraj nie osłabło (chociaż Helenka z powrotem wsadziła na nos swoje denerwujące okulary i włożyła zie­lony sweter, niewiele mniej brzydki od brązowego, który nosiła zazwyczaj), ale zapał do poprawienia pracy wyraź­nie ostygł. Mam na temat stylu poglądy dość osobiste. Nie są one może słuszne, ale ja jestem do nich przywiązany. Poprawianie czyjegoś maszynopisu (a pracę tę często mu­siałem w swym życiu wykonywać) polegało w moim wy­padku na ogół na tym, że musiałem go na nowo napisać. Postanowiłem jednak podejść z sercem do niezbyt łaska­wego (ale nie tak znów bardzo) losu. Zapytałem więc He­lenkę, gdzie się ulokujemy, by pracować w spokoju. Odpo­wiedziała bez chwili wahania, co dowodziło, że przemy­ślała i tę sprawę:

W „Dromaderze”! To zaciszna restauracyjka nieda­leko stąd. W home za duży ruch. Na uniwersytecie w bi­bliotece trzeba cicho mówić. Właściciele mego pokoju to głównie niemili ludzie! Żaden mężczyzna nie wolno mi przyjmować u nich. Myślę więc, że spotkaliśmy się

w „Dromaderze”, tam jest bardzo dobrze, molto bene, otti- tno.

Z tego nie pozwalającego na żaden sprzeciw wstępu dowiedziałem się wielu rzeczy: że w języku polskim nie ma rodzajników (co oczywiście nie stanowi powodu, by rugować je z innych języków), że Helenka, zanim przy­stąpiła do nauki francuskiego, poznała włoski, przez co zawsze będzie na bakier z ortografią francuską, że myli poniektóre czasy... Krótko mówiąc, słowa Helenki zrodziły we mnie podejrzenie, że poprawienie jej pracy nie będzie dla mnie zbyt wdzięcznym zadaniem...

Dromader” był, zgodnie ze słowami Helenki, starą, spo­kojną kawiarenką, gdzie podstarzali kelnerzy, łysi i cier­piący na klasyczny w tym zawodzie platfus, podawali klientom, nie spiesząc się i z przyjazną miną, na ogół zna­komite rzeczy. Niektóre stoliki oddzielone były dodatko­wymi ściankami, a stali bywalcy czytali „La Suisse”, „Journal de Genève” albo ,,L’ Illustration”. Napis na ścia­nie przypominał, że ongiś sławny rewolucjonista przeby­wający na wygnaniu w Szwajcarii siadywał często przy sąsiednim stoliku.

Właśnie w „Dromaderze” przez kilka tygodni Helenka i ja spotykaliśmy się co wieczór, prawie zawsze przy tym samym stoliku. Emanuel, jeden z wiekowych kelnerów, bardzo szybko nabrał zwyczaju rezerwowania go dla nas. Pierwszego dnia udało się nam poprawić półtorej strony pracy Helenki. W następne dni uporaliśmy się za każdym razem z trzema bądź czterema stronicami, a po dwóch tygodniach doszliśmy do tego, że mniej więcej dziesięć stron dziennie przekładaliśmy na poprawny francuski... a właściwie francuski jako tako zrozumiały!

Helenka w skupieniu słuchała moich uwag i robiła szyb­kie postępy w łnowie Woltera i Balzaka. Miała zresztą niesłychane zdolności do obcych języków i przez całe nasze wspólne życie szczerze ich jej zazdrościłem.

Poza tym, choć ojczystym językiem Helenki był polski, to od siódmego roku życia mieszkała na terenach będących pod zaborem austriackim, gdzie jedynym oficjalnie dopusz­

czalnym przez zaborcę językiem był niemiecki. Później ko­leje losu, a ściślej, mówiąc wojna czternastego roku, rzuciły ją na Ukrainę i mała Helenka kontynuowała naukę do lat jedenastu w języku rosyjskim, a po wojnie ukończyła swą edukację po polsku w Warszawie. Po kilkuletnim in­termedium, kiedy to poświęcała się kolejno tańcowi, stu­diom matematycznym i innym najprzeróżniejszym zaję­ciom, jak na przykład sporty wodne, z powodzeniem za­częła studiować, i to po włosku, prawo, a kiedy ją po­znałem uzupełniała swoje studia wykładami i seminariami z zakresu prawa międzynarodowego wygłaszanymi po francusku.

Jeśli dodam, że zdążyła jednocześnie nauczyć się co nie­co angielskiego i nawet trochę hiszpańskiego („konieczne jest czasami znać wiele mów obcych”, mawiała często), łatwo się domyślić, że ten szalony poliglotyzm dawał w moim ojczystym języku efekty nader malownicze, choć precyzja sformułowań i jasność pozostawiały wiele do życzenia, zwłaszcza że francuski był ostatnim idiomem, ja­ki Helenka chciała sobie przyswoić (ściśle mówiąc zetknęła się z nim po raz pierwszy przed dwoma zaledwie laty)!

Tym sposobem kiedy dobrnęliśmy do spisu rozdziałów, wiedziałem wiele na temat prawa jednych narodów do dręczenia drugich, upierających się przy swoim prawie do samostanowienia, ale jeszcze więcej dowiedziałem się

o samej Helence.

Nazywała się Skrzewska-Chwarloszewska, a więc krótko mówiąc nosiła nazwisko, w którym na sześć samogłosek przypadało aż siedemnaście spółgłosek. Jak się później miałem okazję przekonać, w języku polskim proporcje te mieszczą się w granicach rozsądku. Nie muszę chyba do­dawać, że nawet po wielu latach wspólnego życia nie po­trafiłem wymówić jednym tchem nazwiska panieńskiego mojej żony!

Na szczęście mocno zachwianą równowagę między ję­zykiem Helenki i moim ratowało to, że i ona miała kło­poty z wymówieniem niektórych słów francuskich, uwa­żanych na ogół za banalnie proste, jak na przykład: autre-

ment, które to słowo o czterech samogłoskach i sześciu spółgłoskach wymawiała „ottrmant”, sprowadzając je za­tem do bardziej polskich proporcji, gdzie na dwie samo­głoski przypada sześć spółgłosek. Natomiast słowo quatre-

- vingt przypadło jej wyraźnie do gustu, gdyż liczy sobie siedem spółgłosek i trzy samogłoski („u” nie wchodzi w ogóle w rachubę). Była oczarowana tym słowem, a ocza­rowanie to osiągnęło swe apogeum w dniu, kiedy udało się jej wymówić „quatr’vingtt”, dodając doń tym samym jeszcze jedną spółgłoskę, a połykając jedną samogłoskę!

Słowa, których Helence nie udawało się spolszczyć, a które były niezwykle proste (dla mnie) jak caramel czy Dupont-Durant, stawały się w jej ustach prawie zupełnie niezrozumiałe. Kiedyś na przykład zdecydowała się, raz jeden jedyny, zamówić w kawiarni apéritif i na swoje nieszczęście poprosiła o dubonnet. Kelner trzykrotnie po­prosił o powtórzenie zamówienia i w końcu podał jej por­to. Helenka nawet nie zorientowała się w tej zamianie, bo do kawiarni, barów czy restauracji zawsze chodziła w to­warzystwie jakiegoś wielbiciela i piła to, co on zamówił dla siebie, zapytawszy przedtem, li tylko dla formy:

Pozwolisz, że skosztuję?

Wracając do moich spotkań z Helenką, dowiedziałem się z nich, że jeden z jej przodków został szlachcicem w 1410 roku w dowód uznania za odwagę, jaką wykazał w bitwie pod Grunwaldem, gdzie Polacy rozgromili zakon krzy­żacki. Helenka z dumą pokazała mi zdobiący jej palec sygnet z rodowym herbem. Z całego dziedzictwa po przod­kach pozostała jej jedynie nieuleczalna nieufność w sto­sunku do Niemców. Pamiętała jednak jeszcze bardzo bg- gatą babkę ze strony matki, która z absolutną beztroską przepuściła cały majątek rodzinny, tak że matka Helenki musiała zarabiać na życie pracując jako sekretarka w ma­gistracie, dopóki nie wyszła za mąż za inspektora polskioh kolei państwowych, która to koligacja wzbudziła mój szczery zachwyt, gdyż od najmłodszych lat uwielbiałem pociągi, zwłaszcza w okresie wakacji.

Helenka wyznała mi również, że jej matka, istota nader

uczuciowa i spokojna, zmarła na Ukrainie pewnego grud­niowego dnia, kiedy jej córka miała zaledwie jedenaście lat. Helenka pamiętała, jakby wydarzyło się to wczoraj, mały cmentarzyk otulony grubą warstwą śniegu, w której grabarz wykopywał pospiesznie łopatą wąską ścieżkę. Ze łzami w oczach opisała mi pogrzeb, ciemną drewnianą trumnę, za którą szła ona z siostrą i dwoma sąsiadkami. Ojcu i bratu służba wojskowa nie pozwoliła wyjechać z Polski. Opowiedziała mi o buciku, który zgubiła w śnie­gu nieopodal grobu, i o sąsiadce, która bardzo niechętnie zaniosła ją, głośno łkającą, aż do domu, gdzie mieszkała z dużo starszą od siebie siostrą, która w jakiś czas potem wsadziła odrobinę zbyt rozbrykaną i wszędobylską Helen­kę do worka... razem z dwoma kotami!

Po zakończeniu wojny Helenka zamieszkała razem ze zdemobilizowanym ojcem w Krakowie, gdzie z nim i ze starą, smutną i niemrawą guwernantką spędziła lata li­ceum. Kiedy zdawała ostatnie egzaminy, ojciec umarł n& atak serca, guwernantka opuściła dom, a Helenka została sierotą, której brat i siostra przebywali w Brazylii i która musiała samotnie stawiać czoło życiu, mając w zanadrzu jedynie świadectwo ukończenia szkoły średniej, niewielki kapitał, trochę złudzeń, dużo optymizmu i niezłomną wolę ułożenia sobie życia godnego tej nazwy bez zawdzięczania komukolwiek czegokolwiek.

A Helenka bez tych swoich okularów była dosyć ładna! Miała owalną buzię, niskie i lekko wypukłe czoło, prosty, ale nieco spiczasty nos, który z całą pewnością starał się zharmonizować z brodą, która, również spiczasta, mogłaby zdradzać upór właścicielki, gdyby tylko potrafiła zdradzać cokolwiek czy kogokolwiek.

Poza tym moja urocza Helenka (urocza, kiedy na przy­kład nie nosiła tego zielonego jak jabłko albo czekolado­wego swetra) miała dłonie, których subtelność i wdzięk aż się prosiły o komplementy. Do tych dłoni należy dodać ręce, zależnie od okoliczności wiotkie, swobodne bądź ekspresywne, które przechodziły w proporcjonalne ciało (przynajmniej tak sądziłem na podstawie tego, co

— 31

■—T mmmmm

lii y

i\ i i i / / 7 I 1 §

w owym czasie mogłem z niego dostrzec), zakończone dwo­ma nogami, które każdy oroducent pończoch umieściłby z największą radością na reklamie swoich wyrobów.

Mimo tych wszystkich zalet Helenka nie należała do osób o uderzającej, krzykliwej urodzie, będących przy­czyną gwałtownych kolizji między latarniami i mężczyzna­mi, którzy zbyt długo oglądają się przez ramię za oddala­jącą się olśniewającą kobietą, obojętną (pozornie) na wra­żenie, jakie robi. Nie! Helenka miała w sobie coś więcej, dużo więcej niż zwyczajną urodę: miała tak zwany sło­wiański wdzięk, kobiecość, bogactwo serca i, kiedy się uśmiechała, taką słodycz w twarzy, że upajała rozmówcę niby podmuch ciepłego powietrza, jaki owiewa nas przy wyjściu z lodowatej jaskini.

Co więcej, po kilku minutach rozmowy, z Helenką od­krywało się w niej to, czego brak tak wielu kobietom, i to często pięknym kobietom (wielu mężczyznom też zresztą), to znaczy charakter i osobowość o niezliczonych obliczach.

Jedno z tych oblicz dane mi było poznać któregoś wie­czora w „Dromaderze”, kiedy znaliśmy się już od jakichś dwóch miesięcy. Postanowiłem właśnie powiedzieć jej, jak bardzo mi się podoba i jakie szczęście spotkałoby mnie, gdyby zgodziła się dzielić ze mną życie, a raczej dopuścić mnie do swego. Podniosła głowę, spojrzała mi serdecznie w oczy, bez pośpiechu skończyła drugą kanapkę z szynką, wypiła małymi łyczkami kubek gorącego mleka, po czym zamiast odpowiedzieć na moje oświadczyny zapytała:

Lubisz tańczyć?

Trochę już ją znałem, a jednak pytanie zbiło mnie z tro­pu. Starałem się mimo to nie dać tego po sobie poznać.

Bardzo! — odpowiedziałem ostrożnie.

Co wolisz: oberek, mazur czy kujawiak?

No... no, widzisz... słyszałem już o tych tańcach (wie­rutne kłamstwo!), ale nigdy nie miałem okazji ich tańczyć. Sądzę jednak, że gdybym się postarał...

A dobra kuchnia? Lubisz dobrą kuchnię?

Jestem czasami łakomczuchem, ale staram się przede wszystkim być smakoszem!

Co za szczęście! Co za szczęście! Skosztujesz barszczu,1 cudowna zupa z buraków! Na pewno polubisz zupę z ra­barbaru. Ja lubię do niej dużo śmietany. Może też będą ci smakować kluski ziemniaczane. Jest też kasza gryczana, ale to nie wiem, jak powiedzieć po francusku...

Moje zdumienie wzięła za zachwyt i z łakomą miną do­dała:

Widzę, że już ci ślinka cieknie. Jest też kiełbasa kra­kowska, bardzo polska, z czosnkiem...

Och! — zawołałem, bo cierpnę na samą myśl o czosn­ku.

I pewna jestem, że polubisz pierożki. Takie lekko słodkie bułeczki z mielonym mięsem.

Och!... — powtórzyłem raz jeszcze, bo po pierwsze nie przepadam za mielonym mięsem, a po drugie to połączenie ze słodkawą bułeczką wydawało mi się wówczas co naj­mniej niestosowne. (Później zmieniłem zdanie. Nie miałem zresztą wyboru...)

A na deser wybierzesz na przykład faworki, ciastecz­ka jak krawaty, no, raczej węzły krawatów. Och, jakie to dobre! Ale ja lubię przede wszystkim sezamki. Takie ciasteczka z ziarenkami dla ptaków...

Aha! Z ziarenkami dla ptaków, doprawdy? Ponieważ miłość daje skrzydła u ramion, sądzę, że to wprost wyma­rzony smakołyk...

Helenka zignorowała całkowicie ten niestosowny żart i mówiła dalej:

I robimy jeszcze w Polsce cudowne soki z malin, wiś­ni, truskawek i tylu innych owoców.

Sądząc po nazwach, musi to być rzeczywiście znako­mite — powiedziałem dyplomatycznie, ale widać na gust Helenki tonem zbyt neutralnym, gdyż dodała:

I bułeczki z ziarenkami maku. Jestem pewna, będą ci smakować!

Prawdę rzekłszy...

i, , -;■ - hj fi - -*

Nie znacie tutaj rzeczy naprawdę smacznych! Och, kuchnia polska, jak mi jej żal!

Muszę przyznać, że w opisie tych wszystkich gastrono­micznych specjałów cieszyły mnie nie tyle spodziewane rozkosze podniebienia, co urocze łakomstwo Helenki, jej nieco szowinistyczny entuzjazm i ten telegraficzny styl, cechujący znakomitych poetów i depesze donoszące o naj­większych radościach i okropnych nieszczęściach.

W wymowie Helenki zachwycało mnie nie tylko „r”, które jak wszyscy niemal jej rodacy wymawiała gardło­wo, choć umiarkowanie, ale także głoski zmiękczające, w których tonie każde polskie zdanie i w których bez wątpienia w końcu by utonęło, gdyby w regularnych od­stępach czasu różne „ski” „proszę” i „kiego” niczym ka­mienie wrzucane do wody z głośnym pluskiem nie budziły rozmówcy marzącego na brzegu konwersacji z wzrokiem utkwionym w zdaniach płynących jedno za drugim jak konwój statków...

Tego dnia, zagłębiony w tych marynistycznych porówna­niach, nie zauważyłem, że w miarę opowiadania uśmiech znikał powoli z ust Helenki, a na jej twarzy pojawiał się jakiś szczególny wyraz.

O, mon Dieu! Jaka ja jestem głodnaJ — wykrzyknęła nagle z udręką w głosie. — Och, gdybym tak mogła zjeść jakieś pierożki. Albo chociaż jajko na twardo z chlebem i z musztardą, co za rozkosz!

Ton, jakim powiedziała te słowa, wyrwał mnie ze stanu rozmarzenia. Byłem zdumiony. Czyż przed chwilą na własne oczy nie widziałem, jak dosłownie połknęła dwie olbrzymie kanapki i wypiła kubek mleka? Mimo to wy­glądała tak, jakby naprawdę chodziło o sprawę życia lub śmierci. Poprosiłem więc kelnera, by jak najszybciej podał nam koszyk jaj na twardo, który stał na kontuarze, i fili­żankę słodkiej herbaty, z cytryną oczywiście, ze względu na bogactwo w tym owocu witaminy C, która, jak każdy wie, daje siłę.

Zjadłszy dwa jajka na twardo i nie tknąwszy nawet herbaty, którą jej podano, wypiwszy za to szklankę piwa,

które zamówiłem dla siebie, Helenka patrząc na mnie z ogromną wdzięcznością sięgnęła do koszyka po trzecie jajko i spokojnie zaczęła je obierać.

Do diaska! — odezwałem się z podziwem. — Do­prawdy musiałaś być bardzo głodna. Zjadłaś już dwa jajka i bierzesz się za trzecie!...

Przepraszam, nawet nie zauważyłam — powiedziała | całym spokojem — byłam trochę roztargniona. Ale może cierpię na bulomanię?

Chyba na bulimię?

O właśnie! Jestem chora na bulimię. Ale to bardzo przyjemne... — I usatysfakcjonowana tym, że znalazła naukową nazwę i wytłumaczenie dla swej słabości do jajek na twardo, nie spiesząc się zjadła do końca trzecie, po czym odzyskała całą na chwilę utraconą energię i zmie­niła temat rozmowy.

A historię Polski? Znasz?

Znam w każdym razie królów z dynastii Piastów i Jagiellonów — odparłem z ogromną pewnością siebie. (W rzeczywistości znałem ich zaledwie od dwóch dni, i to dzięki prospektowi z biura podróży, jaki otrzymałem z okazji kongresu filologów, który niebawem miał się odbyć w Krakowie.)

Ach, Jagiellonowie, znasz ich, hien, bien. Sły­szałeś zatem o Bolesławie Krzywoustym, o Bolesławie Kędzierzawym, o Bolesławie Wstydliwym, a także o Kazi­mierzu Odnowicielu i Krakusie, i o Władysławie War­neńczyku, a przede wszystkim o Zygmuncie Auguście, ta­kim dobrym, wykształconym królu! Ale jestem pewna, że wiesz także o najwyższej ofierze... tak, to chyba właści­we słowo: „najwyższej ofierze"... Znasz z całą pewnością najwyżsżą ofiarę Wandy i historię królowej Jadwigi i jej złotego pierścienia?

Wobec całej tej lawiny pytań coraz trudniej było mi ukryć moją niewiedzę. Helenka odkryła tę smutną prawdę i nie bez oburzenia zawołała:

Jak to? Nie znasz? Nawet imion?

Zrozum, Helenko, nie miałem jeszcze okazji poznać

historii twego kraju, ale mam nadzieję, że niedługo uzu­pełnię braki! Tak bardzo chcę ci zrobić przyjemność.

Ale znasz przynajmniej folklor polski? Wiesz, kto to pan Twardowski?

To znaczy, wziąwszy pod uwagę moją specjalność, raczej literaturę...

Ach, literaturę! Wspaniale, très bien. Literatura pol­ska jest bardzo bogata. Naturalnie Mickiewicza znasz?

Znałem (co za szczęście!) Adama Mickiewicza i nawet Władysława Stanisława Reymonta, laureata nagrody Nobla z 1924 roku. Czytałem jak wszyscy (no, niemal wszyscy!) jego znakomitą powieść przetłumaczoną na francuski pod tytułem Les Paysans. Powinienem był na tym poprzestać. Niestety dodałem:

Znam też jego Journal d’une jeune polonaise. To zabawne...

Ach, tak! Pamiętnik młodej Polki. Nie lubię tego! To historia głupiej indyczki!

Głupiej gęsi, chciałaś chyba powiedzieć?

Tak, właśnie tak! Powinieneś czytać lepsze rzeczy! Na przykład Chevaliers Teutoniques Henryka Sienkiewi­cza, albo Popioły, Les Cendres, Stefana Żeromskiego i Dzieje grzechu tegoż autora. To smutne, ale Żeromski jest smutny... smutny, bo trudno jest żyć i strach umie­rać... A Bolesław Prus, znasz? Ja go lubię. Przede wszyst­kim interesuje mnie Faraon... Po francusku też mówicie Pharaon? To dobrze. A poza tym lubię Emancypantki, Les Émancipées, z powodu uroczej Magdaleny Brzeskiej, która ma „geniusz serca”. Och, jak ja bym chciała mieć geniusz serca!

Ależ masz go, Helenko! Jestem tego pewien!

Dziękuję! Sama nie wiem... ale to dobrze, że ty to mówisz. A Przybyszewski, znasz? Wielki pisarz, ale trochę chorobliwy... A Vie et Opinion de Sigismond Podfilipski Józefa Weyssenhoffa? Czytałeś? To bardzo specyficzny humor, dziwny nieco... A Marie Madeleine Gustawa Da­niłowskiego czytałeś? Nie? jeż nie czytałeś? Dommage! Dommage!

k»* 4* ź%

m fcr% »jpSg *?%'• ,1 % 'Mt JlasS |/\j

iw p • V* #ymt ł %• % femtJl % IW #■

% ftejE

' v>% w? wMnfttf

Niestety nie! Nie czytałem żadnego z tych autorów i wo­lałem przyznać się do tego bezzwłocznie, bo nie umiem kłamać. W wieku trzydziestu lat uświadomiono mi jasno moją całkowitą niemal nieznajomość literatury polskiej. Helenka wyglądała na oburzoną moją ignorancją.

—■ Ale w Krakowie to z pewnością byłeś? Wita Stwosza znasz? W kościele w Krakowie jest jego sławny ołtarz, który turyści mogą oglądać. To try... try... jak to się mówi po francusku?

Tryptyk?

Och, tak! Tryptyk! Byłam pewna, że znasz go. Reali­styczne postaci rzeźbione w drzewie. Jeszcze dziś można poznać, na jakie cierpieli choroby. Mówił mi to przy­jaciel lekarz.

Jeszcze raz: niestety nie! Słyszałem wprawdzie o słyn­nym tryptyku J. widziałem nawet kiedyś znakomitą foto­graficzną reprodukcję tego arcydzieła, ale nigdy nie oglą­dałem go na własne oczy. Zły nieco przyznałem się i do tego. Helenka, rozczarowana, przez chwilę nad czymś się zastanawiała, po czym nagle, jakby pod wpływem olśnie­nia, zapytała:

A muzykę polską znasz?

Oczywiście! Oczywiście! — powiedziałem z pośpie­chem. — Bardzo lubię Chopina. A najbardziej jego dwa koncerty fortepianowe i dwa nokturny, czwarty i ósmy. Wiesz, Helenko, kiedyś nawet napisałem poemat do czwar­tego nokturnu...

Miałem nadzieję, że poprosi mnie, żebym go jej wyre­cytował. Na próżno jednak. Helenka milczała. Mówiłem więc dalej:

Prócz dwóch nokturnów lubię...

Bien, bien! — przerwała mi. — A innych kom­pozytorów polskich znasz?

Zaniemówiłem. Nie wyobrażałem sobie (jak zresztą wielu mi współczesnych), żeby poza Chopinem Polska mogła mieć jeszcze jakiegoś wielkiego kompozytora. Powiedzia­łem więc ostrożnie:

Oczywiście! Ale oni nie są tak ważni!

37

hnH | \ i \ \ \ ppa m

Co takiego, proszą pana? Nie tak ważni? A Dobrzyń­ski? A Moniuszko? A Wieniawski? W Warszawie tańczy­łam do muzyki Wieniawskiego. A Szymanowski? A Pade­rewski? To wielki muzyk i mąż stanu. Wspaniała indy­widualność! W Krakowie widywałam go...

Och, tak, Paderewski! Oczywiście, jak mogłem o nim zapomnieć? Jego nazwisko jest bardzo znane — przerwa­łem jej, niby to wesoło, choć w rzeczywistości odetchną­łem z ulgą, że w tej powodzi nazwisk kłębiących mi się w uszach zdołałem wyłowić jedno przynajmniej, które nie było mi całkiem obce.

Ale jednak zapomniałeś — z naciskiem powiedziała Helenka. — Więc wiesz bardzo niewiele o moim kraju — podsumowała spokojnie, choć bezlitośnie. — Czemu więc chcesz ożenić się z Polką? Dlaczego?

Poczułem się nagle tak jak student, który nie potrafi na egzaminie odpowiedzieć na żadne pytanie i wie, że nie pozostało już mu nic do stracenia. Na szczęście jednak posiadałem umiejętności (skromne bardzo) parodysty, więc naśladując głos Helenki zacząłem:

Dlaczego ja chcieć poślubić Polkę? Dlatego że He­lenka bardzo mi się podobać. Bo z nią czekać mnie życie pełng niespodzianek, ale za to nie nudne! Bo Helenka mieć duszę czystą, jasną, prawą, pełną... jak wy to nazywacie? słońca, och, tak, właśnie słońca...

I już poważnie i zwykłym tonem dokończyłem:

Krótko mówiąc, dlatego że Helenka jest uroczym stworzeniem, Kobietą 4M, przez duże K i duże M, kobietą, która jeszcze za dwadzieścia lat będzie interesować mnie i zadziwiać i, jestem tego pewien, będzie mi się podobać! Dlatego że łączysz w sobie w cudowny sposób mądrość, fantazję, wdzięk i powagę, czułość i zdecydowanie, inteli­gencję i młodość, dlatego że wszystko cię ciekawi, a nic nie dziwi, dlatego że...

A co to takiego „kobieta czteryem”? — z zaciekawie­niem mi przerwała.

To kobieta, która będzie zarazem moją Muzą, Miłością, j Matką i Majordomem, kobieta mająca wszelkie zalety ko-

biece, a także trochę wad swojej płci, składających się jednak na pociągającą osobowość i szlachetną duszę. To kobieta, która nie tylko jest istotą płci żeńskiej, ale jakby kwintesencją całej kobiecości, co spotyka się bardzo rzad­ko. Innymi słowy to po prostu Kobieta, o której nie za­pomni się aż do śmierci, ponieważ uosabia miłosną przy­godę, o jakiej marzy każdy mężczyzna (przez duże albo małe „m”) i jakiej niestety nigdy nie spotyka!... Kobieta, która wyciska niezatarte piętno na swoim towarzyszu tu na ziemi i którą chciałby spotkać na tamtym świecie,

o ile taki istnieje! I o spotkaniu takiej kobiety, wolę ci to od razu powiedzieć, przed spotkaniem ciebie, Helenko, marzyłem. I tó jak! Można nawet powiedzieć, że od kiedy skończyłem szesnaście lat, o niczym innym, poza loko­motywami oczywiście, nie myślałem! Chcę przy tym po­wiedzieć, że nie należę do mężczyzn, którzy nie widzą różnicy między kobietą a ciuchcią i po zawodzie miłosnym obojętnie zauważają: „Trudno! Wprawdzie ta nam uciekła, ale złapiemy następną...”

Helenka wysłuchała mojej tyrady z przymkniętymi oczy­ma i | uśmiechem błąkającym się na ustach. Kiedy umil­kłem, przez chwilę jeszcze trwała w rozmarzeniu, po czym powiedziała z ogromną powagą:

—• Och, wiele żądasz od kochanej kobiety i od ciuchci!

Trzeba wiele żądać od życia, żeby ci dało choć trochę. A czy dla mężczyzny życiem nie jest przede wszystkim kobieta? Ale żeby w małżeństwie być szczęśliwym, trzeba umieć wiele dawać. Kobiecie! I życiu! Dawać to w osta­tecznym rozrachunku otrzymywać... W każdym razie ty masz wszystkie zalety, jakie chciałbym widzieć u kobiety, której chciałbym wiele dawać. A poza tym dość już się tłumaczyłem! Podobasz mi się i kocham cię, koniec, kropka!

Tak ładnie mówisz — powiedziała z rozmarzeniem Helenka. — Tres bien, tres bien... Ale kiedy są zakochani, mężczyźni zawsze ładnie mówią. A kiedy już nie kochają, mówią zawsze źle o kobiecie...

Jej sceptycyzm co najmniej mnie zaskoczył. Miałem na-

39

wet wrażenie, że zaczyna grać mi na nerwach. Więc szybko dodałem tonem nie znoszącym sprzeciwu:

Dosyć gadania! To absolutnie konieczne, żebym cię poślubił! I ty dobrze o tym wiesz!

Dlaczego? — zapytała, teraz z kolei ona zdumiona. — Nie masz przecież dziecka ze mną.

Nie! Ale muszę się z tobą ożenić, żeby nauczyć cię w końcu francuskiego; żebyś wiedziała, że we francuskim istnieją rodzajniki, a czasowniki odmieniają się, i to w róż­nych czasach.

Chciałem być dowcipny i znowu nic z tego nie wyszło, bo Helenka zupełnie poważnie zapytała:

A dlaczego we francuskim muszą być rodzajniki? Jakoś w polskim rodząjników nie ma i wszyscy rozumieją się bardzo dobrze. A poza tym, proszę pana, francuskiego uczę się zaledwie od dwóch lat i codziennie powtarzam rodzajniki i odmieniam czasowniki nieregularne.

A ponieważ nie wyglądałem na zbyt przekonanego, do­dała:

Out/ Oui!

I nagle pod wpływem natchnienia, jednego z tych zdu­miewających natchnień, które, jak już się przekonałem, nawiedzały ją dosyć często, wyjęła z torebki kilka sta­rannie złożonych karteczek, gdzie miała wypisane wszyst­kie francuskie czasowniki, których odmiana przedstawiała niemałe trudności, po czym z zachęcającym uśmiechem za­proponowała:

Chcesz czasowniki nieregularne mnie przepytać?

Tego było już za dużo! Z oburzeniem wykrzyknąłem:

Och, nie, Helenko! Nie i jeszcze raz nie! Ja ci mówię

o miłości, proszę cię, żebyś została moją żoną, a ty jaką odpowiedź znajdujesz na to wszystko? „Chcesz czasowniki nieregularne mnie przepytać!” Do dziś sądziłem, że cza­sownik „kochać” należy do najłatwiejszych. Ale teraz za­czynam mieć co do tego wątpliwości. Lepiej więc, jeśli pójdę już sobie! Zresztą dochodzi północ i „Dromader” całkiem opustoszał...

Helenka była bardzo zmartwiona moim wybuchem i z nieszczęśliwą miną zapytała:

Powiedziałam coś niedobrze?

Co mogłem odpowiedzieć? Była doprawdy rozbrajająca. Może zresztą o tym wiedziała? Nie miałem czasu | zbyt długo się nad tym zastanawiać, bo nagle uśmiechnęła się do mnie jednym z tych uśmiechów, którym nie sposób się oprzeć, i szepnęła cichym i czułym głosem, pod wpły­wem którego wszystko we mnie stopniało jak masło zo­stawione na słońcu:

Mój złoty królu, mimo wszystko podobasz się bardzo Helence. Szczególnie kiedy się gniewasz! Od razu nabra­łam do ciebie zaufania. Ale w Polsce przed wyznaniem miłości mężczyźni długo noszą walizki pań, całują w rękę, tańczą z nimi, chodzą razem z nimi do sklepów, zawsze grzeczni, nigdy o nic nie prosząc. Bo w Polsce, proszę pana, tak się zawsze mówi: nie ma kobiet, są tylko damy!

Wszystko to bardzo pięknie — powiedziałem z roz­drażnieniem — ale ile trwa to „długo”?

Wiele miesięcy, czasami cały rok! A nawet dłużej!

A to dopiero wesołe! I przez ten cały czas mężczyźni w twoim kraju nie otrzymują nic w nagrodę za swe uczu­cie, za oddanie damie swego serca?

Nie! Ale mogą dawać...

Ach! Ale co?

Pocałunki w rękę, mój złoty królu. I drobne upo­minki.

A co to Właściwie znaczy „mój złoty królu”?

To znaczy... Poczekaj, zaraz ci przetłumaczę: mon roi dorel

Sądzę, że w tym momencie wszyscy mężczyźni mnie zrozumieją! Zostać tak znienacka nazwanym złotym kró­lem przez osobę pokroju Helenki to jednak wielka rzecz, która delikwenta całkowicie rozbraja. W każdym razie ja tę pieszczotliwą nazwę wypowiedzianą ustami mojej uro­czej i spontanicznej Polki uznałem za zadowalającą od­powiedź na mą miłosną deklarację. Moje rozdrażnienie rozwiało się więc natychmiast niczym obłok dymu...

Rozmawialiśmy bardzo długo. Dochodziła już pierwsza w nocy. Zapłaciłem kelnerowi, który drzemał na stojąco, i ruszyliśmy, Helenka po raz pierwszy wsparta na moim ramieniu, pustymi i mokrymi od ulewnego deszczu uli­cami Genewy. Od czasu do czasu mijał nas z okropnym łoskotem rozlatującego się żelastwa jeden z tych prze­dziwnych genewskich tramwajów, wyciągniętych jakby z muzeum techniki, zjeżdżający do zajezdni.

Kiedy doszliśmy na rue Bellot przed dom, w którym mieszkała Helenka, postanowiłem elegancko zakończyć ten historyczny wieczór i wymazać złe wrażenie, jakie mogła pozostawić moja kompletna ignorancja obyczajów i zwy­czajów polskich. Z dezynwolturą, która wydawała mi się szczytem dobrego tonu, pochyliłem się o czterdzieści pięć stopni, wziąłem dłoń Helenki i złożyłem na niej długi po­całunek. Wzruszyłem ją chyba, bo uśmiechnęła się do mnie.

Jutro dam ci bardzo dobrą książkę, by mówić trochę po polsku. A później dwa inne książki, by wiedzieć różne pożyteczne rzeczy o Polsce: geografię, typowe dania, hi­storię, folklor! Do jutra, zloty królu.

Podziękowałem jej gorąco, zadowolony z niej i z siebie. Czułem się lekki jak pawie pióro, które w Krakowie nosi się w czapce. Dlaczegóż Helenka, chcąc mnie zachęcić, dodała:

Trzeba uczyć się wielu rzeczy o Polsce... trzeba... bo doprawdy całować w rękę to ty nie umiesz wcale a wcale!

W którym narrator z pomocą chrząszczy brzmiących w trzcinie stawia pierwsze kroki w krainie języka i legend polskich, gdy tymczasem Helenka nie tylko robi szybkie postępy w nauce języka francuskiego, ale po chwilowej „przerwie w życiorysie” wywołanej wierszem Kasprowicza zwraca się za radą starej zwariowanej Angielki do matki natury o pomoc w znalezieniu lukratywnej, a dorywczej pracy.

Nazajutrz Hëlenka przyniosła mi do International Friendship Home, po pierwsze: uproszczoną mapę Polski z zaznaczonymi miastami, rzekami, produkcją rolną i (co za szczęście!) liniami kolejowymi, po drugie zaś spory pakiet książek, a w nim Historię Polski Wacława So­bieskiego, przetłumaczoną na francuski przez generała Alexisa de Pannache (czyżby to pióropuszowe nazwisko skłoniło go do zainteresowania się Polską?), grube dzieło

0 Warszawie hrabiego Renaud Przeździeckiego (4 samo­głoski, 8 spółgłosek!), podręcznik do nauki polskiego (gra­matyka, ćwiczenia) pióra pani H. de Willmann-Grabow- skiej, legendy polskie Zuzanny Strowskiej i Julii La- guiraud-Duval, i oczywiście Perły poezji słowiańskiej przełożone na francuski przez niejakiego Henri Grégoire’a; wreszcie, co prawda z całkiem innej dziedziny, Co będzie na obiad?

Spośród tych wszystkich znakomitych dzieł tylko to ostatnie było po polsku. Miało się więc stać moim elemen­tarzem, pobudzając przy okazji wydzielanie się soków tra­wiennych, co z kolei powinno wywołać we mnie wilczy apetyt, jaki zawsze cechował Helenkę.

Kartkując Co będzie na obiad? z przyjemnością zauwa­żyłem, że krem to po prostu crème, sałata to francuska salade, ryż to nic innego jak ris, a kotlet ze szpinakiem to tylko côtelette aux épinards, co dało mi do myślenia

1 przekonało, że w końcu polski nie jest wcale taki trudny,

mmhhhiv

jak mi się to z początku wydawało. Jakże srodze się my­liłem! Ta pozorna łatwość dodała mi odwagi i zabrałem się do odmieniania we wszystkich możliwych przypad­kach — mianowniku, dopełniaczu, celowniku, bierniku, narzędniku, miejscowniku i wreszcie wołaczu — „szlach­cica i chrześcijanina” oraz „szklanych skrzypiec” (coraz le­piej: 13 spółgłosek i tylko 5 samogłosek).

Po miesiącu, zapewne na skutek jakiejś anomalii mojej kory mózgowej, anomalii, o której do tej pory nic nie wiedziałem, potrafiłem powiedzieć prawie że poprawnie zdanie, które nawet Polakom sprawia pewne trudności: „Chrząszcz brzmi w trzcinie.” Nawiasem mówiąc, gdybym był Polakiem, od dawna już uśmierciłbym wszystkie chrząszcze i wyciął wszystkie trzciny! No, ale każdy naród ma swoje słabostki, a Polacy pod tym względem nie róż­nią się od innych.

Nie odbiegając jednak od... chrząszczy, muszę przyznać, że wprawdzie z honorem wychodziłem z pułapki zasta­wionej przez to groźne zdanie, ale w dalszym ciągu ża­łośnie potykałem się na trotuarze, wpadałem na drzewo i boleśnie raniłem się o zęby grzebienia, który w dodatku myliłem ze źrebięciem. Wiem doskonale, że na pierwszy rzut oka źrebiątko jest stworzeniem całkowicie niegroźnym, ale to, o którym mówię, miało okropny akcent nad „z" i jakiś ogonek pod „e”, co, jak się szybko przekonałem, uczyniło z niego niezwykle groźne zwierzę.

Zaznaczam przy tym, że w zasadzie nie mam nic prze­ciwko interpunkcji! Przecinek tu, akcent tam, a od czasu do czasu, ale bez przesady, jakiś wykrzyknik czy cudzy­słów — muszę przyznać, że całkiem mi się to podoba. Powiedziałbym nawet, że do spokojnego, ba, monotonnego krajobrazu typograficznego dobrze wydrukowanej strony interpunkcja wnosi nieodzowną nutę poezji. Bez trudu skłonny jestem uwierzyć, że kropka nad „i” to chrząszcz, który chce na chwilę przysiąść na wiotkiej trzcinie, śred­niki to słupki graniczne między polami zgodnych sąsia­dów, wykrzyknik to strzelista topola, co w piękną letnią noc wskazuje księżyc. Jeśli zaś chodzi o znak zapytania

to — nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości — młode źrebią, które harcuje w łanie liter sięgającym aż po odległy widnokrąg, to znaczy do brzegów kartki.

Jedno tylko mi sią nie podoba — co to, to nie!: kiedy pewne jązyki, jak na przykład polski, ozdabiają wszystkie zdania nie tylko kropkami czy akcentami, jak to ma miej­sce także we francuskim, (nie wspomnę nawet o cudzysło­wach czy myślnikach), ale uważają za konieczne stawiać kropki nad niektórymi „z”, jeśli oczywiście nie ma już tam przecinka (który, daję słowo, nie do tego został stwo­rzony), a także urozmaicać takimi niby akcentami różne „c”, „n”, „o” i „s” i, jakby mało tego było, fantazyjnie przekreślają „1”, co może zbić z tropu cudzoziemca o naj­lepszej nawet woli. A cóż dopiero powiedzieć o tych wszystkich ogonkach, które polski podstępnie umieszcza pod „a” czy „e”, a przecież wszyscy wiemy, ile kłopotów sprawia jeden tylko taki ogonek pod francuskim ,,c”.

Ale to wszystko jeszcze nic! Najgorzej było z odmianą rzeczowników. I to mimo że stawiałem na głos i naprawdę wyraźnie pytania, którym nauczyciele polskiego przypi­sują moc iście magiczną, to znaczy: kto? co?, kogo? czego? i komu? czemu?, pytania, po których życzliwe echo po­winno podobno podpowiedzieć właściwą końcówkę nie­szczęsnego przypadku, nic nie słyszałem. Niestety nic! Po trzykroć nic! Echo polskie zapewne na starość przygłuchło i jakby nie słyszało moich pytań, a jeśli nawet coś tam czasem usłyszało, odpowiadało całkiem na opak. Och, gdy­bym w takiej chwili miał pod ręką tych, co wymyślili polską gramatykę, obawiam się, że dopuściłbym się poża­łowania godnych ekscesów na ich szanownych skądinąd osobach!

Tym bardziej czułem się udręczony moim nieporadnym dukaniem w języku Helenki, że ona, wprost przeciwnie, robiła olbrzymie postępy we francuskim, i zdarzało się nawet, że od czasu do czasu stawiała odpowiedni rodzaj- nik przed rzeczownikiem. Nie udało jej się natomiast ani razu powiedzieć poprawnie jednym tchem „antykonsty- tucjonalnie”, ale słowo to odgrywa na szczęście w co­

dziennym życiu rolę niezmiernie błahą, zwłaszcza w po­równaniu ze znaczeniem chrząszczy brzmiących w trzcinie czy źrebaków rżących na łące.

Oczywiście mimo niewątpliwych postępów w moim ję­zyku Helenka w dalszym ciągu ubarwiała rozmowę zwro­tami tyleż dziwnymi, co zabawnymi. I tak o kimś, kto ma pstro w głowie, powiadała, że ma kolorowy rozum, a o swo­jej przyjaciółce, której usunięto narośl ze skóry na dużym palcu u nogi, mówiła z całą powagą: „O, już się czuje całkiem dobrze, po prostu obdarto ją ze skóry.”

Jednak te wszystkie kwiatki językowe były niczym w porównaniu z moim bełkotem w języku Helenki, i wcale jej nie przeszkadzały z coraz większą swobodą rozprawiać po francusku. Nasza nauka języków zupełnie nieoczekiwa­nie nabrała charakteru współzawodnictwa, w którym każ­dy chciał zdobyć więcej niż rywal punktów. Jednak tylko ktoś nastawiony szowinistycznie jak Francuz albo... jak Polak nie zauważyłby, że Helenka wkrótce zostawi mnie daleko za sobą w tyle. Na szczęście brak uzdolnień języ­kowych wynagradzała mi w pewnym stopniu dobra pa­mięć, dzięki której, korzystając z książek, jakie dała mi Helenka i jakie po kryjomu zdobyłem, bardzo szybko wie­działem tyle co ona o zawiłym problemie „korytarza pol­skiego”, problemie, który tak znakomicie reasumuje to zdanie pewnego historyka amatora: „Polska zawsze była korytarzem, a teraz cierpi, że ma takowy...” 1

Z całą też skromnością muszę wyznać, że nie miałem sobie równego w dziedzinie polskich legend. Znałem naj­drobniejsze szczegóły anatomiczne smoka wawelskiego, jego język jak u żmii, ziejące ogniem nozdrza, oczy bar­dziej od słońca lśniące i skrzydła jak u nietoperza. Zresztą byłem raczej skłonny mu współczuć. Nie dość bowiem, że miał takie atrybuty, to jeszcze musiał umrzeć w okrop­nych męczarniach, z brzuchem okrutnie popalonym po zjedzeniu barana napchanego siarką i smołą, którego Kra­kus i jego sprytni wieśniacy podstępnie mu podstawili.

Biedny smok! Jeszcze jeden, który przyszedł za późno na ten zbyt stary świat. Gdyby urodził się kilka milionów lat wcześniej, w epoce diplodoków i brontozaurów, jego dalekich braci i kuzynów, którzy bywali olbrzymi jak na swój wiek, nie spotkałoby go nic złego. To właśnie sta­rałem się kiedyś wytłumaczyć Helence, która najpierw ogromnie się zdziwiła, ale w końcu przyznała mi rację. Bo wprawdzie była ona pełna fantazji, ale nie kłótliwa. Zresztą co by to jej dało? I tak zawsze robiła w końcu to, co sama postanowiła. Tylko to, nigdy nic innego...

Z polskich legend lubiłem bardzo historię pięknej wę­gierskiej księżniczki Kingi, która przychodząc na świat wyraźnie powiedziała słowa Ave regina; oczywiście nie po łacinie, jak precyzuje legenda (mimo wszystko nie należy przesadzać!), ale w „uczciwym węgierskim języku”. Kiedy księżniczka ta o wcześnie rozbudzonej inteligencji miała poślubić króla Polski, poprosiła ojca, by do jej posagu dołączył górę soli. Widać Kinga sądziła, że jej przyszła ojczyzna cierpi na brak tego produktu (w sprawach kuli­narnych kobiety miewają zawsze trafne przeczucia!). Prośba córki wydała się ojcu jak najbardziej na miejscu, więc bez oporu wyraził swą zgodę. | kiedy Kinga wraz z orsza­kiem wyruszyła, by połączyć się ze swym przyszłym mał­żonkiem, góra soli powędrowała za nią do Polski. Góra ta miała jedną przedziwną właściwość: wolała wędrować drogami podziemnymi, a jej kaprys, tak nietypowy prze­cież dla gór, stał się źródłem niemiłych przygód Kingi. Licho wie, z jakiego powodu, góra niedaleko Krakowa po drodze się zatrzymała (w dodatku pod ziemią!).

Nie wątpię, że w tym właśnie fakcie należy szukać przy­czyn, dla których kuchnia polska i dziś jeszcze wydaje się często niedosolona...

Natomiast historia Popiela, zniewieściałego króla, okrut­nego i przewrotnego, który wytruł swoich dwunastu stry­jów i z tego powodu został zjedzony przez szczury w wie­ży, gdzie schronił się wraz z żoną, była mi tak dobrze znana, że straszyła mnie po nocach, gdyż zawsze czułem okropną odrazę do szczurów.

PfcB aS;S.ItItWvI

» M l|A/4łuiś'

II VI

••Vi®' Érfra'i t*.f

Chcąc zapomnieć o Babie Jadze, starej czarownicy han­dlującej trucizną i pozostającej na usługach królów, którzy cierpieli na nadmiar stryjów i wujów, rozmyślałem o bo­haterstwie Władysława Warneńczyka w obliczu hord tu­reckich („Uciekaj, miłościwy panie! Nie, nigdy! Lepsza śmierć niźli hańba!”), o cnotach Piasta Kołodzieja, który założył pierwszą polską dynastią, o „najwyższej ofierze” Wandy, która dla ratowania swej ojczyzny ze szponów okrutnego księcia Rytygiera rzuciła się do Wisły i utonęła, idąc w ten sposób za sprytną radą najwyższych kapłanów, którzy, chwała Bogu, zawsze są tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba, by innym doradzać złożenie siebie w ofierze...

Na szczęście Helenka w pełni doceniała ogromne wy­siłki, jakie nieustannie czyniłem, by lepiej poznać jej ojczyznę, język i historię. Widziała w tym dowód mojej miłości i nabierając przekonania, że nie jest dla mnie kaprysem, ośmielę się nawet powiedzieć, atrakcją tury­styczną, okazywała mi coraz więcej zaufania. I mimo swe­go silnego upodobania do improwizacji i zdeterminowania, by nigdy nie robić dzisiaj tego, co może poczekać do jutra, raczyła snuć ze mną wspólne plany na przyszłość.

Czasami w „Dromaderze”, po wypiciu tego, co dla siebie zamówiłem, i sprawdzeniu moich postępów W' jej języku, Helenka konkludowała:

Ciekawa jestem, kto w naszym współzawodnictwie (Czy tak się mówi? Tak?) w obcych językach zwycięży? I jaka będzie nagroda?

Wtedy chcąc się pochwalić mymi świeżo zdobytymi wia­domościami z literatury polskiej recytowałem jej wiersze Mickiewicza, których uczyłem się z Pereł poezji słowiań­skiej opracowanych przez Henri Gregoire’a:

Zwyciężonemu za pomnik grobowy

Zostaną suche drewna szubienicy.

Za całą sławę krótki {¿acz kobiecy

I długie nocne rodaków rozmowy.1

msMfc * w-

%»i if^m «

m v*£VjH9 Mm lAii 1/^1,

i * 111 i 1-TiJniłj

MB • Vyjki

i %&t %%§£> % I* f* > % SaA 4 vft% j

iw t € f h% % V» ■ fi iftr!!

iMM (#4

ZlUil' Z^# A uft Jb M(«|i I»'

IJP2?. tj ’JkWiL i’ ■!>' ■ 1**■.■I'

4''*%*►?■f ' LI.wilfi.% iHilii

Ali

Helenka wybuchała radosnym śmiechem i bez chwili wahania wybaczała mi wszystkie błędy ortograficzne i gra­matyczne, od jakich roił się jeszcze mój polski.

Sądząc więc, że tak jak większość kobiet wrażliwa jest na urok poezji, zabrałem się, nie wspominając jej o tym ani słowa, do wyuczenia się na pamięć kilku strof poema­tu Jana Kasprowicza zatytułowanego Ballada o słonecz­niku. W następnym tygodniu, kiedy siedzieliśmy w „Dro­maderze”, wyczekałem na moment, kiedy koło północy rozmarzona umilkła na chwilę, i półgłosem, żeby nie zwra­cać na nas uwagi Emanuela, kelnera, który stał niedaleko od nas, zacząłem recytować pierwszą zwrotkę:

Stary, oślepły słonecznik Sam jeden mi jeszcze pozostał Z wszystkich mych kwiatów-przyjaciół W tym zachwaszczonym ogródku;

Słyszałem-ci ja nieraz w nocy,

Jak wicher bez miary go chłostał,

Nie mogłem mu żadnej dać ulgi,

Chyba pociechę smutku —

Lepiej się puścić w tan...

Upiłem się kiedyś wieczór —

Wino zbawienną jest mocą: —.

Pięścią wytłukłem szybę,

W gór łańcuch patrzę daleki —

Ponoć to śniegi tam leżą,

Ponoć to gwiazdy migocą,

Ciężary mroków wilgotnych Na ciężkie mi spadły powieki —

Lepiej się puścić w tan...

Stary, oślepły słonecznik Przez szybę się wciska stłuczoną Do mej wesołej izdebki,

Pełnej zapachu wina:

Pożegnał się już od dawna Ze swą złocistą koroną.

Łyse, sczerniałe skronie Na piersi moje zgina —

Lepiej się puścić w tan...1

Zdecydowanie lepiej bym zrobił puszczając się w tan! I to już przy pierwszym wierszu poematu! Kiedy prze-

f

rwałem deklamację i spojrzałem na Helenkę, by przekonać się, jaki efekt zrobiły na niej te strofy, spotkało mnie bolesne rozczarowanie: wybranka mego serca spała jak suseł. Oczywiście wtedy mogłem jeszcze nie wiedzieć, że poezja w ilości przekraczającej pięć czy sześć wierszy miała piorunujące wprost działanie na Helenkę, jednak całkowicie odmienne od tego, jakie obserwujemy u więk­szości osób jej płci. Było to działanie nasenne! Prawdę powiedziawszy pani moich myśli już wtedy zaczęła prze­jawiać naturalną tendencję do zasypiania, kiedy ogarnęło ją zmęczenie, w ciągu trzech sekund, niezależnie od pory dnia i od tego, gdzie się akurat w danym momencie znaj­dowała. Jednak poezja, z wyjątkiem białych wierszy, na­wet wtedy, kiedy zmęczenie nie osłabiało jej woli, mo­rzyła ją niemal natychmiast kamiennym snem. A tego dnia miała prawo być zmęczona, bo skończyła opracowy­wać bibliografię do swojej pracy. Mocno zażenowany pró­bowałem wyrwać ją z objęć Morfeusza:

Helenko! Helenko! Obudź się! Musimy już wracać do domu!

Nie otwierając oczu rozkosznie mruknęła, obróciła się na bok, by lepiej wtulić się w oparcie ławeczki, i nie zwa­żając na brzęk szklanek i spodków oraz na gwar rozmów dalej słodko spała. Zdumiony tym nieoczekiwanym wyda­rzeniem i wściekły zarazem, bo czułem na sobie ironiczne spojrzenie Emanuela, starałem się przekonać ją szeptem:

No, no, zbudź się! Pora już wracać! Nie możesz przecież tu spać!

Nic nie odpowiedziała. Z pewnością śniła już o słonecz­nikach i makach, których ziarnkami posypuje się w jej kraju bułeczki, jej ulubione bułeczki! Starałem się pano­wać nad sobą, wstałem i włożyłem płaszcz, łudząc się, że obudzę ją tym i skłonię do wyjścia. Nic z tego! A jednak musiała usłyszeć, jak wkładałem prochowiec, jedno z tych okryć wiecznie sztywnych i szeleszczących przy najmniej­szym ruchu, bo nie otwierając oczu wymamrotała:

Dobranoc, zły wilku, nie rób tyle hałasu!

Po czym wyciągnęła nogi na ławeczce i zapadła po-

nownie w sen, jak gdyby leżała wygodnie w swoim łóżku. Emanuel, mocno zaciekawiony, podszedł do naszego stoli­ka. Nie miałem co się dłużej zastanawiać. Poprosiłem go

o pomoc:

Proszę mi pomóc, Emanuelu. Pani zasnęła. Trzeba ją wyprowadzić na dwór. Świeże powietrze na pewno ją obudzi...

Emanuel spojrzał na mnie i porozumiewawczo mrugnął okiem, co wcale mi się nie podobało, po czym wziął He­lenkę pod jedno ramię, ja pod drugie, i pod pełnym bez­czelnego współczucia wzrokiem ostatnich klientów prze­szliśmy przez całą kawiarnię, a śpiąca królewna nie ra­czyła przez cały ten czas otworzyć nawet oczu.

Czy mam poszukać taksówki? — spytał Emanuel, kiedy znaleźliśmy się na progu, a on zobaczył, że świeże powietrze prawie wcale nie budzi Helenki wspartej na moim ramieniu.

Obawiam się, że to konieczne — warknąłem, zły jak osa.

Na szczęście wolna taksówka jechała w naszą stronę. Zatrzymałem ją nie puszczając Helenki. Przy pomocy Emanuela z trudem usadowiłem Helenkę na tylnym sie­dzeniu. W podłym nastroju siadłem obok niej, a ona znowu oparła głowę na moim ramieniu i nim ponownie zapadła w głęboki sen, szepnęła:

Och, chéri, jak mi tu dobrze!

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zbudziła się i lekko zdzi­wiona, że znajduje się w taksówce, łagodnie zapytała:

Byłeś zbyt zmęczony, by wracać nogami?

Tak — warknąłem przez zaciśnięte zęby. — Zwłaszcza że musiałbym nieść na plecach pewną panią...

Uśmiech zastygł jej nagle na twarzy i bliska była płaczu.

Mój zloty królu. Nie chcę, żebyś nosił na plecach młode kobiety!

Tego było już za wiele! Czyżby kpiła ze mnie w żywe oczy? Z trudem się opanowałem.

Posłuchaj mnie, Helenko. Jestem skonany. Porozma­

wiamy o tym jutro. Dobranoc! Nie mówię ci: Spij dobrze. Sądzę, że to zbyteczne... A swoją drogą sporo wody w Wiśle upłynie, nim znowu odważę się wyrecytować ci jakieś wiersze. To jedno mogę ci zagwarantować!

Masz rację! — powiedziała z całą powagą. — Poema­ty Kasprowicza zbyt piękne są do czytania w kawiar­niach...

Jednak to pierwsze nasze nieporozumienie nie pocią­gnęło za sobą przykrych następstw. Nie wpłynęło w każ­dym razie na naszą naukę polskiego i francuskiego. Zresztą wkrótce nadszedł dzień, kiedy Helenka musiała stanąć przed wysoką komisją Instytutu Prawa Między­narodowego uniwersytetu genewskiego. Mimo że z pew­nością była przejęta, broniła swojej pracy doktorskiej spo­kojnie, punkt po punkcie, odpowiadając z czarującym uśmiechem profesorowi, który gratulując jej samego ujęcia tematu zgłaszał swoje zastrzeżenia co do francuszczyzny.

Ale to jest egzamin przecież nie z języka!

Sądzę, że tego punktu widzenia egzaminujący nigdy nie wziął poważnie pod uwagę, bowiem na takie dictum nie znalazł żadnej odpowiedzi. W pomieszaniu dał Helen­ce, podobnie jak jego dwaj dostojni koledzy, ocenę więcej niż zadowalającą, z czego była ona niepomiernie dumna. Tą radosną nowiną podzieliła się ze mną zaraz wieczorem, ale obojętności, z jaką starała się o tym mówić, przeczył nerwowy sposób palenia papierosa.

Ja ze swej strony nadal gromadziłem materiały nie­zbędne mi do książki o Jacques’u Grevin. Dzięki uprzej­mości Alberta Thibaudeta, który serdecznie mnie przyjął,

. miałem dostęp do biblioteki poświęconej niemal wyłącznie dziełom renesansowym. Znalazłem w niej niezwykle cen­ne informacje o ostatnich latach tego lekarza-poety, któ­rego życie i twórczość chciałem jak najwierniej odtwo­rzyć.

Jednak moje osobiste studia i badania nie przeszkadzały mi chodzić na wykłady Thibaudeta, a zwłaszcza na jego czwartkowe seminaria o teatrze francuskim XIX i XX wieku. Na wykład ten przychodziło wielu studentów, cał-

kiem młodych i mniej młodych (do tych i ja się zalicza­łem), różnej narodowości, którzy tworzyli wokół sławnego wykładowcy audytorium różnorodne i zarazem chciwie wsłuchane w każde słowo wybitnego krytyka i znawcy literatury.

Twarz słynnego autora Republiki profesorów, Fizjologii krytyki, Poezji Stefana Mallarmé i tylu innych dzieł istot­nych dla poznania współczesnej literatury nie robiła w pierwszej chwili na słuchaczu dużego wrażenia. Zresztą już w tym czasie cierpiał na okrutną chorobę, która miała go zabrać 16 kwietnia 1936 roku. Czoło wysokie, łysie­jące skronie, gęste wąsy, ciężkawa postura burgundzkiego winogradnika — człowiek ten, którego R. Fernandez miał później nazwać „sumieniem współczesnej literatury fran­cuskiej”, 'a którego niektórzy krytycy nie bez racji po­równywali do Sainte-Beuve’a, w ciągu pierwszych minut swego wykładu rozczarowywał słuchaczy, którzy go jeszcze nie znali. Ale po chwili ożywiał się, mówił coraz szybciej

i prowadził wykład tak przejrzyście i z taką precyzją

i mocą, że wszyscy zastygali z piórem gotowym do noto­wania, nie roniąc ani jednego słowa, jakie padało z ust mistrza. Pamiętam między innymi wykład o sławetnej sztuce Aleksandra Dumas Anthony, która według Thi- baudeta cała była skonstruowana tak, by uzasadnić słynną replikę: „Opierała mi się, więc ją zabiłem”. Wszyscy zna­liśmy .tę sztukę, a replika ta wydawała nam się niemal banałem. Ale kiedy Thibaudet ją wyjaśniał, stawała się | powrotem czymś nowym i dziwnym, celnym i bolesnym,

i kiedy na pięć minut przed dzwonkiem oznajmiającym koniec zajęć w kompletnej ciszy padało z ust wielkiego krytyka dźwięczne zdanie Dumasa, godziło ono niczym grot w każdego słuchacza. „Antyteza bandytyzmu i ho­noru” musiała zresztą podobać się młodym romantykom, jakimi byliśmy i jakimi wbrew pozorom wielu z nas pozostało.

Rozsądek Thibaudeta w połączeniu z ogromną jego kul­turą, rozległa wiedza historyczna, trzeźwość sądu, jego skromność i prostota sprawiały, że zarówno jego rozmowy,

53

>\ ■ÂWwNACp mity A1 . jp- «¿i |m

* îs.i

mjtwl Jiti^»’ ! ■ talf f %jj

i rv«x Vi wi A!

i H| 9% f

; 4K% ■ . V n*#

Hr* Jit i y ,

9 9 ♦ włfl*

jLkwiwi 99#

tlwcix¥*« y i * Ti

UJ JŁ% w i 1

1 * Mi U|}^piw

wykłady jak i książki nosiły piętno olbrzymiej indywi­dualności, niezwykłej i niezapomnianej siły. Nawet kiedy mówił o pisarzu czy dramaturgu tak miernym, tak zapo­mnianym jak Frédéric Soulié bądź Eugène Scribe, sku­piał uwagę każdego słuchacza. Jeszcze dziś, ilekroć go wspomnę, jestem głęboko przekonany, że dzięki niemu spojrzałem nowym zupełnie wzrokiem na literaturę. Jego śmierć odczułem bardzo boleśnie...

W tym właśnie czasie dobiegło kresu stypendium, jakie dzięki rekomendacji pewnej Dunki, żony polskiego dyplo­maty, fundusz stypendialny dla cudzoziemców we Wło­szech przyznał Helence, aby mogła studiować po francusku prawo międzynarodowe w Szwajcarii. Dzięki swemu szczęśliwemu usposobieniu Helenka zyskała w Genewie wielu przyjaciół — czyż niektórzy nie nazywali jej the sweetest girl in Geneva? — i teraz wyobrażała sobie, że po zrobieniu dyplomu bez specjalnego trudu znajdzie ja­kieś zajęcie, które pozwoli jej pozostać nad brzegami Le- manu przez kilka jeszcze miesięcy, potrzebnych mi do zebrania dokumentacji niezbędnej do mego dzieła o Grévi- nie. Zresztą Helenka również potrzebowała tych dziesięciu miesięcy, by skończyć kilka artykułów na temat szkol­nictwa w Szwajcarii, które pisała dla polskiego tygodnika „Niedziela Warszawska”, a za które dotąd jeszcze jej nie zapłacono, gdyż pisała je z regularną nieregulamością.

Jednak już na samym początku swych poszukiwań He­lenka przekonała się, że znalezienie w Genewie pracy płatnej i zarazem dozwolonej dla cudzoziemca było dużo trudniejsze, niż to sobie wyobrażała. Oczywiście fakt po­siadania wielu dyplomów (w owym czasie miała już ich trzy) jest pewnym atutem w walce o byt, ale nie jest on ani jedynym atutem, ani też w pewnych okolicznościach najważniejszym. Poszukiwania Helenki kończyły się wszę­dzie fiaskiem; czasami zbywano ją dlatego, że była cudzo­ziemką, czasami zaś dlatego, że jej znajomość francuskiego wydawała się niedostateczna. Zaproponowałem jej oczy­wiście, że czekając na lepsze dni podzielę się z nią mymi oszczędnościami (prawdę rzekłszy bardzo skromnymi), ale

W

L

ona zaczerwieniła się i odmówiła grzecznie, ale katego­rycznie.

Zaczęła mieć więc kłopoty z wiązaniem końca z koń­cem, co skrzętnie przed wszystkimi (nawet przede mną) ukrywała, przyjmując postawę stroskanej godności, z czym wcale nie było jej do twarzy! Na próżno przekonywała samą siebie, że oto nadarzyła się jedyna w swoim rodzaju okazja, by mogła wreszcie w pełni zaspokoić swoje upo­dobanie do klusek z masłem, które mają szerokie zasto­sowanie w kuchni polskiej, tak samo zresztą jak i wielu innych. Bardzo szybko przekonała się jednak, że nie na­leżą one do jej ulubionych dań. A przecież zmuszona okolicznościami starała się urozmaicać to proste i zdrowe danie: dużo klusek, odrobina masła, często zastępowanego przez margarynę, czasami nawet zupełnie bez masła czy margaryny.

A co powiedzieć o upodobaniu (niedawno nabytym) Helenki do herbaty z konfiturami, tego napoju, który zrodził się, jak sądziłem, z nieustannego braku prawdzi­wej herbaty: dużo gorącej wody z odrobiną konfitury, czasami tylko kostką cukru, albo szklaneczka wrzątku z łyżeczką bądź dwoma mleka? Te skromne gusta Helenki nie wynikały wcale z przesadnego hołdowania kuchni nie­wybrednej i niezbyt obfitej, jaką tak gorąco wychwalają różni poczciwcy zmęczeni obżarstwem. „Tanie danie” — hasło to stało się smutną koniecznością, bo gdyby okolicz­ności nie zmuszały Helenki do konsumowania tych nie­wybrednych potraw, z największą rozkoszą jadłaby co innego. Nigdy jednak nie wspominała mi o swoich kło­potach i dowiedziałem się o ich istnieniu zupełnie przy­padkowo. Od tej pory starałem się, by w „Dromaderze” Emanuel jak najczęściej przez zapomnienie zostawiał ko­szyk z jajkami na naszym stoliku.

W końcu nie wiedząc już, do jakiego świętego zwrócić się o pomoc, a właściwie doszedłszy do wniosku, że wszy­scy święci kompletnie nie interesują się jej położeniem, jak zresztą, moim zdaniem, i innych śmiertelników w kło­pocie, Helenka wybrała się do Miss Prettycountry. Z wy-


tłt 1



r»i,

A



SH


ai

9

* )m **

¡A

m

iKiii ihiiSw

iyn swojej, nieco skarłowaciałej co prawda, pięćdziesiątki, ta pełna godności stara panna kierowała „International Friendship Home" z ogromnym autorytetem surowej angielskiej panny, naiwnej idealistki, bogatej i bardzo zasadniczej, stojącej na straży przynajmniej tych zasad, które nie godziły w jej komfort. Miss Prettycountry cieszy­ła się opinią (dzisiaj zastanawiam się dlaczego właściwie) osoby, która potrafi służyć dobrą radą młodym mającym kłopoty. Nawiasem mówiąc ogromna to szkoda, że młodzi nie potrafią żywić się dobrymi radami, których nie szczę­dzą im osoby w pewnym wieku, bo wtedy z całkowitą niemal pewnością żaden student nie musiałby „przeska­kiwać obiadu”, co jest wyrażeniem bardzo sportowym

i elegantszym niż „zaciskać pasa”.

Miss Prettycountry powitała Helenkę uśmiechem, w któ­rym ukazała wszystkie zęby, a który jest tak typowy dla Angielek nawykłych do jedzenia codziennie na śniadanie płatków owsianych. Jako że owies jest głównie końskim przysmakiem, podobno jemu właśnie zawdzięczają swe okazałe zęby i ten szczególny uśmiech.

Droga Miss z uwagą wysłuchała Helenki, po czym przez kilka chwil zastanawiała się i w końcu powiedziała:

Drogie, drogie dziecko, kiedy masz problemy, musisz zawsze słuchać the voice of the Nature. Dobry głos na­tury nigdy cię nie zawiedzie. Helenko, zacznij już od tej chwili słuchać głosu natury!

Chętnie go będę słuchać — zgodziła się Helenka, którą nie łatwo było zadziwić. — Ale co pani robi, by go słyszeć?

Och, to bardzo proste — sentencjonalnie odparła Miss Prettycountry. — Wyjeżdżasz na wieś w jakiś ładny dzień, a lovely day. To bardzo ważne. Potem kładziesz się na ziemi i czekasz, by the Nature przemówiła do cie­bie! Natura zawsze się odzywa, gdy się ją o to prosi.

I sądzi pani, że natura poda mi adres, gdzie znajdę pracę? — spytała sceptycznie Helenka.

The Nature nigdy nie opuszcza nikogo. 1 think so. Do widzenia, do widzenia, drogie dziecko.

Po tych słowach miła i głupiutka stara panna wstała dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Helenka wyszła od niej zamyślona i tego samego wieczora opowiedziała mi o swej wizycie. Oszołomiony, przez długą chwilą zastanawiałem się, czy nie powinienem podłożyć ognia pod dom Miss Prettycountry, po to tylko żeby zobaczyć, co w takich okolicznościach poradzi jej zrobić the Naturę. Ale uprzytomniwszy sobie, że policja szwajcarska mimo nadzwyczaj urozmaiconej rzeźby te­renu mocno stoi nogami na ziemi i że z całą pewnością to raczej mnie, aniżeli Naturę, zapyta o dokładne wyjaśnie­nie mojej agresywnej postawy wobec Miss Prettycountry, zrezygnowałem.

No i co ty o tym myślisz? — zapytała mnie Helenka.

Hm... A zatem, droga Helenko, w przyszłą niedzielę pojedziemy do Saleve i będziemy słuchać natury. Noc jest dobrym doradcą, więc czemużby dzień nie miał też nim być? Zwłaszcza zaś dzień spędzony na łonie the Na­turę... W każdym razie będzie to na pewno miła wy­cieczka.

Kiedy więc nadeszła niedziela, zabrawszy do torby pro­wiant pojechaliśmy tramwajem do Veyrier, gdzie wsiedli­śmy do kolejki zębatej na Saleve, po pierwsze dlatego że była dużo tańsza od niedawno uruchomionej kolejki linowej, po drugie zaś dlatego że kolejkę zębatą miano wkrótce zlikwidować, a ja chciałem się przedtem nią przejechać. Kiedy znaleźliśmy się w Monnetier, zapropo­nowałem Helence, byśmy dalej, aż na szczyt Saleve, poszli piechotą. Zgodziła się, choć entuzjazm jej był raczej umiar­kowany, jako że już w tym czasie długie spacery ją mę­czyły.

Minąwszy końcową stację kolejki linowej usiedliśmy na odludnym cyplu, skąd rozciągał się rozległy widok na Jezioro Genewskie, w którego gładkiej i lśniącej jak lustro tafli odbijał się błękit nieba. W dali biały statek płynął w kierunku Lozanny, poruszając powierzchnię wody tak nieznacznie, że tylko lekko drżała, jakby ją ktoś łaskotał. Bliżej droga do Croisette wiła się na słonecznym stoku

*.Vs5/1 JkAfi jf f ii

14 % % lii* ‘I Śpi* |kmK ^ i

.jpyjj wStlwE K&sfflf

Wl| WaS»



iw * A.


«W


Sjr«t







A 4 i




i Jg'V



aWlAw1

W

Salćve jak rozdeptany zaskroniec. Na łąkach krowy prze­stawały co pewien czas skubać trawę i patrzyły na ko­lejkę linową. Patrzyły wzrokiem poważnym, trochę smut­nym, gwarantującym jednak wysoką jakość ich mleka, spojrzeniem, którego szwajcarscy producenci nie mają odwagi umieścić na tabliczkach czekolady czy na pudel­kach z serami, od czasu gdy cudowny rysownik Benjamin Rabier przedstawił wszystkie zwierzęta śmiejące się, a zwłaszcza słynną krowę, „krowę, która się śmieje”, du­mę całego bydła rogatego. W oglądanym przez nas przy­padku to „tęskne” i „wspaniałe” spojrzenie wyrażało głę­bokie zdumienie. Zapewne biedne zwierzęta dowiedziały się już, że „ich” kolejka zębata miała zostać zlikwidowana,

i słusznie uważały, że nieszybko znajdą inny obiekt godny ich podziwu...

Od strony Alp krajobraz był bardziej uroczysty. Po­tężną ścianę gór przesłaniały gdzieniegdzie stada chmurek silnych, dobrze odżywionych i nużąco białych. Niektóre z nich wymykały się z drzemiącego stada i igrały rzu­cając na dolinę ruchome cienie, które goniły się jak dzieci w czasie przerwy na szkolnym podwórku.

Moja droga Polka, zmęczona trochę, wyciągnęła się na trawie. Sądziła, że w tej pozycji na pewno lepiej usłyszy ewentualne rady natury! Jakże wydawała mi się wtedy ładna! Zieleń sukni zlewała się z zielenią trawy, a białe kwiatki na materiale wkomponowywały się w tło ukwie­conej łąki. Zerwał się leciutki wiaterek i choć szeptał nam do uszu masę różności poetyckich i czułych, nie potrafił doradzić nic konkretnego w sprawie dorywczej i dobrze płatnej pracy dla Helenki.

Pochyliłem się nad nią i chciałem ją pocałować. Ode­pchnęła mnie delikatnie, ale ze stanowczością, która mnie zdziwiła.

—■ Nie, nie! Nie jeszcze! Pas encore! Bądź grzeczny!

Wstałem, zły na nią, na siebie, na Miss Prettycountry

i na naturę, i to nawet nie dlatego że nic mi nie pod-

powiedziała; wprost przeciwnie, dlatego że odzywała się

głosem aż za bardzo wyraźnym... i że głos ten nie znalazł w Helence spodziewanego oddźwięku!

Sądzę, że mamy za swoje — mruknąłem. — The Na­ture nie da nam żadnej rady...

Nic nie szkodzi — odpowiedziała z pełnym otuchy uśmiechem Helenka. — Jutro poproszę o pomoc Made­moiselle Dumouton...

Wiesz przecież, że nie jestem z nią w najlepszych stosunkach.

Oui, oui! Wiem już... Ale Mademoiselle Dumouton nie wie, że się przyjaźnimy.

W takim razie spróbuj, to nic nie kosztuje...

Mademoiselle Dumouton (Berta dla przyjaciół) prowa­dziła jedną z licznych w owym czasie w Genewie uniwer­syteckich jadłodajni. Sto dziesięć kilo żywej wagi, metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, spokojny autorytet ekspreso­wej lokomotywy — ta właśnie Berta uważała za swój punkt honoru, by każdy z klientów jadł za rozsądną cenę na obrusie cieszącym wzrok „szwajcarską czystością” i na eleganckich talerzach z sabaudzkim bądź genewskim wido­kiem. Wszystko zatem byłoby cudownie, gdyby w tej ja­dłodajni rzeczywiście dawano studentom się najeść. Nie­stety! Rzeczywistość była całkiem inna. Jak większość osób otyłych Mademoiselle Dumouton uważała, że wszyscy jedzą za dużo i że arabskie przysłowie głoszące, iż „śmierć wcho­dzi przez usta”, mówi świętą prawdę. Potężna kobieta, je­dząc sama jak ptaszek (a właściwie wielkie ptaszysko!), nie mogła zrozumieć, że w naszym wieku, uważanym za wiek wszelkich idealizmów, można tak bardzo i bez prze­rwy interesować się tym, co z ogromną pogardą, ważącą też co najmniej sto dziesięć kilo, nazywała „przyziemnymi problemami żarcia”.

Sytuację naszą pogarszał jeszcze fakt, że jej restauracja była „bezalkoholowa”, to znaczy, że podawano tam na­poje tak zupełnie pozbawione smaku, że nawet student najmniej skłonny czcić Bachusa czy Gambrinusa po wyj­

ściu z tego ponuro dietetycznego przybytku rzucał się na­tychmiast do najbliższej kawiarni po to tylko, by wypić szklankę piwa czy kieliszek białego wina z Valais.

Pewnego dnia, kiedy siedziałem w jadłodajni ze wzro­kiem melancholijnie utkwionym w szklance wody mine­ralnej i dwóch kartoflach, które kuliły się jakby za­marznięte przy przerażająco cienkim plasterku kiełbasy, jakiś bies mnie podkusił, bym spytał Mademoiselle Du- mouton, czy pozwoli mi przełożyć na talerz sąsiada mój plasterek kiełbasy w zamian za jego ziemniaki, żeby, jak wyjaśniłem, „nie czuły się tak osamotnione”. Dyrektorka jadłodajni spiorunowała mnie wzrokiem i pogardliwie od­powiedziała:

Nie podobają mi się pańskie żarty godne drużby na wiejskim weselu.

A mnie, szanowna pani, dieta odchudzająca dla osób, które jej wcale nie potrzebują. Pozwoli zatem pani, że będę stołował się gdzie indziej.

Proszę bardzo! Nie zatrzymuję pana!

Tym sposobem rozstaliśmy się skłóceni na wieki. Dla­tego też zamiar Helenki, by pójść nazajutrz po radę do grubej Berty, napawał mnie niemałą obawą.

Ale Mademoiselle Dumouton albo nie wiedziała nic

o uczuciu łączącym mnie z Helenką, albo była kompletnie niezdolna do zachowania urazy. Z uwagą wysłuchała mo­jej uroczej Polki, potem długo się zastanawiała, jako że fakt, iż reprezentantka międzynarodowej młodzieży stu­denckiej zwróciła się do niej ze swym kłopotem, bardzo jej pochlebił. W końcu powiedziała:

To naprawdę niezwykle trudno znaleźć cudzoziem­cowi jakieś płatne zajęcie. Zwłaszcza w pani przypadku, gdyż mówi pani, przepraszam, ale muszę to powiedzieć, nie najlepiej po francusku... Zwłaszcza że chodzi pani o za­jęcie na kilka tylko miesięcy... Tak, to doprawdy trudne...

Widząc jednak rozczarowaną minę Helenki, szybko do­dała;

Może jednak znajdę coś dla pani. Pani, zdaje się, mówi po włosku?

Tak — odpowiedziała odzyskując nadzieję Helen­ka. — Wiele miesięcy spędziłam we Włoszech. Nawet na­pisałam w tym języku pracę z prawa... ściślej rzecz biorąc, pracę doktorską!

W takim razie z pewnością zgodzi się pani udzielać przez jakiś czas lekcji włoskiego młodej kobiecie w pani wieku. Ona jest... bardzo chora, a jej wuj chce dostarczyć jej trochę rozrywki. Dzwonił do mnie i pytał, czy nie znam jakiejś studentki mówiącej po włosku i po francus­ku, która chciałaby udzielać lekcji konwersacji jego sio­strzenicy. Na razie nie znalazłam nikogo.

A po ile będą te lekcje?

—• Nie wiem dokładnie, ale mogę panią zapewnić, że chodzi o bogatą rodzinę i że na pewno pod tym względem nie spotka pani przykra niespodzianka.

A na jaką chorobę cierpi ta młoda kobieta?

Nie upoważniono mnie do powiedzenia tego pani. Ale uzyska pani wszystkie niezbędne informacje zwracając się bezpośrednio do osoby, której nazwisko jest tutaj...

Mówiąc to Berta Dumouton podała Helence wizytówkę, gdzie widniało nazwisko przedstawiciela znanej arystokra­tycznej rodziny, której syn zasłynął swego czasu, nim kompletnie splajtował, w przemyśle filmowym. Nie chcąc, by ten szlachetny człowiek, dziś już nie żyjący, mścił się na mnie ciągnąc za nogi w długie zimowe noce, nazwę go tutaj po prostu hrabią Tyre de Lodissee.

Zastanowiwszy się przez chwilę dla formy, Helenka, szczęśliwa jak tylko to możliwe, ale starająca się tego nie okazać, powiedziała:

A zatem, droga Mademoiselle, przyjmuję pani pro­pozycję.

Doskonale! Zaraz zadzwonię do tego pana i zapowiem na jutro pani wizytę.

Dziękuję pani, droga Mademoiselle Dumouton, dzię­kuję! Nie zapomnę nigdy, co dziś pani dla mnie zrobiła!

Och, to drobiazg — wdzięczyła się monumentalna dy­rektorka, uszczęśliwiona rolą bogini protektorki. — Powo­dzenia!

01

Kiedy tego samego wieczora w „Dromaderze” Helenka podzieliła się «e mną rezultatem wizyty u Berty Dumou- ton, choć cieszyłem się szczerze, że poszukiwania jej zo­stały uwieńczone sukcesem, nie mogłem powstrzymać się od uwagi:

Bądź ostrożna, Helenko! Propozycja ta jest z całą pewnością interesująca, ale mam przeczucie, że kryje się za nią coś dziwnego...

Możliwe — odpowiedziała. — Ale zrozum mnie. Ja nie mam wyboru! Zdaje się, że zaczynam nie cierpieć klu­sek, która tak przecież lubiłam...

1*♦ VilA«jJ ¡Mc,

K fwf & yN

IMl V*>'» 'i* ¿9l \ i'**

i.*^a**1

# *,IV’^■'*i jkj^*

i f V|% ,m

^ it^kS *<&

i i % w§J»i#* §^i#fcv . ** ł.^'ł

W$KS?§* f* liii , j> i.'i ^ * i i i i i i’*

|f *1 «§ Jl?** <►% ar§3§fl #T k, OlnUf **

W którym mowa jest o dziwnej uczennicy i tajemniczym spis­ku, o dwóch niebezpiecznych pomponach i o dwugłowych bia­łych orłach, o chwili nieuwagi, przez którą Helenka traci do­brze płatne zajęcie, i wreszcie o podejrzanym Rosjaninie i po­dłej propozycji ze strony faszysty, któremu nie dają spokoju własne skarpetki.

Nazajutrz po rozmowie z Mademóiselle Dumouton He­lenka zadzwoniła do bramy pięknej willi w dzielnicy Flo- rissant. Lokaj w pasiastej kamizelce nie spiesząc się otwo­rzył jej drzwi i obejrzawszy ją uważnie od stóp do głów zapytał, czego sobie życzy, po czym skrzywił- usta w gry­masie, który w ostateczności mógł uchodzić za próbę uśmiechu, i zaprowadził ją przez kilka luksusowo umeblo­wanych pokoi na taras z oszklonym dachem, który wy­chodził na elegancko utrzymany ogród. W fotelu siedział starszy pan o miłej, ale smutnej twarzy i czytał gazetę. Słysząc kroki uniósł głowę i z ciekawością spojrzał na Helenkę.

Przychodzę, bo Mademóiselle Dumouton... — zaczęła Helenka.

Si! Si! Buon giorno. Parła la signora molto bene ita-

liano?

Credo di, si, signore. Ho passato ąuatro anni in Italia,

due a Roma, due a Milano. Ho scritto una tesci di duocento pagine in italiano.

Benissimo!1 Mówmy więc dalej po francusku, bo ten język znam lepiej. Chciałem się tylko przekonać, czy rze-

-—jjjagH - i''""' sSte pani mówi bardzs dgĘrze po

f

i y / /

11 i i in

1 1 BI

czywiście mówi pani po włosku. Przepraszam, jak się pani nazywa?

Helena Skrzewska. Jestem Polką.

To poznać po nazwisku! Jeśli pani pozwoli, będę się do niej zwracał po imieniu. Tak będzie mi łatwiej.

Proszę bardzo. Ale najpierw chciałabym się dowie­dzieć dlaczego pańska siostrzenica chce brać lekcje włos­kiego? Przecież pan doskonale mówi tym językiem i sam mógłby ją uczyć!

Ależ... czy nie wyjaśniono pani wszystkiego? Te lek­cje są nie dla mojej siostrzenicy, lecz dla córki!

Ach, dla pana córki. Miło mi będzie ją poznać. Czy mogę już ją zobaczyć? („już” należy do słów, których He­lenka używa i nadużywa ze szczególnym upodobaniem).

Ależ ona tu nie mieszka!

Ach! Nie mieszka w Genewie? — spytała Helenka zawiedziona, bo „już” widziała, jak znika okazja zaro­bienia szybko odrobiny pieniędzy.

Ależ nie, mieszka w Genewie — z wyraźnym zakło­potaniem odpowiedział stary arystokrata. — Co więcej, jeśli się pani zgodzi, zaraz się do niej udamy.

Nie czekając na odpowiedź Helenki wstał z fotela, wło­żył na głowę panamę i przywołał służącego.

Jedziemy, wie Antoni gdzie. Proszę, niech Antoni każe podjechać szoferowi.

Dobrze, proszę pana. Czy pani hrabina będzie pań­stwu towarzyszyć?

Nie! To zbyteczne. Mówiłem już Antoniemu, że te wi­zyty są dla hrabiny bardzo przykre.

Helenka, zaintrygowana tą krótką wymianą zdań, usia­dła koło hrabiego w wielkim samochodzie, który natych­miast ruszył. Po jakimś kwadransie jazdy przedmieściem genewskim samochód zatrzymał się przed posiadłością oto­czoną wysokim murem, miejscami porośniętym winną la­toroślą. Do środka prowadziły pomalowane na zielono drzwi.

To tutaj — powiedział hrabia, który przez całą drogę nie otworzył ust.

Szofer pomógł mu wysiąść z auta (zapomniał jednak, ku jej ogromnemu oburzeniu, pomóc Helence), po czym .za­dzwonił do drzwi. Ciężkie kroki zaskrzypiały na niewi­docznym żwirze po drugiej stronie muru i po chwili otwo­rzył się w drzwiach judasz.

Ach, to pan hrabia — głos był raczej dosyć wul­garny.

Drzwi natychmiast się otworzyły i Helenka zobaczyła cerbera. Bary miał jak atleta, źle przycięte gęste wąsy, a na ubraniu coś w rodzaju białego prochowca. Przez otwarte drzwi widać było duży ogród z kwiatami na trawnikach. Nieopodal wejścia stali dwaj mężczyźni rów­nież w białych bluzach ze stójkami, jakie noszą zazwyczaj fryzjerzy i dentyści, i rozmawiając półgłosem kątem oka obserwowali nowo przybyłych.

Szofer wrócił do samochodu, a strażnik starannie za­mknął na klucz drzwi. Hrabia w towarzystwie Helenki wszedł po schodach prowadzących na ganek przed głów­nym wejściem dość brzydkiego budynku, którego mury porośnięte były gdzieniegdzie pnącymi roślinami. Helenka zauważyła, że we wszystkich oknach były potężne kraty.

W chwili gdy wchodziła wraz z hrabią na ganek, z bu­dynku wyszedł mężczyzna w grubych okularach i zbliżył się do nich. Mimo że jego sposób bycia, grzeczny, ale wy­niosły i trochę pogardliwy, od razu nie spodobał się He­lence, nie dała nic po sobie poznać. Mężczyzna w okula­rach przywitał się z hrabią i zapytał wskazując na nią:

To zapewne ta osoba, o której wspominał mi pan wczoraj przez telefon?

Tak — odpowiedział nieco zażenowany hrabia i od­wracając się do Helenki dodał: — Panno Heleno, pan dok­tor jest naczelnym lekarzem tego zakładu.

Jakiego zakładu? Chciałabym panie doktorze, do­wiedzieć się, gdzie właściwie jestem.

To, proszę pani, dom wypoczynkowy dla osób ner­wowo przemęczonych... można nawet powiedzieć, bardzo przemęczonych! — sucho odpowiedział zapytany.

Prawda zaczynała powoli świtać Helence w głowie. Pra­

ca dobrze płatna, zaproponowana osobie w jej położeniu, musiała być albo nieprzyjemna, albo niebezpieczna. A mo­że nawet jedno i drugie! Lekarz, jakby odgadując jej myś­li, dodał:

Niech się pani niczego nie obawia, panno...?

Helena Skrzewska.

Niech się pani niczego nie boi, panno Heleno. W cza­sie lekcji jeden z naszych najlepszych pielęgniarzy będzie cały czas czekał za drzwiami.

Bo grozi mi jakieś niebezpieczeństwo? — spytała z lekko ściśniętym gardłem Helenka.

Niebezpieczeństwo? Ależ skądże!... ależ skądże.... Po prostu to może nie będzie zbyt przyjemne zajęcie — mruk­nął przez zęby lekarz.

Widzi pan — przerwał hrabia Tyrś de Lodissee z za­kłopotaniem — ja prawie nic pannie Helenie nie wytłu­maczyłem...

Ach! Nic pan nie wytłumaczył? — powiedział męż­czyzna w grubych okularach. — Może lepiej byłoby, gdy­by pan to zrobił, drogi hrabio... No cóż, trudno!

W głosie jego słychać było niezadowolenie i jakby wa­hanie, jaką ma podjąć decyzję.

Obawiałem się — tłumaczył się żałośnie hrabia — że zrezygnuje, tak jak wszystkie poprzednie kandydatki.

Po czym obracając się do Helenki dodał ściszonym gło­sem:

Moja córka, jak za chwilę przekona się pani sama, cierpi na depresję psychiczną prawdopodobnie na skutek jakiegoś zawodu miłosnego. I właśnie pan doktor, który kieruje tym zakładem, myślał, że godzina rozmowy, zwła­szcza po włosku, będzie miała dobry wpływ na Luizę-Ma- rię — to imię mojej córki — i przyspieszy być może jej definitywne wyzdrowienie. Moja córka uwielbia Włochy. Spędziła tam dużą część swego dzieciństwa...

Do niedawna — przerwał mu lekarz, zwracając się do Helenki — główną rozrywką naszej młodej pacjentki był codzienny spacer po parku w towarzystwie pielęgniar­ki. Jednak odkąd Luiza-Maria dwukrotnie zerwała czepek

| głowy osoby towarzyszącej, musieliśmy zaniechać co­dziennych spacerów z powodu braku chętnych.

Helenka zdumiona, trochę blada, nie wiedziała, co po­wiedzieć, więc lekarz wyjaśniał dalej:

Och! Nie zrobiła jej nic złego... Może być pani spo­kojna! Nie sądzę, by Luiza-Maria okazała się zdolna do przemocy... Na początku zostanie z nią pani sama przez godzinę, tylko przez godzinę, nie dłużej, i będzie jej opo­wiadać, o czym chce, spokojnie, serdecznie, najlepiej po włosku. Gdyby poczuła się pani czymś zaniepokojona lub gdyby Luiza-Maria groziła pani, zawoła pani pielęgnia­rza, który przez cały czas będzie czekał pod drzwiami. W ciągu sekundy będzie w pokoju. Czy pani się zgadza?

—■ Ale... ale... — czując, że opuszcza ją cała odwaga, He­lenka z trudem wydobyła głos z gardła — czy ona jest naprawdę niebezpieczna?

Niebezpieczna? Ściśle mówiąc nie! — wyjąkał mocno zażenowany hrabia. — Czasami tylko jest, jak to powie­dział pan dyrektor, wzburzona, bardzo wzburzona, nawet agresywna. Nie bardzo zresztą wiadomo dlaczego!... Bied­na Luiza-Maria! Tak bym chciał, żeby wyzdrowiała — bie­dak wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać.

I przez czas rozmowy mam z nią być całkiem sa­ma? — dopytywała się Helenka.

To konieczne! — ostro powiedział lekarz. — Nie mu­si się pani zgodzić, droga Mademoiselle, ale niechże się pani w końcu zdecyduje! Powtarzam raz jeszcze, że nie grozi pani żadne niebezpeczeństwo. Co więcej, jeśli zdoła pani chorą zainteresować, rozerwać, odda jej pani ogrom­ną przysługę. Kto wie nawet, czy ona pani nie polubi...

Poza tym zapłacę pani za lekcje, ile tylko pani zażą­da — dodał hrabia. — Proszę się zgodzić, panno Heleno! A przynajmniej spróbować.

To dziwna praca! Bardzo! — zauważyła Helenka zmieszana błagalnym niemal tonem hrabiego, a przede wszystkim obawą przed niebezpieczeństwem, jakie może jej grozić, obawą, którą na samo wspomnienie swych kło­potów finansowych szybko stłumiła. W końcu wrodzona

ciekawość i chęć zarobienia pieniędzy zwyciężyły jej lęki

i powiedziała:

Trudno, raz kozie śmierć, zgadzam się. Chodźmy więc

i już nie zwlekajmy!

Weszła za lekarzem i hrabią do budynku, gdzie pilno­wała dziwna jej zdaniem cisza. Najpierw szli jednym ko­rytarzem, potem drugim, prostopadłym do pierwszego, gdzie spacerował z rękami założonymi do tyłu pielęgniarz. Naczelny lekarz zatrzymał się przed grubo obitymi drzwiami z niewidocznym zamkiem. Otworzył je i Helen­ka zobaczyła drugie drzwi mające dobrze widoczny za­mek i potężną zasuwkę.

Jesteśmy na miejscu — powiedział. — Koło drzwi jest dzwonek. Jeśli będzie potrzebowała pani pomocy, wy­starczy nacisnąć guzik i natychmiast ktoś przyjdzie. Pierw­sze drzwi będą otwarte przez cały czas, kiedy będzie pani w pokoju chorej.

Zwracając się do pielęgniarza, który zbliżywszy się do nich ciekawie przyglądał się Helence, dodał:

Proszę stać przy tych drzwiach, Fernandzie, i nie odchodzić pod żadnym pozorem. Słyszy pan: pod żadnym pozorem!

Rozumiem, panie dyrektorze!

I nim Helenka, blada, ale starająca się robić dobrą minę do złej gry, zdążyła cokolwiek powiedzieć, tenże Fernand odsunął zasuwkę, przekręcił klucz w zamku, otworzył drugie drzwi i z łagodną stanowczością wepchnął ją do po­koju. A ona wcale nie musiała oglądać się do tyłu, by wie­dzieć, że drzwi natychmiast się za nią zamknęły.

Jestem uwięziona razem z wariatką. I to może nie­bezpieczną wariatką!”, pomyślała, a przez plecy ze stra­chu przebiegł jej lekki dreszcz. Cofając się trochę, oparła się o drzwi. Dotknięcie drewna odrobinę ją uspokoiło. — Muszę zostać, zostać, zostać! — powtarzała cichutko, by dodać sobie odwagi. — Muszę zarobić trochę pieniędzy!

W pokoju panowała kompletna cisza. Helenka, dalej oparta o drzwi, rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem swojej „uczennicy”. Pokój był dość duży, niezbyt jasny,

o szaroperłowych ścianach z zaokrąglonymi rogami. Przez jedno solidnie okratowane okno dochodziło ledwo wystar­czające światło. Pod sufitem świeciła się słaba żarówka osłonięta gęstą siatką. W pokoju stało jedynie białe łóżko, szafa, dwa krzesła i stół. Na nie pościelonym łóżku walały się podarte kawałki papieru, zapewne kartki książki, która leżała na małym dywaniku. Wszędzie unosił się kwaśny zapach, który Helence, mającej bardzo wrażliwy węch, wydawał się bardzo nieprzyjemny.

Właśnie w momencie, gdy robiła to spostrzeżenie, zau­ważyła swoją uczennicę. Stała w kącie pokoju, na wpół skryta za zasłoną, którą kurczowo ściskała w palcach,

| która oddzielała od pokoju malutką łazienkę, i nieru­chomym wzrokiem wpatrywała się w Helenkę. Mimo że dochodziło południe, Luiza-Maria miała na sobie jedynie cieniutką koszulę nocną, dosyć wytworną, ale pogniecioną

i poplamioną. Wariatka była nieco wyższa od Helenki i jej twarz byłaby ładna, gdyby nosa i policzków nie pokry­wała gruba warstwa zbyt białego i źle rozłożonego pudru, a włosy nie opadały w nieładzie na czoło i uszy.

Chora przez długą chwilę, nie drgnąwszy nawet, wpa­trywała się nieruchomym wzrokiem w Helenkę, która zrozumiała, że musi coś wreszcie powiedzieć. Siląc się na uśmiech odezwała się niepewnym głosem:

Buon giorno, signorina Luiza-Maria!1

Wariatka nic nie odpowiedziała. Z zaciśniętymi zębami

i pięściami w dalszym ciągu wpatrywała się w Helenkę, a nieruchomość jej spojrzenia zaczynała być niepokojąca. Helenka czuła się coraz bardziej nieswojo, starała się jed­nak być miła, więc powtórzyła:

Buon giorno, signorina. Come sta? Sono un’amica.%

Luiza-Maria nie poruszyła się, więc Helenka, chcąc być

dzielna, podeszła do stołu, położyła torebkę i usiadła na jednym z dwóch krzeseł, stojącym, jak wydawało jej się, bliżej drzwi. Wyrwało to chorą z bezruchu i Luiza-Maria

HHHHi&i \ \ \ \ \ mmmm

chowając się za zasłoną, jakby coś jej groziło, zawołała niemal z wściekłością:

Fuori! Fuori!1

Ponieważ Helenka, zdumiona opłakanym rezultatem swego posunięcia, nie ruszyła się z krzesła, wariatka pusz­czając zasłonę ruszyła na nią z groźnie wyciągniętymi rę­koma o palcach kurczowo wykrzywionych. Zbliżywszy się na odległość jakichś dwóch metrów zatrzymała się i po­wtórzyła z narastającą wściekłością:

Fuori! Fuori! Buggiarda! |

Ma... ma... sono un’amica! Dawero! | — wykrztusiła Helenka wstając z krzesła i cofając się tak, aby przynaj­mniej stolik dzielił ją od chorej dziewczyny. Wariatka rzuciła się naprzód i odcięła Helence odwrót, tak że zna­lazła się ona między łóżkiem a ścianą. Po czym z kurczo­wo wygiętymi palcami zaczęła wpatrywać się w szyję Helenki z takim uporem, że ta przerażona podniosła rękę, by się osłonić.

Za późno! Ręce chorej już chwyciły ją za ramiona. Nie było wątpliwości, wariatka chce ją udusić. Bojąc się ruszyć głową, Helenka wyciągnęła lewą rękę, by po omac­ku poszukać dzwonka. Nagle Luiza-Maria zbliżyła ręce do szyi Helenki i gwałtownym ruchem... urwała dwa białe wełniane pomponiki zdobiące jej sweter! Po czym ze zwin­nością kota, który upolował ptaka, uciekła skryć się za zasłoną i kręcąc szybko pomponikami zaczęła po cichu się śmiać...

Helenka, zdumiona i przerażona, opadła na łóżko, nie­zdolna wykrztusić ani jednego słowa, i starała się złapać oddech... W pokoju panowała kompletna cisza. Wariatka przestała się śmiać, ale z widocznym zadowoleniem krę­ciła rytmicznie pomponikami. Helenka widząc, że chora uspokoiła się, przekonywała samą siebie, że wszelkie nie­bezpieczeństwo chwilowo minęło. Zresztą w miarę jak od­zyskiwała oddech, zaczynała odczuwać dumę z siebie, że

1 Wynoś siąl

2 Wyno^ ',,yno' «iczucł'-1

Ale* / W ( iwdę!

nie zadzwoniła po pomoc. I wtedy przypomniała sobie, po co tu jest... Płacą jej za „lekcie konwersacji”, musi więc — koniecznie musi! — przerwać to milczenie, powie­dzieć coś albo zrobić, bo może za drzwiami ktoś słucha... Podnosząc więc torebką, którą chora zrzuciła, wyjęła z niej włoską książkę otrzymaną tegoż ranka. Był to II diauolo straniero Wacława Sieroszewskiego przetłumaczony właś­nie z polskiego na włoski przez jej przyjaciółkę Janiną Gromską. Helenka odruchowo spojrzała na dedykacją na­pisaną zamaszystym pismem: „Gdziekolwiek jesteś, noś zawsze w sercu ojczyznę swoją.” W innych okolicznoś­ciach czytając to zdanie poczułaby nostalgię, jaka ogar­niała ją zawsze, gdy myślała o swym kraju, ale w tej chwili była jeszcze zbyt poruszona, by myśleć o czymś in­nym niż o swoim nader delikatnym położeniu. Mimo to za­częła czytać drżącym nieco głosem: Sulla citta scendeva il gelido crepuscolo dell’autunno siberiano, aviluppandola in una bassa nebbia violacea.1

Z początku Luiza-Maria jakby jej nie słyszała. W mil­czeniu dalej bawiła się pomponikami. Nagle przestała, po­deszła do stołu i uważnie spojrzała na Helenkę, która ob­serwując kątem oka chorą nadal czytała starając sią za­chować spokój i nie zwiększać tempa lektury... Wtedy cho­ra, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, lekko uderzyła pal­cami o stół i patrząc niespokojnie w stronę drzwi położyła palec na ustach, po czym szybko się schyliła i wyciągnęła z kapcia pognieciony list, który podała Helence.

Teraz ufam pani — wyszeptała po francusku. — Proszę wziąć szybko ten list! Szybko, bo śledzą nas!

Co to za list? Komu go dać? — spytała Helenka za­skoczona nagłą zmianą w zachowaniu chorej, choć starała się tego nie okazać.

Ciszej! Ciszej! — Luiza-Maria mówiła szeptem. — Adres jest napisany. Proszę szybko przeczytać!

Helenka popatrzyła na brudną kopertę, na której na-

a

mm

¡i

\ v \am

U'5 ?» § St V

* |]|| 5»» . •

bazgrany był adres: Prezydent Konfederacji Szwajcarskiej w Bernie. Z wahaniem oglądała list na wszystkie strony i nie bardzo wiedziała, co ma zrobić. Może rzeczywiście ktoś śledził je spoza drzwi? -

Do torebki, szybko! Szybko! Jestem pewna, że patrzą na nas! — upierała się Luiza-Maria ściskając ramię He­lenki, która machinalnie schowała list.

Chora odetchnęła z ulgą.

Widzi pani — powiedziała. — 'Zamknęli mnie tu­taj, by przeszkodzić memu małżeństwu i zagarnąć cały mój majątek. Palą wszystkie listy. Wyłączyli nawet te­lefon! Bardzo panią proszę, proszę wysłać ten list!

Oczy nieszczęśliwej dziewczyny zaszły łzami. Powtórzy­ła raz jeszcze żałosnym głosem swoją prośbę:

Bardzo panią proszę, proszę wysłać ten list!

Obiecuję ci to! Na pewno, na pewno! — przyrzekła Helenka, którą owładnęły mieszane uczucia i sama bliska była płaczu.

Chcąc odzyskać spokój wróciła do lektury, starając się wymawiać wyraźnie każde słowo: Per la valle si diffuse un’ombra cupa, il primo Heve respiro della notte.1

Wariatka, teraz już całkiem spokojna, uśmiechała się. Siedziała przy stole nieruchomo, ze skrzyżowanymi ręko­ma, i słuchała Helenki. W ten sposób stały się wspólnicz­kami, a potem (ale chwilowo) przyjaciółkami...

Po takim początku podczas lekcji konwersacji, jakie chora miała z Helenką, nie było więcej mowy o Włoszech. Natomiast Helenka dowiedziała się, i to szczegółowo, w jaki sposób prezydent Konfederacji Szwajcarskiej przy pomocy króla Włoch i tajemniczego osobnika, którego na­zwisko zaczynało się na „Z” (tym się musiała Helenka zadowolić), uknuli podły spisek przeciw Luizie-Marii, pod­stępem dostali ją w swoje ręce i zamknęli w pokoju, gdzie do dziś się znajduje, a wszystko po to tylko, by zagarnąć jej majątek i uniemożliwić małżeństwo z młodym inży­nierem angielskim o wspaniałych widokach na przyszłość.

Tenże inżynier wynalazł (i nawet opatentował, jak twier­dziła Luiza-Maria) nadzwyczaj prosty i mało kosztowny aparat do niszczenia białych dwugłowych orłów, które wraz z jarzynami z wody i mgłą są, jak każdy wie, a przy­najmniej wiedzieć powinien, jedną z plag dręczących An­glię.

Gdy już Helenka została wtajemniczona, głównym jej zadaniem podczas „lekcji konwersacji z włoskiego” było pomaganie Luizie-Marii w pisaniu wzruszających supli- kacji adresowanych nie tylko do prezydenta Konfedera­cji Szwajcarskiej i króla Włoch, ale także do wielu oso­bistości znanych na arenie międzynarodowej i mogących zdemaskować intrygę i położyć kres machinacji, której ofiarą padła, jak jej się zdawało, chora dziewczyna. Listy te Helenka przed wyjściem z pokoju pieczołowicie cho­wała do torebki. Znalazłszy się za murami „domu wypo­czynkowego dla osób nerwowo przemęczonych” powinna, sprawdziwszy uprzednio, czy nie śledzi jej któryś ze spis­kowców (Luiza-Maria uważała, że kryją się oni wszędzie, nawet pod łóżkami...), wrzucić je do pierwszej napotka­nej po drodze skrzynki.

W rzeczywistości po wyjściu z pokoju wariatki Helenka po prostu oddawała listy pielęgniarzowi stojącemu bez przerwy na straży pod drzwiami i gotowemu biec w każ­dej chwili na ratunek.

Helenka, znana z dobrego serca, nie tylko służyła za pośredniczkę między wariatką a najznamienitszymi oso­bistościami europejskimi, ale też starała się rozbudzić w nieszczęśliwej dziewczynie kokieterię, żeby (jak jej tłu­maczyła) była pociągająca w dniu (z całą pewnością już niedalekim), kiedy praworządność i sprawiedliwość mię­dzynarodowa zatryumfują i pozwolą jej pokonać wrogów, to znaczy, kiedy wreszcie zaalarmowana Liga Narodów, zamiast tracić czas na jakąś tam wojnę abisyńską, zdecy­duje się wysłać swe oddziały, by otoczyły zakład i uwol­niły więzioną tam Luizę-Marię.

Tak więc Helenka czesała codziennie swą uczennicę, na nowo uczyła ją ubierać się z kokieterią, pudrować się

i odrobinę malować. Jeśli lekcja konwersacji nie schodziła im cała na tym zajęciu, moja droga Polka cierpliwie mu­siała wysłuchiwać coraz to nowych szczegółów dotyczą­cych przygód i planów Luizy-Marii i jej „narzeczonego”. Najbardziej interesujące były wyjaśnienia dotyczące za­stawiania i działania pułapek na białe dwugłowe orły. Aparaty te, przypominające nico sidła na wilki, sowy, ludożerców i inne dzikie bądź krwiożercze zwierzęta, na­leżało umieszczać na metalowej okrągłej płycie o średnicy około jednego metra. Pośrodku musiał leżeć kawałek lwiego krwistego combra. To podobno jedyne mięso, ja­kie uznają angielskie białe orły dwugłowe, jako ze ptaki te są bardzo wybredne, jeśli chodzi o jedzenie; wiedzą o. tym doskonale niektórzy nerwowo chorzy, czego nie mo­żna powiedzieć o większości kompetentnych zoologów. Kie­dy mięso zostanie już starannie włożone do pułapki, ekipa specjalnie przeszkolonych ludzi musi wciągnąć całą płytę na maszt kilkusetmetrowej wysokości.

Dlaczego — spytała kiedyś Helenka, jak wszystkie kobiety ciekawa —• ten maszt ma być kilkusetmetrowy?

Niezbyt mądre pytanie — odpowiedziała Luiza-Ma- ria. — Czyż nie wie pani, że orły angielskie, zwłaszcza białe, latają na dużych wysokościach?

To prawda, zapytałam zupełnie bez zastanowienia! — przyznała Helenka z nie udawaną prawie skruchą.

Kiedy już pułapka była zainstalowana na maszcie, nie upływało wiele czasu, jeśli wierzyć Luizie-Marii (która zdobyła tę pewność prawdopodobnie od samego wynalaz­cy), a nadlatywał, przyciągnięty zapachem lwiego combra, zbyt żarłoczny biały dwugłowy orzeł i zaczynał dziobać podwójnie, jeśli można to tak określić, smakowite mięso. Wtedy pułapka natychmiast zamykała się gwałtownie uci­nając obie szyje tego groźnego ptaka. Biały orzeł pozba­wiony swych głów, jak wiedzą to na ogół nerwowo chorzy i rzadko kiedy kompetentni specjaliści, staje się absolutnie obojętny wobec odmiennej płci, a zatem nie jest w stanie się rozmnażać. Gdyby więc zastawiło się odpowiednią licz­bę pułapek sensownie rozmieszczonych na całym teryto­

rium Anglii, można by mieć nadzieją na wyniszczenie w niedalekiej przyszłości okropnego gatunku białych dwu­głowych orłów nękających ten skądinąd godny szacunku kraj, i tak już srogo doświadczony przez nadużywanie herbaty, porridge'u i letniego piwa.

Helenka — ale czy trzeba to podkreślać? — dzieliła wszelkie nadzieje i niepokoje Luizy-Marii, co miało ponoć dobroczynny wpływ na ogólny stan chorej. Napady gniewu zdarzały się coraz rzadziej, spała spokojniej i jadła w mia­rą dobrze. Helenka kupiła jej na bazarze w Genewie kilka różnokolorowych wełnianych pomponików, którymi Lui- za-Maria ucieszyła się jak dziecko. Czasami wiązała je wokół szyi, czasami na nadgarstkach albo we włosach czy przy uszach. Helenka natomiast, która przychodziła już do „domu wypoczynkowego” prawie bez żadnych obaw, sta­rannie wystrzegała się ozdób tego rodzaju. Przestała rów­nież nosić korale i szale, słowem wszystko, co mogłoby przypomnieć chorej, że jej polska „nauczycielka” miała szyję, którą można na różny sposób owinąć.

Ojciec Luizy-Marii był zachwycony zdecydowaną popra­wą w samopoczuciu córki, poprawą, o której dyrektor za­kładu natychmiast go poinformował. Tak więc hrabia, ile­kroć widział Helenkę, nie tylko gorąco jej dziękował, ale też regularnie co tydzień płacił jej za „lekcje”. Pod koniec pierwszego miesiąca dodał też małą nagrodę, którą He­lenka przyjęła z nieukrywanym zadowoleniem.

Co za szczęście — powtarzała mi często — że mogłam zaprzyjaźnić się z Luizą-Marią! Doprawdy, co za szczęś­cie!

Jednak ani słowem nie wspomniała mi, że córka hrabiego oderwała jej dwa pomponiki od swetra i chciała wyrzucić z pokoju. Wiedziała bowiem, że błagałbym ją, by przestała chodzić do tego „domu wypoczynkowego dla osób nerwo­wo przemęczonych”, który jak wszystkie tego rodzaju do­my nie miał w sobie nic wypoczynkowego dla kogoś nie nerwowego! Na szczęście dopiero znacznie później wyznała mi całą prawdę.

Pod koniec drugiego miesiąca ważnych rozmów z Luizą-

Marią Helenka jak zwykle wyszła z pokoju chorej kry­jąc w torebce dwa listy, adresowane jeden do papieża, drugi do prezydenta Gastona Doumergue. W korytarzu nie było pielęgniarza, który korzystając z zupełnie spokojnego przebiegu lekcji konwersacji od kilku dni wychodził „rzu­cić okiem — jak mówił — na chorych w ogrodzie”. Tam też Helenka go spotkała. Na jego widok machinalnie otwo­rzyła torebkę i jak zwykle oddała mu dwa listy powierzone przez chorą. W momencie gdy pielęgniarz brał listy, He­lenka uniosła głowę i zobaczyła za okiennymi kratami konwulsyjnie wykrzywioną w paroksyzmie gniewu twarz Luizy-Marii, która śledziła ją i wszystko widziała. Spoj­rzenie jej nie pozostawiało nawet cienia wątpliwości co do wniosków, jakie chory umysł wyciągnął z takiego od­krycia.

Kiedy nazajutrz moja nieostrożna narzeczona weszła speszona nieco do pokoju Luizy-Marii, chora, czyhająca za drzwiami, rzuciła się na nią z pazurami z taką szyb­kością, że gdyby nie interwencja pielęgniarza, który po wczorajszym incydencie spodziewał się czegoś takiego, zo­stałaby z całą pewnością mocno poturbowana. Helenka uciekła, zdecydowawszy raz na zawsze, że więcej noga jej nie postanie w tym zakładzie o zabójczym wprost klimacie.

Zresztą w postanowieniu tym umocnił ją jeszcze jeden drobny fakt. Kiedy blada jeszcze po tej niemiłej przygo­dzie przechodziła przez ogród sanatorium, jakaś wariatka, ale z gatunku tych spokojnych, spacerująca z przyjaciółką w kokieteryjnym naszyjniku z kapsli od butelek po piwie, powiedziała teatralnym szeptem:

Spójrz, księżniczko, na tę, co przechodzi przez ogród, to nowa. Podobno jest zupełnie stuknięta...

W ten oto sposób straciła Helenka pracę, co prawda do­syć niebezpieczną, ale za to dobrze płatną, i musiała znów zacząć rozglądać się za jakimś zajęciem dorywczym, lukra­tywnym i, jeśli to możliwe, nie kryjącym w sobie nie­bezpieczeństw. Na szczęście przez te dwa miesiące „kon­wersacji” z córką hrabiego odłożyła prawie dwieście fran­

ków szwajcarskich, dzięki czemu z ufnością patrzyła w przyszłość.

W następną niedzielę, kiedy siedzieliśmy w cukierni nad brzegiem Lemanu i Helenka na moją prośbę opowiadała przygody, jakie ją spotykały w sanatorium, zobaczyliśmy niejakiego Władimira Uranowa, który spostrzegłszy nas bez ceregieli przysiadł się do naszego stolika. Nie lubiłem tego człowieka, Helenka zresztą też nie, i wcale się z tym nie kryła. Ale on mimo wszystko bardzo często kręcił się koło niej. Był to przystojny, czterdziestoletni mniej więcej mężczyzna, uśmiechnięty, uprzejmy, pełen namaszczenia, „zbyt jednak przystojny — jak mówiła Berta Dumouton — aby był prawdziwy, i zbyt grzeczny, aby był uczciwy”. Z czarnymi, lśniącymi, lekko falującymi włosami, dobro­dusznym wyglądem, któremu kłam zadawały myszkujące oczy, szczupłą sylwetką, która jak na mój gust zbyt czę­sto się gięła w ukłonach, tenże Władimir Uranów sprawiał przy pierwszym spotkaniu wrażenie człowieka sympatycz­nego, przy drugim — odrobinę niepokojącego, a przy trze­cim wręcz odrażającego.

Nie zważając na dość chłodne przyjęcie z naszej strony i nie szczędząc nam przymilnych uśmiechów, powiedział:

Przepraszam, że wtrącam się do rozmowy, ale sły­szałem, że panna Helena pisywała artykuły dla jakiegoś polskiego tygodnika. Czy to prawda?

Absolutna prawda! — przyznała nieufnie Helenka.

Miałbym więc coś do zaproponowania pani. Mój szef poszukuje kogoś, kto napisałby całą serię artykułów na temat życia w Polsce. Czy podjęłaby się pani tego? To dobrze płatne: dziesięć franków za stronę maszynopisu. Każdy artykuł powinien liczyć średnio jakieś dziesięć stron, a wszystkich artykułów ma być dziesięć, w ciągu trzech miesięcy. Czy to panią interesuje?

Chyba tak — odpowiedziała Helenka, zdumiona i za­chwycona na samą myśl o możliwości zarobienia ponad tysiąca franków szwajcarskich.

Nagle jednak zaniepokojona zwróciła się do mnie:

Co sądzisz o tej propozycji?

Musisz zobaczyć się z szefem pana Uranowa — pora­dziłem jej z wyraźną niechęcią, bo nie podobało mi się, że będziemy mieć jakieś zobowiązania wobec tego podej­rzanego Rosjanina.

Wiedziałem oczywiście, że Helenka lubi pisać i że nieraz już pisywała dla polskich gazet. W artykułach tych zna­komicie zaobserwowane fakty urozmaicała pikantnymi bądź zdumiewającymi szczególikami, co miało niepowta­rzalny urok. Wiedziałem, że dla samej przyjemności pi­sania, zwłaszcza zaś o swoim kraju, Helenka przyjęłaby propozycję Uranowa. Jeśli prócz tego praca miała być dobrze płatna, byłoby okrucieństwem z mojej strony ra­dzić jej, by z góry odmówiła. Te właśnie względy podyk­towały mi moją odpowiedź.

W jakim języku trzeba pisać te artykuły? — spytała Uranowa.

Jak pani woli, po polsku lub po francusku.

Pisz po polsku — wtrąciłem się. — Będzie ci łatwiej, a później razem przetłumaczymy je na francuski. Ja przy okazji podszkolę się w polskim.

Doskonały pomysł! Co za szczęście! A więc pójdę do szefa pana Uranowa...

A zatem zgoda! — Piękny Władimir był cały rozpro­mieniony.

Umówiliśmy się na następny dzień i z wymuszonym nie­co uśmiechem podziękowałem radosnemu Rosjaninowi.

Szef Uranowa mieszkał w Cologny pod Genewą w sto­jącej na uboczu, otoczonej ogrodem willi, która przypo­minała trochę, w mniejszej oczywiście skali,, sanatorium, gdzie zwariowana dziewczyna chciała poturbować Helen­kę. Kiedy Helenka wysiadła z tramwaju, Władimir rzucił się od razu na jej spotkanie witając ją z przesadną radoś­cią, jak gdyby nie widział jej co najmniej od dziesięciu lat. Pocałował ją ceremonialnie w rękę, po czym ruszyli razem w stronę willi. Kiedy tylko znaleźli się w ogrodzie, za bramą posiadłości, z całym szacunkiem chwycił Helenkę za ramię i już nie puścił. Ogród był źle utrzymany, po­

nury i tylko kwiaty w porannym słońcu stanowiły jakiś wesoły i swojski akcent.

Uranów obszedł dookoła willę, na tle której Helenka zobaczyła mężczyznę siedzącego w wiklinowym fotelu. Przed nim na stoliku, również wiklinowym, królowała na wpół opróżniona butelka białego wina i do połowy pełny kieliszek.

Mężczyzna był ogromny, musiał mieć ponad dwa metry i ponad pięćdziesiąt lat, ale wszystko w nim sprawiało wrażenie starości, ruiny. Siwe włosy opadały na czoło, ką­ciki powiek opadały na oczy, policzki aż na kołnierzyk, brzuch opadał na uda, a szerokie brązowe nogawki spodni na brudnobiałe kapcie.

Ten niechlujny grubas od pierwszej chwili nie spodobał się Helence. Na jej widok wprawdzie pochylił się i po­prawił skarpetki, ale nie wstał, by się z nią przywitać, co ostatecznie zraziło ją do niego, gdyż w swej ojczyźnie przywykła do oznak szacunku, jakich mężczyźni nie szczę­dzą kobietom. Podał jej tłustą i miękką dłoń, niewyraźnie się uśmiechnął i odezwał z mocnym akcentem niemieckim:

Dżen tobry pani, czekałem na panią.

Dzień dobry panu — zimno odpowiedziała Helenka.

Zapanowało milczenie. Gruby mężczyzna niezwykle

przenikliwym wzrokiem obserwował ją spod ciężkich po­wiek, a Uranów trzymając na wszelki wypadek w za­nadrzu kilka ukłonów czekał z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Poprawiwszy raz jeszcze skarpetki grubas zdecy­dował się wreszcie przerwać milczenie:

Uranof fytłumaczył pani, czego sobie szyczę?

Panie Wallstein — uważał za stosowne wtrącić się do rozmowy Uranów — moja koleżanka panna Helena Skrzewska (wymawiał Szefska) zgodziła się napisać kilka artykułów na temat życia w Polsce.

Ach! Toprafty! A o czym pisałaby pani f sfoich artykułach?

Ależ... to zależy! — zaczęła ostrożnie Helenka. — Co w moim kraju pana interesuje? Sztuka? Przemysł? Życie codzienne czy polityka?

O, fłasznie, polityka! Tak, polityka!

A dokładniej, jakie problemy polityczne?

Problem mniejszości narodowoszczowych. Sfłaszcza problem szydofski w Polsce!

Ależ w Polsce nie ma problemu żydowskiego!

Tam, gdzie są szydzi, zawsze jest problem, proszę pani!

To pan tak uważa — ostro odpowiedziała Helenka — ja jestem innego zdania...

Grubas pochylił się do przodu, jakby ukąsił go nagle wąż, i ze złością podciągnął skarpetki, po czym wyprosto­wał się tak gwałtownie, że wiklinowy fotel niepokojąco zatrzeszczał. Twardym tonem zapytał:

Mam nadzieję, sze pani nie jest szytówką?

Pani Helena z całą pewnością nie jest Żydówką... — pospiesznie wtrącił się Uranów, który zaczerwienił się i niespokojnie wiercił stojąc ciągle przy fotelu szefa.

Pana o nic nie pytam! — wrzasnął gruby Niemiee.

A ja chciałabym wiedzieć, po co mnie pan tu popro­sił? — zapytała Helenka.

Grubas wyglądał na zaskoczonego bezczelnością pytania. Odwrócił do Helenki purpurowoczerwoną ze złości twarz, gwałtownie zaczerpnął powietrza, i z trudem zapanował nad sobą. Wykrzywił się w uśmiechu i wyskandował:

Chcę, szeby napisała pani artykuły na temat ‘mniej­szości szytofskich w Polsce, szeby opisała pani stosunki między nimi i Polakami, i całe zło, jakie fysządzają pani krajowi...

A ponieważ zaskoczona Helenka milczała, uznał za ko­nieczne dodać:

Fidżi pani, to nie będzie trudne... Jestem pewien, sze pani kocha sfoją ojczyznę, prafta?

Uśmiechnął się zachęcająco, po czym energicznie pod­ciągnął skarpetki.

Tak, bardzo kocham swoją ojczyznę — odpowiedziała | dumą Helenka. — Ale uważam, że Żydzi są tacy sami jak wszyscy ludzie, i mam wśiód nich serdecznych przy­jaciół. | w niczym nie chctj im szkodzić!

Myli się pani. Szydzi nie są tacy jak inni. A poza tym zapłacę bardzo tobrze. Niech szę pani sastanowi! Pani potrzebuje pieniędzy. Fiem, fiem...

Zastanowić się! Ależ już to zrobiłam! — przerwała mu Helenka. — Nigdy nie zgodzę się pomagać propagan­dzie rasistowskiej! Pieniądze mogę zarabiać tylko w spo­sób uczciwy.

Na te słowa twarz grubasa zmieniła się, jakby za chwi­lę miał dostać apopleksji. Podciągnął skarpetki, jakby chciał je zedrzeć, po czym wstał z fotela ze zwinnością,

0 jaką Helenka go nie podejrzewała, i rzucił:

Fkrótce, proszę pani, Niemcy pętą panami Europy, a pani poszałuje tych słóf. Proszę stąt wyjszcz, głuptasie... Heraus! Heraus!

A odwracając się do Uranowa, któremu śmiech zastygł na twarzy, wrzasnął, nie wiedząc, że Helenka zna nie­miecki:

Warum haben sie mir diese polnische Ziege hergc- bracht? 1

Helenka już się oddaliła, ale słysząc to pytanie, drgnęła

1 odwracając się do faszysty blada ze złości powiedziała:

Bo polska koza nie boi się ropuchy!

I szybkim krokiem wyszła z ogrodu, gdzie na głowę ża­łosnego Uranowa, gnącego się w usprawiedliwieniach i przeprosinach, posypały się gwałtowne wymówki roz­wścieczonego grubasa.

i S* f'i

r mrfM ■V

Bl

«'♦•i 1 »% a

¡1

r 4 JM mi1*

C !§ Mt*

W którym Helenka zostaje sekretarką pary zwariowanych i czarujących Amerykanów, później podaje herbatą i ciastka w międzynarodowym home, a wreszcie gubi szpilki, dowodząc na końcu, że choć nikt nie musi porywać się na to, co nie­możliwe, ona właśnie musi, i robi to z prawdziwą przyjem­nością.

Tegoż samego wieczora w „Dromaderze”, kiedy He­lenka opowiedziała mi o swoim spotkaniu z panem Wall- steinem, nie mogłem powstrzymać się od zrobienia uwagi:

Sama jesteś winna temu, co ci się przytrafia. Dla­czego nigdy nie dowiesz się czegoś więcej o proponowanej ci pracy? A w ogóle dlaczego nie chcesz, żebym ci po­mógł? Przecież niedługo się pobierzemy. W każdym razie mam taką nadzieję...

Kobieta musi pracować i być niezależna, nawet jeśli jest mężatką — z całym spokojem odpowiedziała mi He­lenka. — A poza tym przygody z wariatką i tym okrop­nym faszystą to naprawdę interesujące dla mnie doświad­czenia.

Ach, tak?

Tak, a ja lubię doświadczenia. Wiesz, że z natury jestem strasznie ciekawa.

Miejmy nadzieję, że te twoje doświadczenia nigdy nie skończą się źle — odparłem z niezadowoleniem w gło­sie. — Mimo to...

Nie dokończyłem, bo okrzyk Helenki, która raptownie wstała wylewając na stół zawartość mego kieliszka, prze­rwał mi w pół zdania.

Och! To Lidia!... Lidia! Hop! Hop! Lidia, kochanie, chodź tu do nas!

Jeszcze dzisiaj, po przeszło trzydziestu pięciu latach, ja­kie minęły od tamtej pory, nie zdołałem się przyzwyczaić

do tych „hop! hop!” Helenki, na które odwracali się wszy­scy przechodnie w promieniu co najmniej jednego kilo­metra. Tamtego wieczora słychać ją było z całą pewnością aż w Lozannie. Zachmurzyłem się jeszcze bardziej, bo nie lubią robić z siebie widowiska. Helenka zresztą też nie, chociaż swoimi poczynaniami nieuchronnie wywołuje wprost przeciwny skutek.

Lidia Baranova, młoda, jasnowłosa kobieta, była z po­chodzenia Czeszką. Ładniejsza, poważniejsza i mniej ży­wiołowa od Helenki mówiła bardzo poprawnie po fran­cusku i studiowała w Genewie medycynę. W „restauracji” Berty Dumouton jadała (jeśli można to tak nazwać) przy sąsiednim stoliku.

Helenka przedstawiła mnie szybko swojej przyjaciółce, którą ucałowała z właściwą sobie serdecznością i posa­dziła obok siebie na ławeczce, po czym obie panie rzuciły się w wir rozmowy prowadzonej chwilami po francusku, chwilami zaś po polsku, ale tak szybko, że nie byłem w stanie zrozumieć z niej ani słowa. Tak więc kiedy Ema­nuel wytarł stolik i przyniósł mi następny kieliszek, który na wszelki wypadek osłoniłem ręką, zapadłem w ostenta­cyjne milczenie, żeby jasno pokazać Helence, jak bardzo nie podoba mi się to, że kiedy spotyka swoje przyjaciółki, zapomina całkiem o mojej obecności.

Po jakimś kwadransie Helenka przypomniała sobie na­gle o moim istnieniu i zwróciła się do Lidii po francusku:

Wiesz, kochanie, może „już” wyjdę za mąż, za Fe­liksa...

A któż to taki?

To on — Helenka wskazała na mnie lekkim ruchem głowy.

Moje gratulacje — z uśmiechem powiedziała Lidia. — Nic o tym nie wiedziałam. Życzę wam wszystkiego naj­lepszego.

Nie zaprotestowałem ani słowem na „może” i „już” Helenki, bo wiedziałem, że może znaczy u niej prawie zawsze na pewno, a już — bez wątpienia! Często zresztą używała tych słów po to tylko, by zdanie brzmiało lepiej.

Uważałem jednak za konieczne dodać nie bez pewnej zgryźliwości:

Tak, liczę, że pobierzemy się pod koniec paździer­nika... jeśli oczywiście do tej pory nic się Helence nie stanie.

A dlaczego miałoby się jej coś stać? — z zacieka­wieniem spytała Lidia. — Czy jest chora?

Skądże! Ale raz po raz rzuca się w jakieś przedsię­wzięcia, które prędzej czy później muszą się źle skoń­czyć. A wszystko to pod pretekstem, że musi w sposób niezależny zarabiać na życie. Na razie jednak nie ma pra­cy w Genewie i...

Szukasz pracy? — przerwała mi Lidia, obracając się do Helenki. — Czemuż mi nic o tym nie powiedziałaś? Wiem o zajęciu, które na pewno będzie ci odpowiadać. Czy słyszał pan o państwu Marken? — znowu zwróciła się do mnie.

Nie.

Ja też nie I— dodała Helenka.

Lidia wdała się więc w długie i zawiłe wyjaśnienia, z których wynikało, że państwo Marken, bardzo bogaci Amerykanie niedawno przybyli do Genewy, pragnęli wy­dać znaczną część swego olbrzymiego majątku pracując na rzecz poly>ju. Postanowili zatem założyć w grodzie Kal­wina międzynarodowy home dla studentów (jeszcze je­den!), który miał pod każdym względem przewyższyć wszystkie istniejące już domy tego rodzaju. Nie tracąc niepotrzebnie czasu Amerykanie ci od razu przeszli od teorii do praktyki i już zdążyli znaleźć odpowiedni lokal (w zakątku zwanym Campagne Rigot). Był to malowniczy stary dom, bardzo długi, ale za to jednopiętrowy (a jeśli nawet miał dwa, to i tak wydawał się jednopiętrowy) skryty jak gruby kocur wśród drzew, kwiatów i wysokiej trawy. Mrs Marken od razu znalazła nazwę dla swego home’u: „International Peace Haven” — Międzynarodowy Port Pokoju. Słowo „port” zostało zresztą trafnie wybrane, jako że krucha i pokojowa tratwa zbudowana przez tych dwoje Amerykanów nie zdołała nigdy opuścić swego por­

tu, by wypłynąć na szerokie i spokojne wody światowego porozumienia i zanieść w cztery strony świata radosne orędzie pokoju i szczęścia, które jej właściciele chcieli głosić.

Jednym słowem państwo Marken znaleźli już zarówno lokal, jak i nazwę dla swego Home’u. Teraz należało tylko znaleźć sekretarkę i studentów. Lidia zapewniała Helenkę, ze jeśli zgłosi się do Amerykanki, najprawdopodobniej zo­stanie przez nią zaangażowana.

Helenka gorąco podziękowała przyjaciółce i zaraz na­stępnego dnia udała się do Campagne Rigot. Lidia miała rację: dom był przyjemny i gościnny^ a jego właściciele sympatyczni. Bez trudu została przyjęta do pracy, jednak za groszowe wynagrodzenie stu pięćdziesięciu franków szwajcarskich miesięcznie.

W małżeństwie Markenów panem domu była pani Mar­ken, wysoka, chuda, dobrze, choć dyskretnie, po pięćdzie­siątce, dosyć jeszcze ładna, trochę wyniosła i na pewno porządnie zwariowana. Praktycznie rzecz biorąc nie znała ani słowa po francusku, z jednym tylko wyjątkiem: „ile to kosztuje?”, i miała na pierwszy rzut oka jedną tylko wadę: zmieniała zdanie co pięć minut.

Jej mąż mógłby straszyć otoczenie swą przeraźliwą chu­dością, gdyby nie nosił znakomicie skrojonych ąjeganckich ubrań, co, jak wiemy, niezmiernie rzadko zdarza się jego rodakom. W przeciwieństwie do swej energicznej małżonki obnosił się | miłą i zblazowaną nonszalancją i wszystkich gości home’u witał z uśmiechem na ustach tymi słowami:

Dzień dobry, ja mówić francuski bardzo dobrze!

Było to jedyne chyba zdanie, jakiego kiedykolwiek zdo­łał się w tym języku nauczyć, a towarzyszył mu często po­rozumiewawczy gest ręki, sięgającej do jednej z wielu kieszeni po zmięty świstek papieru, gdzie Mr Marken miał zwyczaj zapisywać kilkanaście słów francuskich, ciągle zresztą tych samych, które uparcie nie chciały wejść mu do głowy. Poza tym był to najpoczciwszy człowiek na świecie (choć nie światowy, gdyż przedtem handlował gu­mą do żucia). Umarł mniej więcej w rok po naszym wy-

jeżdzie z Genewy i wszyscy, a szczególnie przeżuwacze gumy, szczerze go żałowali. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że był on czwartym usuwanym w cień mężem przed­siębiorczej Mrs Marken, która dożyła radośnie osiemdzie­sięciu siedmiu lat, a jedynym objawem przybywających jej krzyżyków było to, że nie zmieniała już zdania co pięć minut, a jedynie co godzinę. Wiek robi jednak swoje!

Praca Helenki w Międzynarodowym Porcie Pokoju nie była, przynajmniej teoretycznie, skomplikowana. Polegała na przyjmowaniu przed południem gości i dostawców i pi­saniu na maszynie korespondencji pani Marken (z błę­dami oczywiście, które po kryjomu poprawiałem), na przy­gotowaniu o czwartej stołu do podwieczorku, który po pięciu minutach pani domu nakrywała i tak po swojemu. Następnie siedząc koło niej miała Helenka podawać każ­demu przybyłemu studentowi, tak jak to praktykowano we wszystkich tego rodzaju domach, filiżankę herbaty i dwa herbatniki, które zgodnie z rytuałem o bliżej nie­określonym pochodzeniu stanowiły nieodzowne uzupełnie­nie tego cennego płynu.

Wykonując tę odpowiedzialną czynność Helenka musia­ła równocześnie mieć baczenie na poniektórych studentów, zbyt przywiązanych do dóbr doczesnych, którzy częstp mieli ochocę dorzucić do tego obfitego posiłku trzeci, a mo­że nawet — któż to może wiedzieć? — czwarty herbatnik albo dodatkowy kawałek cukru. Bo wprawdzie Mrs Mar­ken wydawała corocznie tysiące franków szwajcarskich na przyjęcia, taksówki i podróże na trasie Szwajcaria — Sta­ny Zjednoczone, uważała jednak, że nadużywanie her­batników, herbaty czy cukru jest ze strony jej kochanych studentów karygodnym marnotrawstwem pieniędzy, które można by wydać na cel o wiele szlachetniejszy, jakim jest umacnianie ich dążeń do powszechnego pokoju. I tak dzięki oszczędnościom, jakie zrobiła likwidując zbyteczne herbatniki i cukier, pani Marken mogła za bajońskie sumy zapraszać dwa razy w miesiącu znanego mówcę (który często okazywał się człowiekiem pretensjonalnym i nie­poważnym, a co gorsza ponurym nudziarzem), by przed­

stawił rezultaty swych pokojowych negocjacji studentom zebranym wokół trzaskającego w kominku ognia, darmo­wego dla wszystkich i podsycanego grubymi polanami, ja­ko że Mrs Marken okropnie marzła.

Do obowiązków Helenki podczas tych wieczorków nale­żało także doglądanie ognia i pilnowanie, by wszyscy zo­stali sobie przedstawieni i po przywitaniu się z wymaganą ceremonialnością znaleźli wygodne siedzenia.

Wbrew tej poważnej atmosferze wieczorki w Międzyna­rodowym Porcie Pokoju bywały na ogół interesujące, a czasami nawet miłe, a to dzięki różnym narodowościom studentów, ich wrodzonej wesołości i jakiejś serdeczności, spontaniczności i szczerości, które składają się na wdzięk właściwy młodym. Mimo swoich skromnych zarobków i nieznośnego charakteru dyrektorki Helenka czuła się kwietnie w tym home’ie i na przekór wielu kolegom, któ­rzy serdecznie przestrzegali nową sekretarkę: „Nie zosta­niesz długo u Mrs Marken! Ta dziwaczka zwalnia wszyst­kich najpóźniej po tygodniu!”, Helenka zachowała swoją pracę przeszło rok. Wdzięk, z jakim witała wszystkich goś­ci, ściągnął szybko nowych studentów i zachwycona pani Marken zapałała taką sympatią do swojej sekretarki, że nie podejmowała żadnych decyzji nie zapytawszy jej uprzednio o zdanie.

Natomiast pan Marken, oczarowany uprzejmością i u- służnością Helenki, zabrał się, by się jej przypodobać, do nauki francuskiego. Nauczył się trzydziestu nowych słó­wek i był o krok od zrobienia postępów w koniugacji cza­sowników. Co więcej, po żmudnych i wzruszających wy­siłkach nauczył się mówić „dzień dobry” i „do widzenia" po polsku!

Z tych samych powodów i mnie okazywał niezwykłą wprost uprzejmość, a najwspanialszym jej dowodem było zaliczenie mnie w poczet arystokracji, w dniu kiedy po­gratulowałem mu postępów poczynionych we francuskim. Od tej pory nie nazywał mnie inaczej jak panem de Gail- lardinet, a na wszystkie moje protesty pozostał głuchy, choć w dalszym ciągu uprzejmy.

1

w t w ® ®

Sf|k m.

yyŁ CjtR?

%'f ¥

i i w

łjfił # \

T&MI • V 1 Ul ]

f®*Mf 'ii

ll I f V'

wlffiHSlil]

liii.

Zbliżało się lato. Zebrałem już prawie wszystkie doku­menty potrzebne mi do pracy o Jacques’u Grévin i napi­sałem nawet jej pierwsze rozdziały. Chcąc oderwać się od naszych obowiązków zawodowych spędzaliśmy codziennie z Helenką czas od dwunastej do drugiej w południe na plaży w Port-Noir, dokąd jeździliśmy starym, pustym na ogół tramwajem. Przez kwadrans pływaliśmy w zimnej wodzie jeziora, po czym zjadaliśmy na trawie kanapki z listkiem sałaty lub pomidorem. Następnie wyciągaliśmy się wygodnie na materacach plażowych i przez godzinę rozmawialiśmy, patrząc spod wpółprzymkniętych powiek na ciemne stoki gór o ośnieżonych gdzieniegdzie szczytach.

O wpół do drugiej Generał Dufour (który nie był wcale generałem, tylko parostatkiem) przecinał jezioro wydając od czasu do czasu krótki gwizd jak w koszarach, by przy­pomnieć nam, że pora się ubierać i wracać do codziennych obowiązków. Muszę zresztą powiedzieć, że robiłem to bez zbytniego żalu, gdyż moje poszukiwania autentycznie mnie pasjonowały, a przy pisaniu książki znalazłem w osobie Helenki najbardziej oddaną i cenną pomocnicę. Byłem jej szczególnie wdzięczny za cechę tak niezmiernie rzadko spotykaną u kobiet, a którą już wtedy ceniłem prawie tak samo jak dzisiaj: otóż Helenka nie była gadatliwa. Potra­fiła nawet milczeć całymi godzinami: nie podnosząc głowy znad książki czytała strona po stronie, starannie i meto­dycznie, tak jak szarańcza ogołaca drzewo z liści, bądź siedząc prawie bez ruchu nieznużenie szyła, tak jak inni łowią ryby.

Jak się dobrze zastanowię, to wprost nie do wiary wy­daje mi się, ile czasu Helenka w ciągu swego życia spę­dziła na czytaniu, szyciu i przede wszystkim pruciu! Bo (nie należy pomijać tego milczeniem) wprawdzie szycie należało do ulubionych jej zajęć, to jednak nie równało się pruciu, które stanowiło przyjemność samą w sobie, zupeł­nie nieporównywalną z innymi. Wszystko, co w codzien­nym życiu jest choć trochę zszyte i nie daj Boże wpadło w ręce Helenki, nie mogło uniknąć swego przeznaczenia, które jej zdaniem polegało na spruciu. I tak, czy to cho­

dziło o stary płaszcz, którego resztki mogły przydać się do przyozdobienia kapelusza, czy o pokrowce na fotele, które należało przerobić, czy też o sukienki, dopiero co kupione, ale które wymagały natychmiastowej „drobnej poprawki", wszystko, absolutnie wszystko czekał taki sam los! Kiedy ubranie zostało już sprute, momentalnie przestawało być interesujące i smutne kawałki materiału wędrowały na dłuższy lub krótszy okres czasu, jeśli nie na całą wiecz­ność, do szafy do tego celu przeznaczonej, gdzie spokojnie spały wśród kawałków gazet o zdumiewających geome­trycznych kształtach, naszpikowanych podstępnie szpilka­mi. Kawałków tych, które kiedyś chciałem spalić, Helenka strzegła jak oka w głowie, gdyż były to, jak mówiła, „formy”. Mnie osobiście trudno było kiedykolwiek uwie­rzyć, by te nędzne, zmięte skrawki papieru, które ze złośli­wą radością kłują każdego, kto nieopatrznie chce ich do­tknąć, mogły być formą czegokolwiek. Co prawda nigdy nie miałem sposobności, by dostatecznie zgłębić to zagad­nienie, gdyż cały mój wolny czas, którego nie poświęca­łem na zalecanie się do Helenki, wypełniały dwa nie­zwykle absorbujące zajęcia: po pierwsze musiałem uwa­żać, by Helenka nie popruła w celu zrobienia „drobnej poprawki” moich ubrań albo by nie zabrała się do „grun­townego” ich czyszczenia, po której to czynności zmieniały się w najprawdziwsze łachmany, po drugie pomagałem jej zbierać szpilki, które z uporem Tomcia Palucha i z godną podziwu odwagą gubiła w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Jeżeli fabryki szpilek krawieckich w Europie nigdy, o ile mi wiadomo, nie borykały się z problemem bezrobocia, to w dużej mierze zawdzięczają to Helence, która spędziła wiele godzin swego życia na sianiu znacz­nej części ich wyrobów po całym naszym mieszkaniu, do tego stopnia, że prędzej sporządziłbym listę tych nielicz­nych miejsc, gdzie nigdy nie znajdywałem szpilek, niż przypomniałbym sobie te wszystkie zakamarki, gdzie He­lenka zdołała je pogubić. Kiedy pomyślę, że bankier Laffite zawdzięcza całą swą wspaniałą karierę temu, że kiedy był nieśmiałym młodzieńcem bez pracy i bez specjalnych wi­

doków na przyszłość, pewien bankier zauważył go właś­nie w momencie, gdy szukał na ziemi szpilki, nie mogę odżałować, że i ja nie miałem podobnego szczęścia, gdyż zostałbym co najmniej multimilionerem. Jednak życie jest tak krótkie, a człowiek podczas swego krótkiego pobytu, tu na ziemi ma tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, że gdy­bym to ja zobaczył, że młodzieniec, który przyszedł prosić mnie o pracę, szuka starej szpilki, jak najszybciej bym go odprawił, oceniając, że zachowaniem swym dowodzi jedynie nieuleczalnego skąpstwa, wrodzonego upodobania do przeciętności albo też pogardy dla najcenniejszego dobra, jakie posiadamy: dla czasu! Jednak w moim rozu­mowaniu musi tkwić jakiś błąd, ponieważ nie zostałem sławnym bankierem, choć przez całe życie zebrałem tyle szpilek, że można by z nich zgromadzić niemałą fortunkę. Że nie wspomnę już nawet o tych, które wbiły mi się w stopy...

Ale te drobne niedogodności nie przesłaniały mi wcale tego, co do mego codziennego życia wnosił pełen fantazji i niespodzianek charakter Helenki. Pamiętam na przykład, jak pewnego wieczoru, a było już dobrze po północy, wyszliśmy z „Dromadera” i Helenka uparła się, byśmy nadłożyli drogi i wstąpili na główną pocztę.

Ależ, Helenko, wiesz przecież, że o tej porze nie wybierają już listów ze skrzynek. Daj mi list. Mieszkam przecież niedaleko od głównej poczty, wrzucę więc go wracając do domu i z samego rana go wyjmą.

Nie, wolę wrzucić teraz.

Nie rozumiem ciebie. Przecież wiesz, że teraz i tak nie opróżniają skrzynek.

Wiem! Po raz ostatni wyjmują listy o jedenastej wieczorem i już to zrobili.

No więc o co ci chodzi?

Mimo to wolę wrzucić list teraz.

To nonsens! — powiedziałem ze złością. — Nie są­dzisz chyba, że dyrektor poczty wstaje czasami w nocy po to tylko, by wyjąć listy ze skrzynki!

Oczywiście że nie — odparła Helenka w zamyśle­niu — ale nigdy nic nie wiadomo...

Bowiem świat Helenki był i dotąd jeszcze pełen jest takich „nigdy nic nie wiadomo”. Słuchając jej, można by pomyśleć, że wszystko może się zdarzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych. Niektórzy są zdania, że słowo „nie­możliwe” nie jest francuskie. Dla Helenki w każdym razie z całą pewnością nie należało ono do języka polskiego. Spraw, których normalny śmiertelnik nawet w najśmiel­szych marzeniach by się nie podjął, gdyż wie, że są one całkowicie absurdalne albo nierealne, Helenka, nie zwa­żając na ewentualne niepowodzenie, czepia się z uporem maniaka. Nie mówiąc nic nikomu rozważa po cichu problem, obraca go na wszystkie strony, zastanawia się całymi dniami, po czym osoby mogące jej pomóc obdaro­wuje bombonierką, papierosami czy też proponuje swoją współpracę przy jakimś trudnym przedsięwzięciu, a kiedy już znajdą się w sytuacji, że niezręcznie byłoby im od­mówić, natychmiast prosi o spełnienie swojej prośby. Nie­mal zawsze plan jej udaje się i wtedy nic tak jej nie cieszy jak zakomunikowanie skromnym tonem i ze spusz­czonymi wstydliwie oczyma osobie, która uprzednio przed­stawiała jej absolutną nierealność całej sprawy:

Wiesz, zdobyłam to, o czym mówiłeś, że jest nie do osiągnięcia!

Doprawdy? Nie wierzę...

Tak, tak! Mam już to... Rzeczywiście nie było zbyt A łatwo, ale w życiu potrzebna jest cierpliwość i wytrwa­łość!

I powiedziawszy to odchodzi beztrosko, zostawiając roz­mówcę czasami zdumionego, czasami śmiertelnie obrażo­nego, ale zawsze zdecydowanego na zrewidowanie swojego pojęcia tego, co możliwe, i tego, co niemożliwe.

Poza wieloma zaletami i wadami niezwykle rzadko spotykanymi Helenka ma też pewne cechy trudne do­prawdy do pogodzenia ze spokojnym życiem. Wspomina­łem już o nieoczekiwanych i nieprzepartych napadach głodu. Muszę jednak powrócić jeszcze do tego tematu.

Wszyscy dobrze wiedzą, jaka to męka żyć na co dzień z osobą wiecznie uskarżającą się na bóle żołądka lub na brak apetytu, ale ja ze swej strony zapewniam, że wcale nie łatwiej jest żyć z kimś, kto ma strusi żołądek, zwłaszcza gdy samemu ma się ten organ raczej delikatny.

Otóż pamiętam, jak na krótko przed naszym ślubem Helenka z przerażeniem zobaczyła (czy tak też jej się wydawało), że znowu przytyła, co, jak każdy wie, jest dla młodej kobiety najgorszą katastrofą, jaka może ją spotkać. Udała się więc do lekarza, który zapisał jej le­karstwo odbierające zupełnie apetyt. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Zamiast czterech posiłków dzien­nie Helenka musiała, by zaspokoić głód, zjadać ich co najmniej pięć. W ciągu dwóch tygodni przybyło jej pra­wie dwa kilo, które bardzo przywiązały się do jej osoby.

Nieco (ale nie za bardzo) zaniepokojona poszła znowu do lekarza, który wysłuchawszy jej utyskiwań stwierdził stanowczo, że są one zupełnie absurdalne i, co więcej, absolutnie sprzeczne z najnowszymi osiągnięciami medy­cyny. Zgodził się jednak ją zważyć i stanąwszy twarzą w twarz z niewiarygodną rzeczywistością smutno pokiwał głową i poradził jej, by zwróciła się do innego dietetyka,

o rozleglejszej niż jego wiedzy.

Helenka wróciła do domu zamyślona, ale w gruncie rzeczy zadowolona, że na niektóre leki reaguje w sposób całkowicie indywidualny i nietypowy. Nie poszła wcale do poleconego jej lekarza i tylko z samozaparciem, które mnie zdumiało, przez dwa tygodnie stosowała dietę, jaką podała jej przyjaciółka, składającą się jedynie z jabłek, żółtego sera i niesłodzonej herbaty. Tym sposobem stra­ciła wreszcie te dwa dodatkowe kilogramy, a wraz z nimi nadprogramowo jeszcze trzeci.

W końcu zdołałem się przyzwyczaić do wilczego apetytu Helenki. Nie mogłem jednak przywyknąć do jej okropnych zachcianek, które napadały ją na ogół w miejscach, gdzie nie sposób było je zaspokoić, na przykład w kinie lub teatrze.

Wszystko zaczynało się zazwyczaj wtedy, gdy na scenie

lub na ekranie aktorzy zabierali się do kulinarnych eksce­sów. Skutki były nieuniknione i natychmiastowe. Już po kilku minutach ręka mojej najdroższej ściskała mnie sil­nie za ramię, a głos jej szeptał mi do ucha:

Och! Zdaje mi się, że jestem głodna! Nie wiem, czy doczekam do końca filmu (albo trzeciego aktu).

Szybko więc nauczyłem się mieć zawsze, gdy szliśmy na jakieś przedstawienie, w kieszeni cukierki albo her­batniki, dzięki którym Helenka wytrzymałaby, łudziłem się, przynajmniej do przerwy. Niestety nie przepadała za słodyczami, a czekolady wprost nie znosiła. Kiedy na ja­kimś przyjęciu częstowano ją cukierkiem, szukała kątem oka niezbyt odległego wazonu z kwiatami, do którego mogłaby go wrzucić nie robiąc przykrości pani domu.

Kiedy więc Helenka oddała mi kilkakrotnie nadgry­zione cukierki, z którymi nie wiedziałem co zrobić i które lepiły mi się w palcach, zacząłem zabierać ze sobą solone migdały, serowe cukierki albo cieniutkie kanapeczki z plasterkiem kiełbasy w środku. Takie zakąski Helenka przyjmowała z większym uznaniem, ale — rzecz katastro­falna! — miała po nich okropne pragnienie!

Sytuacja była tym tragiczniejsza, że w wielu sztukach teatralnych czy filmach aktorzy piją przeróżne napoje, wyglądające zawsze atrakcyjniej niż te, z którymi mamy na co dzień do czynienia. Zresztą, żeby nikt nie miał co do tego wątpliwości, pijąc je przybierają ekstatyczny wy­raz twarzy, jakby bez kropli wody w ustach przebyli całą Saharę i nagle za jakąś wydmą rozpalonego piasku od­kryli cienistą oazę i pijalnię z zimnymi napojami.

Poradziłbym sobie i z tym, gdyby jakoś sensowniej dobierali swe napoje. Czemuż u licha nie zadowalali się kawą z mlekiem, sokiem owocowym czy nawet winem? Mógłbym wtedy zaopatrzyć się w termos z odpowiednią ilością płynu. Ale nie! Całkowicie obojętni na kłopot, jaki mi sprawiali, woleli delektować się zimnym piwem prosto z beczki albo strzelającymi szampanami, które perliły się i musowały w smukłych kryształowych kieliszkach, albo

też aromatyczną herbatą z cukr.em, cytryną bądź mlekiem, ba, nawet z odrobiną rumu.

Czy muszę dodawać, że na widok tych płynnych delicji Helenkę ogarniało pełne niepokoju podniecenie? Wsta­wała, siadała, kręciła się niby to z powodu zdrętwiałej nogi albo zagniecionej sukienki, po czym z westchnieniem, od którego położyłyby się co najmniej dwa hektary zboża, komunikowała mi, że byłaby najszczęśliwszą z kobiet, gdy­bym postarał się o dużą szklankę zimnego piwa i zwykłą, najzwyklejszą w świecie, malutką kanapkę z szynką albo (w zimie) o filiżankę gorącej herbaty z cytryną i zwy­czajną kanapkę z masłem i z zastygniętym sosem od mięsa (smakołyk dość specyficzny, ale Helenka za nim przepada).

Oszołomiony taką prośbą, najpierw udawałem, że nic nie słyszę, pochłonięty bez reszty tym, co się dzieje na scenie bądź na ekranie. Daremnie! Pragnienie i głód, jakie odczuwa Helenka, wzmagają się proporcjonalnie do prze­szkód, które stoją na drodze do ich zaspokojenia. Próbo­wałem wtedy nieśmiało protestować:

Czy uważasz, że to naprawdę odpowiedni moment?

Poczekaj chwilę! Przedstawienie (albo film) zaraz się skończy!

albo też:

Wiesz przecież, że w tutejszym bufecie napoje nie są najlepsze, a w dodatku bardzo drogie!

Odnosiłem taki sam skutek, jak gdybym za pomocą kilku ślimaków umieszczonych na torach próbował wy­koleić lokomotywę jadącą pełną parą. Widząc mą wy­raźną złą wolę Helenka rozdzierająco wzdychała, po czym mówiła sama do siebie szeptem, który słyszeli widzowie w promieniu trzydziestu metrów:

Ach! W Polsce wszyscy bez wyjątku mężczyźni są bardziej rycerscy niż tutaj. Kiedy tam proszę o coś do jedzenia czy picia, wszyscy rzucają się, by mi to przy­nieść...

Zraniony do głębi w mej diunie narodowej zapominałem

albo:

94

zapytać, jak w jej kraju pierwszy lepszy mężczyzna po­trafi zdobyć żądany przez nią napój czy potrawę w sa­mym środku przedstawienia, nie zakłócając jego toku i nie narażając się na usunięcie z sali. Wściekły więc wstawa­łem i przepraszając stokrotnie pięciu czy sześciu (czasem nawet więcej) widzów z naszego rzędu deptałem im po nogach z uśmiechem na ustach i złością w sercu. Potem kierowałem się do najbliżej stojącej bileterki, która wy­słuchawszy mej prośby patrzyła na mnie nieufnie i szeptem wyjaśniała:

Ależ nie podajemy tutaj ani posiłków, ani napojów! Co się panu stało? Żle się pan czuje?

Odpowiadałem z trudno udawaną dezynwolturą:

To nie o mnie chodzi. To dla pani, która...

Ach! Jakaś pani się źle czuje?

Nie! Nie to chciałem powiedzieć! Po prostu chce coś zjeść albo się czegoś napić...

A to dlaczego?

—■ Czuje zły głód! (Podobno tak się nazywa głód, który w przeciwieństwie do „dobrego głodu” napada człowieka w nieodpowiednim miejscu i o nieodpowiedniej porze).

Bileterki mają zapewne jakiś tajemniczy, ale doskonały sposób porozumiewania się między sobą w rodzaju se­kretnego telegrafu, bo nim zdążyłem powiedzieć cokolwiek więcej, cały personel na ogół wiedział już, że coś nie­normalnego dzieje się w moim rzędzie. Kryjąc głowę w ramionach i przemykając chyłkiem pod ścianami sta­rałem się wyjaśnić komuś kompetentnemu, na czym do­kładnie polega mój kłopot. Na próżno! Wracałem więc w końcu na miejsce i marzyłem tylko o tym, żeby jak najszybciej o nas zapomniano. Płonna nadzieja, bo już w różnych punktach sali zapalały się i gasły, niczym błędne ogniki, latarki bileterek. Po chwili jedna z nich podchodziła do nas.

Czy to pani się źle czuje? Może podać pani aspirynę albo wezwać lekarza?

Ależ nie, nie trzeba! — odpowiadałem półgłosem, a widzowie siedzący wokół nas zaczynali się niecierpliwić

i coraz głośniej psykać. Helenka zaś, jak zwykle wszyst'-\* kiego ciekawa, pytała mnie:

Czego chce ta bileterka?

Nim w ogóle zdążyłem odpowiedzieć, przybiegał zde­nerwowany kierownik kina.

Czy wezwać taksówkę dla chorej?

Ach! To ktoś zachorował — mówiła szeptem He­lenka. — Gdzie?

I natychmiast wstawała z krzesła — bo, jak juz po­wiedziałem, była z natury ciekawa — upuszczając przy tym rękawiczki, torebkę albo parasolkę. Tracąc coraz bar­dziej głowę dawałem nura pod fotele, by pozbierać po­gubione rzeczy, a Helenka, chcąc zapewne ułatwić mi zadanie, znowu wstawała z fotela. Oburzenie sąsiadów sięgało zenitu i teraz skupiało się wyraźnie na nas.

Proszę siadać! Cicho! Proszę siadać! To naprawdę skandal!

Wreszcie z pomocą bileterki, która świeciła mi latarką, jak mogła najlepiej, i Helenki, bez której pomocy dosko­nale bym się obszedł, znajdowałem zgubioną torebkę, rękawiczki czy parasolkę. Teraz, kiedy przeprosiłem już wszystkich wokół i, jak łatwo się domyślić, dałem sute napiwki bileterkom, mogłem, zupełnie wyczerpany, wresz­cie usiąść i otrzepać kapelusz, który Helenka w tym roz­gardiaszu przypadkiem mi przydeptała. Mogłem też śle­dzić zakończenie przedstawienia, nie rozumiejąc zresztą,

o co dokładnie chodzi, bo straciłem wątek intrygi i zasta­nawiałem się, gdzie się podział mój szalik i moje ręka­wiczki, które trzymałem na kolanach, a także dokony­wałem skomplikowanych obliczeń, ile to monet poleciało mi pod fotel sąsiada, kiedy dawałem napiwki...

Zazwyczaj w tym właśnie momencie moich perypetii miłość mego życia ujmowała mnie pod ramię, i współ­czująco patrząc mi w oczy czule szeptała:

Nie jesteś jednak, kochanie, zbyt zaradny!

W którym narrator, zapoznawszy się szczegółowiej z niebanal­ną rodziną Helenki i dowiedziawszy się, że ona sama nie zna dokładnie swego wieku, informuje czytelnika o dziwnych oko­licznościach swoich własnych urodzin i opowiada o przedziw­nym wpływie, jaki na jego dzieciństwo wywarła reklama pro­duktów farmakologicznych.

Pod koniec mego pobytu w Genewie, w pewien burzli­wy i parny wieczór sierpniowy, Helenka zjawiła się w „Dromaderze” z czymś, co wyglądało na grube, sta­rannie zapakowane tomisko, pod pachą. Zaniepokojony zapytałem przerażonym nieco głosem:

Mam nadzieję, że to nie następna pifeca do popra­wienia?

Oczywiście że nie! — odparła radośnie. — To tylko moja rodzina!

I kiedy kompletnie zaskoczony patrzyłem na nią bez słowa, rozwinęła ostrożnie niebieski papier i wyjęła ogromny podniszczony album, pełen starych fotografii i sta­rych listów. Poprosiwszy dla zasady Emanuela o filiżankę herbaty, łyknęła z mego kieliszka białego wina, skrzy­wiła się jak zawsze, gdy pije choćby najlepsze wino, po czym z przyjemnością wyraźnie malującą się na jej twarzy otworzyła album i zabrała się do pokazywania mi kolejno wszystkich zdjęć komentując je bądź jednym lakonicznym słowem, bądź sypiąc szczegółowymi wyjaśnie­niami.

Tym sposobem poznałem kolejno jej ojca, wysokiego kościstego mężczyznę, o wąsach dumnie przecinających pociągłą twarz (Helenka odziedziczyła po nim niektóre rysy, a także dumne spojrzenie), jej matkę, pulchną ko­bietę o uśmiechniętej, nieco melancholijnej buzi, która układem nosa i brody przypominała Helenkę, brata i sio-

T

v. \ \ \ \ \ mM

strę, których rysy stanowiły kompromis między rysami ojca i matki. Na jednym ze zdjęć brat nosił mundur ofi­cerski z długą, sięgającą aż do kostek peleryną. Futrzana czapka na głowie upodobniała go do kozaka z operetki.

Na innym zdjęciu dziadek Helenki ze strony matki, zarośnięty jak Tołstoj i w butach jak słynny kot z bajki, ubrany w obszerną opończę siedział na schodach przed dużym, pięknym, drewnianym domem. Bawił się z oswo­jonym lisem, a wokół domu spacerowały głupie i zarozu­miałe gęsi. Kiedy patrzyłem na ten tchnący spokojem obrazek ogarnęło mnie nagle uczucie odrębności dużo żyw­sze niż to, jakiego mogłem doświadczać pod wpływem akcentu i zachowania Helenki.

Obok zdjęcia dziadka widniał portret kobiety w średnim wieku, pięknej jeszcze, prawdziwej damy.

To moja babka ze strony matki — poinformowała mnie z dumą Helenka. — Bardzo piękna, prawda? Ale jaka rozrzutna! i Okropnie! Okropnie! Mimo to bardzo ją kochałam, choolkrótko się znałyśmy...

Kartkując album poznałem całą galerię wujków i cio­tek, kuzynów i kuzynek, przyjaciół domu i znajomych. Wreszcie na wyblakłym mocno zdjęciu ujrzałem bardzo przystojnego mężczyznę ubranego zgodnie z modą z roku 1870.

A to mój węgierski przodek ze strony ojca — wy­jaśniła Helenka. — Wygnany ze swego kraju z powodów politycznych. Człowiek o żelaznej woli. I trudnym cha­rakterze. Okropnie! Okropnie...

Tak, z całą pewnością okropnie trudnym — powie­działem rozumiejąc nagle, po kim to Helenka odziedzi­czyła swój upór i wytrwałość.

Oglądając album poznałem też lepiej samą Helenkę. Nie zobaczyłem jej wprawdzie jako kilkumiesięcznego go- lutkiego bobasa baraszkującego na baraniej bądź niedźwie­dziej skórze, niezbędnej do tego rodzaju zdjęć, o których przyzwoitości decyduje jedynie wiek fotografowanego obiektu, ale mogłem podziwiać ją jako pięcioletnią dziew­czynkę, skupioną, z brodą uniesioną do góry, starającą

się uśmiechnąć do nie istniejącego ptaszka, którego żadne­mu fotografowi nie udało się jeszcze wyczarować z apa­ratu, na cale zresztą szczęście, bo z pewnością przeraziłby on nie tylko wypatrujące go dzieci, ale i ich rodziców, bo nagle zburzyłby te wszystkie piękne kłamstwa, z któ­rych zbudowany jest ich skromny świat. W dodatku jakość kliszy na pewno by na tym ucierpiała...

Następnie zobaczyłem Helenkę w wieku lat siedmiu w uroczym krakowskim stroju, podobnym do tego, jaki miała na sobie na wieczorku w „International Friendship Home”, potem w wieku dziesięciu lat w nowym płaszczyku i z nowym sersem w ręku, a także jako dwunastoletnią harcerkę wśród koleżanek wesoło śmiejących się na szkol­nym podwórku. Później jako osiemnastoletnią dziewczynę w żałobie po ojcu. Miała na sobie długą czarną suknię, w której było jej bardzo do twarzy, i tak zwaną stosowną do okoliczności minę, z którą było jej zdecydowanie nie do twarzy.

W roku następnym ujrzałem ją jako studentkę mate­matyki na uniwersytecie w Krakowie, z czapką na bakier i mnóstwem książek pod pachą. Obok niej sterczał wy­soki student, a ja na jego widok poczułem dziwne ukłucie w sercu.

To mój były narzeczony — powiedziała z całą pro­stotą. — Bardzo miły i inteligentny chłopak, ale zbyt lubił wódkę, a za mało studia. Po czterech miesiącach znajo­mości postanowiłam z nim zerwać.

I zerwałaś?

Oczywiście, skoro postanowiłam...

Na innych jeszcze zdjęciach mogłem podziwiać Helenkę jako tancerkę, najpierw w towarzystwie innych dziew­cząt w szkole tańca w Krakowie, potem w różnych stro­jach z kilku ról, które tańczyła w tamtejszym teatrze „Rokoko”.

Kiedy przyglądałem się tym zdjęciom usiłując znaleźć coś, co łączy harcerkę, baletnicę, krakowiankę i doktora praw, Helenka wyciągnęła z torebki kopertę pełną wy­cinków prasowych. Były to recenzje z przedstawień, w któ­

rych tańczyła. Nazwisko jej było wielokrotnie wymieniane i gorąco ją chwalono. Szczerze jej pogratulowałem. Ogromnie zadowolona podziękowała mi łagodnie się uśmie­chając:

Bardzo lubię tańczyć. Bardzo, beaucoup! Ale to było zbyt męczące, a poza tym w życiu nie można robić tylko jednej rzeczy...

Po tych rodzinnych zdjęciach przyszła kolej na foto­grafie z Włoch, gdzie Helenka studiowała prawo. I tutaj coś zaczęło szwankować. Wiem, że we Włoszech zdarzają się trzęsienia ziemi, ale nie tak znów często, i trudno zresztą sobie wyobrazić, by trafiały się, ilekroć Helenka brała do ręki aparat. Ale jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że gdy tylko postawiła nogę na półwyspie apeniń­skim, ściany domów zaczęły się niebezpiecznie pochylać, czasem na prawo, czasem na lewo, że drzewa gięły się jak podczas burzy, a horyzont nieustannie się huśtał? Fakt tym bardziej był niepokojący, że jedynym obiektem absolutnie pionowym na tych zdjęciach okazała się wieża w Pizie!

Mimo że chodziło o przeszłość, poważnie się zaniepo­koiłem:

Moje biedactwo, zwiedzałaś Włochy w tak przykrych okolicznościach!

Och, wcale nie! Włochy są naprawdę pięknym kra­jem. Bardzo mi się podobają. Dlatego właśnie, kiedy przy­jechałam, kupiłam sobie aparat fotograficzny.

Ach tak! To wyjaśnia wszystko. Początki fotografa amatora są zawsze trudne — powiedziałem wyrozumiale.

Oui, oui! — przytaknęła mi Helenka. — Wiem, co sobie myślisz, ale zobaczysz, że później nie jest już tak źle. Popatrz!

To prawda. Na następnych zdjęciach drzewa i ściany domów wróciły do właściwej im pozycji, a linia horyzontu zaczynała biec normalnie, zaś wieża w Pizie pochylała się, jak mi się wydawało, trochę nawet za bardzo! Na­tomiast ludzie — co za rozpacz! — zdawali się okropnie cierpieć. Przynajmniej na zdjęciach, gdzie jednemu bra­

kowało ręki, drugiemu obu stóp, trzeciemu prawie połowy tułowia. Niektórzy nawet stracili głowy, tak że wszelka identyfikacja była niezmiernie trudna, by nie rzec zu­pełnie niemożliwa, co z kolei pozwalało snuć najśmielsze nawet domysły.

Sytuację na zdjęciach, i tak już przecież niepokojącą, a czasami wręcz wstrząsającą, pogarszały jeszcze prze­dziwne zjawiska meteorologiczne: świetlne kule, z całą pewnością przybyłe z innych planet, zdumiewające deszcze w słonecznym skądinąd krajobrazie, ogniste smugi lejące się z nieba na osobę ufnie uśmiechniętą, ciemne chmury

0 niewiadomym pochodzeniu otulające wszystko gęstą po­włoką... I Bóg wie co jeszcze! Widząc moje zdumienie Helenka uznała za stosowne wyjaśnić:

Oczywiście, kochanie, nie wszystkie zdjęcia są jeszcze udane. Ale wtedy kiepski był ze mnie fotograf...

Zaprotestowałem zupełnie bez przekonania, co wyraźnie zmartwiło Helenkę. Chcąc ją więc pocieszyć szybko do­dałem:

Ja też nie jestem dobrym fotografem i w ogóle mam niewiele zdjęć. Zostały zresztą u ojca. Za to opiszę ci szczegółowo moją rodzinę...

Tak, tak! Koniecznie! — zawołała radośnie Helen­ka. — Bardzo lubię słuchać, jak opowiadasz.

Zgoda! Emanuel, podaj nam jeszcze dwa białe wina.

Kiedy kelner postawił przed nami kieliszki, łyknąłem

odrobinę, by przepłukać gardło, i zacząłem:

A więc, moja droga Helenko, nazywam się, jak wiesz, Feliks Gaillardinet i urodziłem się w małym prowincjo­nalnym miasteczku liczącym osiem tysięcy ciał i kilka dusz, to znaczy w małym miasteczku tym tylko różnią­cym się od innych prowincjonalnych miasteczek, że po­siada piętnastowieczny zamek w bardzo dobrym stanie

1 dosyć podniszczoną dziewiętnastowieczną śluzę. Nazwę jego pomińmy na razie milczeniem, po pierwsze dlatego, że jest bardzo długa i trudna do wymówienia i napisania, po drugie dlatego, że nie jest istotna dla niedokładności mej opowieści. Zapamiętaj jednak, że samo miasteczko

jest tak małe, ze każdy słyszy, o czym mówi się w domu sąsiada.

Urodziłem się o północy, dokładnie na tej krawędzi, I ostrzejszej i cieńszej niż ostrze żyletki, jaka dzieli dzień I właśnie się kończący od dnia właśnie się zaczynającego, na tej granicy prawie że nieuchwytnej, którą rozkłady I jazdy zwą godziną 0. Jestem zatem istotą, która nie na­leży ani do wczoraj, ani do jutra, jest dokładnie pomiędzy dwoma dniami. Kiedy jednak ojciec chciał zgłosić fakt mego przyjścia na świat w urzędzie stanu cywilnego, urzędnik zażądał dokonania kategorycznego i szybkiego wyboru pomiędzy tymi dwoma możliwościami. Ojciec spojrzał więc w przyszłość i zdecydował się na dzień jutrzejszy. Jestem zatem odrobinkę starszy, niż na to wskazuje moja metryka, jednak tak niewiele, że nie warto nawet o tym mówić...

A to ciekawe! — przerwała mi Helenka. — Bo ja też nie znam dokładnie swego wieku.

Jak to? Nie znasz swego wieku?

Dokładnie nie. Kiedy wyjechałam z mamusią do Rosji, mama zgubiła moją metrykę. W moim kraju to nie urząd stanu cywilnego ją wystawiał, ale proboszcz, który wpisywał wszystkie narodziny do ksiąg parafial­nych. Na Ukrainie mama udała się do popa, ale pomyliła się w rosyjskim kalendarzu. Dopiero później zorientowała | się, że w nowej metryce jestem młodsza o kilka dni, ale powiedziała sobie: trudno, zostawmy na razie tak, jak jest, zobaczy się po wojnie. Dla dziewcząt zawsze to ko­rzystne trochę się odmłodzić!

Och, Helenko, i to nie tylko w twoim kraju! Nie chciałbym być niedyskretny, ale czy mogłabyś mi powie­dzieć, jaki miesiąc wybrała ci matka na urodziny?

Wydaje mi się, że naprawdę urodziłam się „już” w grudniu, ale w metryce widnieje styczeń! To dobrze zacząć coś od nowego roku.

A więc oficjalnie urodziłaś się pierwszego stycznia...

Nie, nie pierwszego. To niedobra data ze względu

na święta! Urodziłam się trzeciego, co jest zresztą dużo lepsze, jeśli chodzi o prezenty!

Co takiego? Lepsze, jeśli chodzi o prezenty?

Oczywiście, bo w ciągu dwóch tygodni mogę dostać aż trzy prezenty: jeden na gwiazdkę, jeden na Nowy Rok i jeden na urodziny.

Sprytnie pomyślane — odparłem z lekka zaskoczo­ny. — A więc gdybyśmy byli małżeństwem, musiałbym dać ci trzy prezenty w ciągu dwóch tylko tygodni?

Non, non! — odpowiedziała Helenka z ogromną pro­stotą. — Wystarczy jeden, ale duży, taki zamiast trzech...

Przytłoczony taką żelazną logiką przez chwilę nie mo­głem dobyć | siebie głosu.

Dlaczego nic nie mówisz? — zapytała. — Opowiadaj dalej... Twoja opowieść. bardzo się Helence podoba.

Dobrze, już zaczynam — powiedziałem z trudem przełykając ślinę. — A więc kiedy wkroczyłem w tak zwany niewdzięczny wiek, ojciec zajął się jak najwszech­stronniejszym moim wykształceniem. Bardzo wcześnie ku­pił mi wiolonczelę, niewiele mniejszą ode mnie, i zafun­dował mi nauczyciela muzyki niewiele większego niż mój pulpit na nuty. Przez przeszło rok grałem ną tym instru­mencie, a do zaprzestania ćwiczeń zmusiły mnie skargi sąsiadów. Przerzuciłem się wtedy na skrzypce i przez całe dziesięć lat uczył mnie ten sam nauczyciel, dopóki nie umarł na atak serca. Po jego śmierci uświadomiłem sobie, że zawsze będę jedynie przeciętnym skrzypkiem. Scho­wałem więc definitywnie instrument do futerału, a ojciec z zadowoleniem w głosie powiedział mi: — Teraz już wiesz, co to jest muzyka. Da ci ona wiele radości.

Miał rację! Dzięki muzyce przeżyłem jedne z piękniej­szych chwil w moim życiu i zawdzięczam je nie tylko niemodnym i uroczym melodyjkom wygrywanym przez stare pozytywki, które dosłownie uwielbiam, r.le również dostojnym i subtelnym koncertom Mozarta, Haydna, Albi- noniego i Vivaldiego, którymi i dziś jeszcze się delektuję.

Jednocześnie z zamiłowaniem do muzyki zacząłem prze­jawiać zainteresowanie poezją i tym wszystkim, co nie-

t : I I \ \ \ \ W H

codzienne, dziwne, fantastyczne i nierealne. „Masz szczę­ście. Twój syn doprawdy jest nietypowy”, mawiał do ojca ze współczuciem stary, zgryźliwy nieco przyjaciel domu, doktor Norbert Grantin. Nie podejrzewał nawet, że był to najwspanialszy komplement, jaki można komuś powie­dzieć, a ja byłem wtedy za młody, by go w pełni docenić.

To, co powiedziałem, pozwala w każdym razie rozumieć jasno, że jeśli chodzi o miłość, miałem od początku nie­wielkie szanse na spotkanie prawdziwie siostrzanej duszy. Zakładając nawet, że spotkałbym istotę płci żeńskiej nie należącą do najbardziej rozpowszechnionego typu kobiet, musiałbym jeszcze dokonać nie lada wyczynu: przedstawić ją w moim miasteczku nie wywołując przy tym jakichś burzliwych zamieszek. Krótko mówiąc: niemal marzenie ściętej głowy!

Wróćmy jednak do mojej rodziny, najpierw ze strony ojca, Wawrzyńca Gaillardinet. Po ukończeniu ze znako­mitymi wręcz rezultatami szkoły średniej postanowił, kie­rując się swymi upodobaniami do botaniki i chemii, stu­diować na uniwersytecie farmację, jako że zawód apte­karza zostawia wiele wolnego czasu ludziom, którzy tak jak on uwielbiają stare sztychy, białe kruki bibliofilskie, cenną porcelanę i kwiaty, zwłaszcza zaś róże. Kiedy już miał dyplom w kieszeni, otworzył aptekę i od razu zdobył poważną klientelę.

Rosłem więc wśród zapachów kreozotu, eukaliptusa, eteru, fenolu i kamfory, że nie wymienię już innych, ale wonie te często mieszały się 8 zapachem róż. Jednak we wspomnieniach z dzieciństwa dominują dwa cudowne me­dykamenty, spoczywające dziś na cmentarzu zapomnia­nych farmakologicznych specyfików: ,,Rycyna-która-wy- chowuje-żołądek” i „Pigułki-Plocka-pomogą-państwu”. Ry­cyna nie tylko kojarzyła mi się, nie wiadomo czemu, z jakimś smakołykiem zrobionym z rycynusa, ale też widziałem ją zawsze pod postacią starszego pana, bez naj­mniejszej wątpliwości profesora jakiegoś nie istniejącego uniwersytetu, jednego z tych, którzy reklamują owoce swojej naukowej pracy na ostatniej stronie gazet. Na twa­

rzy tego dobroczyńcy ludzkości malowały się życzliwość i zrozumienie połączone z niewątpliwą a głęboką mądro­ścią. Z palcem wskazującym wycelowanym prosto w niebo ten sympatyczny pan pouczał przewód pokarmowy, nie mający końca, różowy, radosny, tryskający zdrowiem, który przerwawszy na chwilę swoje harce słuchał uważ- .nie i z wdzięcznością swego dobroczyńcy.

Natomiast reklama pigułek Płocka dla osób bladych, królująca na kontuarze aptecznym, której nie sposób było nie dojrzeć wchodząc do apteki, mogła straszyć po nocach dziecko o najmniej nawet żywej wyobraźni. Widniały na niej dwie identyczne twarze, z tym że jedna była prze­rażająco, upiornie wprost blada, druga zaś przeraźliwie ćzerwona. Niestety w koszmarach nocnych widywałem jedynie tę pierwszą. Jej grobowe spojrzenie podążało za mną krok w krok. Czerwona twarz nie była w stanie do tego stopnia mnie przerazić, jako że w tym czasie zbyt pasjonowałem się opowieściami o czerwonoskórych, by choć na chwilę zwątpić w to — mimo zniecierpliwionych i gniewnych wyjaśnień ojca — że ci nieprzyjaciele bla­dych twarzy nadużywali po prostu pigułek Płocka.

Reklama „Pigułki-Plocka-pomogą-państwu” przyciągała moją uwagę jeszcze z innego powodu: otóż jedna i ta sama litera „p” stanowiła pierwszą literę wszystkich czte­rech słów. Ten chwyt reklamowy wydawał mi się godny figurowania w antologii literatury francuskiej, która była moim szkolnym podręcznikiem i w której mogłem po­dziwiać ciekawy ogromnie sonet monosylabiczny. W tejże antologii czytałem bez znużenia, zamiast słuchać nauczy­ciela, stronice poświęcone Sinistre effacement de l’homme Wiktora Hugo i Drżącym preriom Luizjany nie pamiętam już kogo — tym preriom, gdzie człowiek umiera, jeśli zbłądzi, a na myśl o których rozkosznie drżałem... co przeszkadzało mi często być uczniem tak pilnym, jak tego pragnęła moja rodzina.

Później, kiedy miałem jakieś piętnaście lat, obudziło się we mnie upodobanie do poezji i stałem się bardziej wrażliwy na dziwny urok i czar bijący z reklam farma-

ceutycznych w ogóle, a kremu Kaliston w szczególności. Skoro krem ten człowiekowi sześćdziesięcioletniemu daje wygląd czterdziestolatka, to człowiek mający eto dziesięć lat i używający go regularnie musi wyglądać tylko na dziewięćdziesięciolatka. A to ma kapitalne v/prost zna­czenie!

Nie ustając w mych poszukiwaniach świata odmiennego, od tego, w którym żyjemy, wpadałem w rozmarzenie rów­nież na widok reklamy soli musujących doktora Mac- Phersona. Otóż producent ich otrzymał od pewnego wdzię­cznego pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny list, z którego wszyscy mogli się dowiedzieć, jak wiele zawdzięcza on tymże solom. Do niedawna jeszcze tak cierpiał na reuma­tyzm, że schody w domu stanowiły dla niego niepokonaną przeszkodę. Odkąd jednak zaczął regularnie zażywać soli musujących doktora MacPhersona, sytuacja uległa rady­kalnej poprawie; nie musiał nawet schodzić po schodach z pierwszego piętra, na którym mieszkał: po prostu z ogromną szybkością zjeżdżał po poręczy. Zdjęcie i adres wdzięcznego pacjenta stanowić miały dowód skuteczności lekarstwa. Patrząc jednak na głupawą minę, łysiejące skronie i wątłe ramiona tego ozdrowieńca szybko docho­dziło się do wniosku, że musi to być człowiek o niespo­tykanej wprost sile charakteru, skoro do tego stopnia potrafi w codziennym życiu ukrywać rozpierającą go energię, efekt stosowania sławetnych soli.

Miałem niewiele ponad siedem lat, kiedy straciłem matkę. To ona uparła się, by dać mi na imię Feliks, „szczęśliwy”, jakie nosił jeden z jej pięciu wujów, ten najbardziej ukochany. Imię to miało zażegnać wszelkie złe fatum i zapewnić mi szczęście na całe życie. Ojciec nastawiony był wprawdzie bardziej pesymistycznie, ale jako wielbiciel Georgik Wergiliusza, które czytywał w ory­ginale, skłonny być uznać, że będę bez wątpienia felix qui potuit rerum cognoscere causas | Kiedy recytował mi to zdanie, choć nie rozumiałem ani słowa, czułem, że roz-

piera mnie prawdziwa duma. Mimo to rzadko zwal mnie pełnym imieniem i na ogół mówił do mnie Fil, a koledzy w szkole natychmiast zaczęli wołać na mnie Patafil...

Zaletą rzadko spotykanych imion — przerwała mi Helenka — jest to, że nie trzeba wtedy pamiętać nazwiska człowieka.

Masz rację, ale pozwól mi snuć dalej mą opowieść... Matkę pamiętam jako kobietę bardzo piękną i dobrą aż do przesady. Miała ogromny kapelusz z woalką przybrany fiołkami i zakładała go w zimie raz na tydzień, kiedy szła z ojcem do teatru. Głęboko przekonana, że dziecko, pozostawione na chwilę bez matki, natychmiast ogarnia przeraźliwy smutek, wymyślała najprzeróżniejsze kłam­stwa mające wytłumaczyć mi, dlaczego w te wieczory muszę zostać sam. Słuchałem cierpliwie i bez słowa jej wyjaśnień, że na przykład rzeźnik sprzedał jej nieładny kawałek mięsa, musi go więc z żalem natychmiast mu odnieść, a mnie zostawić samego z gosposią. Ma jednak nadzieję, że będę bardzo grzeczny.

A ja od dawna już wiedziałem od tejże gosposi, Ernes­tyny, której się to niechcący wymknęło, że ilekroć mama zakłada kapelusz z woalką, idzie z ojcem do teatru. I kie­dy pewnego wieczora mama, już w kapeluszu na głowie, tłumaczyła mi, okropnie niby to zmartwiona, że w domu zabrakło cukru i musi, choć bardzo jej przykro z tego powodu, zostawić mnie na godzinkę czy dwie samego i pobiec do sklepu, gdzie — co za nieprzyjemna sprawa! — będzie musiała zbudzić śpiącego już pewnie właściciela, odpowiedziałem jej zupełnie spokojnie: „Idź do teatru, mamusiu, będę grzeczny!”

Zaniemówiła z wrażenia, a kiedy z godnością wyszła z pokoju, poinformowała szeptem ojca:

Zobaczysz, że przez to dziecko będziemy mieć jeszcze niemało zmartwienia.

Moja biedna matka nie pomyliła się wtedy. Nie chcąc sprawiać otoczeniu najmniejszej choćby przykrości, czuła się w obowiązku „upiększać prawdę” i jak większość osób żyjących w świecie drobniutkich kłamstewek, które ciągle

zmuszają do nowych, kłamała bardzo źle. W dodatku nie wiedziała, że dzieci nie wolno nigdy okłamywać. Dosyć kłamstw nasłuchają się, gdy pójdą do szkoły i gdy już ją skończą...

Kiedy po krótkiej, ale ciężkiej chorobie opuściła nas na zawsze, rozstała się też z naszym domem Ernestyna, gdyż, jak mówiła, bała się mieszkać pod jednym dachem z wdowcem. Mój ojciec też zresztą bał się mieszkać w tym samym co Ernestyna domu, bo nie cierpiał jej przygnę­biającej chudości, chorobliwego lęku przed mikrobami i manier płochliwej starej panny. Rozstali się więc bez problemu i miejsce jej zajęła dawna guwernantka mego wuja, obdarzona niezliczonymi talentami, niejaka Flo­rencja.

Chociaż liczyła sobie nie więcej niż czterdzieści pięć lat, była już całkiem siwa i zaczynał się sypać jej wąsik. Przy każdej okazji dawała dowody swej wzruszającej dobrej woli, z którą kontrastował pompatyczny zawsze wygląd. Od pierwszej chwili okazywała mi dużo serdecz­ności, ale ja na początku odnosiłem się do niej z ogromną rezerwą, gdyż dojrzałem na jej karku różowy guz wiel­kości moreli, którego włosy nie przykrywały całkowicie, a który mnie wydawał się równie tajemniczy i w tym miejscu niestosowny jak olbrzymie grzyby o chorobliwym kolorze, które co roku wyrastały u stóp jednego z drzew w naszym ogrodzie.

Przedwczesna śmierć mojej matki w połączeniu z daw­nymi troskami, jakie dręczyły mojego ojca w młodości i o których czasami napomykał, pogłębiła jeszcze jego powagę, mizantropię i wrodzone upodobanie do spokojnych rozrywek umysłowych. W dalszym ciągu z zapałem ko­lekcjonował stare sztychy, porcelanę, róże i białe kruki, ale ograniczył swe wizyty do odwiedzin u brata Dezyde­rego, przyjaciela malarza Losseant i jednego z trzech prak­tykujących w naszym miasteczku lekarzy, Norberta Gran- tin, który był jego uniwersyteckim kolegą i leczył moją matkę.

Ten przeszło pięćdziesięcioletni lekarz o ogromnej, nie k 108

podlegającej dyskusji wiedzy medycznej, miał charakter wyrostka, który w śnieżnych pigułach ukrywa kamienie, krawca, który w nowym ubraniu celowo zostawia szpilki, cukiernika, który do placka z wydrelowanymi wiśniami podstępnie dodaje jedną pestkę. I tak tenże Grantin, z nie­winną miną, która mogła oszukać nawet najbardziej ostrożnego, nie tracił nigdy okazjif by nie powiedzieć ojcu czegoś perfidnie miłego. Ojciec odkrywał ukryty jad zawsze za późno, by odpowiedzieć tak, jak by należało, temu koledze niemal po fachu. Mimo to ojciec, gdy tylko minęła mu złość, nie był w stanie wyobrazić sobie, że Grantin robi to celowo i nie potrafił nigdy okazać mu swego obu­rzenia. Co prawda lekarz ten wielokrotnie leczył mnie, i to dobrze, a raz nawet, kiedy w wieku dwu lat zacho­rowałem na bronchit i zapalenie płuc, uratował mi życie, jak mówiła matka. Zalecił mi pić co jakiś czas łyżeczkę szampana i kiedy po kilku dniach minęło niebezpieczeń­stwo, uprzejmie zakomunikował rodzicom, że nie powinni się zbytnio z tego powodu cieszyć, gdyż jego zdaniem choroba pozostawi trwałą i przykrą ułomność, która nie pozwoli mi przeżyć dwudziestego roku życia. Przekroczy­łem ten wiek radośnie, bo nie wiedziałem wówczas jeszcze, że pod żadnym pozorem nie należy dementować diagnozy lekarzy, gdyż niektórzy z medyków nigdy tego nie wy­baczają. Toteż rozczarowany Grantin, ilekroć mnie wi­dział, starał się doszukać jakiegoś śladu tamtej choroby. Ponieważ jednak ja okazywałem wyraźną złą wolę i try­skałem zdrowiem, Grantin nie mając innego wyjścia zajął się moim stanem psychicznym, w którym dopatrzył się nie ulegających wątpliwości, a nieuleczalnych zaburzeń. Przez długi czas ojciec się tym naprawdę zamartwiał.

Natomiast mojego wuja Dezyderego Grantin nie miał odwagi zaczepiać, gdyż wiedział, że to groźny przeciwnik, który replikuje szybko i dosadnie. Wielokrotnie z krót­kich między nimi potyczek bardziej poturbowany wy­chodził złośliwy lekarz. Dlatego też wolał ćwiczyć swą ironię na innych, nie tak szybkich w kontrataku.

Powróćmy jednak do autora mych dni. Ojciec był czło-

109

\ \ \\ v s

*** *

®* 4 i • CjfjpO t liirtŁaCttiwwi

- * fiin3lci«p

-/. IfOT^Sl

mi V Łętrisi Miii

ftA

wH'* *' yjiflBBgH **»!!#*> ~%^^iPgy^Hr3

j4 i Vj. śM^S %'.® '•i

nmi

f-> ^Tr-r.ii*SM* i v->^Ł.%^

*w»

" - 7 J-'! '".:l -

'• *v'*-.^^ł5«~ ? *

\*’§'*^f •* ® '*(•1*-'*' »t ,

*: *•"•;■'> * •* .» - > •> ^w*>'. ;'1'-* '

wiekiem bardzo wykształconym, trochę nieśmiałym, chwi­lami hojnym, czasami wesołym kompanem, czasami zaś osobnikiem zupełnie nietowarzyskim, podejrzliwym i raczej łakomym, choć źle trawił. Jak ognia bał się jakiejkolwiek obcej ingerencji w swoje życie prywatne, a jeszcze bardziej wszelkiego zaangażowania politycznego czy filozoficznego, jakie zmusiłoby go do robienia ustępstw wobec bliźnich, których wprawdzie miłował, ale tak ogólnie, bo poszcze­gólnych przedstawicieli naszego gatunku na dłuższą metę nie znosił.

Niestety siedzący tryb życia, doskonała i obfita kuch­nia, jaką raczyła nas Florencja, wywierały zgubny wpływ na jego z natury delikatny żołądek. Robił się więc coraz bardziej ponury i coraz częściej cierpiał na migreny. Szu­kał zatem pomocy w lekarstwach ze swojej apteki. Wy­próbował po kolei wszystkie leki ułatwiające trawienie, jakie wpadły mu do rąk, a kiedy nic mu nie pomogły, sięgnął po środki antyneuralgiczne, które sprzedawał swo­im klientom z ufnością, entuzjazmem i niczym nie za­chwianą wiarą w ich skuteczność. Uczucia te opuszczały go jednak natychmiast, gdy chodziło o niego samego. Kie­dy okazało się, że żaden znany mu proszek od bólu głowy nie działa skutecznie, porzucił na czas jakiś róże, sztychy i porcelanowe cacka i zaczął z pomysłowością i anielską wprost cierpliwością, którymi podczas studiów budził zaufanie profesorów, fabrykować receptury na proszki i miksturki od bólu głowy. Wypróbowywał je na własnej osobie, początkowo z mizernymi rezultatami, ale w końcu wytrwałość jego została uwieńczona sukcesem. Udało mu się, oczywiście przy odrobinie szczęścia nieodzownego w takich przypadkach, skomponować recepturę proszku przeciwbólowego, który działając skutecznie na najgorszą nawet migrenę w niecałe dziesięć minut nie szkodził przy tym na żołądek, wątrobę czy nerki, nie powodował za­wrotów głowy i nie działał przygnębiająco. Wprost prze­ciwnie, dawał lekkie uczucie euforii.

Ojciec tak był zachwycony swoim odkryciem, że wy­próbowawszy cudowny lek wielokrotnie na sobie posta-

n

nowił udostępnić go klientom. Jako że był człowiekiem wykształconym, a przy tym gustował w ironii, nazwał go „Proszkami przeciwbólowymi portugalskiej zakonnicy”. Z całą pewnością w młodości zaczytywał się Listami tejże zakonnicy, ale przede wszystkim nie zapomniał słów jed­nego ze swych starych profesorów, człowieka niezwykle uczonego, znakomitego chemika i ogromnego wielbiciela Woltera: „Drogi młody przyjacielu, pamiętaj zawsze, że w przekonaniu ludzi prostych (a jaki człowiek, kiedy za­choruje, nie staje się odrobinę prosty?) starzy księża i za­konnice posiadają cudowną moc uzdrawiania. Oczywiście nie ma w tym ani krzty prawdy, ale istotne jest, że chory głęboko w to wierzy. Jeśli więc chcesz wylansować jakiś lek, głoś wszem i wobec, że recepturę otrzymałeś właśnie od tych bogobojnych osób, a ręczę ci, że odniesiesz suk­ces!”

Ojciec zastosował się ściśle do tej rady i kupiwszy od­powiednią liczbę metalowych pudełeczek, do każdego z nich włożył dwadzieścia torebek ze swoim słynnym lekarstwem. Następnie zamówił trójkolorowe etykietki przedstawiające starą kobietę w komecie, o twarzy wpraw­dzie pomarszczonej, ale energicznym spojrzeniu. Palcem autorytatywnie wskazywała tekst umieszczony obok i wy­liczający wszelkie bóle, które te proszki uśmierzają (czy też mają uśmierzać).

Proszki przeciwbólowe portugalskiej zakonnicy” od­niosły natychmiastowy sukces, wprawdzie tylko w naszym miasteczku i jego najbliższej okolicy, ale i tak wystar­czająco duży, by w pełni usatysfakcjonować mego ojca. Autorytet zakonnicy zdobiącej wieczko pudełka i fakt, że ojciec sam spożywał duże ilości swego medykamentu (czasami na oczach klientów), co świadczyło zarazem o jego skuteczności, jak i nieszkodliwości, zdecydowały w więk­szej mierze o sukcesie handlowym niż jego zalety tera­peutyczne, które zresztą rzeczywiście posiadał. Powin­niśmy więc byli stać się jeśli już nie ludźmi bogatymi, to przynajmniej zasobnymi. Niestety! Ojciec był wpraw­dzie doskonałym farmaceutą, . ale kiepskim człowiekiem

W M2?

pj Mim I|Wi ŁV t t j

I SN « % i*» i ŁjM

gtfcM

interesu, a do robienia pieniędzy miał zdolności odwrotnie proporcjonalne niż do szczepienia róż. Kierując się wiecz­ną obawą przed narażeniem się komuś oraz pragnąc po­magać wszystkim dokoła, zawsze wynajdywał powody, by sprzedawać swój lek za pół ceny albo wręcz dawać go za darmo, jako próbkę, ludziom często bogatszym od niego, którzy przy nim głośno wychwalali jego wiedzę i bezinteresowność, ale za jego plecami wyśmiewali się z jego naiwności.

Ojciec sądził, że nie dostanie się w szpony finansistów, jeśli ulokuje swój kapitał w tak zwanych „akcjach ojca rodziny”, które, jak każdy wie, są najgorsze, bowiem w oczach finansistów ojcowie rodziny uchodzą, słusznie zresztą, za ludzi nie umiejących bronić własnych inte­resów...

' — Och, Fil, masz rację! — przerwała mi Helenka. — Czy wiesz, że jest prawie pierwsza nad ranem? Jestem już śpiąca...

Spojrzałem na zegarek. Rzeczywiście! Jak ten czas zle­ciał! Obawiając się, że jeśli będę dalej snuł moją opo­wieść, Helenka uśnie w kawiarni, jak to już raz zrobiła, odłożyłem ciąg dalszy na dzień następny i zerwałem się tak szybko do wyjścia, że zapomniałem uregulować ra­chunek. Natychmiast przypomniał mi o tym Emanuel, grzecznie, choć stanowczo, z ledwo wyczuwalnym w głosie podejrzeniem, że może chcieliśmy wyjść nie płacąc. Po­nieważ nigdy nic przecież nie wiadomo...

£ ¿T* m

' - _ ijr ** -'r ^

Z którego dowiadujemy się, jak pewien farmaceuta, chcąc roz­wijać literackie predyspozycje syna, daje mu przedsmak pie­kła, podczas gdy pomocnik aptekarza budzi wśród klientów niepohamowaną wesołość, zyskując tym samym uznanie brata tegoż farmaceuty, zatwardziałego starego kawalera, którego prześladuje szczęście i który szuka pocieszenia w muzyce i amatorskim teatrze.

Skłonny jestem przypuszczać, że historia mego życia naprawdę zainteresowała Helenkę, bowiem nazajutrz zja­wiła się w „Dromaderze” z pięciominutowym tylko spóźnie­niem.

Dobry wieczór, zły wilku! Opowiadaj dalej — po­prosiła mnie uśmiechając się serdecznie, gdy tylko poca­łowałem ją w rękę zgodnie niemal ze wszystkimi zasadami polskiego savoir-vivrą’u.

Skłamałbym mówiąc, że dałem się prosić. Zamówiłem na wszelki wypadek kanapkę i szklankę gorącego mleka i wróciłem do przerwanej wczoraj opowieści:

Tak więc rodzic mój stracił na „akcjach ojca rodziny” znaczną część pieniędzy zarobionych dzięki portugalskiej zakonnicy. Wzmogły się przez to jego migreny, na które przestały działać nawet proszki przeciwbólowe. Od tej pory ojciec niertial regularnie co trzy dni cierpiał na ból głowy, a gdy ból minął, oczy miał podkrążone, cerę zie­lonkawą i przytępiały umysł.

Jedyne dobre chwile miewał pod koniec ataku migreny, kiedy to ból głowy ustępował i nadchodził moment euforii. Zaczynał wtedy opowiadać o swoich krzewach różanych, sztychach czy książkach tak entuzjastycznie i dowcipnie, z takim wdziękiem i erudycją, że słuchałem go bez znu­żenia całymi godzinami, chociaż w owym czasie nie wszyst­ko, co mówił, byłem w stanie zrozumieć.

Czasami, wzruszony skupieniem i uwagą, z jaką go









¡41
























* $



i


lii



Bi' ** *% i** %i e W9w Tri MMI śi Jt'

Ulrlfetrlfe

"i

8 rf1 ^

II

119

Y

słuchałem, brał mnie za ręką i zabierał na pierwsze piętro do przestronnego pokoju, który służył mu jako biblioteka. Pod każdą ścianą stały wysokie oszklone szafy, których półki uginały się pod ciężarem książek. Duży stół, dwa krzesła, jeden fotel, stojąca przy nim lampa o zielonym abażurze na kolumience z piaskowca w starte niemal zupełnie czerwone róże oraz pulpit z pobliskiego kościoła, zburzonego przed trzydziestoma laty, składały się na całe umeblowanie biblioteki. Z pulpitu ojciec korzystał przy czytaniu wielkich i grubych woluminów ze swoich zbio­rów i był z tego rzadko spotykanego sprzętu niemal tak samo dumny jak z misternie rzeźbionej w drzewie gołębicy pochodzącej z tego samego kościoła i symbolizującej dla wierzących Ducha Świętego, a dla niego światły i zdrowy rozum.

Kiedy będę już stary, mawiał czasami melancholijnie, wszystkie te książki należeć będą do ciebie. Na razie mo­żesz je tylko podziwiać. Spójrz na mój ostatni nabytek: Piekło Dantego z ilustracjami Gustaw'a Doré. Piekło, chłopcze, to najbardziej romantyczny element religii. To­też tylko romantyk mógł to zrozumieć i oddać na rysun-. kach pełne tragizmu i wzniosłości piękno dzieła sławnego florentyńczyka, dzieło przewyższające moim zdaniem Czyściec i Raj. Wszyscy ilustratorzy Dantego, czy to przed Gustawem Doré, czy też po nim, potrafili uchwycić jedy­nie anegdotyczny bądź symboliczny aspekt poematu. Na­tomiast Doré wydobył istotę tego nadzwyczajnego dzieła, które zaledwie kilkaset osób na świecie rozumie i się nim zaczytuje. O, spójrz na ten cudowny rysunek, gdzie na tle ponurych i stromych skał, wśród kłębów dymu wiją się nogi i stopy wystające z ognistych przepaści. To tam smażą się w ogniu piekielnym symonici. Spójrz na profil Dantego, który pochyla się tuż obok Wergiliusza, spójrz na ten cudowny profil uwypuklony jeszcze przez blask płomieni! Cóż za perfekcja w stosowaniu światła i gry światłocieni...

A co robi Dante? — pytał podniecając się coraz bardziej

ojciec. Słucha żałosnego głosu dobywającego się z ziejącej ogniem przepaści i szepce:

lo stava come ’l frate che confessa Lo perfido assassin...1

Doprawdy Dante z bajki o piekle uczynił rzeczywistość, a Gustaw Dore jeszcze bardziej ją nam uzmysłowił. Gdyby Kościół był tak mądry, jak to się na ogół mówi, kanoni­zowałby ich obu zamiast ustanawiać kulty niektórych niezbyt pewnych świętych, o biografii co najmniej wątpli­wej, a czynach groteskowych albo całkowicie fikcyjnych...” Ja jednak niezbyt uważnie słuchałem ojca, gdyż uwagę >moją przyciągały skręcające się w płomieniach nogi nie­szczęsnych symonitów. Nie znałem słowa „symonia”, ale byłem przekonany, że kryje się za nim najpotworniejszy i najcięższy grzech.

Kiedy ojciec spostrzegał mój niepokój, zamykał księgę, z żalem jakby, przez chwilę trzymał ją jeszcze przyciśnię­tą do piersi i szeptał do siebie samego: „Talent! Talent! Cóż to za wspaniały dar! Czemu ja go nie mam! Tak bar­dzo chciałbym być wielkim malarzem albo pisarzem. Ach! Gdyby wszyscy ludzie byli utalentowani, jak piękny był­by świat, jak wszystko byłoby proste! Ale prawdziwy talent spotyka się rzadko, a artyści zagubieni są w gąszczu ludzkości. Każdy poluje na własnego zwierza i nie troszczy się o innych. Czasami artysta dostrzega między drzewami inną zwierzynę, innego myśliwego. Nie zatrzymując się krótko go pozdrawia i kontynuuje pogoń. Takie oto jest życie, chłopcze...”

Widząc moje zdumienie czuł nagle wstyd, że pozwolił sobie wobec dziecka na coś, co z całą pewnością uważał za zbytnią szczerość, opuszczał rękę, książkę kładł na miejsce, mnie zaś mówił odwracając głowę: „Biegnij się teraz pobawić! Kiedyś to zrozumiesz...”

Pomijając te sporadyczne napady entuzjazmu ojciec, choć niewierzący, uważał, że do życia należy podchodzić z całą należną mu powagą i idealizmem. Wychodząc z za­łożenia, że skoro człowiek żyje w małym miasteczku, to musi przystosować się do otoczenia, zwłaszcza gdy stanowi ono jego klientelę, od której zależy chleb codzienny, unikał w życiu publicznym wszystkiego 3 wszelkiej postawy czy słowa — co pozwoliłoby przypiąć mu etykietkę ory­ginała czy kogoś nieprawomyślnego. Ponieważ jednak pogarda, jaką żywił dla kłamstwa, ogromna kultura i zmysł obserwacji nieustannie prowadziły go do myśli niekon- formistycznych, często musiał toczyć wewnętrzną walkę i przyjmował postawę całkowicie sprzeczną z wysiłkiem, jaki robił, by przystosować się do społeczności naszego miasteczka. To zaś pogłębiało jego mizantropię.

Gdyby więc los, lubiący płatać najprzeróżniejsze figle i stwarzać najmniej oczekiwane sytuacje, nie umieścił w najbliższym otoczeniu mego ojca trzech osób całkowicie i pod każdym względem od niego różnych, moje życie półsieroty u boku częściej poważnego niż uśmiechniętego rodzica nie należałoby na pewno do najweselszych. Na szczęście dzięki tym trojgu wszystko wyglądało inaczej: po pierwsze dzięki wujowi Dezyderemu, po drugie dzięki wesołkowi Robertowi Grantin, który był pomocnikiem ojca i chłopcem do wszystkiego w aptece, wreszcie dzięki guwernantce prawie do wszystkiego w domu, dobrej, naiwnej i uroczystej Florencji.

t Florencja była jedyną osobą wierzącą w naszej rodzinie, ale za to wierzyła za nas wszystkich. Wierzyła nie tylko w Święty Kościół Rzymski, na łonie którego została wy­chowana (zresztą w tamtych czasach nie było w naszym miasteczku innego wyznania), ale także w brata Roberta i siostrę Żermenę, dwie lokalne mistyczne sławy, które podczas swego krótkiego żywota balansowały niebezpiecz­nie na krawędzi między świętością a szarlatanerią.

Poza tym, chcąc się zabezpieczyć ze wszystkich stron, Florencja wierzyła także, choć nękały ją przez to wyrzuty sumienia, w złe moce, jakie kryją w sobie skrzyżowane

noże, przewrócone solniczki, czarne koty, karawaniarze i ludzie kulawi. Dodam jeszcze, że obcowała na co dzień I duchami i zjawami wszelkiej maści i uwielbiała, byle z daleka, domy nawiedzane przez upiory. Inaczej mówiąc, spirytyzm, wówczas jeszcze modny, choć tracący już nieco na popularności, nie miał żadnych sekretów dla naszej guwernantki.

Zupełne przeciwieństwo guwernantki stanowił pomocnik ojca. Robert, syn doktora Grantin, podobnie jak ja stracił matkę, gdy był jeszcze dzieckiem. Niezbyt zdolny, ale wykazujący pewną inteligencją praktyczną, od najwcześ­niejszych lat żywił niecodzienne upodobanie do doświad­czeń chemicznych w ogóle, w szczególności zaś do farma­ceutycznych. Jako dziecko najbardziej lubił bawić się w aptekarza. Różnymi płynami albo wodą zabarwioną farbami ze starego pudełka napełniał buteleczki, na które nalepiał etykietki pościągane z prawdziwych leków, i usta­wiał je na półkach swego pokoju. Kolekcję uzupełniały słoiczki i węglem, mąką, cukrem pudrem i innymi sub­stancjami sproszkowanymi bądź rozdrobnionymi, jakie na­winęły mu się pod rękę. Za pomocą malutkiej wagi, uro­dzinowego prezentu ciotki Sylwestryny, rozważał te pro­dukty i preparował „roztwory”, „eliksiry”, „wywary”

i „syropy” (na dźwięk tych czterech słów wpadał w za­chwyt i często je powtarzał, choć nie bardzo rozumiał ich znaczenie), po czym gorąco namawiał wszystkich ko­legów do skosztowania tych specjałów. Jak zapewniał, były to środki całkiem nieszkodliwe. Na szczęście niewielu trafiało się odważnych. Czasami jednak niektórzy dawali się namówić, na ogół w zamian za pieniądze albo za znaczki pocztowe. Mdłości, kolki, bóle głowy i inne jeszcze objawy, jakie występowały po zażyciu medykamentów, nie peszyły zupełnie Roberta, który uspokajał poszkodo­wanych: „To nic, lekarstwo zaczyna działać!”

Jednak na skutek skarg, z jakimi przychodzili rodzice ofiar młodego adepta aptekarstwa, doktor Grantin pewne­go dnia wyrzucił do śmieci całą kolekcję preparatów far­makologicznych zdobiących pokój chemika w powijakach.

iłj2é-§99

im.

fie

i¿á» iA *

:«-¿i * ÍVtIH

- «V V- * ”K ilZ’-* ł k

i \T l_\

ü

VjÍ7mv^ .'1" í-. ' jfei

1

^*1Ií%?Íh

ÍÍPV’VfWKMV'Tl

¿ - '7 ^£wsá¡^

\ii?iwl|Pś^4.^ )

»'**-*.•*■ I&»«* i > ¿xV v -'

Robert przerzucił się wtedy z zapałem na studiowanie starego podręcznika medycyny, który dostał od swego nauczyciela. Od tej chwili rozmowy Roberta nabrały szcze­gólnego charakteru. Do każdego zdania wtrącał, czy trzeba było, czy nie trzeba, nazwę jakiejś choroby, malowniczo bądź groźnie brzmiącą, albo jakiegoś rzadko spotykanego ziela czy też cudownego leku. Wymawiając vomito negro, assa foetida, jaborandi czy cascara odczuwał nie mającą sobie równej przyjemność, tym razem na szczęście nie­groźną dla kolegów. Co więcej, swą wiedzą medyczno- -farmaceutyczną zdobył na trwałe podziw niektórych nauczycieli i uczniów, co było mu naprawdę bardzo po­trzebne, jako że w innych przedmiotach, których starano się go nauczyć, pozostał nader przeciętnym uczniem.

Kiedy w wieku dwudziestu lat Robert oblał wszystkie cztery egzaminy na pierwszym roku studiów medycznych na uniwersytecie, ojciec jego zrozumiał, że dalsze pozosta­wianie syna na wyższej uczelni mija się całkowicie z ce­lem. Przyprowadził go więc do mego ojca i poprosił, by przyjął go na okres próbny jako aptekarskiego pomocnika. Ten bez wątpienia dla Roberta najpiękniejszy dzień w ży­ciu, a zarazem najsmutniejszy dla doktora Grantin, któ­remu marzył się syn słynny lekarz albo pułkownik-far- maceuta, upamiętnił się też w moim życiu, gdyż wraz z Robertem do naszego domu wtargnęło słońce i radość.

Wystarczyło spojrzeć na wiecznie wesołą twarz ojcow­skiego pomocnika, by uzmysłowić sobie, że wszelkie pro­blemy codziennego życia są w gruncie rzeczy mniej ważne, niż to się nam wydawało. Poza tym każdy najbanal­niejszy żart, najbardziej znany kawał, każdy dowcip, na­wet o, z taką brodą, u Roberta wywoływał tak niepoha­mowaną i zaraźliwą wesołość, że nie sposób było jej się oprzeć. Jeśli przypadkiem opowiadana historyjka była na­prawdę zabawna i nie znana mu, to najpierw patrzył na człowieka przez krótką chwilę wzrokiem zdumionym i za­razem zachwyconym, potem z zamkniętymi ustami nabie­rał powietrza wydymając lekko policzki, dyszał coraz szybciej jak nabierająca rozpędu rakieta, po czym wyda-

t Ife&llBSl W1.

£■ i T”*’ kc »w ® »21.» ¡fijui

Ijml iii W Ud

rłn ••« > ą J m %.V:

wał zduszony okrzyk, który przechodził w długą kaskadę wybuchów śmiechu przypominających do złudzenia hałas, jaki robi walący się na ziemię stos talerzy. Otoczenie nie mogło oprzeć się grzmiącemu śmiechowi tego poczciwca, całkiem pozbawionego kompleksów. Kiedy w dzień targu ten rwący śmiech rozlegał się nagle w zatłoczonej aptece, klienci na próżno starali się zachować powagę i kolejno jeden po drugim parskali śmiechem, szukając na gwałt chusteczki, by wytrzeć łzy. Czasami jakaś niezgrabna ba­bina, którą atak śmiechu zaskoczył, gdy wyciągała z port­monetki pieniądze, wysypywała całą jej zawartość na po­dłogę, a śmiech wokół wzmagał się, bo Robert wijąc się ze śmiechu rozlał właśnie jodynę albo pomylił recepty le­żące na kontuarze, a nasz sąsiad, głuchy jak pień komor­nik, który spędzał połowę życia na kupowaniu u nas róż­nych leków, zupełnie mu niepotrzebnych, też zaczynał się śmiać niepewnymi zrywami, potrząsając wszystkich po kolei za ramię i dopytując się: „Co on powiedział? Co on powiedział?”

Czasami ojciec, który liczył akurat krople arsenowego płynu czy opiumowej nalewki, mylił się i musiał zaczynać wszystko od nowa. Przez zaciśnięte usta, by nie wybuch­nąć też śmiechem, rzucał wtedy odwieczne i retoryczne ostrzeżenie: „Robert, przestań się głupkowato śmiać. Dość już tego! Lada dzień wyrzucę cię na bruk!”

Robert w widoczny sposób robił nadludzkie wysiłki, by odzyskać powagę i powkładać wreszcie do właściwych pu­dełek pastylki i czopki. Z trudem tłumiąc dławiący go śmiech błagał: „Proszę się na mnie nie gniewać, panie Gaillardinet, to... ponad moje siły! Jestem... bardzo wesoły z natury..

Oczywiście urwis, jakim byłem w owym czasie, gdy tyl­ko mógł, starał się z jakiegoś kąta apteki, niewidocznego dla ojca, zabawnymi minami czy gestami rozśmieszyć niespodziewanie Roberta. „Cóż to takiego, Robercie? — pytał gniewnie oburzony do żywego ojciec. — Śmiejesz się już sam do siebie? Twój przypadek robi się naprawdę po­ważny, biedaku!” Nieszczęsny Robert, rozśmieszony do

119

Vm; \ \ \ \ \ w \sStliiS / i. H

łez, nie miał odwagi poskarżyć się na mnie, tłumaczył się więc nieporadnie: — „Ależ... ależ... panie Gaillardinet, przypomniało mi się coś śmiesznego. Mówiłem już panu, że... jestem wesoły z natury!” — „A więc należy zmienić tę naturę, przyjacielu. To jest apteka, a nie jarmark! Za­pamiętaj to sobie!”

Zawstydzonym Robertem wstrząsały jeszcze od czasu do czasu krótkie i coraz słabsze ataki śmiechu, podobne grzmotom oddalającej się burzy. Szybko więc, pod jakim­kolwiek bądź pretekstem, znikał na zapleczu, by tam dać swobodnie upust tłumionej wesołości.

O ile ojciec mój darzył swego pomocnika umiarkowaną raczej i trochę litościwą sympatią, to wuj Dezydery Gail- lardinet szczerze go polubił. Po pierwsze dlatego, że dia­metralnie różniąc się charakterem od swego brata a mego ojca we wszystkim widział okazję do śmiechu, spłatania figla czy jakiejś mistyfikacji. Młody Grantin był więc dla niego nie tylko obiektem do wypróboWywania dowcipów, ale też idealnym kompanem przy organizowaniu niektó­rych fars wymagających udziału większej liczby osób. „Ten Robert, lubił mawiać mój wuj, to jedyny porządny facet w całej swojej rodzinie. Doktor i jego siostrzyczka to jad zmieszany z miodem. Dużo jadu i niewiele miodu... Ale Robert to sama śmietanka!”

Ojciec mój, choć kochał swego młodszego o dwa lata brata, czuł się w obowiązku przywoływać go od czasu do czasu do prządku. Na ogół morały swe kończył słowami: „Pamiętaj, Dezydery, że śmiech, a zwłaszcza rozśmiesżanie innych nie może obejść się bez pewnej dozy wulgarnoś­ci!” — „Głupie gadanie! — odpowiadał wuj. — Opinię tę rozpowszechniają .ludzie smutni, o chorym żołądku i skwaśniałym sercu. W każdym razie ja wolę, choćby za cenę pewnej wulgarności, wydawać się sympatyczny bliź­nim i sobie samemu śmiesząc ich i bawiąc, niż być wstręt­nym zmuszając ich do płaczu, albo nudnym przypominając przy każdej okazji, że ludzie weseli kończą tak samo jak smutni, to znaczy... «w kuferku». Śmiejmy się zatem i roz­weselajmy innych! Kiedy nadejdzie moja ostatnia godzi­

na, chciałbym, aby moje ciało opuściła nie dusza, bo w jej istnienie nie wierzę, ale wesołość, i żebym zakończył ży­cie jakimś przednim dowcipem, jak na przykład ten słyn­ny a chudy kapłon, który w chwili gdy stawiano go w wianuszku z zielonego groszku na stole, spojrzał na bie­siadników i zawołał wesoło: «Co za tłok! Co za tłok!»”

Wuj, doskonały człowiek interesu, a jednocześnie dobry muzyk, do szesnastego roku życia był celującym uczniem i enjant terrible rodziny. Jego riposty i kawały cieszyły się zasłużoną sławą wśród kolegów i nauczycieli. Kiedy na przykład zapytano go, jak sklasyfikował ludzi Hipokrates, odpowiedział: „Hipokrates podzielił ludzi na flegmatyków i cholerników.”

Odpowiedź wywołała wesołość całej klasy, a młodego Dezyderego ukarano dwoma godzinami kozy. Kara ta jed­nak nie ustatkowała go i po kilku dniach rozpoczął wyda­wanie w dwóch egzemplarzach gazetki szkolnej, do której artykuły pisywał on sam. Gazetka miała wielu czytelni­ków, ale wuj Dezydery powinien był poprzestać na pisaniu krótkich i dowcipnych opowiastek albo zabawnych poema­tów prozą, w których to gatunkach celował, i ograniczyć się do zamieszczania drobnych a śmiesznych ogłoszeń w takim oto rodzaju: „Kupimy okazyjnie lokomotywę zna­jącą dobrze okolicę, aby mogła sama zapewnić komuni­kację lokalną w naszym departamencie”; albo: „Prosimy

0 zgłoszenie się. jednookiego nie całkiem jednookiego w ce- 1 lu udzielenia pomocy ślepcowi nie całkiem ślepemu. Zgło­szenia kierować do redakcji, która zapewnia pełną dyskre­cję w pośrednictwie.”

Niestety! Sukces gazetki uderzył wujowi do głowy. Za­czął swoje artykuły szpikować wywrotowymi sentencjami

1 przysłowiami: „Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Ale ten co ma, wstaje późno.” „W każdym człowieku drze­mie Świnia. Czasami na szczęście się budzi.” „Wielki ma­jątek to niewola. Kłopot cały w tym, by przekonać o tym tych, co nic nie posiadają.” „Własne mieszkanie nigdy nie jest za małe, jak mawiała matka dziesięciorga dzieci, usi­łując wepchnąć wózek z jedenastym do kawalerki na po-

1P9S9UfiK1

Wm i

«i,

dwórzu.” „Węglarz panem u siebie. Chyba że żona jest akurat w domu.” „Ubóstwo nie jest wadą. To raczej kata­strofa.” I tak dalej, i tak dalej...

Nauczycieli Dezyderego zaniepokoiła ta przedwczesna dojrzałość i anarchistyczna postawa ucznia. Nakazano mu więc przerwać „wydawanie” wywrotowej gazetki, ale wuj, nie przejmując się tym poleceniem i za podstępną namo­wą kilku kolegów, „którzy chcieli jego dobra”, kontynuo­wał swą dziennikarską działalność. W niedługi czas potem, uważając, że nie łubiany zresztą przez nikogo nauczyciel gimnastyki niesłusznie go ukarał, wuj Dezydery dedyko­wał mu groteskowy poemat prozą poświęcony przedstawi­cielom tego szacownego zawodu, „którzy są najwspanial­szymi w stadzie okazami baranów” i których jedyną ambi­cją jest posiadanie zdrowego ducha w ciasnym gorsecie, silnych mięśni i niezbyt szerokich poglądów.

Autor niefortunnego poematu został więc zaprowadzony przez tegoż nauczyciela przed oblicze dyrektora szkoły, który wrzasnął mu prosto w nos: „Już ja cię wyleczę z tej twojej niezależności, Gaillardinet!” — „Śmiem wąt­pić, spokojnie odpowiedział wuj. Opuszczam szkołę i moja noga więcej tu nie postanie.”

I słowa swe zaraz wprowadził w czyn. Kiedy jednak młody „anarchista” wrócił do domu i poinformował ojca

o zamiarze przerwania nauki, ten, doprowadzony do osta­teczności ciągłymi wybrykami syna, kazał mu wybrać na­tychmiast jakiś zawód. Dezydery, który w wieku dwu­nastu lat marzył o karierze wirtuoza, postanowił zostać lutnikiem i mimo głośnych protestów swego ojca (i mego także, jako starszego brata), który uważał, że trudno bę­dzie, jeśli nie wręcz niemożliwe, zarobić na życie sprze­dażą skrzypiec, postanowienia swego nie chciał zmienić. Ale jak to zwykle bywa, nikt nie jest prorokiem we włas­nym kraju, a zwłaszcza w rodzinie, i zarówno ojciec, jak

i starszy syn mylili się w swych ponurych przepowied­niach, bowiem po kilku latach nauki wuj zaczął fabryko­wać skrzypce w niewielkich wprawdzie ilościach, ale za to wysokiej jakości. Rzeczywiście wykonywał je ogromnie

starannie i wypieszczał aż do najdrobniejszych szczegółów. Nigdy nie były dla niego dostatecznie eleganckie, nie mia­ły zbyt dźwięcznego i melodyjnego tonu. Te instrumenty wysokiej klasy szybko zyskały uznanie znawców. Wuj De­zydery pokazał mi nawet listy od dwóch zagranicznych wirtuozów (jeden z nich to Sibilski), którzy przyjechali aż do naszego miasteczka po to tylko, by kupić jego skrzypce.

Wuj Dezydery, choć był przesadnie uczciwy w intere­sach, w przeciwieństwie do mojego ojca kazał sobie za swoją pracę płacić, nie dlatego nawet, by specjalnie ko­chał pieniądze, ale uważał po prostu, że zbytnia hojność jest zwyczajną głupotą. „Jesteś uczciwym, ostrożnym

i poczciwym naiwniakiem. Szczerze cię podziwiam, ale nigdy nie pójdę w twoje ślady”, odpowiadał ojcu, gdy ten dosyć kwaśno gratulował mu smykałki do interesów.

Rzeczywiście wuj nie tylko wiedział doskonale, jaką wartość mają jego skrzypce, ale odgadywał, niczym sław­ny detektyw z powieści kryminalnej, cenę, jaką potencjal­ny nabywca gotów jest zapłacić. Do ceny tej wuj dodawał jakieś 10—20% i kiedy klient głośno protestował, sprytny lutnik obniżał ją wielkodusznie o 5%. Tym sposobem za­równo kupujący, jak i sprzedający rozstawali się zachwy­ceni sobą nawzajem, jeden odchodził ze skrzypcami i prze­konaniem, że kupił je niemal za pół ceny, drugi zostawał z plikiem szeleszczących banknotów.

To zupełnie jak życie — przerwała mi Helenka. — Każdy powinien prowadzić życie o 20% więcej warte niż inni. Szkoda, że tyle ludzi zadowala się życiem za pół ceny...

Masz rację, Helenko — powiedziałem zaskoczony jej spostrzeżeniem. — Im dłużej się zastanawiam, tym więcej dostrzegam podobieństw między tobą a wujem Dezyde­rym. Jestem przekonany, że szybko znajdziecie wspólny język-

Ja też mam nadzieję, że zostaniemy dobrymi przyja­ciółmi. Ale, Feliksie kochany, opowiadaj dalej o wujku. To bardzo interesująca historia...

I

kił

H&wr&M

rfmfif tfji *

M f IW

W sklepie wuja oprócz skrzypiec można było kupić rów­nież nuty z tangami, walcami i najmodniejszymi właśnie fokstrotami, a także używane pianina, flety, tłumiki czy kalafonię, że nie wspomnę już o tak oczywistych rzeczach jak struny z prawdziwych kocich jelit i szafki na nuty. Krótko mówiąc nie brakło tu niczego, czego mogą potrze­bować melomani, którzy pragną zaspokoić swoje upodo­bania.

Toteż sklep wuja mieszczący się w centrum miasteczka,,

o jakieś sto metrów od naszej, apteki, z biało-brązowym szyldem, gdzie nad ładnie namalowanymi skrzypcami wid­niał napis „U ucznia Amatiego”, prosperował tak wspa­niale, że w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat wuj Dezydery dysponował pokaźnym majątkiem, który po­większył jeszcze dzięki szczęśliwym spekulacjom, do ja­kich się zabrał nie z miłości do pieniędzy, ale dlatego że miał duszę urodzonego gracza. Słowem, szczęście nieustan­nie uśmiechało się do tego zatwardziałego starego kawa­lera, i to tak nieustannie, że zaczynał się tym niepokoić. Wystarczało na przykład, że kupił los, by na jego właśnie numer padła wygrana, albo że przez przypadek pojawił się na balu miejscowego oddziału związku kombatantów z wojny 1914—1918, a nieuchronnie musiał wygrać na lo­terii fantowej, która stanowiła gwóźdź wieczoru. Ach, jak przykro było patrzeć na tego prześladowanego przez szczęście wuja, kiedy koło pierwszej w nocy. wracał z balu obładowany ciężkimi popielniczkami, trzcinowymi abażu­rami czy pseudochińskimi filiżankami, tymi wszystkimi fantami, którymi, bezskutecznie odwołując się do fronto­wego braterstwa, chciał podzielić się z dawnymi towarzy­szami broni. Kiedyś nawet udał, że nie słyszy, ' gdy wywoływano jego numer, ale prezes związku siedzący obok niego zawstydził go wobec wszystkich z powodu tej po­gardy dla „wspaniałych fantów”, które sekretarz „zgro­madził w pocie czoła”. Pod obstrzałem potępiających spoj­rzeń wuj Dezydery, czerwony ze wstydu i złości, musiał przyjąć wygrany wielki półmisek ozdobiony znaczkami pocztowymi i dzban robiony na starą porcelanę z Delft.

Takie uparte szczęście ma swoje minusy. Jeśli na przy­kład wuj, chcąc ulokować gdzieś swój kapitał, kupował za pośrednictwem banku Obligacje jakiejś premiowej pożycz­ki państwowej, w niedługim czasie wygrywał przewidzia­ną premię. Rozpacz jego nie miała wtedy granic. Trzeba było posłuchać jego narzekań w takich momentach: „Cóż ja takiego zrobiłem, że szczęście zatruwa mi nieustannie życie? Czemuż nie mogę, jak każdy zwykły śmiertelnik, ulokować pieniędzy potrzebnych mi na życie w jakimś spokojnym interesie i żyć z procentów, niczym się nie martwiąc? Ale nie! Jeśli tylko na całe moje nieszczęście kupię akcje jakiejś nędznej firmy produkującej mgły nad Atlantykiem albo zajmującej się hodowlą lam na szczycie Popocatepetl, bez pudła zaczynają one nagle prosperować, a ja mam nowe, nie przewidziane dochody i nowy kłopot. Muszę znowu wynajdywać jakąś firmę, która według wszelkich przewidywań powinna szybko splajtować — by ulokować w niej pieniądze. Niestety, kiedy tylko zaczy­nam się nią interesować, sytuacja radykalnie się zmienia. Ach, doprawdy co to za pech mieć takie szczęście!” — „Wydaje mi się, sarkastycznie zauważał ojciec, że wyol­brzymiasz nieco problem. A jeżeli masz za dużo pieniędzy, oddaj je mnie...” — „Ależ oczywiście, z największą przy­jemnością! Jeszpze dziś wieczór wystawię ci czek!” Wtedy ojciec, niemożliwie drażliwy w sprawach pie­niężnych, widząc, że wuj (który miał szeroki gest wobec rodziny) mówi poważnie, zieleniał zupełnie, przeświadczo­ny, że wujem powoduje pogarda dla jego braku talentu do interesów, i z oburzeniem pytał: „Nie sądzisz chyba, że mówiłem poważnie?” — „A czemużby nie? Powiększysz aptekę albo urządzisz obok drogerię.” — „Nie ma mo­wy!” — „Ależ później oddasz mi te pieniądze. Kiedy tylko będziesz mógł...” — „Nie ma mowy!”

Wuj robił wtedy nieszczęśliwą minę i nalegał: „Zapew­niam cię, Wawrzyńcu, przyjmując tę pożyczkę wyświad­czysz mi ogromną przysługę!” — „Ale do diaska! Nie upa­dłem jeszcze tak nisko, by prosić o jałmużnę młodszego brata!” — „Ale do licha! Nie chodzi o jałmużnę. Chodzi

o to, byś wydobył mnie z impasu... Przysięgam ci, wuj mówił tonem niemal błagalnym, nie mam naprawdę czasu, by zawracać sobie głowę lokowaniem kapitału. Piszę aku­rat rewię dla naszego teatru i jestem zawalony robo­tą...” — „Nie i jeszcze raz nie! Trudno, mój drogi Dezy­dery! Spędzaj niedziele na studiowaniu jak ja «Życia Fi­nansowego»... To lepsze niż pisanie sztuk teatralnych. Jak widzisz, za szczęście trzeba w życiu płacić. Przyjmij więc pokornie okrutny los. Lubisz robić interesy, ale nie lubisz pieniędzy. Twoje upodobanie do paradoksów kiedyś cię zgubi...” — „A ty w dodatku kpisz sobie ze mnie! Lepiej już sobie pójdę. Jesteś wstrętnym egoistą.” I rozstawali się obrażeni na siebie na co najmniej dwa dni, ale nie na dłużej, bo naprawdę się kochali.

W każdym razie, skoro twój ojciec nic nie chce, kiedy mnie zabraknie, wszystko dostaniesz ty, Fil, zwierzał mi się czasami ten wspaniały wujek. Ale pod warunkiem, że będziesz się dobrze uczyć! Chcę, żebyś został sławnym profesorem, lekarzem albo adwokatem. Ja jestem starym głupcem, który mógł studiować, a przerwał naukę, bo strzeliło mu coś do głowy. Dlatego sam, w wieku dojrza­łym, musiałem nauczyć się niemal wszystkiego, co wiem obecnie. I musiałem włożyć w to dwa razy więcej wysił­ku, niż gdybym uczył się w szkole i na uniwersytecie. Nie idź w moje ślady, bo cię wydziedziczę!”

Mimo wszystko wuj, choć uważał się za starego wariata, potrafił urządzić sobie przyjemne i w gruncie rzeczy bar­dzo interesujące życie. Podobnie jak mój ojciec przeczy­tał z pożytkiem niemal wszystkie książki z naszej domo­wej biblioteki. Poza tym, kiedy nie był zajęty rzeźbieniem korpusu altówki, ślimaka czy klucza wiolinowego, muzy­kował sam albo ze swoim przyjacielem, malarzem Los- seantem, który grał na pianinie równie dobrze jak wuj na flecie i skrzypcach.

Ponadto co dwa albo trzy lata urządzano w naszym miasteczku przedstawienie na jakieś aktualne tematy, do­chód z którego przeznaczony był na cele dobroczynne. Wuj brał na siebie obowiązki autora, reżysera i aktora, gdyż

nie tylko był naprawdę niezłym poetą i utalentowanym twórcą piosenek, ale również uwielbiał maskarady i prze­bieranki.

Nie zdziwisz się więc zbytnio, Helenko, gdy powiem ci, że wuj jest autorem trzech widowisk z kupletami, a jedno | nich miało nawet pokaźną liczbę przedstawień... bo aż dziesięć, i to przy sali pękającej dosłownie w szwach.

Niestety! Światła rampy budziły w wuju Dezyderym upodobanie do mistyfikacji, upodobanie, które, jeśli można tak powiedzieć, drzemało w nim tylko, czekając na naj­mniejszy sygnał, i przez które został dwukrotnie już na skutek skarg swoich ofiar wykluczony na pewien czas z kółka dobroczynności, jedynej organizacji, która co roku urządzała w naszym miasteczku rozrywki o zasięgu lokal­nym...

W tym właśnie momencie mojej opowieści z przeraże­niem zobaczyłem, że oczy Helenki, która przecież słucha­jąc mnie uśmiechała się raz po raz, zaczynały się niebez­piecznie kleić i tylko z największym trudem otwierały się znowu. Wiedziałem, że jeśli nie chcę, by zasnęła na ła­weczce „Dromadera”, muszę natychmiast dać jej coś do jedzenia. Zawołałem więc Emanuela. Gdy kelner postawił na stoliku kanapkę i szklankę mleka, Helenka w oka­mgnieniu się z tym uporała i popatrzyła na mnie z wdzię­cznością, po czym mi podziękowała:

—■ Jesteś szarmancki prawie tak jak Polak!

Dzięki, Helenko. Sądzę, że teraz poznałaś już moją rodzinę. Wracajmy więc!

I korzystając z tego, że nieco oprzytomniała, podałem jej płaszcz (prawie tak dobrze i szybko jak Polak) i nie tracąc ani chwili odprowadziłem ją pod sam dom. Gdy rozstawaliśmy się, była jeszcze jako tako przytomna.

A a* &

JiV 1 V <%

v V*4® Mk*

1 fAlliL

3 i

WuffNM

W którym opisana jest nieoczekiwana reakcja ojca i wuja nar­ratora na wiadomość, że postanowił on poślubić Helenkę,

i w którym przy tej właśnie okazji poznajemy kota Henryka IV i nauczyciela historii z pewnością bardzo sympatycznego, ale prawdopodobnie jedynego w swoim rodzaju.

W połowie września moja książka o Jacques’u Grevin była właściwie ukończona. Musiałem jeszcze tylko upo­rządkować bibliografię i powybierać zdjęcia, które miały w niej figurować. Postanowiłem zatem wrócić do kraju, po pierwsze by znaleźć dla niej wydawcę, po wtóre by. jak najszybciej obronić pracę doktorską, po trzecie by powia­domić rodzinę o mych planach matrymonialnych i przy­gotować ją do wizyty, jaką Helenka zamierzała przed ślu­bem złożyć memu ojcu i wujowi.

Apteka była dokładnie taka sama jak przed przeszło rokiem, kiedy wyjeżdżałem. Ojciec przyjął mnie z otwar­tymi ramionami. Ośmielony takim powitaniem od razu przystąpiłem do rzeczy. Opowiedziałem mu o Helence

i opisałem ją wiernie, choć ostrożnie. Ojciec wysłuchał mnie z oczyma przymkniętymi i z zainteresowaniem ma­lującym się na twarzy. Pod koniec mej opowieści zrobił grymas niezadowolenia, a kiedy wreszcie skończyłem, przez chwilę się zastanawiał, po czym powiedział:

To, co opowiadasz, jest naprawdę bardzo interesu­jące, ale moim zdaniem, jeśli chcesz, by twoja powieść miała u czytelników powodzenie, bohaterka jej musi być nieco bardziej prawdopodobna...

Ale... o jakiej powieści mówisz?

Oczywiście o twojej nowej książce! I o jej boha­terce... Bo przyznaj się, tę Helenkę wymyśliłeś w naj­drobniejszych szczegółach, prawda?

Ależ skądże, ona istnieje naprawdę i wcale nie cho­dzi o powieść!

Posłuchaj, mój drogi chłopcze, od dawna przywykłem do twej wybujałej fantazji i znam doskonale twoją sympa­tię dla postaci ekstrawaganckich. Ale jeśli sądzisz, że uwierzę w istnienie kobiety takiej jak ta Helenka, to uprzedzam cię, tracisz czas!

Mimo to zapewniam cię, ojcze, że jej istnienie nie może budzić najmniejszych wątpliwości. Widziałem ją, tak jak teraz ciebie widzę. Helenka istnieje naprawdę i, co więcej, przyjedzie tu za dwa tygodnie, bym mógł ci ją przedstawić...

Co? Co ty powiedziałeś?

Ponadto za jakieś sześć do ośmiu tygodni mamy za­miar się pobrać!

A to dopiero! — wykrzyknął zdumiony ojciec. — Chcesz się tak szybko żenić! I to z tak nieprawdopodobną Osobą... Żenić się nie przedyskutowawszy przedtem ze mną wszelkich za i przeciw! Podejmujesz ogromne ryzyko! To całkiem bezsensowne, ale jakże do ciebie podobne!

Reakcja ojca nie zaskoczyła mnie wcale. Mój projekt poślubienia Helenki w zbyt wielu punktach bulwersował jego nawyki myślowe, by mógł go tak od razu akcepto­wać. Jednak, choć jak już powiedziałem, nie byłem zasko­czony, jawna niechęć ojca sprawiła mi przykrość i rozcza­rowała mnie. Odpowiedziałem mu dosyć oschle:

Drogi ojcze i mimo wszystko przyjacielu, niedługo skończę trzydzieści lat. Jeśli w tym wieku nie potrafię jeszcze wybrać sobie odpowiedniej żony, nigdy nie będę do tego zdolny... Co prawda, jak powtarzał ci często twój przyjaciel Grantin, „jestem nietypowy”, ale wcale nie za­mierzam się zmienić! Co więcej, chcę wykorzystać tę... po­noć ułomność! Zresztą nie możesz powiedzieć mi nic no­wego na temat ryzyka, na jakie się narażam, bo sam już się nad tym zastanawiałem. I to, wierz mi, niejeden raz. Ale to właśnie ryzyko mnie pociąga... Decyzja moja jest nieodwołalna, chodźmy więc zaraz powiedzieć o niej wu­jowi Dezyderemu!

Och, on! Zdziwiłbym się, gdyby ci nie przy klasnął! Im głupszy pomysł, tym bardziej mu się podoba... Ale, ale, wróćmy jeszcze do tej Helenki, przyznasz chyba> że są­dząc po portrecie, jaki mi naszkicowałeś, ta nieznajoma kryje w sobie naprawdę sporo... niewiadomych.

Może to właśnie stanowi o jej uroku!

Ależ mój drogi, życie, a zwłaszcza życie małżeńskie,

i tak ma już tyle niewiadomych, że nie potrzeba żadnych dodatkowych...

Czy w algebrze uczuć jedno zadanie z wieloma nie­wiadomymi jest trudniejsze do rozwiązania niż wiele za­dań z jedną niewiadomą?

Nie masz racji żartując, Fil! Przypuszczam, że jesteś jednak wystarczająco dorosły, by zrozumieć, co następuje: niełatwo jest żyć w zgodzie, i to przez całe życie, z ko­bietą tej samej co ty narodowości. W takim razie żyć zgodnie z kobietą innej narodowości, innej rasy i mówią­cą innym językiem to jakby spacer po linie. Zwłaszcza jeśli ta kobieta jest swego rodzaju fenomenem...

Nie jest żadnym fenomenem! — przerwałem mu ugo­dzony do żywego. — Przynajmniej nie w takim sensie, jak ty to rozumiesz... Powiedzmy, że jest oryginalna i ma wyjątkową indywidualność. Ale można być oryginałem

i mieć przy tym serce, inteligencję i wdzięk. I moim zda­niem tak właśnie jest w wypadku Helenki!

Powiedzmy! Ale nie zaprzeczysz chyba, że zakocha­ny jest zawsze mniej lub bardziej ślepy. Pozwolisz więc, że z wyrobieniem sobie ostatecznej opinii poczekam, aż ją poznam.

>— Zgoda! I mimo wszystko dziękuję — odpowiedziałem zawiedziony^ że wykazuje tyle zastrzeżeń co do moich pla­nów.

W takim razie — rzekł ojciec z tak głębokim westch­nieniem, że ugięłyby się pod nim korony dębów — skoro jesteś całkiem zdecydowany, chodźmy z tą nowiną do wu­ja... Prawdę rzekłszy, kiedy pomyślę o poglądach, jakie ten oryginał, żeby nie powiedzieć wariat, wbił ci do głowy,

nie powinienem się dziwić temu, co ci się przydarza i co mnie dzisiaj spotyka!

Ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, ojciec z nadą- saną miną wziął szary pilśniowy kapelusz z szerokim ron­dem, który lubił nosić, i przez interfon, który łączył miesz­kanie | apteką, poinformował swego pomocnika:

Robercie, wychodzę na godzinę. Idę do brata. Jeśli przyjdzie ktoś z receptą na robiony lek, zatrzymaj go!

Kiedy przyszliśmy do sklepu wuja, siedział on za kon­tuarem i wypróbowywał skrzypce, na których wykonywał arpeggia z taką szybkością, że nie mogłem powstrzymać się od wyrażenia swego podziwu:

Brawo, wuju, jak zwykle w formie!

Ależ... to Fil! Jak się cieszę, że znów cię widzę. Dzień dobry, Wawrzyńcu! Jak się czujesz?... Chwileczkę, poczekajcie, chwileczkę — dodał chowając ostrożnie skrzypce do starego futerału z czarnego drewna wyłożo­nego czerwonym aksamitem. — Przedstawię wam Hen­ryka Czwartego.

Nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze pytające miny wuj stanął na środku sklepu i zawołał na cztery strony świata:

Henryku Czwarty! Henryku Czwarty! Chodź tu na­tychmiast, chcę ci przedstawić mego ukochanego bratanka Feliksa, który wrócił do domu... No, no! Gdzież się podział ten monarcha za psi grosz? O, jest!

Ku memu zdumieniu, a oburzeniu ojca, ze sklepowej półki zszedł niedbale ogromny czarny kocur. Brakowało mu koniuszka lewego ucha, a na szyi miał szeroki biały kołnierz z artystycznie powycinanego papieru, do złudzenia niemal przypominający kryzy renesansowych możnowładców. Wuj surowo zgromił zwierzaka:

Już co najmniej dzisięć razy zabraniałem ci, Henry­ku Czwarty, wylegiwać się na półkach. Zniszczysz mi kie­dyś skrzypce albo pobrudzisz nuty. Czy mam wziąć na ciebie bat!

Przerażony gniewnym głosem wuja kot, który przyszedł

otrzeć się o jego nogi, uciekł jednym susem i skrył się za kontuarem. Wtedy wuj obrócił się do nas i wyjaśnił:

Przed miesiącem znalazłem to biedne zwierzę na pro­gu mego domu. Był wyczerpany z głodu i ze zmęczenia. Poza tym miał naderwane ucho i bez przerwy rozdrapy­wał ranę. Zrobiłem mu więc ten kołnierz, żeby nie mógł się drapać, i wtedy, rzecz oczywista, musiałem nazwać go Henryk Czwarty... W każdym razie on zadowolony jest ze swego imienia, i ja również...

Dlaczego?

Z powodu miny, jaką robią niektórzy z moich zbyt pewnych siebie klientów, kiedy w ich obecności wołam nagle: „Chodź tu, Henryku Czwarty”. I kiedy na ich zdumionych oczach kot nie spiesząc się wchodzi do sklepu, udaję niezadowolenie i mówię: „A to dopiero! Znowu za­mienił się w kota!” Z twarzy tych ludzi czytam, że mają mnie za zwariowanego nieco faceta. A to, Fil, jedna z naj­większych przyjemności, jaką może w ogóle odczuwać człowiek: być wziętym za głupca przez idiotę!

Jakie to dowcipne! — kwaśno zauważył ojciec. — Czy pomyślałeś, że przez te impertynenckie żarty możesz stracić klientów?

Pomyślałem o tym, nie martw się! — wesoło odparł wuj. — Ale klientów mam aż nadto! A ci, których przez takie coś bym stracił, na ogół nic nie są warci... A propos, wiesz, że nowy kłopot spadł mi na głowę?

Nie? — ojciec był zaintrygowany, ale i nieufny.

( — Wyobraź sobie, że przed trzema miesiącami wziąłem udział w dorocznym konkursie na najładniejszą wystawę sklepową. Możesz mi wierzyć albo nie, ale zdobyłem dru­gą nagrodę. A wiesz, co to było? Los wielkiej loterii na rzecz kalek, tej samej loterii, którą zajmuje się siostra na­szego kochanego doktora Grantin. Szczyt nieszczęścia! Na los ten padła wygrana. Na szczęście nie główna, tylko pięćdziesiąt tysięcy franków... I co ja mam z tym fantem począć? Za mało to, by kupić dom albo plac. Jeśli zaś od­dam do banku, na moich pieniądzach skorzystają tylko spekulanci, a gdy odbiorę je za kilka lat, stracą już dużo

na swej wartości. Gdyż nasz frank powoli, ale za to nie­ustannie topnieje.1 Zresztą sam dobrze o tym wiesz!

Wujku — przerwałem mu wesoło — potrafię znaleźć rozwiązanie dla twego problemu. Przede wszystkim przy­szedłem zawiadomić cię, że się żenię, ale najpierw chciał­bym usłyszeć twoje zdanie na ten temat. Jeśli zaakceptu­jesz mój zamiar, nic nie stoi na przeszkodzie, byś zrobił mi prezent ślubny wprost proporcjonalny do uczucia, ja­kim mnie darzysz! Czy wygrana na loterii wystarczy na ten cel?

Jak ci nie wstyd tak bezwstydnie żebrać o pieniądze?

z oburzeniem spytał ojciec.

Jak to? Żenisz się? — radośnie wykrzyknął wuj De­zydery. — To dopiero nowina! A z kim?

Och, będziesz na pewno zdumiony — zacząłem ostrożnie. — Mam zamiar poślubić Polkę, która nazywa się Helenka Skrzewska. Ja dla ułatwienia nazywam ją He­lenką z Krakowa...

Polka! Ho, ho! Wreszcie coś nowego! — wujek cały się rozpromienił. — Do klucza wiolinowego! Opowiadaj szczegółowo. Chwileczkę, włączę dzwonek przy drzwiach sklepu, a wy chodźcie do biura. Są tam wygodne fotele i porto, jakiego dawno nie piliście!

Kiedy już usadowiliśmy się wygodnie w fotelach, każdy z kieliszkiem tego wybornego wina, którego wuj był wiel­kim amatorem i którego wspaniałe roczniki miał w swojej piwniczce, opowiedziałem raz jeszcze o tym, jak spotkałem Helenkę, a także naszkicowałem jej wizerunek zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Dodałem pewne szczegóły, które celowo pominąłem rozmawiając z ojcem, na przykład „lekcje” włoskiego dawane wariatce i spotkanie z faszys­tą. Wuj słuchał mnie z niebywałą uwagą i nie przerwał mi ani razu, co dotąd nigdy jeszcze mu się nie zdarzyło. Kiedy skończyłem, powiedział z niespodziewaną powagą:

Mój drogi chłopcze, opisana przez ciebie osoba spo­dobała mi się, nim jeszcze ją poznałem...

1 j& ' - tair zwa-

p I \ \ \ \ \

Dziwiłbym się, gdyby było inaczej — mruknął oj­ciec.

Wawrzyńcu, proszę cię, pij swoje porto i nie przery­waj mi...

Będę przerywał, ilekroć uznam to za konieczne. W końcu przecież chodzi o mojego syna!

I o mojego bratanka! Co pozwala być mi całkowicie bezstronnym.

O tak! Już widzę tę twoją wołającą o pomstę do nie­ba bezstronność!

Czy nie moglibyśmy wrócić jednak do istoty rze­czy? — przerwałem im mocno rozdrażniony.

Dobrze, już wracam — zgodził się wuj. — Posłuchaj mnie, Fil, chcesz więc poślubić cudzoziemkę, obcą kobie­tę...

No i co z tego? Każdy poślubia obcą kobietę!

Tak! Ale niektóre z nich mówią tym samym co ty językiem, a niektóre nie... no, powiedzmy, jeszcze nie.

Jednak z tymi, które mówią tym samym językiem, niezrozumienie jest mimo wszystko łatwiejsze — sarkas­tycznie zauważył ojciec.

Bardzo zabawne! — wtrącił wuj. — Ale powiedzia­łem już to przed laty.

Doskonale! — zawołał z sarkazmem ojciec wyciąga­jąc z kieszeni notes. — Notuję zatem: prawa autorskie na­leżą...

Widzę, że robisz się coraz bardziej dowcipny, Wa­wrzyńcu. To pewnie na skutek obcowania ze mną...

Czy nie moglibyśmy wrócić jednak do sprawy mego małżeństwa? — poprosiłem udręczonym głosem.

Dobrze! Ale pod warunkiem, że twój ojciec nie bę­dzie mi ciągle przerywał w pół słowa... A więc, mój drogi Filu, podejmujesz poważną decyzję. Oczywiście małżeń­stwo jest jedynym możliwym rozwiązaniem problemu, któ­rego w ogóle nie można rozwiązać. Chcę 5owiedzieć w sposób zadowalający...

Więc?

Więc nie możesz zapominać o jednym: osoba, z którą

dzisiaj się żenisz i którą kochasz na tyle, że chcesz, by była twoją drugą połową, to znaczy, chcesz dzielić z nią wszystko teoretycznie „na dwoje”, ale praktycznie w pro­porcji trzy czwarte dla niej i jedna czwarta dla ciebie, no więc ta osoba za pięć lat będzie kimś całkiem innym niż dziś! I to zarówno pod względem biologicznym, jak i uczu­ciowym czy intelektualnym, Ty zresztą też będziesz już innym człowiekiem! Zycie nieustannie nas zmienia, wzbo­gaca i przede wszystkim niszczy, Za dziesięć lat będziesz znów całkiem kim innym niż za lat pięć. I ona też!...

Nie rozumiem, wujku, do czego zmierzasz...

To całkiem proste: żeniąc się zaczynasz życie, w cią­gu którego będziesz żenił się dwu- albo trzykrotnie z tą samą partnerką. To samo zresztą dotyczy Helenki. Z tych trzech albo czterech kobiet, które będą twoimi żonami, jak dotąd znasz tylko jedną. Źle zresztą, gdyż kobiety zna się tylko w ogólnym bardzo zarysie...

Ściślej mówiąc raczej w drobnych szczegółach! — drwiąc przerwał ojciec.

W niektórych wypadkach tak! — zgodził się wuj. — Ale pozwól mi skończyć. Jeśli chodzi zatem o te dwie albo trzy żony, mój drogi Feliksie, które będziesz miał później, to zostaną ci one narzucone i w żaden sposób nie mo­żesz dziś przewidzieć, jakie one będą! Nie ma więc sensu zbyt długo się zastanawiać...

Kiedy wreszcie skończysz pleść te okropne para­doksy? — przerwał mu ojciec.

Paradoksem jest każda prawda, do której jeszcze nie przywykliśmy.

Muszę, wuju, przyznać, że nigdy nie patrzyłem na te sprawy pod tym kątem.

Oczywiście! Nikt nigdy tego nie robi. Młody człowiek gania za spódniczkami i kiedy na liście swych podbojów ma już dziesięć czy dwanaście ślicznotek, zauważa, że wie o kobietach mniej niż ten, co kochał jedną tylko, ale w całej jej różnorodności... Ale widzisz, Fil, do takiej mi­łości potrzebna jest cierpliwość, wytrwałość, wiele serca,

138

lim v

dobre zdrowie, pewna doza wyobraźni, naiwności i ... szczęścia!

Ojciec już chciał mu przerwać, ale wuj powstrzymał go ruchem ręki.

Pozwól mi dokończyć, Wawrzyńcu! Wiem, co chcesz mi powiedzieć: kawaler nie powinien dawać rad przyszłe­mu małżonkowi. Ale przecież niekoniecznie trzeba same­mu grać na jakimś instrumencie, by znać się na muzyce! Ani też skosztować wszystkich leków w aptece, by wie­dzieć o ich działaniu.

Po czym, odwracając się znowu do mnie, wuj Dezydery dodał:

A teraz na zakończenie naszej rozmowy powiedz mi, Fil, czy naprawdę kochasz tę swoją Helenkę?

Tak!

A ona, sądzisz, że kocha cię tak samo?

Sądzę, że tak... a w każdym razie mam taką na­dzieję!

I ta Helenka, jak mi powiedziałeś, jest zdrowa, inte­ligentna, ma silną wolę i serce?

Tak, wuju!

A zatem chłopcze, dość zastanawiania się! Nie zwle­kaj dłużej; a potem zobaczymy...

Jedno już widzimy: to, jak lekkomyślnie zachęcasz Feliksa do zawarcia związku co najmniej ryzykownego — przerwał ojciec ze złością. — Oczywiście to nie twój syn, nic więc dziwnego...

Ojciec wzniósł ręce do nieba, po czym z rezygnacją je opuścił i spytał:

A skąd wezmą pieniądze na urządzenie się? Ta młoda osoba ma wiele dyplomów i żadnego majątku...

Wawrzyńcu, wiesz równie dobrze jak ja, że w życiu liczy się nie punkt startu, ale meta. A ja wierzę w Feliksa. Czemu by nie miał poradzić sobie w życiu jak ty i ja? Już nam dał pewne gwarancje, prawda? W każdym razie, jeśli ty im nie pomożesz, zrobię to ja...

Nie proszę cię, byś im pomagał — ojciec gwałtownie się zaczerwienił. — Jeśli zechcę, sam im pomogę.

Ale czy chcesz, czy nie, nagrodę z konkursu na wy­stawę przeznaczam w całości na ich prezent ślubny.

Jesteś naprawdę kochany, wuju — powiedziałem ze wzruszeniem. — Helenka przyjedzie tu za dwa tygodnie. Będziesz mógł ją wtedy lepiej poznać i jestem przekona­ny, że ją polubisz i nie będziesz miał żadnych zastrzeżeń do mojej decyzji.

Jeśli jest ona taka, jaką ją opisałeś, z pewnością zo­staniemy dobrymi przyjaciółmi... A poza tym dość już mam roli jedynego narwańca w rodzinie. Pora, by ktoś mnie zastąpił, a mam wrażenie, że twoja przyszła żona jest predysponowana do tego zaszczytnego zadania... No, Wawrzyńcu — wuj zwrócił się do ojca — dopij porto i racz się uśmiechnąć. W końcu nie chodzi przecież o po­grzeb!

Miejmy nadzieję, Dezydery — zaczął patetycznie oj­ciec — że nie będziesz musiał żałować rad, które z taką beztroską dajesz Filowi. Ja natomiast mogę się tylko łu­dzić, że choć ta Polka jest poliglotką, mój syn nie będzie musiał podczas przyszłych małżeńskich kłótni wysłuchiwać wymówek w wielu językach!

A jeśli nawet, to nie będą one przynajmniej mono­tonne — podsumował wybuchając śmiechem wuj.

A ja sądzę, że wcale nie będziemy się kłócić — wtrą­ciłem. — To będzie dużo gorsze. Jak znam Helenkę, to w razie jakiegoś nieporozumienia ona będzie milczeć. A mnie, muszę przyznać, to milczenie przeraża. Bo jak kłócić się z kimś, kto się nie odzywa? Z kimś, kto Bóg wie co myśli... A jeśli się człowiek, nie kłóci, to jak ma się pogodzić? A czy można mówić o prawdziwej wielkiej mi­łości bez godzenia się, bez scen wzajemnych przeprosin?

Ależ wy jesteście męczący z tymi waszymi sofizma- tami i paradoksami — westchnął ojciec potrząsając ze znu­żeniem głową.

Jeśli nawet moje sofizmaty, jak mówisz, tak cię mę­czą, to możesz mi tylko dziękować — rzekł wuj. — Bo jest to zdrowe zmęczenie! Siedzisz ciągle zamknięty w tej swojej aptece i zapominasz, Wawrzyńcu, że na zewnątrz

toczy się Życie przez duże Ż, często brzydkie, czasami bardzo piękne, ale zawsze zupełnie niepodobne do tego,

0 jakim mówią książki i róże z twego ogrodu, te róże, w których, wbrew temu, w co może jeszcze wierzysz, nie znajduje się dzieci... A teraz, zmykajcie obydwaj — zakoń­czył wuj. — Muszę pójść zawiadomić o ślubie naszego przyjaciela Binette. Zawsze żywo interesował się Felik­sem.

To prawda! Czy dlatego, że od dawna zaprzyjaźniony był z naszą rodziną i wraz z wujem należał do najaktyw­niejszych członków kółka „Amatorów filantropów”, czy może dlatego, że bardzo wcześnie zacząłem przejawiać wyraźne zainteresowanie literaturą i historią — nie wiem, faktem jednak pozostaje, że przy różnych okazjach profe­sor Ernest Binette okazywał mi żywą i szczerą sympatię. Nie szczędził mi rad dotyczących moich studiów, pożyczał dzieła historyczne, zachęcał do rozwijania talentów lite­rackich i zabierał z sobą do archiwum naszego miasta, ilekroć odkrył tam coś interesującego.

Posłuchaj mnie, wuju — powiedziałem biorąc go pod ramię — wolałbym, aby wiadomość o moim planowanym małżeństwie nie rozniosła się zbyt szybko. Wiesz dobrze, jak to jest w małym miasteczku. Jutro wszyscy znajomi

1 nawet nieznajomi będą zaczepiać mnie na ulicy, "niby po to, by mi pogratulować, a w rzeczywistości by wydobyć ze mnie jakieś zwierzenia i uraczyć mnie swoimi radami. A to byłoby mi nie na rękę, bo chciałbym, aby nasz ślub odbył się jeśli już nie w tajemnicy, to przynajmniej bez rozgłosu.

Fil ma rację — szybko poparł mnie ojciec. — Czuję, że przez tę historię zatrują nam całkiem życie. Od jutra ktoś będzie musiał bez przerwy siedzieć w aptece przy telefonie...

Co takiego? Ciągle jeszcze obawiasz się opinii pub­licznej? — spytał ironicznie wuj.

Nie! — oburzył się ojciec. — Denerwujesz mnie tym posądzeniem...

Denerwuję cię, bo to prawda! ,

W każdym, razie żyją z ludźmi, więc ich opinia nie może mi być obojętna...

Nie! Mój drogi Wawrzyńcu, całkowicie się mylisz! Ludzie przychodzą do ciebie, bo jesteś człowiekiem uczci­wym, kompetentnym i bezinteresownym, a wcale nie dla­tego, że w swoich poglądach i trybie życia liczysz się z tą opinią publiczną, której średni poziom nie jest wyższy od poziomu najgłupszego jej przedstawiciela... To zupełnie normalne, że chcesz mieć szacunek współmieszkańców, to znaczy tych nielicznych, których szacunek ma jakieś zna­czenie! I dobrze wiesz, że go już dawno zyskałeś. A co do reszty, daj spokój i przestań straszyć nas tą twoją opinią publiczną w masce oburzonego inkwizytora i z jęzorem wywalonym między sztucznymi zębami!

No nie! — przerwałem im. — Myślałby kto, że za­mierzam poślubić jakąś mieszkankę Księżyca albo Ziemi Ognistej, a może jakąś osiemdziesięciolatkę!

Och! — spokojnie zauważył w\u. — Dla niektórych trochę „zacofanych” obywateli naszego miasta Polka, marsjanka, azteczka czy kobieta bez rąk i nóg to prawie to samo! Ale możesz na tanie liczyć, że już ja dopiekę tym, co spróbują cię krytykować! Wierz mi, Fil, im szybciej wieść o twoim ślubie dotrze do naszych przyjaciół i znajo­mych, tym szybciej przestaną o niej mówić.

Chyba masz, wuju, rację. Rób, jak uważasz. Powiedz więc Ernestowi Binette, ale tylko jemu. Możemy zresztą na niego liczyć: już on rozniesie tę wiadomość po całym miasteczku!

Binette był profesorem historii, a czasami i geografii, w miejscowym liceum. W chwilach wolnych pełnił funk­cję konserwatora archiwum. Był to wysoki, chudy męż­czyzna o trójkątnej twarzy i czaszce dziwnie u góry spłasz­czonej, porośniętej krótkimi, kręconymi włosami. Na no­sie o grzbiecie ostrym jak ostrze brzytwy nosił niemodne i ciągle mu spadające binokle uwiązane długim sznurkiem do guzika u kamizelki. Binette tracił wiele czasu na zakła­danie na nos tych nieznośnie ruchliwych binokli.

Ernest Binette, doskonały historyk, znakomity profesor,

zagorzały stary kawaler, idealista, człowiek serdeczny, ale w gruncie rzeczy nieśmiały, napisał w młodości bardzo uczoną pracę o mało interesującej postaci, jaką był sankiu- lota markiz Saint-Huruge, który przez swoje wybryki zyskał sobie jak najgorszą reputację podczas Rewolucji Francuskiej. Dlatego właśnie uczniowie Binette’a przezy­wali go „Sankiulotą” i na widok profesora historii uśmie­chali się znacząco, wyobrażając go sobie bez tej jakże isto­tnej części garderoby, jaką są dla mężczyzny spodnie.

Ale sławę w miasteczku Binette zdobył dzięki swemu górnolotnemu stylowi, kwiecistym a dziwnym sformuło­waniom, a także celowym i przypadkowym grom słów, którymi ubarwiał swe wykłady. Kiedy na spotkaniach absolwentów liceum zaczynało nagle brakować tematu do rozmowy, zawsze ktoś rzucał pytanie:

Znacie ostatnie powiedzonko Ernesta Binette?

I zaraz powtarzano najaktualniejszy „byk” językowy, najzabawniejszą bzdurę czy najśmieszniejsze porównanie uczonego profesora.

Markiz de Saint-Huruge pod naporem, jeśli tak mo­żna powiedzieć, okoliczności został sankiulotą... Podczas Rewolucji sankiulotami zwano ludzi z plebsu, którzy ga­niali bosonodzy, tylko w chodakach... Przy okazji, proszę pamiętać, że zarówno sankiuloci jak i bosonodzy pisze się razem... Wracając jednak do Saint-Huruge’a, nie należy zapominać, że Rewolucja Francuska była wydarzeniem ciągłym z dużymi przerwami. Ułatwiała zmianę skóry nie­którym sumieniom, których nic nie predysponowało do zo­stania sankiulotami...

Zaskoczony chichotami rozlegającymi się w klasie dziel­ny Binette natychmiast poprawiał binokle, które w ferwo­rze wykładu znowu spadły mu z nosa, po czym patrzył su­rowo (w jego przynajmniej mniemaniu) na uczniów i zau­ważał, chcąc przeciągnąć wesołków na swoją stronę:

Nie ma się z czego śmiać, panowie, bowiem wcale nie trzeba było ucinać głowy markizowi Saint-Huruge, aby nauczył się żyć zgodnie z „Nieśmiertelnymi Zasadami”...

Śmiech stawał się coraz głośniejszy, a Binette, czując, że traci panowanie nad klasą, starał się mówić dalej:

Najważniejszym dniem Rewolucji Francuskiej jest noc czrwartego sierpnia...

Wesołość uczniów sięgnęła szczytu, a biedny Binette musiał wstać i zamknąć okno klasy, chociaż normalnie żą­dał, by było ono otwarte zarówno w lecie, jak i w zimie, „gdyż bez powietrza, panowie, serce ludzi, zwierząt i roślin szybko przestałoby bić...” Później z miną wyraźnie nie­zadowoloną z powrotem siadał na krześle i kiedy śmiechy wreszcie ustawały, zauważał półgłosem, jakby mówił sam do siebie:

' Przecież w Rewolucji Francuskiej 1789 roku nie ma naprawdę nic śmiesznego. Jej wielcy protagoniści nie są może ludźmi nadzwyczaj ciekawymi, ale trzeba im w koń­cu wiele wybaczyć, jako że gilotyna definitywnie ich uśmierciła...

Inna postać z tej samej epoki fascynowała niepomiernie naszego profesora historii. Mam na myśli Napoleona. Wszelkie rozważania nad jego wielkością i upadkiem na­leżało zdaniem Binette’a rozpocząć od pielgrzymki pod Waterloo. Z palcem wskazującym wycelowanym w sufit, poważną twarzą i wzrokiem utkwionym w dalekiej bra- banckiej równinie kochany Binette zaczynał:

Pod Waterloo, panowie, jest duże wzgórze. Aby wejść na nie, trzeba się najpierw pod nim znaleźć, wysiadając w Braine-l’Alleud...

Dostrzegając uśmieszki na twarzach słuchaczy i chcąc na nowo skupić ich uwagę Binette szybko dodawał:

Ze wzgórza tego roztacza się rozległy widok na ogromną równinę, gdzie kogut galijski, niemiecki niedź­wiedź, angielski lampart i rosyjski wieloryb stanęli twarzą w twarz...

Znowu ze wszystkich stron rozlegały się śmiechy, a Bi­nette zdumiony zastanawiał się, jaki jest powód uczniow­skiej wesołości. Spozierał najpierw na marynarkę, potem dyskretnie rozglądał się wokół siebie, a gdy już się upew-

nił, że nigdzie nie widać nic nadzwyczajnego, kontynuo­wał wykład surowym tonem:

Panowie, proszą zachować powagę, bo w przeciwnym razie przerwę lekcję. Jak zatem mówiłem, a jeśli nie mó­wiłem, to powtarzam: zza wzgórza Waterloo-wyłoniła się, niestety, raz jeszcze postać największego krętacza spośród ówczesnych dyplomatów. Mam na myśli Talleyranda, któ­ry już wtedy myślał o pokoju. Oczywiście pokój to pro­blem,- wobec którego żaden głos nie może pozostać głu­chy...

Ponieważ śmiechy wzmagały się, Binette naprawdę wpa­dał w złość:

Dość mam tych nieuzasadnionych chichotów i szep­tów. Proszę wyjąć dzienniczki i napisać w nich: „W cza­sie lekcji historii bez przerwy się śmieję. Nie jestem go­dzien trudu, jaki zadaje sobie profesor, by mnie czegoś nauczyć.” Jutro przyniesiecie mi tę uwagę podpisaną przez ojców. Powtarzam raz jeszcze: przez ojców! I w żadnym wypadku nie zgodzę się, by ojciec okazał się matką!

Kiedy Binette wykładał geografię, również nie szczędził zaskakujących spostrzeżeń. Jego skróty myślowe, błysko­tliwe porównania ■ powtarzane były przez wszystkich. Wszyscy znali takie oto powiedzonka: „Morze _ Śródziemne to idealna ziemia dla rozkwitu cywilizacji...”; „Rzeki Hisz­panii płyną suche przez znaczną część roku...”; czy: „Tę francuską wieś zamieszkują żaby, jaszczurki i zaskrońce, które pomagają rolnikom zjadać robaki...”

Kiedy Binette miał wykład w miejscowej sekcji Kółka Nauk i Sztuk Pięknych czuł się w obowiązku zabłysnąć jeszcze większą lekkością stylu, śmiałością myśli i sfor­mułowań i oryginalnością, zarówno w opisach historycz­nych i geograficznych, jak i w porównaniach literackich. Efekty były, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej zdumiewające albo katastrofalne niż w klasie. To, że mó­wiąc o papieżu Juliuszu II Binette wykrzyknął patrząc uprzejmie na siedzącą w pierwszym rzędzie żonę mera, która miała uzasadnioną zresztą opinię kobiety o obycza­jach tak lekkich, że prawie nieważkich: „Och, Juliusz II,

ten zbyt przedsiębiorczy papież, którego rękę dostrzegamy pod wszystkimi ówczesnymi kombinacjami...”, to nic jesz­cze. Ale kiedy speszony uśmieszkami, jakie wywołało jego śmiałe sformułowanie, Binette uznał za konieczne popra­wić się: „Co prawda papież ten był zupełnie innej klasy niż papieże z Awinionu, którzy byli w pewnym sensie podpapieżami...”, szepty i śmiechy tak przybrały na sile, że musiał przerwać swój wykład i przez dwa lata nikt nie odważył się zaprosić go na prelekcję do Kółka Nauk i Sztuk Pięknych.

Kiedy usłyszałem tę historię z ust pewnego studenta, w owym czasie ucznia Binette’a w klasie retoryki, czym prędzej wróciłem do apteki ojca, by opowiedzieć ją Ro­bertowi Grantin. Efekt, jaki osiągnąłem, przekroczył naj­śmielsze moje marzenia. Pomocnik ojca dostał ataku sza­lonego śmiechu tak długiego, tak gwałtownego i niepo­hamowanego, że przez chwilę obawiałem się o jego zmy­sły.

Binette miał jeszcze inną szczególną cechę charakteru. Uwielbiał wprost różnego rodzaju dowcipy, szczególnie zaś jeśli były one słone. Opowiadał je na ogół tonem tak po­ważnym, że odbierał słuchaczowi wszelką ochotę do śmie­chu, co | kolei zupełnie zbijało go z tropu. Mało tego, zda­rzało się, że zapominał pointy historyjki, którą zaczął już opowiadać. Mimo to, gdy tylko usłyszał jakiś nowy dow­cip, ruszał czym prędzej sprzedać go w sklepie mego wuja albo w aptece ojca. Pamiętam, jak pewnego razu Binette wpadł do nas zdyszany, bo jeden z kolegów w liceum opo­wiedział mu historię marszałka Richelieu, który skoń­czywszy osiemdziesiątkę poślubił niejaką Madame de Routh. Następnego dnia po ślubie, gdy pewna księżna śmiejąc się zapytała starego marszałka, jak wyszedł z sy­tuacji... tak delikatnej, ten dowcipnie odpowiedział: „Och! Zapewniam panią, to wcale nie wyjście jest najtrudniej­sze!”

Binette, któremu historyjka ta bardzo przypadła do gus­tu, jeszcze w drzwiach apteki zapytał ojca:

» c i 3 ^ ♦**‘\■ *^ 3?vł*- nlr ■ TTn>iT n>ii yAlfiupiJfig*fttdduMM

Cmw f/ «• v':> - ’;- •'+ • f w

ŁwM*tPvłRl

>K mfinTTi,‘ li iw

ritfi

Znasz historię starego marszałka de Richelieu i Ma­dame de Routh?

Nie! — odpowiedział ojciec, niezadowolony, że prze­szkadza mu się w pracy, a Robert już zamarł w oczeki­waniu, gotowy do śmiechu.

Opowiem wam to dosłownie w dwóch słowach — obiecał rozpromieniony Binette. I opowiedział nie spiesząc się anegdotkę, którą zakończył słowami: — „A stary mar­szałek odpowiedział: «Och! Zapewniam panią, to wcale nie wejście jest najtrudniejsze!»”

Muszę powiedzieć, że nie bardzo rozumiem, dlaczego ta odpowiedź ma być taka zabawna — lodowatym tonem zauważył ojciec, podczas gdy na twarzy Roberta malo­wało się osłupienie.

Prawdę rzekłszy, teraz i ja nie widzę w niej nic śmiesznego! — wyznał Binette, któremu uśmiech za­stygł nagle na twarzy. — A przecież przed chwilą napraw­dę, bardzo mnie rozśmieszyła!

Binette był też stałym klientem naszej apteki. Cierpiał okresami na bezsenność i wypróbowywał wtedy kolejno wszystkie środki nasenne, jakimi ojciec dysponował.

Nie zmienia to w niczym faktu, że źle sypiam - mawiał czasami melancholijnie. — Kiedy bowiem biorę proszek nasenny, tak bardzo boję się, że rano nie zbudzę się na czas, że śpię jednym okiem. Ale dzięki zażytemu lekowi mniej się denerwuję tym, że nie śpię...

Takiemu oto człowiekowi chciał wuj powierzyć odpo­wiedzialne zadanie rozniesienia po mieście nowiny o moim ślubie z Helenką. Już następnego dnia mogłem się prze­konać na własnej skórze, że Binette, niezdolny do za­chowania sekretu, okazał się godny swej reputacji.

W którym przeróżne osoby zasypują skromnego bohatera tej opowieści lawiną rad, bezużytecznych bądź też dziwacznych, w związku z jego planowanym małżeństwem i w którym He­lenka, przeistoczywszy sklep lutnika w salę taneczną, daje w aptece zasłużoną nauczkę pewnej starej jędzy.

Następnego dnia po tym, jak ojciec i ja powiadomiliśmy wuja Dezyderego o moim bliskim ślubie i jak wuj za­miast telegrafem posłużył się profesorem Binette, by jak najszybciej rozgłosić tę nowinę, telefon zadzwonił, nim jeszcze wybiła dziewiąta rano. Był to sam profesor Binet­te. Zapytawszy o stopień zaawansowania moich prac his­toryczno-literackich, złożył mi serdeczne gratulacje z oka­zji zbliżającego się ślubu, o którym właśnie zupełnie przypadkowo się dowiedział.

Masz rację, że nie chcesz być tak jak ja starym kawalerem. Po zawodzie miłosnym, jaki przeżyłem w wie­ku dwudziestu pięciu lat, poprzysiągłem sobie, że nigdy się nie ożenię. Człowiek nigdy jednak nie powinien mó­wić „nigdy”, przynajmniej w miłości...

Kilka razy westchnął komicznie do telefonu, po czym zrobił długą dygresję na temat przeszłości i przyszłości Polski, którą zakończył jednym z tych zdumiewających, jemu tylko właściwych skrótów myślowych:

Mój drogi Feliksie, kocham i podziwiam Polskę, gdyż choć była tyle razy dzielona, pozostała zawsze cala!

Zadowolony z tego sformułowania, dużo mniej paradok­salnego, niż to by się na pozór zdawało, Binette ponowił swoje gratulacje i odłożył słuchawkę, nim w ogóle zdąży­łem się odezwać. Telefon natychmiast zadzwonił ponownie. Tym razem był to doktor Norbert Grantin. Jak już po­wiedziałem, nie darzyłem go sympatią. Ten wdowiec,

przystojny, pewny siebie, szczerzę oddany chorym, ale impertynencki, konformista i człowiek co nieco perfidny, mieszkał od czasu śmierci żony z jedną ze swych sióstr

0 dźwięcznym imieniu Sylwestryna, podobną do niego zarówno pod względem fizycznym, jak i intelektualnym

1 moralnym. Zyskała sobie przezwisko „Złotousta”, gdyż z niezmąconym spokojem opowiadała najgorsze brednie, a właściwie najpodlejsze insynuacje, pod adresem nie tyl­ko tych, których nie lubiła, ale także swoich krewnych i przyjaciół. Wyjątek stanowili jej brat Norbert i bratanek Robert, istoty dla niej święte, przynajmniej na forum publicznym. Tak więc - nasz pomocnik aptekarski swoje szczęśliwe usposobienie, przeciętną inteligencję i poczciwą, wiecznie zadowoloną minę odziedziczył po matce, a nie po ojcu czy ciotce. Zresztą Robert nawet w wyglądzie ze­wnętrznym nie przypominał tych dwojga dosłownie ni­czym. Ciotka miała monumentalną głowę imperatora rzym­skiego z okresu upadku Cesarstwa, nogi nieproporcjonal­nie wątłe, zbyt szerokie biodra i biust przypominający ogromną księgę, która leży na pulpicie, otwarta jednak na niewłaściwej stronie, co wuj Dezydery tak komentował:

Zastanawiam się, skąd ona bierze staniki mogące po­mieścić cały ten ładunek?

Innymi słowy, patrząc na Sylwestrynę odnosiło się wra­żenie, że podobnie jak Frankenstein, i z niewiele zresztą lepszym rezultatem, złożona została z różnych kawałków i części.

Jak tylko Norbert Grantin, który'właśnie zupełnie przypadkowo dowiedział się o moim ślubie z pewną panią, która, jak mówiono, jest cudzoziemką, co więcej, ponoć Polką, poznał mój głos, natychmiast złożył mi naj­szczersze i najserdeczniejsze gratulacje. W imię staTej przyjaźni łączącej go od dawna z moim ojcem życzył mi, aby związek ten, na przekór tym, co uważają go za co najmniej nieodpowiedni, by nie rzec ryzykowny, dał mi mimo wszystko wiele szczęścia. W każdym razie on żywi taką, jak najgorętszą nadzieję. Zapytał, czy może spodzie­wać się, że w niedługim czasie zarówno on, jak i jego

siostra będą mieli okazję poznać tę młodą osobę, o której słyszał, że jest dosyć, hm, hm... oryginalna.

Po tym wstępie, przepraszając za ewentualną niedyskre­cję, ale mając przecież na względzie wyłącznie moje dobro, zapytał, czy Helenka jest... hm... zdrowa i czy ma... hm... jakiś majątek. Bez chwili wahania odpowiedziałem mu, że Helenka posiada zarówno wspaniałe zdrowie, jak i ma­jątek, co wyraźnie go rozczarowało. Szybko jednak odzy­skał dobry humor, gdyż wyjaśniłem mu, że mówiąc o ma­jątku mam na myśli wyłącznie wewnętrzne bogactwo, jedyne, jakie przedstawia dla mnie jakąś wartość. Wybu­chając wystudiowanym śmiechem oznajmił mi z nutką po­gardy w głosie, że pozostałem nadal tym samym anarchis­tą, jakiego znał, ale że życie małżeńskie z całą pewnością nauczy mnie trzeźwiej patrzeć na świat. W końcu weso­łym głosem zapowiedział swą rychłą wizytę i prosił, bym jednak, nim podejmę ostateczną decyzję, której ewentual­ne konsekwencje powinienem wziąć pod uwagę, jeszcze raz wszystko przemyślał.

Po tej rozmowie dane mi było dziesięć minut wytchnie­nia, po czym telefon znów się odezwał. Tym razem dzwo­nił malarz Oskar Losseant. Ten przyjaciel ojca był wy­sokim mężczyzną o niebieskich oczach i jasnej brodzie. Miał też przyjemny baryton, średnią inteligencję i nie­wielki talent pianisty. Kochając naszą prowincję uwiecznił co bardziej malownicze jej zakątki na swoich płótnach. Popełnił również kilka martwych natur, o których spe­cjaliści zgodnie mówili, że są, jeśli można tak powiedzieć, jak żywe. Aktów nasz malarz nie malował, gdyż mał­żonka surowo mu zabraniała malować takie „bezeceń­stwa”, niebezpieczne jej zdaniem dla duszy zarówno jej samej, jak i córki.

Chociaż Losseanta raczej lubiłem, kiedy zaczął mi przez telefon tłumaczyć, że właśnie zupełnie przypad­kowo dowiedział się o moim planowanym małżeństwie, poczułem, jak gwałtownie opanowuje mnie gniew. Oczy­wiście szczerze mi gratulował, ale jako stary przyjaciel domu czuł się w obowiązku zalecić mi jak najdalej posu-

147

i \ \wI

niętą ostrożność przy podejmowaniu tak poważnej decyzji, tym bardziej że, jak słyszał, ale może to tylko takie głu­pie plotki, miałem zamiar poślubić cudzoziemkę, i to po­dobno Polkę!

A przecież, mój drogi Feliksie, z cudzoziemkami ni­gdy nic nie wiadomo...

Czego nigdy nie wiadomo? — przerwałem mu ostro.

Och, tak się mówi... — odpowiedział, na moment speszony moim pytaniem. — Miej jednak na względzie to, że chodzi mi o twoje dobro. Poza tym cudzoziemce trudno się będzie przyzwyczaić do naszego nieba, tak często zachmurzonego i deszczowego, zwłaszcza że, o ile pamiętam, w Polsce śnieg pada przez prawie cały rok, a co najmniej przez osiem miesięcy w roku jest tam okropnie zimno. Dlatego też, gdy tylko dowiedziałem się...

Ależ drogi panie Losseant — powiedziałem słodkim tonem przerywając ten potok wymowy, jakim mnie za­lewał — to nie śniegu będzie tu Helence brakowało, a bia­łych wilków!

Białych wilków?

Oczywiście, białych wilków! Człowiek tak jak pan zorientowany musi przecież wiedzieć, że w Polsce po zasypanych śniegiem ulicach przez całą zimę najspokoj­niej w świecie spacerują sobie białe wilki, a mieszkańcy wychodzą z domów jedynie z bronią w ręku.

Żartujesz chyba, chłopcze? — spytał niepewnym gło­sem Losseant.

Zapewniam pana, że nie! Zresztą dlaczego w polskich miastach miałoby nie być białych wilków, skoro w lasach są żubry!

Żubry? Jesteś pewien? Myślałem, że tylko w Ame­ryce są bizony...

Ależ nie! Są także w Polsce, a ściślej mówiąc w Bia­łowieży.

Och, doprawdy — wykrzusił zdumiony Losseant. — No cóż, w końcu to możliwe... W każdym razie "przemyśl to wszystko, co ci powiedziałem... A jeśli będziesz obsta­

wał przy swoim zamiarze poślubienia tej osoby, mimo wszystko dostaniesz ode mnie prezent.

Stokrotne dzięki, to bardzo miłe z pańskiej strony. A czy mógłbym wiedzieć, co to będzie za prezent?

Obraz, młody przyjacielu, piękny obraz! Będziesz mógł sam go sobie wybrać spośród ostatnich moich dzieł.

Jakie to miłe z pańskiej strony! Jeszcze raz ser­decznie dziękuję. A skoro już pozwala mi pan wybierać, prosiłbym, jeśliby nie miał pan nic przeciwko temu, o jakiś krajobraz ze śniegiem. Wiem, że namaluje to pan dosko­nale, a co więcej dzięki panu Helenka będzie się czuła bardziej swojsko w naszym deszczowym kraju. Proszę jednak nie malować białych wilków, bo mogłaby się wy­straszyć...

A więc zgoda, będzie to krajobraz ze śniegiem!... Do widzenia, młody przyjacielu, do widzenia!... I raz jeszcze proszę przyjąć moje gratulacje!

Nie minęło nawet pięć minut, a telefon znowu zaczął dzwonić.

Do licha! — zwróciłem się do Florencji, która przy­szła właśnie sprzątnąć ze stołu po śniadaniu. — Jeśli to

.do mnie, proszę powiedzieć, że wyszedłem...

Zamknąłem się u siebie w pokoju powtarzając sobie słynne zdanie Jean Frerona: „Ażeby żyć w zgodzie ze wszystkimi, nie wystarczy nie wtrącać się do cudzych spraw; trzeba jeszcze nauczyć się znosić to, że inni wtrą­cają się do twoich spraw.”

Ponieważ jednak nie czułem się absolutnie na siłach, aby znieść czyjeś wtykanie nosa do moich prywatnych spraw, postanowiłem, że ślub odbędzie się nie w moim rodzinnym miasteczku, ale w Genewie. Napisałem na­tychmiast do Helenki podając przyczyny tej nagłej zmiany decyzji. Trzy dni później Helenka telefonicznie wyraziła swą zgodę, przy czym powiedziała mi tyle czułości, że od razu odzyskałem dobry humor, a czas, który dzielił mnie od jej przybycia, wydał mi się jeszcze dłuższy.

Wreszcie dwa tygodnie oczekiwania minęły i Helenka po prawie dziesięciogodzinnej podróży pociągiem zjawiła

się w naszym miasteczku, żeby poznać moją rodzinę. Na dworcu przywitaliśmy się z ogromną radością, którą ja okazywałem dyskretnie, a Helenka tak żywiołowo, że kilkanaście osób, jakie wysiadły tu z pociągu, otoczyło nas szerokim kręgiem, sądząc, że to jakaś gwiazda teatral­na czy filmowa przyjechała do nas na występy. Zawia­dowca stacji, stały klient naszej apteki, na wszelki wy­padek podszedł poprosić Helenkę o autograf. Z najwięk­szym trudem wytłumaczyłem mu, że jest w błędzie. Trochę rozczarowany, ale chcąc za wszelką cenę się przydać, zła­pał jedną z walizek Helenki, podczas gdy ja dźwigałem dwie inne; w naszym miasteczku nie ma bowiem tragarza, co okazuje się szczególnie przykre, kiedy przyjeżdża osoba podróżująca zawsze z co najmniej trzema walizkami, na­wet jeśli wybiera się gdzieś tylko na jedną dobę.

" — Krótko mówiąc — zwróciłem się do Helenki, gorąco ją najpierw przywitawszy — na cztery dni pobytu trzy walizki! To prawie jedna walizka dziennie!

Kobieta, chéri, potrzebuje dużo więcej rzeczy niż mężczyzna — odpowiedziała najspokojniej w świecie He­lenka.

Wyobraź sobie, skłonny jestem w to uwierzyć! I w do­datku zaczynam rozumieć, dlaczego podczas zaręczyn, które, jak mi powiedziałaś, trwają w twoim kraju długo, pierwszym dowodem uczucia ze strony mężczyzny jest noszenie walizek pani jego serca!

Ale Helenka wcale mnie nie słuchała i w najlepsze rozmawiała z zawiadowcą, do którego chciała wstąpić, aby poznać żonę i dwoje dzieci (Helenka, jak już wspo­mniałem, uwielbia zawierać nowe „znajomości”!). Z tru­dem panując nad ogarniającym mnie gniewem łagodnie, ale stanowczo pchnąłem ją w stronę jednej z dwóch taksówek, które od 1 stycznia do 31 grudnia czekają przed naszym niepozornym dworcem na hipotetycznego klienta. Ulokowawszy walizki na bagażniku i podziękowawszy wielokrotnie zawiadowcy stacji usiadłem w taksówce obok Helenki.

Kierowca, mile zdumiony tym, że trafili mu się pasa-

150

żerowie, przez dłuższą chwilę nie mógł z wrażenia dojść do siebie, po czym, podniecony ogromnie, usiłował uru­chomić pojazd. Niestety ten, z braku wprawy, zupełrie nie reagował na wszelkie próby szofera. W końcu jednak dzięki radom zawiadowcy, któremu wcale nie spieszno było odejść, taksówkarz zapuścił motor, po czym powo­lutku, by w pełni smakować szczęście, jakie go spotkało, zawiózł nas najbardziej malowniczymi uliczkami mia­steczka do sklepu wuja. Wuj Dezydery oddał bowiem do dyspozycji Helenki jeden z pokoi swego domu. Układ ten odpowiadał przede wszystkim memu ojcu, gdyż re­spektował jego ukochane „konwenanse”.

Ledwie weszliśmy do sklepu, wuj Dezydery, który z całą pewnością wypatrywał nas, podszedł do Helenki i po krótkim wahaniu ucałował ją, przepraszając przy tym, że nie ucałuje jej dłoni:

Z braku wprawy zrobiłbym to jednak źle, panno Helenko, i rozczarował panią. A chciałbym, aby od pierw­szej chwili nabrała pani dobrego wyobrażenia o przyszłym wuju.

Nie zdoła mnie pan rozczarować. Fil tyle mi o panu opowiadał. Znam pańskie dobre serce i wiem też, że jest pan bardzo dowcipny...

Och, Fil jak zwykle przesadza!

Widziałem jednak, jak wielką przyjemność sprawił mu "ten komplement. W duchu się uśmiechnąłem, bowiem wuj zawsze udawał, że gardzi pochwałami.

A teraz — Helenka usiadła na krześle pośród swoich walizek — proszę mi coś zagrać na skrzypcach.

Zagrać na skrzypcach? Ależ w każdej chwili mogą nadejść klienci — niepewnie zaczął tłumaczyć się wuj. —

A poza tym mój brat... ojciec Feliksa... czeka na nas!

Nie! — powiedziała łagodnie, acz stanowczo Helenka darząc go przy tym swoim nieodpartym uśmiechem. — Najpierw chcę usłyszeć, jak pan gra... Proszę bardzo, tylko mały kawałeczek.

Naprawdę nie chce pani pójść najpierw do swego pokoju, rozpakować walizki?

151

i

\w4*

L

Sądzę, że tak byłoby lepiej — wtrąciłem się nie­pewnie.

Nie! Bardzo proszę, wuju Dezydery, proszę mi coś zagrać. Będzie mi tak miło!

Zadowolony w głębi duszy i odrobinę mimo wszystko zakłopotany, wuj ze zdumiewającym posłuszeństwem po­szedł do biura po swoje skrzypce. Wrócił po dwóch mi­nutach i zaczął stroić instrument.

Zagram dla pani Marzenie Wieniawskiego... Ale uprzedzam, że nie jestem wirtuozem...

Naprawdę pan to zna? Cudownie! Co za szczęście! Nigdy nie słyszałem tego utworu w wykonaniu wuja

i domyśliłem się, że nauczył się go niedawno, spodziewa­jąc się odwiedzin mojej narzeczonej. Byłem mu za to ogromnie wdzięczny. Przez cały czas, gdy grał, Helenka słuchała go bez słowa i bez ruchu, z głową pochyloną i przymkniętymi oczyma. Na szczęście żaden klient nie przeszkodził nam, a kiedy wuj skończył, Helenka zaczęła klaskać w dłonie i podbiegła go ucałować.

Ależ pan doskonale gra! Proszę jeszcze! Zresztą przy­wiozłam panu nuty. I mały prezent...

I jak zwykle nie troszcząc się o to, gdzie się akurat znajduje, otworzyła jedną walizkę, po czym nie znalazłszy tego, czego szukała, drugą, z której wyjęła najpierw swoje ubranie i rozrzuciła je na kontuarze, wreszcie zaś sta­rannie zapakowaną książkę. Podała ją wujowi.

O, jest! Wiem, że pan lubi teatr... Przywiozłam dla pana Historię teatru komicznego we Francji. Podobno to dosyć zabawne. I zupełnie świeże... Dopiero się ukazało!

Dziękuję ci, Helenko, dziękuję bardzo! Pozwolisz, że tak będę się do ciebie zwracał?

Oczywiście! Oczywiście! Ale teraz musi pan to za­grać.

A co to?

Krakowiak! Polski taniec ludowy.

Ależ Helenko, nie znam aż tak dobrze nut. Muszę mieć trochę czasu, by się przygotować.

Nie i jeszcze raz nie! — ucięła krótko wszelką dalszą

dyskusję. — Jestem pewna, że doskonale da pan sobie radę. Rytm jest bardzo łatwy. Proszę posłuchać: tamta- tam... tamtatam... tam...

I zaczęła na kontuarze wystukiwać palcem rytm me­lodii.

A więc dobrze, spróbuję — powiedział pokonany wuj — ale nie ręczę za rezultaty... Oby tylko nie pojawili się jacyś klienci — dodał półgłosem jakby sam do siebie.

Próbowałem się przeciwstawić:

Nie sądzisz, kochanie, że najpierw powinnaś jednak pójść do swojego pokoju? .

Ale Helenka wcale mnie nie słuchała. Wuj zaczął grać, najpierw niezbyt pewnie, ale po chwili, zachęcany gorąco przez Helenkę, zaczął prowadzić smyczek precyzyjnie i utrzymywać właściwy rytm melodii. Wtedy Helenka, rzuciwszy z rozmachem kapelusz, zaczęła najpierw powoli, później coraz szybciej wirować wokół kontuaru to wspar­ta pod boki, to znów z lewą ręką wyciągniętą w górę, jakby chciała ulecieć, wystukując przy tym obcasami rytm tańca i podśpiewując (fałszywie) półgłosem słowa ludowej piosenki, której jednostajny, ale porywający refren wuj niestrudzenie grał. Ja natomiast, całkiem oszołomiony, siedziałem cicho w kącie sklepu.

Jeszcze!*Jeszcze! — wołała z zapałem Helenka wi­dząc, że wuj ma zamiar przerwać grę.

I niezmordowana wirowała nadal przytupując mocno obcasami o podłogę... Scena trwałaby z pewnością jeszcze czas jakiś, gdyby wuj wybuchając śmiechem nie przerwał nagle gry. Zobaczył na ulicy przed wystawą swego sklepu mojego ojca i Ernesta Binette, którzy oniemieli ze zdu­mienia wpatrywali się bez ruchu w scenę rozgrywającą się wewnątrz.

Helenko, moja droga Helenko — powiedział wuj, kiedy skończył się wreszcie śmiać — mam wrażenie, że będziemy żyć w doskonałej komitywie!

Ale Helenka „już" się nim nie zajmowała. Trzymając w lewej ręce pantofel, którego obcas złamała w tańcu, ruszyła kuśtykając na powitanie mojego ojca i profesora

ypp# l k 2 { ^ ÿ" J ■■«•-1 "'f' '"'*'

y^CTfCT f*b^L * N£i*

& > |> i * ■i - « 4 v»M#t

¥* * *• xV»**'i MiH 11 U *

ł1ife3Sa

lw^£||jPktSW#e

J #|nij(|

; v,:-*-a 4 wBBBHWigM

Binette, którzy zdecydowali się wreszcie wejść do sklepu i z trudem torowali sobie drogę wśród pootwieranych wa­lizek. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Helenka sko­czyła na szyję profesorowi, który zaskoczony musiał oprzeć się o kontuar.

Dzień dobry panu, jak mi miło pana poznać. Jest pan ojcem Feliksa, prawda? (Zapomniałem pokazać jej zdjęcie ojca, choć prawdopodobnie nic by to nie pomogło, jako że zupełnie nie miała pamięci do twarzy!)

Nie! To... on — wykrztusił zaczerwieniony Binette, który, nie bardzo wiedząc jak się zachować, poprawił na wszelki wypadek binokle.

Ach tak! — zawołała zupełnie nie speszona Helen­ka. — Nic nie szkodzi! Kiedy tańczy się polskie tańce, wszyscy stają się przyjaciółmi.

Tak, to ja jestem ojcem! — zimno zauważył mój rodzic. — Witamy panią u nas... Ale jeśli chce pani dalej tańczyć, przejdźmy raczej do apteki. Jest tam więcej miejsca, a tu przed wystawą mogą zacząć gromadzić się tłumy... Jeszcze ktoś mógłby wejść do sklepu pod pre­tekstem, że chce coś kupić, a wuj Dezydery, co sam może potwierdzić, nie przepada za zbyt liczną klientelą.

Doprawdy jesteś dziś bardzo dowcipny! — zawołał wuj. — Zapewne znów przesadziłeś z zażywaniem rycy­ny... — Aj pod moim adresem dodał: — Fil, masz na­prawdę uroczą narzeczoną. I jednego możesz być pewien: nigdzie nie przejdzie nie zauważona!

Helenka wzięła tę uwagę za komplement (czym może zresztą była) i uśmiechnęła się do wuja, po czym przytuliła do mnie.

Och, Fil! Jak się cieszę, że będę twoją żoną. Kocham Je t’aime. Jesteś radością moich oczu i czuję się tak

tobie bliska. Kocham też twoją rodzinę...

Następnie zamknęła walizki i pozbierała resztę poroz­rzucanych rzeczy. Pomogłem jej zanieść to wszystko do pokoju, po czym zostawiłem ją tam, by mogła się prze­brać.

Kiedy zszedłem z powrotem do sklepu, ojciec, wuj De-

‘■'■’»M* V «i PC t/ mJfw'

zydery i Ernest Binette z ożywieniem, ale cicho dysku­towali.

Od razu mi się spodobała — mówił wuj. — Ma w so­bie coś spontanicznego, młodego, fantazyjnego i zarazem zrównoważonego...

Wszystko, co na razie mogę powiedzieć — zauważył ojciec — to to, że jest... powiedzmy... specjalna!

Nie angażujesz się zbytnio — odparł wuj. — Ja uważam, że jest „specjalnie” interesująca...

Tak, bo pozwoliła ci popisać się talentem skrzypka...

Wcale nie, Wawrzyńcu! Zupełnie nie miałem ochoty na grę, ale ona bardzo nalegała...

Doprawdy! Niewiele zatem czasu potrzebowała, by zrobić z tobą, co chce... No i żeby narobić bałaganu w twoim sklepie — dodał podnosząc z podłogi kapelu­sik. — Na szczęście nie przyszedł żaden klient! Mieszkań­cy naszego miasteczka nie przywykli do takich widowisk!

Ależ ty mi grasz na nerwach tym ciągłym gadaniem

o klientach i współmieszkańcach, jak gdyby to byli jacyś żandarmi!

Drodzy przyjaciele — uznał za stosowne wtrącić się Binette — nie chciałbym pchać palca między drzwi, ale mam wrażenie...

Posłuchaj, Erneście — ostro przerwał mu ojciec 1 jeśli nie masz nic przeciwko temu, to swoje błyskotliwe uwagi zachowaj na jutrzejszą kolację. Przy deserze udzielę ci głosu...

Dobrze już, dobrze! Nie nalegam, Wawrzyńcu — po­tulnie zgodził się Binette. — Ale jutro dasz mi dojść do głosu? Obiecujesz?

Ależ oczywiście! — odpowiedział zdenerwowany ojciec.

Twoja obietnica sprawiła mi ogromną przyjem­ność — wyznał całkowicie uspokojony Binette — gdyż przygotowałem dla tej młodej damy krótką aluzję pełną alokucji... Przepraszam, chciałem powiedzieć krótką alo- kucję pełną aluzji... na temat polskiego korytarza, kory­tarza, który jest jakby płucami Polski! Ośmielę się nawet

155

\ \ \ \ \ '

dodać: płucami zamieszkiwanymi przez Kaszubów, którzy są Polakami, choć tak naprawdę to nimi nie są...

Widząc, jak ojca ogarnia coraz większa wściekłość, uznałem za konieczne wtrącić się w tym miejscu:

Bardzo to miłe z pana strony, kochany panie Binette, że odświeżył pan sobie, specjalnie na tę okazję, swoje wiadomości o Polsce. Ale jeśli chce mi pan zrobić przy­jemność, proszę jutro nawet nie wspominać o korytarzu! Jest to bowiem dla Polaków temat równie drażliwy i za­palny, jak swego czasu sprawa Dreyfusa dla Francuzów.

Ledwie skończyłem mówić ostatnie słowa, gdy w skle­pie zjawiła się Helenka.

Zdaje się, że ktoś tu mówił o korytarzu?

Nie! Nie! — zawołałem gwałtownie. — Chodzi o ko­rytarz oddzielający aptekę od składziku leków. Zresztą zaraz ci go pokażemy. A zatem ruszajmy w drogę!

Wuj zamknął sklep i zawiesił na drzwiach swą ulubio­ną kartkę: „Wracam za kwadrans”, po czym wszyscy ruszyliśmy w stronę apteki. Ojciec i Binette szli jakieś trzy metry przed nami, tak na wszelki wypadek, bo a nuż Helence strzeliłoby na przykład do głowy zatańczyć na środku naszej prowincjonalnej uliczki krakowiaka czy mazura.

W aptece zastaliśmy naszego pomocnika Roberta Gran­tin, zupełnie przypadkowo rozmawiającego ze swoją ciotką Sylwestryną, która na nasz widok z lekkim uśmieszkiem na wąskich wargach zrobiła kilka kroków w naszą stronę, po czym — niby to dostrzegając nagle Helenkę — przystanęła.

Ależ to z pewnością urocza narzeczona Feliksa. Pani jest Polką, nieprawdaż, mademoiselle? To bardzo intere­sujące! No, Feliksie, proszę cię, przedstaw nas sobie!

Jak gdybym przeczuwał, co dalej nastąpi, bez najmniej­szego entuzjazmu, a nawet z wyraźnym ociąganiem się przystąpiłem do prezentacji obu pań.

Mademoiselle Grantin, pozwoli pani, że przedstawię jej Helenkę Skrzewską, moją narzeczoną... Helenko, przed­stawiam ci pannę Grantin, siostrę doktora Grantin, przy­

jaciela mego ojca, i ciotkę naszego pomocnika, tego oto Roberta.

Sylwestryna koniuszkami palców uścisnęła dłoń Helen­ki, natomiast Robert powitał ją z zachwyconą miną i tymi tylko słowami:

Bardzo nam miło panią poznać, panno Ksew... Ksew... Ksefka!

Proszę mu wybaczyć — uśmiechając się wtrąciła natychmiast ciotka — że nie może wymówić pani nazwi­ska... Co prawda to bardzo dziwne nazwisko i tak obco brzmiące!

Och, doskonale rozumiem te trudności — spokojnie rzekła Helenka. — Mnie za to bardzo łatwo wymówić pani nazwisko!

Doprawdy?

Tak, dzięki meblom...

Jak to:, „dzięki meblom”?

A tak, dzięki starym meblom; graty i Grantin to brzmi bardzo podobnie, prawda?

Ani to dowcipne, ani inteligentne, mademoiselle! — warknęła jędza, której uśmiech zastygł na twarzy.

Rzeczywiście, ani to dowcipne, ani inteligentne — z powagą przyznała Helenka. — Ale dzięki temu jestem pewna, że zostanę przez panią zrozumiana.

Chciałem się wtrącić. Za późno jednak! Przeciwniczki dobyły już broni i Sylwestryna przystąpiła do kontrataku.

Za to pani język z całą pewnością nie kojarzy się z meblami. Kiedy się go widzi na piśmie, przypomina ra­czej zwój drutu kolczastego...

Helenka niedostrzegalnie zbladła, stara jędza natomiast znów się rozpromieniła w uśmiechu, a mój ojciec zaczął się wiercić, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Wuj Dezydery patrzył na Helenkę i z zapartym tchem czekał na jej replikę. Po raz drugi już chciałem się wtrącić. Helenka jednak mnie uprzedziła.

Doskonale rozumiem pani porównanie, panno Grat... przepraszam, panno Grantin. Pani jest z pewnością... kone­serem — tak to się mówi po francusku? — drutów kol-

$%*«*»_• pviftTr

czastych. Bo z ust niektórych osób, niezależnie od tego, jakim językiem mówią, zawsze wychodzi jedynie drut kolczasty...

Cios był celny i uśmiech znów zastygł na twarzy siostry doktora. Uznała jednak za właściwe zrobić pogardliwą, a zarazem odrobinę pobłażliwą minę.

Widzę, że panna należy raczej do osób imperty- nenckich. Cóż! Dzisiejsza młodzież ma nienajlepsze ma­niery. Na to już nie ma rady! Pani1 można to przynajmniej wybaczyć. Kiedy człowiek od najwcześniejszej młodości włóczy się po świecie, jak to ponoć było w pani wypadku, z pewnością musi obracać się w bardzo różtiym towarzy­stwie. Nie zawsze zresztą najlepszym...

Myślę — wtrącił się coraz bardziej zakłopotany ojciec — że pora na aperitif...

I nie kończąc zdania wszedł na schody prowadzące na piętro. Miał nadzieję, że wszyscy pójdziemy jego śladem.

Właśnie, chodźmy się czegoś napić — powiedziałem szybko, podczas gdy Sylwestryna, zadowolona, że upoko­rzyła „cudzoziemkę”, tryumfująco wypięła pierś.

Jednak tylko ktoś, kto nie znał Helenki, mógł pomyśleć, że da ona za wygraną! Panna Grantin nie doceniła prze­ciwnika. Kiedy bowiem ojciec sam wchodził po schodach, Helenka odwróciła się do mnie i zapytała z całą powagą:

Powiedz mi, kochany Feliksie, panna Sylwestryna chyba nie włóczyła się jak ja po świecie od wczesnej młodości? Zapewne nigdy nie wyjeżdżała ze swego mia­steczka i jest tu wszystkim dobrze znana?

Tak, mademoiselle — przerwała jej Sylwestryna z wyzywającą miną. — Śmiem powiedzieć, że jestem zna­ną osobą w tym miasteczku...

Ach, to pewnie dlatego nie znalazła pani męża! — spokojnie zawyrokowała Helenka.

Stara jędza zbladła. Wuj odwrócił się i parsknął śmie­chem. Ja też nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, a Helenka niewzruszenie dodała:

Kochanie, kiedy się już pobierzemy, trzeba będzie starannie dobierać znajomych, abyłn mogła się doskonalić.

158

Za wszelką ceną muszą unikać teraz nieodpowiednich ludzi! Szczególnie zaś tych, co są głupi i nie mają serca! Na przykład tej starej panny Sekwestryny... czy też Syl- westryny... Proszę mi wybaczyć, ale to imię okropnie trud­no wymówić...

Jak mawialiśmy w okopach: ten to nie chybił celu! — mruknął pod nosem wuj, podczas gdy Sylwestryna Gran- tin, blada ze złości i z zaciśniętymi zębami, wzruszyła ramionami i nie żegnając się z nikim wyszła, a jej bra­tanek skrył się za kontuarem z miną zbitego psiaka.

—• No i co z wami? Idziecie? — zawołał z góry schodów ojciec.

Czy ja też mam przyjść? — zapytał zdezorientowany do reszty Binette.

Ależ oczywiście! — wybuchnął ojciec, a biedny pro­fesor historii z wrażenia potknął się o pierwszy schodek i gdybym go w porę nie przytrzymał mocno za ramię, na pewno by się wyciągnął jak długi.

Brawo, Helenko! — odezwał się wuj, kiedy już usiedliśmy wszyscy w jadalni i piliśmy stare porto, które Florencja na polecenie ojca przyniosła z piwnicy. — Ta nieznośna Sylwestryna naprawdę zasłużyła na nauczkę, jaką jej dałaś. Ma jednak coś na swoje usprawiedliwienie: na sam widok narzeczonych i nowożeńców jest dosłownie chora. Prawdopodobnie z zawiści...

Nie lubię, jak ktoś atakuje mój kraj — wyjaśniła Helenka* — Ani mnie, zupełnie bez powodu...

Nazajutrz po tym pamiętnym dniu spotkaliśmy się znów wszyscy — wuj, Ernest Binette, ojciec, moja narzeczona i ja — na wspaniałym obiedzie przygotowanym przez Florencję. Ponieważ przy aperitifie Helenka zręcznie za­gadnęła ojca o jego książki, porcelanę i sztychy, rodzic mój trochę odtajał i kiedy zostaliśmy na chwilę sami szepnął mi nawet do ucha:

W gruncie rzeczy ta młoda cudzoziemka zyskuje przy bliższym poznaniu. Wie dużo więcej, niż przypuszczałem...

Ernest Binette bardzo szybko zapałał sympatią do He­

lenki, zresztą odwzajemnioną. Gdy tylko podano porto, drogi profesor wstał i zwracając się do mnie zaczął:

Twoje zdrowie, Feliksie, w dwójnasób szczęśliwy! Gdyż, jak powiedział Alfred de Vigny, szczęśliwy męż­czyzna, który spotyka godną siebie kobietę! A pani, panno Heleno, jest nią dla naszego młodego przyjaciela. Wznoszę zatem i za panią ten kielich, który wznoszę...

Erneście — przerwał mu ojciec — twój cytat jest doprawdy wzruszający, ale to nie są słowa Alfreda de Vigny!

Ach, nie? — zdumiał się Binette.

Zanotował je w swoim Dzienniku malarz Delacroix.

Dobrze! Niech będzie Delacroix! Ale proszę cię, nie przerywaj mi... Mówiłem więc, że to, co wznoszę, to mój kielich, a wznoszę go ża zdrowie i pomyślność tego domu. Ten dom samych, ale nie samotnych mężczyzn, dzięki pannie Helenie zamieni się w ogród, gdzie śpiewać będą tylko ptaki, gdzie żyją tylko piosenki...

Powiedz no mi, Erneście — znów wtrącił się ojciec — co poza ptakami mogłoby jeszcze śpiewać w ogrodzie?

A skąd ja mam wiedzieć? Na przykład ogrodnik... — Binette był całkowicie zbity z tropu.

Albo woda w fontannie, jeśli takowa istnieje — pod­powiedział wuj z udanym zdziwieniem.

Albo radio, jeśli ktoś zostawił otwarte okno — dodał ojciec, jakby mówił sam do siebie.

Dajcie mi spokój! — powiedział Binette z. kwaśną miną. — Ilekroć próbuję przy pani zrobić porównanie do czegoś nieporównywalnego... jak na przykład pani — szarmancko zwrócił się do Helenki — te dwa okropne indywidua starają się podgiąć mi skrzydła.

Och, jak pan to ładnie powiedział — zawołała He­lenka, szczęśliwa, że poznała nie znany dotąd zwrot.

W każdym razie w sposób zupełnie nowatorski i ory­ginalny — zauważyłem.

Mój bratanek ma rację, Erneście — wuj mówił z ko­miczną wprost powagą. — Najwyższa pora, byś wypro­

stował skrzydła. Nie możesz mieć ich cały czas podgię- tych... Przecież to skrzydła Pegaza!

Mam już tego dosyć! — zawołał Binette oszołomiony nieco kieliszkiem porto. — Po raz ostatni zgodziłem się przebywać w jednym towarzystwie z tobą, Wawrzyńcu. I z tobą też, Dezydery... Po raz ostatni, najostatniejszy!

Och, nie, Erneście! Nie zrobisz nam tego! Powiedz, że żartowałeś — chórem zaczęli błagać wuj i ojciec nie szczędząc przy tym oznak szalonego niepokoju.

Nie i jeszcze raz nie! To już postanowione! — upierał się Binette, który wyglądał na naprawdę rozgniewanego i obrażonego.

Siadajmy do stołu! — powiedziałem, chcąc rozłado­wać jakoś atmosferę. — I zapowiadam, że dopóki pan Binette będzie z nami, zabraniamy wam go denerwować.

Masz szczęście, Erneście, że znalazłeś takich obroń­ców — westchnął wuj wstając.

Zasłużyłem na to szczęście — mruknął Binette — bo Feliks i panna Helena zrozumieli, że mówiłem wszystko z głębi serca, a serce to mam na dłoni...

A dłoń tę trzymasz w kieszeni, co nie należy do dobrego tonu — szeptem dopowiedział ojciec.

Ja przez nich oszaleję — rozdzierająco jęknął Binette z oczyma wzniesionymi do nieba i binoklami wiszącymi na łańcuszku.

Niech pan nic nie odpowiada, kochany panie Binette, i chodźmy wreszcie do stołu, a pan usiądzie koło mnie! — poprosiła Helenka.

Na szczęście profesor historii nie umiał długo chować urazy do starych przyjaciół. Poza tym w czasie całego obiadu, od przystawki aż po deser, wuj przechodził sam siebie wystrzeliwując raz po raz prawdziwe fajerwerki anegdot i dowcipów, dzięki czemu Binette szybko odzyskał dobry humor. Co prawda już po drugim kieliszku wina kochany profesor, mający słabą głowę do wszelkich, choć­by najmniej alkoholizowanych napojów, był wstawiony i jego ruchliwe binokle nieustannie wędrowały z nosa na stół i z powrotem, aż wreszcie, co było łatwe do przewi-

i t.i^ ŁAmMtwvnp>ianvnfŁtn«Łmi.*«%ł k ŁsiyiiiJiajjgi..

-»y. • , î , i- **-fri> 3v y^LAnVŁBhBMŁC-‘*5ł^3F *£&JhjMa^A a^JÉa

wmwmw

!'r'*rlSW^

dzenia, wylądowały w talerzu z coq-au-vin, którego Bi­nette sobie nie żałował, wywołując ogólną wesołość. We­sołość ta spotęgowała się jeszcze przy deserze, kiedy Bi­nette ponownie zabrał głos, by wygłosić krótką mowę na cześć Polski i Helenki, mowę, która z całą pewnością byłaby urocza i wzruszająca, gdyby nie ubarwił jej kil­koma niezapomnianymi kwiatkami, w jakich zawsze ce­lował.

Wznosząc toast za nasze szczęście i za skuces mojej pracy o Grévinie, powiedział:

Droga Polko, drogi autorze i młody przyjacielu, wiem wprawdzie, że nie zawsze właściwie docenia się moje przemówienia. Ależ tak, tak, wiem, co mówię — podkreślił widząc nasze próby przeczenia. — Ale teraz ustami mymi przemawia moje serce, które, pozwolę sobie wyznać, po­każe zęby każdemu, kto ośmieli się w mojej obecności powiedzieć na głos to, czego niektórzy nie śmią pomyśleć w duchu... To znaczy, chciałem powiedzieć... co niesłusznie myślą w duchu i czego nie mówią na głos... no, rozumie­cie, o co mi chodzi...

Okrzyk aprobaty, jaki zgodnie wznieśliśmy, nie pozwolił dokończyć Binette’owi zdania, w którym znów się po szyję zagrzebał.

Po obiedzie wyszliśmy na kawę do ogrodu. Był to po­godny i ciepły dzień październikowy i wiele róż mojego ojca jeszcze kwitło. Drzewa mieniły się tymi szczególnymi jesiennymi barwami przechodzącymi od złota do miedzia­nej czerwieni, jakie liście zapożyczają od dojrzałych owo­ców, kiedy stroją się na śmierć.

Helenka podczas obiadu niewiele się odzywała, często za to uśmiechała i uważnie słuchała. Ale kiedy rozmowa zboczyła, co było nieuniknione, na temat przyszłości Polski i zaborczych planów Hitlera i jego bandy piratów i wy­kolejeńców, wyraźnie się ożywiła.

Faszyści na pewno zaatakują Polskę! — powiedzia­ła. — Po pierwsze to łatwe. Natura źle strzeże mego kraju. Nie ma on gór ani dużych rzek na swych granicach... za to jakieś dwa tysiące kilometrów do obrony...

Tak! — zawtórował jej Binette, który czuł się jak ryba w wodzie, gdy tylko była mowa o geografii. — Słowo „Polska” pochodzi od „pola”, to znaczy „równiny”. A jeśli jest równina, to nie ma gór. A jeśli nie ma gór, kraj jest łatwy do podbicia, a zatem nęcący dla sąsiadów...

Erneście! — przerwał mu ojciec. — Wygłosiłeś już dwie mowy, może więc teraz napiłbyś się kawy? Co o tym sądzisz? Później obejrzysz moje krzewy różane. Odpoczniesz w ten sposób i my też...

Dobrze, już dobrze! Już milczę! — Binette znowu czuł się urażony. — Z tobą jest zawsze ta sama historia! Nie dasz mi nigdy dokończyć jednego choćby zdania... W końcu pomyślę, że zazdrościsz mi mojej erudycji.

No, no, dajcie spokój! Teraz, kiedy Polsce grozi realne niebezpieczeństwo i trzeba dobrej woli wszystkich ludzi, nie pora na kłótnie — ironicznie zauważył wuj.

W każdym razie — powiedziała Helenka — jeśli’ faszyści zaatakują mój kraj, będzie się on bronił!

Nie sądzę, kochanie, aby Hitler ośmielił się tak szybko zaatakować twój kraj — powiedziałem uspokaja­jąco. — Musiałby najpierw anektować Austrię...

Nie bądź takim optymistą! — przerwał mu wuj. — Ten szaleniec należy do ludzi, których najmniejsza sła­bość przeciwnika zachęca do dalszych zbrodni. Chciałbym się mylić, Helenko, ale mogę się założyć, że rzuci się na twój kraj w przeciągu najbliższych trzech lat.

Ależ my mamy wojsko! — zaprotestowała Helenka. —

I to wyborową armię!

Tak! — sceptycznie odezwał się wuj. — Wiem... cu­downa polska kawaleria!... i słowiańskie bohaterstwo!... Wszystko to jest, a raczej było kiedyś piękne i wspaniałe, ale teraz, gdy naprzeciw czołgów staną ludzie, zginą lu­dzie, proszę o tym pamiętać!

Przecież Francja nam pomoże! I Anglia!

Możliwe, ale nie jestem tego wcale taki pewien. Obawiam się, że bliska jest już chwila, kiedy trzeba będzie powtórzyć pełne rozpaczy zdanie nie pamiętam już któ­rego polskiego patrioty wypowiedziane podczas jednego

z waszych powstań: „Bóg jest zbyt wysoko, a Francja zbyt daleko”...

Obawiam się, że niestety tym razem masz rację,

Dezydery — rzekł ojciec. — Bóg jest zbyt wysoko! Jest nawet tak wysoko, że podobnie jak Jules Renard zasta­nawiam się, czy w ogóle wierzy w istnienie ludzi, a zwła­szcza Polaków, którzy przecież tak mocno w niego wierzą! Co zaś do Francji, to mam wrażenie, że sama będzie miała spore trudności, by obronić się przed Hitlerem i jego grubym włoskim kompanem, tym narwanym Musso! Tak więc, jeśli chodzi o pospieszenie innym z pomocą...

A na Anglię, póki jej żywotnym interesom nic nie grozi, nie ma co liczyć! — dodał wuj.

Widząc, jak rzedną nam miny, ojciec szybko zakończył rozmowę na ten niewesoły temat:

Z całego serca chciałbym się mylić. Zresztą po co te dyskusje? Machina do zabijania już została puszczona w ruch. Nie bardzo wiem, kto mógłby ją zatrzymać. Może Ameryka? Ale czy zdecyduje się na uroczyste ostrzeżenie Hitlera? Takie ostrzeżenie mogłoby go powstrzymać, ale moim zdaniem Ameryka nie zrobi nic takiego. W każdym razie nie w najbliższej przyszłości. Jej dyplomacja nie jest dość przewidująca...

W Stanach Zjednoczonych jest na pewno dużo więcej Niemców niż Polaków — ze smutkiem szepnęła Helenka.

Przekonamy się wkrótce — powiedziałem — a teraz chodźmy się przejść! Nie ma sensu rozprawiać bez końca

0 problemach, do których nie mamy wszystkich danych

1 których rozwiązanie nie leży w naszej mocy.

Masz rację — sentencjonalnie poparł mnie Binette. — Nic nie jest mniej pewne niż niepewność...

Zostawiwszy ojca i jego dwóch gości w domu, by dopili kawę i dokończyli dyskusji, zabrałem Helenkę na spacer poza miasto. Kiedy dotarliśmy do parku otaczającego stary zamek wzniesiony nad rzeką, usiadłem obok Helenki, by spojrzeć na spokojną i cichą dolinę, gdzie w dzieciństwie i młodości tak często spacerowałem. Słońce chyliło się ku zachodowi, a nad łąkami unosiła się rdzawa mgła.

Widok ten przypomina mi początek książki Siero­szewskiego... Wiesz, kochanie, ten krajobraz, o którym czytałam wariatce.

Pamiętam... Jakie to wszystko wydaje się już od­ległe! Zastanawiam się, jakie życie czeka nas po ślubie. Czegóż można się spodziewać po tym krwawym maniaku, co rządzi Niemcami?...

Może czekają nas różne nieszczęścia — powiedziała z nagłą powagą Helenka. — Ale najmniej nieszczęśliwi wśród nieszczęśliwych są ci, co przeżywają wielką miłość... Czy naprawdę mocno mnie kochasz, Fil?

Jak w ogóle możesz o to pytać, kochanie! Żebyś wiedziała, z jaką niecierpliwością czekam na koniec mie­siąca i nasz ślub.

Słysząc te słowa Helenka uśmiechnęła się do mnie i wtu­liła w me ramiona.

Trzeba mocno kochać — powiedziała — bo życie jest naprawdę bardzo trudne... A bez miłości jest w ogóle nie­możliwe. Przynajmniej dla mnie!

Cztery dni, jakie Helenka spędziła w moim miasteczku, przemknęły z szybkością chmury pędzonej przez wicher podczas burzy. Mimo to „cudzoziemka” zdołała w tym krótkim czasie całkowicie podbić mego wuja, zachwiać niechęcią ojca i wzbudzić podziw Binette’a. Co prawda zgodziła się wstąpić wraz ze mną do niego na aperitif i-podczas tych odwiedzin rozmawiała z nim na temat his­torii naszego miasta, której podstaw nauczyła się zgodnie ze swym zwyczajem w całkowitej przed wszystkimi ta­jemnicy. Zdumiony Binette szczerze jej pogratulował po­siadanej wiedzy historycznej.

Przyjaźń Florencji, z początku bardzo nieufnie nasta­wionej, Helenka zdobyła niezwykle szybko oznajmiając jej, że jest zupełnie oszołomiona jej talentami kulinarny­mi, i prosząc, w dowód wielkiej łaski, o przepis na fa­szerowane pieczarki. Krótko mówiąc wszyscy z wyjątkiem Grantinów z żalem ją żegnali, kiedy wracała do Szwaj­carii.

195 \ v

W którym mowa jest o męczącej podróży, nieznośnym zapachu czosnku, przyszłym aktorze recytującym tragiczne wiersze, okropnym czerwonym kremie przeciw zmarszczkom, zapomnia­nej kamizelce i kilku jeszcze drobnych faktach, a wśród nich

o zabawnym ślubie i fragmencie Biblii zupełnie nie pasują­cym do okoliczności.

Do Genewy przyjechałem 26 października 1937 roku pod wieczór. Slub miał się odbyć nazajutrz. Towarzyszył mi tylko wuj, gdyż ojciec, unieruchomiony w łóżku bardzo ostrym atakiem reumatyzmu, musiał zrezygnować z myśli

o podróży z ogromnym, jak mnie zapewniał, żalem, a w co ja niezbyt wierzyłem. Natomiast Binette gorąco pragnął wziąć udział w ceremonii, ale ja, obawiając się jego kra­somówczych popisów i ekscentrycznych wystąpień, odra­dziłem mu tak dalekie wojaże. Na pocieszenie uraczył mnie egzemplarzem wydrukowanej na pięknym papierze swojej Historii dawnych monet północnych prowincji, która mogła mi się przydać, gdybym cierpiał kiedyś na bezsenność. Doktor Grantin od dnia, kiedy to jego siostrę spotkał taki afront ze strony „cudzoziemki”, unikał mnie wyraźnie, a ojca zawiadomił listownie, że szuka innego miejsca dla swego syna Roberta. Pomocnik ojca był z te­go powodu niepocieszony, gdyż przywiązał się do nas, tak jak i my do niego, a stali klienci naszej apteki lubili jego poczciwą i zawsze wesołą twarz i długie napady głupa­wego i zawsze donośnego śmiechu.

Przyjechałem do Genewy dosyć zmęczony, w każdym razie dużo bardziej niż wuj. Zmęczenie to nie było wy­nikiem jedynie dwudniowych ostatnich przygotowań przedmałżeńskich i długich rozmów prowadzonych z wy­dawcą, który, jak na wydawcę przystało, uważał oczy­wiście mój rękopis za przydługi. Nie! Moje zmęczenie była

przede wszystkim wynikiem dramatycznej sytuacji, w ja­kiej się znalazłem pod koniec podróży pociągiem. Otóż w przedziale siedziałem obok bogatego kupca, wielkiego amatora czosnku, który, nie chcąc obudzić małżonki uśpio­nej przez ciepło panujące w przedziale, czuł się w obo­wiązku mówić mi przez dwie bite godziny wprost do le­wego ucha, a co za tym idzie do lewej dziurki od nosa. Dlaczego ten zacny kupiec uznał za konieczne zwierzyć mi się z tego, że „robi w owocach i warzywach”, co jest zajęciem bardzo interesującym i dochodowym, ale nie pozbawionym poważnego ryzyka ze względu na łatwe psu­cie się „artykułu” i „ewentualne trudności ze sprzedażą”? Oczywiście nie trzeba nawet podkreślać, jak rewelacyjne były dla mnie te wszystkie informacje, choć do dziś jesz­cze nie jestem w stanie pojąć racji, jakimi kierował się ów kupiec obdarzając mnie swym zaufaniem. Wówczas natomiast nie byłem w stanie uniknąć zapachu czosnku, którego, już o tym wspominałem, nie znoszę od wczesnego dzieciństwa. Po półgodzinnej więc „rozmowie” — że uży­ję tego zupełnie niewłaściwego słowa, bowiem nie zdoła­łem wydusić z siebie ani słowa — z tym elokwentnym kupcem („elokwentny” jest grzecznym słowem na okre­ślenie nieznośnego gaduły) byłem tak otępiały, że zanie­pokojony wuj współczująco zagadnął mnie o zdrowie i za­pytał, czy naprawdę czuję się na siłach stanąć nazajutrz na ślubnym kobiercu. Kiedy w dwie godziny później do­jechaliśmy do Genewy, musiał pomóc mi wysiąść, ofiaro­wując swe ramię, a kolega, który wyszedł po nas na dworzec, Włoch Vittorio Vitomini, widząc mój błędny wzrok natychmiast zaprowadził mnie do bufetu na fili­żankę mocnej kawy i żywo gestykulując zapewnił, że nie­potrzebnie tak się przejmuję zwykłym ślubem i że wszy­stko, jest o tym przekonany, pójdzie jak najlepiej. Dodał też, iż następnym razem nie powinienem tak długo zwlekać z wyjazdem na wakacje!

Kiedy pp wypiciu kawy doszedłem co nieco do siebie po tym czosnkowym zaczadzeniu, Vittorio zawołał tak­sówkę. Helenka wynajęła dla nas mieszkanie w hoteliku

nieopodal swego domu. Nie wiedziałem dokładnie gdzie, ale Vittorio znał adres. Ja jednak chciałem jak najszybciej zobaczyć tę, którą zamierzałem poślubić. Wyraziłem więc chęć wstąpienia najpierw do niej. Ponieważ wuj nie myś­lał ani na chwilę się ze mną rozstać, zostawiłem Vittoria w taksówce, a sam, z wujem depczącym mi po piętach, wbiegłem do domu, gdzie mieszkała Helenka. Na myśl, że zaraz ją ujrzę, czułem skrzydła u ramion i niemal jednym susem przeskoczyłem dwa piętra dzielące mnie od niej.

Już miałem zastukać do drzwi naprzeciw schodów, gdy nagle usłyszałem, ku memu wielkiemu zdziwieniu, męski głos gniewnie rzucający pogróżki. Nie miałem ani cienia wątpliwości: w pokoju Helenki był jakiś mężczyzna! Z pewnością podczas mojej nieobecności znowu zaplątała się w jakąś przygodę, która tym razem źle się miała skoń­czyć. Będzie więc potrzebowała mojej pomocy! Na szczęś­cie drzwi nie były zamknięte. Nie pukając nawet otwo­rzyłem je, a wtedy młody jeszcze i dość przystojny męż­czyzna zwrócił do mnie wykrzywioną w gniewie twarz i krzyknął:

Nienawidzę cię! Zabrałeś mi tytuł i dobra me, Nienawidzę cię! Kochamy obaj tę samą kobietę, Nienawidzę cię, tak, nienawidzę cię z całej duszy!

Po czym zaczerpnął głęboko powietrza i zapytał spo­kojnym już głosem:

A więc nie raczymy nawet zapukać?

Byłem tak zmieszany, że nie poznałem nawet słynnej tyrady Hemariiego. Zdołałem jedynie wymamrotać:

Gdzie jest... Helenka?

Jaka Helenka?

Dobrze pan wie jaka! Helenka Skrzewska!... tak! Mło­da kobieta, którą mam jutro poślubić — dodałem wyzy­wająco.

Młody człowiek lekko się uśmiechnął. W tym momencie zauważyłem, że miał na sobie rodzaj trykotu, a u pasa kawałek drewna mający zapewne udawać szpadę.

Wiem chyba, o kim pan mówi — powiedział. — Cho­

dzi panu najprawdopodobniej o młodą Polkę, która miesz­ka piętro wyżej...

Ależ... to jest przecież drugie piętro...

Nie, proszę szanownego pana. To pierwsze piętro. Za­pomniał pan chyba o półpiętrze.

Rzeczywiście! Zupełnie zapomniałem o półpiętrze. Za­wsze zapominam o półpiętrach, to silniejsze ode mnie! W tym konkretnym wypadku byłem może jeszcze pod wpływem szkodliwego działania oparów czosnku. Nagle przypomniałem sobie słowa Helenki. Na pierwszym pię­trze, akurat pod jej pokojem, mieszkał młody człowiek, student szkoły teatralnej, który czasami powtarzał role do późnej nocy. Z całą pewnością z nim właśnie miałem do czynienia i nie pozostawało mi nic innego jak przepro­sić go i wyjść czym prędzej, co też uczyniłem wpadając na wuja, który zdyszany wszedł właśnie na piętro i pa­kował się do pokoju. Zatrzymałem go wyjaśniając szep­tem:

Helenka mieszka piętro wyżej! Pomyliłem się...

A kat mój odchodzi nie zamknąwszy drzwi! — wy­recytował przyszły aktor udając srogi gniew.

Potrącając wuja, który omal się nie przewrócił, i raz po raz przepraszając aktora zamknąłem wreszcie za sobą drzwi, po czym, ostudzony nieco w swoim zapale, wbie­głem na drugie piętro, gdzie zastukałem do drzwi, które według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny prowa­dzić do mieszkania Helenki. Dobrze znany i kochany głos zawołał, bym wszedł, a mnie serce zaczęło mocniej bić.

Kiedy otworzyłem drzwi, pierwszą osobą, jaką ujrzałem, była ta, którą nazajutrz zamierzałem poślubić. Co za prze­rażający widok: głowa cała w olbrzymich lokówkach, twarz pokryta jakąś czerwoną mazią, ręce podniesione i nieruchomo wyciągnięte jakby w geście błogosławień­stwa! Po jej lewej stronie stała Lidia Baranova, która powitała mnie uśmiechem, a po prawej Maria-Carmen Ze- bulon, dosyć ładna Nikaraguanka, studentka prawa na genewskim uniwersytecie, z którą Helenka poznała mnie kiedyś w „Dromaderze”.

t*a

Chcąc uniknąć najgorszego, szybko zamknąłem drzwi tuż przed nosem wuja, który właśnie wchodził na ostatnie stopnie.

Nie wchodź! Nie wchodź, wujku! Zaczekaj na mnie na schodach!

Obawiałem się, że na widok twarzy Helenki przypomi­nającej oblicze okrutnego wschodniego bóstwa wuj może doznać szoku, który uniemożliwi mu wzięcie udziału w ju­trzejszej ceremonii. Ja sam zresztą, wstrząśnięty tym, co zobaczyłem, musiałem na chwilę oprzeć się o zamknięte drzwi.

Och! Mój kochany zły wilku, jestem taka szczęśliwa, że cię widzę — zawołała Helenka nie wstając z krzesła. — Jaką miałeś podróż?... Nie mogę wstać, bo muszę wysuszyć paznokcie — dodała pokazując mi wyciągnięte dłonie. — Znasz oczywiście Lidię i Marię-Carmen?

Hm! Tak... Nie... Ale, Helenko, co ty masz na twa­rzy?... Co się stało? — spytałem przywitawszy szybko obie jej przyjaciółki.

Ach! Na twarzy... — spokojnie odpowiedziała Helen­ka. — Nic takiego... To tylko krem, po którym skóra staje się jędrna i nie ma zmarszczek. Jutro chcę być, jak wy to mówicie, w formie...

Ależ, Helenko, przecież ty nie masz zmarszczek...

Ale kiedyś będę je miała!

To wtedy zaczniesz używać tej upiornej .maści. Na razie spójrz na rezultat! Nie mogę cię nawet ucałować.

Jutro, zloty królu, będziesz mógł, ile tylko zechcesz!

Tak, ale jutro to jutro... A co z twoimi włosami? Po co to żelastwo?

To nie żadne żelastwo — obruszyła się ugodzona do żywego Helenka. — To nowy model lokówek. Są niezbęd­ne, bo moje włosy są trudne do uczesania i ... jak to po­wiedzieć... trochę zwariowane.

A dlaczego niby miałyby być inne niż ich właści­cielka! — kwaśno zauważyłem. — Ale co ja mam teraz zrobić z wujem? Stoi tam na schodach i czeka, żebym otworzył mu drzwi! Nie mam odwagi go tu wpuścić.

Zupełnie słusznie! Zaprowadź go więc do hotelu, tu na tej samej ulicy... To kilka domów stąd. Jest tam też pokój dla ciebie. Vittorio mieszka tam już od kilku mie­sięcy i wszystko wam pokaże... Za mniej więcej godzinę będę uczesana i bez tej mazi. Pójdziemy wtedy wszyscy razem do restauracji... Wybacz mi teraz i na razie do zo­baczenia, chéri!

Znowu nie pozostało mi nic innego jak wycofać się. Do­prawdy nie miałem szczęścia! Co nieco urażony pożegnałem i godnością przyjaciółki Helenki i tyłem wyszedłem z po­koju, potykając się niemal o wuja, który przysiadł na ostatnim stopniu schodów. Gdy tylko mnie zobaczył, za­wołał:

Cóż to za dom, gdzie wszystkie drzwi zamykają mi się przed samym nosem?

Ujrzawszy jednak mą skonsternowaną minę wstał i wziął mnie serdecznie w ramiona.

Fil, ty coś przede mną ukrywasz! No, powiedz wszy­stko! Czy ona już nie chce wyjść za ciebie?

Ależ chce! Tak, tak, wuju! Zaraz ci wszystko wy­tłumaczę... Chodźmy szybko do naszego hotelu. To niedaleko stąd. Muszę się na chwilę położyć. Jestem wykończony...

Na progu hotelu czekał na nas Vittorio. Używając wielu słów i równie wielu gestów zaprowadził w końcu mnie i wuja do naszych pokoi. Były skromne, ale czyste i dosyć wygodne. Niedługo zresztą mieliśmy je zajmować.

Kiedy już nieco odpocząłem, wstałem i przede wszystkim otworzyłem walizkę, by wyjąć z niej uroczysty strój na jutrzejszy ślub. Żakiet i sztuczkowe spodnie mimo długiej podróży nie były wygniecione. Z przerażeniem jednak zau­ważyłem, że zapomniałem zapakować nieodzowną szarą kamizelkę. Powinienem był zawołać zgodnie ze zwyczajem Helenki: „Co za szczęście!” Na próżno jednak — bo była „już” ósma i wiedziałem, że na pewno nie będę miał szczęścia i nie znajdę o tej porze jakiegoś otwartego skle­pu — powtarzałem ze złością te słowa, i tak nie widziałem na horyzoncie żadnej możliwości rozwiązania mego pro-

\ I \ \ \ ■ ■ÉH

blemu. Nie mogłem wystąpić na uroczystości ślubnej w gar­niturze, w którym przyjechałem. Był pomięty, a poza tym Helenka miała być w długiej białej sukni i w białym ka­peluszu. Zwykły garnitur, w dodatku dość pognieciony, nie mógł więc w ogóle wchodzić w rachubę. Zrozpaczony pobiegłem do wuja i podzieliłem się z nim moim nowym zmartwieniem. Wuj nie wziął tego jednak tak jak ja tra­gicznie. Zastanowił się chwilę i zapytał mnie:

Przypuszczam, że w Genewie jest jakiś teatr?

Tak, Teatr Wielki...

A więc dobrze! Idź do portiera i poproś go o adres garderobianego, którego poprosisz o wypożyczenie szarej kamizelki! Pod zastaw oczywiście! Chyba że po drodze zo­baczysz otwarty jeszcze jakiś sklep z ubraniami...

A jeśli nie zastanę portiera?

Zastaniesz! Portier jest zawsze w portierni! Albo na schodach! Przynajmniej w powieściach! A my, jak mi się wydaje, znaleźliśmy się w iście powieściowej sytuacji...

Mówiąc to wuj zaczął się śmiać i zatarł ręce.

Nie ma co mówić, wszystko się wspaniale układa! Bę­dę miał co opowiadać twemu ojcu i profesorowi Binette. Podsunąłeś mi pomysł do nowego przedstawienia. Co za szczęście! jak powiedziałaby twoja Helenka.

Tak, co za szczęścia! — powtórzyłem ponurym głosem.

Co? jeszcze tu jesteś? Zmykaj raz dwa, bo w przeciw­nym razie portier z teatru będzie „już” w łóżku...

Po jakimś kwadransie zdyszany zadzwoniłem do por­tierni Teatru Wielkiego. Otworzył mi starszy, nieufnie patrzący mężczyzna. Nie szczędząc miłych słów przedsta­wiłem mu swą prośbę. Spojrzał na mnie wzrokiem zdu­mionym i zarazem pełnym wahania, ale — na szczęście! — nie zamknął mi drzwi przed nosem.

Po raz pierwszy ktoś mnie prosi o coś takiego — po­wiedział. — Ma pan szczęście, garderobiany jeszcze nie wy­szedł! Chodźmy więc do niego...

Poprowadził mnie labiryntem korytarzy aż do słabo oświetlonej sali, w której przystojny mężczyzna w średnim

wieku, w podniszczonym aksamitnym ubraniu, porządko­wał papiery. Portier przedstawił mu mnie i moją prośbę, która wcale nie zdawała się go dziwić.

Proszę ze mną, spróbujemy znaleźć coś, co by panu odpowiadało.

Poszedłem za nim do dużego pokoju, w którym stało wiele ogromnych szaf. Razem ze mną garderobiany obej­rzał dziesiątki kaftanów, tog, ceglastych płaszczy, krynolin i tekturowych zbroi. Rzecz oczywista żaden z tych strojów nie nadawał się do ślubu. Wreszcie — co za szczęście! — znalazł dwa żakiety, które odegrały swą rolę w jakiejś salonowej sztuce. Jeden z nich miał do kompletu szarą ka­mizelkę, dość jeszcze czystą i jakimś cudem pasującą na mnie jak ulał. Wolałbym oczywiście, by pasowała jak na miarę szyta, ale w rozpaczliwej sytuacji w jakiej się znaj­dowałem, głupotą byłoby zanadto wybrzydzać.

Zażądawszy podpisu pod pokwitowaniem i uiszczenia trzydziestu franków szwajcarskich (dwudziestu na zastaw i dziesięciu za wypożyczenie) i przede wszystkim wymógł­szy na mnie przysięgę na głowę mojej przyszłej żony (jako że dzieci jeszcze nie miałem), że najpóźniej nazajutrz

0 trzeciej po południu oddam kamizelkę, garderobiany starannie zapakował tę bezcenną część garderoby i po­zwolił mi odejść.

Wchodząc do restauracji „Pod Żarłokiem”, gdzie wuj De­zydery, Vittorio i Helenka czekali na mnie cierpliwie przy aperitifie, już z daleka pokazałem im paczkę z kamizelką

1 z wdzięcznością uśmiechnąłem się do jvuja. Kiedy już usiadłem przy stoliku i w skrócie opowiedziałem o wizycie w teatrze, zabraliśmy się do kolacji, podczas której bar­dzo szybko zrobiło się nam ogromnie wesoło. W każdym razie było tak aż do deseru, kiedy to Helenka oznajmiła mi najspokojniej w świecie, jakby chodziło o coś zupełnie nie­istotnego, że przysłano już jej ślubną suknię, ale dotąd nie dostała ani kapelusza, ani pantofli.

No więc... no więc... nie możemy wziąć jutro ślubu! Wiesz przecież Helenko, że są to nieodzowne dodatki! Prze­

cież miałaś dosyć czasu, by to wszystko zamówić... I mó­wisz o tym tak spokojnie... Doprawdy chwilami cię nie rozumiem!

Mam wrażenie, że robisz się coraz większym złośni­kiem — odezwał się wuj. — Uważaj! Masz poważne obcią­żenia dziedziczne...

Ależ wuju, postaw się na moim miejscu...

Zapewniam cię, że zrobiłbym to z największą ochotą, drogi Filu. Niestety! To niemożliwe...

Ale po co tyle o tym mówicie? — spytała Helenka.

Bo, do diaska, nie możesz przecież pójść do ślubu bez butów i bez kapelusza!

Ależ mogę! — żywo zaprotestowała Helenka. — Mo­gę, bo ja ciebie kocham naprawdę i takie drobiazgi mnie nie powstrzymają. Ale uspokój się, kochanie, jutro o dzie­wiątej rano wszystko będę miała. Dzięki sprzedawcy...

Jakiemu znów sprzedawcy?

Sprzedawcy w sklepie. Dałam mu bombonierkę... naj­lepsze czekoladki z cukierni Marmora. A ten sprzedawca ma dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, które uwielbiają słodycze... Tylko mały chłopczyk jest, biedaczek, nie­mową!

Nie wiedziałem, że znasz tak dobrze sprzedawcę ze sklepu — zdziwił się wuj.

Och! Znam go zaledwie od tygodnia — Helenka po­trząsnęła głową. — Ale pomyślałam sobie: kiedy się wy­chodzi za mąż, warto poznać się przy pomocy czekoladek ze sprzedawcą s® sklepie, gdzie można znaleźć wszystko, co potrzebne jest do ślubu.

Muszę wyznać, że to przekracza nawet moje wyobra­żenia — powiedział wuj. — Myślę, Fil, że miałeś rację mówiąc, że przy Helence czeka cię życie z pewnością nie monotonne. Jeśli tylko nie umrzesz przedwcześnie na serce, to nie będziesz miał okazji się nudzić!

Widzisz, radości moich oczu — Helenka zwróciła się do mnie interpretując jak zwykle po swojemu uwagę wuja — on także mnie rozumie...

La signorina e molto carina g — wtrącił szarmancko Vittorio.

Nie wątpią — mruknąłem. — Ale dajcie mi trochę czasu, bym się przyzwyczaił. Najpierw czosnek, później kamizelka! A teraz jeszcze kapelusz i pantofle! To za dużo silnych wrażeń jak na jeden dzień...

Nazajutrz, po nocy dobrze przez wszystkich, z wyjąt­kiem mnie oczywiście, przespanej, ujrzałem wuja o dzie­wiątej rano pod drzwiami tej, którą miałem poślubić dzię­ki pomocy poczciwego sprzedawcy, którego dzieci prze­padają za czekoladą. Nie wiem, czy to z powodu wczoraj­szego czerwonego kremu, czy też nieoczekiwanego dostar­czenia przed umówioną godziną kapelusza i pairtofli, ale Helenka promieniała radością. Ubrana w bardzo eleganc­ką białą suknię, którą, jak mnie zapewniła, tylko odrobinę popruła, by dokonać „malutkiej poprawki”, „już” włożyła na głowę biały kapelusz z szerokim rondem i układała na stoliku nieliczne na razie prezenty. Wokół niej kręciły się zaaferowane przyjaciółki, Czeszka Lidia i Nikaraguanka Maria-Carmen. Pierwsza z nich miała być świadkiem pan­ny młodej; przy niej ujrzałem bardzo sympatycznego Szwe­da, niejakiego Axela Moerupa, któremu Helenka udzie­lała kiedyś lekcji polskiego, mających ułatwić zrozumie­nie pewnych starych dokumentów napisanych w tym wła­śnie języku. Moerup pisał bowiem pracę na temat sto­sunków dyplomatycznych między Polską a Szwecją, He­lenka zaś zaprosiła go na nasz ślub jako swego dawnego „ucznia” i dlatego że potrzebowała drugiego świadka.

Po kilku minutach spotkaliśmy się wszyscy przed me- rostwem, gdzie czekali już na nas państwo Marken, kon­sul polski w Genewie i kilka koleżanek Helenki. Nie tra­cąc czasu (jako że było już pięć po dziesiątej!) orszak ślubny wszedł do merostwa, gdzie zakomunikowano nam nieprzyjemną wiadomość: pomyliliśmy godziny. A raczej to Helenka znowu pomyliła godziny, tym razem jednak

w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku. Zjawiliśmy się

0 godzinę za wcześnie, zamiast za późno! Urzędnik stanu cywilnego wyznaczył nas na jedenastą, a nie na dziesiątą. Mimo że mierzenie czasu jest specjalnością Szwajcarów, starałem się przekonać tego dostojnego urzędnika, że to jego zegarek się zapewne późni, a poza tym że mógłby bez niczyjej szkody udzielić nam ślubu trochę wcześniej, niż to ustalił los. Próżny trud! Nie zachwialiśmy jego prze­konania, że cały moralny i społeczny ład spokojnej Szwaj­carii zostałby raz na zawsze zburzony, gdyby jeden z jej dostojnych przedstawicieli zbagatelizował wyznaczoną go­dzinę ślubu. Nie pozostało nam więc nic innego jak wyjść z merostwa nie zawarłszy małżeństwa. Widząc nas na pro­gu fotografowie rzucili się, by uwiecznić tę jedyną w na­szym życiu chwilę. Z trudem zdołałem im wyjaśnić, że ślub się nie odbył, przynajmniej na razie! Popatrzyli na nas ze zdumieniem, po czym odsunęli się od naszej grupki, pełni najohydniejszych, jak mi się zdawało, podejrzeń.

Od przeszło dziesięciu lat robię tu ślubne zdjęcia

1 po raz pierwszy widzę coś takiego — powiedział koledze ten, który wydawał się najbardziej zawiedziony.

Kiedy tak dosyć niezdecydowani dreptaliśmy po chod­niku, Lidia zapytała:

Mamy jeszcze prawie pięćdziesiąt minut czasu. Co robimy?

Nie ma problemu — wesoło zawołała Helenka. — Chodźmy na lody do cukierni Marmora. To o dwa skoki stąd!

Chciałaś pewnie powiedzieć o dwa kroki? — spyta­łem nieco zdezorientowany, gdyż operuję swobodnie jedy­nie miarami odległości stosowanymi w Europie zachod­niej.

No tak, jakieś dwa albo trzy kroki! — przerwał mi wuj, którego wyraźnie zachwycał obrót, jaki przybrały sprawy, po czym dodał:

Ileż niespodzianek! Ileż niespodzianek! To cudowne!... No i przede wszystkim nie złość się! — rzucił pod moim adresem, nim jeszcze cokolwiek zdołałem powiedzieć.

Ależ ja się nie złoszczę! — powiedziałem dotknię­ty. — Nawet się bawię... i to okropnie!

Sam powiedziałeś: okropnie! — ironicznie zauważył wuj, który zdawał się cieszyć moją konsternacją.

Wejście orszaku ślubnego do cukierni Marmora, pustej jeszcze o tej wczesnej godzinie, wywołało poruszenie wśród kelnerek, które zajęte były układaniem na stołach serwe­tek i kwiatów. Kiedy wszyscy wygodnie usiedli, wuj za­mówił dla całego towarzystwa lody. Jedliśmy jak najwol­niej, a mimo to uporaliśmy się z nimi już o 10.35. Wtedy Mr Marken postawił ciastka, co wszystkich, a zwłaszcza Helenkę wprawiło w doskonały humor. Jedna z kelnerek wysunęła wobec swej koleżanki przypuszczenie, że obec­ność ślubnego orszaku w lokalu o tak wczesnej porze mo­żna wytłumaczyć jedynie tym, że rodziców panny młodej nie było stać na wyprawienie dla gości prawdziwego przy­jęcia ślubnego.

Za pięć jedenasta Vittorio zaproponował wszystkim ko­lejkę wermutu, ale ja zdecydowałem się w końcu pociąg­nąć Helenkę za rękaw zauważając przy tym, że nie jesteś­my jednak jeszcze małżeństwem i że może wobec tego warto by było niezwłocznie udać się do merostwa. Helenka spojrzała na mnie ze zdumieniem i niedowierzaniem w oczach, po czym poprawiła na głowie kapelusz, który niebezpiecznie przekrzywił się na lewo, w stronę ręki od serca, o którą ją prosiłem i którą lada moment miała mi oddać.

Kiedy orszak wkroczył do merostwa, zegar wskazywał jedenastą pięć. Na nasz widok urzędnik stanu cywilnego oschle zauważył, że tym razem dla odmiany spóźniliśmy się. Przyznałem mu rację i przeprosiłem wyjaśniając, że nasze zegarki nie są produkcji szwajcarskiej.

Byłem tego pewien — mruknął przez zęby.

Starałem się go jakoś udobruchać, wspomniałem więc,

że winę za nasze spóźnienie ponoszą doskonałe lody i kre­my ze szwajcarskiej cukierni Marmora, ale dostojny urzędnik odpowiedział jeszcze bardziej wyniośle, że nie widzi żadnego związku między lodami a naszym ślubem.

Następnie sprawdziwszy bardzo (a nawet za bardzo) su­miennie nasze personalia, zaprowadził nas przed oblicze kierownika urzędu stanu cywilnego, który nie tracąc ani chwili przystąpił do odczytania odpowiednich na tę uro­czystość ustępów Kodeksu, które mają dać mężowi i żonie zupełnie fałszywe wyobrażenie o ich wzajemnych sto­sunkach po ślubie. Na przykład, że małżonek winien za­pewnić żonie pomoc i opiekę. Mam niemałą wyobraźnię i potrafię z zamkniętymi oczyma wyobrazić sobie prze­różne sytuacje, najbardziej nawet niezwykłe, z wyjątkiem jednej: że Helenka mogłaby potrzebować mojej pomocy

i opieki. Natomiast bez najmniejszego trudu mogę wyo­brazić sobie całą masę sytuacji, w których jej pomoc by­łaby dla mnie nieodzowna.

Kiedy kierownik urzędu stanu cywilnego skończył czy­tać odpowiednie paragrafy Kodeksu, z ogromną stanow­czością wypowiedzieliśmy tradycyjne „tak”. Muszę tu wy­znać, że odetchnąłem z ulgą słysząc je z ust Helenki, gdyż od dnia wczorajszego nieustannie zastanawiałem się, ja­kie słowo zechce ona w tej tak doniosłej chwili powie­dzieć. Przede wszystkim dlatego, że Helenka nie cierpi z zasady odpowiadać wyraźnie i jednoznacznie na jakie­kolwiek pytanie. Po wtóre zaś dlatego, że właśnie wczoraj wytłumaczyła mi, że dobrze wychowana kobieta nigdy nie mówi „tak”, a jedynie szepcze „być może”, bo jeśli mówi „tak”, to nie jest kobietą dobrze wychowaną. Na szczęście dała mi dowód swej wielkiej miłości zachowując się jak kobieta niezbyt dobrze wychowana, to- znaczy odpowiada­jąc zdecydowanym głosem „tak”.

Po tej krótkiej wymianie „tak” przyszła kolej na wy­mianę obrączek (na szczęście miałem je!), a na zakończe­nie całej ceremonii trzeci z kolei urzędnik stanu cywil­nego kazał nam jeszcze złożyć podpisy w księgach stanu cywilnego, szwajcarskiej wprost czystości, i wręczył nam książeczki małżeńskie z rubrykami na wpisanie dwanaś­ciorga dzieci i odnotowanie trzech rozwodów. Pogratulo­wałem urzędnikowi, że reprezentuje radę miejską, która

pomyślała o wszystkim, po czym orszak ślubny ponownie wyszedł przed gmach merostwa.

Fotografowie przez chwilą patrzyli na nas nieufnie, ale gdy przekonali się, że tym razem rzeczywiście zawarliśmy związek małżeński, zaczęli pstrykać zdjęcia z tym więk­szym zapałem, że przez godzinę sądzili, iż zdobycz na zawsze wymknęła im się z rąk.

Wszyscy członkowie orszaku ślubnego udali się następ­nie do jednej z najwytworniejszych restauracji genew­skich, dokąd zaprosiła nas Mrs Marken. Całe przyjęcie upłynęło w wesołym nastroju, choć w czasie deseru miał miejsce drobny incydent. Kiedy mianowicie poprosiłem Helenkę, by pozwoliła mi wyskoczyć na jakieś pół godziny do teatru, Mrs Marken zmarszczyła brwi i wykrzywiła usta w grymasie absolutnej dezaprobaty, po czym zwró­ciła mi uwagę, po angielsku oczywiście, że to w najwyż­szym stopniu niestosowne zostawiać uroczą młodą żonę zaledwie w kilka godzin po ślubie po to tylko, by samemu pójść do teatru. Usiłowałem wytłumaczyć jej, że przed go­dziną czwartą po południu bezwzględnie muszę odnieść w to miejsce zgorszenia pewną część mojej garderoby i że obiecałem uczynić to osobiście. Przeświadczona, że sam nie wiem, co plotę, albo że kpię z niej w żywe oczy, przez resztę obiadu trwała w gniewnym milczeniu i nie odezwała się więcej do mnie ani słowem. Natomiast wuj mój od dawna już nie bawił się tak doskonale i pomiędzy poszczególnymi daniami dyskretnie robił notatki w swoim notesie. Zapewne do swej przyszłej sztuki.

Wreszcie koło wpół do szóstej Helenka i ja zdołaliśmy dyskretnie się wymknąć, tak dyskretnie, że, jak to zwy­kle na przyjęciach ślubnych bywar nie uszło to niczyjej uwagi. Nieco później wsiedliśmy na dworcu Cornavin do pociągu, który miał nas zawieźć do Włoch. Nie dlatego na­wet, że tradycyjna już podróż poślubna do tego kraju spe­cjalnie nas nęciła, ale dlatego, że rodzice Vittoria zaprosili nas do swego wiejskiego domku w San Gimignano. Nale­gali przy tym tak gorąco, że niegrzecznie byłoby im od­mówić. Poza tym mieliśmy zamiar skorzystać z pobytu

178

\

we Włoszech, by odzyskać różne osobiste rzeczy Helenki pozostawione przez nią u przyjaciół na półwyspie ape­nińskim.

Rozumiesz, Fil, kiedy przyjechałam przed trzema laty do Szwajcarii, nie wiedziałam, czy długo tu zostanę. Nie wzięłam więc z sobą wszystkich rzeczy...

Około północy przyjechaliśmy do Mediolanu, gdzie mie­liśmy zarezerwowany pokój, ja cały rozkochany i rozemo- cjonowany, Helenka zaś wypoczęta, gdyż zgodnie ze swym zwyczajem całą podróż, z wyjątkiem godziny spędzonej w wagonie restauracyjnym, przespała na kanapce w prze­dziale. Nazajutrz, kiedy obudziłem się, dość późno co prawda, Helenka była już na nogach. Rozsunęła zasłony

i wspaniałe słońce zalało cały pokój. Moja małżonka za­mówiła natychmiast śniadanie i kiedy wypiliśmy po kawie cappuccino i zjedli po kilka bułeczek z miodem i konfi­turą, miłość mego życia położyła się obok mnie i zapytała:

Zobacz, co znalazłam w moich rzeczach: Biblię. Chcesz, otworzę, gdzie popadnie, i przeczytam jakiś wer­set? Gdyż jesteśmy wędrowcami stojącymi u bram wiel­kiego i nieznanego kraju...

Jakiego kraju? — spytałem, niezbyt dobrze jeszcze rozbudzony.

Ależ... życia we dwoje. Małżeństwo to rodzaj ogrom­nej i nieznanej krainy, prawda? Zachowujmy się więc tak jak dzielni pionierzy amerykańscy wędrujący do Oregonu.

?

Właśnie jak pionierzy, którzy w obliczu niebezpie­czeństwa czy jakichś trudności otwierali Biblię i w niej szukali rady i wsparcia. W każdym bądź razie tak się mówi...

Nigdy tego nie praktykowałem, ale możemy spróbo­wać.

Wtedy Helenka zamknęła oczy i zdając się na przypa­dek otworzyła Biblię.

Masz, Fil, ty przeczytaj, i

Przeczytałem pierwsze górne linijki po lewej stronie:

„Jeżeli będziecie nadal mieszkać w tym kraju, wzmo­

cnię was, a nie zniszczę, zasadzę was, a nie wyrwę; ogar­nął mnie bowiem żal nad nieszczęściem, jakie wam uczy­niłem” (Jer 42, 10).

Co o tym sądzisz? — zapytała w zamyśleniu Helenka.

Po pierwsze, że nieszczęście, jakie Bóg Izraela nam uczynił, nie jest jak dotąd specjalnie przykre...

Dzięki ci! — przerwała mi Helenka całując mnie z zapałem.

Po drugie, że gdybym mógł, chętnie bym pozostał w tym kraju, ale muszę niestety myśleć o sprawach po­ważnych. Jeśli mam zrobić jakąś karierę, to nie tu, a w moim kraju. Dlatego też sądzę, że nie będziemy mogli posłuchać rady Biblii...

Całkowicie się z tobą zgadzam! — podsumowała He­lenka i czule objęci ponownie zapadliśmy w sen.

«Spis

r&m&i&lAS

ą,fc^ S5

*%ł ij,y<

iiaMwwiifS

W"!«!»®

1 *> *>"*< *■*•■*# ***••« >iM

^SMSg!*^»

lotF

ROZDZIAŁ XI

W którym mowa jest o wojnie 1939 roku i o wstrząsach, jakie spowodowała ona w życiu narratora i jego najbliższego oto­czenia.

Minęły dwa lata. Dwa lata niespokojnego szczęścia. Sy­tuacja międzynarodowa pogarszała się z miesiąca na mie­siąc, z tygodnia na tydzień. Kiedy zbudziłem się 1 wrześ­nia 1939 roku, stwierdziłem, że Helenki nie ma koło mnie. Gdzieś z głębi mieszkania dochodził przygłuszony głos radioodbiornika. Wstałem zaintrygowany. Głos dochodził z naszego saloniku. Kiedy tam wszedłem, zobaczyłem He­lenkę skuloną na kanapie ze wzrokiem nieruchomym i za­ciśniętymi zębami. Po policzkach spływały jej dwie łzy. Monotonny głos spikera powtarzał, że na rozkaz Hitlera wojska faszystowskie przekroczyły granicę polską, aby... „ukarać Polaków za ich dzikie prowokacje wobec faszys­towskich Niemiec”. Wziąłem Helenkę w ramiona i stara­łem się ją jakoś pocieszyć:

Nie płacz! Może to początek kary dla tego okrutnego dyktatora!

Och, nie! Jeszcze nie! — jęknęła poprzez łzy. — Mi­nie dużo czasu, nim pokona się tego zbrodniarza... Pozwo­lono mu stać się zbyt silnym. Ileż niewinnych istot umrze z jego winy! Och, niechaj będzie przeklęty... niechaj będzie przeklęty!... I obym żyła wystarczająco długo, bym mogła zobaczyć, jak spotka go zasłużona kara!

Z płaczem rzuciła mi się w ramiona. Byłem tak wstrzą­śnięty widokiem cierpienia Helenki, która przecież w obli­czu najbardziej nawet nieoczekiwanych wydarzeń zacho-

wywala imponujący spokój, że znalazłem jedynie proste

i wytarte słowa pocieszenia:

Nie traćmy nadziei! Nie traćmy mimo wszystko na­dziei, kochanie... Na razie to tylko nam pozostaje i pamię­tajmy, że prawie wszystkie dyktatury kończą się w krwi

i błocie... Jestem pewien, że również dyktaturę tego ka- pralo-gangstera i jego kompanów czeka taki sam koniec.

Helenka podniosła głowę i spojrzała na mnie usiłując uśmiechnąć się przez łzy.

Przy tobie, Fil, potrafię znieść wszelkie ciosy...

Ja też, Helenko! Na razie trzeba mieć nadzieję. Trze­ba przetrwać. I walczyć, jeśli tylko będziemy mieli po te­mu okazję!

Przecież byłeś pacyfistą!

I nadal jestem! Ale jeśli zwycięży Hitler, istota ludz­ka upodobni się do pierwotnego człowieka sprzed dwóch milionów lat. To już nie życia ludzkiego musimy teraz bronić, ale prawa ludzkości do istnienia.

Nazajutrz mogłem się cieszyć! Otrzymałem kartę mobi­lizacyjną i trzy dni później zostałem na długo unierucho­miony w jakimś biurze, gdzie miałem zajmować się bliżej nieokreślonymi pracami w kwatermistrzostwie.

Minęły miesiące. Nadszedł maj 1940 roku i inwazja Eu­ropy Zachodniej. Wzięto mnie do niewoli, ale zdołałem uciec i po kilku miesiącach spędzonych w Ardenach prze­dostałem się do naszego miasteczka, gdzie czekała na mnie Helenka, uprzedzona „już” przez nieznanych infor­matorów, że żyję. Tutaj wszyscy znajomi opowiedzieli się „już” za lub przeciw faszystom. Jak można było przewi­dzieć, doktor Grantin, zagorzały zwolennik wszelkiego po­rządku, byle tylko pisał się on przez duże „P”, z radością powitał ten porządek, który mienił się wprawdzie „no­wym”, ale w rzeczywistości był stary jak świat, jako że był to porządek ślepej siły, okrucieństwa i głupoty. Syl- westryna Grantin podążyła — trzeba przyznać z pewną rezerwą — za swym bratem. Natomiast Robert, pomocnik ojca w aptece, został zmobilizowany w 1939 roku i później dostał się do niewoli. Internowany gdzieś w Niemczech,

~ . 183

' ■ «■ i . I - -tiKi

tuTL ;

pod wpływem bardziej niż on przedsiębiorczego kolegi dwukrotnie próbował uciec. Bezskutecznie. Dlatego też wszelkie starania jego ojca, który przecież był w „dosko­nałych stosunkach” z władzami okupacyjnymi, by go uwolnić, spełzły na niczym.

Mimo zwycięstw niemieckich w latach 1941—1942 wuj Dezydery nie tracił morale. Zazdrościłem mu tej niezłom­nej wiary, ale nie potrafiłem go naśladować. Któregoś dnia, okropnie przybity zwycięstwem odniesionym przez Niemców w Północnej Afryce, postanowiłem spędzić z nim wieczór, mając nadzieję, że jakoś podniesie mnie on na duchu. Wuj starał się przekonać mnie, że sytuacja alian­tów nie była tak niedobra, jak to na pozór wyglądało,

i swój długi wywód tak oto zakończył:

Bądź optymistą! Optymizm popłaca, a pesymizm nie!

Chętnie się z tym zgodzę, wuju Dezydery, ale czyż przed wojną ty sam nie powiedziałeś mi, że pesymista to „optymista, który swoje poglądy starał się urzeczywi­stnić”?

Oczywiście! Masz doskonałą pamięć... ale jeszcze nie jesteśmy na tym etapie! Najpierw musisz mieć optymis­tyczne poglądy i zacząć je urzeczywistniać. Jeśli faszyści wygrają wojnę, będziesz miał prawo być pesymistą... i nie tylko prawo, ale i prawdziwe powody!

Wierzysz zatem nadal w końcową klęskę faszystow­skich armii?

Ależ oczywiście!

Dlaczego więc z tymi swymi poglądami nie wstąpisz do Ruchu Oporu?

Mój biedny Feliksie, doprawdy nie masz dziś szczęś­cia... Przecież już od przeszło roku doń należę. Zauważ przy tym, że jako uczestnik pierwszej wojny mógłbym uznać, że dość już zrobiłem! Ale cóż, nie będę tego przed tobą ukrywał. Współpracuję z podziemną prasą... Więcej nic nie powiem. Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej dla nas obu. Jeśli będziesz miał ochotę pójść w me ślady,

to tylko powiedz. Zastanowiwszy się jednak uprzednio nad ryzykiem, na jakie się narażałbyś...

Tym sposobem i ja wstąpiłem do Ruchu Oporu i zaczą­łem współpracować z podziemnym „Echem wolności” Los mi sprzyjał i przez całą wojnę udało mi się uniknąć aresz­towania, choć raz byłem od niego dosłownie o krok, a ura­towałem się jedynie dzięki niewielkiej przytomności umy­słu | ogromnemu szczęściu, szczęściu tak cenionemu przez Helenkę.

Rok 1943 był rokiem bogatym w wydarzenia, niestety głównie smutne dla mych najbliższych. Florencja zacho­rowała , zbyt późno operowano ją na nie rozpoznanego w porę raka i po kilku miesiącach zmarła. Śmierć jej po­grążyła w smutku zarówno mego ojca, jak i mnie, od dawna przecież należała już do naszej rodńny. W niedługi czas potem moje rodzinne miasto, położone niedaleko waż­nego węzła kolejowego, zostało parokrotnie zbombardo­wane przez samoloty alianckie. Cenne archiwa przestały w ogóle istnieć, a dwa światowej klasy zabytki zostały zburzone. Te głupie straty zabolały mnie tym mocniej, że linia kolejowa wyszła z bombardowań bez szwanku. Poza tym dom wuja Dezyderego uległ częściowemu zniszczeniu, a przysypanego w piwnicy wuja ledwie zdołaliśmy ura­tować. Wyszedł z życiem, ale przygniecioną lewą stopę trzeba było mu amputować. Ponieważ jednak zawczasu umieścił swe cenne skrzypce w bezpiecznym miejscu, ten „incydent”, jak mawiał, w którym bez śladu przepadł kot Henryk IV, kilka butelek bardzo starego porto i wiele bu­telek niewiele młodszego bordo, na krótko tylko zmącił jego optymizm i dobry humor. Natomiast w naszej aptece od bombardowań ucierpiały jedynie szyby wystawowe i okienne, co ojciec i tak uznał za grubą przesadą, jako że rzecz miała miejsce raz po raz. Póżalli się więc wujowi, który z ironią wyraził mu swe współczucie:

Masz rację, Wawrzyńcu! Te bombardowania są okropne. Niewiele mniej niż rachunek szklarzy!

Ale wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu bohaterem wojennym w naszym miasteczku okazał się Ernest Binette.

Któż bowiem mógł przypuszczać, że pod jego dobrodusz­nym wyglądem i zwariowanymi manierami kryje się nie­złomna odwaga i ogromny patriotyzm! Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że wielokrotnie przekazywał do Lon­dynu cenne informacje dotyczące pociągów z wojskiem i sprzętem niemieckim, jakie przejeżdżały przez węzeł ko­lejowy w naszym mieście. Niestety! Ktoś go zadenuncjo- wał. Aresztowano go, torturowano i w końcu wywieziono do Niemiec, skąd nigdy nie wrócił. Kiedy wuj dowiedział się o jego śmierci, po raz pierwszy i zapewne jedyny w swoim życiu zapłakał... Później imieniem Ernesta Bi- nette’a nazwano audytorium w miejscowym liceum. Bied­ny profesor historii byłby z tego taki dumny...

Po aresztowaniu Binnette’a o zadenuncjowanie go po­dejrzewano wielu mieszkańców naszego miasteczka, mię­dzy innymi doktora Grantin, którego pod koniec wojny znaleziono powieszonego na drzewie w pobliskim lesie. Wykonany wyrok czy samobójstwo? Nigdy nie zdołano ustalić tego z całą pewnością.

Dzięki tej śmierci uniknął aresztowania za kolabo­rację z wrogiem — skomentował wiadomość wuj. I wziąw­szy pod pachę butelkę starego porto ruszył wsparty na lasce, bez której nie mógł się przy chodzeniu obejść, do apteki ojca, by w jego towarzystwie skosztować przednie­go trunku. Bowiem z wiekiem ojciec przestał tak często cierpieć na migreny i stał się bardziej towarzyski. Czasami nawet uważał Helenkę za osobę czarującą, zapominał zu­pełnie o portugalskiej zakonnicy i nie gardził nektarami, jakie człowiek wymyślił na pocieszenie, że nie jest bo­giem...

Bagdad, miasto z tysiąca i jednej nocy, ale przede wszystkim miasto tysiąca i jednej sjesty. Jest dziesiąta rano. Słońce zdolne oślepić ślepca zalewa cały taras, wdziera się w najgłębsze zakamarki dużego białego domu

i z całych sił ciąży nad rozległym ogrodem podlanym

o świcie, a który teraz znów umiera z pragnienia. Za za­słoną z palm Tygrys płynie tak majestatycznie, że chwi­lami ma się wrażenie, że chciałby zatrzymać swój bieg. Może nawet marzy o tym, by zmienić się w szczęśliwe je­zioro...

Za żywopłotem z krzewów różanych w cieniu cytrynow­ca kobieta w nieokreślonym, ale starszym wieku, pogrą­żona w lekturze, ze smakiem chrupie „burek”, rodzaj ro­galika z mięsem i serem, który bardzo przypomina jej pierożki z rodzinnego kraju. To Helenka. Twarz jej, młodą jeszcze, okalają włosy niegdyś siwe, teraz jasnoblond. W zamyśleniu słucha turkawek, które ślą sobie nie koń­czące się melodyjne skargi.

Nieopodal siedzi Feliks Gaillardinet, „złoty król”, któ­rego pozłota gdzieniegdzie się już wytarła, i patrzy na nią ze wzruszeniem. Jego włosy, ongiś jasnoblond, teraz w tych nielicznych miejscach, gdzie się całkiem nie prze­rzedziły, są siwe. Wprawdzie na twarzy ma sporo zmar­szczek, ale serce pozostało młode. Chwilami rysy jego przyobleka uroczysta powaga, jaka cechuje ludzi, których

187

wykonywany zawód zmusza do nakładania maski, bowiem są wystawieni na łup średnio życzliwych spojrzeń. Bowiem Feliks od prawie dwudziestu lat wykłada na prowincjo­nalnym uniwersytecie. Wydał wiele dzieł na temat mało znanych poetów renesansowych. Niektóre z nich odniosły sukces, inne zaś nie.

Ponadto Feliks jest członkiem niezliczonych towarzystw, zwanych naukowymi, jako że składają się z ludzi, którzy znają się na tym, czego inni nie wiedzą. Feliks (w dal­szym ciągu Fil dla najbliższych) bardzo poważnie traktuje ludzi, swych braci, i ich trudny los, mimo że siebie same­go nie bierze zbyt serio. Dlatego też niektórzy z jego ko­legów, uważający, że szczęście dowodzi jedynie niedoroz­woju władz umysłowych, z przyjemnością by mu zarzucili, gdyby tylko się odważyli, że zanadto bierze życie z dobrej strony. Fil współczuje tylko in petto tym wszystkim mal­kontentom o zakatarzonym sercu, wie bowiem, że życie nie ma dobrych stron i jedynie człowiek może je stwo­rzyć.

Co za szczęście — lubi powtarzać — że Helenka nau­czyła mnie tych dwóch słów, gdyż w najcięższych nawet chwilach można znaleźć zawsze, jeśli się tylko chce, miej­sce na łut nadziei, odrobinę radości, żart, uśmiech.

Minęło już prawie czterdzieści lat od dnia, kiedy zgodził się poprawić pracę doktorską młodej Polki, wytrwałej, optymistycznej i pełnej fantazji, która zapadała w głęboki sen słuchając poematów Kasprowicza. Dzisiaj Fil nie jest więc zdumiony (czegóż to już nie widział!), że znalazł się nagle w Bagdadzie, gdzie mieszka jego córka Ewa z mę­żem archeologiem, który przyjechał do Iraku po to, by znaleźć jak najwięcej fragmentów starych naczyń pozosta­wionych przed pięcioma tysiącami lat przez Sumerów w ich domostwach. Helenka, która nie ma żadnych predys­pozycji do roli teściowej, dla córki żywi pełne podziwu uczucie, jakim na ogół darzy się przyjaciółkę, która pora­dziła sobie w życiu, zięcia zaś traktuje serdecznie i z sza­cunkiem należnym komuś, kto ma rzadki i ciekawy zawód.

On natomiast odnosi się do niej z życzliwym zaintereso­waniem i odrobiną lęku, z jakim w krajach cywilizowa­nych podchodzi się do wybryków natury.

W tej chwili Helenka wzrokiem pozornie obojętnym ob­serwuje zięcia, który w świeżo skopanym kącie ogrodu stara się z pomocą Encyklopaedia Britannica zrobić coś, co jest całkowicie sprzeczne z tym, co robi zazwyczaj, a mia­nowicie zakopać w ziemi coś, co wygląda na sadzonki szparagów, które Helenka przywiozła z Europy wraz ze słoikiem musztardy z Dijon, parą letnich pantofli, prześ­cieradłami wyjątkowej wielkości, kłódką na hasło, koron­kowym kołnierzykiem, dwoma butelkami whisky, dwoma pudełkami przeróżnych korzonków, dwoma abażurami, niezliczonymi torebeczkami przypraw i dziesięcioma tubka­mi pasty do zębów „Piękne zęby”, dzięki której dziąsła są bardziej różowe, zęby bielsze, a umywalki trudne do od- szorowania.

O niektóre z tych rzeczy prosiła Ewa i jej mąż. Inne Helenka wybrała sama, gdyż „są pewne rzeczy, które zawsze się w małżeństwie przydadzą”, zwłaszcza jeśli to małżeństwo zamieszkało na Wschodzie, na przykład elek­tryczna lokówka, którą Ewa ma już w dwóch egzempla­rzach — jedna działająca, druga nie — o czym Helenka zresztą nie wiedziała, tak jak nie wiedziała, aż do chwili, gdy Fil miał ją wyjąć z walizki, że zostawił ją w Europie, co skomentowała pół żartem, pół serio:

Co za szczęście, Fil, że tylko o tym zapomniałeś! Jes­teś taki roztargniony...

Jednak w tym momencie nie wiedziała jeszcze, że Fil zapomniał także kluczyka od kłódki, co w gruncie rzeczy nie miało specjalnego znaczenia, jako że zapomniał także otwierającego ją hasła.

Niestety! Starzejąc się Fil zrobił się tak bardzo roz­targniony, że zapomina nawet być roztargnionym. Ponie­waż jednak zna swoją słabą stronę, przy kupnie prezen­tów dla córki i zięcia skorzystał z pomocy syna Mateusza, który jest wprawdzie ekonomistą i specjalistą od zagad-

V

\

nień politycznych, ale ma dużą dozę zdrowego rozsądku. Później również z pomocą Mateusza Fil zdołał upchać wszystkie prezenty w torbach i walizkach nie zmuszając przy tym Helenki, niezwykle łatwo marznącej, do wyciąg­nięcia z bagażu futra i wełnianych szalików, które uparła się zabrać ze sobą do Bagdadu, mimo że Fil wielokrotnie jej tłumaczył, że udają się do kraju, gdzie temperatura sięga czasami ponad czterdziestu stopni w słońcu, a nawet

i w cieniu, na co Helenka zgodnie ze swym zwyczajem spokojnie odpowiedziała:

Nigdy nic nie wiadomo!...

W samolocie steward początkowo protestował przeciw zajęciu sąsiednich foteli przez ten wszystek niedozwolony bagaż ręczny. Ale Helenka, zupełnie tym nie speszona, wypytała go tak serdecznie o rodzinę, zdrowie i plany na przyszłość, że nieszczęsny steward, jak wielu Arabów ła­two wzruszający się, zaproponował jej, że przesadzi jedne­go z sąsiadów objuczonej pasażerki, aby mogła wygodniej rozlokować wokół siebie niezliczone paczki i paczuszki. Helenka jednak grzecznie podziękowała za dobre chęci, gdyż w samolocie spotkała oczywiście jakąś Polkę (miesz­kańców Polski można bowiem spotkać wszędzie!), z którą natychmiast nawiązała znajomość i do której się przysiadła na czas całej podróży, dzięki czemu Fil mógł załadować wszystkie paczki i paczuszki na zwolniony przez nią fotel.

Wszystko dojechało szczęśliwie do miejsca przeznacze­nia, z tym tylko, że ze słoika z musztardą ocet wypłynął na białe pantofle, co nie zmartwiło zbytnio Ewy, gdyż

i tak były o numer za małe, a jedno pudełko korzonków wysypało się między przyprawy i przez przeszło dwie go­dziny tizeba było to wszystko przebierać. Poza tym whis­ky była nie tej marki, co trzeba, a jedna z tubek pasty do zębów, zbyt mocno zgnieciona, pękła i cała jej zawar­tość znalazła się na jednym z obrusów. Ale mimo to Ewa

i jej mąż byli zadowoleni, a przynajmniej tak twierdzili. Dlatego teraz Fil z poczuciem dobrze na ogół spełnionego obowiązku rozkoszuje się w towarzystwie Helenki nie­

prawdopodobną słodyczą tego pięknego dnia, który rozwija się jak rozkwitający kwiat.

Nie, nie, to niemożliwe! — wykrzykuje nagle Fil. — Nasze wspólne życie miałoby dobiegać kresu? Ależ ono dopiero wczoraj się zaczęło... Nie, nie mogę uwierzyć, że wkrótce minie czterdzieści lat od chwili, gdy cię pozna­łem, Helenko. Ten krótki błysk, ten ulotny sen, ten pył na chwilę przez wiatr wzbity, to miałoby nazywać się życiem...

Helenka patrzy nań znad okularów. Oczy jej zachodzą melancholią.

Tak, Fil, lata przeleciały szybko, zbyt szybko. To cena za szczęście. A właściwie to my zbyt szybko przele­cieliśmy przez trwający w bezruchu czas. Ale posłuchaj, co przed prawie dziesięcioma wiekami w jednym ze swych rubajjatów mówił Omar Chajjam:

Czułość, miłość, zrozumienie — oto podstawy życia...

Miłością

piszemy

poemat młodości

Melodią miłości ilustrujemy

cudowną pieśń istnienia.

A ty,

sceptyczny wobec czułości,

odporny na uczucie,

pozna] tę prawdę prawd: B >

Zycie to miłość.

Nic poza tym—

Mąż Ewy, który wszystko słyszał, podniósł głowę i od­powiedział innym rubajjatem:

Bądź ostrożny, przyjacielu!

Odmierzaj swe kro W,

Idź powoli po grzbiecie Ziemi.

Bowiem może

ten kurz, który wzbijasz,

ten kurz

byl powleką

oczu twojej ukochanej...

Sę .Helenka uśmiechnęła się i wyszeptała:

To nieistotne! Bowiem dla nas życie jutro się za czyna...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Prezentacja Spadki WSZiB KRaków
ANALIZA RYNKU NIERUCHOMOŚCI KOMERCYJNYCH W KRAKOWIE W LATACH 2008 2012
KRAKÓW
PODSTAWY MARKETINGU WSZIB KRAKÓW Handel detaliczny Handel hurtowy
PODSTAWY MARKETINGU WSZIB KRAKÓW Sprzedaż osobista Promocja sprzedaży
Kazusy część ogólna WSZiB Kraków
darmowe porady prawne kraków prawo rodzinne
cud mniemany, czyli krakowiaki i górale w bogusławski ZSSQNTR22DFIX2LPTY4OJ5XS2ZQSNGP7PBNOQZA
Krakow nowapr2 Nowa ark I proba Nieznany
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
KA Admin Publ i Sąd nst Podstawy pr pracy 2011 - 2012, Studia na KA w Krakowie, 4 semestr, Prawo pra
kraków dawna stolica polski 16.03, ozdoby z makaronu, konpekty świetlica, Dokumenty
RACHUNKOWOŚĆ WSZIB KRAKÓW SEMESTR II - POPRAWIANIE BŁĘDÓW KSIĘGOWYCH, Dokumenty(1)
zasady zawierania kontraktu, Studium Psychoterapii Uzależnień Kraków
praca-magisterska-7008, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
chemia 10, Inżynieria Środowiska Politechnika Krakowska studia I stopnia, I semestr, Chemia, egzamin
Kancelaria grodzka w Krakowie w latach 1572, ARCHIWISTYKA, Archiwistyka(1)
Faktoring, Przydatne Studentom, Akademia Ekonomiczna Kraków

więcej podobnych podstron