hyacinthe
BRABANT
HELENKA Z KRAKOWA
Wszelkie podobieństwo do osób, które żyją, żyły albo mają żyć, jest całkowicie zamierzone i w żadnym razie nie przypadkowe. Mimo to nie są to nigdy osoby, które czytelnik rozpoznaje, z wyjątkiem oczywiście tych, których prawdziwe nazwisko zostało wymienione. Poza tym ta swego rodzaju „kronika szczęśliwych czasów” jest przedstawiona równie wiernie jak jej główna bohaterka.
Inny drobny szczegół, nie pozbawiony jednak znaczenia: autor, mimo — albo dlatego — że należy w zasadzie do świata lekarskiego, starał się wprowadzić do swej książki nutkę poezji, wiele szczypt humoru i sporą dozę fantazji, nie zapominając rzecz oczywista o przyprawieniu jej dyskretnie odrobiną impertynencji. Ale w żądnym z rozdziałów nie znajdzie czytelnik opisów fizjologicznych czy też prostackich wyrażeń. Innymi słowy jest to lektura lekka, łatwa i przyjemna, czyli książka, której nie można oddać w każde ręce, tym bardziej że wiele osób postawi (i to słusznie) tej kronice zarzut, iż umacnia ona niektórych ludzi w przekonaniu, że życie należy brać od dobrej strony. Ale jak im tego zabronić? Pośród tłumu ludzi wiecznie wszystko przewidujących, którzy nieustannie zawracają stamtąd, gdzie nigdy zresztą nie doszli, zawsze spotyka się zdążających w przeciwnym kierunku łagodnych, ale trzeźwych marzycieli, którzy zdecydowani są udać się tam bezzwłocznie.
W którym poznajemy w sposób ogólny bardzo szczególną studentką, obracającą się pośród grupki równie dziwnych jak ona osób w Genewie w szczęśliwych czasach Ligi Narodów.
Na temat miłości spadającej jak grom powiedziano już wszystko. Natomiast na temat miłości spadającej „jak łom” powiedziano niewiele. A właśnie ja jestem jej ofiarą. I prawdę powiedziawszy, ofiarą szczęśliwą! Ale czy w ogóle jestem ofiarą? Nie wiem. Sam już dobrze nie wiem. Od kiedy znam Helenkę, wszystko stało się takie dziwne, takie zaskakujące i nielogiczne... Jedno jest tylko pewne — od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem w okropnym czekoladowym swetrze, okularach biznesmena cierpiącego na wrzód żołądka i ze starą teczką zawsze wypchaną książkami i papierzyskami, była to miłość „jak lom”! To znaczy od razu zrozumiałem, że mam przed sobą uosobienie uduchowionej intelektualistki, jakiej nigdy nie poślubię, przenigdy, chyba że (i to jeszcze wątpliwe...) stanąłbym w obliczu absolutnej konieczności uzyskania zasadniczego obniżenia podatku dla kawalerów!
W rok później Helenka mnie poślubiła. Dzisiaj jest moją żoną od przeszło trzydziestu pięciu lat. A ściślej mówiąc to ja jestem jej mężem. Drobna różnica! A mimo to, gdybym miał zacząć życie od nowa, byłaby to chyba jedyna decyzja, którą podjąłbym raz jeszcze bez wahania...
Poślubiłem zatem studentkę cudzoziemkę. Dokładniej rzecz biorąc Polkę! A jeszcze dokładniej, Polkę rodem z Krakowa, w której żyłach dzięki poniektórym przodkom (zwłaszcza jednemu, biskupowi czy komuś w tym rodzaju) płynęło akurat tyle krwi węgierskiej, żeby przez
11
m * Ś 5 * v t -1 y»— iatssj*jfr&E ■ • >t- , -* * ■» |
|
|
|
|
|
słodycz słowiańskiego miodu przebijał ostry smak papryki. Innymi słowy, Polkę pulsującą życiem, musującą, czarującą, gwałtowną, paradoksalną i paroksyzmową, nieprzytomnie oddaną tym, których kocha, nieznośną, aż żal bierze, dla tych, których nie kocha, na przemian sprytną bądź naiwną, rozsądną bądź dziecinną, pracowitą bądź leniwą, ascetyczną bądź łakomą, upartą bądź ustępliwą, elegancką bądź obdartą, Polkę pełną sprzeczności, która pracuje, kiedy wszyscy śpią, a usypia pośród ludzi, którzy pracują (ponieważ nawet na peronie zatłoczonego dworca sen morzy ją tak raptownie i niespodziewanie, jak zapada noc tropikalna), budzi Się po dwóch godzinach, by rzucić się na jedzenie i zjeść za czterech, ale nie czuje nigdy głodu w porze posiłków, która tyje rozpaczliwie szybko dzięki temu przedziwnemu odżywianiu się i łyka w konsekwencji lekarstwa, po których wszyscy tracą łaknienie, ale które u niej budzą wilczy apetyt, po czym przeprowadza ku** racje odchudzające, kiedy to tylko możliwe, uwieńczone sukcesem jedynie wtedy, gdy się tego całkiem nie spodziewa, która zdobywa poza tym wszystko od wszystkich cierpliwością, uśmiechami i uprzejmością, nie zapomina nigdy o bezużytecznych drobiazgach, które w życiu codziennym sprawiają tyle przyjemności, jak drobne upominki, kwiaty, życzenia urodzinowe, ale zapomina zawsze i wszędzie o rzeczach, których brak uniemożliwia normalny bieg życia, takich jak zapałki, chleb, klucze, bilety kolejowe, okulary, rachunki, chusteczki do nosa i bo ja wiem, o czym jeszcze?
Na własne oczy widziałem, jak Helenka potrafiła do tego stopnia udobruchać kontrolerów urzędu finansowego, znanych ze swego nieużytego charakteru, że stawali się łagodni niby owieczki; jak przekraczała bez paszportu granicę kraju, gdzie jest on nieodzowny, przewożąc na dodatek produkty, których wwóz jest zakazany; jak ku rozpaczy zawiadowcy stacji, który się nigdy z tego nie otrząsnął, opóźniła odjazd pociągu z dworca o dobre dziesięć minut; jak zmobilizowała w Bretanii wszystkich klientów hotelu, by na obszarze jednego hektara szukali w kolcolistach jej
okularów (które zresztą znaleźli, bo wprawdzie Helenka wszystko gubi, ale też wszystko odnajduje, a ściślej mówiąc inni to robią za nią); jak wymogła na merze miasteczka, by w momencie klęski podczas inwazji niemieckiej w 1940 roku wygłosił do mieszkańców mową, zbędną zupełnie, ale patriotyczną, pod pomnikiem ku czci poległych podczas pierwszej wojny światowej... i wiele by jeszcze można mówić!
Helenka, bardzo wcześnie zdana na samą siebie i zmuszona do radzenia sobie w życiu, szybko nauczyła się nie dziwić niczemu, choć sama postępowała tak, że innych, nie wiedząc zresztą o tym wcale, wprawiała w osłupienie. Któż potrafi zrozumieć, dlaczego, ubóstwiając robótki ręczne, w których celuje, przez cały rok studiowała na uniwersytecie w Krakowie matematykę, z tego prostego powodu, że w jednym z sąsiednich krajów słynna matema- tyczka nosiła podobne nazwisko? Nie przeszkodziło to wcale temu, by niedługo potem poświęciła się bez reszty, nie zatracając się jednak przy tym, tańcowi artystycznemu. Dawała występy w teatrach swego grodu, występy, które spotkały się z takim uznaniem koneserów, że radzili jej, aby ograniczyła się do tej wyłącznie formy działalności; ale ona, jak łatwo się domyślić, nie posłuchała tej rady, gdyż 'zdążyła już zdecydować pewnego pięknego dnia, że zdobędzie za granicą dyplom doktora praw, co też uczyniła w ciągu czterech, zamiast pięciu przewidzianych lat dzięki dosyć błyskotliwej pracy na temat... (ale kto mi uwierzy?) „Roli związków zawodowych w państwie’’.
Rozsmakowawszy się w tajnikach prawa poświęciła dwa dodatkowe lata studiów na zrobienie dyplomu doktora prawa międzynarodowego, lata uwieńczone drugą, nie mniej wspaniałą pracą, zatytułowaną tym razem: „Studium krytyczne prawodawstwa dotyczącego cudzoziemców w Polsce”.
Nie wiem, czy chciała do wszystkich swoich szalonych pomysłów dorzucić odrobinę fantazji, ale wszystkie egzaminy uniwersyteckie postarała się zdać w różnych krajach, tylko nie w swoim własnym, najpierw we Włoszech, po
tem w Szwajcarii, powtarzając tam każdemu, kto tylko chciał jej słuchać, że najlepszą metodą nauki języka,
0 którym się nie ma najmniejszego pojęcia, jest podjęcie w tym właśnie języku studiów prawniczych, medycznych czy inżynieryjnych albo, jeśli okaże się to niemożliwe, zostanie przynajmniej sekretarką kogoś, kto posługuje się innym niż wy językiem. Tego też zresztą Helenka dokonała angażując się w Genewie jako współpracownica bogatej Amerykanki, która, jak łatwo się domyślić, nie znała ani jednego słowa po francusku, polsku, rosyjsku czy włosku, co jednak nie przeszkodziło Helence przez przeszło rok pracować u tej dziwaczki, która nigdy dotąd nie za-, trzymała najlepszego nawet współpracownika dłużej niż tydzień.
Tym sposobem, czasami dzięki nędznym resztkom ze „ spadku po ojcu, czasami dzięki stypendiom skąpo przydzielanym przez różne międzynarodowe instytucje filantropijne, czasami dzięki lekcjom języków obcych udzielanym studentom, którzy również marzyli o studiowaniu skomplikowanych rzeczy w językach, o których nie mieli w ogóle pojęcia, czasami zaś dzięki konwersacjom z języka włoskiego, dobrze płatnym i dawanym osobie, której wcale one nie interesowały (do tego jeszcze wrócimy!), Helenka aż do dnia naszego ślubu wiązała jakoś koniec z końcem, chociaż ostatnie dni miesiąca bywały trudne
1 zdarzało się, że musiała żyć przez jakiś czas wyłącznie kluskami i czystą wodą, jeśli to możliwe bardzo gorącą, do której dodawała łyżeczkę konfitur, by móc ochrzcić ten płyn mianem herbaty. (Dopiero dużo, dużo później zrozumiałem, że czasami robiła to dla smaku!)
Żyła więc Helenka czystą wodą i powietrzem, ale nie miłością, ponieważ miała gorące serce i zimną głowę, która to właściwość fizjologiczna pozwala niektórym młodym kobietom uchronić się chwilowo przed tak zwanymi słodkimi niebezpieczeństwami.
Nie tracąc nigdy dobrego humoru i znajdując w wolnych chwilach czas na naukę pisania na maszynie, stenotypii i czasu przeszłego francuskiego trybu przypuszczającego,
Helenka powtarzała nieustannie, nie bez odrobiny melancholii, że gdyby mogła poświęcić się w życiu temu, co naprawdę lubi, studiowałaby pianistykę, do której wyjątkowo nie miała żadnych uzdolnień z tej prostej przyczyny, że zupełnie pozbawiona była słuchu.
Taka właśnie była Helenka, gdy ją spotkałem. A raczej była to jedna z osobowości tej przedziwnej i uroczej istoty. Gdyż „osobowość", która mnie poślubiła, to, jak mi się zdaje, jeszcze inna Helenka, którą poznałem dużo później w okolicznościach, o których jeszcze wspomnę, kiedy będę próbował wytłumaczyć coś, czego do dziś nie rozumiem, a mianowicie jakim cudem ona i ja, nie mając tej samej narodowości ani takiego samego temperamentu, tej samej wytrzymałości fizycznej ani tych samych przekonań politycznych i religijnych, nie lubiący tych samych dań ani napojów, tych samych deserów ani tych samych książek, kolorów czy papierosów, tych samych przedstawień ani tych samych sportów czy też tego samego rodzaju dowcipu, mając natomiast wszystko, co trzeba, by się wzajemnie nie znosić, jakim cudem byliśmy na tyle dobrymi przyjaciółmi i dobrymi małżonkami, że po przeszło trzydziestu pięciu latach wspólnego życia chcielibyśmy oboje rozpocząć na nowo to samo życie, chociaż przez te wszystkie wspólne lata borykaliśmy się z troskami, trudnościami . i zmartwieniami, jakich nie brak żadnemu ludzkiemu I istnieniu. Co prawda, to, co się rzeczywiście w życiu liczy, i to nie fakt, że jest się szczęśliwym codziennie, ale to, że pamięta się jedynie te dni, kiedy się było szczęśliwym.
A ten cenny dar, tę umiejętność posiadała w niespotykanym zupełnie stopniu Helenka, kiedy właśnie ją poznałem. Jej ulubionym słowem było: „Co za szczęście!” Powtarzała je co najmniej dziesięć razy na dzień. Co za szczęście, że pada deszcz, posiedzimy spokojnie w domu, tak nam tu dobrze! Co za szczęście, że nie pada, będziemy mogli pójść na spacer! Co za szczęście, że film wyświetlany w kinie jest zły i musieliśmy wyjść przed końcem seansu, bo tym sposobem wcześniej pójdziemy na kolację do tej uroczej restauracyjki, którą tak chcieliśmy poznać.
Ale jedzenie nie jest tam tak dobre, jak myśleliśmy... Co za szczęście! Wiemy, że nie mamy po co tam wracać...
I co za szczęście, powinna dodać Helenka, że butelka z benzyną, którą zostawiła przy zapalonym gazie nie wybuchła! I co za szczęście, że spadając z tych żelaznych schodków, na których w ogóle nie powinno jej być, złamała sobie tylko rękę, a nie skręciła karku! Co za szczęście, że nie kupiła tego antycznego stolika, na który miała taką ochotę! Po pierwsze stolik był całkiem współczesny, a my i tak nie mielibyśmy dosyć pieniędzy, by go spłacić,- a tym bardziej by kupić pasującą doń makatkę, absolutnie niezbędną, gdyż trzeba było zasłonić rysy (też zresztą podrabiane), którymi cały był pokryty... Co za szczęście!
0 tak, co za szczęście!...
A przede wszystkim co za szczęście miałem ja spotykając Helenkę! Bo dopiero od tej chwili zaczęło dopisywać mi szczęście, ściślej zaś mówiąc szczęście posiadania wrażenia, że mam szczęście, co zdarza się dużo rzadziej, choć jest dużo ważniejsze, a zwłaszcza pożyteczniejsze, o czym życie miało mnie zresztą dobitnie przekonać.
Zacznijmy jednak tę historię od początku, bo w przeciwnym razie nie mamy szans poznania jej do końca!
A zatem, kiedy w 1935 roku przybyłem do Genewy, by uczęszczać na wykłady Alberta Thibaudeta z literatury francuskiej i przygotować doktorat z literatury na temat człowieka, który był przyjacielem Ronsarda, zanim został jego nieprzejednanym wrogiem — mam na myśli Jacques Grévina, renesansowego lekarza-poetę, autora Esbahis
1 Gélodacrye, traktatu Trucizny i Rozprawy o zaletach i właściwościach Antymonu, nie licząc innych nie mniej ważnych dzieł — a zatem, jak powiedziałem, kiedy przybyłem w 1935 roku do Genewy, Liga Narodów, potocznie zwana „LN” chyliła się już ku upadkowi. Wzruszająca | delikatna wiolonczela Aristida Brianda zakończyła swą romancę kilkoma niepewnymi i melancholijnymi nutami. Od pewnego już czasu żyrandole w Pałacu Utopii nad brzegami Jeziora Lemańskiego coraz częściej drżały od dobiegającego z oddali stukotu butów żołnierskich (tego
stukotu, który dyktatorzy uważają za wyraz niebiańskiej harmonii kroczącego humanizmu).
Mimo to Genewa była nadał miejscem spotkań niezliczonych cudzoziemców obu płci, w różnym wieku i różnych narodowości. Cudzoziemców tych można było z grubsza podzielić na trzy kategorie. Do pierwszej należeli ludzie dojrzali, inteligentni i przedsiębiorczy, którzy pracowali w Lidze Narodów („Elenie”) albo w Międzynarodowym Biurze Pracy („Embepe”). Ci inteligentni ludzie dostawali w zamian za swoje usługi wynagrodzenia, których wysokość budziła ogromną nostalgię w drugiej grupie cudzoziemców: tych, którzy nie mieli szczęścia należeć do owych szacownych instytucji, to znaczy dorosłych nieco mniej inteligentnych i zdecydowanie mniej przedsiębiorczych (pełnych natomiast nadziei), którzy też marzyli, by pracować w Lidze Narodów czy w Biurze Pracy, a tym samym dostawać wysokie pensje, niekoniecznie wcale zamęczając się- przy tym pracą. Wreszcie do trzeciej kategorii należała pewna liczba osób, które spragnione obcowania z osobistościami dnia, a nie należące do żadnej z wyżej wymienionych instytucji, zadowalały się pobytem nad Lemanem, 'gdzie w mniej lub bardziej regularnych odstępach czasu pojawiały się, by oddychać aurą tego, co słusznie bądź. niesłusznie uważano za smakowite synekury, przy których
o innych specjałach szwajcarskich nawet nie warto wspominać.
Do tych wszystkich ludzi, którzy byli wprawdzie wielkimi osobistościami, ale z małymi wyjątkami wcale nie osobowościami, należy dodać nielicznych dorosłych, którzy jak ja w niczym tamtych nie przypominali, a byli po prostu zwykłymi, skromnymi naukowcami pochłoniętymi problemami, które nikogo poza nimi nie interesowały.
Zapomniałbym wspomnieć o całych rzeszach studentów, których do grodu Kalwina ściągnął przysłowiowy wysoki poziom uczelni akademickich, piękno krajobrazu i tradycyjna gościnność Szwajcarów, a także, nie ma co do tego- wątpliwości, międzynarodowa sława kilku wybitnych przedstawicieli ze świata literatury, nauki i polityki, któ-
. \ \ \ V i ’ 7
l I n
rsy z całkowitą ufnością schronili się w Genewie, gdzie też władze kantonalne i rada administracyjna uniwersytetu z właściwą sobie przezornością ich zatrzymały.
Na bulwarze Wilsona czy na promenadzie des Eaux-Vi- ves spotkać można było masę osób znanych wówczas i znanych dziś jeszcze albo prawie zupełnie dziś zapomnianych, idealistów i realistów, autentyczne osobistości i śmiesznych pajaców, apostołów i symulantów, ludzi uczciwych i oszustów, mniej lub bardziej ważnych, mniej lub bardziej uroczystych, mniej lub bardziej odważnych, tchórzliwych albo szczwanych. W ciągu dnia wielu spośfód nich pracowało, leniwie bądź z zapałem, nad umacnianiem bądź sabotowaniem pokoju na świecie. Wieczorami spotykali się wszyscy w najlepszym tutejszym hotelu albo w eleganckiej kawiarni nad brzegiem jeziora. Orkiestra grała tam smętnie modną wtedy melodię, całkowicie zresztą na czasie:
Za oknami deszcz pada, ciemna noc już zapada, a ja słucham i słucham...
Bo każdy słuchał przez radio mów Hitlera i starał się, bez większych zresztą rezultatów, doszukać w nich dowodów jego umiłowania pokoju.
Jednak przedstawiciele elity międzynarodowej spotykali się najchętniej w piwiarni „Bawaria”, której ściany do dnia dzisiejszego zdobią portrety i karykatury tych sławnych osobistości wykonane przez kilku najlepszych ówczesnych rysowników.
Poza tym można było spotkać w Genewie... genewczy- ków. Tworzyli oni na ogół społeczność dość zamkniętą, dosyć surową i cierpiącą, jak się wydaje, na ksenofobię, tak często spotykaną u mieszkańców miast bez reszty opanowanych przez cudzoziemców. Zapewne poniektórzy z tych genewczyków zapominali chwilami, że człowiek jest zawsze, czy chce, czy nie, dla kogoś cudzoziemcem. Jednak bywałem w mieście Kalwina u tylu przemiłych, gościnnych
i wykształconych autochtonów, że to oni pozostali w mej pamięci, a nie ci, którym tych zalet brakowało.
Wokół zagranicznych studentów wirował rój dojrzałych pań dysponujących pewnymi dochodami, narodowości na ogół anglosaksońskiej albo za takie się podających, których ambicją było pracować na rzecz pokoju, a raczej to work for peace, jak powiadały, ambicją ze wszech miar chwalebną, ale która w praktyce rzadko przynosiła jakieś rezultaty.
Chcąc otoczyć się młodymi naukowcami zagranicznymi damy te na wyprzódki tworzyły homes, eleganckie, czasami nawet luksusowe, gdzie osamotnieni intelektualiści mogli odpocząć przy filiżance herbaty mniej lub bardziej mocnej, zależnie od swoich upodobań, z dwoma herbatnikami z zasady smacznymi, a wszystko to za drobną supię dwudziestu pięciu centymów, szwajcarskich oczywiście (była to zresztą jedyna bez wątpienia szwajcarska rzecz w tych homes).
Ponieważ jednak bardzo ciężka praca na rzecz pokoju między narodami (the very hard work for peace between nations) nie pozwalała na najmniejszą choćby stratę czasu, podwieczorki te poświęcano dyskusjom na zasadnicze, ale wcale nie zabawne tematy, takie jak na przykład „Covenant” czy też „Sankcje wobec Włoch”.
W tych homes można było również posłuchać muzyki, raczej poważnej, albo poczytać ciężkostrawne dzieła traktujące o problemach pokoju na świecie.
Natomiast mniej poważnym naukowcom (do tych niestety i ja należałem!), którym nie odpowiadała żadna z wyżej wymienionych pasjonujących rozrywek, pozostawała możliwość banalnej rozmowy ze studentkami, czasami ładnymi i często inteligentnymi (ależ tak!) na temat, w jaki sposób można najskuteczniej zapewnić światu pokój, albo rozmowy, dużo bardziej interesującej, na temat, co studentki te mają zamiar robić w najbliższą niedzielę albo tegoż jeszcze wieczora.
Proszę jednak nie wyobrażać sobie czytając to, co przed chwilą napisałem, że gardzę pacyfistami. Wprost przeciw-
19
/ i I I i I m
nie, zawsze nienawidziłem wojny. Od wczesnej młodości nienawidziłem tej okropnej staruchy śmierdzącej trupem, z głupim pyskiem, zakrwawionym i zaropiałym, która bezczelnie paraduje u boku Marsa, boga o potężnych musku- łach i czaszce niewiele większej od główki szpilki. I gdyby nawet jej ohyda nie była wystarczającym powodem, by ją znienawidzić, to wystarczyłoby pomyśleć o jej zupełnej bezużyteczności, by na zawsze ją potępić. Bo, jak kiedyś słusznie zauważył Georges de la Fourchardiere: „Żeby po jednej bitwie móc stoczyć następną, potrzeba dwóch przeciwników, a żeby mieć pewność, że jest się najsilniejszym, trzeba naprawdę zostać w pojedynkę.” A jest to bez wątpienia bardzo trudne do zrealizowania...
Tak więc, jeśli pozwalałem sobie (w 1936 roku) żartować z ugrupowań pacyfistycznych, którym w międzynarodowych homes studenckich w Genewie przewodziły starsze panie, wzruszające i śmieszne, to dlatego, że dostrzegałem miernotę bądź nieskuteczność ich metod, a także nikłe rezultaty, tym bardziej nikłe, gdy się wzięło pod uwagę pieniądze, jakie trwoniły na te cele owe dojrzałe, przynajmniej pod względem wieku, idealistki.
W studenckich homes podczas tea-time studenci mieli prawo nie tylko do filiżanki herbaty i herbatników, ale przede wszystkim do speachu pani domu: Była ona na ogół bardzo z siebie zadowolona, bo przedstawiła akurat jakiegoś Syryjczyka Holenderce, Bułgara Turczynce czy Chilijkę Szwedowi i rozmówcy po dużych wysiłkach znaleźli wreszcie temat do konwersacji odpowiadający wymogom wewnętrznego regulaminu, to znaczy temat nie poruszający kwestii religijnych, narodowościowych, nie dotyczący panujących monarchów, Anschlussu, wojny w Hiszpanii, neutralności Konfederacji Szwajcarskiej, dobrych obyczajów... i tak dalej. Do dopuszczalnych i dozwolonych tematów rozmowy zaliczały się: rozbrojenie (w sposób ogólny), nieinterwencja w wojnie abisyńskiej (w sposób dość ogólny) i pakty o nieagresji (w sposób bardzo ogólny), jednym słowem tematy dosyć delikatne do poruszania przez osoby nader słabo znające język swego roz
mówcy. Na szczęście, jak powiedziałem, chłopcy i dziewczęta stosunkowo łatwo omijali te niebezpieczne rafy, zaczynając po kilku wstępnych zdaniach rozmowę na tematy bardziej osobiste.
W zimie dwa razy w tygodniu około dwudziestej (czasu środkowoeuropejskiego) rozpalano ogień w nieuniknionych kominkach living-roomu, którego nikt nie ośmieliłby się i obawy przed narażeniem się anglosaksońskiej pani domu nazwać po prostu salonem. Pani domu siedziała przy kominku, a honorowy gość naprzeciw niej. Była to na ogół jakaś osobistość, uznana bądź nie, ze świata polityki, socjologii, literatury czy nauki. Studenci siadali natomiast wokół nich na krzesłach, poduszkach, a nawet na podłodze. Gaszono światła i tylko ogień z kominka rzucał deformujący blask na twarze.
Wtedy gospodyni przedstawiała w kilku zdaniach zaproszonego mówcę, który zaczynał swój referat, czasami po angielsku, ale najczęściej po francusku, jako że język ten cieszył się jeszcze wtedy ogromnym prestiżem wśród genewskiej międzynarodowej elity.
Kiedy mówca skończył referat, każdy ze słuchaczy mógł zadawać mu pytania albo wysuwać zastrzeżenia. Pytania te i wątpliwości miały według wszystkich kapitalne wprost znaczenie dla szczęścia i przyszłości naszej planety, o czym łatwo się przekonamy na podstawie kilku przykładów:
— Czy szanowny profesor etnologii na uniwersytecie w Blacktye-on-Weston sądzi, że Włochy po zdobyciu Abisynii uznają się za a satisfied power, mocarstwo zaspokojone,’i bezzwłocznie przystąpią do obozu anglo-francuskie- go występującego przeciw Hitlerowi?
— Tak, na podstawie oczywistych racji, zbyt jednak licznych, by je wyłożyć podczas tej krótkiej konferencji, profesor etnologii na uniwersytecie w Blacktye-on-Weston jest przekonany, że po klęsce Abisynii Włochy staną się „mocarstwem zaspokojonym”, szermierzem pokoju, i bezzwłocznie przystąpią do Ligi Narodów. (Czy trzeba dziś przypominać, z jaką niedokładnością spełniła się przepowiednia szanownego etnologa!)
Inny mówca, inne pytania..., słuchając których dobrze wychowane panienki nadstawiały uszu i spuszczały wzrok (tylko one potrafią wykonać jednocześnie te dwa sprzeczne ze sobą ruchy):
— Czy znakomity psychiatra wiedeński, uczeń Freuda, jest zdania, że powszechne stosowanie psychoanalizy w środowiskach politycznych mogłoby przyczynić się do umocnienia pokoju na świecie?
— Z całą pewnością! Wszyscy dyktatorzy są osobnikami pełnymi kompleksów, tak samo zresztą jak prawie wszyscy dowódcy wojskowi. Jest to fakt powszechnie znany, nie wymagający przez to specjalnego akcentowania. Pomagając zatem tym nerwicowcom uwolnić w całkowitym spokoju swą podświadomość od dręczących ich obsesji, bez wątpienia doprowadzilibyśmy świat do powszechnego rozbrojenia!
Pytanie padało za pytaniem, aż wreszcie pani domu zwracała się do znakomitego psychiatry wiedeńskiego, ucznia Freuda:
— Czy sądzi pan, że należy analizować swe kompleksy sam na sam ze swym lekarzem, czy też w małych grupkach, gdzie zrodzi się zdrowa rywalizacja, a jednocześnie poczucie skromności, gdy słuchać będziemy opowieści
o kompleksach jeszcze bardziej zdumiewających niż te, które sami sobie przypisujemy?
— Tak, znakomity psychiatra wiedeński był przekonany
0 skuteczności analizowania kompleksów w trakcie spotkań towarzyskich o charakterze niemalże rodzinnym. Dziękował gorąco rozmówczyni za postawienie tego pytania
1 dziwił się niepomiernie, że sam o nim wcześniej nie pomyślał.
Innym razem na podium dla mówców stanął, a raczej usiadł na krześle, na lewo od ognia, socjolog angielski. Zapomniałem już, jak się nazywał. Był to człowiek niskiego wzrostu i, nie mając wcale zamiaru negować jego kompetencji jako socjologa, nie mogę pominąć milczeniem faktu, że jego przekonania polityczne niewiele tylko go przerastały. Był to okres Frontu Ludowego we Francji i < ten
znany skądinąd socjolog wracający właśnie z głębi Kalifornii miał na temat tego ruchu klas pracujących cały szereg opinii tym przedziwniejszych, że o tych sprawach wiedział jedynie to, co zdążył przeczytać w prasie amerykańskiej. Problem ten rozumiał niemal tak jasno jak rysownik Sennep z jednego z ówczesnych znanych tygodników. Otóż artysta ten wziął na warsztat płatne urlopy, uważane dzisiaj przez najbardziej nawet zacofane i ciasne umysły za niezbędne zarówno dla próżniaków, jak i dla pracujących, i na jednym ze swych rysunków pokazał plażę w Deauville zalaną nazajutrz po ustanowieniu tychże płatnych urlopów przez tłum osobników o zakazanych gębach, którzy rozwaleni na piasku pośród tłustych papie- rzysk, potłuczonych butelek, żrą kiełbasę (pewnie czosnkową?) i popijają pospolite czerwone wino.
I tak, gdy zadano znamienitemu socjologowi angielskiemu pytanie, czy zwycięstwo Frontu Ludowego we Francji może przyczynić się do zapewnienia Europie pokoju, czy też wprost przeciwnie, utrudni sytuację, zagrzmiał złowróżbnie:
— Flont Liudowy Flancuski oznacza wojnę, gdyż zmniejsza szansę polozumienia między mocalstwami Osi Rzym—Bellin.
I nie zawahał się zacytować na poparcie swego stwierdzenia zdania pewnego francuskiego, skrajnie nacjonalistycznego tygodnika: „To Francja ponosi winę za odrażający (sic!) opór hiszpańskich czerwonych.”
Na szczęście czasami brakowało znakomitych mówców i pani domu zgadzała się na rozrywki mniej surowe, ale za to przynoszące konkretniejszy wkład do sprawy porozumienia między narodami, a przynajmniej między młodzieżą naszego globu. Czasami było to wieczorki taneczne, zwane oczywiście dancing-parties, czasami wieczorki narodowe, podczas których studenci określonego kraju, ubrani, jeśli to możliwe, w stroje ludowe, śpiewem i tańcem prezentowali folklor swej ojczyzny, a czasami nawet przygotowywali typowe dla jej mieszkańców potrawy. Uczestni
cy spotkania mogli spróbować tych specjałów, dość często dobrych, czasami znakomitych, w zamian za skromny udział finansowy.
Te „wieczorki narodowe” budziły we mnie największy entuzjazm. Zresztą dzięki jednemu z nich zmieniłem całkowicie zdanie o tej młodej Polce, która miała stać się burzą i różą mego życia. Otóż pewnego razu zaproszony mówca odwołał w ostatniej chwili swój referat i dyrektorka prowadząca home poprosiła Helenkę, by opowiedziała nam o swoim kraju. Helenka bez zbytnich ceregieli zgodziła się i zniknąwszy na jakieś pół godziny wróciła ubrana w strój krakowski: szeroka spódnica, czarny, cekinami wyszywany gorset mocno wcięty w talii, a pod nim bluzka z szerokimi rękawami. Na włosach miała wianek, przy którym powiewały różnokolorowe długie wstążki, a na szyi sam nie wiem ile sznurów barwnych, lśniących korali, nie mających zresztą żadnej wartości, ale za tp masę uroku. Czarne trzewiki na wysokim obcasie opinające nogi — zresztą bardzo zgrabne — dopełniały stroju. A co najważniejsze Helenka zdjęła okulary odsłaniając nie znaną zupełnie twarz o słodkim i czarującym uśmiechu.
Jej wejście do living-roomu powitał pełen aprobaty pomruk wszystkich zebranych gości. Płomienie z kominka zamigotały w cekinach gorsetu i szklanych koralikach. Zadowolona z wywołanego wrażenia Helenka usiadła przy ogniu i zaczęła opowiadać o swoim kraju. Robiła przy tym oczywiście masę błędów we francuskim, ale mówiła z takim zapałem i wdziękiem, że podbiła wszystkich. Na koniec nie zapomniała podkreślić ufności, jaką pokładała w Lidze Narodów, czym zasłużyła na serdeczny uśmiech pani domu, która natychmiast dała sygnał do oklasków.
Jeśli o mnie chodzi, oklaskiwałem entuzjastycznie referentkę, gdyż w tym okresie powątpiewałem wprawdzie w skuteczność mini-grupek pacyfistycznych, ale za to wierzyłem w Ligę Narodów... nie podejrzewając zresztą, że pewnego dnia właśnie dzięki Helence będę ją miał w swoim własnym mieszkaniu, i to przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku! Ale nie uprzedzajmy faktów.
Po skończonej opowieści Helenka położyła na adapterze płytę, którą przyniosła, i odtańczyła z dużym animuszem kilka polskich tańców ludowych. Zdumiony zmianą, jaka w niej zaszła, śledziłem bacznie każdy jej ruch. Czy ta młoda kobieta, którą widziałem tu i słyszałem, tak płomienna i radosna, o nieodpartym uroku, o tak wdzięcznych ruchach, to ta sama istota, którą niedawno mi przedstawiono? Nie mogłem w to uwierzyć. A ona prawdopodobnie zauważyła moje zdumienie, gdyż po zebraniu zasłużonych oklasków (które były długie i rzęsiste), podeszła do mnie i zapytała:
— Czy zainteresował pana mój kraj i tańce ludowe?
— Oczywiście! Oczywiście! Była to dla mnie prawdziwa rewelacja!
— A więc poprawi pan moją pracę?
— Słucham? Jaką pracę? — spytałem zaskoczony, bo nie miałem na razie pojęcia, po pierwsze, że w ogóle napisała jakąś pracę, po drugie zaś, że nigdy ani na chwilę nie zapominała o celu, jaki jsobie wytknęła, a po trzecie, że w rozmowie przeskakiwała z tematu na temat z niebywałą wprost szybkością.
— Pracę, którą skończyłam i którą wkrótce broniłam będę (nie przejmowała się zbytnio czasami, jak później miałem okazję nieraz się przekonać!)
Udałem zainteresowanie:
— Ach, to pani ma zamiar bronić pracy?
— Tak! Za trzy miesiące, Instytut Spraw Międzynarodowych w Genewie...
— Ale na jaki temat jest ta praca?
— Problem prawa międzynarodowego dla mojego kraju!
— Muszę się pani przyznać, że ja i prawo międzynarodowe...
— Och! Bardzo pana proszę, bardzo proszę. Helenka będzie taka szczęśliwa...
— Dobrze! Skoro pani sobie tego życzy, mogą spróbować. Ale nie ręczę za wynik. Nie znam się, ale to zupełnie, na tego rodzaju problemach.
- Och! Co za szczęście! Co za szczęście! Byłam pewna, że się pan zgodził!
Potem, pożegnawszy wszystkich ogólnie, uściskała mi serdecznie kilkakrotnie dłoń ściągając na nas zaintrygowane spojrzenia zebranych.
I tak właśnie wszystko się zaczęło...
W którym mowa jest o problemach, jakie niesie z sobą poprawianie prac doktorskich, o „Dromaderze”, sierotce mało interesownej, ale bardzo interesującej, i o egzaminie przedmałżeńskim, jakich mało.
Helenka miała cierpliwość mrówki i pamięć słonia. Potem nieraz “dala mi możność przekonania się o tym. Nazajutrz, gdy tylko wszedłem do International Friendship Home, wybiegła mi na spotkanie wołając radośnie:
— Praca! Przyniosłam!
Wprawdzie moje zainteresowanie dla autorki tejże pracy wcale od wczoraj nie osłabło (chociaż Helenka z powrotem wsadziła na nos swoje denerwujące okulary i włożyła zielony sweter, niewiele mniej brzydki od brązowego, który nosiła zazwyczaj), ale zapał do poprawienia pracy wyraźnie ostygł. Mam na temat stylu poglądy dość osobiste. Nie są one może słuszne, ale ja jestem do nich przywiązany. Poprawianie czyjegoś maszynopisu (a pracę tę często musiałem w swym życiu wykonywać) polegało w moim wypadku na ogół na tym, że musiałem go na nowo napisać. Postanowiłem jednak podejść z sercem do niezbyt łaskawego (ale nie tak znów bardzo) losu. Zapytałem więc Helenkę, gdzie się ulokujemy, by pracować w spokoju. Odpowiedziała bez chwili wahania, co dowodziło, że przemyślała i tę sprawę:
— W „Dromaderze”! To zaciszna restauracyjka niedaleko stąd. W home za duży ruch. Na uniwersytecie w bibliotece trzeba cicho mówić. Właściciele mego pokoju to głównie niemili ludzie! Żaden mężczyzna nie wolno mi przyjmować u nich. Myślę więc, że spotkaliśmy się
w „Dromaderze”, tam jest bardzo dobrze, molto bene, otti- tno.
Z tego nie pozwalającego na żaden sprzeciw wstępu dowiedziałem się wielu rzeczy: że w języku polskim nie ma rodzajników (co oczywiście nie stanowi powodu, by rugować je z innych języków), że Helenka, zanim przystąpiła do nauki francuskiego, poznała włoski, przez co zawsze będzie na bakier z ortografią francuską, że myli poniektóre czasy... Krótko mówiąc, słowa Helenki zrodziły we mnie podejrzenie, że poprawienie jej pracy nie będzie dla mnie zbyt wdzięcznym zadaniem...
„Dromader” był, zgodnie ze słowami Helenki, starą, spokojną kawiarenką, gdzie podstarzali kelnerzy, łysi i cierpiący na klasyczny w tym zawodzie platfus, podawali klientom, nie spiesząc się i z przyjazną miną, na ogół znakomite rzeczy. Niektóre stoliki oddzielone były dodatkowymi ściankami, a stali bywalcy czytali „La Suisse”, „Journal de Genève” albo ,,L’ Illustration”. Napis na ścianie przypominał, że ongiś sławny rewolucjonista przebywający na wygnaniu w Szwajcarii siadywał często przy sąsiednim stoliku.
Właśnie w „Dromaderze” przez kilka tygodni Helenka i ja spotykaliśmy się co wieczór, prawie zawsze przy tym samym stoliku. Emanuel, jeden z wiekowych kelnerów, bardzo szybko nabrał zwyczaju rezerwowania go dla nas. Pierwszego dnia udało się nam poprawić półtorej strony pracy Helenki. W następne dni uporaliśmy się za każdym razem z trzema bądź czterema stronicami, a po dwóch tygodniach doszliśmy do tego, że mniej więcej dziesięć stron dziennie przekładaliśmy na poprawny francuski... a właściwie francuski jako tako zrozumiały!
Helenka w skupieniu słuchała moich uwag i robiła szybkie postępy w łnowie Woltera i Balzaka. Miała zresztą niesłychane zdolności do obcych języków i przez całe nasze wspólne życie szczerze ich jej zazdrościłem.
Poza tym, choć ojczystym językiem Helenki był polski, to od siódmego roku życia mieszkała na terenach będących pod zaborem austriackim, gdzie jedynym oficjalnie dopusz
czalnym przez zaborcę językiem był niemiecki. Później koleje losu, a ściślej, mówiąc wojna czternastego roku, rzuciły ją na Ukrainę i mała Helenka kontynuowała naukę do lat jedenastu w języku rosyjskim, a po wojnie ukończyła swą edukację po polsku w Warszawie. Po kilkuletnim intermedium, kiedy to poświęcała się kolejno tańcowi, studiom matematycznym i innym najprzeróżniejszym zajęciom, jak na przykład sporty wodne, z powodzeniem zaczęła studiować, i to po włosku, prawo, a kiedy ją poznałem uzupełniała swoje studia wykładami i seminariami z zakresu prawa międzynarodowego wygłaszanymi po francusku.
Jeśli dodam, że zdążyła jednocześnie nauczyć się co nieco angielskiego i nawet trochę hiszpańskiego („konieczne jest czasami znać wiele mów obcych”, mawiała często), łatwo się domyślić, że ten szalony poliglotyzm dawał w moim ojczystym języku efekty nader malownicze, choć precyzja sformułowań i jasność pozostawiały wiele do życzenia, zwłaszcza że francuski był ostatnim idiomem, jaki Helenka chciała sobie przyswoić (ściśle mówiąc zetknęła się z nim po raz pierwszy przed dwoma zaledwie laty)!
Tym sposobem kiedy dobrnęliśmy do spisu rozdziałów, wiedziałem wiele na temat prawa jednych narodów do dręczenia drugich, upierających się przy swoim prawie do samostanowienia, ale jeszcze więcej dowiedziałem się
o samej Helence.
Nazywała się Skrzewska-Chwarloszewska, a więc krótko mówiąc nosiła nazwisko, w którym na sześć samogłosek przypadało aż siedemnaście spółgłosek. Jak się później miałem okazję przekonać, w języku polskim proporcje te mieszczą się w granicach rozsądku. Nie muszę chyba dodawać, że nawet po wielu latach wspólnego życia nie potrafiłem wymówić jednym tchem nazwiska panieńskiego mojej żony!
Na szczęście mocno zachwianą równowagę między językiem Helenki i moim ratowało to, że i ona miała kłopoty z wymówieniem niektórych słów francuskich, uważanych na ogół za banalnie proste, jak na przykład: autre-
ment, które to słowo o czterech samogłoskach i sześciu spółgłoskach wymawiała „ottrmant”, sprowadzając je zatem do bardziej polskich proporcji, gdzie na dwie samogłoski przypada sześć spółgłosek. Natomiast słowo quatre-
- vingt przypadło jej wyraźnie do gustu, gdyż liczy sobie siedem spółgłosek i trzy samogłoski („u” nie wchodzi w ogóle w rachubę). Była oczarowana tym słowem, a oczarowanie to osiągnęło swe apogeum w dniu, kiedy udało się jej wymówić „quatr’vingtt”, dodając doń tym samym jeszcze jedną spółgłoskę, a połykając jedną samogłoskę!
Słowa, których Helence nie udawało się spolszczyć, a które były niezwykle proste (dla mnie) jak caramel czy Dupont-Durant, stawały się w jej ustach prawie zupełnie niezrozumiałe. Kiedyś na przykład zdecydowała się, raz jeden jedyny, zamówić w kawiarni apéritif i na swoje nieszczęście poprosiła o dubonnet. Kelner trzykrotnie poprosił o powtórzenie zamówienia i w końcu podał jej porto. Helenka nawet nie zorientowała się w tej zamianie, bo do kawiarni, barów czy restauracji zawsze chodziła w towarzystwie jakiegoś wielbiciela i piła to, co on zamówił dla siebie, zapytawszy przedtem, li tylko dla formy:
— Pozwolisz, że skosztuję?
Wracając do moich spotkań z Helenką, dowiedziałem się z nich, że jeden z jej przodków został szlachcicem w 1410 roku w dowód uznania za odwagę, jaką wykazał w bitwie pod Grunwaldem, gdzie Polacy rozgromili zakon krzyżacki. Helenka z dumą pokazała mi zdobiący jej palec sygnet z rodowym herbem. Z całego dziedzictwa po przodkach pozostała jej jedynie nieuleczalna nieufność w stosunku do Niemców. Pamiętała jednak jeszcze bardzo bg- gatą babkę ze strony matki, która z absolutną beztroską przepuściła cały majątek rodzinny, tak że matka Helenki musiała zarabiać na życie pracując jako sekretarka w magistracie, dopóki nie wyszła za mąż za inspektora polskioh kolei państwowych, która to koligacja wzbudziła mój szczery zachwyt, gdyż od najmłodszych lat uwielbiałem pociągi, zwłaszcza w okresie wakacji.
Helenka wyznała mi również, że jej matka, istota nader
uczuciowa i spokojna, zmarła na Ukrainie pewnego grudniowego dnia, kiedy jej córka miała zaledwie jedenaście lat. Helenka pamiętała, jakby wydarzyło się to wczoraj, mały cmentarzyk otulony grubą warstwą śniegu, w której grabarz wykopywał pospiesznie łopatą wąską ścieżkę. Ze łzami w oczach opisała mi pogrzeb, ciemną drewnianą trumnę, za którą szła ona z siostrą i dwoma sąsiadkami. Ojcu i bratu służba wojskowa nie pozwoliła wyjechać z Polski. Opowiedziała mi o buciku, który zgubiła w śniegu nieopodal grobu, i o sąsiadce, która bardzo niechętnie zaniosła ją, głośno łkającą, aż do domu, gdzie mieszkała z dużo starszą od siebie siostrą, która w jakiś czas potem wsadziła odrobinę zbyt rozbrykaną i wszędobylską Helenkę do worka... razem z dwoma kotami!
Po zakończeniu wojny Helenka zamieszkała razem ze zdemobilizowanym ojcem w Krakowie, gdzie z nim i ze starą, smutną i niemrawą guwernantką spędziła lata liceum. Kiedy zdawała ostatnie egzaminy, ojciec umarł n& atak serca, guwernantka opuściła dom, a Helenka została sierotą, której brat i siostra przebywali w Brazylii i która musiała samotnie stawiać czoło życiu, mając w zanadrzu jedynie świadectwo ukończenia szkoły średniej, niewielki kapitał, trochę złudzeń, dużo optymizmu i niezłomną wolę ułożenia sobie życia godnego tej nazwy bez zawdzięczania komukolwiek czegokolwiek.
A Helenka bez tych swoich okularów była dosyć ładna! Miała owalną buzię, niskie i lekko wypukłe czoło, prosty, ale nieco spiczasty nos, który z całą pewnością starał się zharmonizować z brodą, która, również spiczasta, mogłaby zdradzać upór właścicielki, gdyby tylko potrafiła zdradzać cokolwiek czy kogokolwiek.
Poza tym moja urocza Helenka (urocza, kiedy na przykład nie nosiła tego zielonego jak jabłko albo czekoladowego swetra) miała dłonie, których subtelność i wdzięk aż się prosiły o komplementy. Do tych dłoni należy dodać ręce, zależnie od okoliczności wiotkie, swobodne bądź ekspresywne, które przechodziły w proporcjonalne ciało (przynajmniej tak sądziłem na podstawie tego, co
— 31
w owym czasie mogłem z niego dostrzec), zakończone dwoma nogami, które każdy oroducent pończoch umieściłby z największą radością na reklamie swoich wyrobów.
Mimo tych wszystkich zalet Helenka nie należała do osób o uderzającej, krzykliwej urodzie, będących przyczyną gwałtownych kolizji między latarniami i mężczyznami, którzy zbyt długo oglądają się przez ramię za oddalającą się olśniewającą kobietą, obojętną (pozornie) na wrażenie, jakie robi. Nie! Helenka miała w sobie coś więcej, dużo więcej niż zwyczajną urodę: miała tak zwany słowiański wdzięk, kobiecość, bogactwo serca i, kiedy się uśmiechała, taką słodycz w twarzy, że upajała rozmówcę niby podmuch ciepłego powietrza, jaki owiewa nas przy wyjściu z lodowatej jaskini.
Co więcej, po kilku minutach rozmowy, z Helenką odkrywało się w niej to, czego brak tak wielu kobietom, i to często pięknym kobietom (wielu mężczyznom też zresztą), to znaczy charakter i osobowość o niezliczonych obliczach.
Jedno z tych oblicz dane mi było poznać któregoś wieczora w „Dromaderze”, kiedy znaliśmy się już od jakichś dwóch miesięcy. Postanowiłem właśnie powiedzieć jej, jak bardzo mi się podoba i jakie szczęście spotkałoby mnie, gdyby zgodziła się dzielić ze mną życie, a raczej dopuścić mnie do swego. Podniosła głowę, spojrzała mi serdecznie w oczy, bez pośpiechu skończyła drugą kanapkę z szynką, wypiła małymi łyczkami kubek gorącego mleka, po czym zamiast odpowiedzieć na moje oświadczyny zapytała:
— Lubisz tańczyć?
Trochę już ją znałem, a jednak pytanie zbiło mnie z tropu. Starałem się mimo to nie dać tego po sobie poznać.
— Bardzo! — odpowiedziałem ostrożnie.
— Co wolisz: oberek, mazur czy kujawiak?
— No... no, widzisz... słyszałem już o tych tańcach (wierutne kłamstwo!), ale nigdy nie miałem okazji ich tańczyć. Sądzę jednak, że gdybym się postarał...
— A dobra kuchnia? Lubisz dobrą kuchnię?
— Jestem czasami łakomczuchem, ale staram się przede wszystkim być smakoszem!
— Co za szczęście! Co za szczęście! Skosztujesz barszczu,1 cudowna zupa z buraków! Na pewno polubisz zupę z rabarbaru. Ja lubię do niej dużo śmietany. Może też będą ci smakować kluski ziemniaczane. Jest też kasza gryczana, ale to nie wiem, jak powiedzieć po francusku...
Moje zdumienie wzięła za zachwyt i z łakomą miną dodała:
— Widzę, że już ci ślinka cieknie. Jest też kiełbasa krakowska, bardzo polska, z czosnkiem...
— Och! — zawołałem, bo cierpnę na samą myśl o czosnku.
— I pewna jestem, że polubisz pierożki. Takie lekko słodkie bułeczki z mielonym mięsem.
— Och!... — powtórzyłem raz jeszcze, bo po pierwsze nie przepadam za mielonym mięsem, a po drugie to połączenie ze słodkawą bułeczką wydawało mi się wówczas co najmniej niestosowne. (Później zmieniłem zdanie. Nie miałem zresztą wyboru...)
— A na deser wybierzesz na przykład faworki, ciasteczka jak krawaty, no, raczej węzły krawatów. Och, jakie to dobre! Ale ja lubię przede wszystkim sezamki. Takie ciasteczka z ziarenkami dla ptaków...
— Aha! Z ziarenkami dla ptaków, doprawdy? Ponieważ miłość daje skrzydła u ramion, sądzę, że to wprost wymarzony smakołyk...
Helenka zignorowała całkowicie ten niestosowny żart i mówiła dalej:
— I robimy jeszcze w Polsce cudowne soki z malin, wiśni, truskawek i tylu innych owoców.
— Sądząc po nazwach, musi to być rzeczywiście znakomite — powiedziałem dyplomatycznie, ale widać na gust Helenki tonem zbyt neutralnym, gdyż dodała:
— I bułeczki z ziarenkami maku. Jestem pewna, będą ci smakować!
— Prawdę rzekłszy...
‘i, , -;■ - hj fi - -*
— Nie znacie tutaj rzeczy naprawdę smacznych! Och, kuchnia polska, jak mi jej żal!
Muszę przyznać, że w opisie tych wszystkich gastronomicznych specjałów cieszyły mnie nie tyle spodziewane rozkosze podniebienia, co urocze łakomstwo Helenki, jej nieco szowinistyczny entuzjazm i ten telegraficzny styl, cechujący znakomitych poetów i depesze donoszące o największych radościach i okropnych nieszczęściach.
W wymowie Helenki zachwycało mnie nie tylko „r”, które jak wszyscy niemal jej rodacy wymawiała gardłowo, choć umiarkowanie, ale także głoski zmiękczające, w których tonie każde polskie zdanie i w których bez wątpienia w końcu by utonęło, gdyby w regularnych odstępach czasu różne „ski” „proszę” i „kiego” niczym kamienie wrzucane do wody z głośnym pluskiem nie budziły rozmówcy marzącego na brzegu konwersacji z wzrokiem utkwionym w zdaniach płynących jedno za drugim jak konwój statków...
Tego dnia, zagłębiony w tych marynistycznych porównaniach, nie zauważyłem, że w miarę opowiadania uśmiech znikał powoli z ust Helenki, a na jej twarzy pojawiał się jakiś szczególny wyraz.
— O, mon Dieu! Jaka ja jestem głodnaJ — wykrzyknęła nagle z udręką w głosie. — Och, gdybym tak mogła zjeść jakieś pierożki. Albo chociaż jajko na twardo z chlebem i z musztardą, co za rozkosz!
Ton, jakim powiedziała te słowa, wyrwał mnie ze stanu rozmarzenia. Byłem zdumiony. Czyż przed chwilą na własne oczy nie widziałem, jak dosłownie połknęła dwie olbrzymie kanapki i wypiła kubek mleka? Mimo to wyglądała tak, jakby naprawdę chodziło o sprawę życia lub śmierci. Poprosiłem więc kelnera, by jak najszybciej podał nam koszyk jaj na twardo, który stał na kontuarze, i filiżankę słodkiej herbaty, z cytryną oczywiście, ze względu na bogactwo w tym owocu witaminy C, która, jak każdy wie, daje siłę.
Zjadłszy dwa jajka na twardo i nie tknąwszy nawet herbaty, którą jej podano, wypiwszy za to szklankę piwa,
które zamówiłem dla siebie, Helenka patrząc na mnie z ogromną wdzięcznością sięgnęła do koszyka po trzecie jajko i spokojnie zaczęła je obierać.
— Do diaska! — odezwałem się z podziwem. — Doprawdy musiałaś być bardzo głodna. Zjadłaś już dwa jajka i bierzesz się za trzecie!...
— Przepraszam, nawet nie zauważyłam — powiedziała | całym spokojem — byłam trochę roztargniona. Ale może cierpię na bulomanię?
— Chyba na bulimię?
— O właśnie! Jestem chora na bulimię. Ale to bardzo przyjemne... — I usatysfakcjonowana tym, że znalazła naukową nazwę i wytłumaczenie dla swej słabości do jajek na twardo, nie spiesząc się zjadła do końca trzecie, po czym odzyskała całą na chwilę utraconą energię i zmieniła temat rozmowy.
— A historię Polski? Znasz?
— Znam w każdym razie królów z dynastii Piastów i Jagiellonów — odparłem z ogromną pewnością siebie. (W rzeczywistości znałem ich zaledwie od dwóch dni, i to dzięki prospektowi z biura podróży, jaki otrzymałem z okazji kongresu filologów, który niebawem miał się odbyć w Krakowie.)
— Ach, Jagiellonowie, znasz ich, hien, bien. Słyszałeś zatem o Bolesławie Krzywoustym, o Bolesławie Kędzierzawym, o Bolesławie Wstydliwym, a także o Kazimierzu Odnowicielu i Krakusie, i o Władysławie Warneńczyku, a przede wszystkim o Zygmuncie Auguście, takim dobrym, wykształconym królu! Ale jestem pewna, że wiesz także o najwyższej ofierze... tak, to chyba właściwe słowo: „najwyższej ofierze"... Znasz z całą pewnością najwyżsżą ofiarę Wandy i historię królowej Jadwigi i jej złotego pierścienia?
Wobec całej tej lawiny pytań coraz trudniej było mi ukryć moją niewiedzę. Helenka odkryła tę smutną prawdę i nie bez oburzenia zawołała:
— Jak to? Nie znasz? Nawet imion?
— Zrozum, Helenko, nie miałem jeszcze okazji poznać
historii twego kraju, ale mam nadzieję, że niedługo uzupełnię braki! Tak bardzo chcę ci zrobić przyjemność.
— Ale znasz przynajmniej folklor polski? Wiesz, kto to pan Twardowski?
— To znaczy, wziąwszy pod uwagę moją specjalność, raczej literaturę...
— Ach, literaturę! Wspaniale, très bien. Literatura polska jest bardzo bogata. Naturalnie Mickiewicza znasz?
Znałem (co za szczęście!) Adama Mickiewicza i nawet Władysława Stanisława Reymonta, laureata nagrody Nobla z 1924 roku. Czytałem jak wszyscy (no, niemal wszyscy!) jego znakomitą powieść przetłumaczoną na francuski pod tytułem Les Paysans. Powinienem był na tym poprzestać. Niestety dodałem:
— Znam też jego Journal d’une jeune polonaise. To zabawne...
— Ach, tak! Pamiętnik młodej Polki. Nie lubię tego! To historia głupiej indyczki!
— Głupiej gęsi, chciałaś chyba powiedzieć?
— Tak, właśnie tak! Powinieneś czytać lepsze rzeczy! Na przykład Chevaliers Teutoniques Henryka Sienkiewicza, albo Popioły, Les Cendres, Stefana Żeromskiego i Dzieje grzechu tegoż autora. To smutne, ale Żeromski jest smutny... smutny, bo trudno jest żyć i strach umierać... A Bolesław Prus, znasz? Ja go lubię. Przede wszystkim interesuje mnie Faraon... Po francusku też mówicie Pharaon? To dobrze. A poza tym lubię Emancypantki, Les Émancipées, z powodu uroczej Magdaleny Brzeskiej, która ma „geniusz serca”. Och, jak ja bym chciała mieć geniusz serca!
— Ależ masz go, Helenko! Jestem tego pewien!
— Dziękuję! Sama nie wiem... ale to dobrze, że ty to mówisz. A Przybyszewski, znasz? Wielki pisarz, ale trochę chorobliwy... A Vie et Opinion de Sigismond Podfilipski Józefa Weyssenhoffa? Czytałeś? To bardzo specyficzny humor, dziwny nieco... A Marie Madeleine Gustawa Daniłowskiego czytałeś? Nie? jeż nie czytałeś? Dommage! Dommage!
k»* 4* ź%
m fcr% »jpSg *?%'• ,1 % 'Mt JlasS |/\j
iw p mć • V* #ymt ł %• % femtJl % IW #■
% ftejE
' v>% w? wMnfttf
Niestety nie! Nie czytałem żadnego z tych autorów i wolałem przyznać się do tego bezzwłocznie, bo nie umiem kłamać. W wieku trzydziestu lat uświadomiono mi jasno moją całkowitą niemal nieznajomość literatury polskiej. Helenka wyglądała na oburzoną moją ignorancją.
—■ Ale w Krakowie to z pewnością byłeś? Wita Stwosza znasz? W kościele w Krakowie jest jego sławny ołtarz, który turyści mogą oglądać. To try... try... jak to się mówi po francusku?
— Tryptyk?
— Och, tak! Tryptyk! Byłam pewna, że znasz go. Realistyczne postaci rzeźbione w drzewie. Jeszcze dziś można poznać, na jakie cierpieli choroby. Mówił mi to przyjaciel lekarz.
Jeszcze raz: niestety nie! Słyszałem wprawdzie o słynnym tryptyku J. widziałem nawet kiedyś znakomitą fotograficzną reprodukcję tego arcydzieła, ale nigdy nie oglądałem go na własne oczy. Zły nieco przyznałem się i do tego. Helenka, rozczarowana, przez chwilę nad czymś się zastanawiała, po czym nagle, jakby pod wpływem olśnienia, zapytała:
— A muzykę polską znasz?
— Oczywiście! Oczywiście! — powiedziałem z pośpiechem. — Bardzo lubię Chopina. A najbardziej jego dwa koncerty fortepianowe i dwa nokturny, czwarty i ósmy. Wiesz, Helenko, kiedyś nawet napisałem poemat do czwartego nokturnu...
Miałem nadzieję, że poprosi mnie, żebym go jej wyrecytował. Na próżno jednak. Helenka milczała. Mówiłem więc dalej:
— Prócz dwóch nokturnów lubię...
— Bien, bien! — przerwała mi. — A innych kompozytorów polskich znasz?
Zaniemówiłem. Nie wyobrażałem sobie (jak zresztą wielu mi współczesnych), żeby poza Chopinem Polska mogła mieć jeszcze jakiegoś wielkiego kompozytora. Powiedziałem więc ostrożnie:
— Oczywiście! Ale oni nie są tak ważni!
37
— Co takiego, proszą pana? Nie tak ważni? A Dobrzyński? A Moniuszko? A Wieniawski? W Warszawie tańczyłam do muzyki Wieniawskiego. A Szymanowski? A Paderewski? To wielki muzyk i mąż stanu. Wspaniała indywidualność! W Krakowie widywałam go...
— Och, tak, Paderewski! Oczywiście, jak mogłem o nim zapomnieć? Jego nazwisko jest bardzo znane — przerwałem jej, niby to wesoło, choć w rzeczywistości odetchnąłem z ulgą, że w tej powodzi nazwisk kłębiących mi się w uszach zdołałem wyłowić jedno przynajmniej, które nie było mi całkiem obce.
— Ale jednak zapomniałeś — z naciskiem powiedziała Helenka. — Więc wiesz bardzo niewiele o moim kraju — podsumowała spokojnie, choć bezlitośnie. — Czemu więc chcesz ożenić się z Polką? Dlaczego?
Poczułem się nagle tak jak student, który nie potrafi na egzaminie odpowiedzieć na żadne pytanie i wie, że nie pozostało już mu nic do stracenia. Na szczęście jednak posiadałem umiejętności (skromne bardzo) parodysty, więc naśladując głos Helenki zacząłem:
— Dlaczego ja chcieć poślubić Polkę? Dlatego że Helenka bardzo mi się podobać. Bo z nią czekać mnie życie pełng niespodzianek, ale za to nie nudne! Bo Helenka mieć duszę czystą, jasną, prawą, pełną... jak wy to nazywacie? słońca, och, tak, właśnie słońca...
I już poważnie i zwykłym tonem dokończyłem:
— Krótko mówiąc, dlatego że Helenka jest uroczym stworzeniem, Kobietą 4M, przez duże K i duże M, kobietą, która jeszcze za dwadzieścia lat będzie interesować mnie i zadziwiać i, jestem tego pewien, będzie mi się podobać! Dlatego że łączysz w sobie w cudowny sposób mądrość, fantazję, wdzięk i powagę, czułość i zdecydowanie, inteligencję i młodość, dlatego że wszystko cię ciekawi, a nic nie dziwi, dlatego że...
— A co to takiego „kobieta czteryem”? — z zaciekawieniem mi przerwała.
— To kobieta, która będzie zarazem moją Muzą, Miłością, j Matką i Majordomem, kobieta mająca wszelkie zalety ko-
biece, a także trochę wad swojej płci, składających się jednak na pociągającą osobowość i szlachetną duszę. To kobieta, która nie tylko jest istotą płci żeńskiej, ale jakby kwintesencją całej kobiecości, co spotyka się bardzo rzadko. Innymi słowy to po prostu Kobieta, o której nie zapomni się aż do śmierci, ponieważ uosabia miłosną przygodę, o jakiej marzy każdy mężczyzna (przez duże albo małe „m”) i jakiej niestety nigdy nie spotyka!... Kobieta, która wyciska niezatarte piętno na swoim towarzyszu tu na ziemi i którą chciałby spotkać na tamtym świecie,
o ile taki istnieje! I o spotkaniu takiej kobiety, wolę ci to od razu powiedzieć, przed spotkaniem ciebie, Helenko, marzyłem. I tó jak! Można nawet powiedzieć, że od kiedy skończyłem szesnaście lat, o niczym innym, poza lokomotywami oczywiście, nie myślałem! Chcę przy tym powiedzieć, że nie należę do mężczyzn, którzy nie widzą różnicy między kobietą a ciuchcią i po zawodzie miłosnym obojętnie zauważają: „Trudno! Wprawdzie ta nam uciekła, ale złapiemy następną...”
Helenka wysłuchała mojej tyrady z przymkniętymi oczyma i | uśmiechem błąkającym się na ustach. Kiedy umilkłem, przez chwilę jeszcze trwała w rozmarzeniu, po czym powiedziała z ogromną powagą:
—• Och, wiele żądasz od kochanej kobiety i od ciuchci!
— Trzeba wiele żądać od życia, żeby ci dało choć trochę. A czy dla mężczyzny życiem nie jest przede wszystkim kobieta? Ale żeby w małżeństwie być szczęśliwym, trzeba umieć wiele dawać. Kobiecie! I życiu! Dawać to w ostatecznym rozrachunku otrzymywać... W każdym razie ty masz wszystkie zalety, jakie chciałbym widzieć u kobiety, której chciałbym wiele dawać. A poza tym dość już się tłumaczyłem! Podobasz mi się i kocham cię, koniec, kropka!
— Tak ładnie mówisz — powiedziała z rozmarzeniem Helenka. — Tres bien, tres bien... Ale kiedy są zakochani, mężczyźni zawsze ładnie mówią. A kiedy już nie kochają, mówią zawsze źle o kobiecie...
Jej sceptycyzm co najmniej mnie zaskoczył. Miałem na-
39
wet wrażenie, że zaczyna grać mi na nerwach. Więc szybko dodałem tonem nie znoszącym sprzeciwu:
— Dosyć gadania! To absolutnie konieczne, żebym cię poślubił! I ty dobrze o tym wiesz!
— Dlaczego? — zapytała, teraz z kolei ona zdumiona. — Nie masz przecież dziecka ze mną.
— Nie! Ale muszę się z tobą ożenić, żeby nauczyć cię w końcu francuskiego; żebyś wiedziała, że we francuskim istnieją rodzajniki, a czasowniki odmieniają się, i to w różnych czasach.
Chciałem być dowcipny i znowu nic z tego nie wyszło, bo Helenka zupełnie poważnie zapytała:
— A dlaczego we francuskim muszą być rodzajniki? Jakoś w polskim rodząjników nie ma i wszyscy rozumieją się bardzo dobrze. A poza tym, proszę pana, francuskiego uczę się zaledwie od dwóch lat i codziennie powtarzam rodzajniki i odmieniam czasowniki nieregularne.
A ponieważ nie wyglądałem na zbyt przekonanego, dodała:
— Out/ Oui!
I nagle pod wpływem natchnienia, jednego z tych zdumiewających natchnień, które, jak już się przekonałem, nawiedzały ją dosyć często, wyjęła z torebki kilka starannie złożonych karteczek, gdzie miała wypisane wszystkie francuskie czasowniki, których odmiana przedstawiała niemałe trudności, po czym z zachęcającym uśmiechem zaproponowała:
— Chcesz czasowniki nieregularne mnie przepytać?
Tego było już za dużo! Z oburzeniem wykrzyknąłem:
— Och, nie, Helenko! Nie i jeszcze raz nie! Ja ci mówię
o miłości, proszę cię, żebyś została moją żoną, a ty jaką odpowiedź znajdujesz na to wszystko? „Chcesz czasowniki nieregularne mnie przepytać!” Do dziś sądziłem, że czasownik „kochać” należy do najłatwiejszych. Ale teraz zaczynam mieć co do tego wątpliwości. Lepiej więc, jeśli pójdę już sobie! Zresztą dochodzi północ i „Dromader” całkiem opustoszał...
Helenka była bardzo zmartwiona moim wybuchem i z nieszczęśliwą miną zapytała:
— Powiedziałam coś niedobrze?
Co mogłem odpowiedzieć? Była doprawdy rozbrajająca. Może zresztą o tym wiedziała? Nie miałem czasu | zbyt długo się nad tym zastanawiać, bo nagle uśmiechnęła się do mnie jednym z tych uśmiechów, którym nie sposób się oprzeć, i szepnęła cichym i czułym głosem, pod wpływem którego wszystko we mnie stopniało jak masło zostawione na słońcu:
— Mój złoty królu, mimo wszystko podobasz się bardzo Helence. Szczególnie kiedy się gniewasz! Od razu nabrałam do ciebie zaufania. Ale w Polsce przed wyznaniem miłości mężczyźni długo noszą walizki pań, całują w rękę, tańczą z nimi, chodzą razem z nimi do sklepów, zawsze grzeczni, nigdy o nic nie prosząc. Bo w Polsce, proszę pana, tak się zawsze mówi: nie ma kobiet, są tylko damy!
— Wszystko to bardzo pięknie — powiedziałem z rozdrażnieniem — ale ile trwa to „długo”?
— Wiele miesięcy, czasami cały rok! A nawet dłużej!
— A to dopiero wesołe! I przez ten cały czas mężczyźni w twoim kraju nie otrzymują nic w nagrodę za swe uczucie, za oddanie damie swego serca?
— Nie! Ale mogą dawać...
— Ach! Ale co?
— Pocałunki w rękę, mój złoty królu. I drobne upominki.
— A co to Właściwie znaczy „mój złoty królu”?
— To znaczy... Poczekaj, zaraz ci przetłumaczę: mon roi dorel
Sądzę, że w tym momencie wszyscy mężczyźni mnie zrozumieją! Zostać tak znienacka nazwanym złotym królem przez osobę pokroju Helenki to jednak wielka rzecz, która delikwenta całkowicie rozbraja. W każdym razie ja tę pieszczotliwą nazwę wypowiedzianą ustami mojej uroczej i spontanicznej Polki uznałem za zadowalającą odpowiedź na mą miłosną deklarację. Moje rozdrażnienie rozwiało się więc natychmiast niczym obłok dymu...
Rozmawialiśmy bardzo długo. Dochodziła już pierwsza w nocy. Zapłaciłem kelnerowi, który drzemał na stojąco, i ruszyliśmy, Helenka po raz pierwszy wsparta na moim ramieniu, pustymi i mokrymi od ulewnego deszczu ulicami Genewy. Od czasu do czasu mijał nas z okropnym łoskotem rozlatującego się żelastwa jeden z tych przedziwnych genewskich tramwajów, wyciągniętych jakby z muzeum techniki, zjeżdżający do zajezdni.
Kiedy doszliśmy na rue Bellot przed dom, w którym mieszkała Helenka, postanowiłem elegancko zakończyć ten historyczny wieczór i wymazać złe wrażenie, jakie mogła pozostawić moja kompletna ignorancja obyczajów i zwyczajów polskich. Z dezynwolturą, która wydawała mi się szczytem dobrego tonu, pochyliłem się o czterdzieści pięć stopni, wziąłem dłoń Helenki i złożyłem na niej długi pocałunek. Wzruszyłem ją chyba, bo uśmiechnęła się do mnie.
— Jutro dam ci bardzo dobrą książkę, by mówić trochę po polsku. A później dwa inne książki, by wiedzieć różne pożyteczne rzeczy o Polsce: geografię, typowe dania, historię, folklor! Do jutra, zloty królu.
Podziękowałem jej gorąco, zadowolony z niej i z siebie. Czułem się lekki jak pawie pióro, które w Krakowie nosi się w czapce. Dlaczegóż Helenka, chcąc mnie zachęcić, dodała:
— Trzeba uczyć się wielu rzeczy o Polsce... trzeba... bo doprawdy całować w rękę to ty nie umiesz wcale a wcale!
W którym narrator z pomocą chrząszczy brzmiących w trzcinie stawia pierwsze kroki w krainie języka i legend polskich, gdy tymczasem Helenka nie tylko robi szybkie postępy w nauce języka francuskiego, ale po chwilowej „przerwie w życiorysie” wywołanej wierszem Kasprowicza zwraca się za radą starej zwariowanej Angielki do matki natury o pomoc w znalezieniu lukratywnej, a dorywczej pracy.
Nazajutrz Hëlenka przyniosła mi do International Friendship Home, po pierwsze: uproszczoną mapę Polski z zaznaczonymi miastami, rzekami, produkcją rolną i (co za szczęście!) liniami kolejowymi, po drugie zaś spory pakiet książek, a w nim Historię Polski Wacława Sobieskiego, przetłumaczoną na francuski przez generała Alexisa de Pannache (czyżby to pióropuszowe nazwisko skłoniło go do zainteresowania się Polską?), grube dzieło
0 Warszawie hrabiego Renaud Przeździeckiego (4 samogłoski, 8 spółgłosek!), podręcznik do nauki polskiego (gramatyka, ćwiczenia) pióra pani H. de Willmann-Grabow- skiej, legendy polskie Zuzanny Strowskiej i Julii La- guiraud-Duval, i oczywiście Perły poezji słowiańskiej przełożone na francuski przez niejakiego Henri Grégoire’a; wreszcie, co prawda z całkiem innej dziedziny, Co będzie na obiad?
Spośród tych wszystkich znakomitych dzieł tylko to ostatnie było po polsku. Miało się więc stać moim elementarzem, pobudzając przy okazji wydzielanie się soków trawiennych, co z kolei powinno wywołać we mnie wilczy apetyt, jaki zawsze cechował Helenkę.
Kartkując Co będzie na obiad? z przyjemnością zauważyłem, że krem to po prostu crème, sałata to francuska salade, ryż to nic innego jak ris, a kotlet ze szpinakiem to tylko côtelette aux épinards, co dało mi do myślenia
1 przekonało, że w końcu polski nie jest wcale taki trudny,
jak mi się to z początku wydawało. Jakże srodze się myliłem! Ta pozorna łatwość dodała mi odwagi i zabrałem się do odmieniania we wszystkich możliwych przypadkach — mianowniku, dopełniaczu, celowniku, bierniku, narzędniku, miejscowniku i wreszcie wołaczu — „szlachcica i chrześcijanina” oraz „szklanych skrzypiec” (coraz lepiej: 13 spółgłosek i tylko 5 samogłosek).
Po miesiącu, zapewne na skutek jakiejś anomalii mojej kory mózgowej, anomalii, o której do tej pory nic nie wiedziałem, potrafiłem powiedzieć prawie że poprawnie zdanie, które nawet Polakom sprawia pewne trudności: „Chrząszcz brzmi w trzcinie.” Nawiasem mówiąc, gdybym był Polakiem, od dawna już uśmierciłbym wszystkie chrząszcze i wyciął wszystkie trzciny! No, ale każdy naród ma swoje słabostki, a Polacy pod tym względem nie różnią się od innych.
Nie odbiegając jednak od... chrząszczy, muszę przyznać, że wprawdzie z honorem wychodziłem z pułapki zastawionej przez to groźne zdanie, ale w dalszym ciągu żałośnie potykałem się na trotuarze, wpadałem na drzewo i boleśnie raniłem się o zęby grzebienia, który w dodatku myliłem ze źrebięciem. Wiem doskonale, że na pierwszy rzut oka źrebiątko jest stworzeniem całkowicie niegroźnym, ale to, o którym mówię, miało okropny akcent nad „z" i jakiś ogonek pod „e”, co, jak się szybko przekonałem, uczyniło z niego niezwykle groźne zwierzę.
Zaznaczam przy tym, że w zasadzie nie mam nic przeciwko interpunkcji! Przecinek tu, akcent tam, a od czasu do czasu, ale bez przesady, jakiś wykrzyknik czy cudzysłów — muszę przyznać, że całkiem mi się to podoba. Powiedziałbym nawet, że do spokojnego, ba, monotonnego krajobrazu typograficznego dobrze wydrukowanej strony interpunkcja wnosi nieodzowną nutę poezji. Bez trudu skłonny jestem uwierzyć, że kropka nad „i” to chrząszcz, który chce na chwilę przysiąść na wiotkiej trzcinie, średniki to słupki graniczne między polami zgodnych sąsiadów, wykrzyknik to strzelista topola, co w piękną letnią noc wskazuje księżyc. Jeśli zaś chodzi o znak zapytania
to — nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości — młode źrebią, które harcuje w łanie liter sięgającym aż po odległy widnokrąg, to znaczy do brzegów kartki.
Jedno tylko mi sią nie podoba — co to, to nie!: kiedy pewne jązyki, jak na przykład polski, ozdabiają wszystkie zdania nie tylko kropkami czy akcentami, jak to ma miejsce także we francuskim, (nie wspomnę nawet o cudzysłowach czy myślnikach), ale uważają za konieczne stawiać kropki nad niektórymi „z”, jeśli oczywiście nie ma już tam przecinka (który, daję słowo, nie do tego został stworzony), a także urozmaicać takimi niby akcentami różne „c”, „n”, „o” i „s” i, jakby mało tego było, fantazyjnie przekreślają „1”, co może zbić z tropu cudzoziemca o najlepszej nawet woli. A cóż dopiero powiedzieć o tych wszystkich ogonkach, które polski podstępnie umieszcza pod „a” czy „e”, a przecież wszyscy wiemy, ile kłopotów sprawia jeden tylko taki ogonek pod francuskim ,,c”.
Ale to wszystko jeszcze nic! Najgorzej było z odmianą rzeczowników. I to mimo że stawiałem na głos i naprawdę wyraźnie pytania, którym nauczyciele polskiego przypisują moc iście magiczną, to znaczy: kto? co?, kogo? czego? i komu? czemu?, pytania, po których życzliwe echo powinno podobno podpowiedzieć właściwą końcówkę nieszczęsnego przypadku, nic nie słyszałem. Niestety nic! Po trzykroć nic! Echo polskie zapewne na starość przygłuchło i jakby nie słyszało moich pytań, a jeśli nawet coś tam czasem usłyszało, odpowiadało całkiem na opak. Och, gdybym w takiej chwili miał pod ręką tych, co wymyślili polską gramatykę, obawiam się, że dopuściłbym się pożałowania godnych ekscesów na ich szanownych skądinąd osobach!
Tym bardziej czułem się udręczony moim nieporadnym dukaniem w języku Helenki, że ona, wprost przeciwnie, robiła olbrzymie postępy we francuskim, i zdarzało się nawet, że od czasu do czasu stawiała odpowiedni rodzaj- nik przed rzeczownikiem. Nie udało jej się natomiast ani razu powiedzieć poprawnie jednym tchem „antykonsty- tucjonalnie”, ale słowo to odgrywa na szczęście w co
dziennym życiu rolę niezmiernie błahą, zwłaszcza w porównaniu ze znaczeniem chrząszczy brzmiących w trzcinie czy źrebaków rżących na łące.
Oczywiście mimo niewątpliwych postępów w moim języku Helenka w dalszym ciągu ubarwiała rozmowę zwrotami tyleż dziwnymi, co zabawnymi. I tak o kimś, kto ma pstro w głowie, powiadała, że ma kolorowy rozum, a o swojej przyjaciółce, której usunięto narośl ze skóry na dużym palcu u nogi, mówiła z całą powagą: „O, już się czuje całkiem dobrze, po prostu obdarto ją ze skóry.”
Jednak te wszystkie kwiatki językowe były niczym w porównaniu z moim bełkotem w języku Helenki, i wcale jej nie przeszkadzały z coraz większą swobodą rozprawiać po francusku. Nasza nauka języków zupełnie nieoczekiwanie nabrała charakteru współzawodnictwa, w którym każdy chciał zdobyć więcej niż rywal punktów. Jednak tylko ktoś nastawiony szowinistycznie jak Francuz albo... jak Polak nie zauważyłby, że Helenka wkrótce zostawi mnie daleko za sobą w tyle. Na szczęście brak uzdolnień językowych wynagradzała mi w pewnym stopniu dobra pamięć, dzięki której, korzystając z książek, jakie dała mi Helenka i jakie po kryjomu zdobyłem, bardzo szybko wiedziałem tyle co ona o zawiłym problemie „korytarza polskiego”, problemie, który tak znakomicie reasumuje to zdanie pewnego historyka amatora: „Polska zawsze była korytarzem, a teraz cierpi, że ma takowy...” 1
Z całą też skromnością muszę wyznać, że nie miałem sobie równego w dziedzinie polskich legend. Znałem najdrobniejsze szczegóły anatomiczne smoka wawelskiego, jego język jak u żmii, ziejące ogniem nozdrza, oczy bardziej od słońca lśniące i skrzydła jak u nietoperza. Zresztą byłem raczej skłonny mu współczuć. Nie dość bowiem, że miał takie atrybuty, to jeszcze musiał umrzeć w okropnych męczarniach, z brzuchem okrutnie popalonym po zjedzeniu barana napchanego siarką i smołą, którego Krakus i jego sprytni wieśniacy podstępnie mu podstawili.
Biedny smok! Jeszcze jeden, który przyszedł za późno na ten zbyt stary świat. Gdyby urodził się kilka milionów lat wcześniej, w epoce diplodoków i brontozaurów, jego dalekich braci i kuzynów, którzy bywali olbrzymi jak na swój wiek, nie spotkałoby go nic złego. To właśnie starałem się kiedyś wytłumaczyć Helence, która najpierw ogromnie się zdziwiła, ale w końcu przyznała mi rację. Bo wprawdzie była ona pełna fantazji, ale nie kłótliwa. Zresztą co by to jej dało? I tak zawsze robiła w końcu to, co sama postanowiła. Tylko to, nigdy nic innego...
Z polskich legend lubiłem bardzo historię pięknej węgierskiej księżniczki Kingi, która przychodząc na świat wyraźnie powiedziała słowa Ave regina; oczywiście nie po łacinie, jak precyzuje legenda (mimo wszystko nie należy przesadzać!), ale w „uczciwym węgierskim języku”. Kiedy księżniczka ta o wcześnie rozbudzonej inteligencji miała poślubić króla Polski, poprosiła ojca, by do jej posagu dołączył górę soli. Widać Kinga sądziła, że jej przyszła ojczyzna cierpi na brak tego produktu (w sprawach kulinarnych kobiety miewają zawsze trafne przeczucia!). Prośba córki wydała się ojcu jak najbardziej na miejscu, więc bez oporu wyraził swą zgodę. | kiedy Kinga wraz z orszakiem wyruszyła, by połączyć się ze swym przyszłym małżonkiem, góra soli powędrowała za nią do Polski. Góra ta miała jedną przedziwną właściwość: wolała wędrować drogami podziemnymi, a jej kaprys, tak nietypowy przecież dla gór, stał się źródłem niemiłych przygód Kingi. Licho wie, z jakiego powodu, góra niedaleko Krakowa po drodze się zatrzymała (w dodatku pod ziemią!).
Nie wątpię, że w tym właśnie fakcie należy szukać przyczyn, dla których kuchnia polska i dziś jeszcze wydaje się często niedosolona...
Natomiast historia Popiela, zniewieściałego króla, okrutnego i przewrotnego, który wytruł swoich dwunastu stryjów i z tego powodu został zjedzony przez szczury w wieży, gdzie schronił się wraz z żoną, była mi tak dobrze znana, że straszyła mnie po nocach, gdyż zawsze czułem okropną odrazę do szczurów.
PfcB aS;S.ItItWvI
» M l|A/4łuiś'
II VI
••Vi®' Érfra'i t*.f
Chcąc zapomnieć o Babie Jadze, starej czarownicy handlującej trucizną i pozostającej na usługach królów, którzy cierpieli na nadmiar stryjów i wujów, rozmyślałem o bohaterstwie Władysława Warneńczyka w obliczu hord tureckich („Uciekaj, miłościwy panie! Nie, nigdy! Lepsza śmierć niźli hańba!”), o cnotach Piasta Kołodzieja, który założył pierwszą polską dynastią, o „najwyższej ofierze” Wandy, która dla ratowania swej ojczyzny ze szponów okrutnego księcia Rytygiera rzuciła się do Wisły i utonęła, idąc w ten sposób za sprytną radą najwyższych kapłanów, którzy, chwała Bogu, zawsze są tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba, by innym doradzać złożenie siebie w ofierze...
Na szczęście Helenka w pełni doceniała ogromne wysiłki, jakie nieustannie czyniłem, by lepiej poznać jej ojczyznę, język i historię. Widziała w tym dowód mojej miłości i nabierając przekonania, że nie jest dla mnie kaprysem, ośmielę się nawet powiedzieć, atrakcją turystyczną, okazywała mi coraz więcej zaufania. I mimo swego silnego upodobania do improwizacji i zdeterminowania, by nigdy nie robić dzisiaj tego, co może poczekać do jutra, raczyła snuć ze mną wspólne plany na przyszłość.
Czasami w „Dromaderze”, po wypiciu tego, co dla siebie zamówiłem, i sprawdzeniu moich postępów W' jej języku, Helenka konkludowała:
— Ciekawa jestem, kto w naszym współzawodnictwie (Czy tak się mówi? Tak?) w obcych językach zwycięży? I jaka będzie nagroda?
Wtedy chcąc się pochwalić mymi świeżo zdobytymi wiadomościami z literatury polskiej recytowałem jej wiersze Mickiewicza, których uczyłem się z Pereł poezji słowiańskiej opracowanych przez Henri Gregoire’a:
Zwyciężonemu za pomnik grobowy
Zostaną suche drewna szubienicy.
Za całą sławę krótki {¿acz kobiecy
I długie nocne rodaków rozmowy.1
msMfc * w-
m v*£VjH9 Mm lAii 1/^1,
MB • Vyjki
• i %&t %%§£> % I* f* > % SaA 4 vft% j
■ iw t € f h% % V» ■ fi iftr!!
■ZlUil' Z^# A uft Jb M(«|i I»'
IJP2?. tj ’JkWiL i’ ■!>' ■ 1**■.■I'
4''*%*►?■f ' LI.wilfi.% iHilii
Ali
Helenka wybuchała radosnym śmiechem i bez chwili wahania wybaczała mi wszystkie błędy ortograficzne i gramatyczne, od jakich roił się jeszcze mój polski.
Sądząc więc, że tak jak większość kobiet wrażliwa jest na urok poezji, zabrałem się, nie wspominając jej o tym ani słowa, do wyuczenia się na pamięć kilku strof poematu Jana Kasprowicza zatytułowanego Ballada o słoneczniku. W następnym tygodniu, kiedy siedzieliśmy w „Dromaderze”, wyczekałem na moment, kiedy koło północy rozmarzona umilkła na chwilę, i półgłosem, żeby nie zwracać na nas uwagi Emanuela, kelnera, który stał niedaleko od nas, zacząłem recytować pierwszą zwrotkę:
Stary, oślepły słonecznik Sam jeden mi jeszcze pozostał Z wszystkich mych kwiatów-przyjaciół W tym zachwaszczonym ogródku;
Słyszałem-ci ja nieraz w nocy,
Jak wicher bez miary go chłostał,
Nie mogłem mu żadnej dać ulgi,
Chyba pociechę smutku —
Lepiej się puścić w tan...
Upiłem się kiedyś wieczór —
Wino zbawienną jest mocą: —.
Pięścią wytłukłem szybę,
W gór łańcuch patrzę daleki —
Ponoć to śniegi tam leżą,
Ponoć to gwiazdy migocą,
Ciężary mroków wilgotnych Na ciężkie mi spadły powieki —
Lepiej się puścić w tan...
Stary, oślepły słonecznik Przez szybę się wciska stłuczoną Do mej wesołej izdebki,
Pełnej zapachu wina:
Pożegnał się już od dawna Ze swą złocistą koroną.
Łyse, sczerniałe skronie Na piersi moje zgina —
Lepiej się puścić w tan...1
Zdecydowanie lepiej bym zrobił puszczając się w tan! I to już przy pierwszym wierszu poematu! Kiedy prze-
f
rwałem deklamację i spojrzałem na Helenkę, by przekonać się, jaki efekt zrobiły na niej te strofy, spotkało mnie bolesne rozczarowanie: wybranka mego serca spała jak suseł. Oczywiście wtedy mogłem jeszcze nie wiedzieć, że poezja w ilości przekraczającej pięć czy sześć wierszy miała piorunujące wprost działanie na Helenkę, jednak całkowicie odmienne od tego, jakie obserwujemy u większości osób jej płci. Było to działanie nasenne! Prawdę powiedziawszy pani moich myśli już wtedy zaczęła przejawiać naturalną tendencję do zasypiania, kiedy ogarnęło ją zmęczenie, w ciągu trzech sekund, niezależnie od pory dnia i od tego, gdzie się akurat w danym momencie znajdowała. Jednak poezja, z wyjątkiem białych wierszy, nawet wtedy, kiedy zmęczenie nie osłabiało jej woli, morzyła ją niemal natychmiast kamiennym snem. A tego dnia miała prawo być zmęczona, bo skończyła opracowywać bibliografię do swojej pracy. Mocno zażenowany próbowałem wyrwać ją z objęć Morfeusza:
— Helenko! Helenko! Obudź się! Musimy już wracać do domu!
Nie otwierając oczu rozkosznie mruknęła, obróciła się na bok, by lepiej wtulić się w oparcie ławeczki, i nie zważając na brzęk szklanek i spodków oraz na gwar rozmów dalej słodko spała. Zdumiony tym nieoczekiwanym wydarzeniem i wściekły zarazem, bo czułem na sobie ironiczne spojrzenie Emanuela, starałem się przekonać ją szeptem:
— No, no, zbudź się! Pora już wracać! Nie możesz przecież tu spać!
Nic nie odpowiedziała. Z pewnością śniła już o słonecznikach i makach, których ziarnkami posypuje się w jej kraju bułeczki, jej ulubione bułeczki! Starałem się panować nad sobą, wstałem i włożyłem płaszcz, łudząc się, że obudzę ją tym i skłonię do wyjścia. Nic z tego! A jednak musiała usłyszeć, jak wkładałem prochowiec, jedno z tych okryć wiecznie sztywnych i szeleszczących przy najmniejszym ruchu, bo nie otwierając oczu wymamrotała:
— Dobranoc, zły wilku, nie rób tyle hałasu!
Po czym wyciągnęła nogi na ławeczce i zapadła po-
nownie w sen, jak gdyby leżała wygodnie w swoim łóżku. Emanuel, mocno zaciekawiony, podszedł do naszego stolika. Nie miałem co się dłużej zastanawiać. Poprosiłem go
o pomoc:
— Proszę mi pomóc, Emanuelu. Pani zasnęła. Trzeba ją wyprowadzić na dwór. Świeże powietrze na pewno ją obudzi...
Emanuel spojrzał na mnie i porozumiewawczo mrugnął okiem, co wcale mi się nie podobało, po czym wziął Helenkę pod jedno ramię, ja pod drugie, i pod pełnym bezczelnego współczucia wzrokiem ostatnich klientów przeszliśmy przez całą kawiarnię, a śpiąca królewna nie raczyła przez cały ten czas otworzyć nawet oczu.
— Czy mam poszukać taksówki? — spytał Emanuel, kiedy znaleźliśmy się na progu, a on zobaczył, że świeże powietrze prawie wcale nie budzi Helenki wspartej na moim ramieniu.
— Obawiam się, że to konieczne — warknąłem, zły jak osa.
Na szczęście wolna taksówka jechała w naszą stronę. Zatrzymałem ją nie puszczając Helenki. Przy pomocy Emanuela z trudem usadowiłem Helenkę na tylnym siedzeniu. W podłym nastroju siadłem obok niej, a ona znowu oparła głowę na moim ramieniu i nim ponownie zapadła w głęboki sen, szepnęła:
— Och, chéri, jak mi tu dobrze!
Kiedy dotarliśmy na miejsce, zbudziła się i lekko zdziwiona, że znajduje się w taksówce, łagodnie zapytała:
— Byłeś zbyt zmęczony, by wracać nogami?
— Tak — warknąłem przez zaciśnięte zęby. — Zwłaszcza że musiałbym nieść na plecach pewną panią...
Uśmiech zastygł jej nagle na twarzy i bliska była płaczu.
— Mój zloty królu. Nie chcę, żebyś nosił na plecach młode kobiety!
Tego było już za wiele! Czyżby kpiła ze mnie w żywe oczy? Z trudem się opanowałem.
— Posłuchaj mnie, Helenko. Jestem skonany. Porozma
wiamy o tym jutro. Dobranoc! Nie mówię ci: Spij dobrze. Sądzę, że to zbyteczne... A swoją drogą sporo wody w Wiśle upłynie, nim znowu odważę się wyrecytować ci jakieś wiersze. To jedno mogę ci zagwarantować!
— Masz rację! — powiedziała z całą powagą. — Poematy Kasprowicza zbyt piękne są do czytania w kawiarniach...
Jednak to pierwsze nasze nieporozumienie nie pociągnęło za sobą przykrych następstw. Nie wpłynęło w każdym razie na naszą naukę polskiego i francuskiego. Zresztą wkrótce nadszedł dzień, kiedy Helenka musiała stanąć przed wysoką komisją Instytutu Prawa Międzynarodowego uniwersytetu genewskiego. Mimo że z pewnością była przejęta, broniła swojej pracy doktorskiej spokojnie, punkt po punkcie, odpowiadając z czarującym uśmiechem profesorowi, który gratulując jej samego ujęcia tematu zgłaszał swoje zastrzeżenia co do francuszczyzny.
— Ale to jest egzamin przecież nie z języka!
Sądzę, że tego punktu widzenia egzaminujący nigdy nie wziął poważnie pod uwagę, bowiem na takie dictum nie znalazł żadnej odpowiedzi. W pomieszaniu dał Helence, podobnie jak jego dwaj dostojni koledzy, ocenę więcej niż zadowalającą, z czego była ona niepomiernie dumna. Tą radosną nowiną podzieliła się ze mną zaraz wieczorem, ale obojętności, z jaką starała się o tym mówić, przeczył nerwowy sposób palenia papierosa.
Ja ze swej strony nadal gromadziłem materiały niezbędne mi do książki o Jacques’u Grevin. Dzięki uprzejmości Alberta Thibaudeta, który serdecznie mnie przyjął,
. miałem dostęp do biblioteki poświęconej niemal wyłącznie dziełom renesansowym. Znalazłem w niej niezwykle cenne informacje o ostatnich latach tego lekarza-poety, którego życie i twórczość chciałem jak najwierniej odtworzyć.
Jednak moje osobiste studia i badania nie przeszkadzały mi chodzić na wykłady Thibaudeta, a zwłaszcza na jego czwartkowe seminaria o teatrze francuskim XIX i XX wieku. Na wykład ten przychodziło wielu studentów, cał-
kiem młodych i mniej młodych (do tych i ja się zaliczałem), różnej narodowości, którzy tworzyli wokół sławnego wykładowcy audytorium różnorodne i zarazem chciwie wsłuchane w każde słowo wybitnego krytyka i znawcy literatury.
Twarz słynnego autora Republiki profesorów, Fizjologii krytyki, Poezji Stefana Mallarmé i tylu innych dzieł istotnych dla poznania współczesnej literatury nie robiła w pierwszej chwili na słuchaczu dużego wrażenia. Zresztą już w tym czasie cierpiał na okrutną chorobę, która miała go zabrać 16 kwietnia 1936 roku. Czoło wysokie, łysiejące skronie, gęste wąsy, ciężkawa postura burgundzkiego winogradnika — człowiek ten, którego R. Fernandez miał później nazwać „sumieniem współczesnej literatury francuskiej”, 'a którego niektórzy krytycy nie bez racji porównywali do Sainte-Beuve’a, w ciągu pierwszych minut swego wykładu rozczarowywał słuchaczy, którzy go jeszcze nie znali. Ale po chwili ożywiał się, mówił coraz szybciej
i prowadził wykład tak przejrzyście i z taką precyzją
i mocą, że wszyscy zastygali z piórem gotowym do notowania, nie roniąc ani jednego słowa, jakie padało z ust mistrza. Pamiętam między innymi wykład o sławetnej sztuce Aleksandra Dumas Anthony, która według Thi- baudeta cała była skonstruowana tak, by uzasadnić słynną replikę: „Opierała mi się, więc ją zabiłem”. Wszyscy znaliśmy .tę sztukę, a replika ta wydawała nam się niemal banałem. Ale kiedy Thibaudet ją wyjaśniał, stawała się | powrotem czymś nowym i dziwnym, celnym i bolesnym,
i kiedy na pięć minut przed dzwonkiem oznajmiającym koniec zajęć w kompletnej ciszy padało z ust wielkiego krytyka dźwięczne zdanie Dumasa, godziło ono niczym grot w każdego słuchacza. „Antyteza bandytyzmu i honoru” musiała zresztą podobać się młodym romantykom, jakimi byliśmy i jakimi wbrew pozorom wielu z nas pozostało.
Rozsądek Thibaudeta w połączeniu z ogromną jego kulturą, rozległa wiedza historyczna, trzeźwość sądu, jego skromność i prostota sprawiały, że zarówno jego rozmowy,
53
>\ ■ÂWwNACp mity A1 . jp- «¿i |m
mjtwl Jiti^»’ ! ■ talf f %jj
i rv«x Vi wi A!
i H| 9% f
; 4K% ■ . V n*#
Hr* Jit i y ,
9 9 ♦ włfl*
jLkwiwi 99#
UJ JŁ% mÉw i 1
wykłady jak i książki nosiły piętno olbrzymiej indywidualności, niezwykłej i niezapomnianej siły. Nawet kiedy mówił o pisarzu czy dramaturgu tak miernym, tak zapomnianym jak Frédéric Soulié bądź Eugène Scribe, skupiał uwagę każdego słuchacza. Jeszcze dziś, ilekroć go wspomnę, jestem głęboko przekonany, że dzięki niemu spojrzałem nowym zupełnie wzrokiem na literaturę. Jego śmierć odczułem bardzo boleśnie...
W tym właśnie czasie dobiegło kresu stypendium, jakie dzięki rekomendacji pewnej Dunki, żony polskiego dyplomaty, fundusz stypendialny dla cudzoziemców we Włoszech przyznał Helence, aby mogła studiować po francusku prawo międzynarodowe w Szwajcarii. Dzięki swemu szczęśliwemu usposobieniu Helenka zyskała w Genewie wielu przyjaciół — czyż niektórzy nie nazywali jej the sweetest girl in Geneva? — i teraz wyobrażała sobie, że po zrobieniu dyplomu bez specjalnego trudu znajdzie jakieś zajęcie, które pozwoli jej pozostać nad brzegami Le- manu przez kilka jeszcze miesięcy, potrzebnych mi do zebrania dokumentacji niezbędnej do mego dzieła o Grévi- nie. Zresztą Helenka również potrzebowała tych dziesięciu miesięcy, by skończyć kilka artykułów na temat szkolnictwa w Szwajcarii, które pisała dla polskiego tygodnika „Niedziela Warszawska”, a za które dotąd jeszcze jej nie zapłacono, gdyż pisała je z regularną nieregulamością.
Jednak już na samym początku swych poszukiwań Helenka przekonała się, że znalezienie w Genewie pracy płatnej i zarazem dozwolonej dla cudzoziemca było dużo trudniejsze, niż to sobie wyobrażała. Oczywiście fakt posiadania wielu dyplomów (w owym czasie miała już ich trzy) jest pewnym atutem w walce o byt, ale nie jest on ani jedynym atutem, ani też w pewnych okolicznościach najważniejszym. Poszukiwania Helenki kończyły się wszędzie fiaskiem; czasami zbywano ją dlatego, że była cudzoziemką, czasami zaś dlatego, że jej znajomość francuskiego wydawała się niedostateczna. Zaproponowałem jej oczywiście, że czekając na lepsze dni podzielę się z nią mymi oszczędnościami (prawdę rzekłszy bardzo skromnymi), ale
W
ona zaczerwieniła się i odmówiła grzecznie, ale kategorycznie.
Zaczęła mieć więc kłopoty z wiązaniem końca z końcem, co skrzętnie przed wszystkimi (nawet przede mną) ukrywała, przyjmując postawę stroskanej godności, z czym wcale nie było jej do twarzy! Na próżno przekonywała samą siebie, że oto nadarzyła się jedyna w swoim rodzaju okazja, by mogła wreszcie w pełni zaspokoić swoje upodobanie do klusek z masłem, które mają szerokie zastosowanie w kuchni polskiej, tak samo zresztą jak i wielu innych. Bardzo szybko przekonała się jednak, że nie należą one do jej ulubionych dań. A przecież zmuszona okolicznościami starała się urozmaicać to proste i zdrowe danie: dużo klusek, odrobina masła, często zastępowanego przez margarynę, czasami nawet zupełnie bez masła czy margaryny.
A co powiedzieć o upodobaniu (niedawno nabytym) Helenki do herbaty z konfiturami, tego napoju, który zrodził się, jak sądziłem, z nieustannego braku prawdziwej herbaty: dużo gorącej wody z odrobiną konfitury, czasami tylko kostką cukru, albo szklaneczka wrzątku z łyżeczką bądź dwoma mleka? Te skromne gusta Helenki nie wynikały wcale z przesadnego hołdowania kuchni niewybrednej i niezbyt obfitej, jaką tak gorąco wychwalają różni poczciwcy zmęczeni obżarstwem. „Tanie danie” — hasło to stało się smutną koniecznością, bo gdyby okoliczności nie zmuszały Helenki do konsumowania tych niewybrednych potraw, z największą rozkoszą jadłaby co innego. Nigdy jednak nie wspominała mi o swoich kłopotach i dowiedziałem się o ich istnieniu zupełnie przypadkowo. Od tej pory starałem się, by w „Dromaderze” Emanuel jak najczęściej przez zapomnienie zostawiał koszyk z jajkami na naszym stoliku.
W końcu nie wiedząc już, do jakiego świętego zwrócić się o pomoc, a właściwie doszedłszy do wniosku, że wszyscy święci kompletnie nie interesują się jej położeniem, jak zresztą, moim zdaniem, i innych śmiertelników w kłopocie, Helenka wybrała się do Miss Prettycountry. Z wy-
|
tłt 1 |
|
|
r»i, |
A |
|
|
SH |
|
ai |
9 |
* )m **
¡A
m
iyn swojej, nieco skarłowaciałej co prawda, pięćdziesiątki, ta pełna godności stara panna kierowała „International Friendship Home" z ogromnym autorytetem surowej angielskiej panny, naiwnej idealistki, bogatej i bardzo zasadniczej, stojącej na straży przynajmniej tych zasad, które nie godziły w jej komfort. Miss Prettycountry cieszyła się opinią (dzisiaj zastanawiam się dlaczego właściwie) osoby, która potrafi służyć dobrą radą młodym mającym kłopoty. Nawiasem mówiąc ogromna to szkoda, że młodzi nie potrafią żywić się dobrymi radami, których nie szczędzą im osoby w pewnym wieku, bo wtedy z całkowitą niemal pewnością żaden student nie musiałby „przeskakiwać obiadu”, co jest wyrażeniem bardzo sportowym
i elegantszym niż „zaciskać pasa”.
Miss Prettycountry powitała Helenkę uśmiechem, w którym ukazała wszystkie zęby, a który jest tak typowy dla Angielek nawykłych do jedzenia codziennie na śniadanie płatków owsianych. Jako że owies jest głównie końskim przysmakiem, podobno jemu właśnie zawdzięczają swe okazałe zęby i ten szczególny uśmiech.
Droga Miss z uwagą wysłuchała Helenki, po czym przez kilka chwil zastanawiała się i w końcu powiedziała:
— Drogie, drogie dziecko, kiedy masz problemy, musisz zawsze słuchać the voice of the Nature. Dobry głos natury nigdy cię nie zawiedzie. Helenko, zacznij już od tej chwili słuchać głosu natury!
— Chętnie go będę słuchać — zgodziła się Helenka, którą nie łatwo było zadziwić. — Ale co pani robi, by go słyszeć?
— Och, to bardzo proste — sentencjonalnie odparła Miss Prettycountry. — Wyjeżdżasz na wieś w jakiś ładny dzień, a lovely day. To bardzo ważne. Potem kładziesz się na ziemi i czekasz, by the Nature przemówiła do ciebie! Natura zawsze się odzywa, gdy się ją o to prosi.
— I sądzi pani, że natura poda mi adres, gdzie znajdę pracę? — spytała sceptycznie Helenka.
— The Nature nigdy nie opuszcza nikogo. 1 think so. Do widzenia, do widzenia, drogie dziecko.
Po tych słowach miła i głupiutka stara panna wstała dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Helenka wyszła od niej zamyślona i tego samego wieczora opowiedziała mi o swej wizycie. Oszołomiony, przez długą chwilą zastanawiałem się, czy nie powinienem podłożyć ognia pod dom Miss Prettycountry, po to tylko żeby zobaczyć, co w takich okolicznościach poradzi jej zrobić the Naturę. Ale uprzytomniwszy sobie, że policja szwajcarska mimo nadzwyczaj urozmaiconej rzeźby terenu mocno stoi nogami na ziemi i że z całą pewnością to raczej mnie, aniżeli Naturę, zapyta o dokładne wyjaśnienie mojej agresywnej postawy wobec Miss Prettycountry, zrezygnowałem.
— No i co ty o tym myślisz? — zapytała mnie Helenka.
— Hm... A zatem, droga Helenko, w przyszłą niedzielę pojedziemy do Saleve i będziemy słuchać natury. Noc jest dobrym doradcą, więc czemużby dzień nie miał też nim być? Zwłaszcza zaś dzień spędzony na łonie the Naturę... W każdym razie będzie to na pewno miła wycieczka.
Kiedy więc nadeszła niedziela, zabrawszy do torby prowiant pojechaliśmy tramwajem do Veyrier, gdzie wsiedliśmy do kolejki zębatej na Saleve, po pierwsze dlatego że była dużo tańsza od niedawno uruchomionej kolejki linowej, po drugie zaś dlatego że kolejkę zębatą miano wkrótce zlikwidować, a ja chciałem się przedtem nią przejechać. Kiedy znaleźliśmy się w Monnetier, zaproponowałem Helence, byśmy dalej, aż na szczyt Saleve, poszli piechotą. Zgodziła się, choć entuzjazm jej był raczej umiarkowany, jako że już w tym czasie długie spacery ją męczyły.
Minąwszy końcową stację kolejki linowej usiedliśmy na odludnym cyplu, skąd rozciągał się rozległy widok na Jezioro Genewskie, w którego gładkiej i lśniącej jak lustro tafli odbijał się błękit nieba. W dali biały statek płynął w kierunku Lozanny, poruszając powierzchnię wody tak nieznacznie, że tylko lekko drżała, jakby ją ktoś łaskotał. Bliżej droga do Croisette wiła się na słonecznym stoku
*.Vs5/1 JkAfi jf f ii
14 % % lii* ‘I Śpi* |kmK ^ i
.jpyjj wStlwE K&sfflf
Wl| WaS»
|
|
iw * A. |
|
«W |
|
Sjr«t |
|
|
|
|
|
|
A 4 i |
|
|
|
i Jg'V |
|
|
W
Salćve jak rozdeptany zaskroniec. Na łąkach krowy przestawały co pewien czas skubać trawę i patrzyły na kolejkę linową. Patrzyły wzrokiem poważnym, trochę smutnym, gwarantującym jednak wysoką jakość ich mleka, spojrzeniem, którego szwajcarscy producenci nie mają odwagi umieścić na tabliczkach czekolady czy na pudelkach z serami, od czasu gdy cudowny rysownik Benjamin Rabier przedstawił wszystkie zwierzęta śmiejące się, a zwłaszcza słynną krowę, „krowę, która się śmieje”, dumę całego bydła rogatego. W oglądanym przez nas przypadku to „tęskne” i „wspaniałe” spojrzenie wyrażało głębokie zdumienie. Zapewne biedne zwierzęta dowiedziały się już, że „ich” kolejka zębata miała zostać zlikwidowana,
i słusznie uważały, że nieszybko znajdą inny obiekt godny ich podziwu...
Od strony Alp krajobraz był bardziej uroczysty. Potężną ścianę gór przesłaniały gdzieniegdzie stada chmurek silnych, dobrze odżywionych i nużąco białych. Niektóre z nich wymykały się z drzemiącego stada i igrały rzucając na dolinę ruchome cienie, które goniły się jak dzieci w czasie przerwy na szkolnym podwórku.
Moja droga Polka, zmęczona trochę, wyciągnęła się na trawie. Sądziła, że w tej pozycji na pewno lepiej usłyszy ewentualne rady natury! Jakże wydawała mi się wtedy ładna! Zieleń sukni zlewała się z zielenią trawy, a białe kwiatki na materiale wkomponowywały się w tło ukwieconej łąki. Zerwał się leciutki wiaterek i choć szeptał nam do uszu masę różności poetyckich i czułych, nie potrafił doradzić nic konkretnego w sprawie dorywczej i dobrze płatnej pracy dla Helenki.
Pochyliłem się nad nią i chciałem ją pocałować. Odepchnęła mnie delikatnie, ale ze stanowczością, która mnie zdziwiła.
—■ Nie, nie! Nie jeszcze! Pas encore! Bądź grzeczny!
Wstałem, zły na nią, na siebie, na Miss Prettycountry
i na naturę, i to nawet nie dlatego że nic mi nie pod-
• powiedziała; wprost przeciwnie, dlatego że odzywała się
głosem aż za bardzo wyraźnym... i że głos ten nie znalazł w Helence spodziewanego oddźwięku!
— Sądzę, że mamy za swoje — mruknąłem. — The Nature nie da nam żadnej rady...
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała z pełnym otuchy uśmiechem Helenka. — Jutro poproszę o pomoc Mademoiselle Dumouton...
— Wiesz przecież, że nie jestem z nią w najlepszych stosunkach.
— Oui, oui! Wiem już... Ale Mademoiselle Dumouton nie wie, że się przyjaźnimy.
— W takim razie spróbuj, to nic nie kosztuje...
Mademoiselle Dumouton (Berta dla przyjaciół) prowadziła jedną z licznych w owym czasie w Genewie uniwersyteckich jadłodajni. Sto dziesięć kilo żywej wagi, metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, spokojny autorytet ekspresowej lokomotywy — ta właśnie Berta uważała za swój punkt honoru, by każdy z klientów jadł za rozsądną cenę na obrusie cieszącym wzrok „szwajcarską czystością” i na eleganckich talerzach z sabaudzkim bądź genewskim widokiem. Wszystko zatem byłoby cudownie, gdyby w tej jadłodajni rzeczywiście dawano studentom się najeść. Niestety! Rzeczywistość była całkiem inna. Jak większość osób otyłych Mademoiselle Dumouton uważała, że wszyscy jedzą za dużo i że arabskie przysłowie głoszące, iż „śmierć wchodzi przez usta”, mówi świętą prawdę. Potężna kobieta, jedząc sama jak ptaszek (a właściwie wielkie ptaszysko!), nie mogła zrozumieć, że w naszym wieku, uważanym za wiek wszelkich idealizmów, można tak bardzo i bez przerwy interesować się tym, co z ogromną pogardą, ważącą też co najmniej sto dziesięć kilo, nazywała „przyziemnymi problemami żarcia”.
Sytuację naszą pogarszał jeszcze fakt, że jej restauracja była „bezalkoholowa”, to znaczy, że podawano tam napoje tak zupełnie pozbawione smaku, że nawet student najmniej skłonny czcić Bachusa czy Gambrinusa po wyj
ściu z tego ponuro dietetycznego przybytku rzucał się natychmiast do najbliższej kawiarni po to tylko, by wypić szklankę piwa czy kieliszek białego wina z Valais.
Pewnego dnia, kiedy siedziałem w jadłodajni ze wzrokiem melancholijnie utkwionym w szklance wody mineralnej i dwóch kartoflach, które kuliły się jakby zamarznięte przy przerażająco cienkim plasterku kiełbasy, jakiś bies mnie podkusił, bym spytał Mademoiselle Du- mouton, czy pozwoli mi przełożyć na talerz sąsiada mój plasterek kiełbasy w zamian za jego ziemniaki, żeby, jak wyjaśniłem, „nie czuły się tak osamotnione”. Dyrektorka jadłodajni spiorunowała mnie wzrokiem i pogardliwie odpowiedziała:
— Nie podobają mi się pańskie żarty godne drużby na wiejskim weselu.
— A mnie, szanowna pani, dieta odchudzająca dla osób, które jej wcale nie potrzebują. Pozwoli zatem pani, że będę stołował się gdzie indziej.
— Proszę bardzo! Nie zatrzymuję pana!
Tym sposobem rozstaliśmy się skłóceni na wieki. Dlatego też zamiar Helenki, by pójść nazajutrz po radę do grubej Berty, napawał mnie niemałą obawą.
Ale Mademoiselle Dumouton albo nie wiedziała nic
o uczuciu łączącym mnie z Helenką, albo była kompletnie niezdolna do zachowania urazy. Z uwagą wysłuchała mojej uroczej Polki, potem długo się zastanawiała, jako że fakt, iż reprezentantka międzynarodowej młodzieży studenckiej zwróciła się do niej ze swym kłopotem, bardzo jej pochlebił. W końcu powiedziała:
— To naprawdę niezwykle trudno znaleźć cudzoziemcowi jakieś płatne zajęcie. Zwłaszcza w pani przypadku, gdyż mówi pani, przepraszam, ale muszę to powiedzieć, nie najlepiej po francusku... Zwłaszcza że chodzi pani o zajęcie na kilka tylko miesięcy... Tak, to doprawdy trudne...
Widząc jednak rozczarowaną minę Helenki, szybko dodała;
— Może jednak znajdę coś dla pani. Pani, zdaje się, mówi po włosku?
— Tak — odpowiedziała odzyskując nadzieję Helenka. — Wiele miesięcy spędziłam we Włoszech. Nawet napisałam w tym języku pracę z prawa... ściślej rzecz biorąc, pracę doktorską!
— W takim razie z pewnością zgodzi się pani udzielać przez jakiś czas lekcji włoskiego młodej kobiecie w pani wieku. Ona jest... bardzo chora, a jej wuj chce dostarczyć jej trochę rozrywki. Dzwonił do mnie i pytał, czy nie znam jakiejś studentki mówiącej po włosku i po francusku, która chciałaby udzielać lekcji konwersacji jego siostrzenicy. Na razie nie znalazłam nikogo.
— A po ile będą te lekcje?
—• Nie wiem dokładnie, ale mogę panią zapewnić, że chodzi o bogatą rodzinę i że na pewno pod tym względem nie spotka pani przykra niespodzianka.
— A na jaką chorobę cierpi ta młoda kobieta?
— Nie upoważniono mnie do powiedzenia tego pani. Ale uzyska pani wszystkie niezbędne informacje zwracając się bezpośrednio do osoby, której nazwisko jest tutaj...
Mówiąc to Berta Dumouton podała Helence wizytówkę, gdzie widniało nazwisko przedstawiciela znanej arystokratycznej rodziny, której syn zasłynął swego czasu, nim kompletnie splajtował, w przemyśle filmowym. Nie chcąc, by ten szlachetny człowiek, dziś już nie żyjący, mścił się na mnie ciągnąc za nogi w długie zimowe noce, nazwę go tutaj po prostu hrabią Tyre de Lodissee.
Zastanowiwszy się przez chwilę dla formy, Helenka, szczęśliwa jak tylko to możliwe, ale starająca się tego nie okazać, powiedziała:
— A zatem, droga Mademoiselle, przyjmuję pani propozycję.
— Doskonale! Zaraz zadzwonię do tego pana i zapowiem na jutro pani wizytę.
— Dziękuję pani, droga Mademoiselle Dumouton, dziękuję! Nie zapomnę nigdy, co dziś pani dla mnie zrobiła!
— Och, to drobiazg — wdzięczyła się monumentalna dyrektorka, uszczęśliwiona rolą bogini protektorki. — Powodzenia!
01
Kiedy tego samego wieczora w „Dromaderze” Helenka podzieliła się «e mną rezultatem wizyty u Berty Dumou- ton, choć cieszyłem się szczerze, że poszukiwania jej zostały uwieńczone sukcesem, nie mogłem powstrzymać się od uwagi:
— Bądź ostrożna, Helenko! Propozycja ta jest z całą pewnością interesująca, ale mam przeczucie, że kryje się za nią coś dziwnego...
— Możliwe — odpowiedziała. — Ale zrozum mnie. Ja nie mam wyboru! Zdaje się, że zaczynam nie cierpieć klusek, która tak przecież lubiłam...
1*♦ VilA«jJ ¡Mc,
IMl V*>'» 'i* ¿9l \ i'**
i.*^a**1
# *,IV’^■'*i jkj^*
i f V|% ,m
i i % w§J»i#* §^i#fcv . ** ł.^'ł
W$KS?§* f* liii , j> i.'i ^ * i i i i i i’*
|f *1 «§ Jl?** <►% ar§3§fl #T k, OlnUf **
W którym mowa jest o dziwnej uczennicy i tajemniczym spisku, o dwóch niebezpiecznych pomponach i o dwugłowych białych orłach, o chwili nieuwagi, przez którą Helenka traci dobrze płatne zajęcie, i wreszcie o podejrzanym Rosjaninie i podłej propozycji ze strony faszysty, któremu nie dają spokoju własne skarpetki.
Nazajutrz po rozmowie z Mademóiselle Dumouton Helenka zadzwoniła do bramy pięknej willi w dzielnicy Flo- rissant. Lokaj w pasiastej kamizelce nie spiesząc się otworzył jej drzwi i obejrzawszy ją uważnie od stóp do głów zapytał, czego sobie życzy, po czym skrzywił- usta w grymasie, który w ostateczności mógł uchodzić za próbę uśmiechu, i zaprowadził ją przez kilka luksusowo umeblowanych pokoi na taras z oszklonym dachem, który wychodził na elegancko utrzymany ogród. W fotelu siedział starszy pan o miłej, ale smutnej twarzy i czytał gazetę. Słysząc kroki uniósł głowę i z ciekawością spojrzał na Helenkę.
— Przychodzę, bo Mademóiselle Dumouton... — zaczęła Helenka.
Si! Si! Buon giorno. Parła la signora molto bene ita-
liano?
Credo di, si, signore. Ho passato ąuatro anni in Italia,
due a Roma, due a Milano. Ho scritto una tesci di duocento pagine in italiano.
— Benissimo!1 Mówmy więc dalej po francusku, bo ten język znam lepiej. Chciałem się tylko przekonać, czy rze-
-—jjjagH - i''""' sSte pani mówi bardzs dgĘrze po
f
czywiście mówi pani po włosku. Przepraszam, jak się pani nazywa?
— Helena Skrzewska. Jestem Polką.
— To poznać po nazwisku! Jeśli pani pozwoli, będę się do niej zwracał po imieniu. Tak będzie mi łatwiej.
— Proszę bardzo. Ale najpierw chciałabym się dowiedzieć dlaczego pańska siostrzenica chce brać lekcje włoskiego? Przecież pan doskonale mówi tym językiem i sam mógłby ją uczyć!
— Ależ... czy nie wyjaśniono pani wszystkiego? Te lekcje są nie dla mojej siostrzenicy, lecz dla córki!
— Ach, dla pana córki. Miło mi będzie ją poznać. Czy mogę już ją zobaczyć? („już” należy do słów, których Helenka używa i nadużywa ze szczególnym upodobaniem).
— Ależ ona tu nie mieszka!
— Ach! Nie mieszka w Genewie? — spytała Helenka zawiedziona, bo „już” widziała, jak znika okazja zarobienia szybko odrobiny pieniędzy.
— Ależ nie, mieszka w Genewie — z wyraźnym zakłopotaniem odpowiedział stary arystokrata. — Co więcej, jeśli się pani zgodzi, zaraz się do niej udamy.
Nie czekając na odpowiedź Helenki wstał z fotela, włożył na głowę panamę i przywołał służącego.
— Jedziemy, wie Antoni gdzie. Proszę, niech Antoni każe podjechać szoferowi.
— Dobrze, proszę pana. Czy pani hrabina będzie państwu towarzyszyć?
— Nie! To zbyteczne. Mówiłem już Antoniemu, że te wizyty są dla hrabiny bardzo przykre.
Helenka, zaintrygowana tą krótką wymianą zdań, usiadła koło hrabiego w wielkim samochodzie, który natychmiast ruszył. Po jakimś kwadransie jazdy przedmieściem genewskim samochód zatrzymał się przed posiadłością otoczoną wysokim murem, miejscami porośniętym winną latoroślą. Do środka prowadziły pomalowane na zielono drzwi.
— To tutaj — powiedział hrabia, który przez całą drogę nie otworzył ust.
Szofer pomógł mu wysiąść z auta (zapomniał jednak, ku jej ogromnemu oburzeniu, pomóc Helence), po czym .zadzwonił do drzwi. Ciężkie kroki zaskrzypiały na niewidocznym żwirze po drugiej stronie muru i po chwili otworzył się w drzwiach judasz.
— Ach, to pan hrabia — głos był raczej dosyć wulgarny.
Drzwi natychmiast się otworzyły i Helenka zobaczyła cerbera. Bary miał jak atleta, źle przycięte gęste wąsy, a na ubraniu coś w rodzaju białego prochowca. Przez otwarte drzwi widać było duży ogród z kwiatami na trawnikach. Nieopodal wejścia stali dwaj mężczyźni również w białych bluzach ze stójkami, jakie noszą zazwyczaj fryzjerzy i dentyści, i rozmawiając półgłosem kątem oka obserwowali nowo przybyłych.
Szofer wrócił do samochodu, a strażnik starannie zamknął na klucz drzwi. Hrabia w towarzystwie Helenki wszedł po schodach prowadzących na ganek przed głównym wejściem dość brzydkiego budynku, którego mury porośnięte były gdzieniegdzie pnącymi roślinami. Helenka zauważyła, że we wszystkich oknach były potężne kraty.
W chwili gdy wchodziła wraz z hrabią na ganek, z budynku wyszedł mężczyzna w grubych okularach i zbliżył się do nich. Mimo że jego sposób bycia, grzeczny, ale wyniosły i trochę pogardliwy, od razu nie spodobał się Helence, nie dała nic po sobie poznać. Mężczyzna w okularach przywitał się z hrabią i zapytał wskazując na nią:
— To zapewne ta osoba, o której wspominał mi pan wczoraj przez telefon?
— Tak — odpowiedział nieco zażenowany hrabia i odwracając się do Helenki dodał: — Panno Heleno, pan doktor jest naczelnym lekarzem tego zakładu.
— Jakiego zakładu? Chciałabym panie doktorze, dowiedzieć się, gdzie właściwie jestem.
— To, proszę pani, dom wypoczynkowy dla osób nerwowo przemęczonych... można nawet powiedzieć, bardzo przemęczonych! — sucho odpowiedział zapytany.
Prawda zaczynała powoli świtać Helence w głowie. Pra
ca dobrze płatna, zaproponowana osobie w jej położeniu, musiała być albo nieprzyjemna, albo niebezpieczna. A może nawet jedno i drugie! Lekarz, jakby odgadując jej myśli, dodał:
— Niech się pani niczego nie obawia, panno...?
— Helena Skrzewska.
— Niech się pani niczego nie boi, panno Heleno. W czasie lekcji jeden z naszych najlepszych pielęgniarzy będzie cały czas czekał za drzwiami.
— Bo grozi mi jakieś niebezpieczeństwo? — spytała z lekko ściśniętym gardłem Helenka.
— Niebezpieczeństwo? Ależ skądże!... ależ skądże.... Po prostu to może nie będzie zbyt przyjemne zajęcie — mruknął przez zęby lekarz.
— Widzi pan — przerwał hrabia Tyrś de Lodissee z zakłopotaniem — ja prawie nic pannie Helenie nie wytłumaczyłem...
— Ach! Nic pan nie wytłumaczył? — powiedział mężczyzna w grubych okularach. — Może lepiej byłoby, gdyby pan to zrobił, drogi hrabio... No cóż, trudno!
W głosie jego słychać było niezadowolenie i jakby wahanie, jaką ma podjąć decyzję.
— Obawiałem się — tłumaczył się żałośnie hrabia — że zrezygnuje, tak jak wszystkie poprzednie kandydatki.
Po czym obracając się do Helenki dodał ściszonym głosem:
— Moja córka, jak za chwilę przekona się pani sama, cierpi na depresję psychiczną prawdopodobnie na skutek jakiegoś zawodu miłosnego. I właśnie pan doktor, który kieruje tym zakładem, myślał, że godzina rozmowy, zwłaszcza po włosku, będzie miała dobry wpływ na Luizę-Ma- rię — to imię mojej córki — i przyspieszy być może jej definitywne wyzdrowienie. Moja córka uwielbia Włochy. Spędziła tam dużą część swego dzieciństwa...
— Do niedawna — przerwał mu lekarz, zwracając się do Helenki — główną rozrywką naszej młodej pacjentki był codzienny spacer po parku w towarzystwie pielęgniarki. Jednak odkąd Luiza-Maria dwukrotnie zerwała czepek
| głowy osoby towarzyszącej, musieliśmy zaniechać codziennych spacerów z powodu braku chętnych.
Helenka zdumiona, trochę blada, nie wiedziała, co powiedzieć, więc lekarz wyjaśniał dalej:
— Och! Nie zrobiła jej nic złego... Może być pani spokojna! Nie sądzę, by Luiza-Maria okazała się zdolna do przemocy... Na początku zostanie z nią pani sama przez godzinę, tylko przez godzinę, nie dłużej, i będzie jej opowiadać, o czym chce, spokojnie, serdecznie, najlepiej po włosku. Gdyby poczuła się pani czymś zaniepokojona lub gdyby Luiza-Maria groziła pani, zawoła pani pielęgniarza, który przez cały czas będzie czekał pod drzwiami. W ciągu sekundy będzie w pokoju. Czy pani się zgadza?
—■ Ale... ale... — czując, że opuszcza ją cała odwaga, Helenka z trudem wydobyła głos z gardła — czy ona jest naprawdę niebezpieczna?
— Niebezpieczna? Ściśle mówiąc nie! — wyjąkał mocno zażenowany hrabia. — Czasami tylko jest, jak to powiedział pan dyrektor, wzburzona, bardzo wzburzona, nawet agresywna. Nie bardzo zresztą wiadomo dlaczego!... Biedna Luiza-Maria! Tak bym chciał, żeby wyzdrowiała — biedak wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
— I przez czas rozmowy mam z nią być całkiem sama? — dopytywała się Helenka.
— To konieczne! — ostro powiedział lekarz. — Nie musi się pani zgodzić, droga Mademoiselle, ale niechże się pani w końcu zdecyduje! Powtarzam raz jeszcze, że nie grozi pani żadne niebezpeczeństwo. Co więcej, jeśli zdoła pani chorą zainteresować, rozerwać, odda jej pani ogromną przysługę. Kto wie nawet, czy ona pani nie polubi...
— Poza tym zapłacę pani za lekcje, ile tylko pani zażąda — dodał hrabia. — Proszę się zgodzić, panno Heleno! A przynajmniej spróbować.
— To dziwna praca! Bardzo! — zauważyła Helenka zmieszana błagalnym niemal tonem hrabiego, a przede wszystkim obawą przed niebezpieczeństwem, jakie może jej grozić, obawą, którą na samo wspomnienie swych kłopotów finansowych szybko stłumiła. W końcu wrodzona
ciekawość i chęć zarobienia pieniędzy zwyciężyły jej lęki
i powiedziała:
— Trudno, raz kozie śmierć, zgadzam się. Chodźmy więc
i już nie zwlekajmy!
Weszła za lekarzem i hrabią do budynku, gdzie pilnowała dziwna jej zdaniem cisza. Najpierw szli jednym korytarzem, potem drugim, prostopadłym do pierwszego, gdzie spacerował z rękami założonymi do tyłu pielęgniarz. Naczelny lekarz zatrzymał się przed grubo obitymi drzwiami z niewidocznym zamkiem. Otworzył je i Helenka zobaczyła drugie drzwi mające dobrze widoczny zamek i potężną zasuwkę.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział. — Koło drzwi jest dzwonek. Jeśli będzie potrzebowała pani pomocy, wystarczy nacisnąć guzik i natychmiast ktoś przyjdzie. Pierwsze drzwi będą otwarte przez cały czas, kiedy będzie pani w pokoju chorej.
Zwracając się do pielęgniarza, który zbliżywszy się do nich ciekawie przyglądał się Helence, dodał:
— Proszę stać przy tych drzwiach, Fernandzie, i nie odchodzić pod żadnym pozorem. Słyszy pan: pod żadnym pozorem!
— Rozumiem, panie dyrektorze!
I nim Helenka, blada, ale starająca się robić dobrą minę do złej gry, zdążyła cokolwiek powiedzieć, tenże Fernand odsunął zasuwkę, przekręcił klucz w zamku, otworzył drugie drzwi i z łagodną stanowczością wepchnął ją do pokoju. A ona wcale nie musiała oglądać się do tyłu, by wiedzieć, że drzwi natychmiast się za nią zamknęły.
„Jestem uwięziona razem z wariatką. I to może niebezpieczną wariatką!”, pomyślała, a przez plecy ze strachu przebiegł jej lekki dreszcz. Cofając się trochę, oparła się o drzwi. Dotknięcie drewna odrobinę ją uspokoiło. — Muszę zostać, zostać, zostać! — powtarzała cichutko, by dodać sobie odwagi. — Muszę zarobić trochę pieniędzy!
W pokoju panowała kompletna cisza. Helenka, dalej oparta o drzwi, rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem swojej „uczennicy”. Pokój był dość duży, niezbyt jasny,
o szaroperłowych ścianach z zaokrąglonymi rogami. Przez jedno solidnie okratowane okno dochodziło ledwo wystarczające światło. Pod sufitem świeciła się słaba żarówka osłonięta gęstą siatką. W pokoju stało jedynie białe łóżko, szafa, dwa krzesła i stół. Na nie pościelonym łóżku walały się podarte kawałki papieru, zapewne kartki książki, która leżała na małym dywaniku. Wszędzie unosił się kwaśny zapach, który Helence, mającej bardzo wrażliwy węch, wydawał się bardzo nieprzyjemny.
Właśnie w momencie, gdy robiła to spostrzeżenie, zauważyła swoją uczennicę. Stała w kącie pokoju, na wpół skryta za zasłoną, którą kurczowo ściskała w palcach,
| która oddzielała od pokoju malutką łazienkę, i nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w Helenkę. Mimo że dochodziło południe, Luiza-Maria miała na sobie jedynie cieniutką koszulę nocną, dosyć wytworną, ale pogniecioną
i poplamioną. Wariatka była nieco wyższa od Helenki i jej twarz byłaby ładna, gdyby nosa i policzków nie pokrywała gruba warstwa zbyt białego i źle rozłożonego pudru, a włosy nie opadały w nieładzie na czoło i uszy.
Chora przez długą chwilę, nie drgnąwszy nawet, wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w Helenkę, która zrozumiała, że musi coś wreszcie powiedzieć. Siląc się na uśmiech odezwała się niepewnym głosem:
— Buon giorno, signorina Luiza-Maria!1
Wariatka nic nie odpowiedziała. Z zaciśniętymi zębami
i pięściami w dalszym ciągu wpatrywała się w Helenkę, a nieruchomość jej spojrzenia zaczynała być niepokojąca. Helenka czuła się coraz bardziej nieswojo, starała się jednak być miła, więc powtórzyła:
— Buon giorno, signorina. Come sta? Sono un’amica.%
Luiza-Maria nie poruszyła się, więc Helenka, chcąc być
dzielna, podeszła do stołu, położyła torebkę i usiadła na jednym z dwóch krzeseł, stojącym, jak wydawało jej się, bliżej drzwi. Wyrwało to chorą z bezruchu i Luiza-Maria
chowając się za zasłoną, jakby coś jej groziło, zawołała niemal z wściekłością:
— Fuori! Fuori!1
Ponieważ Helenka, zdumiona opłakanym rezultatem swego posunięcia, nie ruszyła się z krzesła, wariatka puszczając zasłonę ruszyła na nią z groźnie wyciągniętymi rękoma o palcach kurczowo wykrzywionych. Zbliżywszy się na odległość jakichś dwóch metrów zatrzymała się i powtórzyła z narastającą wściekłością:
— Fuori! Fuori! Buggiarda! |
— Ma... ma... sono un’amica! Dawero! | — wykrztusiła Helenka wstając z krzesła i cofając się tak, aby przynajmniej stolik dzielił ją od chorej dziewczyny. Wariatka rzuciła się naprzód i odcięła Helence odwrót, tak że znalazła się ona między łóżkiem a ścianą. Po czym z kurczowo wygiętymi palcami zaczęła wpatrywać się w szyję Helenki z takim uporem, że ta przerażona podniosła rękę, by się osłonić.
Za późno! Ręce chorej już chwyciły ją za ramiona. Nie było wątpliwości, wariatka chce ją udusić. Bojąc się ruszyć głową, Helenka wyciągnęła lewą rękę, by po omacku poszukać dzwonka. Nagle Luiza-Maria zbliżyła ręce do szyi Helenki i gwałtownym ruchem... urwała dwa białe wełniane pomponiki zdobiące jej sweter! Po czym ze zwinnością kota, który upolował ptaka, uciekła skryć się za zasłoną i kręcąc szybko pomponikami zaczęła po cichu się śmiać...
Helenka, zdumiona i przerażona, opadła na łóżko, niezdolna wykrztusić ani jednego słowa, i starała się złapać oddech... W pokoju panowała kompletna cisza. Wariatka przestała się śmiać, ale z widocznym zadowoleniem kręciła rytmicznie pomponikami. Helenka widząc, że chora uspokoiła się, przekonywała samą siebie, że wszelkie niebezpieczeństwo chwilowo minęło. Zresztą w miarę jak odzyskiwała oddech, zaczynała odczuwać dumę z siebie, że
1 Wynoś siąl
2 Wyno^ ',,yno' «iczucł'-1
Ale* / W ( iwdę!
nie zadzwoniła po pomoc. I wtedy przypomniała sobie, po co tu jest... Płacą jej za „lekcie konwersacji”, musi więc — koniecznie musi! — przerwać to milczenie, powiedzieć coś albo zrobić, bo może za drzwiami ktoś słucha... Podnosząc więc torebką, którą chora zrzuciła, wyjęła z niej włoską książkę otrzymaną tegoż ranka. Był to II diauolo straniero Wacława Sieroszewskiego przetłumaczony właśnie z polskiego na włoski przez jej przyjaciółkę Janiną Gromską. Helenka odruchowo spojrzała na dedykacją napisaną zamaszystym pismem: „Gdziekolwiek jesteś, noś zawsze w sercu ojczyznę swoją.” W innych okolicznościach czytając to zdanie poczułaby nostalgię, jaka ogarniała ją zawsze, gdy myślała o swym kraju, ale w tej chwili była jeszcze zbyt poruszona, by myśleć o czymś innym niż o swoim nader delikatnym położeniu. Mimo to zaczęła czytać drżącym nieco głosem: Sulla citta scendeva il gelido crepuscolo dell’autunno siberiano, aviluppandola in una bassa nebbia violacea.1
Z początku Luiza-Maria jakby jej nie słyszała. W milczeniu dalej bawiła się pomponikami. Nagle przestała, podeszła do stołu i uważnie spojrzała na Helenkę, która obserwując kątem oka chorą nadal czytała starając sią zachować spokój i nie zwiększać tempa lektury... Wtedy chora, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, lekko uderzyła palcami o stół i patrząc niespokojnie w stronę drzwi położyła palec na ustach, po czym szybko się schyliła i wyciągnęła z kapcia pognieciony list, który podała Helence.
— Teraz ufam pani — wyszeptała po francusku. — Proszę wziąć szybko ten list! Szybko, bo śledzą nas!
— Co to za list? Komu go dać? — spytała Helenka zaskoczona nagłą zmianą w zachowaniu chorej, choć starała się tego nie okazać.
— Ciszej! Ciszej! — Luiza-Maria mówiła szeptem. — Adres jest napisany. Proszę szybko przeczytać!
Helenka popatrzyła na brudną kopertę, na której na-
■a
mm
¡i
U'5 ?» § St V
* |]|| 5»» . •
bazgrany był adres: Prezydent Konfederacji Szwajcarskiej w Bernie. Z wahaniem oglądała list na wszystkie strony i nie bardzo wiedziała, co ma zrobić. Może rzeczywiście ktoś śledził je spoza drzwi? -
— Do torebki, szybko! Szybko! Jestem pewna, że patrzą na nas! — upierała się Luiza-Maria ściskając ramię Helenki, która machinalnie schowała list.
Chora odetchnęła z ulgą.
— Widzi pani — powiedziała. — 'Zamknęli mnie tutaj, by przeszkodzić memu małżeństwu i zagarnąć cały mój majątek. Palą wszystkie listy. Wyłączyli nawet telefon! Bardzo panią proszę, proszę wysłać ten list!
Oczy nieszczęśliwej dziewczyny zaszły łzami. Powtórzyła raz jeszcze żałosnym głosem swoją prośbę:
— Bardzo panią proszę, proszę wysłać ten list!
— Obiecuję ci to! Na pewno, na pewno! — przyrzekła Helenka, którą owładnęły mieszane uczucia i sama bliska była płaczu.
Chcąc odzyskać spokój wróciła do lektury, starając się wymawiać wyraźnie każde słowo: Per la valle si diffuse un’ombra cupa, il primo Heve respiro della notte.1
Wariatka, teraz już całkiem spokojna, uśmiechała się. Siedziała przy stole nieruchomo, ze skrzyżowanymi rękoma, i słuchała Helenki. W ten sposób stały się wspólniczkami, a potem (ale chwilowo) przyjaciółkami...
Po takim początku podczas lekcji konwersacji, jakie chora miała z Helenką, nie było więcej mowy o Włoszech. Natomiast Helenka dowiedziała się, i to szczegółowo, w jaki sposób prezydent Konfederacji Szwajcarskiej przy pomocy króla Włoch i tajemniczego osobnika, którego nazwisko zaczynało się na „Z” (tym się musiała Helenka zadowolić), uknuli podły spisek przeciw Luizie-Marii, podstępem dostali ją w swoje ręce i zamknęli w pokoju, gdzie do dziś się znajduje, a wszystko po to tylko, by zagarnąć jej majątek i uniemożliwić małżeństwo z młodym inżynierem angielskim o wspaniałych widokach na przyszłość.
Tenże inżynier wynalazł (i nawet opatentował, jak twierdziła Luiza-Maria) nadzwyczaj prosty i mało kosztowny aparat do niszczenia białych dwugłowych orłów, które wraz z jarzynami z wody i mgłą są, jak każdy wie, a przynajmniej wiedzieć powinien, jedną z plag dręczących Anglię.
Gdy już Helenka została wtajemniczona, głównym jej zadaniem podczas „lekcji konwersacji z włoskiego” było pomaganie Luizie-Marii w pisaniu wzruszających supli- kacji adresowanych nie tylko do prezydenta Konfederacji Szwajcarskiej i króla Włoch, ale także do wielu osobistości znanych na arenie międzynarodowej i mogących zdemaskować intrygę i położyć kres machinacji, której ofiarą padła, jak jej się zdawało, chora dziewczyna. Listy te Helenka przed wyjściem z pokoju pieczołowicie chowała do torebki. Znalazłszy się za murami „domu wypoczynkowego dla osób nerwowo przemęczonych” powinna, sprawdziwszy uprzednio, czy nie śledzi jej któryś ze spiskowców (Luiza-Maria uważała, że kryją się oni wszędzie, nawet pod łóżkami...), wrzucić je do pierwszej napotkanej po drodze skrzynki.
W rzeczywistości po wyjściu z pokoju wariatki Helenka po prostu oddawała listy pielęgniarzowi stojącemu bez przerwy na straży pod drzwiami i gotowemu biec w każdej chwili na ratunek.
Helenka, znana z dobrego serca, nie tylko służyła za pośredniczkę między wariatką a najznamienitszymi osobistościami europejskimi, ale też starała się rozbudzić w nieszczęśliwej dziewczynie kokieterię, żeby (jak jej tłumaczyła) była pociągająca w dniu (z całą pewnością już niedalekim), kiedy praworządność i sprawiedliwość międzynarodowa zatryumfują i pozwolą jej pokonać wrogów, to znaczy, kiedy wreszcie zaalarmowana Liga Narodów, zamiast tracić czas na jakąś tam wojnę abisyńską, zdecyduje się wysłać swe oddziały, by otoczyły zakład i uwolniły więzioną tam Luizę-Marię.
Tak więc Helenka czesała codziennie swą uczennicę, na nowo uczyła ją ubierać się z kokieterią, pudrować się
i odrobinę malować. Jeśli lekcja konwersacji nie schodziła im cała na tym zajęciu, moja droga Polka cierpliwie musiała wysłuchiwać coraz to nowych szczegółów dotyczących przygód i planów Luizy-Marii i jej „narzeczonego”. Najbardziej interesujące były wyjaśnienia dotyczące zastawiania i działania pułapek na białe dwugłowe orły. Aparaty te, przypominające nico sidła na wilki, sowy, ludożerców i inne dzikie bądź krwiożercze zwierzęta, należało umieszczać na metalowej okrągłej płycie o średnicy około jednego metra. Pośrodku musiał leżeć kawałek lwiego krwistego combra. To podobno jedyne mięso, jakie uznają angielskie białe orły dwugłowe, jako ze ptaki te są bardzo wybredne, jeśli chodzi o jedzenie; wiedzą o. tym doskonale niektórzy nerwowo chorzy, czego nie można powiedzieć o większości kompetentnych zoologów. Kiedy mięso zostanie już starannie włożone do pułapki, ekipa specjalnie przeszkolonych ludzi musi wciągnąć całą płytę na maszt kilkusetmetrowej wysokości.
— Dlaczego — spytała kiedyś Helenka, jak wszystkie kobiety ciekawa —• ten maszt ma być kilkusetmetrowy?
— Niezbyt mądre pytanie — odpowiedziała Luiza-Ma- ria. — Czyż nie wie pani, że orły angielskie, zwłaszcza białe, latają na dużych wysokościach?
— To prawda, zapytałam zupełnie bez zastanowienia! — przyznała Helenka z nie udawaną prawie skruchą.
Kiedy już pułapka była zainstalowana na maszcie, nie upływało wiele czasu, jeśli wierzyć Luizie-Marii (która zdobyła tę pewność prawdopodobnie od samego wynalazcy), a nadlatywał, przyciągnięty zapachem lwiego combra, zbyt żarłoczny biały dwugłowy orzeł i zaczynał dziobać podwójnie, jeśli można to tak określić, smakowite mięso. Wtedy pułapka natychmiast zamykała się gwałtownie ucinając obie szyje tego groźnego ptaka. Biały orzeł pozbawiony swych głów, jak wiedzą to na ogół nerwowo chorzy i rzadko kiedy kompetentni specjaliści, staje się absolutnie obojętny wobec odmiennej płci, a zatem nie jest w stanie się rozmnażać. Gdyby więc zastawiło się odpowiednią liczbę pułapek sensownie rozmieszczonych na całym teryto
rium Anglii, można by mieć nadzieją na wyniszczenie w niedalekiej przyszłości okropnego gatunku białych dwugłowych orłów nękających ten skądinąd godny szacunku kraj, i tak już srogo doświadczony przez nadużywanie herbaty, porridge'u i letniego piwa.
Helenka — ale czy trzeba to podkreślać? — dzieliła wszelkie nadzieje i niepokoje Luizy-Marii, co miało ponoć dobroczynny wpływ na ogólny stan chorej. Napady gniewu zdarzały się coraz rzadziej, spała spokojniej i jadła w miarą dobrze. Helenka kupiła jej na bazarze w Genewie kilka różnokolorowych wełnianych pomponików, którymi Lui- za-Maria ucieszyła się jak dziecko. Czasami wiązała je wokół szyi, czasami na nadgarstkach albo we włosach czy przy uszach. Helenka natomiast, która przychodziła już do „domu wypoczynkowego” prawie bez żadnych obaw, starannie wystrzegała się ozdób tego rodzaju. Przestała również nosić korale i szale, słowem wszystko, co mogłoby przypomnieć chorej, że jej polska „nauczycielka” miała szyję, którą można na różny sposób owinąć.
Ojciec Luizy-Marii był zachwycony zdecydowaną poprawą w samopoczuciu córki, poprawą, o której dyrektor zakładu natychmiast go poinformował. Tak więc hrabia, ilekroć widział Helenkę, nie tylko gorąco jej dziękował, ale też regularnie co tydzień płacił jej za „lekcje”. Pod koniec pierwszego miesiąca dodał też małą nagrodę, którą Helenka przyjęła z nieukrywanym zadowoleniem.
— Co za szczęście — powtarzała mi często — że mogłam zaprzyjaźnić się z Luizą-Marią! Doprawdy, co za szczęście!
Jednak ani słowem nie wspomniała mi, że córka hrabiego oderwała jej dwa pomponiki od swetra i chciała wyrzucić z pokoju. Wiedziała bowiem, że błagałbym ją, by przestała chodzić do tego „domu wypoczynkowego dla osób nerwowo przemęczonych”, który jak wszystkie tego rodzaju domy nie miał w sobie nic wypoczynkowego dla kogoś nie nerwowego! Na szczęście dopiero znacznie później wyznała mi całą prawdę.
Pod koniec drugiego miesiąca ważnych rozmów z Luizą-
Marią Helenka jak zwykle wyszła z pokoju chorej kryjąc w torebce dwa listy, adresowane jeden do papieża, drugi do prezydenta Gastona Doumergue. W korytarzu nie było pielęgniarza, który korzystając z zupełnie spokojnego przebiegu lekcji konwersacji od kilku dni wychodził „rzucić okiem — jak mówił — na chorych w ogrodzie”. Tam też Helenka go spotkała. Na jego widok machinalnie otworzyła torebkę i jak zwykle oddała mu dwa listy powierzone przez chorą. W momencie gdy pielęgniarz brał listy, Helenka uniosła głowę i zobaczyła za okiennymi kratami konwulsyjnie wykrzywioną w paroksyzmie gniewu twarz Luizy-Marii, która śledziła ją i wszystko widziała. Spojrzenie jej nie pozostawiało nawet cienia wątpliwości co do wniosków, jakie chory umysł wyciągnął z takiego odkrycia.
Kiedy nazajutrz moja nieostrożna narzeczona weszła speszona nieco do pokoju Luizy-Marii, chora, czyhająca za drzwiami, rzuciła się na nią z pazurami z taką szybkością, że gdyby nie interwencja pielęgniarza, który po wczorajszym incydencie spodziewał się czegoś takiego, zostałaby z całą pewnością mocno poturbowana. Helenka uciekła, zdecydowawszy raz na zawsze, że więcej noga jej nie postanie w tym zakładzie o zabójczym wprost klimacie.
Zresztą w postanowieniu tym umocnił ją jeszcze jeden drobny fakt. Kiedy blada jeszcze po tej niemiłej przygodzie przechodziła przez ogród sanatorium, jakaś wariatka, ale z gatunku tych spokojnych, spacerująca z przyjaciółką w kokieteryjnym naszyjniku z kapsli od butelek po piwie, powiedziała teatralnym szeptem:
— Spójrz, księżniczko, na tę, co przechodzi przez ogród, to nowa. Podobno jest zupełnie stuknięta...
W ten oto sposób straciła Helenka pracę, co prawda dosyć niebezpieczną, ale za to dobrze płatną, i musiała znów zacząć rozglądać się za jakimś zajęciem dorywczym, lukratywnym i, jeśli to możliwe, nie kryjącym w sobie niebezpieczeństw. Na szczęście przez te dwa miesiące „konwersacji” z córką hrabiego odłożyła prawie dwieście fran
ków szwajcarskich, dzięki czemu z ufnością patrzyła w przyszłość.
W następną niedzielę, kiedy siedzieliśmy w cukierni nad brzegiem Lemanu i Helenka na moją prośbę opowiadała przygody, jakie ją spotykały w sanatorium, zobaczyliśmy niejakiego Władimira Uranowa, który spostrzegłszy nas bez ceregieli przysiadł się do naszego stolika. Nie lubiłem tego człowieka, Helenka zresztą też nie, i wcale się z tym nie kryła. Ale on mimo wszystko bardzo często kręcił się koło niej. Był to przystojny, czterdziestoletni mniej więcej mężczyzna, uśmiechnięty, uprzejmy, pełen namaszczenia, „zbyt jednak przystojny — jak mówiła Berta Dumouton — aby był prawdziwy, i zbyt grzeczny, aby był uczciwy”. Z czarnymi, lśniącymi, lekko falującymi włosami, dobrodusznym wyglądem, któremu kłam zadawały myszkujące oczy, szczupłą sylwetką, która jak na mój gust zbyt często się gięła w ukłonach, tenże Władimir Uranów sprawiał przy pierwszym spotkaniu wrażenie człowieka sympatycznego, przy drugim — odrobinę niepokojącego, a przy trzecim wręcz odrażającego.
Nie zważając na dość chłodne przyjęcie z naszej strony i nie szczędząc nam przymilnych uśmiechów, powiedział:
— Przepraszam, że wtrącam się do rozmowy, ale słyszałem, że panna Helena pisywała artykuły dla jakiegoś polskiego tygodnika. Czy to prawda?
— Absolutna prawda! — przyznała nieufnie Helenka.
— Miałbym więc coś do zaproponowania pani. Mój szef poszukuje kogoś, kto napisałby całą serię artykułów na temat życia w Polsce. Czy podjęłaby się pani tego? To dobrze płatne: dziesięć franków za stronę maszynopisu. Każdy artykuł powinien liczyć średnio jakieś dziesięć stron, a wszystkich artykułów ma być dziesięć, w ciągu trzech miesięcy. Czy to panią interesuje?
Chyba tak — odpowiedziała Helenka, zdumiona i zachwycona na samą myśl o możliwości zarobienia ponad tysiąca franków szwajcarskich.
Nagle jednak zaniepokojona zwróciła się do mnie:
— Co sądzisz o tej propozycji?
— Musisz zobaczyć się z szefem pana Uranowa — poradziłem jej z wyraźną niechęcią, bo nie podobało mi się, że będziemy mieć jakieś zobowiązania wobec tego podejrzanego Rosjanina.
Wiedziałem oczywiście, że Helenka lubi pisać i że nieraz już pisywała dla polskich gazet. W artykułach tych znakomicie zaobserwowane fakty urozmaicała pikantnymi bądź zdumiewającymi szczególikami, co miało niepowtarzalny urok. Wiedziałem, że dla samej przyjemności pisania, zwłaszcza zaś o swoim kraju, Helenka przyjęłaby propozycję Uranowa. Jeśli prócz tego praca miała być dobrze płatna, byłoby okrucieństwem z mojej strony radzić jej, by z góry odmówiła. Te właśnie względy podyktowały mi moją odpowiedź.
— W jakim języku trzeba pisać te artykuły? — spytała Uranowa.
— Jak pani woli, po polsku lub po francusku.
— Pisz po polsku — wtrąciłem się. — Będzie ci łatwiej, a później razem przetłumaczymy je na francuski. Ja przy okazji podszkolę się w polskim.
— Doskonały pomysł! Co za szczęście! A więc pójdę do szefa pana Uranowa...
— A zatem zgoda! — Piękny Władimir był cały rozpromieniony.
Umówiliśmy się na następny dzień i z wymuszonym nieco uśmiechem podziękowałem radosnemu Rosjaninowi.
Szef Uranowa mieszkał w Cologny pod Genewą w stojącej na uboczu, otoczonej ogrodem willi, która przypominała trochę, w mniejszej oczywiście skali,, sanatorium, gdzie zwariowana dziewczyna chciała poturbować Helenkę. Kiedy Helenka wysiadła z tramwaju, Władimir rzucił się od razu na jej spotkanie witając ją z przesadną radością, jak gdyby nie widział jej co najmniej od dziesięciu lat. Pocałował ją ceremonialnie w rękę, po czym ruszyli razem w stronę willi. Kiedy tylko znaleźli się w ogrodzie, za bramą posiadłości, z całym szacunkiem chwycił Helenkę za ramię i już nie puścił. Ogród był źle utrzymany, po
nury i tylko kwiaty w porannym słońcu stanowiły jakiś wesoły i swojski akcent.
Uranów obszedł dookoła willę, na tle której Helenka zobaczyła mężczyznę siedzącego w wiklinowym fotelu. Przed nim na stoliku, również wiklinowym, królowała na wpół opróżniona butelka białego wina i do połowy pełny kieliszek.
Mężczyzna był ogromny, musiał mieć ponad dwa metry i ponad pięćdziesiąt lat, ale wszystko w nim sprawiało wrażenie starości, ruiny. Siwe włosy opadały na czoło, kąciki powiek opadały na oczy, policzki aż na kołnierzyk, brzuch opadał na uda, a szerokie brązowe nogawki spodni na brudnobiałe kapcie.
Ten niechlujny grubas od pierwszej chwili nie spodobał się Helence. Na jej widok wprawdzie pochylił się i poprawił skarpetki, ale nie wstał, by się z nią przywitać, co ostatecznie zraziło ją do niego, gdyż w swej ojczyźnie przywykła do oznak szacunku, jakich mężczyźni nie szczędzą kobietom. Podał jej tłustą i miękką dłoń, niewyraźnie się uśmiechnął i odezwał z mocnym akcentem niemieckim:
— Dżen tobry pani, czekałem na panią.
— Dzień dobry panu — zimno odpowiedziała Helenka.
Zapanowało milczenie. Gruby mężczyzna niezwykle
przenikliwym wzrokiem obserwował ją spod ciężkich powiek, a Uranów trzymając na wszelki wypadek w zanadrzu kilka ukłonów czekał z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Poprawiwszy raz jeszcze skarpetki grubas zdecydował się wreszcie przerwać milczenie:
— Uranof fytłumaczył pani, czego sobie szyczę?
— Panie Wallstein — uważał za stosowne wtrącić się do rozmowy Uranów — moja koleżanka panna Helena Skrzewska (wymawiał Szefska) zgodziła się napisać kilka artykułów na temat życia w Polsce.
— Ach! Toprafty! A o czym pisałaby pani f sfoich artykułach?
— Ależ... to zależy! — zaczęła ostrożnie Helenka. — Co w moim kraju pana interesuje? Sztuka? Przemysł? Życie codzienne czy polityka?
— O, fłasznie, polityka! Tak, polityka!
— A dokładniej, jakie problemy polityczne?
— Problem mniejszości narodowoszczowych. Sfłaszcza problem szydofski w Polsce!
— Ależ w Polsce nie ma problemu żydowskiego!
— Tam, gdzie są szydzi, zawsze jest problem, proszę pani!
— To pan tak uważa — ostro odpowiedziała Helenka — ja jestem innego zdania...
Grubas pochylił się do przodu, jakby ukąsił go nagle wąż, i ze złością podciągnął skarpetki, po czym wyprostował się tak gwałtownie, że wiklinowy fotel niepokojąco zatrzeszczał. Twardym tonem zapytał:
— Mam nadzieję, sze pani nie jest szytówką?
— Pani Helena z całą pewnością nie jest Żydówką... — pospiesznie wtrącił się Uranów, który zaczerwienił się i niespokojnie wiercił stojąc ciągle przy fotelu szefa.
— Pana o nic nie pytam! — wrzasnął gruby Niemiee.
— A ja chciałabym wiedzieć, po co mnie pan tu poprosił? — zapytała Helenka.
Grubas wyglądał na zaskoczonego bezczelnością pytania. Odwrócił do Helenki purpurowoczerwoną ze złości twarz, gwałtownie zaczerpnął powietrza, i z trudem zapanował nad sobą. Wykrzywił się w uśmiechu i wyskandował:
— Chcę, szeby napisała pani artykuły na temat ‘mniejszości szytofskich w Polsce, szeby opisała pani stosunki między nimi i Polakami, i całe zło, jakie fysządzają pani krajowi...
A ponieważ zaskoczona Helenka milczała, uznał za konieczne dodać:
— Fidżi pani, to nie będzie trudne... Jestem pewien, sze pani kocha sfoją ojczyznę, prafta?
Uśmiechnął się zachęcająco, po czym energicznie podciągnął skarpetki.
— Tak, bardzo kocham swoją ojczyznę — odpowiedziała | dumą Helenka. — Ale uważam, że Żydzi są tacy sami jak wszyscy ludzie, i mam wśiód nich serdecznych przyjaciół. | w niczym nie chctj im szkodzić!
— Myli się pani. Szydzi nie są tacy jak inni. A poza tym zapłacę bardzo tobrze. Niech szę pani sastanowi! Pani potrzebuje pieniędzy. Fiem, fiem...
— Zastanowić się! Ależ już to zrobiłam! — przerwała mu Helenka. — Nigdy nie zgodzę się pomagać propagandzie rasistowskiej! Pieniądze mogę zarabiać tylko w sposób uczciwy.
Na te słowa twarz grubasa zmieniła się, jakby za chwilę miał dostać apopleksji. Podciągnął skarpetki, jakby chciał je zedrzeć, po czym wstał z fotela ze zwinnością,
0 jaką Helenka go nie podejrzewała, i rzucił:
— Fkrótce, proszę pani, Niemcy pętą panami Europy, a pani poszałuje tych słóf. Proszę stąt wyjszcz, głuptasie... Heraus! Heraus!
A odwracając się do Uranowa, któremu śmiech zastygł na twarzy, wrzasnął, nie wiedząc, że Helenka zna niemiecki:
— Warum haben sie mir diese polnische Ziege hergc- bracht? 1
Helenka już się oddaliła, ale słysząc to pytanie, drgnęła
1 odwracając się do faszysty blada ze złości powiedziała:
— Bo polska koza nie boi się ropuchy!
I szybkim krokiem wyszła z ogrodu, gdzie na głowę żałosnego Uranowa, gnącego się w usprawiedliwieniach i przeprosinach, posypały się gwałtowne wymówki rozwścieczonego grubasa.
r mrfM ■V
«'♦•i 1 »% a ■
W którym Helenka zostaje sekretarką pary zwariowanych i czarujących Amerykanów, później podaje herbatą i ciastka w międzynarodowym home, a wreszcie gubi szpilki, dowodząc na końcu, że choć nikt nie musi porywać się na to, co niemożliwe, ona właśnie musi, i robi to z prawdziwą przyjemnością.
Tegoż samego wieczora w „Dromaderze”, kiedy Helenka opowiedziała mi o swoim spotkaniu z panem Wall- steinem, nie mogłem powstrzymać się od zrobienia uwagi:
— Sama jesteś winna temu, co ci się przytrafia. Dlaczego nigdy nie dowiesz się czegoś więcej o proponowanej ci pracy? A w ogóle dlaczego nie chcesz, żebym ci pomógł? Przecież niedługo się pobierzemy. W każdym razie mam taką nadzieję...
— Kobieta musi pracować i być niezależna, nawet jeśli jest mężatką — z całym spokojem odpowiedziała mi Helenka. — A poza tym przygody z wariatką i tym okropnym faszystą to naprawdę interesujące dla mnie doświadczenia.
— Ach, tak?
— Tak, a ja lubię doświadczenia. Wiesz, że z natury jestem strasznie ciekawa.
— Miejmy nadzieję, że te twoje doświadczenia nigdy nie skończą się źle — odparłem z niezadowoleniem w głosie. — Mimo to...
Nie dokończyłem, bo okrzyk Helenki, która raptownie wstała wylewając na stół zawartość mego kieliszka, przerwał mi w pół zdania.
— Och! To Lidia!... Lidia! Hop! Hop! Lidia, kochanie, chodź tu do nas!
Jeszcze dzisiaj, po przeszło trzydziestu pięciu latach, jakie minęły od tamtej pory, nie zdołałem się przyzwyczaić
do tych „hop! hop!” Helenki, na które odwracali się wszyscy przechodnie w promieniu co najmniej jednego kilometra. Tamtego wieczora słychać ją było z całą pewnością aż w Lozannie. Zachmurzyłem się jeszcze bardziej, bo nie lubią robić z siebie widowiska. Helenka zresztą też nie, chociaż swoimi poczynaniami nieuchronnie wywołuje wprost przeciwny skutek.
Lidia Baranova, młoda, jasnowłosa kobieta, była z pochodzenia Czeszką. Ładniejsza, poważniejsza i mniej żywiołowa od Helenki mówiła bardzo poprawnie po francusku i studiowała w Genewie medycynę. W „restauracji” Berty Dumouton jadała (jeśli można to tak nazwać) przy sąsiednim stoliku.
Helenka przedstawiła mnie szybko swojej przyjaciółce, którą ucałowała z właściwą sobie serdecznością i posadziła obok siebie na ławeczce, po czym obie panie rzuciły się w wir rozmowy prowadzonej chwilami po francusku, chwilami zaś po polsku, ale tak szybko, że nie byłem w stanie zrozumieć z niej ani słowa. Tak więc kiedy Emanuel wytarł stolik i przyniósł mi następny kieliszek, który na wszelki wypadek osłoniłem ręką, zapadłem w ostentacyjne milczenie, żeby jasno pokazać Helence, jak bardzo nie podoba mi się to, że kiedy spotyka swoje przyjaciółki, zapomina całkiem o mojej obecności.
Po jakimś kwadransie Helenka przypomniała sobie nagle o moim istnieniu i zwróciła się do Lidii po francusku:
— Wiesz, kochanie, może „już” wyjdę za mąż, za Feliksa...
— A któż to taki?
— To on — Helenka wskazała na mnie lekkim ruchem głowy.
— Moje gratulacje — z uśmiechem powiedziała Lidia. — Nic o tym nie wiedziałam. Życzę wam wszystkiego najlepszego.
Nie zaprotestowałem ani słowem na „może” i „już” Helenki, bo wiedziałem, że może znaczy u niej prawie zawsze na pewno, a już — bez wątpienia! Często zresztą używała tych słów po to tylko, by zdanie brzmiało lepiej.
Uważałem jednak za konieczne dodać nie bez pewnej zgryźliwości:
— Tak, liczę, że pobierzemy się pod koniec października... jeśli oczywiście do tej pory nic się Helence nie stanie.
— A dlaczego miałoby się jej coś stać? — z zaciekawieniem spytała Lidia. — Czy jest chora?
— Skądże! Ale raz po raz rzuca się w jakieś przedsięwzięcia, które prędzej czy później muszą się źle skończyć. A wszystko to pod pretekstem, że musi w sposób niezależny zarabiać na życie. Na razie jednak nie ma pracy w Genewie i...
— Szukasz pracy? — przerwała mi Lidia, obracając się do Helenki. — Czemuż mi nic o tym nie powiedziałaś? Wiem o zajęciu, które na pewno będzie ci odpowiadać. Czy słyszał pan o państwu Marken? — znowu zwróciła się do mnie.
— Nie.
— Ja też nie I— dodała Helenka.
Lidia wdała się więc w długie i zawiłe wyjaśnienia, z których wynikało, że państwo Marken, bardzo bogaci Amerykanie niedawno przybyli do Genewy, pragnęli wydać znaczną część swego olbrzymiego majątku pracując na rzecz poly>ju. Postanowili zatem założyć w grodzie Kalwina międzynarodowy home dla studentów (jeszcze jeden!), który miał pod każdym względem przewyższyć wszystkie istniejące już domy tego rodzaju. Nie tracąc niepotrzebnie czasu Amerykanie ci od razu przeszli od teorii do praktyki i już zdążyli znaleźć odpowiedni lokal (w zakątku zwanym Campagne Rigot). Był to malowniczy stary dom, bardzo długi, ale za to jednopiętrowy (a jeśli nawet miał dwa, to i tak wydawał się jednopiętrowy) skryty jak gruby kocur wśród drzew, kwiatów i wysokiej trawy. Mrs Marken od razu znalazła nazwę dla swego home’u: „International Peace Haven” — Międzynarodowy Port Pokoju. Słowo „port” zostało zresztą trafnie wybrane, jako że krucha i pokojowa tratwa zbudowana przez tych dwoje Amerykanów nie zdołała nigdy opuścić swego por
tu, by wypłynąć na szerokie i spokojne wody światowego porozumienia i zanieść w cztery strony świata radosne orędzie pokoju i szczęścia, które jej właściciele chcieli głosić.
Jednym słowem państwo Marken znaleźli już zarówno lokal, jak i nazwę dla swego Home’u. Teraz należało tylko znaleźć sekretarkę i studentów. Lidia zapewniała Helenkę, ze jeśli zgłosi się do Amerykanki, najprawdopodobniej zostanie przez nią zaangażowana.
Helenka gorąco podziękowała przyjaciółce i zaraz następnego dnia udała się do Campagne Rigot. Lidia miała rację: dom był przyjemny i gościnny^ a jego właściciele sympatyczni. Bez trudu została przyjęta do pracy, jednak za groszowe wynagrodzenie stu pięćdziesięciu franków szwajcarskich miesięcznie.
W małżeństwie Markenów panem domu była pani Marken, wysoka, chuda, dobrze, choć dyskretnie, po pięćdziesiątce, dosyć jeszcze ładna, trochę wyniosła i na pewno porządnie zwariowana. Praktycznie rzecz biorąc nie znała ani słowa po francusku, z jednym tylko wyjątkiem: „ile to kosztuje?”, i miała na pierwszy rzut oka jedną tylko wadę: zmieniała zdanie co pięć minut.
Jej mąż mógłby straszyć otoczenie swą przeraźliwą chudością, gdyby nie nosił znakomicie skrojonych ąjeganckich ubrań, co, jak wiemy, niezmiernie rzadko zdarza się jego rodakom. W przeciwieństwie do swej energicznej małżonki obnosił się | miłą i zblazowaną nonszalancją i wszystkich gości home’u witał z uśmiechem na ustach tymi słowami:
— Dzień dobry, ja mówić francuski bardzo dobrze!
Było to jedyne chyba zdanie, jakiego kiedykolwiek zdołał się w tym języku nauczyć, a towarzyszył mu często porozumiewawczy gest ręki, sięgającej do jednej z wielu kieszeni po zmięty świstek papieru, gdzie Mr Marken miał zwyczaj zapisywać kilkanaście słów francuskich, ciągle zresztą tych samych, które uparcie nie chciały wejść mu do głowy. Poza tym był to najpoczciwszy człowiek na świecie (choć nie światowy, gdyż przedtem handlował gumą do żucia). Umarł mniej więcej w rok po naszym wy-
jeżdzie z Genewy i wszyscy, a szczególnie przeżuwacze gumy, szczerze go żałowali. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że był on czwartym usuwanym w cień mężem przedsiębiorczej Mrs Marken, która dożyła radośnie osiemdziesięciu siedmiu lat, a jedynym objawem przybywających jej krzyżyków było to, że nie zmieniała już zdania co pięć minut, a jedynie co godzinę. Wiek robi jednak swoje!
Praca Helenki w Międzynarodowym Porcie Pokoju nie była, przynajmniej teoretycznie, skomplikowana. Polegała na przyjmowaniu przed południem gości i dostawców i pisaniu na maszynie korespondencji pani Marken (z błędami oczywiście, które po kryjomu poprawiałem), na przygotowaniu o czwartej stołu do podwieczorku, który po pięciu minutach pani domu nakrywała i tak po swojemu. Następnie siedząc koło niej miała Helenka podawać każdemu przybyłemu studentowi, tak jak to praktykowano we wszystkich tego rodzaju domach, filiżankę herbaty i dwa herbatniki, które zgodnie z rytuałem o bliżej nieokreślonym pochodzeniu stanowiły nieodzowne uzupełnienie tego cennego płynu.
Wykonując tę odpowiedzialną czynność Helenka musiała równocześnie mieć baczenie na poniektórych studentów, zbyt przywiązanych do dóbr doczesnych, którzy częstp mieli ochocę dorzucić do tego obfitego posiłku trzeci, a może nawet — któż to może wiedzieć? — czwarty herbatnik albo dodatkowy kawałek cukru. Bo wprawdzie Mrs Marken wydawała corocznie tysiące franków szwajcarskich na przyjęcia, taksówki i podróże na trasie Szwajcaria — Stany Zjednoczone, uważała jednak, że nadużywanie herbatników, herbaty czy cukru jest ze strony jej kochanych studentów karygodnym marnotrawstwem pieniędzy, które można by wydać na cel o wiele szlachetniejszy, jakim jest umacnianie ich dążeń do powszechnego pokoju. I tak dzięki oszczędnościom, jakie zrobiła likwidując zbyteczne herbatniki i cukier, pani Marken mogła za bajońskie sumy zapraszać dwa razy w miesiącu znanego mówcę (który często okazywał się człowiekiem pretensjonalnym i niepoważnym, a co gorsza ponurym nudziarzem), by przed
stawił rezultaty swych pokojowych negocjacji studentom zebranym wokół trzaskającego w kominku ognia, darmowego dla wszystkich i podsycanego grubymi polanami, jako że Mrs Marken okropnie marzła.
Do obowiązków Helenki podczas tych wieczorków należało także doglądanie ognia i pilnowanie, by wszyscy zostali sobie przedstawieni i po przywitaniu się z wymaganą ceremonialnością znaleźli wygodne siedzenia.
Wbrew tej poważnej atmosferze wieczorki w Międzynarodowym Porcie Pokoju bywały na ogół interesujące, a czasami nawet miłe, a to dzięki różnym narodowościom studentów, ich wrodzonej wesołości i jakiejś serdeczności, spontaniczności i szczerości, które składają się na wdzięk właściwy młodym. Mimo swoich skromnych zarobków i nieznośnego charakteru dyrektorki Helenka czuła się kwietnie w tym home’ie i na przekór wielu kolegom, którzy serdecznie przestrzegali nową sekretarkę: „Nie zostaniesz długo u Mrs Marken! Ta dziwaczka zwalnia wszystkich najpóźniej po tygodniu!”, Helenka zachowała swoją pracę przeszło rok. Wdzięk, z jakim witała wszystkich gości, ściągnął szybko nowych studentów i zachwycona pani Marken zapałała taką sympatią do swojej sekretarki, że nie podejmowała żadnych decyzji nie zapytawszy jej uprzednio o zdanie.
Natomiast pan Marken, oczarowany uprzejmością i u- służnością Helenki, zabrał się, by się jej przypodobać, do nauki francuskiego. Nauczył się trzydziestu nowych słówek i był o krok od zrobienia postępów w koniugacji czasowników. Co więcej, po żmudnych i wzruszających wysiłkach nauczył się mówić „dzień dobry” i „do widzenia" po polsku!
Z tych samych powodów i mnie okazywał niezwykłą wprost uprzejmość, a najwspanialszym jej dowodem było zaliczenie mnie w poczet arystokracji, w dniu kiedy pogratulowałem mu postępów poczynionych we francuskim. Od tej pory nie nazywał mnie inaczej jak panem de Gail- lardinet, a na wszystkie moje protesty pozostał głuchy, choć w dalszym ciągu uprzejmy.
1
w t w ® ®
Sf|k m.
yyŁ CjtR?
%'f ¥
i i w
♦łjfił # \
T&MI • V 1 Ul ]
f®*Mf 'ii
ll I f V'
wlffiHSlil]
liii.
Zbliżało się lato. Zebrałem już prawie wszystkie dokumenty potrzebne mi do pracy o Jacques’u Grévin i napisałem nawet jej pierwsze rozdziały. Chcąc oderwać się od naszych obowiązków zawodowych spędzaliśmy codziennie z Helenką czas od dwunastej do drugiej w południe na plaży w Port-Noir, dokąd jeździliśmy starym, pustym na ogół tramwajem. Przez kwadrans pływaliśmy w zimnej wodzie jeziora, po czym zjadaliśmy na trawie kanapki z listkiem sałaty lub pomidorem. Następnie wyciągaliśmy się wygodnie na materacach plażowych i przez godzinę rozmawialiśmy, patrząc spod wpółprzymkniętych powiek na ciemne stoki gór o ośnieżonych gdzieniegdzie szczytach.
O wpół do drugiej Generał Dufour (który nie był wcale generałem, tylko parostatkiem) przecinał jezioro wydając od czasu do czasu krótki gwizd jak w koszarach, by przypomnieć nam, że pora się ubierać i wracać do codziennych obowiązków. Muszę zresztą powiedzieć, że robiłem to bez zbytniego żalu, gdyż moje poszukiwania autentycznie mnie pasjonowały, a przy pisaniu książki znalazłem w osobie Helenki najbardziej oddaną i cenną pomocnicę. Byłem jej szczególnie wdzięczny za cechę tak niezmiernie rzadko spotykaną u kobiet, a którą już wtedy ceniłem prawie tak samo jak dzisiaj: otóż Helenka nie była gadatliwa. Potrafiła nawet milczeć całymi godzinami: nie podnosząc głowy znad książki czytała strona po stronie, starannie i metodycznie, tak jak szarańcza ogołaca drzewo z liści, bądź siedząc prawie bez ruchu nieznużenie szyła, tak jak inni łowią ryby.
Jak się dobrze zastanowię, to wprost nie do wiary wydaje mi się, ile czasu Helenka w ciągu swego życia spędziła na czytaniu, szyciu i przede wszystkim pruciu! Bo (nie należy pomijać tego milczeniem) wprawdzie szycie należało do ulubionych jej zajęć, to jednak nie równało się pruciu, które stanowiło przyjemność samą w sobie, zupełnie nieporównywalną z innymi. Wszystko, co w codziennym życiu jest choć trochę zszyte i nie daj Boże wpadło w ręce Helenki, nie mogło uniknąć swego przeznaczenia, które jej zdaniem polegało na spruciu. I tak, czy to cho
dziło o stary płaszcz, którego resztki mogły przydać się do przyozdobienia kapelusza, czy o pokrowce na fotele, które należało przerobić, czy też o sukienki, dopiero co kupione, ale które wymagały natychmiastowej „drobnej poprawki", wszystko, absolutnie wszystko czekał taki sam los! Kiedy ubranie zostało już sprute, momentalnie przestawało być interesujące i smutne kawałki materiału wędrowały na dłuższy lub krótszy okres czasu, jeśli nie na całą wieczność, do szafy do tego celu przeznaczonej, gdzie spokojnie spały wśród kawałków gazet o zdumiewających geometrycznych kształtach, naszpikowanych podstępnie szpilkami. Kawałków tych, które kiedyś chciałem spalić, Helenka strzegła jak oka w głowie, gdyż były to, jak mówiła, „formy”. Mnie osobiście trudno było kiedykolwiek uwierzyć, by te nędzne, zmięte skrawki papieru, które ze złośliwą radością kłują każdego, kto nieopatrznie chce ich dotknąć, mogły być formą czegokolwiek. Co prawda nigdy nie miałem sposobności, by dostatecznie zgłębić to zagadnienie, gdyż cały mój wolny czas, którego nie poświęcałem na zalecanie się do Helenki, wypełniały dwa niezwykle absorbujące zajęcia: po pierwsze musiałem uważać, by Helenka nie popruła w celu zrobienia „drobnej poprawki” moich ubrań albo by nie zabrała się do „gruntownego” ich czyszczenia, po której to czynności zmieniały się w najprawdziwsze łachmany, po drugie pomagałem jej zbierać szpilki, które z uporem Tomcia Palucha i z godną podziwu odwagą gubiła w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Jeżeli fabryki szpilek krawieckich w Europie nigdy, o ile mi wiadomo, nie borykały się z problemem bezrobocia, to w dużej mierze zawdzięczają to Helence, która spędziła wiele godzin swego życia na sianiu znacznej części ich wyrobów po całym naszym mieszkaniu, do tego stopnia, że prędzej sporządziłbym listę tych nielicznych miejsc, gdzie nigdy nie znajdywałem szpilek, niż przypomniałbym sobie te wszystkie zakamarki, gdzie Helenka zdołała je pogubić. Kiedy pomyślę, że bankier Laffite zawdzięcza całą swą wspaniałą karierę temu, że kiedy był nieśmiałym młodzieńcem bez pracy i bez specjalnych wi
doków na przyszłość, pewien bankier zauważył go właśnie w momencie, gdy szukał na ziemi szpilki, nie mogę odżałować, że i ja nie miałem podobnego szczęścia, gdyż zostałbym co najmniej multimilionerem. Jednak życie jest tak krótkie, a człowiek podczas swego krótkiego pobytu, tu na ziemi ma tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, że gdybym to ja zobaczył, że młodzieniec, który przyszedł prosić mnie o pracę, szuka starej szpilki, jak najszybciej bym go odprawił, oceniając, że zachowaniem swym dowodzi jedynie nieuleczalnego skąpstwa, wrodzonego upodobania do przeciętności albo też pogardy dla najcenniejszego dobra, jakie posiadamy: dla czasu! Jednak w moim rozumowaniu musi tkwić jakiś błąd, ponieważ nie zostałem sławnym bankierem, choć przez całe życie zebrałem tyle szpilek, że można by z nich zgromadzić niemałą fortunkę. Że nie wspomnę już nawet o tych, które wbiły mi się w stopy...
Ale te drobne niedogodności nie przesłaniały mi wcale tego, co do mego codziennego życia wnosił pełen fantazji i niespodzianek charakter Helenki. Pamiętam na przykład, jak pewnego wieczoru, a było już dobrze po północy, wyszliśmy z „Dromadera” i Helenka uparła się, byśmy nadłożyli drogi i wstąpili na główną pocztę.
— Ależ, Helenko, wiesz przecież, że o tej porze nie wybierają już listów ze skrzynek. Daj mi list. Mieszkam przecież niedaleko od głównej poczty, wrzucę więc go wracając do domu i z samego rana go wyjmą.
— Nie, wolę wrzucić teraz.
— Nie rozumiem ciebie. Przecież wiesz, że teraz i tak nie opróżniają skrzynek.
— Wiem! Po raz ostatni wyjmują listy o jedenastej wieczorem i już to zrobili.
— No więc o co ci chodzi?
— Mimo to wolę wrzucić list teraz.
To nonsens! — powiedziałem ze złością. — Nie sądzisz chyba, że dyrektor poczty wstaje czasami w nocy po to tylko, by wyjąć listy ze skrzynki!
— Oczywiście że nie — odparła Helenka w zamyśleniu — ale nigdy nic nie wiadomo...
Bowiem świat Helenki był i dotąd jeszcze pełen jest takich „nigdy nic nie wiadomo”. Słuchając jej, można by pomyśleć, że wszystko może się zdarzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych. Niektórzy są zdania, że słowo „niemożliwe” nie jest francuskie. Dla Helenki w każdym razie z całą pewnością nie należało ono do języka polskiego. Spraw, których normalny śmiertelnik nawet w najśmielszych marzeniach by się nie podjął, gdyż wie, że są one całkowicie absurdalne albo nierealne, Helenka, nie zważając na ewentualne niepowodzenie, czepia się z uporem maniaka. Nie mówiąc nic nikomu rozważa po cichu problem, obraca go na wszystkie strony, zastanawia się całymi dniami, po czym osoby mogące jej pomóc obdarowuje bombonierką, papierosami czy też proponuje swoją współpracę przy jakimś trudnym przedsięwzięciu, a kiedy już znajdą się w sytuacji, że niezręcznie byłoby im odmówić, natychmiast prosi o spełnienie swojej prośby. Niemal zawsze plan jej udaje się i wtedy nic tak jej nie cieszy jak zakomunikowanie skromnym tonem i ze spuszczonymi wstydliwie oczyma osobie, która uprzednio przedstawiała jej absolutną nierealność całej sprawy:
— Wiesz, zdobyłam to, o czym mówiłeś, że jest nie do osiągnięcia!
— Doprawdy? Nie wierzę...
— Tak, tak! Mam już to... Rzeczywiście nie było zbyt A łatwo, ale w życiu potrzebna jest cierpliwość i wytrwałość!
I powiedziawszy to odchodzi beztrosko, zostawiając rozmówcę czasami zdumionego, czasami śmiertelnie obrażonego, ale zawsze zdecydowanego na zrewidowanie swojego pojęcia tego, co możliwe, i tego, co niemożliwe.
Poza wieloma zaletami i wadami niezwykle rzadko spotykanymi Helenka ma też pewne cechy trudne doprawdy do pogodzenia ze spokojnym życiem. Wspominałem już o nieoczekiwanych i nieprzepartych napadach głodu. Muszę jednak powrócić jeszcze do tego tematu.
Wszyscy dobrze wiedzą, jaka to męka żyć na co dzień z osobą wiecznie uskarżającą się na bóle żołądka lub na brak apetytu, ale ja ze swej strony zapewniam, że wcale nie łatwiej jest żyć z kimś, kto ma strusi żołądek, zwłaszcza gdy samemu ma się ten organ raczej delikatny.
Otóż pamiętam, jak na krótko przed naszym ślubem Helenka z przerażeniem zobaczyła (czy tak też jej się wydawało), że znowu przytyła, co, jak każdy wie, jest dla młodej kobiety najgorszą katastrofą, jaka może ją spotkać. Udała się więc do lekarza, który zapisał jej lekarstwo odbierające zupełnie apetyt. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Zamiast czterech posiłków dziennie Helenka musiała, by zaspokoić głód, zjadać ich co najmniej pięć. W ciągu dwóch tygodni przybyło jej prawie dwa kilo, które bardzo przywiązały się do jej osoby.
Nieco (ale nie za bardzo) zaniepokojona poszła znowu do lekarza, który wysłuchawszy jej utyskiwań stwierdził stanowczo, że są one zupełnie absurdalne i, co więcej, absolutnie sprzeczne z najnowszymi osiągnięciami medycyny. Zgodził się jednak ją zważyć i stanąwszy twarzą w twarz z niewiarygodną rzeczywistością smutno pokiwał głową i poradził jej, by zwróciła się do innego dietetyka,
o rozleglejszej niż jego wiedzy.
Helenka wróciła do domu zamyślona, ale w gruncie rzeczy zadowolona, że na niektóre leki reaguje w sposób całkowicie indywidualny i nietypowy. Nie poszła wcale do poleconego jej lekarza i tylko z samozaparciem, które mnie zdumiało, przez dwa tygodnie stosowała dietę, jaką podała jej przyjaciółka, składającą się jedynie z jabłek, żółtego sera i niesłodzonej herbaty. Tym sposobem straciła wreszcie te dwa dodatkowe kilogramy, a wraz z nimi nadprogramowo jeszcze trzeci.
W końcu zdołałem się przyzwyczaić do wilczego apetytu Helenki. Nie mogłem jednak przywyknąć do jej okropnych zachcianek, które napadały ją na ogół w miejscach, gdzie nie sposób było je zaspokoić, na przykład w kinie lub teatrze.
Wszystko zaczynało się zazwyczaj wtedy, gdy na scenie
lub na ekranie aktorzy zabierali się do kulinarnych ekscesów. Skutki były nieuniknione i natychmiastowe. Już po kilku minutach ręka mojej najdroższej ściskała mnie silnie za ramię, a głos jej szeptał mi do ucha:
— Och! Zdaje mi się, że jestem głodna! Nie wiem, czy doczekam do końca filmu (albo trzeciego aktu).
Szybko więc nauczyłem się mieć zawsze, gdy szliśmy na jakieś przedstawienie, w kieszeni cukierki albo herbatniki, dzięki którym Helenka wytrzymałaby, łudziłem się, przynajmniej do przerwy. Niestety nie przepadała za słodyczami, a czekolady wprost nie znosiła. Kiedy na jakimś przyjęciu częstowano ją cukierkiem, szukała kątem oka niezbyt odległego wazonu z kwiatami, do którego mogłaby go wrzucić nie robiąc przykrości pani domu.
Kiedy więc Helenka oddała mi kilkakrotnie nadgryzione cukierki, z którymi nie wiedziałem co zrobić i które lepiły mi się w palcach, zacząłem zabierać ze sobą solone migdały, serowe cukierki albo cieniutkie kanapeczki z plasterkiem kiełbasy w środku. Takie zakąski Helenka przyjmowała z większym uznaniem, ale — rzecz katastrofalna! — miała po nich okropne pragnienie!
Sytuacja była tym tragiczniejsza, że w wielu sztukach teatralnych czy filmach aktorzy piją przeróżne napoje, wyglądające zawsze atrakcyjniej niż te, z którymi mamy na co dzień do czynienia. Zresztą, żeby nikt nie miał co do tego wątpliwości, pijąc je przybierają ekstatyczny wyraz twarzy, jakby bez kropli wody w ustach przebyli całą Saharę i nagle za jakąś wydmą rozpalonego piasku odkryli cienistą oazę i pijalnię z zimnymi napojami.
Poradziłbym sobie i z tym, gdyby jakoś sensowniej dobierali swe napoje. Czemuż u licha nie zadowalali się kawą z mlekiem, sokiem owocowym czy nawet winem? Mógłbym wtedy zaopatrzyć się w termos z odpowiednią ilością płynu. Ale nie! Całkowicie obojętni na kłopot, jaki mi sprawiali, woleli delektować się zimnym piwem prosto z beczki albo strzelającymi szampanami, które perliły się i musowały w smukłych kryształowych kieliszkach, albo
też aromatyczną herbatą z cukr.em, cytryną bądź mlekiem, ba, nawet z odrobiną rumu.
Czy muszę dodawać, że na widok tych płynnych delicji Helenkę ogarniało pełne niepokoju podniecenie? Wstawała, siadała, kręciła się niby to z powodu zdrętwiałej nogi albo zagniecionej sukienki, po czym z westchnieniem, od którego położyłyby się co najmniej dwa hektary zboża, komunikowała mi, że byłaby najszczęśliwszą z kobiet, gdybym postarał się o dużą szklankę zimnego piwa i zwykłą, najzwyklejszą w świecie, malutką kanapkę z szynką albo (w zimie) o filiżankę gorącej herbaty z cytryną i zwyczajną kanapkę z masłem i z zastygniętym sosem od mięsa (smakołyk dość specyficzny, ale Helenka za nim przepada).
Oszołomiony taką prośbą, najpierw udawałem, że nic nie słyszę, pochłonięty bez reszty tym, co się dzieje na scenie bądź na ekranie. Daremnie! Pragnienie i głód, jakie odczuwa Helenka, wzmagają się proporcjonalnie do przeszkód, które stoją na drodze do ich zaspokojenia. Próbowałem wtedy nieśmiało protestować:
— Czy uważasz, że to naprawdę odpowiedni moment?
— Poczekaj chwilę! Przedstawienie (albo film) zaraz się skończy!
albo też:
— Wiesz przecież, że w tutejszym bufecie napoje nie są najlepsze, a w dodatku bardzo drogie!
Odnosiłem taki sam skutek, jak gdybym za pomocą kilku ślimaków umieszczonych na torach próbował wykoleić lokomotywę jadącą pełną parą. Widząc mą wyraźną złą wolę Helenka rozdzierająco wzdychała, po czym mówiła sama do siebie szeptem, który słyszeli widzowie w promieniu trzydziestu metrów:
— Ach! W Polsce wszyscy bez wyjątku mężczyźni są bardziej rycerscy niż tutaj. Kiedy tam proszę o coś do jedzenia czy picia, wszyscy rzucają się, by mi to przynieść...
Zraniony do głębi w mej diunie narodowej zapominałem
albo:
94
zapytać, jak w jej kraju pierwszy lepszy mężczyzna potrafi zdobyć żądany przez nią napój czy potrawę w samym środku przedstawienia, nie zakłócając jego toku i nie narażając się na usunięcie z sali. Wściekły więc wstawałem i przepraszając stokrotnie pięciu czy sześciu (czasem nawet więcej) widzów z naszego rzędu deptałem im po nogach z uśmiechem na ustach i złością w sercu. Potem kierowałem się do najbliżej stojącej bileterki, która wysłuchawszy mej prośby patrzyła na mnie nieufnie i szeptem wyjaśniała:
— Ależ nie podajemy tutaj ani posiłków, ani napojów! Co się panu stało? Żle się pan czuje?
Odpowiadałem z trudno udawaną dezynwolturą:
— To nie o mnie chodzi. To dla pani, która...
— Ach! Jakaś pani się źle czuje?
— Nie! Nie to chciałem powiedzieć! Po prostu chce coś zjeść albo się czegoś napić...
— A to dlaczego?
—■ Czuje zły głód! (Podobno tak się nazywa głód, który w przeciwieństwie do „dobrego głodu” napada człowieka w nieodpowiednim miejscu i o nieodpowiedniej porze).
Bileterki mają zapewne jakiś tajemniczy, ale doskonały sposób porozumiewania się między sobą w rodzaju sekretnego telegrafu, bo nim zdążyłem powiedzieć cokolwiek więcej, cały personel na ogół wiedział już, że coś nienormalnego dzieje się w moim rzędzie. Kryjąc głowę w ramionach i przemykając chyłkiem pod ścianami starałem się wyjaśnić komuś kompetentnemu, na czym dokładnie polega mój kłopot. Na próżno! Wracałem więc w końcu na miejsce i marzyłem tylko o tym, żeby jak najszybciej o nas zapomniano. Płonna nadzieja, bo już w różnych punktach sali zapalały się i gasły, niczym błędne ogniki, latarki bileterek. Po chwili jedna z nich podchodziła do nas.
— Czy to pani się źle czuje? Może podać pani aspirynę albo wezwać lekarza?
— Ależ nie, nie trzeba! — odpowiadałem półgłosem, a widzowie siedzący wokół nas zaczynali się niecierpliwić
i coraz głośniej psykać. Helenka zaś, jak zwykle wszyst'-\* kiego ciekawa, pytała mnie:
— Czego chce ta bileterka?
Nim w ogóle zdążyłem odpowiedzieć, przybiegał zdenerwowany kierownik kina.
— Czy wezwać taksówkę dla chorej?
— Ach! To ktoś zachorował — mówiła szeptem Helenka. — Gdzie?
I natychmiast wstawała z krzesła — bo, jak juz powiedziałem, była z natury ciekawa — upuszczając przy tym rękawiczki, torebkę albo parasolkę. Tracąc coraz bardziej głowę dawałem nura pod fotele, by pozbierać pogubione rzeczy, a Helenka, chcąc zapewne ułatwić mi zadanie, znowu wstawała z fotela. Oburzenie sąsiadów sięgało zenitu i teraz skupiało się wyraźnie na nas.
— Proszę siadać! Cicho! Proszę siadać! To naprawdę skandal!
Wreszcie z pomocą bileterki, która świeciła mi latarką, jak mogła najlepiej, i Helenki, bez której pomocy doskonale bym się obszedł, znajdowałem zgubioną torebkę, rękawiczki czy parasolkę. Teraz, kiedy przeprosiłem już wszystkich wokół i, jak łatwo się domyślić, dałem sute napiwki bileterkom, mogłem, zupełnie wyczerpany, wreszcie usiąść i otrzepać kapelusz, który Helenka w tym rozgardiaszu przypadkiem mi przydeptała. Mogłem też śledzić zakończenie przedstawienia, nie rozumiejąc zresztą,
o co dokładnie chodzi, bo straciłem wątek intrygi i zastanawiałem się, gdzie się podział mój szalik i moje rękawiczki, które trzymałem na kolanach, a także dokonywałem skomplikowanych obliczeń, ile to monet poleciało mi pod fotel sąsiada, kiedy dawałem napiwki...
Zazwyczaj w tym właśnie momencie moich perypetii miłość mego życia ujmowała mnie pod ramię, i współczująco patrząc mi w oczy czule szeptała:
— Nie jesteś jednak, kochanie, zbyt zaradny!
W którym narrator, zapoznawszy się szczegółowiej z niebanalną rodziną Helenki i dowiedziawszy się, że ona sama nie zna dokładnie swego wieku, informuje czytelnika o dziwnych okolicznościach swoich własnych urodzin i opowiada o przedziwnym wpływie, jaki na jego dzieciństwo wywarła reklama produktów farmakologicznych.
Pod koniec mego pobytu w Genewie, w pewien burzliwy i parny wieczór sierpniowy, Helenka zjawiła się w „Dromaderze” z czymś, co wyglądało na grube, starannie zapakowane tomisko, pod pachą. Zaniepokojony zapytałem przerażonym nieco głosem:
— Mam nadzieję, że to nie następna pifeca do poprawienia?
— Oczywiście że nie! — odparła radośnie. — To tylko moja rodzina!
I kiedy kompletnie zaskoczony patrzyłem na nią bez słowa, rozwinęła ostrożnie niebieski papier i wyjęła ogromny podniszczony album, pełen starych fotografii i starych listów. Poprosiwszy dla zasady Emanuela o filiżankę herbaty, łyknęła z mego kieliszka białego wina, skrzywiła się jak zawsze, gdy pije choćby najlepsze wino, po czym z przyjemnością wyraźnie malującą się na jej twarzy otworzyła album i zabrała się do pokazywania mi kolejno wszystkich zdjęć komentując je bądź jednym lakonicznym słowem, bądź sypiąc szczegółowymi wyjaśnieniami.
Tym sposobem poznałem kolejno jej ojca, wysokiego kościstego mężczyznę, o wąsach dumnie przecinających pociągłą twarz (Helenka odziedziczyła po nim niektóre rysy, a także dumne spojrzenie), jej matkę, pulchną kobietę o uśmiechniętej, nieco melancholijnej buzi, która układem nosa i brody przypominała Helenkę, brata i sio-
T
strę, których rysy stanowiły kompromis między rysami ojca i matki. Na jednym ze zdjęć brat nosił mundur oficerski z długą, sięgającą aż do kostek peleryną. Futrzana czapka na głowie upodobniała go do kozaka z operetki.
Na innym zdjęciu dziadek Helenki ze strony matki, zarośnięty jak Tołstoj i w butach jak słynny kot z bajki, ubrany w obszerną opończę siedział na schodach przed dużym, pięknym, drewnianym domem. Bawił się z oswojonym lisem, a wokół domu spacerowały głupie i zarozumiałe gęsi. Kiedy patrzyłem na ten tchnący spokojem obrazek ogarnęło mnie nagle uczucie odrębności dużo żywsze niż to, jakiego mogłem doświadczać pod wpływem akcentu i zachowania Helenki.
Obok zdjęcia dziadka widniał portret kobiety w średnim wieku, pięknej jeszcze, prawdziwej damy.
— To moja babka ze strony matki — poinformowała mnie z dumą Helenka. — Bardzo piękna, prawda? Ale jaka rozrzutna! i Okropnie! Okropnie! Mimo to bardzo ją kochałam, choolkrótko się znałyśmy...
Kartkując album poznałem całą galerię wujków i ciotek, kuzynów i kuzynek, przyjaciół domu i znajomych. Wreszcie na wyblakłym mocno zdjęciu ujrzałem bardzo przystojnego mężczyznę ubranego zgodnie z modą z roku 1870.
— A to mój węgierski przodek ze strony ojca — wyjaśniła Helenka. — Wygnany ze swego kraju z powodów politycznych. Człowiek o żelaznej woli. I trudnym charakterze. Okropnie! Okropnie...
— Tak, z całą pewnością okropnie trudnym — powiedziałem rozumiejąc nagle, po kim to Helenka odziedziczyła swój upór i wytrwałość.
Oglądając album poznałem też lepiej samą Helenkę. Nie zobaczyłem jej wprawdzie jako kilkumiesięcznego go- lutkiego bobasa baraszkującego na baraniej bądź niedźwiedziej skórze, niezbędnej do tego rodzaju zdjęć, o których przyzwoitości decyduje jedynie wiek fotografowanego obiektu, ale mogłem podziwiać ją jako pięcioletnią dziewczynkę, skupioną, z brodą uniesioną do góry, starającą
się uśmiechnąć do nie istniejącego ptaszka, którego żadnemu fotografowi nie udało się jeszcze wyczarować z aparatu, na cale zresztą szczęście, bo z pewnością przeraziłby on nie tylko wypatrujące go dzieci, ale i ich rodziców, bo nagle zburzyłby te wszystkie piękne kłamstwa, z których zbudowany jest ich skromny świat. W dodatku jakość kliszy na pewno by na tym ucierpiała...
Następnie zobaczyłem Helenkę w wieku lat siedmiu w uroczym krakowskim stroju, podobnym do tego, jaki miała na sobie na wieczorku w „International Friendship Home”, potem w wieku dziesięciu lat w nowym płaszczyku i z nowym sersem w ręku, a także jako dwunastoletnią harcerkę wśród koleżanek wesoło śmiejących się na szkolnym podwórku. Później jako osiemnastoletnią dziewczynę w żałobie po ojcu. Miała na sobie długą czarną suknię, w której było jej bardzo do twarzy, i tak zwaną stosowną do okoliczności minę, z którą było jej zdecydowanie nie do twarzy.
W roku następnym ujrzałem ją jako studentkę matematyki na uniwersytecie w Krakowie, z czapką na bakier i mnóstwem książek pod pachą. Obok niej sterczał wysoki student, a ja na jego widok poczułem dziwne ukłucie w sercu.
— To mój były narzeczony — powiedziała z całą prostotą. — Bardzo miły i inteligentny chłopak, ale zbyt lubił wódkę, a za mało studia. Po czterech miesiącach znajomości postanowiłam z nim zerwać.
— I zerwałaś?
— Oczywiście, skoro postanowiłam...
Na innych jeszcze zdjęciach mogłem podziwiać Helenkę jako tancerkę, najpierw w towarzystwie innych dziewcząt w szkole tańca w Krakowie, potem w różnych strojach z kilku ról, które tańczyła w tamtejszym teatrze „Rokoko”.
Kiedy przyglądałem się tym zdjęciom usiłując znaleźć coś, co łączy harcerkę, baletnicę, krakowiankę i doktora praw, Helenka wyciągnęła z torebki kopertę pełną wycinków prasowych. Były to recenzje z przedstawień, w któ
rych tańczyła. Nazwisko jej było wielokrotnie wymieniane i gorąco ją chwalono. Szczerze jej pogratulowałem. Ogromnie zadowolona podziękowała mi łagodnie się uśmiechając:
— Bardzo lubię tańczyć. Bardzo, beaucoup! Ale to było zbyt męczące, a poza tym w życiu nie można robić tylko jednej rzeczy...
Po tych rodzinnych zdjęciach przyszła kolej na fotografie z Włoch, gdzie Helenka studiowała prawo. I tutaj coś zaczęło szwankować. Wiem, że we Włoszech zdarzają się trzęsienia ziemi, ale nie tak znów często, i trudno zresztą sobie wyobrazić, by trafiały się, ilekroć Helenka brała do ręki aparat. Ale jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że gdy tylko postawiła nogę na półwyspie apenińskim, ściany domów zaczęły się niebezpiecznie pochylać, czasem na prawo, czasem na lewo, że drzewa gięły się jak podczas burzy, a horyzont nieustannie się huśtał? Fakt tym bardziej był niepokojący, że jedynym obiektem absolutnie pionowym na tych zdjęciach okazała się wieża w Pizie!
Mimo że chodziło o przeszłość, poważnie się zaniepokoiłem:
— Moje biedactwo, zwiedzałaś Włochy w tak przykrych okolicznościach!
— Och, wcale nie! Włochy są naprawdę pięknym krajem. Bardzo mi się podobają. Dlatego właśnie, kiedy przyjechałam, kupiłam sobie aparat fotograficzny.
— Ach tak! To wyjaśnia wszystko. Początki fotografa amatora są zawsze trudne — powiedziałem wyrozumiale.
— Oui, oui! — przytaknęła mi Helenka. — Wiem, co sobie myślisz, ale zobaczysz, że później nie jest już tak źle. Popatrz!
To prawda. Na następnych zdjęciach drzewa i ściany domów wróciły do właściwej im pozycji, a linia horyzontu zaczynała biec normalnie, zaś wieża w Pizie pochylała się, jak mi się wydawało, trochę nawet za bardzo! Natomiast ludzie — co za rozpacz! — zdawali się okropnie cierpieć. Przynajmniej na zdjęciach, gdzie jednemu bra
kowało ręki, drugiemu obu stóp, trzeciemu prawie połowy tułowia. Niektórzy nawet stracili głowy, tak że wszelka identyfikacja była niezmiernie trudna, by nie rzec zupełnie niemożliwa, co z kolei pozwalało snuć najśmielsze nawet domysły.
Sytuację na zdjęciach, i tak już przecież niepokojącą, a czasami wręcz wstrząsającą, pogarszały jeszcze przedziwne zjawiska meteorologiczne: świetlne kule, z całą pewnością przybyłe z innych planet, zdumiewające deszcze w słonecznym skądinąd krajobrazie, ogniste smugi lejące się z nieba na osobę ufnie uśmiechniętą, ciemne chmury
0 niewiadomym pochodzeniu otulające wszystko gęstą powłoką... I Bóg wie co jeszcze! Widząc moje zdumienie Helenka uznała za stosowne wyjaśnić:
— Oczywiście, kochanie, nie wszystkie zdjęcia są jeszcze udane. Ale wtedy kiepski był ze mnie fotograf...
Zaprotestowałem zupełnie bez przekonania, co wyraźnie zmartwiło Helenkę. Chcąc ją więc pocieszyć szybko dodałem:
— Ja też nie jestem dobrym fotografem i w ogóle mam niewiele zdjęć. Zostały zresztą u ojca. Za to opiszę ci szczegółowo moją rodzinę...
— Tak, tak! Koniecznie! — zawołała radośnie Helenka. — Bardzo lubię słuchać, jak opowiadasz.
— Zgoda! Emanuel, podaj nam jeszcze dwa białe wina.
Kiedy kelner postawił przed nami kieliszki, łyknąłem
odrobinę, by przepłukać gardło, i zacząłem:
— A więc, moja droga Helenko, nazywam się, jak wiesz, Feliks Gaillardinet i urodziłem się w małym prowincjonalnym miasteczku liczącym osiem tysięcy ciał i kilka dusz, to znaczy w małym miasteczku tym tylko różniącym się od innych prowincjonalnych miasteczek, że posiada piętnastowieczny zamek w bardzo dobrym stanie
1 dosyć podniszczoną dziewiętnastowieczną śluzę. Nazwę jego pomińmy na razie milczeniem, po pierwsze dlatego, że jest bardzo długa i trudna do wymówienia i napisania, po drugie dlatego, że nie jest istotna dla niedokładności mej opowieści. Zapamiętaj jednak, że samo miasteczko
jest tak małe, ze każdy słyszy, o czym mówi się w domu sąsiada.
Urodziłem się o północy, dokładnie na tej krawędzi, I ostrzejszej i cieńszej niż ostrze żyletki, jaka dzieli dzień I właśnie się kończący od dnia właśnie się zaczynającego, na tej granicy prawie że nieuchwytnej, którą rozkłady I jazdy zwą godziną 0. Jestem zatem istotą, która nie należy ani do wczoraj, ani do jutra, jest dokładnie pomiędzy dwoma dniami. Kiedy jednak ojciec chciał zgłosić fakt mego przyjścia na świat w urzędzie stanu cywilnego, urzędnik zażądał dokonania kategorycznego i szybkiego wyboru pomiędzy tymi dwoma możliwościami. Ojciec spojrzał więc w przyszłość i zdecydował się na dzień jutrzejszy. Jestem zatem odrobinkę starszy, niż na to wskazuje moja metryka, jednak tak niewiele, że nie warto nawet o tym mówić...
— A to ciekawe! — przerwała mi Helenka. — Bo ja też nie znam dokładnie swego wieku.
— Jak to? Nie znasz swego wieku?
— Dokładnie nie. Kiedy wyjechałam z mamusią do Rosji, mama zgubiła moją metrykę. W moim kraju to nie urząd stanu cywilnego ją wystawiał, ale proboszcz, który wpisywał wszystkie narodziny do ksiąg parafialnych. Na Ukrainie mama udała się do popa, ale pomyliła się w rosyjskim kalendarzu. Dopiero później zorientowała | się, że w nowej metryce jestem młodsza o kilka dni, ale powiedziała sobie: trudno, zostawmy na razie tak, jak jest, zobaczy się po wojnie. Dla dziewcząt zawsze to korzystne trochę się odmłodzić!
— Och, Helenko, i to nie tylko w twoim kraju! Nie chciałbym być niedyskretny, ale czy mogłabyś mi powiedzieć, jaki miesiąc wybrała ci matka na urodziny?
— Wydaje mi się, że naprawdę urodziłam się „już” w grudniu, ale w metryce widnieje styczeń! To dobrze zacząć coś od nowego roku.
— A więc oficjalnie urodziłaś się pierwszego stycznia...
— Nie, nie pierwszego. To niedobra data ze względu
na święta! Urodziłam się trzeciego, co jest zresztą dużo lepsze, jeśli chodzi o prezenty!
— Co takiego? Lepsze, jeśli chodzi o prezenty?
— Oczywiście, bo w ciągu dwóch tygodni mogę dostać aż trzy prezenty: jeden na gwiazdkę, jeden na Nowy Rok i jeden na urodziny.
— Sprytnie pomyślane — odparłem z lekka zaskoczony. — A więc gdybyśmy byli małżeństwem, musiałbym dać ci trzy prezenty w ciągu dwóch tylko tygodni?
— Non, non! — odpowiedziała Helenka z ogromną prostotą. — Wystarczy jeden, ale duży, taki zamiast trzech...
Przytłoczony taką żelazną logiką przez chwilę nie mogłem dobyć | siebie głosu.
— Dlaczego nic nie mówisz? — zapytała. — Opowiadaj dalej... Twoja opowieść. bardzo się Helence podoba.
— Dobrze, już zaczynam — powiedziałem z trudem przełykając ślinę. — A więc kiedy wkroczyłem w tak zwany niewdzięczny wiek, ojciec zajął się jak najwszechstronniejszym moim wykształceniem. Bardzo wcześnie kupił mi wiolonczelę, niewiele mniejszą ode mnie, i zafundował mi nauczyciela muzyki niewiele większego niż mój pulpit na nuty. Przez przeszło rok grałem ną tym instrumencie, a do zaprzestania ćwiczeń zmusiły mnie skargi sąsiadów. Przerzuciłem się wtedy na skrzypce i przez całe dziesięć lat uczył mnie ten sam nauczyciel, dopóki nie umarł na atak serca. Po jego śmierci uświadomiłem sobie, że zawsze będę jedynie przeciętnym skrzypkiem. Schowałem więc definitywnie instrument do futerału, a ojciec z zadowoleniem w głosie powiedział mi: — Teraz już wiesz, co to jest muzyka. Da ci ona wiele radości.
Miał rację! Dzięki muzyce przeżyłem jedne z piękniejszych chwil w moim życiu i zawdzięczam je nie tylko niemodnym i uroczym melodyjkom wygrywanym przez stare pozytywki, które dosłownie uwielbiam, r.le również dostojnym i subtelnym koncertom Mozarta, Haydna, Albi- noniego i Vivaldiego, którymi i dziś jeszcze się delektuję.
Jednocześnie z zamiłowaniem do muzyki zacząłem przejawiać zainteresowanie poezją i tym wszystkim, co nie-
codzienne, dziwne, fantastyczne i nierealne. „Masz szczęście. Twój syn doprawdy jest nietypowy”, mawiał do ojca ze współczuciem stary, zgryźliwy nieco przyjaciel domu, doktor Norbert Grantin. Nie podejrzewał nawet, że był to najwspanialszy komplement, jaki można komuś powiedzieć, a ja byłem wtedy za młody, by go w pełni docenić.
To, co powiedziałem, pozwala w każdym razie rozumieć jasno, że jeśli chodzi o miłość, miałem od początku niewielkie szanse na spotkanie prawdziwie siostrzanej duszy. Zakładając nawet, że spotkałbym istotę płci żeńskiej nie należącą do najbardziej rozpowszechnionego typu kobiet, musiałbym jeszcze dokonać nie lada wyczynu: przedstawić ją w moim miasteczku nie wywołując przy tym jakichś burzliwych zamieszek. Krótko mówiąc: niemal marzenie ściętej głowy!
Wróćmy jednak do mojej rodziny, najpierw ze strony ojca, Wawrzyńca Gaillardinet. Po ukończeniu ze znakomitymi wręcz rezultatami szkoły średniej postanowił, kierując się swymi upodobaniami do botaniki i chemii, studiować na uniwersytecie farmację, jako że zawód aptekarza zostawia wiele wolnego czasu ludziom, którzy tak jak on uwielbiają stare sztychy, białe kruki bibliofilskie, cenną porcelanę i kwiaty, zwłaszcza zaś róże. Kiedy już miał dyplom w kieszeni, otworzył aptekę i od razu zdobył poważną klientelę.
Rosłem więc wśród zapachów kreozotu, eukaliptusa, eteru, fenolu i kamfory, że nie wymienię już innych, ale wonie te często mieszały się 8 zapachem róż. Jednak we wspomnieniach z dzieciństwa dominują dwa cudowne medykamenty, spoczywające dziś na cmentarzu zapomnianych farmakologicznych specyfików: ,,Rycyna-która-wy- chowuje-żołądek” i „Pigułki-Plocka-pomogą-państwu”. Rycyna nie tylko kojarzyła mi się, nie wiadomo czemu, z jakimś smakołykiem zrobionym z rycynusa, ale też widziałem ją zawsze pod postacią starszego pana, bez najmniejszej wątpliwości profesora jakiegoś nie istniejącego uniwersytetu, jednego z tych, którzy reklamują owoce swojej naukowej pracy na ostatniej stronie gazet. Na twa
rzy tego dobroczyńcy ludzkości malowały się życzliwość i zrozumienie połączone z niewątpliwą a głęboką mądrością. Z palcem wskazującym wycelowanym prosto w niebo ten sympatyczny pan pouczał przewód pokarmowy, nie mający końca, różowy, radosny, tryskający zdrowiem, który przerwawszy na chwilę swoje harce słuchał uważ- .nie i z wdzięcznością swego dobroczyńcy.
Natomiast reklama pigułek Płocka dla osób bladych, królująca na kontuarze aptecznym, której nie sposób było nie dojrzeć wchodząc do apteki, mogła straszyć po nocach dziecko o najmniej nawet żywej wyobraźni. Widniały na niej dwie identyczne twarze, z tym że jedna była przerażająco, upiornie wprost blada, druga zaś przeraźliwie ćzerwona. Niestety w koszmarach nocnych widywałem jedynie tę pierwszą. Jej grobowe spojrzenie podążało za mną krok w krok. Czerwona twarz nie była w stanie do tego stopnia mnie przerazić, jako że w tym czasie zbyt pasjonowałem się opowieściami o czerwonoskórych, by choć na chwilę zwątpić w to — mimo zniecierpliwionych i gniewnych wyjaśnień ojca — że ci nieprzyjaciele bladych twarzy nadużywali po prostu pigułek Płocka.
Reklama „Pigułki-Plocka-pomogą-państwu” przyciągała moją uwagę jeszcze z innego powodu: otóż jedna i ta sama litera „p” stanowiła pierwszą literę wszystkich czterech słów. Ten chwyt reklamowy wydawał mi się godny figurowania w antologii literatury francuskiej, która była moim szkolnym podręcznikiem i w której mogłem podziwiać ciekawy ogromnie sonet monosylabiczny. W tejże antologii czytałem bez znużenia, zamiast słuchać nauczyciela, stronice poświęcone Sinistre effacement de l’homme Wiktora Hugo i Drżącym preriom Luizjany nie pamiętam już kogo — tym preriom, gdzie człowiek umiera, jeśli zbłądzi, a na myśl o których rozkosznie drżałem... co przeszkadzało mi często być uczniem tak pilnym, jak tego pragnęła moja rodzina.
Później, kiedy miałem jakieś piętnaście lat, obudziło się we mnie upodobanie do poezji i stałem się bardziej wrażliwy na dziwny urok i czar bijący z reklam farma-
ceutycznych w ogóle, a kremu Kaliston w szczególności. Skoro krem ten człowiekowi sześćdziesięcioletniemu daje wygląd czterdziestolatka, to człowiek mający eto dziesięć lat i używający go regularnie musi wyglądać tylko na dziewięćdziesięciolatka. A to ma kapitalne v/prost znaczenie!
Nie ustając w mych poszukiwaniach świata odmiennego, od tego, w którym żyjemy, wpadałem w rozmarzenie również na widok reklamy soli musujących doktora Mac- Phersona. Otóż producent ich otrzymał od pewnego wdzięcznego pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny list, z którego wszyscy mogli się dowiedzieć, jak wiele zawdzięcza on tymże solom. Do niedawna jeszcze tak cierpiał na reumatyzm, że schody w domu stanowiły dla niego niepokonaną przeszkodę. Odkąd jednak zaczął regularnie zażywać soli musujących doktora MacPhersona, sytuacja uległa radykalnej poprawie; nie musiał nawet schodzić po schodach z pierwszego piętra, na którym mieszkał: po prostu z ogromną szybkością zjeżdżał po poręczy. Zdjęcie i adres wdzięcznego pacjenta stanowić miały dowód skuteczności lekarstwa. Patrząc jednak na głupawą minę, łysiejące skronie i wątłe ramiona tego ozdrowieńca szybko dochodziło się do wniosku, że musi to być człowiek o niespotykanej wprost sile charakteru, skoro do tego stopnia potrafi w codziennym życiu ukrywać rozpierającą go energię, efekt stosowania sławetnych soli.
Miałem niewiele ponad siedem lat, kiedy straciłem matkę. To ona uparła się, by dać mi na imię Feliks, „szczęśliwy”, jakie nosił jeden z jej pięciu wujów, ten najbardziej ukochany. Imię to miało zażegnać wszelkie złe fatum i zapewnić mi szczęście na całe życie. Ojciec nastawiony był wprawdzie bardziej pesymistycznie, ale jako wielbiciel Georgik Wergiliusza, które czytywał w oryginale, skłonny być uznać, że będę bez wątpienia felix qui potuit rerum cognoscere causas | Kiedy recytował mi to zdanie, choć nie rozumiałem ani słowa, czułem, że roz-
piera mnie prawdziwa duma. Mimo to rzadko zwal mnie pełnym imieniem i na ogół mówił do mnie Fil, a koledzy w szkole natychmiast zaczęli wołać na mnie Patafil...
— Zaletą rzadko spotykanych imion — przerwała mi Helenka — jest to, że nie trzeba wtedy pamiętać nazwiska człowieka.
— Masz rację, ale pozwól mi snuć dalej mą opowieść... Matkę pamiętam jako kobietę bardzo piękną i dobrą aż do przesady. Miała ogromny kapelusz z woalką przybrany fiołkami i zakładała go w zimie raz na tydzień, kiedy szła z ojcem do teatru. Głęboko przekonana, że dziecko, pozostawione na chwilę bez matki, natychmiast ogarnia przeraźliwy smutek, wymyślała najprzeróżniejsze kłamstwa mające wytłumaczyć mi, dlaczego w te wieczory muszę zostać sam. Słuchałem cierpliwie i bez słowa jej wyjaśnień, że na przykład rzeźnik sprzedał jej nieładny kawałek mięsa, musi go więc z żalem natychmiast mu odnieść, a mnie zostawić samego z gosposią. Ma jednak nadzieję, że będę bardzo grzeczny.
A ja od dawna już wiedziałem od tejże gosposi, Ernestyny, której się to niechcący wymknęło, że ilekroć mama zakłada kapelusz z woalką, idzie z ojcem do teatru. I kiedy pewnego wieczora mama, już w kapeluszu na głowie, tłumaczyła mi, okropnie niby to zmartwiona, że w domu zabrakło cukru i musi, choć bardzo jej przykro z tego powodu, zostawić mnie na godzinkę czy dwie samego i pobiec do sklepu, gdzie — co za nieprzyjemna sprawa! — będzie musiała zbudzić śpiącego już pewnie właściciela, odpowiedziałem jej zupełnie spokojnie: „Idź do teatru, mamusiu, będę grzeczny!”
Zaniemówiła z wrażenia, a kiedy z godnością wyszła z pokoju, poinformowała szeptem ojca:
— Zobaczysz, że przez to dziecko będziemy mieć jeszcze niemało zmartwienia.
Moja biedna matka nie pomyliła się wtedy. Nie chcąc sprawiać otoczeniu najmniejszej choćby przykrości, czuła się w obowiązku „upiększać prawdę” i jak większość osób żyjących w świecie drobniutkich kłamstewek, które ciągle
zmuszają do nowych, kłamała bardzo źle. W dodatku nie wiedziała, że dzieci nie wolno nigdy okłamywać. Dosyć kłamstw nasłuchają się, gdy pójdą do szkoły i gdy już ją skończą...
Kiedy po krótkiej, ale ciężkiej chorobie opuściła nas na zawsze, rozstała się też z naszym domem Ernestyna, gdyż, jak mówiła, bała się mieszkać pod jednym dachem z wdowcem. Mój ojciec też zresztą bał się mieszkać w tym samym co Ernestyna domu, bo nie cierpiał jej przygnębiającej chudości, chorobliwego lęku przed mikrobami i manier płochliwej starej panny. Rozstali się więc bez problemu i miejsce jej zajęła dawna guwernantka mego wuja, obdarzona niezliczonymi talentami, niejaka Florencja.
Chociaż liczyła sobie nie więcej niż czterdzieści pięć lat, była już całkiem siwa i zaczynał się sypać jej wąsik. Przy każdej okazji dawała dowody swej wzruszającej dobrej woli, z którą kontrastował pompatyczny zawsze wygląd. Od pierwszej chwili okazywała mi dużo serdeczności, ale ja na początku odnosiłem się do niej z ogromną rezerwą, gdyż dojrzałem na jej karku różowy guz wielkości moreli, którego włosy nie przykrywały całkowicie, a który mnie wydawał się równie tajemniczy i w tym miejscu niestosowny jak olbrzymie grzyby o chorobliwym kolorze, które co roku wyrastały u stóp jednego z drzew w naszym ogrodzie.
Przedwczesna śmierć mojej matki w połączeniu z dawnymi troskami, jakie dręczyły mojego ojca w młodości i o których czasami napomykał, pogłębiła jeszcze jego powagę, mizantropię i wrodzone upodobanie do spokojnych rozrywek umysłowych. W dalszym ciągu z zapałem kolekcjonował stare sztychy, porcelanę, róże i białe kruki, ale ograniczył swe wizyty do odwiedzin u brata Dezyderego, przyjaciela malarza Losseant i jednego z trzech praktykujących w naszym miasteczku lekarzy, Norberta Gran- tin, który był jego uniwersyteckim kolegą i leczył moją matkę.
Ten przeszło pięćdziesięcioletni lekarz o ogromnej, nie k 108
■
podlegającej dyskusji wiedzy medycznej, miał charakter wyrostka, który w śnieżnych pigułach ukrywa kamienie, krawca, który w nowym ubraniu celowo zostawia szpilki, cukiernika, który do placka z wydrelowanymi wiśniami podstępnie dodaje jedną pestkę. I tak tenże Grantin, z niewinną miną, która mogła oszukać nawet najbardziej ostrożnego, nie tracił nigdy okazjif by nie powiedzieć ojcu czegoś perfidnie miłego. Ojciec odkrywał ukryty jad zawsze za późno, by odpowiedzieć tak, jak by należało, temu koledze niemal po fachu. Mimo to ojciec, gdy tylko minęła mu złość, nie był w stanie wyobrazić sobie, że Grantin robi to celowo i nie potrafił nigdy okazać mu swego oburzenia. Co prawda lekarz ten wielokrotnie leczył mnie, i to dobrze, a raz nawet, kiedy w wieku dwu lat zachorowałem na bronchit i zapalenie płuc, uratował mi życie, jak mówiła matka. Zalecił mi pić co jakiś czas łyżeczkę szampana i kiedy po kilku dniach minęło niebezpieczeństwo, uprzejmie zakomunikował rodzicom, że nie powinni się zbytnio z tego powodu cieszyć, gdyż jego zdaniem choroba pozostawi trwałą i przykrą ułomność, która nie pozwoli mi przeżyć dwudziestego roku życia. Przekroczyłem ten wiek radośnie, bo nie wiedziałem wówczas jeszcze, że pod żadnym pozorem nie należy dementować diagnozy lekarzy, gdyż niektórzy z medyków nigdy tego nie wybaczają. Toteż rozczarowany Grantin, ilekroć mnie widział, starał się doszukać jakiegoś śladu tamtej choroby. Ponieważ jednak ja okazywałem wyraźną złą wolę i tryskałem zdrowiem, Grantin nie mając innego wyjścia zajął się moim stanem psychicznym, w którym dopatrzył się nie ulegających wątpliwości, a nieuleczalnych zaburzeń. Przez długi czas ojciec się tym naprawdę zamartwiał.
Natomiast mojego wuja Dezyderego Grantin nie miał odwagi zaczepiać, gdyż wiedział, że to groźny przeciwnik, który replikuje szybko i dosadnie. Wielokrotnie z krótkich między nimi potyczek bardziej poturbowany wychodził złośliwy lekarz. Dlatego też wolał ćwiczyć swą ironię na innych, nie tak szybkich w kontrataku.
Powróćmy jednak do autora mych dni. Ojciec był czło-
109
®* 4 i • CjfjpO t liirtŁaCttiwwi
- * fiin3lci«p
mi V Łętrisi Miii
wH'* *' yjiflBBgH **»!!#*> ~%^^iPgy^Hr3
f-> ^Tr-r.ii*SM* i v->^Ł.%^
" - 7 J-'! '".:l -
'• *v'*-.^^ł5«~ ? *
• \*’§'*^f •* ® '*(•1*-'*' »t ,
*: *•"•;■'> * •* .» - > •> ^w*>'. ;'1'-* '
wiekiem bardzo wykształconym, trochę nieśmiałym, chwilami hojnym, czasami wesołym kompanem, czasami zaś osobnikiem zupełnie nietowarzyskim, podejrzliwym i raczej łakomym, choć źle trawił. Jak ognia bał się jakiejkolwiek obcej ingerencji w swoje życie prywatne, a jeszcze bardziej wszelkiego zaangażowania politycznego czy filozoficznego, jakie zmusiłoby go do robienia ustępstw wobec bliźnich, których wprawdzie miłował, ale tak ogólnie, bo poszczególnych przedstawicieli naszego gatunku na dłuższą metę nie znosił.
Niestety siedzący tryb życia, doskonała i obfita kuchnia, jaką raczyła nas Florencja, wywierały zgubny wpływ na jego z natury delikatny żołądek. Robił się więc coraz bardziej ponury i coraz częściej cierpiał na migreny. Szukał zatem pomocy w lekarstwach ze swojej apteki. Wypróbował po kolei wszystkie leki ułatwiające trawienie, jakie wpadły mu do rąk, a kiedy nic mu nie pomogły, sięgnął po środki antyneuralgiczne, które sprzedawał swoim klientom z ufnością, entuzjazmem i niczym nie zachwianą wiarą w ich skuteczność. Uczucia te opuszczały go jednak natychmiast, gdy chodziło o niego samego. Kiedy okazało się, że żaden znany mu proszek od bólu głowy nie działa skutecznie, porzucił na czas jakiś róże, sztychy i porcelanowe cacka i zaczął z pomysłowością i anielską wprost cierpliwością, którymi podczas studiów budził zaufanie profesorów, fabrykować receptury na proszki i miksturki od bólu głowy. Wypróbowywał je na własnej osobie, początkowo z mizernymi rezultatami, ale w końcu wytrwałość jego została uwieńczona sukcesem. Udało mu się, oczywiście przy odrobinie szczęścia nieodzownego w takich przypadkach, skomponować recepturę proszku przeciwbólowego, który działając skutecznie na najgorszą nawet migrenę w niecałe dziesięć minut nie szkodził przy tym na żołądek, wątrobę czy nerki, nie powodował zawrotów głowy i nie działał przygnębiająco. Wprost przeciwnie, dawał lekkie uczucie euforii.
Ojciec tak był zachwycony swoim odkryciem, że wypróbowawszy cudowny lek wielokrotnie na sobie posta-
n
nowił udostępnić go klientom. Jako że był człowiekiem wykształconym, a przy tym gustował w ironii, nazwał go „Proszkami przeciwbólowymi portugalskiej zakonnicy”. Z całą pewnością w młodości zaczytywał się Listami tejże zakonnicy, ale przede wszystkim nie zapomniał słów jednego ze swych starych profesorów, człowieka niezwykle uczonego, znakomitego chemika i ogromnego wielbiciela Woltera: „Drogi młody przyjacielu, pamiętaj zawsze, że w przekonaniu ludzi prostych (a jaki człowiek, kiedy zachoruje, nie staje się odrobinę prosty?) starzy księża i zakonnice posiadają cudowną moc uzdrawiania. Oczywiście nie ma w tym ani krzty prawdy, ale istotne jest, że chory głęboko w to wierzy. Jeśli więc chcesz wylansować jakiś lek, głoś wszem i wobec, że recepturę otrzymałeś właśnie od tych bogobojnych osób, a ręczę ci, że odniesiesz sukces!”
Ojciec zastosował się ściśle do tej rady i kupiwszy odpowiednią liczbę metalowych pudełeczek, do każdego z nich włożył dwadzieścia torebek ze swoim słynnym lekarstwem. Następnie zamówił trójkolorowe etykietki przedstawiające starą kobietę w komecie, o twarzy wprawdzie pomarszczonej, ale energicznym spojrzeniu. Palcem autorytatywnie wskazywała tekst umieszczony obok i wyliczający wszelkie bóle, które te proszki uśmierzają (czy też mają uśmierzać).
„Proszki przeciwbólowe portugalskiej zakonnicy” odniosły natychmiastowy sukces, wprawdzie tylko w naszym miasteczku i jego najbliższej okolicy, ale i tak wystarczająco duży, by w pełni usatysfakcjonować mego ojca. Autorytet zakonnicy zdobiącej wieczko pudełka i fakt, że ojciec sam spożywał duże ilości swego medykamentu (czasami na oczach klientów), co świadczyło zarazem o jego skuteczności, jak i nieszkodliwości, zdecydowały w większej mierze o sukcesie handlowym niż jego zalety terapeutyczne, które zresztą rzeczywiście posiadał. Powinniśmy więc byli stać się jeśli już nie ludźmi bogatymi, to przynajmniej zasobnymi. Niestety! Ojciec był wprawdzie doskonałym farmaceutą, . ale kiepskim człowiekiem
W M2?
pj Mim I|Wi ŁV t t j
I SN « % i*» i ŁjM
gtfcM
interesu, a do robienia pieniędzy miał zdolności odwrotnie proporcjonalne niż do szczepienia róż. Kierując się wieczną obawą przed narażeniem się komuś oraz pragnąc pomagać wszystkim dokoła, zawsze wynajdywał powody, by sprzedawać swój lek za pół ceny albo wręcz dawać go za darmo, jako próbkę, ludziom często bogatszym od niego, którzy przy nim głośno wychwalali jego wiedzę i bezinteresowność, ale za jego plecami wyśmiewali się z jego naiwności.
Ojciec sądził, że nie dostanie się w szpony finansistów, jeśli ulokuje swój kapitał w tak zwanych „akcjach ojca rodziny”, które, jak każdy wie, są najgorsze, bowiem w oczach finansistów ojcowie rodziny uchodzą, słusznie zresztą, za ludzi nie umiejących bronić własnych interesów...
' — Och, Fil, masz rację! — przerwała mi Helenka. — Czy wiesz, że jest prawie pierwsza nad ranem? Jestem już śpiąca...
Spojrzałem na zegarek. Rzeczywiście! Jak ten czas zleciał! Obawiając się, że jeśli będę dalej snuł moją opowieść, Helenka uśnie w kawiarni, jak to już raz zrobiła, odłożyłem ciąg dalszy na dzień następny i zerwałem się tak szybko do wyjścia, że zapomniałem uregulować rachunek. Natychmiast przypomniał mi o tym Emanuel, grzecznie, choć stanowczo, z ledwo wyczuwalnym w głosie podejrzeniem, że może chcieliśmy wyjść nie płacąc. Ponieważ nigdy nic przecież nie wiadomo...
£ ¿T* m
' - _ ijr ** -'r ^
Z którego dowiadujemy się, jak pewien farmaceuta, chcąc rozwijać literackie predyspozycje syna, daje mu przedsmak piekła, podczas gdy pomocnik aptekarza budzi wśród klientów niepohamowaną wesołość, zyskując tym samym uznanie brata tegoż farmaceuty, zatwardziałego starego kawalera, którego prześladuje szczęście i który szuka pocieszenia w muzyce i amatorskim teatrze.
Skłonny jestem przypuszczać, że historia mego życia naprawdę zainteresowała Helenkę, bowiem nazajutrz zjawiła się w „Dromaderze” z pięciominutowym tylko spóźnieniem.
— Dobry wieczór, zły wilku! Opowiadaj dalej — poprosiła mnie uśmiechając się serdecznie, gdy tylko pocałowałem ją w rękę zgodnie niemal ze wszystkimi zasadami polskiego savoir-vivrą’u.
Skłamałbym mówiąc, że dałem się prosić. Zamówiłem na wszelki wypadek kanapkę i szklankę gorącego mleka i wróciłem do przerwanej wczoraj opowieści:
— Tak więc rodzic mój stracił na „akcjach ojca rodziny” znaczną część pieniędzy zarobionych dzięki portugalskiej zakonnicy. Wzmogły się przez to jego migreny, na które przestały działać nawet proszki przeciwbólowe. Od tej pory ojciec niertial regularnie co trzy dni cierpiał na ból głowy, a gdy ból minął, oczy miał podkrążone, cerę zielonkawą i przytępiały umysł.
Jedyne dobre chwile miewał pod koniec ataku migreny, kiedy to ból głowy ustępował i nadchodził moment euforii. Zaczynał wtedy opowiadać o swoich krzewach różanych, sztychach czy książkach tak entuzjastycznie i dowcipnie, z takim wdziękiem i erudycją, że słuchałem go bez znużenia całymi godzinami, chociaż w owym czasie nie wszystko, co mówił, byłem w stanie zrozumieć.
Czasami, wzruszony skupieniem i uwagą, z jaką go
|
|
|
|
|
|
|
|
¡41 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
* $ |
|
|
i |
|
lii |
|
|
Bi' ** *% i** %i e W9w Tri MMI śi Jt'
8 rf1 ^
119
Y
słuchałem, brał mnie za ręką i zabierał na pierwsze piętro do przestronnego pokoju, który służył mu jako biblioteka. Pod każdą ścianą stały wysokie oszklone szafy, których półki uginały się pod ciężarem książek. Duży stół, dwa krzesła, jeden fotel, stojąca przy nim lampa o zielonym abażurze na kolumience z piaskowca w starte niemal zupełnie czerwone róże oraz pulpit z pobliskiego kościoła, zburzonego przed trzydziestoma laty, składały się na całe umeblowanie biblioteki. Z pulpitu ojciec korzystał przy czytaniu wielkich i grubych woluminów ze swoich zbiorów i był z tego rzadko spotykanego sprzętu niemal tak samo dumny jak z misternie rzeźbionej w drzewie gołębicy pochodzącej z tego samego kościoła i symbolizującej dla wierzących Ducha Świętego, a dla niego światły i zdrowy rozum.
„Kiedy będę już stary, mawiał czasami melancholijnie, wszystkie te książki należeć będą do ciebie. Na razie możesz je tylko podziwiać. Spójrz na mój ostatni nabytek: Piekło Dantego z ilustracjami Gustaw'a Doré. Piekło, chłopcze, to najbardziej romantyczny element religii. Toteż tylko romantyk mógł to zrozumieć i oddać na rysun-. kach pełne tragizmu i wzniosłości piękno dzieła sławnego florentyńczyka, dzieło przewyższające moim zdaniem Czyściec i Raj. Wszyscy ilustratorzy Dantego, czy to przed Gustawem Doré, czy też po nim, potrafili uchwycić jedynie anegdotyczny bądź symboliczny aspekt poematu. Natomiast Doré wydobył istotę tego nadzwyczajnego dzieła, które zaledwie kilkaset osób na świecie rozumie i się nim zaczytuje. O, spójrz na ten cudowny rysunek, gdzie na tle ponurych i stromych skał, wśród kłębów dymu wiją się nogi i stopy wystające z ognistych przepaści. To tam smażą się w ogniu piekielnym symonici. Spójrz na profil Dantego, który pochyla się tuż obok Wergiliusza, spójrz na ten cudowny profil uwypuklony jeszcze przez blask płomieni! Cóż za perfekcja w stosowaniu światła i gry światłocieni...
A co robi Dante? — pytał podniecając się coraz bardziej
ojciec. Słucha żałosnego głosu dobywającego się z ziejącej ogniem przepaści i szepce:
lo stava come ’l frate che confessa Lo perfido assassin...1
Doprawdy Dante z bajki o piekle uczynił rzeczywistość, a Gustaw Dore jeszcze bardziej ją nam uzmysłowił. Gdyby Kościół był tak mądry, jak to się na ogół mówi, kanonizowałby ich obu zamiast ustanawiać kulty niektórych niezbyt pewnych świętych, o biografii co najmniej wątpliwej, a czynach groteskowych albo całkowicie fikcyjnych...” Ja jednak niezbyt uważnie słuchałem ojca, gdyż uwagę >moją przyciągały skręcające się w płomieniach nogi nieszczęsnych symonitów. Nie znałem słowa „symonia”, ale byłem przekonany, że kryje się za nim najpotworniejszy i najcięższy grzech.
Kiedy ojciec spostrzegał mój niepokój, zamykał księgę, z żalem jakby, przez chwilę trzymał ją jeszcze przyciśniętą do piersi i szeptał do siebie samego: „Talent! Talent! Cóż to za wspaniały dar! Czemu ja go nie mam! Tak bardzo chciałbym być wielkim malarzem albo pisarzem. Ach! Gdyby wszyscy ludzie byli utalentowani, jak piękny byłby świat, jak wszystko byłoby proste! Ale prawdziwy talent spotyka się rzadko, a artyści zagubieni są w gąszczu ludzkości. Każdy poluje na własnego zwierza i nie troszczy się o innych. Czasami artysta dostrzega między drzewami inną zwierzynę, innego myśliwego. Nie zatrzymując się krótko go pozdrawia i kontynuuje pogoń. Takie oto jest życie, chłopcze...”
Widząc moje zdumienie czuł nagle wstyd, że pozwolił sobie wobec dziecka na coś, co z całą pewnością uważał za zbytnią szczerość, opuszczał rękę, książkę kładł na miejsce, mnie zaś mówił odwracając głowę: „Biegnij się teraz pobawić! Kiedyś to zrozumiesz...”
Pomijając te sporadyczne napady entuzjazmu ojciec, choć niewierzący, uważał, że do życia należy podchodzić z całą należną mu powagą i idealizmem. Wychodząc z założenia, że skoro człowiek żyje w małym miasteczku, to musi przystosować się do otoczenia, zwłaszcza gdy stanowi ono jego klientelę, od której zależy chleb codzienny, unikał w życiu publicznym wszystkiego 3 wszelkiej postawy czy słowa — co pozwoliłoby przypiąć mu etykietkę oryginała czy kogoś nieprawomyślnego. Ponieważ jednak pogarda, jaką żywił dla kłamstwa, ogromna kultura i zmysł obserwacji nieustannie prowadziły go do myśli niekon- formistycznych, często musiał toczyć wewnętrzną walkę i przyjmował postawę całkowicie sprzeczną z wysiłkiem, jaki robił, by przystosować się do społeczności naszego miasteczka. To zaś pogłębiało jego mizantropię.
Gdyby więc los, lubiący płatać najprzeróżniejsze figle i stwarzać najmniej oczekiwane sytuacje, nie umieścił w najbliższym otoczeniu mego ojca trzech osób całkowicie i pod każdym względem od niego różnych, moje życie półsieroty u boku częściej poważnego niż uśmiechniętego rodzica nie należałoby na pewno do najweselszych. Na szczęście dzięki tym trojgu wszystko wyglądało inaczej: po pierwsze dzięki wujowi Dezyderemu, po drugie dzięki wesołkowi Robertowi Grantin, który był pomocnikiem ojca i chłopcem do wszystkiego w aptece, wreszcie dzięki guwernantce prawie do wszystkiego w domu, dobrej, naiwnej i uroczystej Florencji.
t Florencja była jedyną osobą wierzącą w naszej rodzinie, ale za to wierzyła za nas wszystkich. Wierzyła nie tylko w Święty Kościół Rzymski, na łonie którego została wychowana (zresztą w tamtych czasach nie było w naszym miasteczku innego wyznania), ale także w brata Roberta i siostrę Żermenę, dwie lokalne mistyczne sławy, które podczas swego krótkiego żywota balansowały niebezpiecznie na krawędzi między świętością a szarlatanerią.
Poza tym, chcąc się zabezpieczyć ze wszystkich stron, Florencja wierzyła także, choć nękały ją przez to wyrzuty sumienia, w złe moce, jakie kryją w sobie skrzyżowane
noże, przewrócone solniczki, czarne koty, karawaniarze i ludzie kulawi. Dodam jeszcze, że obcowała na co dzień I duchami i zjawami wszelkiej maści i uwielbiała, byle z daleka, domy nawiedzane przez upiory. Inaczej mówiąc, spirytyzm, wówczas jeszcze modny, choć tracący już nieco na popularności, nie miał żadnych sekretów dla naszej guwernantki.
Zupełne przeciwieństwo guwernantki stanowił pomocnik ojca. Robert, syn doktora Grantin, podobnie jak ja stracił matkę, gdy był jeszcze dzieckiem. Niezbyt zdolny, ale wykazujący pewną inteligencją praktyczną, od najwcześniejszych lat żywił niecodzienne upodobanie do doświadczeń chemicznych w ogóle, w szczególności zaś do farmaceutycznych. Jako dziecko najbardziej lubił bawić się w aptekarza. Różnymi płynami albo wodą zabarwioną farbami ze starego pudełka napełniał buteleczki, na które nalepiał etykietki pościągane z prawdziwych leków, i ustawiał je na półkach swego pokoju. Kolekcję uzupełniały słoiczki i węglem, mąką, cukrem pudrem i innymi substancjami sproszkowanymi bądź rozdrobnionymi, jakie nawinęły mu się pod rękę. Za pomocą malutkiej wagi, urodzinowego prezentu ciotki Sylwestryny, rozważał te produkty i preparował „roztwory”, „eliksiry”, „wywary”
i „syropy” (na dźwięk tych czterech słów wpadał w zachwyt i często je powtarzał, choć nie bardzo rozumiał ich znaczenie), po czym gorąco namawiał wszystkich kolegów do skosztowania tych specjałów. Jak zapewniał, były to środki całkiem nieszkodliwe. Na szczęście niewielu trafiało się odważnych. Czasami jednak niektórzy dawali się namówić, na ogół w zamian za pieniądze albo za znaczki pocztowe. Mdłości, kolki, bóle głowy i inne jeszcze objawy, jakie występowały po zażyciu medykamentów, nie peszyły zupełnie Roberta, który uspokajał poszkodowanych: „To nic, lekarstwo zaczyna działać!”
Jednak na skutek skarg, z jakimi przychodzili rodzice ofiar młodego adepta aptekarstwa, doktor Grantin pewnego dnia wyrzucił do śmieci całą kolekcję preparatów farmakologicznych zdobiących pokój chemika w powijakach.
im.
- «V V- * ”K ilZ’-* ł k
i \T l_\
ü
VjÍ7mv^ .'1" í-. ' jfei
1
• ¿ - '7 ^£wsá¡^
♦\ii?iwl|Pś^4.^ )
♦»'**-*.•*■ I&»«* i > ¿xV v -'
Robert przerzucił się wtedy z zapałem na studiowanie starego podręcznika medycyny, który dostał od swego nauczyciela. Od tej chwili rozmowy Roberta nabrały szczególnego charakteru. Do każdego zdania wtrącał, czy trzeba było, czy nie trzeba, nazwę jakiejś choroby, malowniczo bądź groźnie brzmiącą, albo jakiegoś rzadko spotykanego ziela czy też cudownego leku. Wymawiając vomito negro, assa foetida, jaborandi czy cascara odczuwał nie mającą sobie równej przyjemność, tym razem na szczęście niegroźną dla kolegów. Co więcej, swą wiedzą medyczno- -farmaceutyczną zdobył na trwałe podziw niektórych nauczycieli i uczniów, co było mu naprawdę bardzo potrzebne, jako że w innych przedmiotach, których starano się go nauczyć, pozostał nader przeciętnym uczniem.
Kiedy w wieku dwudziestu lat Robert oblał wszystkie cztery egzaminy na pierwszym roku studiów medycznych na uniwersytecie, ojciec jego zrozumiał, że dalsze pozostawianie syna na wyższej uczelni mija się całkowicie z celem. Przyprowadził go więc do mego ojca i poprosił, by przyjął go na okres próbny jako aptekarskiego pomocnika. Ten bez wątpienia dla Roberta najpiękniejszy dzień w życiu, a zarazem najsmutniejszy dla doktora Grantin, któremu marzył się syn słynny lekarz albo pułkownik-far- maceuta, upamiętnił się też w moim życiu, gdyż wraz z Robertem do naszego domu wtargnęło słońce i radość.
Wystarczyło spojrzeć na wiecznie wesołą twarz ojcowskiego pomocnika, by uzmysłowić sobie, że wszelkie problemy codziennego życia są w gruncie rzeczy mniej ważne, niż to się nam wydawało. Poza tym każdy najbanalniejszy żart, najbardziej znany kawał, każdy dowcip, nawet o, z taką brodą, u Roberta wywoływał tak niepohamowaną i zaraźliwą wesołość, że nie sposób było jej się oprzeć. Jeśli przypadkiem opowiadana historyjka była naprawdę zabawna i nie znana mu, to najpierw patrzył na człowieka przez krótką chwilę wzrokiem zdumionym i zarazem zachwyconym, potem z zamkniętymi ustami nabierał powietrza wydymając lekko policzki, dyszał coraz szybciej jak nabierająca rozpędu rakieta, po czym wyda-
£■ i T”*’ kc »w ® »21.» ¡fijui
wał zduszony okrzyk, który przechodził w długą kaskadę wybuchów śmiechu przypominających do złudzenia hałas, jaki robi walący się na ziemię stos talerzy. Otoczenie nie mogło oprzeć się grzmiącemu śmiechowi tego poczciwca, całkiem pozbawionego kompleksów. Kiedy w dzień targu ten rwący śmiech rozlegał się nagle w zatłoczonej aptece, klienci na próżno starali się zachować powagę i kolejno jeden po drugim parskali śmiechem, szukając na gwałt chusteczki, by wytrzeć łzy. Czasami jakaś niezgrabna babina, którą atak śmiechu zaskoczył, gdy wyciągała z portmonetki pieniądze, wysypywała całą jej zawartość na podłogę, a śmiech wokół wzmagał się, bo Robert wijąc się ze śmiechu rozlał właśnie jodynę albo pomylił recepty leżące na kontuarze, a nasz sąsiad, głuchy jak pień komornik, który spędzał połowę życia na kupowaniu u nas różnych leków, zupełnie mu niepotrzebnych, też zaczynał się śmiać niepewnymi zrywami, potrząsając wszystkich po kolei za ramię i dopytując się: „Co on powiedział? Co on powiedział?”
Czasami ojciec, który liczył akurat krople arsenowego płynu czy opiumowej nalewki, mylił się i musiał zaczynać wszystko od nowa. Przez zaciśnięte usta, by nie wybuchnąć też śmiechem, rzucał wtedy odwieczne i retoryczne ostrzeżenie: „Robert, przestań się głupkowato śmiać. Dość już tego! Lada dzień wyrzucę cię na bruk!”
Robert w widoczny sposób robił nadludzkie wysiłki, by odzyskać powagę i powkładać wreszcie do właściwych pudełek pastylki i czopki. Z trudem tłumiąc dławiący go śmiech błagał: „Proszę się na mnie nie gniewać, panie Gaillardinet, to... ponad moje siły! Jestem... bardzo wesoły z natury..
Oczywiście urwis, jakim byłem w owym czasie, gdy tylko mógł, starał się z jakiegoś kąta apteki, niewidocznego dla ojca, zabawnymi minami czy gestami rozśmieszyć niespodziewanie Roberta. „Cóż to takiego, Robercie? — pytał gniewnie oburzony do żywego ojciec. — Śmiejesz się już sam do siebie? Twój przypadek robi się naprawdę poważny, biedaku!” Nieszczęsny Robert, rozśmieszony do
119
Vm; \ \ \ \ \ w \sStliiS / i. H
łez, nie miał odwagi poskarżyć się na mnie, tłumaczył się więc nieporadnie: — „Ależ... ależ... panie Gaillardinet, przypomniało mi się coś śmiesznego. Mówiłem już panu, że... jestem wesoły z natury!” — „A więc należy zmienić tę naturę, przyjacielu. To jest apteka, a nie jarmark! Zapamiętaj to sobie!”
Zawstydzonym Robertem wstrząsały jeszcze od czasu do czasu krótkie i coraz słabsze ataki śmiechu, podobne grzmotom oddalającej się burzy. Szybko więc, pod jakimkolwiek bądź pretekstem, znikał na zapleczu, by tam dać swobodnie upust tłumionej wesołości.
O ile ojciec mój darzył swego pomocnika umiarkowaną raczej i trochę litościwą sympatią, to wuj Dezydery Gail- lardinet szczerze go polubił. Po pierwsze dlatego, że diametralnie różniąc się charakterem od swego brata a mego ojca we wszystkim widział okazję do śmiechu, spłatania figla czy jakiejś mistyfikacji. Młody Grantin był więc dla niego nie tylko obiektem do wypróboWywania dowcipów, ale też idealnym kompanem przy organizowaniu niektórych fars wymagających udziału większej liczby osób. „Ten Robert, lubił mawiać mój wuj, to jedyny porządny facet w całej swojej rodzinie. Doktor i jego siostrzyczka to jad zmieszany z miodem. Dużo jadu i niewiele miodu... Ale Robert to sama śmietanka!”
Ojciec mój, choć kochał swego młodszego o dwa lata brata, czuł się w obowiązku przywoływać go od czasu do czasu do prządku. Na ogół morały swe kończył słowami: „Pamiętaj, Dezydery, że śmiech, a zwłaszcza rozśmiesżanie innych nie może obejść się bez pewnej dozy wulgarności!” — „Głupie gadanie! — odpowiadał wuj. — Opinię tę rozpowszechniają .ludzie smutni, o chorym żołądku i skwaśniałym sercu. W każdym razie ja wolę, choćby za cenę pewnej wulgarności, wydawać się sympatyczny bliźnim i sobie samemu śmiesząc ich i bawiąc, niż być wstrętnym zmuszając ich do płaczu, albo nudnym przypominając przy każdej okazji, że ludzie weseli kończą tak samo jak smutni, to znaczy... «w kuferku». Śmiejmy się zatem i rozweselajmy innych! Kiedy nadejdzie moja ostatnia godzi
na, chciałbym, aby moje ciało opuściła nie dusza, bo w jej istnienie nie wierzę, ale wesołość, i żebym zakończył życie jakimś przednim dowcipem, jak na przykład ten słynny a chudy kapłon, który w chwili gdy stawiano go w wianuszku z zielonego groszku na stole, spojrzał na biesiadników i zawołał wesoło: «Co za tłok! Co za tłok!»”
Wuj, doskonały człowiek interesu, a jednocześnie dobry muzyk, do szesnastego roku życia był celującym uczniem i enjant terrible rodziny. Jego riposty i kawały cieszyły się zasłużoną sławą wśród kolegów i nauczycieli. Kiedy na przykład zapytano go, jak sklasyfikował ludzi Hipokrates, odpowiedział: „Hipokrates podzielił ludzi na flegmatyków i cholerników.”
Odpowiedź wywołała wesołość całej klasy, a młodego Dezyderego ukarano dwoma godzinami kozy. Kara ta jednak nie ustatkowała go i po kilku dniach rozpoczął wydawanie w dwóch egzemplarzach gazetki szkolnej, do której artykuły pisywał on sam. Gazetka miała wielu czytelników, ale wuj Dezydery powinien był poprzestać na pisaniu krótkich i dowcipnych opowiastek albo zabawnych poematów prozą, w których to gatunkach celował, i ograniczyć się do zamieszczania drobnych a śmiesznych ogłoszeń w takim oto rodzaju: „Kupimy okazyjnie lokomotywę znającą dobrze okolicę, aby mogła sama zapewnić komunikację lokalną w naszym departamencie”; albo: „Prosimy
0 zgłoszenie się. jednookiego nie całkiem jednookiego w ce- 1 lu udzielenia pomocy ślepcowi nie całkiem ślepemu. Zgłoszenia kierować do redakcji, która zapewnia pełną dyskrecję w pośrednictwie.”
Niestety! Sukces gazetki uderzył wujowi do głowy. Zaczął swoje artykuły szpikować wywrotowymi sentencjami
1 przysłowiami: „Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Ale ten co ma, wstaje późno.” „W każdym człowieku drzemie Świnia. Czasami na szczęście się budzi.” „Wielki majątek to niewola. Kłopot cały w tym, by przekonać o tym tych, co nic nie posiadają.” „Własne mieszkanie nigdy nie jest za małe, jak mawiała matka dziesięciorga dzieci, usiłując wepchnąć wózek z jedenastym do kawalerki na po-
1P9S9UfiK1
Wm i
«i,
■
dwórzu.” „Węglarz panem u siebie. Chyba że żona jest akurat w domu.” „Ubóstwo nie jest wadą. To raczej katastrofa.” I tak dalej, i tak dalej...
Nauczycieli Dezyderego zaniepokoiła ta przedwczesna dojrzałość i anarchistyczna postawa ucznia. Nakazano mu więc przerwać „wydawanie” wywrotowej gazetki, ale wuj, nie przejmując się tym poleceniem i za podstępną namową kilku kolegów, „którzy chcieli jego dobra”, kontynuował swą dziennikarską działalność. W niedługi czas potem, uważając, że nie łubiany zresztą przez nikogo nauczyciel gimnastyki niesłusznie go ukarał, wuj Dezydery dedykował mu groteskowy poemat prozą poświęcony przedstawicielom tego szacownego zawodu, „którzy są najwspanialszymi w stadzie okazami baranów” i których jedyną ambicją jest posiadanie zdrowego ducha w ciasnym gorsecie, silnych mięśni i niezbyt szerokich poglądów.
Autor niefortunnego poematu został więc zaprowadzony przez tegoż nauczyciela przed oblicze dyrektora szkoły, który wrzasnął mu prosto w nos: „Już ja cię wyleczę z tej twojej niezależności, Gaillardinet!” — „Śmiem wątpić, spokojnie odpowiedział wuj. Opuszczam szkołę i moja noga więcej tu nie postanie.”
I słowa swe zaraz wprowadził w czyn. Kiedy jednak młody „anarchista” wrócił do domu i poinformował ojca
o zamiarze przerwania nauki, ten, doprowadzony do ostateczności ciągłymi wybrykami syna, kazał mu wybrać natychmiast jakiś zawód. Dezydery, który w wieku dwunastu lat marzył o karierze wirtuoza, postanowił zostać lutnikiem i mimo głośnych protestów swego ojca (i mego także, jako starszego brata), który uważał, że trudno będzie, jeśli nie wręcz niemożliwe, zarobić na życie sprzedażą skrzypiec, postanowienia swego nie chciał zmienić. Ale jak to zwykle bywa, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, a zwłaszcza w rodzinie, i zarówno ojciec, jak
i starszy syn mylili się w swych ponurych przepowiedniach, bowiem po kilku latach nauki wuj zaczął fabrykować skrzypce w niewielkich wprawdzie ilościach, ale za to wysokiej jakości. Rzeczywiście wykonywał je ogromnie
starannie i wypieszczał aż do najdrobniejszych szczegółów. Nigdy nie były dla niego dostatecznie eleganckie, nie miały zbyt dźwięcznego i melodyjnego tonu. Te instrumenty wysokiej klasy szybko zyskały uznanie znawców. Wuj Dezydery pokazał mi nawet listy od dwóch zagranicznych wirtuozów (jeden z nich to Sibilski), którzy przyjechali aż do naszego miasteczka po to tylko, by kupić jego skrzypce.
Wuj Dezydery, choć był przesadnie uczciwy w interesach, w przeciwieństwie do mojego ojca kazał sobie za swoją pracę płacić, nie dlatego nawet, by specjalnie kochał pieniądze, ale uważał po prostu, że zbytnia hojność jest zwyczajną głupotą. „Jesteś uczciwym, ostrożnym
i poczciwym naiwniakiem. Szczerze cię podziwiam, ale nigdy nie pójdę w twoje ślady”, odpowiadał ojcu, gdy ten dosyć kwaśno gratulował mu smykałki do interesów.
Rzeczywiście wuj nie tylko wiedział doskonale, jaką wartość mają jego skrzypce, ale odgadywał, niczym sławny detektyw z powieści kryminalnej, cenę, jaką potencjalny nabywca gotów jest zapłacić. Do ceny tej wuj dodawał jakieś 10—20% i kiedy klient głośno protestował, sprytny lutnik obniżał ją wielkodusznie o 5%. Tym sposobem zarówno kupujący, jak i sprzedający rozstawali się zachwyceni sobą nawzajem, jeden odchodził ze skrzypcami i przekonaniem, że kupił je niemal za pół ceny, drugi zostawał z plikiem szeleszczących banknotów.
— To zupełnie jak życie — przerwała mi Helenka. — Każdy powinien prowadzić życie o 20% więcej warte niż inni. Szkoda, że tyle ludzi zadowala się życiem za pół ceny...
— Masz rację, Helenko — powiedziałem zaskoczony jej spostrzeżeniem. — Im dłużej się zastanawiam, tym więcej dostrzegam podobieństw między tobą a wujem Dezyderym. Jestem przekonany, że szybko znajdziecie wspólny język-
— Ja też mam nadzieję, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Ale, Feliksie kochany, opowiadaj dalej o wujku. To bardzo interesująca historia...
I
kił
H&wr&M
rfmfif tfji *
M f IW
W sklepie wuja oprócz skrzypiec można było kupić również nuty z tangami, walcami i najmodniejszymi właśnie fokstrotami, a także używane pianina, flety, tłumiki czy kalafonię, że nie wspomnę już o tak oczywistych rzeczach jak struny z prawdziwych kocich jelit i szafki na nuty. Krótko mówiąc nie brakło tu niczego, czego mogą potrzebować melomani, którzy pragną zaspokoić swoje upodobania.
Toteż sklep wuja mieszczący się w centrum miasteczka,,
o jakieś sto metrów od naszej, apteki, z biało-brązowym szyldem, gdzie nad ładnie namalowanymi skrzypcami widniał napis „U ucznia Amatiego”, prosperował tak wspaniale, że w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat wuj Dezydery dysponował pokaźnym majątkiem, który powiększył jeszcze dzięki szczęśliwym spekulacjom, do jakich się zabrał nie z miłości do pieniędzy, ale dlatego że miał duszę urodzonego gracza. Słowem, szczęście nieustannie uśmiechało się do tego zatwardziałego starego kawalera, i to tak nieustannie, że zaczynał się tym niepokoić. Wystarczało na przykład, że kupił los, by na jego właśnie numer padła wygrana, albo że przez przypadek pojawił się na balu miejscowego oddziału związku kombatantów z wojny 1914—1918, a nieuchronnie musiał wygrać na loterii fantowej, która stanowiła gwóźdź wieczoru. Ach, jak przykro było patrzeć na tego prześladowanego przez szczęście wuja, kiedy koło pierwszej w nocy. wracał z balu obładowany ciężkimi popielniczkami, trzcinowymi abażurami czy pseudochińskimi filiżankami, tymi wszystkimi fantami, którymi, bezskutecznie odwołując się do frontowego braterstwa, chciał podzielić się z dawnymi towarzyszami broni. Kiedyś nawet udał, że nie słyszy, ' gdy wywoływano jego numer, ale prezes związku siedzący obok niego zawstydził go wobec wszystkich z powodu tej pogardy dla „wspaniałych fantów”, które sekretarz „zgromadził w pocie czoła”. Pod obstrzałem potępiających spojrzeń wuj Dezydery, czerwony ze wstydu i złości, musiał przyjąć wygrany wielki półmisek ozdobiony znaczkami pocztowymi i dzban robiony na starą porcelanę z Delft.
Takie uparte szczęście ma swoje minusy. Jeśli na przykład wuj, chcąc ulokować gdzieś swój kapitał, kupował za pośrednictwem banku Obligacje jakiejś premiowej pożyczki państwowej, w niedługim czasie wygrywał przewidzianą premię. Rozpacz jego nie miała wtedy granic. Trzeba było posłuchać jego narzekań w takich momentach: „Cóż ja takiego zrobiłem, że szczęście zatruwa mi nieustannie życie? Czemuż nie mogę, jak każdy zwykły śmiertelnik, ulokować pieniędzy potrzebnych mi na życie w jakimś spokojnym interesie i żyć z procentów, niczym się nie martwiąc? Ale nie! Jeśli tylko na całe moje nieszczęście kupię akcje jakiejś nędznej firmy produkującej mgły nad Atlantykiem albo zajmującej się hodowlą lam na szczycie Popocatepetl, bez pudła zaczynają one nagle prosperować, a ja mam nowe, nie przewidziane dochody i nowy kłopot. Muszę znowu wynajdywać jakąś firmę, która według wszelkich przewidywań powinna szybko splajtować — by ulokować w niej pieniądze. Niestety, kiedy tylko zaczynam się nią interesować, sytuacja radykalnie się zmienia. Ach, doprawdy co to za pech mieć takie szczęście!” — „Wydaje mi się, sarkastycznie zauważał ojciec, że wyolbrzymiasz nieco problem. A jeżeli masz za dużo pieniędzy, oddaj je mnie...” — „Ależ oczywiście, z największą przyjemnością! Jeszpze dziś wieczór wystawię ci czek!” Wtedy ojciec, niemożliwie drażliwy w sprawach pieniężnych, widząc, że wuj (który miał szeroki gest wobec rodziny) mówi poważnie, zieleniał zupełnie, przeświadczony, że wujem powoduje pogarda dla jego braku talentu do interesów, i z oburzeniem pytał: „Nie sądzisz chyba, że mówiłem poważnie?” — „A czemużby nie? Powiększysz aptekę albo urządzisz obok drogerię.” — „Nie ma mowy!” — „Ależ później oddasz mi te pieniądze. Kiedy tylko będziesz mógł...” — „Nie ma mowy!”
Wuj robił wtedy nieszczęśliwą minę i nalegał: „Zapewniam cię, Wawrzyńcu, przyjmując tę pożyczkę wyświadczysz mi ogromną przysługę!” — „Ale do diaska! Nie upadłem jeszcze tak nisko, by prosić o jałmużnę młodszego brata!” — „Ale do licha! Nie chodzi o jałmużnę. Chodzi
o to, byś wydobył mnie z impasu... Przysięgam ci, wuj mówił tonem niemal błagalnym, nie mam naprawdę czasu, by zawracać sobie głowę lokowaniem kapitału. Piszę akurat rewię dla naszego teatru i jestem zawalony robotą...” — „Nie i jeszcze raz nie! Trudno, mój drogi Dezydery! Spędzaj niedziele na studiowaniu jak ja «Życia Finansowego»... To lepsze niż pisanie sztuk teatralnych. Jak widzisz, za szczęście trzeba w życiu płacić. Przyjmij więc pokornie okrutny los. Lubisz robić interesy, ale nie lubisz pieniędzy. Twoje upodobanie do paradoksów kiedyś cię zgubi...” — „A ty w dodatku kpisz sobie ze mnie! Lepiej już sobie pójdę. Jesteś wstrętnym egoistą.” I rozstawali się obrażeni na siebie na co najmniej dwa dni, ale nie na dłużej, bo naprawdę się kochali.
„W każdym razie, skoro twój ojciec nic nie chce, kiedy mnie zabraknie, wszystko dostaniesz ty, Fil, zwierzał mi się czasami ten wspaniały wujek. Ale pod warunkiem, że będziesz się dobrze uczyć! Chcę, żebyś został sławnym profesorem, lekarzem albo adwokatem. Ja jestem starym głupcem, który mógł studiować, a przerwał naukę, bo strzeliło mu coś do głowy. Dlatego sam, w wieku dojrzałym, musiałem nauczyć się niemal wszystkiego, co wiem obecnie. I musiałem włożyć w to dwa razy więcej wysiłku, niż gdybym uczył się w szkole i na uniwersytecie. Nie idź w moje ślady, bo cię wydziedziczę!”
Mimo wszystko wuj, choć uważał się za starego wariata, potrafił urządzić sobie przyjemne i w gruncie rzeczy bardzo interesujące życie. Podobnie jak mój ojciec przeczytał z pożytkiem niemal wszystkie książki z naszej domowej biblioteki. Poza tym, kiedy nie był zajęty rzeźbieniem korpusu altówki, ślimaka czy klucza wiolinowego, muzykował sam albo ze swoim przyjacielem, malarzem Los- seantem, który grał na pianinie równie dobrze jak wuj na flecie i skrzypcach.
Ponadto co dwa albo trzy lata urządzano w naszym miasteczku przedstawienie na jakieś aktualne tematy, dochód z którego przeznaczony był na cele dobroczynne. Wuj brał na siebie obowiązki autora, reżysera i aktora, gdyż
nie tylko był naprawdę niezłym poetą i utalentowanym twórcą piosenek, ale również uwielbiał maskarady i przebieranki.
Nie zdziwisz się więc zbytnio, Helenko, gdy powiem ci, że wuj jest autorem trzech widowisk z kupletami, a jedno | nich miało nawet pokaźną liczbę przedstawień... bo aż dziesięć, i to przy sali pękającej dosłownie w szwach.
Niestety! Światła rampy budziły w wuju Dezyderym upodobanie do mistyfikacji, upodobanie, które, jeśli można tak powiedzieć, drzemało w nim tylko, czekając na najmniejszy sygnał, i przez które został dwukrotnie już na skutek skarg swoich ofiar wykluczony na pewien czas z kółka dobroczynności, jedynej organizacji, która co roku urządzała w naszym miasteczku rozrywki o zasięgu lokalnym...
W tym właśnie momencie mojej opowieści z przerażeniem zobaczyłem, że oczy Helenki, która przecież słuchając mnie uśmiechała się raz po raz, zaczynały się niebezpiecznie kleić i tylko z największym trudem otwierały się znowu. Wiedziałem, że jeśli nie chcę, by zasnęła na ławeczce „Dromadera”, muszę natychmiast dać jej coś do jedzenia. Zawołałem więc Emanuela. Gdy kelner postawił na stoliku kanapkę i szklankę mleka, Helenka w okamgnieniu się z tym uporała i popatrzyła na mnie z wdzięcznością, po czym mi podziękowała:
—■ Jesteś szarmancki prawie tak jak Polak!
— Dzięki, Helenko. Sądzę, że teraz poznałaś już moją rodzinę. Wracajmy więc!
I korzystając z tego, że nieco oprzytomniała, podałem jej płaszcz (prawie tak dobrze i szybko jak Polak) i nie tracąc ani chwili odprowadziłem ją pod sam dom. Gdy rozstawaliśmy się, była jeszcze jako tako przytomna.
A a* &
JiV 1 V <%
v V*4® Mk*
1 fAlliL
3 i
W którym opisana jest nieoczekiwana reakcja ojca i wuja narratora na wiadomość, że postanowił on poślubić Helenkę,
i w którym przy tej właśnie okazji poznajemy kota Henryka IV i nauczyciela historii z pewnością bardzo sympatycznego, ale prawdopodobnie jedynego w swoim rodzaju.
W połowie września moja książka o Jacques’u Grevin była właściwie ukończona. Musiałem jeszcze tylko uporządkować bibliografię i powybierać zdjęcia, które miały w niej figurować. Postanowiłem zatem wrócić do kraju, po pierwsze by znaleźć dla niej wydawcę, po wtóre by. jak najszybciej obronić pracę doktorską, po trzecie by powiadomić rodzinę o mych planach matrymonialnych i przygotować ją do wizyty, jaką Helenka zamierzała przed ślubem złożyć memu ojcu i wujowi.
Apteka była dokładnie taka sama jak przed przeszło rokiem, kiedy wyjeżdżałem. Ojciec przyjął mnie z otwartymi ramionami. Ośmielony takim powitaniem od razu przystąpiłem do rzeczy. Opowiedziałem mu o Helence
i opisałem ją wiernie, choć ostrożnie. Ojciec wysłuchał mnie z oczyma przymkniętymi i z zainteresowaniem malującym się na twarzy. Pod koniec mej opowieści zrobił grymas niezadowolenia, a kiedy wreszcie skończyłem, przez chwilę się zastanawiał, po czym powiedział:
— To, co opowiadasz, jest naprawdę bardzo interesujące, ale moim zdaniem, jeśli chcesz, by twoja powieść miała u czytelników powodzenie, bohaterka jej musi być nieco bardziej prawdopodobna...
— Ale... o jakiej powieści mówisz?
— Oczywiście o twojej nowej książce! I o jej bohaterce... Bo przyznaj się, tę Helenkę wymyśliłeś w najdrobniejszych szczegółach, prawda?
Ależ skądże, ona istnieje naprawdę i wcale nie chodzi o powieść!
— Posłuchaj, mój drogi chłopcze, od dawna przywykłem do twej wybujałej fantazji i znam doskonale twoją sympatię dla postaci ekstrawaganckich. Ale jeśli sądzisz, że uwierzę w istnienie kobiety takiej jak ta Helenka, to uprzedzam cię, tracisz czas!
— Mimo to zapewniam cię, ojcze, że jej istnienie nie może budzić najmniejszych wątpliwości. Widziałem ją, tak jak teraz ciebie widzę. Helenka istnieje naprawdę i, co więcej, przyjedzie tu za dwa tygodnie, bym mógł ci ją przedstawić...
— Co? Co ty powiedziałeś?
— Ponadto za jakieś sześć do ośmiu tygodni mamy zamiar się pobrać!
— A to dopiero! — wykrzyknął zdumiony ojciec. — Chcesz się tak szybko żenić! I to z tak nieprawdopodobną Osobą... Żenić się nie przedyskutowawszy przedtem ze mną wszelkich za i przeciw! Podejmujesz ogromne ryzyko! To całkiem bezsensowne, ale jakże do ciebie podobne!
Reakcja ojca nie zaskoczyła mnie wcale. Mój projekt poślubienia Helenki w zbyt wielu punktach bulwersował jego nawyki myślowe, by mógł go tak od razu akceptować. Jednak, choć jak już powiedziałem, nie byłem zaskoczony, jawna niechęć ojca sprawiła mi przykrość i rozczarowała mnie. Odpowiedziałem mu dosyć oschle:
— Drogi ojcze i mimo wszystko przyjacielu, niedługo skończę trzydzieści lat. Jeśli w tym wieku nie potrafię jeszcze wybrać sobie odpowiedniej żony, nigdy nie będę do tego zdolny... Co prawda, jak powtarzał ci często twój przyjaciel Grantin, „jestem nietypowy”, ale wcale nie zamierzam się zmienić! Co więcej, chcę wykorzystać tę... ponoć ułomność! Zresztą nie możesz powiedzieć mi nic nowego na temat ryzyka, na jakie się narażam, bo sam już się nad tym zastanawiałem. I to, wierz mi, niejeden raz. Ale to właśnie ryzyko mnie pociąga... Decyzja moja jest nieodwołalna, chodźmy więc zaraz powiedzieć o niej wujowi Dezyderemu!
— Och, on! Zdziwiłbym się, gdyby ci nie przy klasnął! Im głupszy pomysł, tym bardziej mu się podoba... Ale, ale, wróćmy jeszcze do tej Helenki, przyznasz chyba> że sądząc po portrecie, jaki mi naszkicowałeś, ta nieznajoma kryje w sobie naprawdę sporo... niewiadomych.
— Może to właśnie stanowi o jej uroku!
— Ależ mój drogi, życie, a zwłaszcza życie małżeńskie,
i tak ma już tyle niewiadomych, że nie potrzeba żadnych dodatkowych...
— Czy w algebrze uczuć jedno zadanie z wieloma niewiadomymi jest trudniejsze do rozwiązania niż wiele zadań z jedną niewiadomą?
— Nie masz racji żartując, Fil! Przypuszczam, że jesteś jednak wystarczająco dorosły, by zrozumieć, co następuje: niełatwo jest żyć w zgodzie, i to przez całe życie, z kobietą tej samej co ty narodowości. W takim razie żyć zgodnie z kobietą innej narodowości, innej rasy i mówiącą innym językiem to jakby spacer po linie. Zwłaszcza jeśli ta kobieta jest swego rodzaju fenomenem...
— Nie jest żadnym fenomenem! — przerwałem mu ugodzony do żywego. — Przynajmniej nie w takim sensie, jak ty to rozumiesz... Powiedzmy, że jest oryginalna i ma wyjątkową indywidualność. Ale można być oryginałem
i mieć przy tym serce, inteligencję i wdzięk. I moim zdaniem tak właśnie jest w wypadku Helenki!
— Powiedzmy! Ale nie zaprzeczysz chyba, że zakochany jest zawsze mniej lub bardziej ślepy. Pozwolisz więc, że z wyrobieniem sobie ostatecznej opinii poczekam, aż ją poznam.
>— Zgoda! I mimo wszystko dziękuję — odpowiedziałem zawiedziony^ że wykazuje tyle zastrzeżeń co do moich planów.
— W takim razie — rzekł ojciec z tak głębokim westchnieniem, że ugięłyby się pod nim korony dębów — skoro jesteś całkiem zdecydowany, chodźmy z tą nowiną do wuja... Prawdę rzekłszy, kiedy pomyślę o poglądach, jakie ten oryginał, żeby nie powiedzieć wariat, wbił ci do głowy,
nie powinienem się dziwić temu, co ci się przydarza i co mnie dzisiaj spotyka!
Ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, ojciec z nadą- saną miną wziął szary pilśniowy kapelusz z szerokim rondem, który lubił nosić, i przez interfon, który łączył mieszkanie | apteką, poinformował swego pomocnika:
— Robercie, wychodzę na godzinę. Idę do brata. Jeśli przyjdzie ktoś z receptą na robiony lek, zatrzymaj go!
Kiedy przyszliśmy do sklepu wuja, siedział on za kontuarem i wypróbowywał skrzypce, na których wykonywał arpeggia z taką szybkością, że nie mogłem powstrzymać się od wyrażenia swego podziwu:
— Brawo, wuju, jak zwykle w formie!
— Ależ... to Fil! Jak się cieszę, że znów cię widzę. Dzień dobry, Wawrzyńcu! Jak się czujesz?... Chwileczkę, poczekajcie, chwileczkę — dodał chowając ostrożnie skrzypce do starego futerału z czarnego drewna wyłożonego czerwonym aksamitem. — Przedstawię wam Henryka Czwartego.
Nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze pytające miny wuj stanął na środku sklepu i zawołał na cztery strony świata:
— Henryku Czwarty! Henryku Czwarty! Chodź tu natychmiast, chcę ci przedstawić mego ukochanego bratanka Feliksa, który wrócił do domu... No, no! Gdzież się podział ten monarcha za psi grosz? O, jest!
Ku memu zdumieniu, a oburzeniu ojca, ze sklepowej półki zszedł niedbale ogromny czarny kocur. Brakowało mu koniuszka lewego ucha, a na szyi miał szeroki biały kołnierz z artystycznie powycinanego papieru, do złudzenia niemal przypominający kryzy renesansowych możnowładców. Wuj surowo zgromił zwierzaka:
— Już co najmniej dzisięć razy zabraniałem ci, Henryku Czwarty, wylegiwać się na półkach. Zniszczysz mi kiedyś skrzypce albo pobrudzisz nuty. Czy mam wziąć na ciebie bat!
Przerażony gniewnym głosem wuja kot, który przyszedł
otrzeć się o jego nogi, uciekł jednym susem i skrył się za kontuarem. Wtedy wuj obrócił się do nas i wyjaśnił:
— Przed miesiącem znalazłem to biedne zwierzę na progu mego domu. Był wyczerpany z głodu i ze zmęczenia. Poza tym miał naderwane ucho i bez przerwy rozdrapywał ranę. Zrobiłem mu więc ten kołnierz, żeby nie mógł się drapać, i wtedy, rzecz oczywista, musiałem nazwać go Henryk Czwarty... W każdym razie on zadowolony jest ze swego imienia, i ja również...
— Dlaczego?
— Z powodu miny, jaką robią niektórzy z moich zbyt pewnych siebie klientów, kiedy w ich obecności wołam nagle: „Chodź tu, Henryku Czwarty”. I kiedy na ich zdumionych oczach kot nie spiesząc się wchodzi do sklepu, udaję niezadowolenie i mówię: „A to dopiero! Znowu zamienił się w kota!” Z twarzy tych ludzi czytam, że mają mnie za zwariowanego nieco faceta. A to, Fil, jedna z największych przyjemności, jaką może w ogóle odczuwać człowiek: być wziętym za głupca przez idiotę!
— Jakie to dowcipne! — kwaśno zauważył ojciec. — Czy pomyślałeś, że przez te impertynenckie żarty możesz stracić klientów?
— Pomyślałem o tym, nie martw się! — wesoło odparł wuj. — Ale klientów mam aż nadto! A ci, których przez takie coś bym stracił, na ogół nic nie są warci... A propos, wiesz, że nowy kłopot spadł mi na głowę?
— Nie? — ojciec był zaintrygowany, ale i nieufny.
( — Wyobraź sobie, że przed trzema miesiącami wziąłem udział w dorocznym konkursie na najładniejszą wystawę sklepową. Możesz mi wierzyć albo nie, ale zdobyłem drugą nagrodę. A wiesz, co to było? Los wielkiej loterii na rzecz kalek, tej samej loterii, którą zajmuje się siostra naszego kochanego doktora Grantin. Szczyt nieszczęścia! Na los ten padła wygrana. Na szczęście nie główna, tylko pięćdziesiąt tysięcy franków... I co ja mam z tym fantem począć? Za mało to, by kupić dom albo plac. Jeśli zaś oddam do banku, na moich pieniądzach skorzystają tylko spekulanci, a gdy odbiorę je za kilka lat, stracą już dużo
na swej wartości. Gdyż nasz frank powoli, ale za to nieustannie topnieje.1 Zresztą sam dobrze o tym wiesz!
— Wujku — przerwałem mu wesoło — potrafię znaleźć rozwiązanie dla twego problemu. Przede wszystkim przyszedłem zawiadomić cię, że się żenię, ale najpierw chciałbym usłyszeć twoje zdanie na ten temat. Jeśli zaakceptujesz mój zamiar, nic nie stoi na przeszkodzie, byś zrobił mi prezent ślubny wprost proporcjonalny do uczucia, jakim mnie darzysz! Czy wygrana na loterii wystarczy na ten cel?
— Jak ci nie wstyd tak bezwstydnie żebrać o pieniądze?
— z oburzeniem spytał ojciec.
— Jak to? Żenisz się? — radośnie wykrzyknął wuj Dezydery. — To dopiero nowina! A z kim?
— Och, będziesz na pewno zdumiony — zacząłem ostrożnie. — Mam zamiar poślubić Polkę, która nazywa się Helenka Skrzewska. Ja dla ułatwienia nazywam ją Helenką z Krakowa...
— Polka! Ho, ho! Wreszcie coś nowego! — wujek cały się rozpromienił. — Do klucza wiolinowego! Opowiadaj szczegółowo. Chwileczkę, włączę dzwonek przy drzwiach sklepu, a wy chodźcie do biura. Są tam wygodne fotele i porto, jakiego dawno nie piliście!
Kiedy już usadowiliśmy się wygodnie w fotelach, każdy z kieliszkiem tego wybornego wina, którego wuj był wielkim amatorem i którego wspaniałe roczniki miał w swojej piwniczce, opowiedziałem raz jeszcze o tym, jak spotkałem Helenkę, a także naszkicowałem jej wizerunek zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Dodałem pewne szczegóły, które celowo pominąłem rozmawiając z ojcem, na przykład „lekcje” włoskiego dawane wariatce i spotkanie z faszystą. Wuj słuchał mnie z niebywałą uwagą i nie przerwał mi ani razu, co dotąd nigdy jeszcze mu się nie zdarzyło. Kiedy skończyłem, powiedział z niespodziewaną powagą:
— Mój drogi chłopcze, opisana przez ciebie osoba spodobała mi się, nim jeszcze ją poznałem...
1 j& ' - tair zwa-
— Dziwiłbym się, gdyby było inaczej — mruknął ojciec.
— Wawrzyńcu, proszę cię, pij swoje porto i nie przerywaj mi...
— Będę przerywał, ilekroć uznam to za konieczne. W końcu przecież chodzi o mojego syna!
— I o mojego bratanka! Co pozwala być mi całkowicie bezstronnym.
— O tak! Już widzę tę twoją wołającą o pomstę do nieba bezstronność!
— Czy nie moglibyśmy wrócić jednak do istoty rzeczy? — przerwałem im mocno rozdrażniony.
— Dobrze, już wracam — zgodził się wuj. — Posłuchaj mnie, Fil, chcesz więc poślubić cudzoziemkę, obcą kobietę...
— No i co z tego? Każdy poślubia obcą kobietę!
— Tak! Ale niektóre z nich mówią tym samym co ty językiem, a niektóre nie... no, powiedzmy, jeszcze nie.
— Jednak z tymi, które mówią tym samym językiem, niezrozumienie jest mimo wszystko łatwiejsze — sarkastycznie zauważył ojciec.
— Bardzo zabawne! — wtrącił wuj. — Ale powiedziałem już to przed laty.
— Doskonale! — zawołał z sarkazmem ojciec wyciągając z kieszeni notes. — Notuję zatem: prawa autorskie należą...
— Widzę, że robisz się coraz bardziej dowcipny, Wawrzyńcu. To pewnie na skutek obcowania ze mną...
— Czy nie moglibyśmy wrócić jednak do sprawy mego małżeństwa? — poprosiłem udręczonym głosem.
— Dobrze! Ale pod warunkiem, że twój ojciec nie będzie mi ciągle przerywał w pół słowa... A więc, mój drogi Filu, podejmujesz poważną decyzję. Oczywiście małżeństwo jest jedynym możliwym rozwiązaniem problemu, którego w ogóle nie można rozwiązać. Chcę 5owiedzieć w sposób zadowalający...
— Więc?
— Więc nie możesz zapominać o jednym: osoba, z którą
dzisiaj się żenisz i którą kochasz na tyle, że chcesz, by była twoją drugą połową, to znaczy, chcesz dzielić z nią wszystko teoretycznie „na dwoje”, ale praktycznie w proporcji trzy czwarte dla niej i jedna czwarta dla ciebie, no więc ta osoba za pięć lat będzie kimś całkiem innym niż dziś! I to zarówno pod względem biologicznym, jak i uczuciowym czy intelektualnym, Ty zresztą też będziesz już innym człowiekiem! Zycie nieustannie nas zmienia, wzbogaca i przede wszystkim niszczy, Za dziesięć lat będziesz znów całkiem kim innym niż za lat pięć. I ona też!...
— Nie rozumiem, wujku, do czego zmierzasz...
— To całkiem proste: żeniąc się zaczynasz życie, w ciągu którego będziesz żenił się dwu- albo trzykrotnie z tą samą partnerką. To samo zresztą dotyczy Helenki. Z tych trzech albo czterech kobiet, które będą twoimi żonami, jak dotąd znasz tylko jedną. Źle zresztą, gdyż kobiety zna się tylko w ogólnym bardzo zarysie...
— Ściślej mówiąc raczej w drobnych szczegółach! — drwiąc przerwał ojciec.
— W niektórych wypadkach tak! — zgodził się wuj. — Ale pozwól mi skończyć. Jeśli chodzi zatem o te dwie albo trzy żony, mój drogi Feliksie, które będziesz miał później, to zostaną ci one narzucone i w żaden sposób nie możesz dziś przewidzieć, jakie one będą! Nie ma więc sensu zbyt długo się zastanawiać...
— Kiedy wreszcie skończysz pleść te okropne paradoksy? — przerwał mu ojciec.
— Paradoksem jest każda prawda, do której jeszcze nie przywykliśmy.
— Muszę, wuju, przyznać, że nigdy nie patrzyłem na te sprawy pod tym kątem.
— Oczywiście! Nikt nigdy tego nie robi. Młody człowiek gania za spódniczkami i kiedy na liście swych podbojów ma już dziesięć czy dwanaście ślicznotek, zauważa, że wie o kobietach mniej niż ten, co kochał jedną tylko, ale w całej jej różnorodności... Ale widzisz, Fil, do takiej miłości potrzebna jest cierpliwość, wytrwałość, wiele serca,
138
dobre zdrowie, pewna doza wyobraźni, naiwności i ... szczęścia!
Ojciec już chciał mu przerwać, ale wuj powstrzymał go ruchem ręki.
— Pozwól mi dokończyć, Wawrzyńcu! Wiem, co chcesz mi powiedzieć: kawaler nie powinien dawać rad przyszłemu małżonkowi. Ale przecież niekoniecznie trzeba samemu grać na jakimś instrumencie, by znać się na muzyce! Ani też skosztować wszystkich leków w aptece, by wiedzieć o ich działaniu.
Po czym, odwracając się znowu do mnie, wuj Dezydery dodał:
— A teraz na zakończenie naszej rozmowy powiedz mi, Fil, czy naprawdę kochasz tę swoją Helenkę?
— Tak!
— A ona, sądzisz, że kocha cię tak samo?
— Sądzę, że tak... a w każdym razie mam taką nadzieję!
— I ta Helenka, jak mi powiedziałeś, jest zdrowa, inteligentna, ma silną wolę i serce?
— Tak, wuju!
— A zatem chłopcze, dość zastanawiania się! Nie zwlekaj dłużej; a potem zobaczymy...
— Jedno już widzimy: to, jak lekkomyślnie zachęcasz Feliksa do zawarcia związku co najmniej ryzykownego — przerwał ojciec ze złością. — Oczywiście to nie twój syn, nic więc dziwnego...
Ojciec wzniósł ręce do nieba, po czym z rezygnacją je opuścił i spytał:
— A skąd wezmą pieniądze na urządzenie się? Ta młoda osoba ma wiele dyplomów i żadnego majątku...
— Wawrzyńcu, wiesz równie dobrze jak ja, że w życiu liczy się nie punkt startu, ale meta. A ja wierzę w Feliksa. Czemu by nie miał poradzić sobie w życiu jak ty i ja? Już nam dał pewne gwarancje, prawda? W każdym razie, jeśli ty im nie pomożesz, zrobię to ja...
— Nie proszę cię, byś im pomagał — ojciec gwałtownie się zaczerwienił. — Jeśli zechcę, sam im pomogę.
— Ale czy chcesz, czy nie, nagrodę z konkursu na wystawę przeznaczam w całości na ich prezent ślubny.
— Jesteś naprawdę kochany, wuju — powiedziałem ze wzruszeniem. — Helenka przyjedzie tu za dwa tygodnie. Będziesz mógł ją wtedy lepiej poznać i jestem przekonany, że ją polubisz i nie będziesz miał żadnych zastrzeżeń do mojej decyzji.
— Jeśli jest ona taka, jaką ją opisałeś, z pewnością zostaniemy dobrymi przyjaciółmi... A poza tym dość już mam roli jedynego narwańca w rodzinie. Pora, by ktoś mnie zastąpił, a mam wrażenie, że twoja przyszła żona jest predysponowana do tego zaszczytnego zadania... No, Wawrzyńcu — wuj zwrócił się do ojca — dopij porto i racz się uśmiechnąć. W końcu nie chodzi przecież o pogrzeb!
— Miejmy nadzieję, Dezydery — zaczął patetycznie ojciec — że nie będziesz musiał żałować rad, które z taką beztroską dajesz Filowi. Ja natomiast mogę się tylko łudzić, że choć ta Polka jest poliglotką, mój syn nie będzie musiał podczas przyszłych małżeńskich kłótni wysłuchiwać wymówek w wielu językach!
— A jeśli nawet, to nie będą one przynajmniej monotonne — podsumował wybuchając śmiechem wuj.
— A ja sądzę, że wcale nie będziemy się kłócić — wtrąciłem. — To będzie dużo gorsze. Jak znam Helenkę, to w razie jakiegoś nieporozumienia ona będzie milczeć. A mnie, muszę przyznać, to milczenie przeraża. Bo jak kłócić się z kimś, kto się nie odzywa? Z kimś, kto Bóg wie co myśli... A jeśli się człowiek, nie kłóci, to jak ma się pogodzić? A czy można mówić o prawdziwej wielkiej miłości bez godzenia się, bez scen wzajemnych przeprosin?
— Ależ wy jesteście męczący z tymi waszymi sofizma- tami i paradoksami — westchnął ojciec potrząsając ze znużeniem głową.
— Jeśli nawet moje sofizmaty, jak mówisz, tak cię męczą, to możesz mi tylko dziękować — rzekł wuj. — Bo jest to zdrowe zmęczenie! Siedzisz ciągle zamknięty w tej swojej aptece i zapominasz, Wawrzyńcu, że na zewnątrz
toczy się Życie przez duże Ż, często brzydkie, czasami bardzo piękne, ale zawsze zupełnie niepodobne do tego,
0 jakim mówią książki i róże z twego ogrodu, te róże, w których, wbrew temu, w co może jeszcze wierzysz, nie znajduje się dzieci... A teraz, zmykajcie obydwaj — zakończył wuj. — Muszę pójść zawiadomić o ślubie naszego przyjaciela Binette. Zawsze żywo interesował się Feliksem.
To prawda! Czy dlatego, że od dawna zaprzyjaźniony był z naszą rodziną i wraz z wujem należał do najaktywniejszych członków kółka „Amatorów filantropów”, czy może dlatego, że bardzo wcześnie zacząłem przejawiać wyraźne zainteresowanie literaturą i historią — nie wiem, faktem jednak pozostaje, że przy różnych okazjach profesor Ernest Binette okazywał mi żywą i szczerą sympatię. Nie szczędził mi rad dotyczących moich studiów, pożyczał dzieła historyczne, zachęcał do rozwijania talentów literackich i zabierał z sobą do archiwum naszego miasta, ilekroć odkrył tam coś interesującego.
— Posłuchaj mnie, wuju — powiedziałem biorąc go pod ramię — wolałbym, aby wiadomość o moim planowanym małżeństwie nie rozniosła się zbyt szybko. Wiesz dobrze, jak to jest w małym miasteczku. Jutro wszyscy znajomi
1 nawet nieznajomi będą zaczepiać mnie na ulicy, "niby po to, by mi pogratulować, a w rzeczywistości by wydobyć ze mnie jakieś zwierzenia i uraczyć mnie swoimi radami. A to byłoby mi nie na rękę, bo chciałbym, aby nasz ślub odbył się jeśli już nie w tajemnicy, to przynajmniej bez rozgłosu.
— Fil ma rację — szybko poparł mnie ojciec. — Czuję, że przez tę historię zatrują nam całkiem życie. Od jutra ktoś będzie musiał bez przerwy siedzieć w aptece przy telefonie...
— Co takiego? Ciągle jeszcze obawiasz się opinii publicznej? — spytał ironicznie wuj.
— Nie! — oburzył się ojciec. — Denerwujesz mnie tym posądzeniem...
— Denerwuję cię, bo to prawda! ,
— W każdym, razie żyją z ludźmi, więc ich opinia nie może mi być obojętna...
— Nie! Mój drogi Wawrzyńcu, całkowicie się mylisz! Ludzie przychodzą do ciebie, bo jesteś człowiekiem uczciwym, kompetentnym i bezinteresownym, a wcale nie dlatego, że w swoich poglądach i trybie życia liczysz się z tą opinią publiczną, której średni poziom nie jest wyższy od poziomu najgłupszego jej przedstawiciela... To zupełnie normalne, że chcesz mieć szacunek współmieszkańców, to znaczy tych nielicznych, których szacunek ma jakieś znaczenie! I dobrze wiesz, że go już dawno zyskałeś. A co do reszty, daj spokój i przestań straszyć nas tą twoją opinią publiczną w masce oburzonego inkwizytora i z jęzorem wywalonym między sztucznymi zębami!
— No nie! — przerwałem im. — Myślałby kto, że zamierzam poślubić jakąś mieszkankę Księżyca albo Ziemi Ognistej, a może jakąś osiemdziesięciolatkę!
— Och! — spokojnie zauważył w\u. — Dla niektórych trochę „zacofanych” obywateli naszego miasta Polka, marsjanka, azteczka czy kobieta bez rąk i nóg to prawie to samo! Ale możesz na tanie liczyć, że już ja dopiekę tym, co spróbują cię krytykować! Wierz mi, Fil, im szybciej wieść o twoim ślubie dotrze do naszych przyjaciół i znajomych, tym szybciej przestaną o niej mówić.
— Chyba masz, wuju, rację. Rób, jak uważasz. Powiedz więc Ernestowi Binette, ale tylko jemu. Możemy zresztą na niego liczyć: już on rozniesie tę wiadomość po całym miasteczku!
Binette był profesorem historii, a czasami i geografii, w miejscowym liceum. W chwilach wolnych pełnił funkcję konserwatora archiwum. Był to wysoki, chudy mężczyzna o trójkątnej twarzy i czaszce dziwnie u góry spłaszczonej, porośniętej krótkimi, kręconymi włosami. Na nosie o grzbiecie ostrym jak ostrze brzytwy nosił niemodne i ciągle mu spadające binokle uwiązane długim sznurkiem do guzika u kamizelki. Binette tracił wiele czasu na zakładanie na nos tych nieznośnie ruchliwych binokli.
Ernest Binette, doskonały historyk, znakomity profesor,
zagorzały stary kawaler, idealista, człowiek serdeczny, ale w gruncie rzeczy nieśmiały, napisał w młodości bardzo uczoną pracę o mało interesującej postaci, jaką był sankiu- lota markiz Saint-Huruge, który przez swoje wybryki zyskał sobie jak najgorszą reputację podczas Rewolucji Francuskiej. Dlatego właśnie uczniowie Binette’a przezywali go „Sankiulotą” i na widok profesora historii uśmiechali się znacząco, wyobrażając go sobie bez tej jakże istotnej części garderoby, jaką są dla mężczyzny spodnie.
Ale sławę w miasteczku Binette zdobył dzięki swemu górnolotnemu stylowi, kwiecistym a dziwnym sformułowaniom, a także celowym i przypadkowym grom słów, którymi ubarwiał swe wykłady. Kiedy na spotkaniach absolwentów liceum zaczynało nagle brakować tematu do rozmowy, zawsze ktoś rzucał pytanie:
— Znacie ostatnie powiedzonko Ernesta Binette?
I zaraz powtarzano najaktualniejszy „byk” językowy, najzabawniejszą bzdurę czy najśmieszniejsze porównanie uczonego profesora.
— Markiz de Saint-Huruge pod naporem, jeśli tak można powiedzieć, okoliczności został sankiulotą... Podczas Rewolucji sankiulotami zwano ludzi z plebsu, którzy ganiali bosonodzy, tylko w chodakach... Przy okazji, proszę pamiętać, że zarówno sankiuloci jak i bosonodzy pisze się razem... Wracając jednak do Saint-Huruge’a, nie należy zapominać, że Rewolucja Francuska była wydarzeniem ciągłym z dużymi przerwami. Ułatwiała zmianę skóry niektórym sumieniom, których nic nie predysponowało do zostania sankiulotami...
Zaskoczony chichotami rozlegającymi się w klasie dzielny Binette natychmiast poprawiał binokle, które w ferworze wykładu znowu spadły mu z nosa, po czym patrzył surowo (w jego przynajmniej mniemaniu) na uczniów i zauważał, chcąc przeciągnąć wesołków na swoją stronę:
— Nie ma się z czego śmiać, panowie, bowiem wcale nie trzeba było ucinać głowy markizowi Saint-Huruge, aby nauczył się żyć zgodnie z „Nieśmiertelnymi Zasadami”...
Śmiech stawał się coraz głośniejszy, a Binette, czując, że traci panowanie nad klasą, starał się mówić dalej:
— Najważniejszym dniem Rewolucji Francuskiej jest noc czrwartego sierpnia...
Wesołość uczniów sięgnęła szczytu, a biedny Binette musiał wstać i zamknąć okno klasy, chociaż normalnie żądał, by było ono otwarte zarówno w lecie, jak i w zimie, „gdyż bez powietrza, panowie, serce ludzi, zwierząt i roślin szybko przestałoby bić...” Później z miną wyraźnie niezadowoloną z powrotem siadał na krześle i kiedy śmiechy wreszcie ustawały, zauważał półgłosem, jakby mówił sam do siebie:
—' Przecież w Rewolucji Francuskiej 1789 roku nie ma naprawdę nic śmiesznego. Jej wielcy protagoniści nie są może ludźmi nadzwyczaj ciekawymi, ale trzeba im w końcu wiele wybaczyć, jako że gilotyna definitywnie ich uśmierciła...
Inna postać z tej samej epoki fascynowała niepomiernie naszego profesora historii. Mam na myśli Napoleona. Wszelkie rozważania nad jego wielkością i upadkiem należało zdaniem Binette’a rozpocząć od pielgrzymki pod Waterloo. Z palcem wskazującym wycelowanym w sufit, poważną twarzą i wzrokiem utkwionym w dalekiej bra- banckiej równinie kochany Binette zaczynał:
— Pod Waterloo, panowie, jest duże wzgórze. Aby wejść na nie, trzeba się najpierw pod nim znaleźć, wysiadając w Braine-l’Alleud...
Dostrzegając uśmieszki na twarzach słuchaczy i chcąc na nowo skupić ich uwagę Binette szybko dodawał:
— Ze wzgórza tego roztacza się rozległy widok na ogromną równinę, gdzie kogut galijski, niemiecki niedźwiedź, angielski lampart i rosyjski wieloryb stanęli twarzą w twarz...
Znowu ze wszystkich stron rozlegały się śmiechy, a Binette zdumiony zastanawiał się, jaki jest powód uczniowskiej wesołości. Spozierał najpierw na marynarkę, potem dyskretnie rozglądał się wokół siebie, a gdy już się upew-
nił, że nigdzie nie widać nic nadzwyczajnego, kontynuował wykład surowym tonem:
— Panowie, proszą zachować powagę, bo w przeciwnym razie przerwę lekcję. Jak zatem mówiłem, a jeśli nie mówiłem, to powtarzam: zza wzgórza Waterloo-wyłoniła się, niestety, raz jeszcze postać największego krętacza spośród ówczesnych dyplomatów. Mam na myśli Talleyranda, który już wtedy myślał o pokoju. Oczywiście pokój to problem,- wobec którego żaden głos nie może pozostać głuchy...
Ponieważ śmiechy wzmagały się, Binette naprawdę wpadał w złość:
— Dość mam tych nieuzasadnionych chichotów i szeptów. Proszę wyjąć dzienniczki i napisać w nich: „W czasie lekcji historii bez przerwy się śmieję. Nie jestem godzien trudu, jaki zadaje sobie profesor, by mnie czegoś nauczyć.” Jutro przyniesiecie mi tę uwagę podpisaną przez ojców. Powtarzam raz jeszcze: przez ojców! I w żadnym wypadku nie zgodzę się, by ojciec okazał się matką!
Kiedy Binette wykładał geografię, również nie szczędził zaskakujących spostrzeżeń. Jego skróty myślowe, błyskotliwe porównania ■ powtarzane były przez wszystkich. Wszyscy znali takie oto powiedzonka: „Morze _ Śródziemne to idealna ziemia dla rozkwitu cywilizacji...”; „Rzeki Hiszpanii płyną suche przez znaczną część roku...”; czy: „Tę francuską wieś zamieszkują żaby, jaszczurki i zaskrońce, które pomagają rolnikom zjadać robaki...”
Kiedy Binette miał wykład w miejscowej sekcji Kółka Nauk i Sztuk Pięknych czuł się w obowiązku zabłysnąć jeszcze większą lekkością stylu, śmiałością myśli i sformułowań i oryginalnością, zarówno w opisach historycznych i geograficznych, jak i w porównaniach literackich. Efekty były, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej zdumiewające albo katastrofalne niż w klasie. To, że mówiąc o papieżu Juliuszu II Binette wykrzyknął patrząc uprzejmie na siedzącą w pierwszym rzędzie żonę mera, która miała uzasadnioną zresztą opinię kobiety o obyczajach tak lekkich, że prawie nieważkich: „Och, Juliusz II,
ten zbyt przedsiębiorczy papież, którego rękę dostrzegamy pod wszystkimi ówczesnymi kombinacjami...”, to nic jeszcze. Ale kiedy speszony uśmieszkami, jakie wywołało jego śmiałe sformułowanie, Binette uznał za konieczne poprawić się: „Co prawda papież ten był zupełnie innej klasy niż papieże z Awinionu, którzy byli w pewnym sensie podpapieżami...”, szepty i śmiechy tak przybrały na sile, że musiał przerwać swój wykład i przez dwa lata nikt nie odważył się zaprosić go na prelekcję do Kółka Nauk i Sztuk Pięknych.
Kiedy usłyszałem tę historię z ust pewnego studenta, w owym czasie ucznia Binette’a w klasie retoryki, czym prędzej wróciłem do apteki ojca, by opowiedzieć ją Robertowi Grantin. Efekt, jaki osiągnąłem, przekroczył najśmielsze moje marzenia. Pomocnik ojca dostał ataku szalonego śmiechu tak długiego, tak gwałtownego i niepohamowanego, że przez chwilę obawiałem się o jego zmysły.
Binette miał jeszcze inną szczególną cechę charakteru. Uwielbiał wprost różnego rodzaju dowcipy, szczególnie zaś jeśli były one słone. Opowiadał je na ogół tonem tak poważnym, że odbierał słuchaczowi wszelką ochotę do śmiechu, co | kolei zupełnie zbijało go z tropu. Mało tego, zdarzało się, że zapominał pointy historyjki, którą zaczął już opowiadać. Mimo to, gdy tylko usłyszał jakiś nowy dowcip, ruszał czym prędzej sprzedać go w sklepie mego wuja albo w aptece ojca. Pamiętam, jak pewnego razu Binette wpadł do nas zdyszany, bo jeden z kolegów w liceum opowiedział mu historię marszałka Richelieu, który skończywszy osiemdziesiątkę poślubił niejaką Madame de Routh. Następnego dnia po ślubie, gdy pewna księżna śmiejąc się zapytała starego marszałka, jak wyszedł z sytuacji... tak delikatnej, ten dowcipnie odpowiedział: „Och! Zapewniam panią, to wcale nie wyjście jest najtrudniejsze!”
Binette, któremu historyjka ta bardzo przypadła do gustu, jeszcze w drzwiach apteki zapytał ojca:
» c i 3 ^ ♦**‘\■ *^ 3?vł*- nlr ■ TTn>iT n>ii yAlfiupiJfig*fttdduMM
Cmw f/ «• v':> - ’;- •'+ • f w
>K mfinTTi,‘ li iw
ritfi
— Znasz historię starego marszałka de Richelieu i Madame de Routh?
— Nie! — odpowiedział ojciec, niezadowolony, że przeszkadza mu się w pracy, a Robert już zamarł w oczekiwaniu, gotowy do śmiechu.
— Opowiem wam to dosłownie w dwóch słowach — obiecał rozpromieniony Binette. I opowiedział nie spiesząc się anegdotkę, którą zakończył słowami: — „A stary marszałek odpowiedział: «Och! Zapewniam panią, to wcale nie wejście jest najtrudniejsze!»”
— Muszę powiedzieć, że nie bardzo rozumiem, dlaczego ta odpowiedź ma być taka zabawna — lodowatym tonem zauważył ojciec, podczas gdy na twarzy Roberta malowało się osłupienie.
— Prawdę rzekłszy, teraz i ja nie widzę w niej nic śmiesznego! — wyznał Binette, któremu uśmiech zastygł nagle na twarzy. — A przecież przed chwilą naprawdę, bardzo mnie rozśmieszyła!
Binette był też stałym klientem naszej apteki. Cierpiał okresami na bezsenność i wypróbowywał wtedy kolejno wszystkie środki nasenne, jakimi ojciec dysponował.
— Nie zmienia to w niczym faktu, że źle sypiam - mawiał czasami melancholijnie. — Kiedy bowiem biorę proszek nasenny, tak bardzo boję się, że rano nie zbudzę się na czas, że śpię jednym okiem. Ale dzięki zażytemu lekowi mniej się denerwuję tym, że nie śpię...
Takiemu oto człowiekowi chciał wuj powierzyć odpowiedzialne zadanie rozniesienia po mieście nowiny o moim ślubie z Helenką. Już następnego dnia mogłem się przekonać na własnej skórze, że Binette, niezdolny do zachowania sekretu, okazał się godny swej reputacji.
W którym przeróżne osoby zasypują skromnego bohatera tej opowieści lawiną rad, bezużytecznych bądź też dziwacznych, w związku z jego planowanym małżeństwem i w którym Helenka, przeistoczywszy sklep lutnika w salę taneczną, daje w aptece zasłużoną nauczkę pewnej starej jędzy.
Następnego dnia po tym, jak ojciec i ja powiadomiliśmy wuja Dezyderego o moim bliskim ślubie i jak wuj zamiast telegrafem posłużył się profesorem Binette, by jak najszybciej rozgłosić tę nowinę, telefon zadzwonił, nim jeszcze wybiła dziewiąta rano. Był to sam profesor Binette. Zapytawszy o stopień zaawansowania moich prac historyczno-literackich, złożył mi serdeczne gratulacje z okazji zbliżającego się ślubu, o którym właśnie zupełnie przypadkowo się dowiedział.
— Masz rację, że nie chcesz być tak jak ja starym kawalerem. Po zawodzie miłosnym, jaki przeżyłem w wieku dwudziestu pięciu lat, poprzysiągłem sobie, że nigdy się nie ożenię. Człowiek nigdy jednak nie powinien mówić „nigdy”, przynajmniej w miłości...
Kilka razy westchnął komicznie do telefonu, po czym zrobił długą dygresję na temat przeszłości i przyszłości Polski, którą zakończył jednym z tych zdumiewających, jemu tylko właściwych skrótów myślowych:
— Mój drogi Feliksie, kocham i podziwiam Polskę, gdyż choć była tyle razy dzielona, pozostała zawsze cala!
Zadowolony z tego sformułowania, dużo mniej paradoksalnego, niż to by się na pozór zdawało, Binette ponowił swoje gratulacje i odłożył słuchawkę, nim w ogóle zdążyłem się odezwać. Telefon natychmiast zadzwonił ponownie. Tym razem był to doktor Norbert Grantin. Jak już powiedziałem, nie darzyłem go sympatią. Ten wdowiec,
przystojny, pewny siebie, szczerzę oddany chorym, ale impertynencki, konformista i człowiek co nieco perfidny, mieszkał od czasu śmierci żony z jedną ze swych sióstr
0 dźwięcznym imieniu Sylwestryna, podobną do niego zarówno pod względem fizycznym, jak i intelektualnym
1 moralnym. Zyskała sobie przezwisko „Złotousta”, gdyż z niezmąconym spokojem opowiadała najgorsze brednie, a właściwie najpodlejsze insynuacje, pod adresem nie tylko tych, których nie lubiła, ale także swoich krewnych i przyjaciół. Wyjątek stanowili jej brat Norbert i bratanek Robert, istoty dla niej święte, przynajmniej na forum publicznym. Tak więc - nasz pomocnik aptekarski swoje szczęśliwe usposobienie, przeciętną inteligencję i poczciwą, wiecznie zadowoloną minę odziedziczył po matce, a nie po ojcu czy ciotce. Zresztą Robert nawet w wyglądzie zewnętrznym nie przypominał tych dwojga dosłownie niczym. Ciotka miała monumentalną głowę imperatora rzymskiego z okresu upadku Cesarstwa, nogi nieproporcjonalnie wątłe, zbyt szerokie biodra i biust przypominający ogromną księgę, która leży na pulpicie, otwarta jednak na niewłaściwej stronie, co wuj Dezydery tak komentował:
— Zastanawiam się, skąd ona bierze staniki mogące pomieścić cały ten ładunek?
Innymi słowy, patrząc na Sylwestrynę odnosiło się wrażenie, że podobnie jak Frankenstein, i z niewiele zresztą lepszym rezultatem, złożona została z różnych kawałków i części.
Jak tylko Norbert Grantin, który'właśnie zupełnie przypadkowo dowiedział się o moim ślubie z pewną panią, która, jak mówiono, jest cudzoziemką, co więcej, ponoć Polką, poznał mój głos, natychmiast złożył mi najszczersze i najserdeczniejsze gratulacje. W imię staTej przyjaźni łączącej go od dawna z moim ojcem życzył mi, aby związek ten, na przekór tym, co uważają go za co najmniej nieodpowiedni, by nie rzec ryzykowny, dał mi mimo wszystko wiele szczęścia. W każdym razie on żywi taką, jak najgorętszą nadzieję. Zapytał, czy może spodziewać się, że w niedługim czasie zarówno on, jak i jego
siostra będą mieli okazję poznać tę młodą osobę, o której słyszał, że jest dosyć, hm, hm... oryginalna.
Po tym wstępie, przepraszając za ewentualną niedyskrecję, ale mając przecież na względzie wyłącznie moje dobro, zapytał, czy Helenka jest... hm... zdrowa i czy ma... hm... jakiś majątek. Bez chwili wahania odpowiedziałem mu, że Helenka posiada zarówno wspaniałe zdrowie, jak i majątek, co wyraźnie go rozczarowało. Szybko jednak odzyskał dobry humor, gdyż wyjaśniłem mu, że mówiąc o majątku mam na myśli wyłącznie wewnętrzne bogactwo, jedyne, jakie przedstawia dla mnie jakąś wartość. Wybuchając wystudiowanym śmiechem oznajmił mi z nutką pogardy w głosie, że pozostałem nadal tym samym anarchistą, jakiego znał, ale że życie małżeńskie z całą pewnością nauczy mnie trzeźwiej patrzeć na świat. W końcu wesołym głosem zapowiedział swą rychłą wizytę i prosił, bym jednak, nim podejmę ostateczną decyzję, której ewentualne konsekwencje powinienem wziąć pod uwagę, jeszcze raz wszystko przemyślał.
Po tej rozmowie dane mi było dziesięć minut wytchnienia, po czym telefon znów się odezwał. Tym razem dzwonił malarz Oskar Losseant. Ten przyjaciel ojca był wysokim mężczyzną o niebieskich oczach i jasnej brodzie. Miał też przyjemny baryton, średnią inteligencję i niewielki talent pianisty. Kochając naszą prowincję uwiecznił co bardziej malownicze jej zakątki na swoich płótnach. Popełnił również kilka martwych natur, o których specjaliści zgodnie mówili, że są, jeśli można tak powiedzieć, jak żywe. Aktów nasz malarz nie malował, gdyż małżonka surowo mu zabraniała malować takie „bezeceństwa”, niebezpieczne jej zdaniem dla duszy zarówno jej samej, jak i córki.
Chociaż Losseanta raczej lubiłem, kiedy zaczął mi przez telefon tłumaczyć, że właśnie zupełnie przypadkowo dowiedział się o moim planowanym małżeństwie, poczułem, jak gwałtownie opanowuje mnie gniew. Oczywiście szczerze mi gratulował, ale jako stary przyjaciel domu czuł się w obowiązku zalecić mi jak najdalej posu-
147
niętą ostrożność przy podejmowaniu tak poważnej decyzji, tym bardziej że, jak słyszał, ale może to tylko takie głupie plotki, miałem zamiar poślubić cudzoziemkę, i to podobno Polkę!
— A przecież, mój drogi Feliksie, z cudzoziemkami nigdy nic nie wiadomo...
— Czego nigdy nie wiadomo? — przerwałem mu ostro.
— Och, tak się mówi... — odpowiedział, na moment speszony moim pytaniem. — Miej jednak na względzie to, że chodzi mi o twoje dobro. Poza tym cudzoziemce trudno się będzie przyzwyczaić do naszego nieba, tak często zachmurzonego i deszczowego, zwłaszcza że, o ile pamiętam, w Polsce śnieg pada przez prawie cały rok, a co najmniej przez osiem miesięcy w roku jest tam okropnie zimno. Dlatego też, gdy tylko dowiedziałem się...
— Ależ drogi panie Losseant — powiedziałem słodkim tonem przerywając ten potok wymowy, jakim mnie zalewał — to nie śniegu będzie tu Helence brakowało, a białych wilków!
— Białych wilków?
— Oczywiście, białych wilków! Człowiek tak jak pan zorientowany musi przecież wiedzieć, że w Polsce po zasypanych śniegiem ulicach przez całą zimę najspokojniej w świecie spacerują sobie białe wilki, a mieszkańcy wychodzą z domów jedynie z bronią w ręku.
— Żartujesz chyba, chłopcze? — spytał niepewnym głosem Losseant.
— Zapewniam pana, że nie! Zresztą dlaczego w polskich miastach miałoby nie być białych wilków, skoro w lasach są żubry!
— Żubry? Jesteś pewien? Myślałem, że tylko w Ameryce są bizony...
— Ależ nie! Są także w Polsce, a ściślej mówiąc w Białowieży.
— Och, doprawdy — wykrzusił zdumiony Losseant. — No cóż, w końcu to możliwe... W każdym razie "przemyśl to wszystko, co ci powiedziałem... A jeśli będziesz obsta
wał przy swoim zamiarze poślubienia tej osoby, mimo wszystko dostaniesz ode mnie prezent.
— Stokrotne dzięki, to bardzo miłe z pańskiej strony. A czy mógłbym wiedzieć, co to będzie za prezent?
— Obraz, młody przyjacielu, piękny obraz! Będziesz mógł sam go sobie wybrać spośród ostatnich moich dzieł.
— Jakie to miłe z pańskiej strony! Jeszcze raz serdecznie dziękuję. A skoro już pozwala mi pan wybierać, prosiłbym, jeśliby nie miał pan nic przeciwko temu, o jakiś krajobraz ze śniegiem. Wiem, że namaluje to pan doskonale, a co więcej dzięki panu Helenka będzie się czuła bardziej swojsko w naszym deszczowym kraju. Proszę jednak nie malować białych wilków, bo mogłaby się wystraszyć...
— A więc zgoda, będzie to krajobraz ze śniegiem!... Do widzenia, młody przyjacielu, do widzenia!... I raz jeszcze proszę przyjąć moje gratulacje!
Nie minęło nawet pięć minut, a telefon znowu zaczął dzwonić.
— Do licha! — zwróciłem się do Florencji, która przyszła właśnie sprzątnąć ze stołu po śniadaniu. — Jeśli to
.do mnie, proszę powiedzieć, że wyszedłem...
Zamknąłem się u siebie w pokoju powtarzając sobie słynne zdanie Jean Frerona: „Ażeby żyć w zgodzie ze wszystkimi, nie wystarczy nie wtrącać się do cudzych spraw; trzeba jeszcze nauczyć się znosić to, że inni wtrącają się do twoich spraw.”
Ponieważ jednak nie czułem się absolutnie na siłach, aby znieść czyjeś wtykanie nosa do moich prywatnych spraw, postanowiłem, że ślub odbędzie się nie w moim rodzinnym miasteczku, ale w Genewie. Napisałem natychmiast do Helenki podając przyczyny tej nagłej zmiany decyzji. Trzy dni później Helenka telefonicznie wyraziła swą zgodę, przy czym powiedziała mi tyle czułości, że od razu odzyskałem dobry humor, a czas, który dzielił mnie od jej przybycia, wydał mi się jeszcze dłuższy.
Wreszcie dwa tygodnie oczekiwania minęły i Helenka po prawie dziesięciogodzinnej podróży pociągiem zjawiła
się w naszym miasteczku, żeby poznać moją rodzinę. Na dworcu przywitaliśmy się z ogromną radością, którą ja okazywałem dyskretnie, a Helenka tak żywiołowo, że kilkanaście osób, jakie wysiadły tu z pociągu, otoczyło nas szerokim kręgiem, sądząc, że to jakaś gwiazda teatralna czy filmowa przyjechała do nas na występy. Zawiadowca stacji, stały klient naszej apteki, na wszelki wypadek podszedł poprosić Helenkę o autograf. Z największym trudem wytłumaczyłem mu, że jest w błędzie. Trochę rozczarowany, ale chcąc za wszelką cenę się przydać, złapał jedną z walizek Helenki, podczas gdy ja dźwigałem dwie inne; w naszym miasteczku nie ma bowiem tragarza, co okazuje się szczególnie przykre, kiedy przyjeżdża osoba podróżująca zawsze z co najmniej trzema walizkami, nawet jeśli wybiera się gdzieś tylko na jedną dobę.
" — Krótko mówiąc — zwróciłem się do Helenki, gorąco ją najpierw przywitawszy — na cztery dni pobytu trzy walizki! To prawie jedna walizka dziennie!
— Kobieta, chéri, potrzebuje dużo więcej rzeczy niż mężczyzna — odpowiedziała najspokojniej w świecie Helenka.
— Wyobraź sobie, skłonny jestem w to uwierzyć! I w dodatku zaczynam rozumieć, dlaczego podczas zaręczyn, które, jak mi powiedziałaś, trwają w twoim kraju długo, pierwszym dowodem uczucia ze strony mężczyzny jest noszenie walizek pani jego serca!
Ale Helenka wcale mnie nie słuchała i w najlepsze rozmawiała z zawiadowcą, do którego chciała wstąpić, aby poznać żonę i dwoje dzieci (Helenka, jak już wspomniałem, uwielbia zawierać nowe „znajomości”!). Z trudem panując nad ogarniającym mnie gniewem łagodnie, ale stanowczo pchnąłem ją w stronę jednej z dwóch taksówek, które od 1 stycznia do 31 grudnia czekają przed naszym niepozornym dworcem na hipotetycznego klienta. Ulokowawszy walizki na bagażniku i podziękowawszy wielokrotnie zawiadowcy stacji usiadłem w taksówce obok Helenki.
Kierowca, mile zdumiony tym, że trafili mu się pasa-
150
żerowie, przez dłuższą chwilę nie mógł z wrażenia dojść do siebie, po czym, podniecony ogromnie, usiłował uruchomić pojazd. Niestety ten, z braku wprawy, zupełrie nie reagował na wszelkie próby szofera. W końcu jednak dzięki radom zawiadowcy, któremu wcale nie spieszno było odejść, taksówkarz zapuścił motor, po czym powolutku, by w pełni smakować szczęście, jakie go spotkało, zawiózł nas najbardziej malowniczymi uliczkami miasteczka do sklepu wuja. Wuj Dezydery oddał bowiem do dyspozycji Helenki jeden z pokoi swego domu. Układ ten odpowiadał przede wszystkim memu ojcu, gdyż respektował jego ukochane „konwenanse”.
Ledwie weszliśmy do sklepu, wuj Dezydery, który z całą pewnością wypatrywał nas, podszedł do Helenki i po krótkim wahaniu ucałował ją, przepraszając przy tym, że nie ucałuje jej dłoni:
— Z braku wprawy zrobiłbym to jednak źle, panno Helenko, i rozczarował panią. A chciałbym, aby od pierwszej chwili nabrała pani dobrego wyobrażenia o przyszłym wuju.
— Nie zdoła mnie pan rozczarować. Fil tyle mi o panu opowiadał. Znam pańskie dobre serce i wiem też, że jest pan bardzo dowcipny...
— Och, Fil jak zwykle przesadza!
Widziałem jednak, jak wielką przyjemność sprawił mu "ten komplement. W duchu się uśmiechnąłem, bowiem wuj zawsze udawał, że gardzi pochwałami.
— A teraz — Helenka usiadła na krześle pośród swoich walizek — proszę mi coś zagrać na skrzypcach.
— Zagrać na skrzypcach? Ależ w każdej chwili mogą nadejść klienci — niepewnie zaczął tłumaczyć się wuj. —
A poza tym mój brat... ojciec Feliksa... czeka na nas!
— Nie! — powiedziała łagodnie, acz stanowczo Helenka darząc go przy tym swoim nieodpartym uśmiechem. — Najpierw chcę usłyszeć, jak pan gra... Proszę bardzo, tylko mały kawałeczek.
— Naprawdę nie chce pani pójść najpierw do swego pokoju, rozpakować walizki?
151
i
L
— Sądzę, że tak byłoby lepiej — wtrąciłem się niepewnie.
— Nie! Bardzo proszę, wuju Dezydery, proszę mi coś zagrać. Będzie mi tak miło!
Zadowolony w głębi duszy i odrobinę mimo wszystko zakłopotany, wuj ze zdumiewającym posłuszeństwem poszedł do biura po swoje skrzypce. Wrócił po dwóch minutach i zaczął stroić instrument.
— Zagram dla pani Marzenie Wieniawskiego... Ale uprzedzam, że nie jestem wirtuozem...
— Naprawdę pan to zna? Cudownie! Co za szczęście! Nigdy nie słyszałem tego utworu w wykonaniu wuja
i domyśliłem się, że nauczył się go niedawno, spodziewając się odwiedzin mojej narzeczonej. Byłem mu za to ogromnie wdzięczny. Przez cały czas, gdy grał, Helenka słuchała go bez słowa i bez ruchu, z głową pochyloną i przymkniętymi oczyma. Na szczęście żaden klient nie przeszkodził nam, a kiedy wuj skończył, Helenka zaczęła klaskać w dłonie i podbiegła go ucałować.
— Ależ pan doskonale gra! Proszę jeszcze! Zresztą przywiozłam panu nuty. I mały prezent...
I jak zwykle nie troszcząc się o to, gdzie się akurat znajduje, otworzyła jedną walizkę, po czym nie znalazłszy tego, czego szukała, drugą, z której wyjęła najpierw swoje ubranie i rozrzuciła je na kontuarze, wreszcie zaś starannie zapakowaną książkę. Podała ją wujowi.
— O, jest! Wiem, że pan lubi teatr... Przywiozłam dla pana Historię teatru komicznego we Francji. Podobno to dosyć zabawne. I zupełnie świeże... Dopiero się ukazało!
— Dziękuję ci, Helenko, dziękuję bardzo! Pozwolisz, że tak będę się do ciebie zwracał?
— Oczywiście! Oczywiście! Ale teraz musi pan to zagrać.
— A co to?
— Krakowiak! Polski taniec ludowy.
— Ależ Helenko, nie znam aż tak dobrze nut. Muszę mieć trochę czasu, by się przygotować.
— Nie i jeszcze raz nie! — ucięła krótko wszelką dalszą
dyskusję. — Jestem pewna, że doskonale da pan sobie radę. Rytm jest bardzo łatwy. Proszę posłuchać: tamta- tam... tamtatam... tam...
I zaczęła na kontuarze wystukiwać palcem rytm melodii.
— A więc dobrze, spróbuję — powiedział pokonany wuj — ale nie ręczę za rezultaty... Oby tylko nie pojawili się jacyś klienci — dodał półgłosem jakby sam do siebie.
Próbowałem się przeciwstawić:
— Nie sądzisz, kochanie, że najpierw powinnaś jednak pójść do swojego pokoju? .
Ale Helenka wcale mnie nie słuchała. Wuj zaczął grać, najpierw niezbyt pewnie, ale po chwili, zachęcany gorąco przez Helenkę, zaczął prowadzić smyczek precyzyjnie i utrzymywać właściwy rytm melodii. Wtedy Helenka, rzuciwszy z rozmachem kapelusz, zaczęła najpierw powoli, później coraz szybciej wirować wokół kontuaru to wsparta pod boki, to znów z lewą ręką wyciągniętą w górę, jakby chciała ulecieć, wystukując przy tym obcasami rytm tańca i podśpiewując (fałszywie) półgłosem słowa ludowej piosenki, której jednostajny, ale porywający refren wuj niestrudzenie grał. Ja natomiast, całkiem oszołomiony, siedziałem cicho w kącie sklepu.
— Jeszcze!*Jeszcze! — wołała z zapałem Helenka widząc, że wuj ma zamiar przerwać grę.
I niezmordowana wirowała nadal przytupując mocno obcasami o podłogę... Scena trwałaby z pewnością jeszcze czas jakiś, gdyby wuj wybuchając śmiechem nie przerwał nagle gry. Zobaczył na ulicy przed wystawą swego sklepu mojego ojca i Ernesta Binette, którzy oniemieli ze zdumienia wpatrywali się bez ruchu w scenę rozgrywającą się wewnątrz.
— Helenko, moja droga Helenko — powiedział wuj, kiedy skończył się wreszcie śmiać — mam wrażenie, że będziemy żyć w doskonałej komitywie!
Ale Helenka „już" się nim nie zajmowała. Trzymając w lewej ręce pantofel, którego obcas złamała w tańcu, ruszyła kuśtykając na powitanie mojego ojca i profesora
ypp# l k 2 { ^ ÿ" J ■■«•-1 "'f' '"'*'
y^CTfCT f*b^L * N£i*
& > |> i * ■i - « 4 v»M#t
¥* * *• xV»**'i MiH 11 U *
lw^£||jPktSW#e
; v,:-*-a 4 wBBBHWigM
Binette, którzy zdecydowali się wreszcie wejść do sklepu i z trudem torowali sobie drogę wśród pootwieranych walizek. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Helenka skoczyła na szyję profesorowi, który zaskoczony musiał oprzeć się o kontuar.
— Dzień dobry panu, jak mi miło pana poznać. Jest pan ojcem Feliksa, prawda? (Zapomniałem pokazać jej zdjęcie ojca, choć prawdopodobnie nic by to nie pomogło, jako że zupełnie nie miała pamięci do twarzy!)
— Nie! To... on — wykrztusił zaczerwieniony Binette, który, nie bardzo wiedząc jak się zachować, poprawił na wszelki wypadek binokle.
— Ach tak! — zawołała zupełnie nie speszona Helenka. — Nic nie szkodzi! Kiedy tańczy się polskie tańce, wszyscy stają się przyjaciółmi.
— Tak, to ja jestem ojcem! — zimno zauważył mój rodzic. — Witamy panią u nas... Ale jeśli chce pani dalej tańczyć, przejdźmy raczej do apteki. Jest tam więcej miejsca, a tu przed wystawą mogą zacząć gromadzić się tłumy... Jeszcze ktoś mógłby wejść do sklepu pod pretekstem, że chce coś kupić, a wuj Dezydery, co sam może potwierdzić, nie przepada za zbyt liczną klientelą.
— Doprawdy jesteś dziś bardzo dowcipny! — zawołał wuj. — Zapewne znów przesadziłeś z zażywaniem rycyny... — Aj pod moim adresem dodał: — Fil, masz naprawdę uroczą narzeczoną. I jednego możesz być pewien: nigdzie nie przejdzie nie zauważona!
Helenka wzięła tę uwagę za komplement (czym może zresztą była) i uśmiechnęła się do wuja, po czym przytuliła do mnie.
— Och, Fil! Jak się cieszę, że będę twoją żoną. Kocham Je t’aime. Jesteś radością moich oczu i czuję się tak
tobie bliska. Kocham też twoją rodzinę...
Następnie zamknęła walizki i pozbierała resztę porozrzucanych rzeczy. Pomogłem jej zanieść to wszystko do pokoju, po czym zostawiłem ją tam, by mogła się przebrać.
Kiedy zszedłem z powrotem do sklepu, ojciec, wuj De-
zydery i Ernest Binette z ożywieniem, ale cicho dyskutowali.
Od razu mi się spodobała — mówił wuj. — Ma w sobie coś spontanicznego, młodego, fantazyjnego i zarazem zrównoważonego...
— Wszystko, co na razie mogę powiedzieć — zauważył ojciec — to to, że jest... powiedzmy... specjalna!
— Nie angażujesz się zbytnio — odparł wuj. — Ja uważam, że jest „specjalnie” interesująca...
— Tak, bo pozwoliła ci popisać się talentem skrzypka...
— Wcale nie, Wawrzyńcu! Zupełnie nie miałem ochoty na grę, ale ona bardzo nalegała...
— Doprawdy! Niewiele zatem czasu potrzebowała, by zrobić z tobą, co chce... No i żeby narobić bałaganu w twoim sklepie — dodał podnosząc z podłogi kapelusik. — Na szczęście nie przyszedł żaden klient! Mieszkańcy naszego miasteczka nie przywykli do takich widowisk!
— Ależ ty mi grasz na nerwach tym ciągłym gadaniem
o klientach i współmieszkańcach, jak gdyby to byli jacyś żandarmi!
— Drodzy przyjaciele — uznał za stosowne wtrącić się Binette — nie chciałbym pchać palca między drzwi, ale mam wrażenie...
— Posłuchaj, Erneście — ostro przerwał mu ojciec 1 jeśli nie masz nic przeciwko temu, to swoje błyskotliwe uwagi zachowaj na jutrzejszą kolację. Przy deserze udzielę ci głosu...
— Dobrze już, dobrze! Nie nalegam, Wawrzyńcu — potulnie zgodził się Binette. — Ale jutro dasz mi dojść do głosu? Obiecujesz?
— Ależ oczywiście! — odpowiedział zdenerwowany ojciec.
— Twoja obietnica sprawiła mi ogromną przyjemność — wyznał całkowicie uspokojony Binette — gdyż przygotowałem dla tej młodej damy krótką aluzję pełną alokucji... Przepraszam, chciałem powiedzieć krótką alo- kucję pełną aluzji... na temat polskiego korytarza, korytarza, który jest jakby płucami Polski! Ośmielę się nawet
155
dodać: płucami zamieszkiwanymi przez Kaszubów, którzy są Polakami, choć tak naprawdę to nimi nie są...
Widząc, jak ojca ogarnia coraz większa wściekłość, uznałem za konieczne wtrącić się w tym miejscu:
— Bardzo to miłe z pana strony, kochany panie Binette, że odświeżył pan sobie, specjalnie na tę okazję, swoje wiadomości o Polsce. Ale jeśli chce mi pan zrobić przyjemność, proszę jutro nawet nie wspominać o korytarzu! Jest to bowiem dla Polaków temat równie drażliwy i zapalny, jak swego czasu sprawa Dreyfusa dla Francuzów.
Ledwie skończyłem mówić ostatnie słowa, gdy w sklepie zjawiła się Helenka.
— Zdaje się, że ktoś tu mówił o korytarzu?
— Nie! Nie! — zawołałem gwałtownie. — Chodzi o korytarz oddzielający aptekę od składziku leków. Zresztą zaraz ci go pokażemy. A zatem ruszajmy w drogę!
Wuj zamknął sklep i zawiesił na drzwiach swą ulubioną kartkę: „Wracam za kwadrans”, po czym wszyscy ruszyliśmy w stronę apteki. Ojciec i Binette szli jakieś trzy metry przed nami, tak na wszelki wypadek, bo a nuż Helence strzeliłoby na przykład do głowy zatańczyć na środku naszej prowincjonalnej uliczki krakowiaka czy mazura.
W aptece zastaliśmy naszego pomocnika Roberta Grantin, zupełnie przypadkowo rozmawiającego ze swoją ciotką Sylwestryną, która na nasz widok z lekkim uśmieszkiem na wąskich wargach zrobiła kilka kroków w naszą stronę, po czym — niby to dostrzegając nagle Helenkę — przystanęła.
— Ależ to z pewnością urocza narzeczona Feliksa. Pani jest Polką, nieprawdaż, mademoiselle? To bardzo interesujące! No, Feliksie, proszę cię, przedstaw nas sobie!
Jak gdybym przeczuwał, co dalej nastąpi, bez najmniejszego entuzjazmu, a nawet z wyraźnym ociąganiem się przystąpiłem do prezentacji obu pań.
— Mademoiselle Grantin, pozwoli pani, że przedstawię jej Helenkę Skrzewską, moją narzeczoną... Helenko, przedstawiam ci pannę Grantin, siostrę doktora Grantin, przy
jaciela mego ojca, i ciotkę naszego pomocnika, tego oto Roberta.
Sylwestryna koniuszkami palców uścisnęła dłoń Helenki, natomiast Robert powitał ją z zachwyconą miną i tymi tylko słowami:
— Bardzo nam miło panią poznać, panno Ksew... Ksew... Ksefka!
— Proszę mu wybaczyć — uśmiechając się wtrąciła natychmiast ciotka — że nie może wymówić pani nazwiska... Co prawda to bardzo dziwne nazwisko i tak obco brzmiące!
— Och, doskonale rozumiem te trudności — spokojnie rzekła Helenka. — Mnie za to bardzo łatwo wymówić pani nazwisko!
— Doprawdy?
— Tak, dzięki meblom...
— Jak to:, „dzięki meblom”?
— A tak, dzięki starym meblom; graty i Grantin to brzmi bardzo podobnie, prawda?
— Ani to dowcipne, ani inteligentne, mademoiselle! — warknęła jędza, której uśmiech zastygł na twarzy.
— Rzeczywiście, ani to dowcipne, ani inteligentne — z powagą przyznała Helenka. — Ale dzięki temu jestem pewna, że zostanę przez panią zrozumiana.
Chciałem się wtrącić. Za późno jednak! Przeciwniczki dobyły już broni i Sylwestryna przystąpiła do kontrataku.
— Za to pani język z całą pewnością nie kojarzy się z meblami. Kiedy się go widzi na piśmie, przypomina raczej zwój drutu kolczastego...
Helenka niedostrzegalnie zbladła, stara jędza natomiast znów się rozpromieniła w uśmiechu, a mój ojciec zaczął się wiercić, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Wuj Dezydery patrzył na Helenkę i z zapartym tchem czekał na jej replikę. Po raz drugi już chciałem się wtrącić. Helenka jednak mnie uprzedziła.
— Doskonale rozumiem pani porównanie, panno Grat... przepraszam, panno Grantin. Pani jest z pewnością... koneserem — tak to się mówi po francusku? — drutów kol-
$%*«*»_• pviftTr
czastych. Bo z ust niektórych osób, niezależnie od tego, jakim językiem mówią, zawsze wychodzi jedynie drut kolczasty...
Cios był celny i uśmiech znów zastygł na twarzy siostry doktora. Uznała jednak za właściwe zrobić pogardliwą, a zarazem odrobinę pobłażliwą minę.
— Widzę, że panna należy raczej do osób imperty- nenckich. Cóż! Dzisiejsza młodzież ma nienajlepsze maniery. Na to już nie ma rady! Pani1 można to przynajmniej wybaczyć. Kiedy człowiek od najwcześniejszej młodości włóczy się po świecie, jak to ponoć było w pani wypadku, z pewnością musi obracać się w bardzo różtiym towarzystwie. Nie zawsze zresztą najlepszym...
— Myślę — wtrącił się coraz bardziej zakłopotany ojciec — że pora na aperitif...
I nie kończąc zdania wszedł na schody prowadzące na piętro. Miał nadzieję, że wszyscy pójdziemy jego śladem.
— Właśnie, chodźmy się czegoś napić — powiedziałem szybko, podczas gdy Sylwestryna, zadowolona, że upokorzyła „cudzoziemkę”, tryumfująco wypięła pierś.
Jednak tylko ktoś, kto nie znał Helenki, mógł pomyśleć, że da ona za wygraną! Panna Grantin nie doceniła przeciwnika. Kiedy bowiem ojciec sam wchodził po schodach, Helenka odwróciła się do mnie i zapytała z całą powagą:
— Powiedz mi, kochany Feliksie, panna Sylwestryna chyba nie włóczyła się jak ja po świecie od wczesnej młodości? Zapewne nigdy nie wyjeżdżała ze swego miasteczka i jest tu wszystkim dobrze znana?
— Tak, mademoiselle — przerwała jej Sylwestryna z wyzywającą miną. — Śmiem powiedzieć, że jestem znaną osobą w tym miasteczku...
— Ach, to pewnie dlatego nie znalazła pani męża! — spokojnie zawyrokowała Helenka.
Stara jędza zbladła. Wuj odwrócił się i parsknął śmiechem. Ja też nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, a Helenka niewzruszenie dodała:
— Kochanie, kiedy się już pobierzemy, trzeba będzie starannie dobierać znajomych, abyłn mogła się doskonalić.
158
Za wszelką ceną muszą unikać teraz nieodpowiednich ludzi! Szczególnie zaś tych, co są głupi i nie mają serca! Na przykład tej starej panny Sekwestryny... czy też Syl- westryny... Proszę mi wybaczyć, ale to imię okropnie trudno wymówić...
— Jak mawialiśmy w okopach: ten to nie chybił celu! — mruknął pod nosem wuj, podczas gdy Sylwestryna Gran- tin, blada ze złości i z zaciśniętymi zębami, wzruszyła ramionami i nie żegnając się z nikim wyszła, a jej bratanek skrył się za kontuarem z miną zbitego psiaka.
—• No i co z wami? Idziecie? — zawołał z góry schodów ojciec.
— Czy ja też mam przyjść? — zapytał zdezorientowany do reszty Binette.
— Ależ oczywiście! — wybuchnął ojciec, a biedny profesor historii z wrażenia potknął się o pierwszy schodek i gdybym go w porę nie przytrzymał mocno za ramię, na pewno by się wyciągnął jak długi.
— Brawo, Helenko! — odezwał się wuj, kiedy już usiedliśmy wszyscy w jadalni i piliśmy stare porto, które Florencja na polecenie ojca przyniosła z piwnicy. — Ta nieznośna Sylwestryna naprawdę zasłużyła na nauczkę, jaką jej dałaś. Ma jednak coś na swoje usprawiedliwienie: na sam widok narzeczonych i nowożeńców jest dosłownie chora. Prawdopodobnie z zawiści...
— Nie lubię, jak ktoś atakuje mój kraj — wyjaśniła Helenka* — Ani mnie, zupełnie bez powodu...
Nazajutrz po tym pamiętnym dniu spotkaliśmy się znów wszyscy — wuj, Ernest Binette, ojciec, moja narzeczona i ja — na wspaniałym obiedzie przygotowanym przez Florencję. Ponieważ przy aperitifie Helenka zręcznie zagadnęła ojca o jego książki, porcelanę i sztychy, rodzic mój trochę odtajał i kiedy zostaliśmy na chwilę sami szepnął mi nawet do ucha:
— W gruncie rzeczy ta młoda cudzoziemka zyskuje przy bliższym poznaniu. Wie dużo więcej, niż przypuszczałem...
Ernest Binette bardzo szybko zapałał sympatią do He
lenki, zresztą odwzajemnioną. Gdy tylko podano porto, drogi profesor wstał i zwracając się do mnie zaczął:
— Twoje zdrowie, Feliksie, w dwójnasób szczęśliwy! Gdyż, jak powiedział Alfred de Vigny, szczęśliwy mężczyzna, który spotyka godną siebie kobietę! A pani, panno Heleno, jest nią dla naszego młodego przyjaciela. Wznoszę zatem i za panią ten kielich, który wznoszę...
— Erneście — przerwał mu ojciec — twój cytat jest doprawdy wzruszający, ale to nie są słowa Alfreda de Vigny!
— Ach, nie? — zdumiał się Binette.
— Zanotował je w swoim Dzienniku malarz Delacroix.
— Dobrze! Niech będzie Delacroix! Ale proszę cię, nie przerywaj mi... Mówiłem więc, że to, co wznoszę, to mój kielich, a wznoszę go ża zdrowie i pomyślność tego domu. Ten dom samych, ale nie samotnych mężczyzn, dzięki pannie Helenie zamieni się w ogród, gdzie śpiewać będą tylko ptaki, gdzie żyją tylko piosenki...
— Powiedz no mi, Erneście — znów wtrącił się ojciec — co poza ptakami mogłoby jeszcze śpiewać w ogrodzie?
— A skąd ja mam wiedzieć? Na przykład ogrodnik... — Binette był całkowicie zbity z tropu.
— Albo woda w fontannie, jeśli takowa istnieje — podpowiedział wuj z udanym zdziwieniem.
— Albo radio, jeśli ktoś zostawił otwarte okno — dodał ojciec, jakby mówił sam do siebie.
— Dajcie mi spokój! — powiedział Binette z. kwaśną miną. — Ilekroć próbuję przy pani zrobić porównanie do czegoś nieporównywalnego... jak na przykład pani — szarmancko zwrócił się do Helenki — te dwa okropne indywidua starają się podgiąć mi skrzydła.
— Och, jak pan to ładnie powiedział — zawołała Helenka, szczęśliwa, że poznała nie znany dotąd zwrot.
— W każdym razie w sposób zupełnie nowatorski i oryginalny — zauważyłem.
— Mój bratanek ma rację, Erneście — wuj mówił z komiczną wprost powagą. — Najwyższa pora, byś wypro
stował skrzydła. Nie możesz mieć ich cały czas podgię- tych... Przecież to skrzydła Pegaza!
— Mam już tego dosyć! — zawołał Binette oszołomiony nieco kieliszkiem porto. — Po raz ostatni zgodziłem się przebywać w jednym towarzystwie z tobą, Wawrzyńcu. I z tobą też, Dezydery... Po raz ostatni, najostatniejszy!
— Och, nie, Erneście! Nie zrobisz nam tego! Powiedz, że żartowałeś — chórem zaczęli błagać wuj i ojciec nie szczędząc przy tym oznak szalonego niepokoju.
— Nie i jeszcze raz nie! To już postanowione! — upierał się Binette, który wyglądał na naprawdę rozgniewanego i obrażonego.
— Siadajmy do stołu! — powiedziałem, chcąc rozładować jakoś atmosferę. — I zapowiadam, że dopóki pan Binette będzie z nami, zabraniamy wam go denerwować.
— Masz szczęście, Erneście, że znalazłeś takich obrońców — westchnął wuj wstając.
— Zasłużyłem na to szczęście — mruknął Binette — bo Feliks i panna Helena zrozumieli, że mówiłem wszystko z głębi serca, a serce to mam na dłoni...
— A dłoń tę trzymasz w kieszeni, co nie należy do dobrego tonu — szeptem dopowiedział ojciec.
— Ja przez nich oszaleję — rozdzierająco jęknął Binette z oczyma wzniesionymi do nieba i binoklami wiszącymi na łańcuszku.
— Niech pan nic nie odpowiada, kochany panie Binette, i chodźmy wreszcie do stołu, a pan usiądzie koło mnie! — poprosiła Helenka.
Na szczęście profesor historii nie umiał długo chować urazy do starych przyjaciół. Poza tym w czasie całego obiadu, od przystawki aż po deser, wuj przechodził sam siebie wystrzeliwując raz po raz prawdziwe fajerwerki anegdot i dowcipów, dzięki czemu Binette szybko odzyskał dobry humor. Co prawda już po drugim kieliszku wina kochany profesor, mający słabą głowę do wszelkich, choćby najmniej alkoholizowanych napojów, był wstawiony i jego ruchliwe binokle nieustannie wędrowały z nosa na stół i z powrotem, aż wreszcie, co było łatwe do przewi-
■i t.i^ ŁAmMtwvnp>ianvnfŁtn«Łmi.*«%ł k ŁsiyiiiJiajjgi..
■ -»y. • , î , i- **-fri> 3v y^LAnVŁBhBMŁC-‘*5ł^3F *£&JhjMa^A a^JÉa
dzenia, wylądowały w talerzu z coq-au-vin, którego Binette sobie nie żałował, wywołując ogólną wesołość. Wesołość ta spotęgowała się jeszcze przy deserze, kiedy Binette ponownie zabrał głos, by wygłosić krótką mowę na cześć Polski i Helenki, mowę, która z całą pewnością byłaby urocza i wzruszająca, gdyby nie ubarwił jej kilkoma niezapomnianymi kwiatkami, w jakich zawsze celował.
Wznosząc toast za nasze szczęście i za skuces mojej pracy o Grévinie, powiedział:
— Droga Polko, drogi autorze i młody przyjacielu, wiem wprawdzie, że nie zawsze właściwie docenia się moje przemówienia. Ależ tak, tak, wiem, co mówię — podkreślił widząc nasze próby przeczenia. — Ale teraz ustami mymi przemawia moje serce, które, pozwolę sobie wyznać, pokaże zęby każdemu, kto ośmieli się w mojej obecności powiedzieć na głos to, czego niektórzy nie śmią pomyśleć w duchu... To znaczy, chciałem powiedzieć... co niesłusznie myślą w duchu i czego nie mówią na głos... no, rozumiecie, o co mi chodzi...
Okrzyk aprobaty, jaki zgodnie wznieśliśmy, nie pozwolił dokończyć Binette’owi zdania, w którym znów się po szyję zagrzebał.
Po obiedzie wyszliśmy na kawę do ogrodu. Był to pogodny i ciepły dzień październikowy i wiele róż mojego ojca jeszcze kwitło. Drzewa mieniły się tymi szczególnymi jesiennymi barwami przechodzącymi od złota do miedzianej czerwieni, jakie liście zapożyczają od dojrzałych owoców, kiedy stroją się na śmierć.
Helenka podczas obiadu niewiele się odzywała, często za to uśmiechała i uważnie słuchała. Ale kiedy rozmowa zboczyła, co było nieuniknione, na temat przyszłości Polski i zaborczych planów Hitlera i jego bandy piratów i wykolejeńców, wyraźnie się ożywiła.
— Faszyści na pewno zaatakują Polskę! — powiedziała. — Po pierwsze to łatwe. Natura źle strzeże mego kraju. Nie ma on gór ani dużych rzek na swych granicach... za to jakieś dwa tysiące kilometrów do obrony...
— Tak! — zawtórował jej Binette, który czuł się jak ryba w wodzie, gdy tylko była mowa o geografii. — Słowo „Polska” pochodzi od „pola”, to znaczy „równiny”. A jeśli jest równina, to nie ma gór. A jeśli nie ma gór, kraj jest łatwy do podbicia, a zatem nęcący dla sąsiadów...
— Erneście! — przerwał mu ojciec. — Wygłosiłeś już dwie mowy, może więc teraz napiłbyś się kawy? Co o tym sądzisz? Później obejrzysz moje krzewy różane. Odpoczniesz w ten sposób i my też...
— Dobrze, już dobrze! Już milczę! — Binette znowu czuł się urażony. — Z tobą jest zawsze ta sama historia! Nie dasz mi nigdy dokończyć jednego choćby zdania... W końcu pomyślę, że zazdrościsz mi mojej erudycji.
— No, no, dajcie spokój! Teraz, kiedy Polsce grozi realne niebezpieczeństwo i trzeba dobrej woli wszystkich ludzi, nie pora na kłótnie — ironicznie zauważył wuj.
— W każdym razie — powiedziała Helenka — jeśli’ faszyści zaatakują mój kraj, będzie się on bronił!
— Nie sądzę, kochanie, aby Hitler ośmielił się tak szybko zaatakować twój kraj — powiedziałem uspokajająco. — Musiałby najpierw anektować Austrię...
— Nie bądź takim optymistą! — przerwał mu wuj. — Ten szaleniec należy do ludzi, których najmniejsza słabość przeciwnika zachęca do dalszych zbrodni. Chciałbym się mylić, Helenko, ale mogę się założyć, że rzuci się na twój kraj w przeciągu najbliższych trzech lat.
— Ależ my mamy wojsko! — zaprotestowała Helenka. —
I to wyborową armię!
— Tak! — sceptycznie odezwał się wuj. — Wiem... cudowna polska kawaleria!... i słowiańskie bohaterstwo!... Wszystko to jest, a raczej było kiedyś piękne i wspaniałe, ale teraz, gdy naprzeciw czołgów staną ludzie, zginą ludzie, proszę o tym pamiętać!
— Przecież Francja nam pomoże! I Anglia!
— Możliwe, ale nie jestem tego wcale taki pewien. Obawiam się, że bliska jest już chwila, kiedy trzeba będzie powtórzyć pełne rozpaczy zdanie nie pamiętam już którego polskiego patrioty wypowiedziane podczas jednego
z waszych powstań: „Bóg jest zbyt wysoko, a Francja zbyt daleko”...
Obawiam się, że niestety tym razem masz rację,
Dezydery — rzekł ojciec. — Bóg jest zbyt wysoko! Jest nawet tak wysoko, że podobnie jak Jules Renard zastanawiam się, czy w ogóle wierzy w istnienie ludzi, a zwłaszcza Polaków, którzy przecież tak mocno w niego wierzą! Co zaś do Francji, to mam wrażenie, że sama będzie miała spore trudności, by obronić się przed Hitlerem i jego grubym włoskim kompanem, tym narwanym Musso! Tak więc, jeśli chodzi o pospieszenie innym z pomocą...
— A na Anglię, póki jej żywotnym interesom nic nie grozi, nie ma co liczyć! — dodał wuj.
Widząc, jak rzedną nam miny, ojciec szybko zakończył rozmowę na ten niewesoły temat:
— Z całego serca chciałbym się mylić. Zresztą po co te dyskusje? Machina do zabijania już została puszczona w ruch. Nie bardzo wiem, kto mógłby ją zatrzymać. Może Ameryka? Ale czy zdecyduje się na uroczyste ostrzeżenie Hitlera? Takie ostrzeżenie mogłoby go powstrzymać, ale moim zdaniem Ameryka nie zrobi nic takiego. W każdym razie nie w najbliższej przyszłości. Jej dyplomacja nie jest dość przewidująca...
— W Stanach Zjednoczonych jest na pewno dużo więcej Niemców niż Polaków — ze smutkiem szepnęła Helenka.
— Przekonamy się wkrótce — powiedziałem — a teraz chodźmy się przejść! Nie ma sensu rozprawiać bez końca
0 problemach, do których nie mamy wszystkich danych
1 których rozwiązanie nie leży w naszej mocy.
— Masz rację — sentencjonalnie poparł mnie Binette. — Nic nie jest mniej pewne niż niepewność...
Zostawiwszy ojca i jego dwóch gości w domu, by dopili kawę i dokończyli dyskusji, zabrałem Helenkę na spacer poza miasto. Kiedy dotarliśmy do parku otaczającego stary zamek wzniesiony nad rzeką, usiadłem obok Helenki, by spojrzeć na spokojną i cichą dolinę, gdzie w dzieciństwie i młodości tak często spacerowałem. Słońce chyliło się ku zachodowi, a nad łąkami unosiła się rdzawa mgła.
— Widok ten przypomina mi początek książki Sieroszewskiego... Wiesz, kochanie, ten krajobraz, o którym czytałam wariatce.
— Pamiętam... Jakie to wszystko wydaje się już odległe! Zastanawiam się, jakie życie czeka nas po ślubie. Czegóż można się spodziewać po tym krwawym maniaku, co rządzi Niemcami?...
— Może czekają nas różne nieszczęścia — powiedziała z nagłą powagą Helenka. — Ale najmniej nieszczęśliwi wśród nieszczęśliwych są ci, co przeżywają wielką miłość... Czy naprawdę mocno mnie kochasz, Fil?
— Jak w ogóle możesz o to pytać, kochanie! Żebyś wiedziała, z jaką niecierpliwością czekam na koniec miesiąca i nasz ślub.
Słysząc te słowa Helenka uśmiechnęła się do mnie i wtuliła w me ramiona.
— Trzeba mocno kochać — powiedziała — bo życie jest naprawdę bardzo trudne... A bez miłości jest w ogóle niemożliwe. Przynajmniej dla mnie!
Cztery dni, jakie Helenka spędziła w moim miasteczku, przemknęły z szybkością chmury pędzonej przez wicher podczas burzy. Mimo to „cudzoziemka” zdołała w tym krótkim czasie całkowicie podbić mego wuja, zachwiać niechęcią ojca i wzbudzić podziw Binette’a. Co prawda zgodziła się wstąpić wraz ze mną do niego na aperitif i-podczas tych odwiedzin rozmawiała z nim na temat historii naszego miasta, której podstaw nauczyła się zgodnie ze swym zwyczajem w całkowitej przed wszystkimi tajemnicy. Zdumiony Binette szczerze jej pogratulował posiadanej wiedzy historycznej.
Przyjaźń Florencji, z początku bardzo nieufnie nastawionej, Helenka zdobyła niezwykle szybko oznajmiając jej, że jest zupełnie oszołomiona jej talentami kulinarnymi, i prosząc, w dowód wielkiej łaski, o przepis na faszerowane pieczarki. Krótko mówiąc wszyscy z wyjątkiem Grantinów z żalem ją żegnali, kiedy wracała do Szwajcarii.
W którym mowa jest o męczącej podróży, nieznośnym zapachu czosnku, przyszłym aktorze recytującym tragiczne wiersze, okropnym czerwonym kremie przeciw zmarszczkom, zapomnianej kamizelce i kilku jeszcze drobnych faktach, a wśród nich
o zabawnym ślubie i fragmencie Biblii zupełnie nie pasującym do okoliczności.
Do Genewy przyjechałem 26 października 1937 roku pod wieczór. Slub miał się odbyć nazajutrz. Towarzyszył mi tylko wuj, gdyż ojciec, unieruchomiony w łóżku bardzo ostrym atakiem reumatyzmu, musiał zrezygnować z myśli
o podróży z ogromnym, jak mnie zapewniał, żalem, a w co ja niezbyt wierzyłem. Natomiast Binette gorąco pragnął wziąć udział w ceremonii, ale ja, obawiając się jego krasomówczych popisów i ekscentrycznych wystąpień, odradziłem mu tak dalekie wojaże. Na pocieszenie uraczył mnie egzemplarzem wydrukowanej na pięknym papierze swojej Historii dawnych monet północnych prowincji, która mogła mi się przydać, gdybym cierpiał kiedyś na bezsenność. Doktor Grantin od dnia, kiedy to jego siostrę spotkał taki afront ze strony „cudzoziemki”, unikał mnie wyraźnie, a ojca zawiadomił listownie, że szuka innego miejsca dla swego syna Roberta. Pomocnik ojca był z tego powodu niepocieszony, gdyż przywiązał się do nas, tak jak i my do niego, a stali klienci naszej apteki lubili jego poczciwą i zawsze wesołą twarz i długie napady głupawego i zawsze donośnego śmiechu.
Przyjechałem do Genewy dosyć zmęczony, w każdym razie dużo bardziej niż wuj. Zmęczenie to nie było wynikiem jedynie dwudniowych ostatnich przygotowań przedmałżeńskich i długich rozmów prowadzonych z wydawcą, który, jak na wydawcę przystało, uważał oczywiście mój rękopis za przydługi. Nie! Moje zmęczenie była
przede wszystkim wynikiem dramatycznej sytuacji, w jakiej się znalazłem pod koniec podróży pociągiem. Otóż w przedziale siedziałem obok bogatego kupca, wielkiego amatora czosnku, który, nie chcąc obudzić małżonki uśpionej przez ciepło panujące w przedziale, czuł się w obowiązku mówić mi przez dwie bite godziny wprost do lewego ucha, a co za tym idzie do lewej dziurki od nosa. Dlaczego ten zacny kupiec uznał za konieczne zwierzyć mi się z tego, że „robi w owocach i warzywach”, co jest zajęciem bardzo interesującym i dochodowym, ale nie pozbawionym poważnego ryzyka ze względu na łatwe psucie się „artykułu” i „ewentualne trudności ze sprzedażą”? Oczywiście nie trzeba nawet podkreślać, jak rewelacyjne były dla mnie te wszystkie informacje, choć do dziś jeszcze nie jestem w stanie pojąć racji, jakimi kierował się ów kupiec obdarzając mnie swym zaufaniem. Wówczas natomiast nie byłem w stanie uniknąć zapachu czosnku, którego, już o tym wspominałem, nie znoszę od wczesnego dzieciństwa. Po półgodzinnej więc „rozmowie” — że użyję tego zupełnie niewłaściwego słowa, bowiem nie zdołałem wydusić z siebie ani słowa — z tym elokwentnym kupcem („elokwentny” jest grzecznym słowem na określenie nieznośnego gaduły) byłem tak otępiały, że zaniepokojony wuj współczująco zagadnął mnie o zdrowie i zapytał, czy naprawdę czuję się na siłach stanąć nazajutrz na ślubnym kobiercu. Kiedy w dwie godziny później dojechaliśmy do Genewy, musiał pomóc mi wysiąść, ofiarowując swe ramię, a kolega, który wyszedł po nas na dworzec, Włoch Vittorio Vitomini, widząc mój błędny wzrok natychmiast zaprowadził mnie do bufetu na filiżankę mocnej kawy i żywo gestykulując zapewnił, że niepotrzebnie tak się przejmuję zwykłym ślubem i że wszystko, jest o tym przekonany, pójdzie jak najlepiej. Dodał też, iż następnym razem nie powinienem tak długo zwlekać z wyjazdem na wakacje!
Kiedy pp wypiciu kawy doszedłem co nieco do siebie po tym czosnkowym zaczadzeniu, Vittorio zawołał taksówkę. Helenka wynajęła dla nas mieszkanie w hoteliku
nieopodal swego domu. Nie wiedziałem dokładnie gdzie, ale Vittorio znał adres. Ja jednak chciałem jak najszybciej zobaczyć tę, którą zamierzałem poślubić. Wyraziłem więc chęć wstąpienia najpierw do niej. Ponieważ wuj nie myślał ani na chwilę się ze mną rozstać, zostawiłem Vittoria w taksówce, a sam, z wujem depczącym mi po piętach, wbiegłem do domu, gdzie mieszkała Helenka. Na myśl, że zaraz ją ujrzę, czułem skrzydła u ramion i niemal jednym susem przeskoczyłem dwa piętra dzielące mnie od niej.
Już miałem zastukać do drzwi naprzeciw schodów, gdy nagle usłyszałem, ku memu wielkiemu zdziwieniu, męski głos gniewnie rzucający pogróżki. Nie miałem ani cienia wątpliwości: w pokoju Helenki był jakiś mężczyzna! Z pewnością podczas mojej nieobecności znowu zaplątała się w jakąś przygodę, która tym razem źle się miała skończyć. Będzie więc potrzebowała mojej pomocy! Na szczęście drzwi nie były zamknięte. Nie pukając nawet otworzyłem je, a wtedy młody jeszcze i dość przystojny mężczyzna zwrócił do mnie wykrzywioną w gniewie twarz i krzyknął:
Nienawidzę cię! Zabrałeś mi tytuł i dobra me, Nienawidzę cię! Kochamy obaj tę samą kobietę, Nienawidzę cię, tak, nienawidzę cię z całej duszy!
Po czym zaczerpnął głęboko powietrza i zapytał spokojnym już głosem:
— A więc nie raczymy nawet zapukać?
Byłem tak zmieszany, że nie poznałem nawet słynnej tyrady Hemariiego. Zdołałem jedynie wymamrotać:
— Gdzie jest... Helenka?
— Jaka Helenka?
— Dobrze pan wie jaka! Helenka Skrzewska!... tak! Młoda kobieta, którą mam jutro poślubić — dodałem wyzywająco.
Młody człowiek lekko się uśmiechnął. W tym momencie zauważyłem, że miał na sobie rodzaj trykotu, a u pasa kawałek drewna mający zapewne udawać szpadę.
Wiem chyba, o kim pan mówi — powiedział. — Cho
dzi panu najprawdopodobniej o młodą Polkę, która mieszka piętro wyżej...
— Ależ... to jest przecież drugie piętro...
— Nie, proszę szanownego pana. To pierwsze piętro. Zapomniał pan chyba o półpiętrze.
Rzeczywiście! Zupełnie zapomniałem o półpiętrze. Zawsze zapominam o półpiętrach, to silniejsze ode mnie! W tym konkretnym wypadku byłem może jeszcze pod wpływem szkodliwego działania oparów czosnku. Nagle przypomniałem sobie słowa Helenki. Na pierwszym piętrze, akurat pod jej pokojem, mieszkał młody człowiek, student szkoły teatralnej, który czasami powtarzał role do późnej nocy. Z całą pewnością z nim właśnie miałem do czynienia i nie pozostawało mi nic innego jak przeprosić go i wyjść czym prędzej, co też uczyniłem wpadając na wuja, który zdyszany wszedł właśnie na piętro i pakował się do pokoju. Zatrzymałem go wyjaśniając szeptem:
— Helenka mieszka piętro wyżej! Pomyliłem się...
— A kat mój odchodzi nie zamknąwszy drzwi! — wyrecytował przyszły aktor udając srogi gniew.
Potrącając wuja, który omal się nie przewrócił, i raz po raz przepraszając aktora zamknąłem wreszcie za sobą drzwi, po czym, ostudzony nieco w swoim zapale, wbiegłem na drugie piętro, gdzie zastukałem do drzwi, które według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny prowadzić do mieszkania Helenki. Dobrze znany i kochany głos zawołał, bym wszedł, a mnie serce zaczęło mocniej bić.
Kiedy otworzyłem drzwi, pierwszą osobą, jaką ujrzałem, była ta, którą nazajutrz zamierzałem poślubić. Co za przerażający widok: głowa cała w olbrzymich lokówkach, twarz pokryta jakąś czerwoną mazią, ręce podniesione i nieruchomo wyciągnięte jakby w geście błogosławieństwa! Po jej lewej stronie stała Lidia Baranova, która powitała mnie uśmiechem, a po prawej Maria-Carmen Ze- bulon, dosyć ładna Nikaraguanka, studentka prawa na genewskim uniwersytecie, z którą Helenka poznała mnie kiedyś w „Dromaderze”.
Chcąc uniknąć najgorszego, szybko zamknąłem drzwi tuż przed nosem wuja, który właśnie wchodził na ostatnie stopnie.
— Nie wchodź! Nie wchodź, wujku! Zaczekaj na mnie na schodach!
Obawiałem się, że na widok twarzy Helenki przypominającej oblicze okrutnego wschodniego bóstwa wuj może doznać szoku, który uniemożliwi mu wzięcie udziału w jutrzejszej ceremonii. Ja sam zresztą, wstrząśnięty tym, co zobaczyłem, musiałem na chwilę oprzeć się o zamknięte drzwi.
— Och! Mój kochany zły wilku, jestem taka szczęśliwa, że cię widzę — zawołała Helenka nie wstając z krzesła. — Jaką miałeś podróż?... Nie mogę wstać, bo muszę wysuszyć paznokcie — dodała pokazując mi wyciągnięte dłonie. — Znasz oczywiście Lidię i Marię-Carmen?
— Hm! Tak... Nie... Ale, Helenko, co ty masz na twarzy?... Co się stało? — spytałem przywitawszy szybko obie jej przyjaciółki.
— Ach! Na twarzy... — spokojnie odpowiedziała Helenka. — Nic takiego... To tylko krem, po którym skóra staje się jędrna i nie ma zmarszczek. Jutro chcę być, jak wy to mówicie, w formie...
— Ależ, Helenko, przecież ty nie masz zmarszczek...
— Ale kiedyś będę je miała!
— To wtedy zaczniesz używać tej upiornej .maści. Na razie spójrz na rezultat! Nie mogę cię nawet ucałować.
— Jutro, zloty królu, będziesz mógł, ile tylko zechcesz!
— Tak, ale jutro to jutro... A co z twoimi włosami? Po co to żelastwo?
— To nie żadne żelastwo — obruszyła się ugodzona do żywego Helenka. — To nowy model lokówek. Są niezbędne, bo moje włosy są trudne do uczesania i ... jak to powiedzieć... trochę zwariowane.
— A dlaczego niby miałyby być inne niż ich właścicielka! — kwaśno zauważyłem. — Ale co ja mam teraz zrobić z wujem? Stoi tam na schodach i czeka, żebym otworzył mu drzwi! Nie mam odwagi go tu wpuścić.
— Zupełnie słusznie! Zaprowadź go więc do hotelu, tu na tej samej ulicy... To kilka domów stąd. Jest tam też pokój dla ciebie. Vittorio mieszka tam już od kilku miesięcy i wszystko wam pokaże... Za mniej więcej godzinę będę uczesana i bez tej mazi. Pójdziemy wtedy wszyscy razem do restauracji... Wybacz mi teraz i na razie do zobaczenia, chéri!
Znowu nie pozostało mi nic innego jak wycofać się. Doprawdy nie miałem szczęścia! Co nieco urażony pożegnałem i godnością przyjaciółki Helenki i tyłem wyszedłem z pokoju, potykając się niemal o wuja, który przysiadł na ostatnim stopniu schodów. Gdy tylko mnie zobaczył, zawołał:
— Cóż to za dom, gdzie wszystkie drzwi zamykają mi się przed samym nosem?
Ujrzawszy jednak mą skonsternowaną minę wstał i wziął mnie serdecznie w ramiona.
— Fil, ty coś przede mną ukrywasz! No, powiedz wszystko! Czy ona już nie chce wyjść za ciebie?
— Ależ chce! Tak, tak, wuju! Zaraz ci wszystko wytłumaczę... Chodźmy szybko do naszego hotelu. To niedaleko stąd. Muszę się na chwilę położyć. Jestem wykończony...
Na progu hotelu czekał na nas Vittorio. Używając wielu słów i równie wielu gestów zaprowadził w końcu mnie i wuja do naszych pokoi. Były skromne, ale czyste i dosyć wygodne. Niedługo zresztą mieliśmy je zajmować.
Kiedy już nieco odpocząłem, wstałem i przede wszystkim otworzyłem walizkę, by wyjąć z niej uroczysty strój na jutrzejszy ślub. Żakiet i sztuczkowe spodnie mimo długiej podróży nie były wygniecione. Z przerażeniem jednak zauważyłem, że zapomniałem zapakować nieodzowną szarą kamizelkę. Powinienem był zawołać zgodnie ze zwyczajem Helenki: „Co za szczęście!” Na próżno jednak — bo była „już” ósma i wiedziałem, że na pewno nie będę miał szczęścia i nie znajdę o tej porze jakiegoś otwartego sklepu — powtarzałem ze złością te słowa, i tak nie widziałem na horyzoncie żadnej możliwości rozwiązania mego pro-
blemu. Nie mogłem wystąpić na uroczystości ślubnej w garniturze, w którym przyjechałem. Był pomięty, a poza tym Helenka miała być w długiej białej sukni i w białym kapeluszu. Zwykły garnitur, w dodatku dość pognieciony, nie mógł więc w ogóle wchodzić w rachubę. Zrozpaczony pobiegłem do wuja i podzieliłem się z nim moim nowym zmartwieniem. Wuj nie wziął tego jednak tak jak ja tragicznie. Zastanowił się chwilę i zapytał mnie:
— Przypuszczam, że w Genewie jest jakiś teatr?
— Tak, Teatr Wielki...
— A więc dobrze! Idź do portiera i poproś go o adres garderobianego, którego poprosisz o wypożyczenie szarej kamizelki! Pod zastaw oczywiście! Chyba że po drodze zobaczysz otwarty jeszcze jakiś sklep z ubraniami...
— A jeśli nie zastanę portiera?
— Zastaniesz! Portier jest zawsze w portierni! Albo na schodach! Przynajmniej w powieściach! A my, jak mi się wydaje, znaleźliśmy się w iście powieściowej sytuacji...
Mówiąc to wuj zaczął się śmiać i zatarł ręce.
— Nie ma co mówić, wszystko się wspaniale układa! Będę miał co opowiadać twemu ojcu i profesorowi Binette. Podsunąłeś mi pomysł do nowego przedstawienia. Co za szczęście! jak powiedziałaby twoja Helenka.
— Tak, co za szczęścia! — powtórzyłem ponurym głosem.
— Co? jeszcze tu jesteś? Zmykaj raz dwa, bo w przeciwnym razie portier z teatru będzie „już” w łóżku...
Po jakimś kwadransie zdyszany zadzwoniłem do portierni Teatru Wielkiego. Otworzył mi starszy, nieufnie patrzący mężczyzna. Nie szczędząc miłych słów przedstawiłem mu swą prośbę. Spojrzał na mnie wzrokiem zdumionym i zarazem pełnym wahania, ale — na szczęście! — nie zamknął mi drzwi przed nosem.
— Po raz pierwszy ktoś mnie prosi o coś takiego — powiedział. — Ma pan szczęście, garderobiany jeszcze nie wyszedł! Chodźmy więc do niego...
Poprowadził mnie labiryntem korytarzy aż do słabo oświetlonej sali, w której przystojny mężczyzna w średnim
wieku, w podniszczonym aksamitnym ubraniu, porządkował papiery. Portier przedstawił mu mnie i moją prośbę, która wcale nie zdawała się go dziwić.
— Proszę ze mną, spróbujemy znaleźć coś, co by panu odpowiadało.
Poszedłem za nim do dużego pokoju, w którym stało wiele ogromnych szaf. Razem ze mną garderobiany obejrzał dziesiątki kaftanów, tog, ceglastych płaszczy, krynolin i tekturowych zbroi. Rzecz oczywista żaden z tych strojów nie nadawał się do ślubu. Wreszcie — co za szczęście! — znalazł dwa żakiety, które odegrały swą rolę w jakiejś salonowej sztuce. Jeden z nich miał do kompletu szarą kamizelkę, dość jeszcze czystą i jakimś cudem pasującą na mnie jak ulał. Wolałbym oczywiście, by pasowała jak na miarę szyta, ale w rozpaczliwej sytuacji w jakiej się znajdowałem, głupotą byłoby zanadto wybrzydzać.
Zażądawszy podpisu pod pokwitowaniem i uiszczenia trzydziestu franków szwajcarskich (dwudziestu na zastaw i dziesięciu za wypożyczenie) i przede wszystkim wymógłszy na mnie przysięgę na głowę mojej przyszłej żony (jako że dzieci jeszcze nie miałem), że najpóźniej nazajutrz
0 trzeciej po południu oddam kamizelkę, garderobiany starannie zapakował tę bezcenną część garderoby i pozwolił mi odejść.
Wchodząc do restauracji „Pod Żarłokiem”, gdzie wuj Dezydery, Vittorio i Helenka czekali na mnie cierpliwie przy aperitifie, już z daleka pokazałem im paczkę z kamizelką
1 z wdzięcznością uśmiechnąłem się do jvuja. Kiedy już usiadłem przy stoliku i w skrócie opowiedziałem o wizycie w teatrze, zabraliśmy się do kolacji, podczas której bardzo szybko zrobiło się nam ogromnie wesoło. W każdym razie było tak aż do deseru, kiedy to Helenka oznajmiła mi najspokojniej w świecie, jakby chodziło o coś zupełnie nieistotnego, że przysłano już jej ślubną suknię, ale dotąd nie dostała ani kapelusza, ani pantofli.
— No więc... no więc... nie możemy wziąć jutro ślubu! Wiesz przecież Helenko, że są to nieodzowne dodatki! Prze
cież miałaś dosyć czasu, by to wszystko zamówić... I mówisz o tym tak spokojnie... Doprawdy chwilami cię nie rozumiem!
— Mam wrażenie, że robisz się coraz większym złośnikiem — odezwał się wuj. — Uważaj! Masz poważne obciążenia dziedziczne...
— Ależ wuju, postaw się na moim miejscu...
— Zapewniam cię, że zrobiłbym to z największą ochotą, drogi Filu. Niestety! To niemożliwe...
— Ale po co tyle o tym mówicie? — spytała Helenka.
— Bo, do diaska, nie możesz przecież pójść do ślubu bez butów i bez kapelusza!
— Ależ mogę! — żywo zaprotestowała Helenka. — Mogę, bo ja ciebie kocham naprawdę i takie drobiazgi mnie nie powstrzymają. Ale uspokój się, kochanie, jutro o dziewiątej rano wszystko będę miała. Dzięki sprzedawcy...
— Jakiemu znów sprzedawcy?
— Sprzedawcy w sklepie. Dałam mu bombonierkę... najlepsze czekoladki z cukierni Marmora. A ten sprzedawca ma dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, które uwielbiają słodycze... Tylko mały chłopczyk jest, biedaczek, niemową!
— Nie wiedziałem, że znasz tak dobrze sprzedawcę ze sklepu — zdziwił się wuj.
— Och! Znam go zaledwie od tygodnia — Helenka potrząsnęła głową. — Ale pomyślałam sobie: kiedy się wychodzi za mąż, warto poznać się przy pomocy czekoladek ze sprzedawcą s® sklepie, gdzie można znaleźć wszystko, co potrzebne jest do ślubu.
— Muszę wyznać, że to przekracza nawet moje wyobrażenia — powiedział wuj. — Myślę, Fil, że miałeś rację mówiąc, że przy Helence czeka cię życie z pewnością nie monotonne. Jeśli tylko nie umrzesz przedwcześnie na serce, to nie będziesz miał okazji się nudzić!
— Widzisz, radości moich oczu — Helenka zwróciła się do mnie interpretując jak zwykle po swojemu uwagę wuja — on także mnie rozumie...
— La signorina e molto carina g — wtrącił szarmancko Vittorio.
— Nie wątpią — mruknąłem. — Ale dajcie mi trochę czasu, bym się przyzwyczaił. Najpierw czosnek, później kamizelka! A teraz jeszcze kapelusz i pantofle! To za dużo silnych wrażeń jak na jeden dzień...
Nazajutrz, po nocy dobrze przez wszystkich, z wyjątkiem mnie oczywiście, przespanej, ujrzałem wuja o dziewiątej rano pod drzwiami tej, którą miałem poślubić dzięki pomocy poczciwego sprzedawcy, którego dzieci przepadają za czekoladą. Nie wiem, czy to z powodu wczorajszego czerwonego kremu, czy też nieoczekiwanego dostarczenia przed umówioną godziną kapelusza i pairtofli, ale Helenka promieniała radością. Ubrana w bardzo elegancką białą suknię, którą, jak mnie zapewniła, tylko odrobinę popruła, by dokonać „malutkiej poprawki”, „już” włożyła na głowę biały kapelusz z szerokim rondem i układała na stoliku nieliczne na razie prezenty. Wokół niej kręciły się zaaferowane przyjaciółki, Czeszka Lidia i Nikaraguanka Maria-Carmen. Pierwsza z nich miała być świadkiem panny młodej; przy niej ujrzałem bardzo sympatycznego Szweda, niejakiego Axela Moerupa, któremu Helenka udzielała kiedyś lekcji polskiego, mających ułatwić zrozumienie pewnych starych dokumentów napisanych w tym właśnie języku. Moerup pisał bowiem pracę na temat stosunków dyplomatycznych między Polską a Szwecją, Helenka zaś zaprosiła go na nasz ślub jako swego dawnego „ucznia” i dlatego że potrzebowała drugiego świadka.
Po kilku minutach spotkaliśmy się wszyscy przed me- rostwem, gdzie czekali już na nas państwo Marken, konsul polski w Genewie i kilka koleżanek Helenki. Nie tracąc czasu (jako że było już pięć po dziesiątej!) orszak ślubny wszedł do merostwa, gdzie zakomunikowano nam nieprzyjemną wiadomość: pomyliliśmy godziny. A raczej to Helenka znowu pomyliła godziny, tym razem jednak
w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku. Zjawiliśmy się
0 godzinę za wcześnie, zamiast za późno! Urzędnik stanu cywilnego wyznaczył nas na jedenastą, a nie na dziesiątą. Mimo że mierzenie czasu jest specjalnością Szwajcarów, starałem się przekonać tego dostojnego urzędnika, że to jego zegarek się zapewne późni, a poza tym że mógłby bez niczyjej szkody udzielić nam ślubu trochę wcześniej, niż to ustalił los. Próżny trud! Nie zachwialiśmy jego przekonania, że cały moralny i społeczny ład spokojnej Szwajcarii zostałby raz na zawsze zburzony, gdyby jeden z jej dostojnych przedstawicieli zbagatelizował wyznaczoną godzinę ślubu. Nie pozostało nam więc nic innego jak wyjść z merostwa nie zawarłszy małżeństwa. Widząc nas na progu fotografowie rzucili się, by uwiecznić tę jedyną w naszym życiu chwilę. Z trudem zdołałem im wyjaśnić, że ślub się nie odbył, przynajmniej na razie! Popatrzyli na nas ze zdumieniem, po czym odsunęli się od naszej grupki, pełni najohydniejszych, jak mi się zdawało, podejrzeń.
— Od przeszło dziesięciu lat robię tu ślubne zdjęcia
1 po raz pierwszy widzę coś takiego — powiedział koledze ten, który wydawał się najbardziej zawiedziony.
Kiedy tak dosyć niezdecydowani dreptaliśmy po chodniku, Lidia zapytała:
— Mamy jeszcze prawie pięćdziesiąt minut czasu. Co robimy?
— Nie ma problemu — wesoło zawołała Helenka. — Chodźmy na lody do cukierni Marmora. To o dwa skoki stąd!
— Chciałaś pewnie powiedzieć o dwa kroki? — spytałem nieco zdezorientowany, gdyż operuję swobodnie jedynie miarami odległości stosowanymi w Europie zachodniej.
— No tak, jakieś dwa albo trzy kroki! — przerwał mi wuj, którego wyraźnie zachwycał obrót, jaki przybrały sprawy, po czym dodał:
— Ileż niespodzianek! Ileż niespodzianek! To cudowne!... No i przede wszystkim nie złość się! — rzucił pod moim adresem, nim jeszcze cokolwiek zdołałem powiedzieć.
— Ależ ja się nie złoszczę! — powiedziałem dotknięty. — Nawet się bawię... i to okropnie!
— Sam powiedziałeś: okropnie! — ironicznie zauważył wuj, który zdawał się cieszyć moją konsternacją.
Wejście orszaku ślubnego do cukierni Marmora, pustej jeszcze o tej wczesnej godzinie, wywołało poruszenie wśród kelnerek, które zajęte były układaniem na stołach serwetek i kwiatów. Kiedy wszyscy wygodnie usiedli, wuj zamówił dla całego towarzystwa lody. Jedliśmy jak najwolniej, a mimo to uporaliśmy się z nimi już o 10.35. Wtedy Mr Marken postawił ciastka, co wszystkich, a zwłaszcza Helenkę wprawiło w doskonały humor. Jedna z kelnerek wysunęła wobec swej koleżanki przypuszczenie, że obecność ślubnego orszaku w lokalu o tak wczesnej porze można wytłumaczyć jedynie tym, że rodziców panny młodej nie było stać na wyprawienie dla gości prawdziwego przyjęcia ślubnego.
Za pięć jedenasta Vittorio zaproponował wszystkim kolejkę wermutu, ale ja zdecydowałem się w końcu pociągnąć Helenkę za rękaw zauważając przy tym, że nie jesteśmy jednak jeszcze małżeństwem i że może wobec tego warto by było niezwłocznie udać się do merostwa. Helenka spojrzała na mnie ze zdumieniem i niedowierzaniem w oczach, po czym poprawiła na głowie kapelusz, który niebezpiecznie przekrzywił się na lewo, w stronę ręki od serca, o którą ją prosiłem i którą lada moment miała mi oddać.
Kiedy orszak wkroczył do merostwa, zegar wskazywał jedenastą pięć. Na nasz widok urzędnik stanu cywilnego oschle zauważył, że tym razem dla odmiany spóźniliśmy się. Przyznałem mu rację i przeprosiłem wyjaśniając, że nasze zegarki nie są produkcji szwajcarskiej.
— Byłem tego pewien — mruknął przez zęby.
Starałem się go jakoś udobruchać, wspomniałem więc,
że winę za nasze spóźnienie ponoszą doskonałe lody i kremy ze szwajcarskiej cukierni Marmora, ale dostojny urzędnik odpowiedział jeszcze bardziej wyniośle, że nie widzi żadnego związku między lodami a naszym ślubem.
Następnie sprawdziwszy bardzo (a nawet za bardzo) sumiennie nasze personalia, zaprowadził nas przed oblicze kierownika urzędu stanu cywilnego, który nie tracąc ani chwili przystąpił do odczytania odpowiednich na tę uroczystość ustępów Kodeksu, które mają dać mężowi i żonie zupełnie fałszywe wyobrażenie o ich wzajemnych stosunkach po ślubie. Na przykład, że małżonek winien zapewnić żonie pomoc i opiekę. Mam niemałą wyobraźnię i potrafię z zamkniętymi oczyma wyobrazić sobie przeróżne sytuacje, najbardziej nawet niezwykłe, z wyjątkiem jednej: że Helenka mogłaby potrzebować mojej pomocy
i opieki. Natomiast bez najmniejszego trudu mogę wyobrazić sobie całą masę sytuacji, w których jej pomoc byłaby dla mnie nieodzowna.
Kiedy kierownik urzędu stanu cywilnego skończył czytać odpowiednie paragrafy Kodeksu, z ogromną stanowczością wypowiedzieliśmy tradycyjne „tak”. Muszę tu wyznać, że odetchnąłem z ulgą słysząc je z ust Helenki, gdyż od dnia wczorajszego nieustannie zastanawiałem się, jakie słowo zechce ona w tej tak doniosłej chwili powiedzieć. Przede wszystkim dlatego, że Helenka nie cierpi z zasady odpowiadać wyraźnie i jednoznacznie na jakiekolwiek pytanie. Po wtóre zaś dlatego, że właśnie wczoraj wytłumaczyła mi, że dobrze wychowana kobieta nigdy nie mówi „tak”, a jedynie szepcze „być może”, bo jeśli mówi „tak”, to nie jest kobietą dobrze wychowaną. Na szczęście dała mi dowód swej wielkiej miłości zachowując się jak kobieta niezbyt dobrze wychowana, to- znaczy odpowiadając zdecydowanym głosem „tak”.
Po tej krótkiej wymianie „tak” przyszła kolej na wymianę obrączek (na szczęście miałem je!), a na zakończenie całej ceremonii trzeci z kolei urzędnik stanu cywilnego kazał nam jeszcze złożyć podpisy w księgach stanu cywilnego, szwajcarskiej wprost czystości, i wręczył nam książeczki małżeńskie z rubrykami na wpisanie dwanaściorga dzieci i odnotowanie trzech rozwodów. Pogratulowałem urzędnikowi, że reprezentuje radę miejską, która
pomyślała o wszystkim, po czym orszak ślubny ponownie wyszedł przed gmach merostwa.
Fotografowie przez chwilą patrzyli na nas nieufnie, ale gdy przekonali się, że tym razem rzeczywiście zawarliśmy związek małżeński, zaczęli pstrykać zdjęcia z tym większym zapałem, że przez godzinę sądzili, iż zdobycz na zawsze wymknęła im się z rąk.
Wszyscy członkowie orszaku ślubnego udali się następnie do jednej z najwytworniejszych restauracji genewskich, dokąd zaprosiła nas Mrs Marken. Całe przyjęcie upłynęło w wesołym nastroju, choć w czasie deseru miał miejsce drobny incydent. Kiedy mianowicie poprosiłem Helenkę, by pozwoliła mi wyskoczyć na jakieś pół godziny do teatru, Mrs Marken zmarszczyła brwi i wykrzywiła usta w grymasie absolutnej dezaprobaty, po czym zwróciła mi uwagę, po angielsku oczywiście, że to w najwyższym stopniu niestosowne zostawiać uroczą młodą żonę zaledwie w kilka godzin po ślubie po to tylko, by samemu pójść do teatru. Usiłowałem wytłumaczyć jej, że przed godziną czwartą po południu bezwzględnie muszę odnieść w to miejsce zgorszenia pewną część mojej garderoby i że obiecałem uczynić to osobiście. Przeświadczona, że sam nie wiem, co plotę, albo że kpię z niej w żywe oczy, przez resztę obiadu trwała w gniewnym milczeniu i nie odezwała się więcej do mnie ani słowem. Natomiast wuj mój od dawna już nie bawił się tak doskonale i pomiędzy poszczególnymi daniami dyskretnie robił notatki w swoim notesie. Zapewne do swej przyszłej sztuki.
Wreszcie koło wpół do szóstej Helenka i ja zdołaliśmy dyskretnie się wymknąć, tak dyskretnie, że, jak to zwykle na przyjęciach ślubnych bywar nie uszło to niczyjej uwagi. Nieco później wsiedliśmy na dworcu Cornavin do pociągu, który miał nas zawieźć do Włoch. Nie dlatego nawet, że tradycyjna już podróż poślubna do tego kraju specjalnie nas nęciła, ale dlatego, że rodzice Vittoria zaprosili nas do swego wiejskiego domku w San Gimignano. Nalegali przy tym tak gorąco, że niegrzecznie byłoby im odmówić. Poza tym mieliśmy zamiar skorzystać z pobytu
178
\
we Włoszech, by odzyskać różne osobiste rzeczy Helenki pozostawione przez nią u przyjaciół na półwyspie apenińskim.
— Rozumiesz, Fil, kiedy przyjechałam przed trzema laty do Szwajcarii, nie wiedziałam, czy długo tu zostanę. Nie wzięłam więc z sobą wszystkich rzeczy...
Około północy przyjechaliśmy do Mediolanu, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój, ja cały rozkochany i rozemo- cjonowany, Helenka zaś wypoczęta, gdyż zgodnie ze swym zwyczajem całą podróż, z wyjątkiem godziny spędzonej w wagonie restauracyjnym, przespała na kanapce w przedziale. Nazajutrz, kiedy obudziłem się, dość późno co prawda, Helenka była już na nogach. Rozsunęła zasłony
i wspaniałe słońce zalało cały pokój. Moja małżonka zamówiła natychmiast śniadanie i kiedy wypiliśmy po kawie cappuccino i zjedli po kilka bułeczek z miodem i konfiturą, miłość mego życia położyła się obok mnie i zapytała:
— Zobacz, co znalazłam w moich rzeczach: Biblię. Chcesz, otworzę, gdzie popadnie, i przeczytam jakiś werset? Gdyż jesteśmy wędrowcami stojącymi u bram wielkiego i nieznanego kraju...
— Jakiego kraju? — spytałem, niezbyt dobrze jeszcze rozbudzony.
— Ależ... życia we dwoje. Małżeństwo to rodzaj ogromnej i nieznanej krainy, prawda? Zachowujmy się więc tak jak dzielni pionierzy amerykańscy wędrujący do Oregonu.
?
— Właśnie jak pionierzy, którzy w obliczu niebezpieczeństwa czy jakichś trudności otwierali Biblię i w niej szukali rady i wsparcia. W każdym bądź razie tak się mówi...
— Nigdy tego nie praktykowałem, ale możemy spróbować.
Wtedy Helenka zamknęła oczy i zdając się na przypadek otworzyła Biblię.
— Masz, Fil, ty przeczytaj, i
Przeczytałem pierwsze górne linijki po lewej stronie:
— „Jeżeli będziecie nadal mieszkać w tym kraju, wzmo
cnię was, a nie zniszczę, zasadzę was, a nie wyrwę; ogarnął mnie bowiem żal nad nieszczęściem, jakie wam uczyniłem” (Jer 42, 10).
— Co o tym sądzisz? — zapytała w zamyśleniu Helenka.
— Po pierwsze, że nieszczęście, jakie Bóg Izraela nam uczynił, nie jest jak dotąd specjalnie przykre...
— Dzięki ci! — przerwała mi Helenka całując mnie z zapałem.
— Po drugie, że gdybym mógł, chętnie bym pozostał w tym kraju, ale muszę niestety myśleć o sprawach poważnych. Jeśli mam zrobić jakąś karierę, to nie tu, a w moim kraju. Dlatego też sądzę, że nie będziemy mogli posłuchać rady Biblii...
— Całkowicie się z tobą zgadzam! — podsumowała Helenka i czule objęci ponownie zapadliśmy w sen.
r&m&i&lAS
■*%ł ij,y<
1 *> *>"*< *■*•■*# ***••« >iM
ROZDZIAŁ XI
W którym mowa jest o wojnie 1939 roku i o wstrząsach, jakie spowodowała ona w życiu narratora i jego najbliższego otoczenia.
Minęły dwa lata. Dwa lata niespokojnego szczęścia. Sytuacja międzynarodowa pogarszała się z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień. Kiedy zbudziłem się 1 września 1939 roku, stwierdziłem, że Helenki nie ma koło mnie. Gdzieś z głębi mieszkania dochodził przygłuszony głos radioodbiornika. Wstałem zaintrygowany. Głos dochodził z naszego saloniku. Kiedy tam wszedłem, zobaczyłem Helenkę skuloną na kanapie ze wzrokiem nieruchomym i zaciśniętymi zębami. Po policzkach spływały jej dwie łzy. Monotonny głos spikera powtarzał, że na rozkaz Hitlera wojska faszystowskie przekroczyły granicę polską, aby... „ukarać Polaków za ich dzikie prowokacje wobec faszystowskich Niemiec”. Wziąłem Helenkę w ramiona i starałem się ją jakoś pocieszyć:
— Nie płacz! Może to początek kary dla tego okrutnego dyktatora!
— Och, nie! Jeszcze nie! — jęknęła poprzez łzy. — Minie dużo czasu, nim pokona się tego zbrodniarza... Pozwolono mu stać się zbyt silnym. Ileż niewinnych istot umrze z jego winy! Och, niechaj będzie przeklęty... niechaj będzie przeklęty!... I obym żyła wystarczająco długo, bym mogła zobaczyć, jak spotka go zasłużona kara!
Z płaczem rzuciła mi się w ramiona. Byłem tak wstrząśnięty widokiem cierpienia Helenki, która przecież w obliczu najbardziej nawet nieoczekiwanych wydarzeń zacho-
wywala imponujący spokój, że znalazłem jedynie proste
i wytarte słowa pocieszenia:
— Nie traćmy nadziei! Nie traćmy mimo wszystko nadziei, kochanie... Na razie to tylko nam pozostaje i pamiętajmy, że prawie wszystkie dyktatury kończą się w krwi
i błocie... Jestem pewien, że również dyktaturę tego ka- pralo-gangstera i jego kompanów czeka taki sam koniec.
Helenka podniosła głowę i spojrzała na mnie usiłując uśmiechnąć się przez łzy.
— Przy tobie, Fil, potrafię znieść wszelkie ciosy...
— Ja też, Helenko! Na razie trzeba mieć nadzieję. Trzeba przetrwać. I walczyć, jeśli tylko będziemy mieli po temu okazję!
— Przecież byłeś pacyfistą!
— I nadal jestem! Ale jeśli zwycięży Hitler, istota ludzka upodobni się do pierwotnego człowieka sprzed dwóch milionów lat. To już nie życia ludzkiego musimy teraz bronić, ale prawa ludzkości do istnienia.
Nazajutrz mogłem się cieszyć! Otrzymałem kartę mobilizacyjną i trzy dni później zostałem na długo unieruchomiony w jakimś biurze, gdzie miałem zajmować się bliżej nieokreślonymi pracami w kwatermistrzostwie.
Minęły miesiące. Nadszedł maj 1940 roku i inwazja Europy Zachodniej. Wzięto mnie do niewoli, ale zdołałem uciec i po kilku miesiącach spędzonych w Ardenach przedostałem się do naszego miasteczka, gdzie czekała na mnie Helenka, uprzedzona „już” przez nieznanych informatorów, że żyję. Tutaj wszyscy znajomi opowiedzieli się „już” za lub przeciw faszystom. Jak można było przewidzieć, doktor Grantin, zagorzały zwolennik wszelkiego porządku, byle tylko pisał się on przez duże „P”, z radością powitał ten porządek, który mienił się wprawdzie „nowym”, ale w rzeczywistości był stary jak świat, jako że był to porządek ślepej siły, okrucieństwa i głupoty. Syl- westryna Grantin podążyła — trzeba przyznać z pewną rezerwą — za swym bratem. Natomiast Robert, pomocnik ojca w aptece, został zmobilizowany w 1939 roku i później dostał się do niewoli. Internowany gdzieś w Niemczech,
~ . 183
' ■ «■ i . I - -tiKi
pod wpływem bardziej niż on przedsiębiorczego kolegi dwukrotnie próbował uciec. Bezskutecznie. Dlatego też wszelkie starania jego ojca, który przecież był w „doskonałych stosunkach” z władzami okupacyjnymi, by go uwolnić, spełzły na niczym.
Mimo zwycięstw niemieckich w latach 1941—1942 wuj Dezydery nie tracił morale. Zazdrościłem mu tej niezłomnej wiary, ale nie potrafiłem go naśladować. Któregoś dnia, okropnie przybity zwycięstwem odniesionym przez Niemców w Północnej Afryce, postanowiłem spędzić z nim wieczór, mając nadzieję, że jakoś podniesie mnie on na duchu. Wuj starał się przekonać mnie, że sytuacja aliantów nie była tak niedobra, jak to na pozór wyglądało,
i swój długi wywód tak oto zakończył:
— Bądź optymistą! Optymizm popłaca, a pesymizm nie!
— Chętnie się z tym zgodzę, wuju Dezydery, ale czyż przed wojną ty sam nie powiedziałeś mi, że pesymista to „optymista, który swoje poglądy starał się urzeczywistnić”?
— Oczywiście! Masz doskonałą pamięć... ale jeszcze nie jesteśmy na tym etapie! Najpierw musisz mieć optymistyczne poglądy i zacząć je urzeczywistniać. Jeśli faszyści wygrają wojnę, będziesz miał prawo być pesymistą... i nie tylko prawo, ale i prawdziwe powody!
— Wierzysz zatem nadal w końcową klęskę faszystowskich armii?
— Ależ oczywiście!
— Dlaczego więc z tymi swymi poglądami nie wstąpisz do Ruchu Oporu?
— Mój biedny Feliksie, doprawdy nie masz dziś szczęścia... Przecież już od przeszło roku doń należę. Zauważ przy tym, że jako uczestnik pierwszej wojny mógłbym uznać, że dość już zrobiłem! Ale cóż, nie będę tego przed tobą ukrywał. Współpracuję z podziemną prasą... Więcej nic nie powiem. Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej dla nas obu. Jeśli będziesz miał ochotę pójść w me ślady,
to tylko powiedz. Zastanowiwszy się jednak uprzednio nad ryzykiem, na jakie się narażałbyś...
Tym sposobem i ja wstąpiłem do Ruchu Oporu i zacząłem współpracować z podziemnym „Echem wolności” Los mi sprzyjał i przez całą wojnę udało mi się uniknąć aresztowania, choć raz byłem od niego dosłownie o krok, a uratowałem się jedynie dzięki niewielkiej przytomności umysłu | ogromnemu szczęściu, szczęściu tak cenionemu przez Helenkę.
Rok 1943 był rokiem bogatym w wydarzenia, niestety głównie smutne dla mych najbliższych. Florencja zachorowała , zbyt późno operowano ją na nie rozpoznanego w porę raka i po kilku miesiącach zmarła. Śmierć jej pogrążyła w smutku zarówno mego ojca, jak i mnie, od dawna przecież należała już do naszej rodńny. W niedługi czas potem moje rodzinne miasto, położone niedaleko ważnego węzła kolejowego, zostało parokrotnie zbombardowane przez samoloty alianckie. Cenne archiwa przestały w ogóle istnieć, a dwa światowej klasy zabytki zostały zburzone. Te głupie straty zabolały mnie tym mocniej, że linia kolejowa wyszła z bombardowań bez szwanku. Poza tym dom wuja Dezyderego uległ częściowemu zniszczeniu, a przysypanego w piwnicy wuja ledwie zdołaliśmy uratować. Wyszedł z życiem, ale przygniecioną lewą stopę trzeba było mu amputować. Ponieważ jednak zawczasu umieścił swe cenne skrzypce w bezpiecznym miejscu, ten „incydent”, jak mawiał, w którym bez śladu przepadł kot Henryk IV, kilka butelek bardzo starego porto i wiele butelek niewiele młodszego bordo, na krótko tylko zmącił jego optymizm i dobry humor. Natomiast w naszej aptece od bombardowań ucierpiały jedynie szyby wystawowe i okienne, co ojciec i tak uznał za grubą przesadą, jako że rzecz miała miejsce raz po raz. Póżalli się więc wujowi, który z ironią wyraził mu swe współczucie:
— Masz rację, Wawrzyńcu! Te bombardowania są okropne. Niewiele mniej niż rachunek szklarzy!
Ale wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu bohaterem wojennym w naszym miasteczku okazał się Ernest Binette.
Któż bowiem mógł przypuszczać, że pod jego dobrodusznym wyglądem i zwariowanymi manierami kryje się niezłomna odwaga i ogromny patriotyzm! Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że wielokrotnie przekazywał do Londynu cenne informacje dotyczące pociągów z wojskiem i sprzętem niemieckim, jakie przejeżdżały przez węzeł kolejowy w naszym mieście. Niestety! Ktoś go zadenuncjo- wał. Aresztowano go, torturowano i w końcu wywieziono do Niemiec, skąd nigdy nie wrócił. Kiedy wuj dowiedział się o jego śmierci, po raz pierwszy i zapewne jedyny w swoim życiu zapłakał... Później imieniem Ernesta Bi- nette’a nazwano audytorium w miejscowym liceum. Biedny profesor historii byłby z tego taki dumny...
Po aresztowaniu Binnette’a o zadenuncjowanie go podejrzewano wielu mieszkańców naszego miasteczka, między innymi doktora Grantin, którego pod koniec wojny znaleziono powieszonego na drzewie w pobliskim lesie. Wykonany wyrok czy samobójstwo? Nigdy nie zdołano ustalić tego z całą pewnością.
— Dzięki tej śmierci uniknął aresztowania za kolaborację z wrogiem — skomentował wiadomość wuj. I wziąwszy pod pachę butelkę starego porto ruszył wsparty na lasce, bez której nie mógł się przy chodzeniu obejść, do apteki ojca, by w jego towarzystwie skosztować przedniego trunku. Bowiem z wiekiem ojciec przestał tak często cierpieć na migreny i stał się bardziej towarzyski. Czasami nawet uważał Helenkę za osobę czarującą, zapominał zupełnie o portugalskiej zakonnicy i nie gardził nektarami, jakie człowiek wymyślił na pocieszenie, że nie jest bogiem...
Bagdad, miasto z tysiąca i jednej nocy, ale przede wszystkim miasto tysiąca i jednej sjesty. Jest dziesiąta rano. Słońce zdolne oślepić ślepca zalewa cały taras, wdziera się w najgłębsze zakamarki dużego białego domu
i z całych sił ciąży nad rozległym ogrodem podlanym
o świcie, a który teraz znów umiera z pragnienia. Za zasłoną z palm Tygrys płynie tak majestatycznie, że chwilami ma się wrażenie, że chciałby zatrzymać swój bieg. Może nawet marzy o tym, by zmienić się w szczęśliwe jezioro...
Za żywopłotem z krzewów różanych w cieniu cytrynowca kobieta w nieokreślonym, ale starszym wieku, pogrążona w lekturze, ze smakiem chrupie „burek”, rodzaj rogalika z mięsem i serem, który bardzo przypomina jej pierożki z rodzinnego kraju. To Helenka. Twarz jej, młodą jeszcze, okalają włosy niegdyś siwe, teraz jasnoblond. W zamyśleniu słucha turkawek, które ślą sobie nie kończące się melodyjne skargi.
Nieopodal siedzi Feliks Gaillardinet, „złoty król”, którego pozłota gdzieniegdzie się już wytarła, i patrzy na nią ze wzruszeniem. Jego włosy, ongiś jasnoblond, teraz w tych nielicznych miejscach, gdzie się całkiem nie przerzedziły, są siwe. Wprawdzie na twarzy ma sporo zmarszczek, ale serce pozostało młode. Chwilami rysy jego przyobleka uroczysta powaga, jaka cechuje ludzi, których
187
wykonywany zawód zmusza do nakładania maski, bowiem są wystawieni na łup średnio życzliwych spojrzeń. Bowiem Feliks od prawie dwudziestu lat wykłada na prowincjonalnym uniwersytecie. Wydał wiele dzieł na temat mało znanych poetów renesansowych. Niektóre z nich odniosły sukces, inne zaś nie.
Ponadto Feliks jest członkiem niezliczonych towarzystw, zwanych naukowymi, jako że składają się z ludzi, którzy znają się na tym, czego inni nie wiedzą. Feliks (w dalszym ciągu Fil dla najbliższych) bardzo poważnie traktuje ludzi, swych braci, i ich trudny los, mimo że siebie samego nie bierze zbyt serio. Dlatego też niektórzy z jego kolegów, uważający, że szczęście dowodzi jedynie niedorozwoju władz umysłowych, z przyjemnością by mu zarzucili, gdyby tylko się odważyli, że zanadto bierze życie z dobrej strony. Fil współczuje tylko in petto tym wszystkim malkontentom o zakatarzonym sercu, wie bowiem, że życie nie ma dobrych stron i jedynie człowiek może je stworzyć.
— Co za szczęście — lubi powtarzać — że Helenka nauczyła mnie tych dwóch słów, gdyż w najcięższych nawet chwilach można znaleźć zawsze, jeśli się tylko chce, miejsce na łut nadziei, odrobinę radości, żart, uśmiech.
Minęło już prawie czterdzieści lat od dnia, kiedy zgodził się poprawić pracę doktorską młodej Polki, wytrwałej, optymistycznej i pełnej fantazji, która zapadała w głęboki sen słuchając poematów Kasprowicza. Dzisiaj Fil nie jest więc zdumiony (czegóż to już nie widział!), że znalazł się nagle w Bagdadzie, gdzie mieszka jego córka Ewa z mężem archeologiem, który przyjechał do Iraku po to, by znaleźć jak najwięcej fragmentów starych naczyń pozostawionych przed pięcioma tysiącami lat przez Sumerów w ich domostwach. Helenka, która nie ma żadnych predyspozycji do roli teściowej, dla córki żywi pełne podziwu uczucie, jakim na ogół darzy się przyjaciółkę, która poradziła sobie w życiu, zięcia zaś traktuje serdecznie i z szacunkiem należnym komuś, kto ma rzadki i ciekawy zawód.
On natomiast odnosi się do niej z życzliwym zainteresowaniem i odrobiną lęku, z jakim w krajach cywilizowanych podchodzi się do wybryków natury.
W tej chwili Helenka wzrokiem pozornie obojętnym obserwuje zięcia, który w świeżo skopanym kącie ogrodu stara się z pomocą Encyklopaedia Britannica zrobić coś, co jest całkowicie sprzeczne z tym, co robi zazwyczaj, a mianowicie zakopać w ziemi coś, co wygląda na sadzonki szparagów, które Helenka przywiozła z Europy wraz ze słoikiem musztardy z Dijon, parą letnich pantofli, prześcieradłami wyjątkowej wielkości, kłódką na hasło, koronkowym kołnierzykiem, dwoma butelkami whisky, dwoma pudełkami przeróżnych korzonków, dwoma abażurami, niezliczonymi torebeczkami przypraw i dziesięcioma tubkami pasty do zębów „Piękne zęby”, dzięki której dziąsła są bardziej różowe, zęby bielsze, a umywalki trudne do od- szorowania.
O niektóre z tych rzeczy prosiła Ewa i jej mąż. Inne Helenka wybrała sama, gdyż „są pewne rzeczy, które zawsze się w małżeństwie przydadzą”, zwłaszcza jeśli to małżeństwo zamieszkało na Wschodzie, na przykład elektryczna lokówka, którą Ewa ma już w dwóch egzemplarzach — jedna działająca, druga nie — o czym Helenka zresztą nie wiedziała, tak jak nie wiedziała, aż do chwili, gdy Fil miał ją wyjąć z walizki, że zostawił ją w Europie, co skomentowała pół żartem, pół serio:
— Co za szczęście, Fil, że tylko o tym zapomniałeś! Jesteś taki roztargniony...
Jednak w tym momencie nie wiedziała jeszcze, że Fil zapomniał także kluczyka od kłódki, co w gruncie rzeczy nie miało specjalnego znaczenia, jako że zapomniał także otwierającego ją hasła.
Niestety! Starzejąc się Fil zrobił się tak bardzo roztargniony, że zapomina nawet być roztargnionym. Ponieważ jednak zna swoją słabą stronę, przy kupnie prezentów dla córki i zięcia skorzystał z pomocy syna Mateusza, który jest wprawdzie ekonomistą i specjalistą od zagad-
V
\
nień politycznych, ale ma dużą dozę zdrowego rozsądku. Później również z pomocą Mateusza Fil zdołał upchać wszystkie prezenty w torbach i walizkach nie zmuszając przy tym Helenki, niezwykle łatwo marznącej, do wyciągnięcia z bagażu futra i wełnianych szalików, które uparła się zabrać ze sobą do Bagdadu, mimo że Fil wielokrotnie jej tłumaczył, że udają się do kraju, gdzie temperatura sięga czasami ponad czterdziestu stopni w słońcu, a nawet
i w cieniu, na co Helenka zgodnie ze swym zwyczajem spokojnie odpowiedziała:
— Nigdy nic nie wiadomo!...
W samolocie steward początkowo protestował przeciw zajęciu sąsiednich foteli przez ten wszystek niedozwolony bagaż ręczny. Ale Helenka, zupełnie tym nie speszona, wypytała go tak serdecznie o rodzinę, zdrowie i plany na przyszłość, że nieszczęsny steward, jak wielu Arabów łatwo wzruszający się, zaproponował jej, że przesadzi jednego z sąsiadów objuczonej pasażerki, aby mogła wygodniej rozlokować wokół siebie niezliczone paczki i paczuszki. Helenka jednak grzecznie podziękowała za dobre chęci, gdyż w samolocie spotkała oczywiście jakąś Polkę (mieszkańców Polski można bowiem spotkać wszędzie!), z którą natychmiast nawiązała znajomość i do której się przysiadła na czas całej podróży, dzięki czemu Fil mógł załadować wszystkie paczki i paczuszki na zwolniony przez nią fotel.
Wszystko dojechało szczęśliwie do miejsca przeznaczenia, z tym tylko, że ze słoika z musztardą ocet wypłynął na białe pantofle, co nie zmartwiło zbytnio Ewy, gdyż
i tak były o numer za małe, a jedno pudełko korzonków wysypało się między przyprawy i przez przeszło dwie godziny tizeba było to wszystko przebierać. Poza tym whisky była nie tej marki, co trzeba, a jedna z tubek pasty do zębów, zbyt mocno zgnieciona, pękła i cała jej zawartość znalazła się na jednym z obrusów. Ale mimo to Ewa
i jej mąż byli zadowoleni, a przynajmniej tak twierdzili. Dlatego teraz Fil z poczuciem dobrze na ogół spełnionego obowiązku rozkoszuje się w towarzystwie Helenki nie
prawdopodobną słodyczą tego pięknego dnia, który rozwija się jak rozkwitający kwiat.
— Nie, nie, to niemożliwe! — wykrzykuje nagle Fil. — Nasze wspólne życie miałoby dobiegać kresu? Ależ ono dopiero wczoraj się zaczęło... Nie, nie mogę uwierzyć, że wkrótce minie czterdzieści lat od chwili, gdy cię poznałem, Helenko. Ten krótki błysk, ten ulotny sen, ten pył na chwilę przez wiatr wzbity, to miałoby nazywać się życiem...
Helenka patrzy nań znad okularów. Oczy jej zachodzą melancholią.
— Tak, Fil, lata przeleciały szybko, zbyt szybko. To cena za szczęście. A właściwie to my zbyt szybko przelecieliśmy przez trwający w bezruchu czas. Ale posłuchaj, co przed prawie dziesięcioma wiekami w jednym ze swych rubajjatów mówił Omar Chajjam:
Czułość, miłość, zrozumienie — oto podstawy życia...
Miłością
piszemy
poemat młodości
Melodią miłości ilustrujemy
cudowną pieśń istnienia.
A ty,
sceptyczny wobec czułości,
odporny na uczucie,
pozna] tę prawdę prawd: B >
Zycie to miłość.
Nic poza tym—
Mąż Ewy, który wszystko słyszał, podniósł głowę i odpowiedział innym rubajjatem:
Bądź ostrożny, przyjacielu!
Odmierzaj swe kro W,
Idź powoli po grzbiecie Ziemi.
Bowiem może
ten kurz, który wzbijasz,
ten kurz
byl powleką
oczu twojej ukochanej...
Sę .Helenka uśmiechnęła się i wyszeptała:
To nieistotne! Bowiem dla nas życie jutro się za czyna...