Iwanicki Eugeniusz WRÓG TOWARZYSZA STALINA WSPOMNIENIA Z KAZACHSTANU 1940 1946

Eugeniusz

Iwanicki

WRÓG

towarzysza

STALINA

ZAMIAST WSTĘPU

Niniejsze wspomnienia są tylei opisem moich peregrynacji w czasie ostatniej wojny, co świadectwem — wycinkowym, a więc niepełnym — tamtych odległych i dramatycznych wydarzeń. Spisałem je nie gwoli wywołania sensacji; byłem je winien moim, nieżyjącym iui, rodzicom i winien samemu sobie. Przez pól wieku nie miałem odwagi zapuścić się w labirynt przeszłości. Wierzyłem, ie czas całkowicie zatrze ją w mojej pamięci lub przynajmniej wymiesza ze zdarzeniami lat późniejszych. Nic z tego. Gdy tylko zacząłem pisać, zjawiły się przede mną zdarzenia, ludzie, krajobrazy, tak wyraźnie i namacalnie, jakbym opuścił tamte miejsce i tamten czas wczoraj lub dzisiejszego ranka.

Uważny czytelnik od razu dostrzeże brak chronologii, gmatwaninę zdarzeń, kilkakrotne pojawianie się tych samych wątków. Na swoje usprawiedliwienie pragnę powiedzieć jedno: opisałem świat, jaki mi się jawił w owych trudnych łatach. A że ubarwiłem go dialogami? To tylko zabieg stylistyczny, bo nie dialogi są ważne, ważna jest ich treść. A ta we wszystkich przypadkach jest prawdziwa.

AUTOR

ROZDZIAŁ I

Jak zostałem wrogiem towarzysza Stalina

Nie pamiętam, jak wyglądał dzień 17 września 1939 roku: czy był pochmurny, deszczowy, czy też słoneczny. Natomiast zapamiętałem zmierzch, właściwie późny wieczór, kiedy wraz z babcią, matką i siostrą staliśmy przed domem nasłuchując oddalonych grzmotów. Dochodziły gdzieś spoza rzeczki Łani, spoza lasów, jakby przytłu­mione, a przecież wyraźne i częste.

Znowu wojna -^powiedziała babcia tuląc jedną ręką mnie i siostrę, a drugą czyniąc znaki krzyża. — Co z nami będzie?

Co to jest wojna? — chciałem wiedzieć.

Jak to co? Wojna, to wojna. Biedne wy moje sierotki

zachlipała i nagle zaniosła się zawodzącym łkaniem.

Nie trzeba, mamo — zaczęła ją uspokajać nasza mama, ale płacz dał się słyszeć także od strony sąsiadów, a potem sprzed domów stojących po drugiej stronie ulicy.

Z mroku wyłonił się szewc Domaradzki.

Skończyło się wasze panowanie ~ powiedział zwracając się do babci. — Teraz my będziemy rządzić.

Co ty, Michał...

A to, widzisz? — szewc wskazał na czerwoną opaskę, jaką miał na lewym ramieniu.

Niby co mam widzieć?

Władzę!

Nadeszły inne kobiety, zjawili się moi koledzy, radzi, że nie każąfl iść spać. Szewc Domaradzki stał rozkraczony, ważny, ćmił niedo-91 pałek.

No, dobra — powiedział strzykając śliną. — Teraz wszyscy do II domów i nie szwendać mi się po ulicy.

Strzelają — odezwała się sąsiadka. — Mojego wzięli do I KOP-u.

Mojego też.

Nasz Szymek trafił do Grodna.

Cicho, baby! — krzyknął szewc. — Czerwona Armia idzie nas 1 wyzwolić, a wy ryczycie. Do domów!

Leżąc w łóżeczku, słyszałem jeszcze jakiś czas wybuchy, potem ] zapadłem w sen.

Nazajutrz, 18 września (dzień moich urodzin, kończyłem sześć I lat), ojciec wrócił do domu. Wrócił w mundurze szeregowca. Zmobili- I zowany przed paru dniami, nie zdążył stanąć w obronie ojczyzny, bo gdy znalazł się pod Łunicem, okazało się, że jednostka, do której j został przydzielony, już nie istnieje. Na ścianie w pokoju nadal jednak ■ wisiały portrety prezydenta Mościckiego i marszałka Rydza-Śmigłe- i

go-

Ojciec mył się długo i na trwożliwe pytania matki opowiadał, że •; Rosjanie nie są straszni, zna ich przecież dobrze. Zresztą on szybko się z nimi dogada, przecież brał udział w Rewolucji Październikowej, a więc jakaś wdzięczność od nich mu się należy...

Potem, było wczesne popołudnie, wziął rower (balonówka marki ..Niemen”), mnie za rękę i poszliśmy główną ulicą na spacer. Byłem dumny: oto szedłem z kimś, kto nie bał się strzelaniny i był w mundurze. W moich oczach ojciec był absolutnym bohaterem. Niestety, był to mój najkrótszy z nim spacer: jak spod ziemi zjawiło się dwóch cywilów z czerwonymi paskami na rękawach. Jeden z nich przystawił ojcu do głowy pistolet, drugi zaczął go obmacywać. Z owej sceny zapamiętałem do dziS uniesione w górę ręce ojca i przewrócony i rower z obracającymi się kołami. W srebrzystych szprychach zała­mywało się ostre, letnie słońce.

W taki oto sposób moje życie zostało wplątane w historię poznaczoną do dziś tak zwanymi białymi plamami. Przez z górą lat

czterdzieści nie pisałem o tym, będąc przekonany, że zapis dotyczący owych zdarzeń nigdy nie będzie mógł zostać opublikowany. Teraz także niechętnie sięgam po długopis. Myślę jednak, że wspomnienia jestem winien ojcu i tym wszystkim bezimiennym i zapoznanym, którzy przeszli przez katownie Wysp Sołowieckich i tym, których udziałem stały się stepy Kazachstanu. Pro memoriam.

Ojca zabrano i wszelki ślad po nim zaginął. Na próżno matka co dzień chodziła do budynku, w którym mieściło się NKWD, na próżno godzinami wyczekiwała na posłuchanie. Otrzymywała jedną i tę samą odpowiedź: jeśli nie jest winien, to wkrótce wróci. Władza radziecka nikogo bez powodu nie wsadza do więzienia. A ojciec już dawno był sądzony sądem zaocznym i skazany na 10 lat więzienia

0 zaostrzonym reżymie. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się dużo później, już w Kazachstanie, pod koniec 1941 roku, kiedy na dobre rozpoczęło się formowanie polskich sił zbrojnych w ZSRR. Co prawda układ między generałem Władysławem Sikorskim a amba­sadorem radzieckim w Londynie Iwanem Mąjskim podpisano 30 lipca 1941 roku, ale amnestię dla obywateli polskich pozbawionych wolności na terytorium radzieckim ogłoszono 12 sierpnia 1941 roku. Mimo to więźniów jakoś nie zwalniano masowo. Ale, jak powiadam, wszystko to było dużo, dużo później.

Mamy więc jesień 1939 roku. Z okolicznych wsi i miasteczek rozpoczęło się wysiedlanie ludzi nienadiożnych. Jako pierwszych od nas wywieziono Tarąjewiczów, miejscowych dziedziców, o których jest wzmianka w Panu Tadeuszu. Ich dwór stał niedaleko od naszego domu, a moja babka ze strony matki była pierwszą żoną Tarajewicza (potem się rozwiedli, ale ten fakt przynależy do zupełnie innej opowieści). Przez kilka dni biegaliśmy, my dzieci, do dworu oglądać egzekucję psów dworskich zabijanych przy budach przez czerwono­armistów, wyrzucanie i palenie wielkiej dworskiej biblioteki, grabież dobytku pozostawionego w pośpiechu, niszczenie wspaniałego sadu.

Kiedy zabrano Tarajewiczów — nie pamiętam. Zachował się natomiast w mojej pamięci obraz poznaczony płonącymi ogniskami, do których znoszono książki, jakieś papiery, naręcza szmat. Dzień

1 noc z okolicznych wiosek ciągnęły tłumy kobiet i mężczyzn, by zabrać, co nadawało się do dźwignia, schowania za pazuchę,

BE

uniesienia na barkach. Wyjmowano okna i drzwi, zrywano posadzki, I wleczono po dziedzińcu jakieś skrzynie i toboły.

Panów bolsze nie budiet, eto wsio raboczych i kriestijan. !

mówił śmiejąc się czerwonoarmista z przewieszoną niedbale ] wintowką. Był młody, ktoś napoił go wódką i teraz siedział na stopniach dworskiego budynku uśmiechając się przyjaźnie do każdego. — Bieritie, bieritie towariszczi, sowietskaja włast* razrie- szajet.

Oprócz wspomnianej egzekucji dokonanej na psach, najbardziej interesowały mnie ogniska: nikt nie pilnował książek walających się w trawie. Ci, którzy te książki palili, nie bardzo widać przykładali się do wykonywanych przez siebie obowiązków. Byli podpici, poruszali się ospale, nieśli zazwyczaj kilka foliałów, ciskali je do ognia, chwilę t spoglądali na płomień, po czym wyciągali papierosy, długo palili f przerzucając się słowami i wracali do budynku. Jeśli któraś z książek padała w trawę, już jej nie podnosili. Wtedy zaczynała się kotłowa­nina: rzucaliśmy się z krzykiem, nie szczędząc sobie nawzajem razów i kuksańców, starając się dopaść zdobyczy. Dobrze zapamiętałem j gruby, ciężki foliał, niestety bez ilustracji, który udało mi się przynieść do domu. I choć nie było co oglądać, za to jakież wspaniałe wychodziły jaskółki. Papier był gruby, sztywny i moje gołębie | najdłużej utrzymywały się w powietrzu. j

Miałem wówczas 6 lat i od 1 września 1939 roku zacząłem chodzić do przedszkola (odpowiednik dzisiejszej zerówki). Po wkroczeniu | Armii Czerwonej polska szkoła została zlikwidowana i wprowa­dzono, jako obowiązujący, język białoruski.

Przez całą zimę trwały wywózki. W pierwszym rzędzie wywożono

- nikt nie wiedział dokąd — inteligencję, rodziny urzędników. Na wiosnę załadowano na ciężarówki (tzw. połutorki) rodziny pracowni­ków leśnych: gajowych, leśniczych, strażników.

Po nas zajechał samochód późną wiosną 1940 roku. W ciągu pół godziny już byliśmy spakowani (tyle dawano czasu). Pamiętam lament babci i płacz matki. Natomiast ja i moja o dwa lata młodsza siostra Halina nie mogliśmy zrozumieć owej ich rozpaczy: po co płaczą i krzyczą, skoro jest okazja przejechać się samochodem a nawet pociągiem!

Babcia coraz to wbiegała do mieszkania i wracała z jakimś zawiniątkiem.

Bierz, Jadziu, bierz, przyda się dzieciom.

Matka, zagubiona, przerażona, chwilami jakby nieprzytomna, także biegała po podwórzu, kręciła się wokół samochodu, ale na dobrą sprawę chyba nie bardzo rozumiała, co się wokół dzieje.

Mamo, jakże ja tak pojadę? — zwracała się do babci.

I gdzie oni nas zabierają?

Babcia, zapłakana, tracąca głos, obejmowała nas, całowała, prawie dusiła.

Kruszynki moje, maleństwa moje, na zatracenie was wiozą, na zagładę!

Denerwowałem się, bo im dłużej trwał lament babci i matki, tym dłużej połutorka stała na naszym podwórzu. Za płotem widziałem swoich kolegów, którzy zapewnie bardzo zazdrościli mi, że będę miał okazję przejechać się, gdy oni co najwyżej mogą pobiec za samo­chodem.

Babcia znowu dopadła nas, siedzących na tobołkach. Zaczęła gwałtownie, z rozpaczliwą siłą całować Halinę i już zupełnie zani­kającym głosem wychrypiała:

Serce mi mówi, że więcej was nie zobaczę! — i z odwagą, o jaką jej nikt nie podejrzewał, rzuciła się na człowieka w mundurze siedzącego w drzwiach szoferki. Babcia była drobna, filigranowa, ale zwinna i silna. Człowiek w mundurze zwalił się na ziemię.

Powstało zamieszanie. Spoza płotu dały się słyszeć okrzyki uznania i zachęły. Z szoferki wyskoczył kierowca — także w mundurze — i kopniakiem odrzucił babcię na środek podwórza. Padła na dziko rosnący rumianek i znieruchomiała.

Zmieja! — powiedział wstając człowiek w mundurze. — Ubit’ takuju, da puli żałko!

Samochód natychmiast ruszył. Babcia zerwała się i rzuciła się za nami. Taką ją zapamiętałem: biegnącą z wyciągniętymi ramionami, z otwartymi ustami, z włosami w nieładzie. Zmarła w czasie wojny, opuszczona, ze złamaną, ropiejącą nogą. Dom nasz rozebrano na opał, sad wycięto. Także na opał.

W Baranowiczach załadowano nas do wagonów towarowych;

kiedyś przewożono w nich bydło; pozostały jeszcze żelazne kółka wzdłuż ścian i głębokie rysy od kopyt na podłodze. Wagony były podzielone na piętra tak zwanymi narami. Ładowano po osiem rodzin. W naszym, na piętrze, jechały dwie rodziny żydowskie. Jechaliśmy długo, może miesiąc, może dłużej. W czasie postojów otrzymywaliśmy chleb w kształcie cegieł, mówiono, że to chleb wojskowy. Na wszystkich stacjach kolejowych można było bez­płatnie otrzymać przegotowaną wodę, słynny rosyjski kipiatok. Zazwyczaj kran jest na zewnątrz budynku, wystarczy odkręcić.

Z całej podróży zapamiętałem dwa zdarzenia. Pierwsze ze starą Żydówką, która pewnego razu zwróciła się do mojej matki ze słowami:

Proszę pani, czy mogłaby mi pani podać...

Wówczas powiedziałem na cały głos:

Teraz panów nie ma, teraz są towarzysze!

Wywołało to powszechną wesołość, ale matka skarciła mnie ostro za brak szacunku dla starszych.

A zdarzenie drugie, to widok potężnego słupa stojącego na Uralu. Z jednej strony był napis „Europa”, zdrugiej „Azja”. Przejście z jednego kontynentu na drugi nie wywołało w nikim specjalnego podniecenia. Natomiast wszyscy zadawali sobie pytanie: co z nami będzie?

Tak dotarliśmy do Pietropawłowska, dla mnie wówczas miasta ogromnego, ruchliwego, barwnego. Szczególnie zaimponowała mi stacja kolejowa z plątaniną szyn, z dymiącymi i sapiącymi lokomo­tywami, z tysiącem wagonów przesuwających się to w jedną, to w drugą stronę. Nasz eszałon zepchnięto na bocznicę i kazano wszystkim wysiadać. Nie mieliśmy dużo bagażu, ot parę węzełków, ale matka taszczyła ze sobą ów rower ojca, balonówkę marki „Niemen”, który w czasie jazdy sprawiał sporo kłopotów, bo zajmował dużo miejsca, lecz niebawem miał się okazać dla nas najcenniejszym skarbem. Ale to nastąpiło dopiero zimą. Teraz trwało suche, gorące lato.

Jako szczególnie niebezpiecznych wrogów państwa radzieckiego załadowano nas na rozklekotaną ciężarówkę typu połutorka zbitą z desek i powieziono w stepy. Jechaliśmy prawie cały dzień, by pod wieczór znaleźć się w aule kazachskim (już nie pamiętam jego nazwy).

Dziś trudno wyobrazić sobie nasz dramat: oto kobieta z dwojgiem małych dzieci zostaje wyrzucona na udeptany skrawek stepu oto­czony jurtami, wśród których wałęsają się owce, psy i małe stepowe koniki iszaki. Do tej kobiety, zahukanej, przerażonej, rzuconej na nie znaną ziemię, niczego nie rozumiejącej, biegną ludzie, ubrani — czerwiec — w kożuchy, w ciepłe baranie czapy, skośnoocy, smagli, mówiący niezrozumiałym językiem. Powstaje tumult, krzyk, rozle­gają się gardłowe nawoływania. Skromny dobytek — parę węzełków i rower — w mig gdzieś przepada: nas dotykają dziesiątki rąk, setki palców maca nasze ubranie, a potem przysadzisty, okutany kożu­chem Kazach prowadzi nas do jurty wykonanej ze skór i wojłoku. Duszno, ostry i dławiący smród skór, zjełczałego masła i ludzkiego potu.

Rosjanin, który nas tu przywiózł, wskazując na jurtę, powiedział:

Eto wasze żyliszcze. I nikakich żałob, ponietno? Wsiadł do samochodu i odjechał. Nasz świat zawalił się po raz kolejny.

W owym aule przeżyliśmy około miesiąca. Zachowałem w swojej pamięci dobre wspomnienie o Kazachach, o ich życzliwości, dobroci. Zresztą i później, przez następne lata, spotykałem się z nimi, miałem wśród nich przyjaciół, chodziłem z nimi (już po powrocie ojca z Wysp Sołowieckich) na polowania. T*o bardzo dzielny naród, ceniący nade wszystko szczerość. Zaciekły we wrogości, ale bezgranicznie wierny w przyjaźni.

Jurta nie miała drzwi w naszym, europejskim znaczeniu. Na noc opuszczano jedynie derkę, zasłaniając w ten sposób wejście. Prakty­cznie każdy mógł wejść o każdej porze dnia i nocy. Początkowo nas nie niepokojono. Ale po kilku tygodniach, najczęściej w środku nocy zaczął zjawiać się coraz to inny Kazach. Siadał w kucki i milczał. Uśmiechał się. Potem coś mówił, gestykulował, zostawiał parę lepioszek (chleby podobne do placków), czasem kawałek mięsa i znikał. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że byli to kanadydaci na męża dla matki. Małżeństwa z Rosjankami zdarzały się tu rzadko, ale się zdarzały. Kazachowie w swojej dobroci rozumowali następująco: samotna kobieta z dwojgiem dzieci nie przetrzyma zimy. Ale kobieta, która ma męża, to co innego. Zresztą samotna kobieta nie stanowi niczyjej własności, a więc ten, kto chce, możte ją sobie wziąć.

Dopóki zaloty nie stały się natrętne, matka nie robiła z tego

problemu. Dopiero pewnej nocy rozegrał się w naszej jurcie dramat: Kazach został wyrzucony! Azjatycka hierarchia płci została zachwia­na, ba, przewrócona do góry nogami. Kobiety kazachskie są bezwzględnie podporządkowane mężczyźnie: ojcu, braciom, mężowi, synom. A tu nagle jakaś przybłęda wyrzuca z jurty Kazacha.

Nazajutrz w aule od rana była bieganina, a wieczorem pod naszą jurtą zebrała sę starszyzna. Niestety, nie można było się porozumieć: oni nie znali polskiego, po rosyjsku mówili słabo, zaledwie kilka słów, my z kolei nie rozumieliśmy po kazachsku. W tej sytuacji trzeba było czekać na przyjazd przedstawiciela władzy.

Zostawać w aule matka nie zamierzała. Zbliżał się rok szkolny, a szkoły tutaj nie było.

Pamiętam, był to już chyba sierpień, zjawił się przedstawiciel Rajonsowietu, by dowiedzieć się, jak nam się żyje i czy w ogóle jeszcze żyjemy. I wtedy matka z desperacją powiedziała:

Jeśli nas nie przesiedlicie do wioski rosyjskiej, zabiję dzieci i siebie.

Przedstawiciel władzy długo tłumaczył, że nie po to nas tu przywożono, by teraz zabierać gdzie indziej. Matka musi zrozumieć, że ona i jej dzieci są wrogami Związku Radzieckiego, że są prze­siąknięci obcą ideologią, a tym samym są niebezpieczni. A tak w ogóle, powinna dziękować za to, że los obszedł się z nią łaskawie, bo inni, którzy przyjechali razem z nią, trafili dużo gorzej.

Matka jednak był zdecydowana.

Jeśli nie, to na waszych oczach wykonam swój zamysł

powiedziała i schwyciła nóż.

Nie wiem, czy ta groźba poskutkowała, czy też zaistniały jakieś inne okoliczności, ale po paru dniach zjawiła się arba zaprzężona w dwa woły. Powoził piegowaty, rudy chłopiec, Rosjanin, może szesnastoletni, w podartych spodniach i z bosymi nogami.

Tiotuszka! — krzyknął. — Ajda, jediem w Spasowku! Kazachowie przyszli nas pożegnać. Coś tam mówili, wskazywali

na jurtę, zakreślali szerokie koła ramionami, jakby wskazując na rozległe stepy i oddalony horyzont. Przynieśli też sporo darów: parę wyprawionych skór baranich, dla mnie papachę, trochę lepioszek, bukłak z kumysem...

Jazda do owej Spasowki trwała cały dzień. W drodze — właściwie nie było żadnej drogi, jechaliśmy przez step, po którym może od stuleci nikt nie jeździł. Chłopiec, który powiedział, że nazywa się Piet’ka, co parę kilometrów zatrzymywał woły, a my kucaliśmy wśród stepowego kowyla, wyższego niż ja wtedy, i zbieraliśmy poziomki. Były to pachnące, czerwone owoce, wielkości naszych truskawek. Nigdy już potem nie jadłem tak smacznych poziomek.

W Spasowce — niewiele pamiętam z tej wsi — przyjęła nas na mieszkanie matka owego Piet’ki, na którą mówiono Znajda. Praw­dopodobnie była znajdą wychowaną przez kogoś litościwego i prze­zwisko stało się jej nazwiskiem. Gnieździliśmy się w jednej izbie: nas troje i ich troje, bo Piętka miał starszą siostrę, także rudą, o obycza­jach dość swobodnych, która, gdy nie było starszych w domu, przyjmowała kawalerów. Miałem już siedem lat i ogromnie mnie interesowało, co też owa War’ka wyprawia na piecu z chłopakami. A War’ka tylko chichotała wystawiając w moją stronę rude krocze, a jej kawaler demonstrował przede mną swoją sterczącą męskość. Moim zadaniem było stać przy oknie i patrzyć, czy nie nadchodzi matka War’ki.

Często zjawiały się w izbie koleżanki War’ki i wtedy robiło się jeszce weselej. Pojawiała się wódka i jedzenie, chłopcy grali na bałałajkach. Wszystko jednak odbywało się na zasadzie znanego rosyjskiego dowcipu. Chłopak pyta dziewczynę:

Puszkina czytała?

Czytała.

I A Czechowa czytała?

Czytała.

Wot i pogoworili my o litieraturie. Tiepier łożyś, jebat’ budu.

My z siostrą Haliną byliśmy obiektami żartów i niewinnego

naśmiewania się. Ale nie było w tym złośliwości, ot, zwyczajne dokuczanie mniejszym od siebie. Ponieważ nie uczestniczyliśmy w piciu i zabawach erotycznych, mogliśmy do woli się najeść, co w owych latach nie było bez znaczenia. Musieliśmy tylko baczyć, czy nie nadchodzi Znajda.

Kiedyś zagapiliśmy się z siostrą na parę baraszkującą na ławie i nie ostrzegliśmy w porę przed wracającą z pracy gospodynią.

Powstało niebywałe zamieszanie, krzyki było słychać aż na końcu wsi. WarTca musiała wyprowadzić się z domu i przez jakiś czas mieszkała u jakiejś krewnej. Po pewnym czasie Znajdzie przeszło i wszystko wróciło do normy.

Zostałem zapisany do pierwszej klasy, z której zapamiętałem tylko jednego chłopaka o nazwisku Rebryj. Zapamiętałem dlatego, że pierwszą klasę powtarzał już po raz dziewiąty i zanosiło się, że dziesiątą zimę spędzi także w tej samej klasie.

Matka poszła do pracy do cerkwi. Była to budowla wzniesiona przed paroma wiekami. Teraz magazynowano w niej zboże. I właśnie to zboże, żeby nie uległo przegrzaniu, należało przesypywać szuflami z miejsca na miejsce. Matka do pracy wkładała walonki. W domu wysypywała z nich pszenicę i na ręcznych kamiennych żarnach ucierała j*j nil m;jkę. Wychodziły potem / tego pyszne białe ko la c/e.

Często przychodziłem do cerkwi, wdrapywałem się na wieże, gdzie walały się rzucone na kupę szaty liturgiczne, książki pisane cyrylicą, poczerniałe od starości ikony. Nikt tego nie brał, bo nikt nie potrafił przeczytać owego tajemniczego pisma, w popie riasy jakoś nie wypadało się stroić, a ikony wisiały jedynie w chałupach zamieszkanych przez ludzi starych. Ja wziąłem jednak kilka ksiąg

ciężkie, w złoconych oprawach — i przyniosłem do domu. Piet’ka zużył je na podpałkę do pieca. Drugim powodem, dla którego wdrapywałem się na wieże, były kawki. Od niepamiętnych czasów gnieździły się w zakamarkach wieżyczek cerkiewnych, znajdując -j w nich bezpieczne miejsce do wysiadywania potomstwa. Teraz, jesienią, gniazda były puste, kawki przylatywały tylko na odpoczynek i nocleg. Kiedy maszykowałem po zakamarkach kopuł, najczęściej więc płoszyłem leniwe, opasłe szczury, które pospołu z myszami gnieździły się tu setkami, a może tysiącami. Wracając do kawek, muszę przyznać, że wpadłem na pomysł, by zastawiać na nie sidła. Były to skrzynki podparte patykiem z uwiązanym sznurkiem; gdy ptak znalazł się pod taką skrzynią, wystarczyło pociągnąć za sznurek. Skrzynia opadała, kawka była w pułapce. Niestety, nie był to najlepszy sposób, bo kawki były mądre, nie kwapiły się z włażeniem pod ciężkie skrzynki. Zacząłem przeto pleść z końskiego włosia przemyślne pętle i przymocowywać je u wylotów szczelin i otworów.

Wynik przeszedł moje oczekiwania: dziennie łowiłem nawet po kilkanaście sztuk. Znosiłem je potem na dół. Kobiety natychmiast rozpalały na dworze ognisko i wypatroszone kawki wędrowały do kotła. Przysięgam, bardziej smacznego mięsa nie jadłem w życiu. Ale też w życiu nie bywałem bardziej głodny niż w tamtych latach.

Wspomniałem już o rowerze, który matka zabrała z Polski. Kiedy nastała zima — a klimat w Kazachstanie jest śródkontynentalny, to znaczy lata są suche i upalne, a zimy śnieżne i lute — temperatura gwałtownie spadła. Już w listopadzie mróz dochodził do minus 20 stopni. A my przyjechaliśmy w letnich bucikach. Wówczas matka wymieniła rower na trzy pary walonek.

Jak już wspomniałem, matka pracowała w cerkwi przy zbożu. Było go dużo. Choć konwoje złożone z kilkunastu sań zaprzężonych w woły odjeżdżały raz w tygodniu wioząc pszenicę do rejonu, zboża jakby nie ubywało. Do tego tuż za wsią na kołchozowych polach stały długachne skirdy, czyli sterty, czekające na wymłócenie. Kiedy jechaliśmy z Piet’ką z kazachskiego aułu do Spasowki, matka zapytała:

Czyje to wszystko?

. — Kołchozowe.

Dawno tak stoją?

Będzie już ze trzy lata, od tego wielkiego urodzaju.

Nie można tego dać ludziom? Przecież wymłóciliby.

Nie można. Za takie coś idzie się do łagru.

Szkoła, do której początkowo chodziłem ochoczo i chętnie, wkrótce przeistoczyła się dla mnie w istną katownię. Nie, nie chodzi mi o język, przecież przed wojną mieszkałem na terenach, gdzie ścierały się ze sobą języki: polski, białoruski, ukraiński, rosyjski. Nauka także przychodziła łatwo. Moja gehenna rozpoczęła się wraz z przyjściem Iwana Borysowicza, nauczyciela od wojennego diela, czyli, jakbyśmy dziś powiedzieli, wykładowcy przysposobienia wojskowego. Ale ono nie było wojskowe, ale wojenne i to już poczynając od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Był zwyczaj, że nauczyciel, który po raz pierwszy przychodził do klasy, wyczytywał każdego po nazwisku i pytał o narodowość. Było to uzasadnione, bowiem do szkoły chodziły dzieci Rosjan, Tatarów, Kazachów,

Czuwaszy. Później, gdy przenieśliśmy się do innej wsi, tam tych narodowości było jeszcze więcej. Nasza nauczycielka, Maria Iwa- nowna, raz jedyny odczytała listę i dla formalności pytała o narodo­wość. Potem już do tego nie wracała. Natomiast Iwan Borysowicz czytał każdego dnia.

W naszej klasie zjawił się jakoś tak w grudniu. Szczupły, wysoki, czarny, z pałającymi oczami szaleńca. U brany na pół po wojsko­wemu, na pół po cywilnemu: długachna marynarka, ale wojskowe bryczesy i buty z cholewami w harmoszkę. Nie został zmobilizowany ze względu na jakieś kłopoty związane z psychiką, ale jako nauczyciel widocznie był bez zarzutu.

Podczas pierwszej lekcji, patrząc na nasze ogolone głowy, powie- j dział:

Zrobię z was Bohaterów Związku Radzieckiego!

I zaczął czytać/

Abdułow!

Wstał malutki, drobniutki chłopczyk i spoglądając skośnookimi oczyma na sąsiednie ławki, wykrztusił:

Jestem.

Kakaja nacja?

Kazach.

Bieniuszkin!

Jestem. Rosjanin.

Wreszcie

Iwanickij!

Wstałem.

Nacja?

Polak.

Iwan Borysowicz jakby się ucieszył, jakby moje wyznanie spra­wiło mu szczególną satysfakcję. Cały się rozjaśnił, zwężył oczy, pochylił się do przodu.

Polak! — powiedział przeciągle. — Polak! A więc Lach, prawda?

Nie zrozumiałem.

Jesteś Lach, czyż nie tak? Biały Lach! Ano dawaj, no tu, przed tablicę.

Posłusznie wyszedłem z ławki i stanąłem przed nauczyckAem. Iwan Borysowicz wysoki niczym góra Kazbek, nachylił się nade mńt H

Oto stoi przed nami nasz odwieczny wróg, biały Laflfc, któregośmy bili w dwudziestym roku. Biliśmy, czy nie? jfj zapytał nagle głosem, który przeszedł w krzyk. — Odpowiadaj!

Nie wiem — wykrztusiłem.

On nie wie! Chłopcy, kogo towarzysz Budionnyj lał w dwu­dziestym roku? No, kto powie? A piosenkę pamiętacie? — Iwan Borysowicz wyprostował się, prawie stanął na baczność i zaśpiewał:

Na Donu i w Zamosti Tlejut bielyje kosti,

Nad kostiami szumiał wietierki.

Pomniat psy atamany,

Pomniat polskije pany,

Kabardinskije naszy sztykil

A teraz śpiewamy wszyscy razem. Ty też! — to było do mnie.

Śpiew szedł nieskładnie, ale Iwan Borysowicz tym się nie przejmo­wał.

. Nauczę was, czasu mamy dość. A ty, Polak, jak dorośniesz, to będziesz szedł przeciwko nam, czy nie?

Nie wiem — wykrztusiłem ponownie, bo naprawdę niczego nie rozumiałem ani z tej pieśni, ani z pytań Iwana Borysowicza.

Nie wiesz?! — krzyknął zrywającym się głosem i schwyciwszy mnie za ucho zaczął je odrywać od czaszki. — Nie wiesz? To ja ci zaraz powiem, ja ci wszystko wytłumaczę, ja ci wszystko wyjaśnię. Zdechniesz tu, jak twoi biali panowie tam w Zamościu, zetrę cię na proch. Popatrzcie chłopcy, oto stoi przed wami wróg Związku Radzieckiego, wróg towarzysza Stalina!

Było to wielkie, wstrząsające dla mnie przeżycie, brzemienne w następstwa. Zaraz podczas przerwy zostałem dotkliwie pobity. W drodze ze szkoły także mnie bito. Przychodziłem odtąd zakrwa­wiony, w podartym ubraniu. Bili mnie nie tylko chłopcy, których nie znałem, ale i ci, z którymi dotąd się bawiłem, którzy mieszkali po sąsiedzku. A przezwisko Biały Lach przylgnęło do mnie na stałe.

Iwan Borysowicz miał w sobie wiele z wariata i sporo sadystycz­nych skłonności. Prowadzone przez niego wojennoje dieło ograni­czało się do musztry, marszów, śpiewu marszowego i naigrywania się ze mnie. Co prawda, dawałem sobie radę podczas ćwiczeń, natomiast sporo trudności sprawiały mi zajęcia z BGTO {Bud’ Gotow k Trudu i Oboronie) oraz z PWCHO (Protiwwozdusznaja i Protiwchimi- czeskaja Oborona). Myliły mi się te wszystkie iperyty i fosgeny, nigdy nie pamiętałem, który z nich jest żółtobrunatny o zapachu musztardy, a który bezbarwny i pachnie jak zgniłe kołchozowe siano. Ciągle plątałem dzot (dieriewo-ziemlanaja ogniewaja toczka) z transzeją, a wintowkę z myśliwską berdanką. Iwan Borysowicz niby się wściekał, ale moja tępota sprawiała mu nieskrywaną satysfakcję. Bywało, że podczas zajęć, kiedy ćwiczyliśmy pchnięcie bagnetem (drewniane karabiny wystrugane w miejscowej stolarni), stawiał mnie przed frontem klasy i z jakimś radosnym chichotem, dławiąc się słowami, pytał:

B Nie podobają ci się radzieckie komendy, co?

Milczałem.

A jaki gaz puścisz na Związek Radziecki? Jakim będziesz chciał uśmiercić tych oto kolegów?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc nadal milczałem.

Przytaiłeś się, udajesz głupka, ale ja cię przejrzałem. Jesteś podły wróg, jak zresztą wszyscy Lachy, ale my teraz nie zatrzymamy a się pod Warszawą, my was o tak! — i pokazywał, jak będą nas rozdeptywać, miażdżyć, wgniatać obcasami w ziemię.

Kończyło się zazwyczaj tym, że musiałem dodatkowo czołgać się, wykonywać „padnij — powstań” lub do omdlenia stać na baczność. Iwan Borysowicz, zadowolony z siebie, mówił do klasy:

Widzicie, Polacy to nie żołnierze. Dlatego przegrali wojnę. Wracamy ze śpiewem. Zapiewajło: tri, czetyrie!

Jeśli zawtra wojna, jeśli wrag napadiot,

Jeśli tiomnaja siła nagrianiet,

Kak odin czełowiek, wies' sowietskij naród Za swobodnoju rodinu wstanietl

W końcu strach stał się tak wielki, że na wspomnienie szkoły dostawałem drgawek i traciłem przytomność.

Interwencje matki w szkole nie pomagały: byliśmy wrogami, ludźmi niższej kategorii. Choć na dobrą sprawę prawie cały Ka­zachstan był zasiedlony przez wieki przez ludzi wyjętych spod prawa. Ale oni byli u siebie. W tym stanie rzeczy matka poszła do Sielsowietu i poprosiła o przeniesienie do innej wioski.

Przewodniczący długo nie mógł zrozumieć, o co tej Polce chodzi Potem długo naradzał się z sekreta em i matka opowiadała potem, że krzyczeli, klęli nieprzyzwoicie, w końcu dali zezwolenie na wyjazd. Przewodniczący wyszedł za matką przed budynek urzędu i po­wiedział:

Nie gniewaj się na sekretarza, to on pisze raporty do rejonu. A ty, jak by nie było, jesteś wrogiem. A wróg to wróg i nie można go spuścić z oka.

Jaki ja wróg? — zaprzeczyła matka. — To ten nauczyciel...

Takie mamy instrukcje. U nas biez dokumientu nie rozbie- riosz. A dokumient, wieszcz swiataja. No, idi, idi, a to rozdumaju.

Kończył się pierwszy rok naszego zesłania.

ROZDZIAŁ II

Sojuznik w krótkich spodenkach

Ktoś poradził, że najlepiej byłoby pojechać do Ilinki. Blisko, dzień drogi wołami, za to wieś duża, kołchoz przodujący i szkoła tam dziesięcioklasowa. Do tego prawie wszyscy mówią po rosyjsku, nie to co tu, w Spasowce, gdzie ponad połowa mieszkańców to chachły.

Od ojca nadal nie było wiadomości. Gdzie przebywa? Czy żyje? Było to tematem naszych domowych rozmów. Nie wiedzieliśmy także, czy jesteśmy jedynymi Polakami w tej okolicy, czy też gdzieś może mieszkają tacy jak my, przesiedleńcy.

Wiosna 1941 roku nastała nagle — zresztą tam wszystkie pory roku następowały po sobie nagle — i śnieg w ciągu kilku dni nikł zupełnie, choć było go niezwykle dużo. (Właściwie nie pamiętam dokładnie tamtej zimy. Świetnie natomiast zapamiętałem zimy późniejsze, te spędzone w Iliance). Gdzieś w maju, kiedy spłynęły wody, ruszyliśmy w drogę. Tym razem jechało kilka wozów, więc nie było monotonii i nudy. Poganiacze cały czas śpiewali. Najbardziej spodobała mi się pieśń śpiewana po ukraińsku, choć właściwie po chachłacku, na głosy, z zaśpiewem, z przeciąganiem samogłosek.

Wypriahajte chłopci woły da lahajte spoczywat', a Ja pidu w sad zełenyj, w sad kryniczenku kopal'!

Po południu, choć słońce prażyło niemiłosiernie, dotarliśmy do rzeki Iszym, która na północy wpada do Irtysza, a ten z kolei do Jeniseja. W mojej pamięci Iszym zachował się jako szeroki, zdradliwy, niebezpieczny i obfitujący w ryby. Spędziłem nad nim przecież niejedno lato, łowiąc wielgachne płocie i zajadając się czeremchą gęsto porastającą jego strome brzegi. Pamiętam także złowionego przez Fiedię Pruszkowa suma, olbrzyma większego od naszego podwórkowego psa. Żaden nóż, żadna siekiera nie mogła przebić jego twardej skóry i dopiero piłą udało nam się przepiłować go na pół, potem na mniejsze części.

Teraz, późną wiosną, rzeka toczyła swoje mętne wody, lecz znać było, że jest uspokojona, nie wścieka się jak podczas wczesnych wiosennych roztopów, nie jest groźna. Mężczyźni poszli szukać brodu. Bród na rzekach syberyjskich to pojęcie umowne: jednego roku jest tu, drugiego gdzie indziej. Zależy to od roztopów, wylewów, od niesionej ku morzu wody. Na stromych, niemal pionowych ścianach brzegu, sięgającego nieraz parudziesięciu metrów, uwijały się tysiące, a może setki tysięcy jaskółek-brzegówek. Ich jazgot chwilami zagłuszał szum rzeki.

Bród okazał się blisko, był nawet znośny zjazd. Mężczyźni trzymali woły przy pyskach i pokazywali na wodę: patrzcie — tu, gdzie jedziemy, woda jest płytka, jasna i nawet przeźroczysta, a parę metrów dalej jest zupełnie czarna. Popatrzcie: ona tam nie płynie normalnie, a zatacza ogromne kręgi. To wiry. Tam jest głębia, może dziesięć, może więcej metrów. Kto się tam dostanie, już nie wypływa. Później mogłem nieraz się przekonać, że to prawda, będąc świadkiem śmierci moich towarzyszy zabaw lub zwierząt domowych, które miały nieszczęście pomylić bród.

Wieś Ilinka, leninowskiego rejonu, była duża i ludna, liczyła ponad 600 domów. Osobną enklawą był tak zwany Gorod Kopaj

osobliwa dzielnica, zamieszkana przez tych, dla których zabrakło domów we właściwej wsi, i tych, którzy nie mogli znaleźć schronienia w żadnym z budynków. Gorod Kopaj, jak sama nazwa wskazuje, to miasto kopane, czyli wykopane w ziemi. Kopano zazwyczaj w miarę foremny dół głęboki na jakieś dwa metry, formowano stopnie, a wierzch nakrywano brzozowymi belkami, gałęziami i przyciskano

piastami, czyli płatami darni. Zresztą takimi płatami były kryte prawie wszystkie domy w IJince. Do ich wycinania z ziemi służyły specjalne niby łopaty, okrągłe, wyostrzone, osadzone na trzonku. Praca nimi polegała na tym, że z góry wbijało się je w ziemię, tuż pod powierzchnię. Otrzymywało się w ten sposób płaty wielkości sporej pateini. I to był materiał na każdy dach: mocny, trwały, nie przepuszczający wody.

Ta podziemna wieś nie miała jakby końca; zaczynała się bowiem tuż za domami właściwej Ilinki (gdzie już były wejścia i z wystających z ziemi rur walił dym), a ginęła gdzieś w stepie. Latem pokrywała ją całkowicie wybujała trawa, syberyjski kowyl. Do dziś nie wiem, w jaki sposób mieszkańcy Goroda Kopaj trafiali do swoich nor, w jaki sposób poruszali się wśród tyłu zamaskowanych otworów i w jaki sposób unikali zalania w czasie wiosennych roztopów. Ogromna kolonia ziemianek przypominała wielkie kretowisko lub kazachską I nekropolię, gdzie groby także nie były zasypywane, a jedynie przykrywane daszkami z darni i gdzie na dnie, w dole, siedział nieboszczyk ze skrzyżowanymi nogami, zwrócony twarzą na wschód. Chodząc tak po cmentarzu, jak i po podziemnej wiosce — łatwo można było wpaść do dołu przez spróchniałe przykrycie. Gorod Kopaj by! to rodzaj żywego cmentarza lub zasiedlonych grobow­ców. Nie ma w tym przesady: najwięcej ludzi umierało właśnie tam.

Nam się poszczęściło. Co prawda nie byliśmy w Ilince jedynymi Polakami, przed nami przywieziono tu już kilka rodzin, ale Rosjanie jakoś chętniej brali nas do domów niż na przykład Niemców czy Tatarów, czy nawet później Inguszy i Czeczenów, gdy Józef Stalin kazał całe te narody wysiedlić, by oczyścić Kaukaz z niepewnego elementu przed zbliżającym się frontem. Nas przyjęła na mieszkanie samotna kołchoźnica Zinaida Wasiljewna. Jej dom był solidny, wzniesiony ze specjalnie preparowanej gliny przemieszanej ze słomą, miał wielgachny piec, na którym mogłaby pomieścić się nawet najliczniejsza rodzina, obszerną sień z przylegającą do niej obórką. Obok domu było 30 arów ogrodu (tyle mógł posiadać kołchoźnik), a w ogrodzie Ï stała rosyjska bania czyli łaźnia. Zaletą domu było i to, że znajdował się vis a vis zabudowań piątej brygady, do której zostaliśmy przydzieleni. Oczywiście bardziej to dotyczyło matki niż

nas, bo to ona miała co dzień tam chodzić i wypracowywać trudodni ona też, poczynając od kwietnia każdego roku do października wraz z brygadą wyjeżdżała w pole wpierw siać» później pielić, w końcu zbierać.

Piąta brygada była najlepsza w całej llince. Brało się to stąd, że obok uprawy ziemi, co było jej podstawowym zadaniem, hodwano tu konie. W mojej pamięci zachowały się wspaniałe ogiery, do których nam, chłopcom, nie wolno było nawet się zbliżać. Mogliśmy je podziwiać przy dwóch okazjach: gdy je dosiadano podczas zawodów hippicznych oraz w czasie krycia kobył. Dużo później nauczyłem się jazdy konnej i polubiłem te wspaniałe zwierzęta, które, obok psów, są znakomitymi towarzyszami człowieka.

Piąta brygada miała także najwięcej sprzętu rolniczego. Pa­miętam złociste napisy na kombajnach rostsielmasz, traktory marki staliniec, dziesiątki wozów obudowanych wysokimi koszami z łozy.

Główną siłę pociągową stanowiły woły: powolne, zawsze jakby smutne, lecz przecież w ciągłym ruchu: kursowały ze wsi na pola, do rejonu, nad Iszym, na step, nawet do samego Pietropawłowska. Były ich setki i kiedy szły do wodopoju wzbijały racicami taki kurz, że przysłaniał niebo.

Przewodniczący brygady nie powitał matki wylewnie. Kobiet miał u siebie aż nadto. Owszem, szły do roboty, ale też i kłóciły się

o byle co. Kiedy weszliśmy z matką do jego kantorku, kończył kolejną sprzeczkę z jakąś mocno dziobatą po przebytej ospie babą. Był zły.

Powiedziałem ci, Luba, uczciwie: do krów nikogo więcej nie dam.

Ty, przewodniczący, a jak zaczną zdychać?

To pójdziesz pod sąd.

Dziobata baba, nazwana Lubą, wybiegła miotając przekleństwa.

Wy do kogo? — zmierzył nas gniewnym wzrokiem.

Do was, towarzyszu przewodniczący — powiedziała matka.

Mam tu dokument z Sielsowietu.

Przewodniczący wziął papierek, przeczytał.

Hm, tak — zamilkł i zamyślił się. — Nie mogę cię skierować do odpowiedzialnej pracy, sama rozumiesz, jesteś elementem niepe-

wnym. Z drugiej strony zaś patrząc, to jesteś zdrowa, mogłabyś w poło...

Wolałabym bliżej domu...

Wszyscy by woleli. Niestety, nie mogę cię dać do krów ani do świń. Piszą mi, żeby mieć na was oko, a skoro tak piszą, to znaczy, że jesteście element niepewny. To zrozumiałe, że niepewny, inaczej by was tu nie przywieźli. Gdzie mieszkacie?

U Zinaidy Wasiljewnej.

To dobrze, nawet bardzo dobrze. Wystarczy krzyknąć. Na początek będziesz przychodzić tu, do brygady, a potem jak wszyscy...

Towarzyszu przewodniczący, może by choć trochę jakiejś pszenicy albo kartofli... Sami widzicie, dzieci małe, nie mam czym nakarmić...

Przewodniczący jakby niedosłyszał.

Idźcie już, idźcie, a rano do pracy.

To chociaż garść kaszy...

Przewoniczący nagle się wściekł:

Won! Powiedziałem won! W państwie socjalistycznym trzeba na jedzenie zapracować. U nas, kto nie pracuje — ten nie je. Zrozumiałaś?

Czym je nakarmię? — wskazała na nas. Baliśmy się krzyku przewodniczącego i tuliliśmy się do matki.

A co to mnie obchodzi? Powiedz, co mnie może obchodzić, że ty nie masz czym nakarmić dzieci? A czy ty wiesz, ile naszych dzieci chodzi głodnych? Rosyjskich dzieci? A ja mam karmić Polaków! Won!

Odtąd matkę widywaliśmy jedynie w miesiącach zimowych.

W ogóle od wiosny do jesieni cała wieś wyglądała nietypowo: nie było w niej ludzi dorosłych, jeśli nie liczyć pracowników Sielsowietu i kierownictwa poszczególnych brygad. My, dzieci, byliśmy zdani na siebie. Miałem niecałe osiem lat, a siostra Halina sześć. Trzeba było sporo umieć i sporo się uczyć, by przeżyć. Zawiązywały się więc grupy, tworzyły się zespoły, powstawały zhierarchizowane struktury ogarnięte jedną myślą: jak zdobyć pożywienie! Najlepiej mieli oktiahrata i pionierzy oraz biezprizornyje. Pierwsi korzystali z opieki partii i Komsomołu, drudzy dokonywali nalotów na ogrody, czasem

napadali na konwoje wiozące żywność do rejonu. Dziś, gdy wspomi­nam tamte lata, pytam sam siebie, czy to było naprawdę?

Wbrew pozorom najobfitsza w jedzenie bywała wiosna, no, może również obfita stawała się czasami jesień. Ale nigdy lata ze swoimi upałami, gwałtownymi burzami, niedojrzałością traw i owoców. W warunkach stepowych, gdzie zimą szaleją zamiecie i mrozy, nie rosły jabłka. Były co prawda poletka doświadczalne, ale owoce rodziły się małe, wielkości śliwki i bardzo cierpkie. Natomiast znakomicie udawały się arbuzy, kawony i dynie, które uprawiano na pobliskiej bachczy (warzywnik) i gdzie zatrudniano nas do ich zbierania.

Wiosną brało się dwa wyplatane wiklinowe kosze (do dziś potrafię je pleść, jak umiem pleść przemyślne kubyszki do połowu ryb) i szło się jakieś sześć kilometrów do najbliższego lasu. Lasy w północnym Kazachstanie stanowią przedmurze tajgi. Są to wielkie kompleksy drzew liściastych, kryjące w swoich wnętrzach oczerety, mateczniki i niezliczone limany, na które zlatują się miliony kaczek, gęsi, łabędzi i żurawi. My, chłopcy z piątej brygady, każdy z dwoma koszami, wchodziliśmy do owych lasów. Najpierw wybierało się w miarę młodą brzozę, toporkiem nacinało się pień i umocowywało w wy- . cięciu malutką deseczkę, rodzaj daszka, po którym zaczynał spływać sok. Pod owym daszkiem zawieszało się butelkę lub inne naczynie. W ciągu paru godzin zbierało się w nim pełno odżywczego, smaczne­go, orzeźwiającego soku. A potem zaczynało się to, co nazywano drat' jajca. Należało wleźć na drzewo i z gniazda wybrać ptasie jaja. Trzeba było wiedzieć przy tym, które z nich są świeże, które nadają się do jedzenia, a które należy pozostawić, bo już mają zarodki. Las natychmiast zapełniał się krzykiem ptactwa. Miało się wrażenie, że całe niebo, aż po kopułę, stawało się jednym nieprzerwanym jazgo­tem. Wybieranie jaj z gniazd było w miarę bezpieczne, chyba że trafiło się na sokoła lub sowę. Należało wówczas dobrze się trzymać, bo ptaki atakowały w zapamiętaniu, z jakąś rozpaczliwą desperacją i niebywałą odwagą. Uderzenie skrzydłem nieraz kończyło się upadkiem z dość znacznej wysokości. Opowieść, jaką słyszałem wielokrotnie w I lince, dotyczyła śmierci chłopca, którego ponoć na drzewie zadziobały sokoły. Było to dawno i nikt już nie pamiętał ani

samego zdarzenia, ani imienia niefortunnego amatora ptasich jaj. A ja ] od tamtych czasów pamiętam wygląd jaj sroczych, sowich, wronich \ i sokolich. Jak potrafię rozróżnić na śniegu ślady wilka, lisa i zająca. 1 Ale to już inna historia.

Największą frajdą było trafić na leśny liman, wielokilometrowe jezioro huczące głosami milionów ptaków. Nikt tu nie zaglądał, chyba że jakiś zabłąkany myśliwy w pogoni za grubszą zwierzyną. 1 Wszędzie, niemal co krok, znajdowały się gniazda pełne jaj. Wodne ptactwo nie bało się ludzi i bardzo niechętnie opuszczało gniazda. ]

Nad takim limanem przeżyliśmy kiedyś z Fiedią Prusakowem ponurą przygodę, która długo śniła się nam po nocach. Fiedia miał berdankę, strzelbę kaliber 32, ładowaną zamkiem, jak karabin i bojowy. Jej wadą było to, że miała bardzo małe naboje, z reguły strzelano z niej drobnym śrutem, właściwie tym najdrobniejszym; dwumilimetrowym (berdanka to przerobiony do użytku myśliwskie­go karabin wojskowy systemu Berdana, bardzo popularny wśród s początkujących myśliwych). Fiedia zabrał ją, gdy szliśmy po jaja do lasu. Nad limanem Fiedia dostał szału: ładował i strzelał, ładował i strzelał. Huk podrywał tysiące, może miliony ptaków, wydawało się, że powietrze zaczyna drgać od ich głosów, że woda nagle staje się szarobiała, by po chwili odzyskać swoją barwę kosztem nieba, które I z kolei stawało się ruchome i ciężkie. Ptaki wysiadujące jaja na gniazdach nie wzbijały się w górę, a jedynie odlatywały na jakieś 3 — 4 metry. Fiedia strzelał raz po raz. Bez skutku. W końcu nie miał już naboi. I wtedy ujrzeliśmy go: siedział na drzewie, nogami obejmował gruby konar, plecami był oparty o pień. Twarzy i dłoni prawie nie miał, były wydziobane. Ubranie w paru miejscach było rozdarte. Najbardziej jednak utkwiły w mojej pamięci jego długie włosy sięgające prawie do ramion. Trup był przywiązany paskiem do drzewa. Zapewne w zimie — świadczyły o tym walonki na nogach i gruby waciak — ratując się przed wygłodniałą watahą wilczą wdrapał się na drzewo, przywiązał się paskiem... i zasnął. Tubylcy twierdzili, że śmierć zimą należy do najprzyjemniejszych. Umierający czuje przyjemne zmęczenie, obezwładniającą senność i przypływ ciepła. Zasypia. I już nie budzi się. Ten na drzewie też pewnie miał przyjemną śmierć. Nie, nikomu o tym nie powiedzieliśmy, a nawet

gdyby zawiadomić kogoś z Sielsowietu, to jaka byłaby gwarancja, że trafimy nad ten sam liman?

Zebrane jaja układało się warstwami w koszykach wymoszczo­nych trawą. Sporo się wypijało od razu, sporo gotowało potem na twardo. Ale jaja dzikiego ptactwa — szczególnie tego leśnego

wcale nie dają się ugotować tak jak kurze. Białko pozostaje galaretowate i szare.

W dniach głodu wybierałem także jaja wróbli. Najłatwiej było je brać z gniazd uwitych pomiędzy okrąglakami, z jakich budowano ścianki stepowych studni. Studnie były bardzo głębokie, sięgające nieraz do 70 metrów w głąb ziemi. Należało ostrożnie schodzić po tych okrąglakach, pewnie wciskać stopy w szpary, solidnie się trzymać. Z reguły, gdy się przychodziło nad taką studnię, należało się pochylić i głośno krzyknąć. Wówczas wylatywały wróble. Całe stada. Doświadczenie kazało jednak pamiętać, że wróbel jest ptakiem odważnym i nie zawsze na krzyk opuszcza gniazdo. Wchodząc do studni było się więc przygotowanym, że w każdej chwili może wyrwać się ku górze kilka szarobrązowych kulek. Tylko zimna krew ratowała życie, bo jeden nieostrożny ruch i leciało się w przepaść, skąd nie byłoby pewnie już wyjścia.

Będąc w studni nie wolno było pod żadnym pozorem spoglądać w dół, gdzie pobłyskiwało małe — jak kieszonkowe lusterko

królestwo stepowych rusałek. Przymykając oczy wciskało się dłoń między okrąglaki i brało, jeszcze ciepłe, jajeczka. I do ust. Skorupki wypluwało się do wody.

Tak więc wiosną w domu były jajka, a więc białko. Drugim źródłem zaopatrzenia były ryby. Umiałem je łowić na wędkę i na wspomnianą już kubyszkę. Jest to wiklinowa pułapka, do której ryba wpływa, lecz nie może jej opuścić. Taką kubyszkę przytwierdza się do drąga, a drąg wbija się w dno rzeki. Jeśli ma się łódź lub czółno, to dobrze, ja po prostu szedłem nad Iszym, odpływałem paręnaście metrów od brzegu i nurkując umieszczałem kubyszkę. Chodziło nie tylko o to, żeby złowić więcej ryb, ale i o to, by ktoś niepowołany nie zabrał kubyszki.

Przez jakiś czas stawiała ze mną kubyszkę pewna dorosła już dziewczyna. Mieszkała z matką na skraju wsi, tuż nad skarpą, przy

źródle. Zdaje się, że jej ojciec wyjechał zimą w step i przepadł bez ■H|§ Dziewczyna była drochę dziwna, czasem cały dzień śmiała się tez powodu, albo chodziła pochmurna i nie odzywała się do mnie. ' Kubyszki stawialiśmy rano i na noc. Rozbieraliśmy się do naga. Odpływaliśmy od brzegu i tam wciskaliśmy pale w dno. Dziewczyna jednak potem nie chciała się ubierać: siedziała nago lub leżała rozrzuciwszy szeroko ręce i nogi. Rano było zawsze ciepło, natomiast wieczorami trawa stawała się zimna. Ona jednak nic sobie z tego nie robiła. Przewracała się, rzucała we mnie suchymi patykami, śpiewała, czasem goła wracała do domu. Jej matka jakoś nie reagowała na zachowanie się córki.

I Chatka, w której mieszkała z matką, przypominała chlewik: malutka, niziutka, bez okna. Na podłodze latem leżała świeża trawa, zimą słoma Na tym spały. W kącie, obok zwalonego na kupę ubrania i prymitywnego pieca, było legowisko kozy. Nie lubiłem tego zwierzęcia, gdyż ilekroć przychodziłem, a koza pasła się przed domem, zawsze starała się dosięgnąć mnie rogami.

Dziewczyna — nawet nie pamiętam jej imienia — któregoś dnia przepadła. Ot, zwyczajnie, wyszła nad rzekę i nie wróciła. Jej matka, przeraźliwie zawodząc, biegała ogarnięta rozpaczą wzdłuż brzegu, momentami chwytała mnie za ramię i kazała nurkować. Broniłem się, wyrywałem, w końcu uciekałem. Nikt dziewczyny w rzece nie szukał, zresztą nigdy tego tu nie robiono. Woda zawsze wyrzucała topielców daleko od miejsca ich utonięcia. Był wszakże zwyczaj, że grzebano ich tam, gdzie znaleziono. Nie dochodzono kim byli, skąd pochodzili, jak Zginęli. Od razu wieziono na cmentarz. Wielokroć byłem świadkiem podobnych znalezisk i pogrzebów. Po dziewczynie pozostała mi kubyszka. początkowo złowione w nią ryby zanosiłem kobiecie, później zaniechałem odwiedzin, gdyż ryby pozostawały tam, gdzie je ¡rai poprzedniego położyłem, były wzdęte i pokryte rojem wielkich, złoto-zielonych much.

Od razu też poznałem i zaprzyjaźniłem się z chłopcami mieszka­jącymi po sąsiedzku: Lońką Liczmanem, Mit'ką Priwałowem, Fiedią | Wanią Prusakowymi. Lońka miał młodszą siostrę Olę, moją późniejszą, chłopięcą wielką miłość. Na ulicy, bo życie toczyło się na głównej ulicy, zacząłem poznawać innych chłopców różnych naro­

dowości. Początkowo nie bardzo odróżniałem od siebie Kazachów, Tatarów i Chińczyków, podobnie jak nie mogłem pojąć, dlaczego na jednego wołają Niemiec, a na innego Czuwasz.

Szkoła zrobiła na mnie wrażenie: był to okazały, parterowy budynek, wybudowany z rozebranej cerkwi pochodzącej gdzieś z XVI lub XVII wieku. Na niektórych deskach można było znaleźć fragmenty starych malowideł. W naszej klasie, pod samym sufitem, odwrócony głową w dół, był jakiś święty w złocistej aureoli. Na przerwach urządzaliśmy zawody, kto więcej razy trafi owego Świę­tego z procy. Strych szkoły, później zamieniony na magazyn tytoniu, był pełen starych, poczerniałych ikon, malowanych na miedzianej blasze, z której robiliśmy wspaniałe groty do strzał, kiedy bawiliśmy się w Indian.

Osobliwością była szkolna ubikacja. Mieściła się za głównym budynkiem, zbudowana z tych samych materiałów co szkoła, lecz tu widać nie zadbano o usunięcie liturgicznych napisów. Ze ścian spoglądali na sikających poważni i skupieni święci, złote napisy cyrylicą upiększały deski, na których się kucało. Mimo upływu lat, mimo czyszczenia i mycia, litery ciągle przebijały, ciągle opalizowały kruszcem. Ponieważ w szkole zabraniano palenia tytoniu, podczas przerw cała męska społeczność pędziła do ubikacji. Z umieszczonych wysoko okienek natychmiast zaczynał walić dym, jakby wewnątrz wybuchał pożar. Wrażenie było niesamowite, a przecież fascynujące: czworokątny budyneczek upstrzony nieprzyzwoitymi napisami i ry­sunkami, pełen złoceń, nagle spowijał się w zasłonę z dymu. Wyglądało do tak, jakby nad ubikacją zawieszono sinoszarą chmurę. Potem komuś ów dym skojarzył się z piekarnią i któregoś dnia nad wejściem zawisła tabliczka z napisem Chlebopiekarnia. Żadne interwencje nauczycieli i dyrektora szkoły nie pomagały. Nazwa na stałe przylgnęła do ubikacji i na przerwach mówiło się: pędzimy do chlebopiekami?

22 czerwca 1941 roku Niemcy napadły na ZSRR. Tam, w Ka­zachstanie, właściwie tego nie odczuliśmy. Kto miał być zmobilizo­wany, ten już był od dawna w wojsku. Zresztą wojna była gdzieś za siedmioma górami, za siedmioma lasami i morzami. Wszystko więc toczyło się niby swoją koleją, a przecież coś się jednak zmieniło. Teraz

trzeba było pracować podwójnie. Dzieci, po zakończeniu zajęć szkolnych, zostały poddane ostremu szkoleniu z zakresu PWCHO i BGTO, sztuki obchodzenia się z szablą, jazdy konnej (bez siodeł). Pędziliśmy na wymęczonych, zapracowanych kołchozowych koni­kach, siedząc na oklep i drewnianymi szabelkami cięliśmy witki łozy wetkniętej w rozgrzany step, symbolizujące łby nieprzyjaciela.

Jedyną wyraźniejszą oznaką, że gdzieś tam, tysiące kilometrów od nas, dzieją sę rzeczy straszne i niebywałe, było przybycie do Ilinki kilku oficerów, którzy natychmiast rozpoczęli urzędowanie w bu­dynku Sielsowietu. Polegało ono na tym, że wszyscy znajdujący się we wsi mężczyźni oraz dorastający chłopcy musieli stawić się przed oblicze owych oficerów. Nie była to żadna komisja rekrutacyjna, raczej eksperci z różnych rodzajów broni. W ciągu dnia dokonali selekcji: każdego ze zgłaszających się przydzielali do konkretnego rodzaju broni. Jeśli chłopiec miał piętnaście lat i był wysoki, gibki, dobrze zbudowany, otrzymywał przydział do zwiadu albo do lotni­ctwa, mali, krępi byli klasyfikowani do czołgów albo do piechoty. Niskich, wątłych, szczupłych od razu zaliczano do kawalerii. W Ilince był chłopiec, biezprizornyj, trochę chyba pomylony, którego przy­garnęła nasza piąta brygada. Nazywał się Iwan Płochoj (dosłownie: zły, nędzny, mizerny, lichy). Niegdyś było to zapewne jego przezwi­sko, które przylgnęło do Wani i stało się nazwiskiem. Przed komisją stanęliśmy z Wanią razem, obaj wątli, obaj dziecinni i niepozorni. Ze mną sprawa była prosta: Polak, sojusznik, a więc niech się mną teraz zajmuje moja własna armia. Z Wanią sprawa się skomplikowała.

Kak tiebia zowut? — zapytał oficer.

Iwan Wasiljewicz Płochoj.

Ty szto, duraka walajesz?

Nikak niet.

1 Sowietskij czełowiek nie możet byt’ płochoj. My tiebie na- jl zowiem Orłów - i zwracając się do prtokulanta — piszi: Iwan Wasilijewicz Orłów.

I tak Wania w ciągu minuty zmienił nazwisko i na zbiórkach był | wyczvtv cany jako Orłów. We wsi jednak nadal wołano nań Wania Płochoj.

W lipcu nagle ok.uało się, że Polacy nie są już wrogami ZSRR

i towarzysza Stalina. W sierpniu lub wrześniu niespodziewanie otrzymaliśmy list od ojca. Pisał, że żyje, że lada dzień przyjedzie. Cóż to była za radość! Przewodniczący brygady, gdy się o tym dowiedział, nawet jakby się ucieszył.

Teraz będziemy lać Niemców wspólnie: my i wy. W Moskwie podpisano porozumienie, że będzie polska armia. A twój co potrafi?

Matka rozłożyła ręce:

Sporo rzeczy.

Traktor zreperuje?

Nie wiem. Jak wróci, to z nim pogadasz.

Bo widzisz — nachylił się konfidencjonalnie. — Ja niejedno mogę, mam różne dojścia i mogę go wyreklamować z tego waszego wojska. Będzie sobie żył spokojnie w naszym MTS (Maszy no- Traktornaja Stancja). Więc jak?

Ja doprawdy nie wiem, z bronią to i owszem, umiał się obchodzić zawsze, ale traktor...

Otrzyma zezwolenie na polowania, przecież jesteśmy teraz sojusznikami, czy nie tak?

Ja tam nie wiem. Poczekajmy, niech przyjedzie. Mogę także powiedzieć, że mąż potrafi zbudować dom, uszyć buty, zbić beczkę, wykopać studnię.

Nie, nie, nie — zamachał rękami przewodniczący brygady.

Nam jest potrzebny mechanik. Czy wiesz, kobieto, ile musimy odstawić zboża? Teraz Kazachstan będzie żywić Rosję, nie Ukraina i Kubań.

Przyjdź, jak wróci mąż. Sam z nim pogadasz.

Ty mu jednak powiedz, że przewodniczący piątej brygady dużo może. On już zrozumie, co mam na myśli.

Przyjdź, przewodniczący, w swoim czasie, ja jestem kobieta, na waszych męskich sprawach się nie znam.

Troska przewodniczącego była uzasadniona: we wsi zostali staruszkowie, baby i młodzi chłopcy. To stwarzało problemy. Nie tylko dla właściwego funkcjonowania kołchozu. Baby zaczynały wariować, wciągać do chałup nawet nieletnich chłopców. Szymek, starszy ode mnie o pięć lat, żył oficjalnie ze swoją nauczycielką. Fiedia Prusaków przestał nocować w domu: stał się wioskowym Casanovą.

A przecież bvłv lo początki, rozprężenie obyczajów miało nastąpić dopiero pozmej.

Przewodniczący piątej brygady był kaleką, nie miał nogi, dobijał siedemdziesiątki. W ogóle władza w Ilince była dość dziwna. Przewodniczący Sielsowietu nie umiał pisać ani czytać. Nosił ze sobą dużą okrągłą pieczęć i jak było trzeba, to ją przystawiał. W szkole uczyły same kobiety. Kobiety jeździły na traktorach, prowadziły kombajny orały, siały, żęły, młóciły, zwoziły pszenicę. I nie zanosiło się na poprawę, wojna rozpalała się coraz bardziej.

Lato dla nas, dzieci, miało różnorakie odcienie: obok zdobywania jedzenia, nauki ścinania niemieckich głów drewnianymi szablami, kopania rowów strzeleckich, doskonalenia jazdy konnej, do nas należało także przygotowanie opału na zimę. Choć lasów wokoło było dużo, były one przecież oddalone od wsi o wiele kilometrów. Stamtąd Ciągnąć gałęzie nie było sensu. Więc szło się nad Iszym i cięło łozę. Potem w domu, na podwórzu, toporkiem drobiło się ją na kawałeczki mogące się pomieścić w piecu. Ponadto chodziło się

oczywiście w chwilach wolnych od musztry lub taktyki — w step. Szło się z workiem i zbierało tak zwany kiziak czyli lepioszki, a po prostu odchody krów i wołów wyschnięte w stepowym słońcu. Zimą były doskonałym opałem. Dymiły, ale dawały ciepło.

Latem Ilinka robiła wrażenie wsi wymarłej lub takiej, którą nawiedziła zaraza: pusto, cicho, gdzieniegdzie szczekanie psa, czasem nagły zamęt wśród kur na czyimś podwórzu — to wizyta łasicy lub atak jastrzębia — i znów monotonia, apatia, senność. Dorośli

- w polu, młodzież i dzieci — nad rzeką, w lesie albo na ćwiczeniach. Pamiętam, że wówczas ciągle byłem głodny, jadłem wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Przede wszystkim w ogrodzie u gospodyni rosły krzaki czarnego paslonu (psianki), który był soczysty i słodki, ale nieuchronnie powodował biegunkę. Znakomitą też była czeremcha porastająca brzegi Iszymu: cierpka, soczysta. Na stepie — poziomki. Wszystko to jednak nie zaspokajało głodu. Należało przeto szukać czegoś pożywniejszego, czym można byłoby napełnić pusty żołądek. Na dodatek, jak cień, dreptała za mną siostra. Była niezwykle chuda, patykowata i z tygodnia na tydzień jej oczy stawały się coraz większe i większe. Twarz jakby malała, a oczy się powiększały. Niezwykłe to

wrażenie potęgowała głowa ostrzyżona na zero. Nie był to kaprys, ale życiowa konieczność, wszy stały się czymś w rodzaju insektów domowych, tak jak są domowe zwierzęta i ptactwo. Latem sprawa była dość prosta: ścinało się włosy, co parę dni ubrania wrzucało się do cynowych wiader, zalewało wodą i stawiało na ogień. Po wygotowaniu były zdezynsekowane. Ale bywało i tak, że po kąpiełi w Iszymie siadaliśmy watahą na brzegu i rozpoczynaliśmy iskanie, takie wielkie ogólne bicie wszy.

Moja siostra nie puszczała mnie ani na chwilę. Trzymała za rękę i kwiliła: „Chce mi się jeść! Chce mi się jeść!” Łowiłem ryby, patroszyłem, nacierałem mięso trawą rosnącą wzdłuż brzegu, której sok był słony i ostry niczym najprzedniejsza sól. Jedliśmy mięso na surowo i do dziś pamiętam, że było białe i bardzo smaczne. Czasem udawało się coś złapać w sidła, przepiórkę albo dzikiego gołębia. Wówczas szliśmy do ślepej Kati, niewidomej dziewczyny, która potrafiła ugotować rosół. Katia była nijaka, w nieokreślonym wieku, mogła mieć lat dwadzieścia albo czterdzieści, chodziła rozczochrana, rozmemłana, była otyła i niechlujna. Wypaliła jej oczy — na długo przed wojną — jej rodzona siostra. Poszło o kombajnistę Stiopę, który uwiódł obie, ale na ożenek jakoś nie mógł się zdecydować. Wówczas siostra chlusnęła kwasem pruskim w twarz Kati. Siostrę zabrali do więzienia, Stiopa ożenił się z nauczycielką, a Katia prawie oślepła, na policzkach pozostały głębokie, nierówne blizny czyniąc jej twarz odrażającą i ponurą. Ale Katia miała chyba najlepsze serce w całej Ilince, nikomu nie odmawiała pomocy, opiekowała się dziećmi, doglądała ogrodów. I z tego żyła.

Oddzielenie nas, dzieci, od matki miało dodatkowy, może najważ­niejszy skutek: przestaliśmy rozmawiać po polsku. Pamiętam, że kiedy późną jesienią brygada powróciła do wsi, matka rzuciła się, by nas powitać zasypując pytaniami o zdrowie, o nasze zajęcia. 1 jakże była zdziwiona, nawet wystraszona, kiedy oboje z siostrą odpowia­daliśmy jej po rosyjsku. Mimo że później starała się — a więc pacierz po polsku, znane wierszyki i bajki — było już za późno. Otaczało nas rosyjskie morze, w którym musieliśmy żyd Dlatego też, kiedy w 1946 roku wróciliśmy do kraju, żadne z nas nie umiało mówić w języku ojczystym. Rozumieliśmy prawie wszystko, ale mówić nie potrafi-

liśmy. Polski, polskości, języka — uczyliśmy się po raz drugi w swoim krótkim, niełatwym życiu. Na długo przylgnęło do mnie przezwisko „kacap”, którym mi dokuczano. Mam wszakże pewną satysfakcję: w Ilince na lekcjach z języka rosyjskiego byłem najlepszy w klasie, w Polsce — po roku nauki — z polskiego otrzymałem już bardzo dobre stopnie. Potrzeba było jednak wielu lat, aby zgubić wschodni akcent. Po dziś dzień, jeśli coś obliczam, liczę w pamięci po rosyjsku, po rosyjsku też mnożę. To zostało we mnie na zawsze. Czasem mój wnuczek Kubuś, uczeń pierwszej klasy, odrywa mnie od lektury pytając: „Ile to jest pięć razy pięć?” Machinalnie odpowiadam: „Kubusiu, to takie łatwe. Zapamiętaj sobie, że piat’ u piat’

dwadcat’ piat'/’

Problemem numer jeden stał się wkrótce ogień: skończyły się zapasy. Zaczęto oblegać miejscowego kowala, prosząc o wykucie krzesiwa. Co sprytniejsi — a do takich należałem — wykręcaliśmy noże ze żniwiarek. Była to stal i przy uderzeniu o kamień sypała wiązkami iskier. Kamienie przynosiło się z rzeki — pamiętam czerw ne z ciemnymi żyłkami — składało się w sieni. Musiały starczyć na długą zimę. Z lasu braliśmy hubę porastającą drzewa, która po wysuszeniu doskonale tliła się przy pierwszej padającej na nią iskrze. Ale najpewniejszym sposobem było trzymanie przez całą dobę ognia w piecu. Zimą widziało się nieraz przebiegające truchci­kiem kobiety z glinianymi garkami o troskliwie osłoniątych otworach

w ten sposób przenoszono „pożyczony” od sąsiadów ogień.

Praca w kołchozie nie była łatwa, ale nie o wysiłku fizycznym chcę

mówić, lecz o ocenie, jaką stosowano wobec pracujących czy to w polu, czy w oborach. Mogłeś od kwietnia — jeszcze łachami zalegał w stepie śnieg — do października, kiedy w nocy chwytały przymrozki, przebywać z brygadą w polu i pracować na równi z wołami, a podczas obliczenia okazywało się, że twoja praca była niewystarczająca lub wręcz było jej za mało. Wychodziło na to, że nie wyrabiałeś normy, owych trudodni, które były zmorą i przekleństwem, a które można przełożyć na zrozumiały język jako dniówki obrachunkowe.

Przewodniczący brał listę i wyczytywał:

- Bazarowa Jewdokija Michąjłowna: brakuje trzech trudodni.

Zbiesiłes się, stary! — rozdzierała się Bazarowa. — Praco­wałam iak wszyscy, sam przecież widziałeś!

Przy czym tu ja i — dziwił się przewodniczący. — i o ty me wyrobiłaś normy. O, tu jest wszystko policzone. A papier nie kłamie. Iwanickaja Jadwiga Kazimirowna — brak piętnastu trudodni.

O Boże, co teraz?

Będziesz musiała dopłacić kołchozowi. Widzisz, my obli­czamy wszystko: spanie w kołchozowym wozie, jedzenie, transport.

I to, co tam zarobiłaś. Matematyka, rozumiesz. 1 cóż nam wychodzi? Ano wychodzi nam, że więcej wydaliśmy na ciebie, niż ty wykonałaś pracy. Jednym słowem kołchoz do ciebie dołożył. Teraz trzeba tę różnicę kołchozowi zwrócić. Proste?

Nic nie rozumiem: pracowałam całe lato i nic nie zarobiłam?

Nic a nic, dlatego będziesz musiała zapłacić do kasy równo­wartość piętnastu trudodni. Teraz rozumiesz?

Nie rozumiem. Skąd wezmę chleba dla dzieci, skąd kartofli na zimę. Nawet nie dostanę kirpicznego czaju. Jak żyć, towarzyszu przewodniczący?

Władza radziecka nikogo nie opuszcza w potrzebie, a tym bardziej swoich sojuszników. Będziesz przychodzić do obór, a tam zawsze coś się znajdzie do roboty.

Tak oto po przeszło sześciu miesiącach pracy, gdzieś tam na rozległych kołchozowych obszarach, matka musiała jeszcze dokła­dać. Nie ona jedna, większość kołchoźnic rozliczano w taki sam sposób. Nie była to złośliwość ze strony przewodniczącego brygady, takie były tabele i wymagania owych trudnych i gorzkich dni.

Matka wracała z brygady zapłakana.

g Skąd ja wezmę na zapłacenie tych trudodni? Jeśli nie zapłacę, to zabiorą mnie do więzienia, to jasne. O Boże wszechmogący, za jakie grzechy tak mnie karzesz!

Nasza gospodyni, Zinaida Wasiljewna, pocieszała, jak mogła.

Nie rycz, głupia, nie ty pierwsza i nie ostatnia. Do więzienia nie biorą tak od razu, pójdziesz kilka razy do obór, tam pracuje moja szwagierka, to ona ci zapisze, ile tylko zapragniesz. Dużo ci brakuje?

Piętnaście trudodni.

- Tylko tyle? Pluj ty na to. Szwagierka, jak jej pomożesz przy krowach, to jeszcze d da mleka dla dzieci.

p Ale jakże to tak? Przecież pracowałam jak wszyscy, od świtu do nocy, bez niedziel, bez odpoczynku...

1 Nic nie poradzisz, buchalteria taka. Myśmy przywykli i ty się przyzwyczaisz.

Matka długo w noc przewracała się na posłaniu i pochlipywała. Widać nijak nie mogła zrozumieć owej kołchozowej buchalterii.

ROZDZIAŁ III

Ballada o ojcu

Ojciec z Wysp Sołowieckich przyjechał jesienią. Zjawił się w nocy, gdy my z siostrą spaliśmy w najlepsze. A rano było wielkie święto. Rano, właściwie o świcie, zjawił się też przewodniczący piątej brygady.

Pokaż papiery.

Ojciec wyjął zwolnienie z Sołowek.

W porządku, teraz jesteś sojusznik. Znasz się na technice?

Słabo.

A co umiesz?

Wiele rzeczy, ale na maszynach się nie znam.

Przewodniczący postawił butelkę samogonu (innego alkoholu nie

znano, w każdej chałupie pędzono bimber, a wkrótce ojciec do tego stopnia opanował tę sztukę, iż stał się niemal ekspertem w tej dziedzinie) i ciągle molestował ojca, żeby został w jego brygadzie jako mechanik. Potem wyszedł i po paru godzinach powrócił z nową półlitrówką i nową propozycją.

Załatwiłem — powiedział. — Pójdziesz do artelu Świetlyj Łucz imienia Ilijcza.

Co to takiego?

Zakład szewski. Kieruje nim Koziróg, Ukrainiec, ale chłop porządny i wypić umie. Będzie ci tam doh™. Nasz kołchoz musi

dostarczyć dla armii tysiąc par butów, rozumiesz? No, a teraz wypijmy na pohybel tego sukinsyna Hitlera.

Troska przewodniczącego brygady o ojca nie była bezintere­sowna. Skoro nie jest mechanikiem i nie może pracować w jego brygadzie, to już lepiej niech idzie do szewców. W przeciwnym razie Sielsowiet skieruje ojca do jakiejś innej brygady i na przykład zrobi go magazynierem albo koniuszym lub nawet zastępcą przewodni- clącego. Nie, już lepiej niech będzie niczyj, czyli wszystkich, kołchozowy.

W tym miejscu pozwolę sobie na dłuższą dygresję, mianowicie przedstawię w skrócie koleje losu mojego ojca, bowiem są one tyleż interesujące co dramatyczne.

Ojciec urodził się w 1901 roku jako osiemnaste dziecko Cypriana i Anny. Miał już czternastu braci i trzy siostry. Na imię mu dano Paweł. Kiedy wybuchła Rewolucja Październikowa (należy nie zapominać, że rzecz dzieje się za Bugiem) miał lat 16. Jego najstarszy brat byI wykładowcą na wyższej uczelni w Kijowie, inni już to pracowali w urzędacn, już to — jak Witalis — prowadzili cygański tryb życia. Ojciec — znam to z jego licznych opowieści — w 1917 roku wyrzucił książki za okno i przez to samo okno uciekł „do rewolucji”. Na jakiejś stacji kolejowej przeczytał obwieszczenie wzywające do wstępowania w szeregi Czerwonej Armii. I to był początek jego wielkiej, obfitującej w niezwykłe wydarzenia przygody. Było to także początkiem późniejszych prześladowań, już po aresztowaniu w 1939 roku.

O bitwach, potyczkach, wypadach zwiadowczych ojciec mówił skąpo, w oszczędnych słowach. Ograniczał się zazwyczaj do suchego stwierdzenia, że „rozbiliśmy białych” lub „pogoniliśmy oficerów przez step”, był wówczas młody, silny, dość dobrze jeździł na koniu, choć nade wszystko cenił artylerię. Ze skąpych wypowiedzi, jakie udało mi się zachować w pamięci, wynika, iż był zwiadowcą, człowiekiem nocy, który miał za zadanie rozpoznawać rozmieszcze­nie oddziałów przeciwnika, jego stan liczbowy i siłę ogniową. Czasami trzeba było zdobyć tak zwany,język”. Do takich akcji ojciec wyruszał z pewnym Mord winem, siłaczem nie mającym sobie równych. Ów Mordwin potrafił — podparłszy barkiem — przewrócić

nawet działo. Podczas akcji brania języka” Mordwin był niezastą­piony: zetknięcie się jego ramion z przeciwnikiem było dla tego ostatniego początkiem końca. Czasem zdarzało się i tak, że uderzając zabijał na miejscu i nieświadom tego taszczył nieboszczyka kilka kilometrów, by w końcu ze złością porzucić ciało na pastwę dzikiego ptactwa i myszkujących, wszędobylskich wilków.

Każda wojna jest okrutna, lecz nic nie może dorównać okru­cieństwu wojny domowej. Wchodząc do wsi lub miasteczka zaczy­nano od egzekucji. To należało do rytuału. Przeciwnik zresztą czynił to samo, kiedy oddziały czerwonoarmistów wycofywały się pod miażdżącym ogniem doborowych jednostek Petlury czy Wrangla. Okrucieństwo cechowało obie strony: biali wypalali przed śmiercią czerwonym na czole gwiazdy, czerwoni przybijali oficerom gwoździa­mi pagony do ramion.

Siłacz Mordwin zginął w najbardziej głupi sposób, jeśli śmierć w ogóle może być głupia lub mądra. Gdzieś w stepie rozgorzała potyczka o zagubiony chutor, w którym już dawno wymordowano wszystich mieszkańców. Rano chutor zdobyli czerwoni. Niestety, zaraz musieli uciekać, bo konnica białych wykonała manewr okrąża­jący i lada moment mogła odciąć grupę wypadową od reszty batalionu. Zaczęli się cofać. Mordwin krzyknął, że zaraz dołączy i klęknął obok zabitego oficera usiłując ściągnąć mu buty. Widać nie bardzo mu to szło, bo nieboszczyk był sztywny i buty nie chciały się zzuć. A kiedy wreszcie się udało, było za późno. Na oczach kolegów ostrzeliwujących się rozpaczliwie, Mordwin został dosłownie po- szatkowany szablami.

Gdzieś na rozlewiskach Dniepru, pomiędzy Kachowką a Cherso- nem, czerwoni ponieśli druzgocącą klęskę. Była noc, ciemna noc burzowa, pełna wody, zimna i głodu, noc niewiadomego, kiedy strach sączy się w serca najodważniejszych żołnierzy. Ojciec co raz to zmuszał wyczerpanego całodziennym marszem konia do stępa; penetrował okoliczne błocka, ale zewsząd było słychać jedynie szum deszczu i chlupot kopyt. I wtedy spadli biali: wyskoczyli z ciemności, ze wszystkich stron na raz, setki a może tysiące jeźdźców w czarnych burkach i czarnych papachach. To była rzeź, jedna wielka jatka. Prawie nikt nie ocalał, przeżyli jedynie zwiadowcy, tacy jak ojciec,

którzy myszkowali nad Dnieprem lub przeczesywali Aleszkowskie Piaski

O świcie pojedynczo uchodzili na poiuanie. Gdzieś tam była ich dywizja, która miała zająć Perekop i oczyścić drogę na Krym. Teraz za jej plecami znalazły się kadrowe jednostki barona Wrangla. Sam generał Wrangel bronił półwyspu i trzymał pod parą kilka okrętów, by w razie klęski móc uciec do Turcji.

Ojciec dotarł do dywizji po kilku dniach, złożył komendantowi meldunek z pogromu nad Dnieprem i dowiedział się, że była to zdrada. Ich kombat (komendant batalionu) okazał się być synem kijowskiego kupca, którego rewolucja pozbawiła paru sklepów. Rodziców kombata, co zdarzało się często, przywiązano do krzyży, chcąc w ten sposób zmusić do wyjawienia schowka z kosztownoś­ciami. Niestety, staruszkowie nie wytrzymali i zmarli. Syn poprzysiągł zemstę czerwonym. Teraz jest po drugiej stronie, u Wrangla i pewnie będzie strzelać do niedawnych swoich towarzyszy z Czerwonej Armii.

Ojciec walczył na froncie południowym przy „zrzucaniu generała Wrangla do Morza Czarnego”. Miał karabin na sznurku, a dzienną rację żywnościową stanowiła garść prażonego owsa. Pod Perekopem trwały zacięte walki i ojciec wspominał, że zjawił się wśród nich Lew Trocki, by w płomiennym przemówieniu zagrzać ich do walki. Trocki mówił pięknie i porywająco, takich oratorów się nie zapomina. Pod tymże Perekopem ojciec został raniony w nogę (kulę nosił do śmierci). Potem nastały długie miesiące polowych lazaretów, rekonwalescen­cji, aż znalazł się w Piotrogrodzie. Poruszając się o kulach uczęszczał na wiece i dwukrotnie miał możność słuchać występień Włodzimierza Lenina. Niestety, niczego nie zapamiętał z tych przemówień, nato­miast zapadło mu w pamięć, że Lenin „kartawił”, to znaczy wymawiał Ul z francuska.

Noga jednak nie chciała się zagoić i ojciec postanowił przenieść się bardziej na południe, do Moskwy, gdyż tam jest łagodniejszy klimat. Zdemobilizowany, został skierowany do szkoły milicji ludowej.

Był rok 1921 i ojciec jako nie w pełni sprawny (dokuczała kula tkwiąca w nodze) został skierowany do służby na największy moskiewski bazar, tak zwany Chitryj Rynok. Było to miejsce, gdzie można bvło wszystko sprzedać i wszystko kupić, gdzie załatwiano nie

tylko transakcje finansowe, lecz i wynajmowano ludzi do zgładzenia niewygodnych konkurentów czyli po prostu opłacano płatnych morderców. Milicjant na Chitrym Rynku musiał wykazać się nie tyle znajomością prawa, co przebiegłością i intuicją. Wielu kolegów ojca udawało się na służbę na ów plac, a przecież wszelki ślad po nich zaginął. Moskiewscy żulicy, czy jak ich nazywano żu/ia, była to prężna, bardzo rozgałęziona organizacja kierująca się twardymi i bezwzględnymi prawami.

Ojciec wiedział, że z tą mafią nie ma sensu zadzierać, że lepiej nie widzieć niczego i niczego nie słyszeć. Obowiązywała go litera prawa, ale strach o życie stawał się silniejszy, przezorność brała górę nad obowiązkiem.

Zaraz pierwszego dnia swojej służby miał ważną i brzemienną w późniejsze skutki rozmowę. Kiedy tak przeciskał się wśród krzewów, zwałów odzieży, wyrobów ze szlachetnych metali i budek z gorącymi przekąskami, podszedł do niego niepozorny człeczyna.

■— Jesteś tu nowy? — zapytał ojca.

Nowy, bo co?

Nowy i młody, to i żyć się zapewne chce.

A tobie się nie chce?

U Każdy chce żyć, ale tylko głupcy umierają młodo.

Czego chcesz? — ojciec od razu zorientował się, że ten niepokaźny i nijaki, szary człowiek nie jest przypadkowym włóczęgą ani takim, co to chce naciągnąć na piwo.

Nazywaj mnie Witia — powiedział człowiek. — A ty jak masz na imię?

Paweł.

Posłuchaj mnie, Paweł — Witia ziewnął, od niechcenia przykrywając usta dłonią. Dłoń była wąska, smukła, wypielęgno­wana i ojciec zdziwił się jeszcze bardziej. To nie była dłoń robotnika ani żołnierza. — Na tym rynku obowiązują żelazne prawa, a kto je podepcze, tego niech od razu opłakują najbliżsi. Czy mówię jasno?

Niezupełnie.

O żulikach słyszałeś?

Słyszałem.

Ja nie mówię o tych drobnych złodziejaszkach, którzy okra-

dają kobiety w sklepach czy kradną bułki u piekarza. My stanowimy potęgę równą armii, chociaż nie mamy koszar, koni i nie nosimy mundurów...

Po co mi to mówisz?

Po to, abyś zdecydował: chcesz żyć czy też przepaść bez wieści?

Co za pytanie!

Więc jeśli chcesz żyć, to bądź ślepy, głuchy i niemy.

Co w zamian?

Życie, czyżbyś nie zrozumiał?

Od tego casu ojciec chodził na Chiiryj Rynok bez broni. Prawie co dzień zjawiał się Witia, pytał o zdrowie, częstował tytoniem. Raz, kiedy ojciec kupił na straganie kotlet i już go miał zacząć jeść, Witia wytrącił mu go z ręki.

Oszalałeś? — zdenerwował się ojciec. — Zapłaciłem za niego dziesięć milionów!

Witia powiedział spokojnie;

Nie gniewaj się, Paweł, ale ten kotlet jest z ludzkiego mięsa.

Ojciec poczuł nudności.

Jest głód, połowa Rosji umiera z głodu, zjedzono wszystkie świnie, krowy i konie. A tu. popatrz, ile mięsa? Aż ślinka cieknie. Nie. bracie, to me dla ciebie. Nawet jeśli to był kotlet z małego dziecka. Chodź, poczęstuję cię rybą.

Ojciec zaprzyjaźnił się z Witią. Bywało, że po służbie szedł do niego do domu i tam opowiadał mu o swoich braciach i siostrach,

o planowanym powrocie do Polski. Witia słuchał, uśmiechał się kącikiem ust, czasem pytał:

Nie chcesz zostać w Moskwie?

Co bym tu robił? Nie zamierzam do końca życia służyć w milicji..«

Nie musisz, to praca dla ludzi bez wyobraźni. Mogę ci załatwić dużo intratniejsze zajęcie.

¡S Jako żulik?

i A co w tym złego? Wielu chciałoby zostać żulikami, wstąpić do nas. My jednak jesteśmy ostrożni, każdego sprawdzamy, zagla-

n

damy mu me tylko do życiorysu, ale i pod pierzynę. Musimy wiedzieć z kim taki się przyjaźń», z kim śpi, nawet co je i pije.

A co wiecie o mnie?

Sporo. Reszty dowiemy się, jak się zgodzisz.

Nie, Witia, wracam do Polski, do domu.

Tam też nie będziesz miał lekko.

Tam będę u siebie.

Rozmów takich było kilka, ojciec jednak trwał przy swoim: musi wrócić do domu, do rodziców, do braci i sióstr. Nawojował się dosyć, teraz trzeba poważnie pomyśleć o przyszłości. Owszem, mógłby pójść do szkoły dowódców, proponowano mu to. Odmówił. Odmówił też dalszej służby w milicji. Dociągnie do wiosny przyszłego roku i odchodzi.

Gdzieś pod koniec roku Witia powiedział:

Posłuchaj, Paweł, w przyszłym tygodniu nie przychodź na Chitryj Rynok. Robimy na Moskwę „nalot”. Z całej Rosji zjedzie tu dużo naszych i będzie bardzo gorąco.

Dużo was będzie?

Jakieś osiem tysięcy. Zjawi się sama „wiarchuszka”, odbędą się wybory i tak dalej. No, zginie paru ludzi, to normalnie, ale ty lepiej na ten czas zachoruj.

A jeśli nie posłucham?

Zawsze może zginąć jeden człowiek więcej.

Tuż przed zapowiedzianym zlotem żulików komendant garni­zonu moskiewskiego ogłosił w milicji ostre pogotowie. Na odprawie poinformowano, że w Moskwie zjawi się tysiące żulii, że będzie to ich zjazd, a więc i okazja, by wreszcie raz na zawsze skończyć z tą plagą. Władze bezpieczeństwa mają wśród nich swoich ludzi, a więc wiedzą już gdzie i kiedy zbiorą się, kto będzie im przewodził. Opracowano przeto szczegółowy plan akcji, rozdano broń, przygotowano nawet samochody.

Tu w życiorysie ojca pojawia się brzydki zgrzyt. W tamtych latach nazwano to zdradą, ale owa zdrada po paru dziesięcioleciach okazała się być równa życiu. Otóż ojciec, wbrew zakazowi, pojawił się na Chitrym Rynku i powiedział Witi o przygotowywanej zasadzce.

Cała akcja służby bezpieczeństwa okazała się chybiona, a żulia swój zjazd odbyła gdzie indziej.

Chitryj Rynok było to największe targowisko w carskiej Rosji i największy bazar w pierwszych latach władzy radzieckiej. Tu zbiegały się i krzyżowały najbardziej ciemne interesy, tu dokonywa­no transakcji, o jakich nie mogli marzyć przedstawiciele oficjalnego handlu. Moskiewscy żulicy — nie płotki żyjące w płytkiej wodzie codzienności, lecz rekiny podziemia — zawsze byli otaczani podzi­wem i swoistą legendą. Zresztą i u nas po dziś jest żywy mit Kuby Rozpruwacza, Urke Nachalnika i kilku pomniejszych, lokalnych włamywaczy i złodziejaszków. Tam, w Rosji, żulia to była siła, wielka, mroczna potęga, z którą oficjalnie walczono, lecz przecież nie do tego stopnia, by ją zlikwidować. Wiele karier swój rodowód wywodziło ze środowiska przestępczego, wielu polityków osiągało szczyty powodzenia dzięki poparciu i ochronie rosyjskiej żulii. Stalin chciał oczyścić Rosję z tej niewidzialnej i potężnej organizacji. Metodami, które ujawnione dziś wywołują przerażenie, starał się zdławić panoszące się bezprawie. Tylko czy bezprawiem można zniszczyć bezprawie?

Na Chitrym Rynku u początku lat dwudziestych nie tylko targowano, sprzedawano i ferowano wyroki. Na Chitrym Rynku śpiewano błatnyje piosenki. Amatorska twórczość święciła jak nigdy swoje triumfy. Motywem przewodnim była miłość, śmierć, kraty więzienne, szubienica lub pluton egzekucyjny. Często piosenki opisywały wielką miłość jakiegoś żulika (zazwyczaj herszta) do pięknej, zmysłowej lecz niewiernej dziewczyny. Znany jest, jak Rosja długa i szeroka, poemat o Murce, coś jak nasza rodzima piosenka o Felku Zdanowiczu. Jednak poemat o Murce jest barwniejszy, więcej w nim dramatyzmu, więcej oryginalności. Legen­da podaje, że dziewczyna, owa piękna Murka, zdradziła nie tylko swojego ukochanego żulika, ale sypnęła całą szajkę, bo zakochała się. o zgrozo!, w zwykłym oficerze milicji. Urządzono więc łapankę, setki mołojców schwytano i zakuto w kajdany. Szef jednakże uciekł. Nie, nie zaszył się w jakiejś norze, nie zapadł się pod ziemię, lecz pałając żądzą zemsty, po murze wlazł do mieszkania Murki, teraz szczęśliwej flamy oficera milicji. Strzał z pistoletu położył kres

przewrotnemu życiu pięknej zdrajczyni. Zulik, tyleż okrutny co romantyczny, po dokonaniu zabójstwa swojej byłej kochanki, siadł przy stole i zaczął pisać poemat o dziejach miłości żulika i ubogiej ulicznej dziewczyny. Nie zmusiły go do ucieczki sygnały milicyjnych gwizdków, syreny aut, łomot do drzwi. Pisał. Przeszyły go kule z milicyjnych rewolwerów i bezsilna dłoń nie dokończyła wstrzą­sającej opówieści o miłości, równej w swojej potędze uczuciom, jakie przeżywali Tristan i Izolda, Heloiza i Abelard czy Romeo i Julia. Po dziś dzień jednak można jeszcze usłyszeć, jak przy godny śpiewak, przygrywając na gitarze, rzewnym głosem śpiewa;

Zdrawstwuj moja Murka, zdrawstwuj i proszczaj.

Ty zaszuchierita wsiu naszu malmu.

I tiepier ty pulu poluczaj\

Ojciec często podśpiewywał ową błatnuju pieśń i wspominał z sentymentem Witię, Chitryj Rynok i ludzi, z którymi związał go na krótko los.

Wkrótce, w 1922 roku ojciec wrócił do Polski i na dobre zajął się urządzaniem własnego życia. Ale i tu nie wszystko układało się po jego myśli. Przede wszystkim wzięto go do wojska. Trafił do Gliwic. Służbę znosił z trudem, a kiedy jakiś sierżant uderzył go w twarz, ojciec oddał. Sierżanta odwieziono do szpitala ze złamaną szczęką, a ojca do aresztu. Po szybkim procesie, w którym uznano ojca za bolszewika i komunistę (nigdy nie należał do żadnej partii), odesłano go do domu oddając pod nadzór policji. Imał się różnych zajęć, a że miał przysłowiowe złote ręce, jakoś udawało się wiązać koniec z końcem.

Jak już wspomniałem, 18 września 1939 roku ojca aresztowano i sądem zaocznym (to znaczy nie wzywając na rozprawę) skazano na 10 lat pobytu na Wyspach Sołowieckich Owe wyspy leżą na Morzu Białym, tuż pod kołem podbiegunowym i stanowią znakomi­ta enklawę, wprost wymarzoną dla usytuowania tam obozu odosob­nienia. Uciec me można: latem wokół morze, zimą — tyle śniegu, ze nawet zwierz nie przemknie, a co dopiero człowiek. Do tego niebywałe mrozy i zamiecie.

Oiciec (rafił lam jesienią. kiedy jeszcze nad horyzontem pojawia­ło H słońce, by wkrótce schować się na dobre i ustąpić miejsca białym nocom. Opowiadał, że nie mógł przyzwyczaić się do tych nocy, podczas których jest widno jak w dzień. Przez cały czas pracowano przy wyrębie i spławie drewna. Ojciec był zatrudniony przy skórowaniu, to znaczy przybijał do ściętych beli, z jednej i z drugiej strony kawałki skóry podeszwowej. Chodziło o to, by pień nie wciągał w siebie nadmiaru wody w czasie transportowania go przez morze. Tworzono ogromne ławice z tych ściętych i obitych skórą pni, które doczepiano do niewielkich holowników i wieziono gdzieś aż na Morze Barentsa, a potem do Szwecji czy Norwegii. I to wtedy kiedy nie było czym żelować butów czerwonoarmistom walczącym na froncie.

Ojciec, mimo rewizji, przemycił do łagru paręnaście rubli. Trzymał te pieniądze w bucie. Kiedyś, po apelu, podszedł do niego jakiś obdartus i długo się ojcu przyglądał.

To ty Paweł? — zapytał.

Paweł, a tv kto?

Jeśliś ty Paweł, to ja jestem Witia. Pamiętasz Chitryj Rynokl

Tak oto znów się spotkali starzy znajomi, tylko że teraz obaj byli

więźniami.

Jak żyjesz? — pytał Witia, widząc ojca w zniszczonym ubraniu, wychudzonego, kaszlącego.

Jak widzisz.

Widzę, widzę. Pamiętaj, jestem nadal twoim dłużnikiem. Gdybyś miał kłopoty, znajdziesz mnie bez trudu.

Na tym się rozeszli.

Ojciec nadal przybijał skórę do zwalonych pni, brodził po zamarzającej już wodzie, kaszlał coraz bardziej. Za najmniejsze uchybienie strażnicy bili kijami lub kopali. Z ojcem w parze pracował pewien Poleszuk, młody chłopak niewiele rozumiejący z tego, co się wokół niego dzieje. Ten Poleszuk któregoś ranka, spychając belę do morza, wpadł do wody. Było bardzo zimno, brzeg pokrywał szron. Chłopiec wygramolił się i instynktownie pobiegł do ogniska, przy którym siedzieli strażnicy. Nie pozwolono mu jednak się wysuszyć, lecz pobito dotkliwie. Ogłupiały Poleszuk zaczął uciekać, z brzegu

wskoczył na przygotowane do transportu zmontowane tratwy, pobiegł w stronę dymiącego holownika. Wtedy padł strzał. Chłopak podskoczył, obrócił się wokół osi i runął do morza. Pracy nie przerwano.

Minęło parę tygodni i ojciec poczuł się naprawdę źle: oprócz kaszlu pojawiła się krew w ślinie, ochrypiał, nawet picie wody zaczęło sprawiać ból. I znowu pojawił się Witia.

Kto ci porznął but?

Istotnie, but był pocięty od przegubu do obcasa.

Co tam masz?

Parę rubli — powiedział z trudem ojciec. — Ale ten, kto to zrobił, pomylił się, bo trzymam je w tym drugim.

Witia przez moment milczał, a potem skinął na jakiegoś obdartusa:

Przyprowadź tego, co to zrobił — polecił.

Po kilku minutach pojawił się młody chłopak o zbójeckim spojrzeniu. Witia bez słowa wyrżnął go w zęby. Potem jeszcze raz i jeszcze. W końcu skopał nieszczęśnika okrutnie.

Zapamiętaj — powiedział, pomagając wstać pobitemu. — To mój przyjaciel!

Chłopak odszedł bez słowa i ojciec więcej go już nigdy potem nie spotkał.

Jak tu trafiłeś? — zapytał Witia. — Naraziłeś się komuś?

Jednemu takiemu z gruzińskim akcentem.

Tsss! — Witia przyłożył palec do ust. — Nawet w myśli nie wymawiaj tego imienia.

A ty? — rozkaszlał się ojciec.

Jak wiesz, zawsze miałem odmienny pogląd na sprawy własności prywatnej. Jednym słowem moja teoria jest w sprzeczności z założeniami socjalistycznego podziału dóbr.

Nie poznaję cię, Witia — powiedział ojciec. — Mówisz jak akademik.

U nas szkoły są otwarte dla wszystkich, a nauka jest bezpłatna. Właśnie kończę piąty rok studiów na Uniwersytecie Sołowieckim.

To. ze oiciec przeżył na Sołowkach, zawdzięczał owemu Witi,

moskiewskiemu żulikowi, niegdyś „pracującemu” w Moskwie na Chitrym Rynku. Bo z niewinnego przeziębienia wywiązała się po­ważna infekcja gardła: owrzodzenia były tak głębokie i liczne, że los ojca był przesądzony. I wtedy Witia uruchomił swoich ludzi. Okazało się, że nawet tu, w łagrze, organizacja przestępców działa precyzyjnie i skutecznie. Obok oficjalnej władzy ludzie Witi rządzą Sołowkami.

Ojciec znalazł się w lazarecie. Tam wykonano kilka cięć na szyi i wprowadzono sączki z gazy. Zmieniano te sączki, co prawda, w sposób bardzo barbarzyński, bo wyrywając na siłę, ale lepsze to niż powolna śmierć przez uduszenie. Do końca życia ojciec miał na szyi blizny po tamtych, sołowieckich cięciach.

Ciekawostką jest także i to, że lekarz, który dokonywał zabiegu u ojca, także był biatnoj, to znaczy był człowiekiem należącym do mafii Witi, kryminalistą z kilkoma wyrokami, który dyplom lekarski zamienił na burzliwe życie żulika.

Więcej do pracy nad brzegiem morza ojciec już nie poszedł. Witia tak pokierował, że jeszcze, co prawda, nie zupełnie wyleczonego, ale już po minięciu kryzysu, przeniesiono ojca do pracy w zakładach szewskich. Dość szybko oceniono jego zdolności i zajął w zakładzie miejsce uprzywilejowane: to znaczy szył wyłącznie buty dla obozowej władzy. Tę sytuację ojciec wykorzystał w pełni: przekonał naczelnika, że praca nad uszyciem dobrych butów wymaga czasu. Dlatego nie opłaca się, by po skończonej pracy w warsztacie wracał do baraku. Przecież może jeszcze popracować i wieczorem, a potem przespać się byle gdzie, bodaj na stole. Otóż chodziło o to, że warsztat szewski był solidnie ogrzewany w przeciwieństwie do baraków, gdzie ludzie marzli lub zamarzali na śmierć.

Witia odegrał w życiu ojca bardzo znaczącą rolę, ratując go kilka razy od śmierci. Ostatni raz uczynił do nieświadomie, ale ojciec do końca swojego życia zachował wdzięczność do tego moskiewskiego żulika.

Kiedy po podpisaniu układu Sikorski — Stalin zaczęto Polaków zwalniać z łagrów i obozów, okazało się, że na Wyspach Sołowieckich jest tylu Polaków, iż jedyny stateczek, jaki kursował z Archangielska i do Archangielska raz w miesiącu, nie będzie ich w stanie przewieźć jednym kursem. Komendant podczas apelu zaproponował, aby

Polacy sami ustalili, kto popłynie pierwszym rejsem, a kto następnym . Ale jak to z Polakami bywa, wszyscy chcieli jechać natychmiast. Zresztą, kto mógł im zaręczyć, że będzie kiedykolwiek jakiś drugi rejs?

Zbliżała się jesień, Morze Białe stawało się niespokojne, lada moment mogły zacząć się sztormy. Od strony Morza Barentsa, a właściwie od Oceanu Lodowatego, wiały już ostre zimne wiatry. Kapitan długo nie chciał się zgodzić na tylu pasażerów, w końcu machnął ręką: chcą, niech jadą, on nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności.

Witia przyszedł do ojca, do zakładu. Porozmawiali o tym, co będzie ojciec robić na wolności, jak się urządzi, czy wstąpi do polskiego wojska, czy może zacznie orać ugory i siać pszenicę, powspominali dawne, dobre, moskiewskie czasy. W pewnym mo­mencie Witia powiedział:

Kiedy wejdziesz na statek, idź od razu pod pokład. Może nie będzie tam najwygodniej i najprzyjemniej,-ale w razie czego, prze­żyjesz.

Stateczek został dosłownie oblepiony przez Polaków. Kiedy wypływali z Sołowek był pogodny i ciepły dzień, więc wszyscy chcieli być na pokładzie. Pod pokładem cuchnęło rybami, dziegciem i zuży­tym smarem. 1 było ciemno jak w grobie.

Gdy wypłynęli na pełne morze, by okrążyć Półwysep Oneski i wziąć kurs na Zatokę Dwinską, nagle nadleciał gwałtowny sztorm. Morze stanęło dęba, a z nieba runął grad i śnieg. Przez trzy doby stateczek to wspinał się na grzbiety fal, to walił się w przepaść. Stłoczeni ludzie pod pokładem tłukli się o grodzie niczym rozsypane kartofle.

A kiedy morze trochę się uspokoiło, kiedy otwarto luki, by wpuścić pod pokład świeże powietrze, okazało się, że ci wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie, zginęli śmiercią marynarzy. Nie ocalał nikt. Ojciec, poobijany, wymęczony morską chorobą, przecież dopłynął do Archangielska, gdzie już czekała na Polaków misja przybyła z Moskwy.

Natychmiast jednak powstały podziały: podczas werbunku do wojska generała Władysława Andersa jedno z pierwszych pytań, na

które należało odpowiedzieć, brzmiało: „Czy należałeś kiedykolwiek I do Komunistycznej Partii Polski lub innej partii komunistycznej?" I Ojciec nie należał, ale nie taił swojej służby w Armii Czerwonej I w czasie rewolucji. To przesądziło o tym, że został odesłany do I północnego Kazachstanu.

Jechał ojciec długo. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić podróż I przez Związek Radziecki w tamtych latach. Już w czasie pokoju I każda podróż była problemem i wymagała załatwienia dziesiątek I przepustek i zaświadczeń. Nie było mowy, by ktoś, ot tak sobie, I wsiadł do pociągu i pojechał. Chcąc nabyć bilet należało przedłożyć I wspomniane zaświadczenia i przepustki. Każde miasto było zam- I kniętą twierdzą, z której bez pozwolenia nie można było się ruszyć. I A wieś? Kołchoźnicy nie mieli nawet paszportów, byli przywiązani czy też przypisani do ziemi jak w czasach pańszczyzny. A teraz trwała wojna, wróg mógł być wszędzie, więc rygory ieszcze zaostrzono; Ojciec, co prawda, oproc? dokumentu zwalniającego go z łagru mial I pismo z polskiej misji w Moskwie, ale to także budziło podejrzenia. Każdy papierek był skrupulatnie badany przez prowodników w po­ciągach. a zdarzało się, że ojca prowadzono na milicję. Zanim tam wyjaśniono sprawę, pociąg odjeżdżał i trzeba było czekać dzień lub dwa na kolejny, który został skierowany w stronę Pietropawłowska.

Rodzi się pytanie: dlaczego po aresztowaiu ojciec przemilczał fakt udziału w rewolucji październikowej? Nie podał tego także w I śledztwie, choć przebiegało ono brutalnie (od kopnięcia przez I śledczego - akurat trafił w miejsce, gdzie znajdowała się kula — na nodze powstała rana, która zagoiła się dopiero po powrocie do kraju).

Nie wspomniał o tym i wówczas, kiedy komisja repatriacyjna bardzo dokładnie i szczegółowo wypytywała o działalność podczas pierwszej wojny, w czasie rewolucji i w okresie międzywojennym. Później, w Polsce, gdy pytałem o to, odpowiedział krótko: „Chciałem jeszcze pożyć". Ojciec był prostym człowiekiem, zapewne nie wszystko rozumiał z wielkiej polityki, jednakże co do jednego był pewny: Stalin likwidował nie tylko starych komunistów, lecz i tych wszystkich, dla których rewolucja październikowa nierozerwalnie łączyła się z imieniem Lenina. Sam ojciec przyznawał się, że o Josifie Wissario- nowiczu po raz pierwszy usłyszał po powrocie do Polski w 1922 roku. Przedtem mówił - byli Lenin, Trocki, no, czasem mowiono o Bucha-

rinie, Swierdłowie i Dzierżyńskim. Ale Stalin? Nie, o takim nie słyszał. Był przekonany, że Stalin musiał dokonać zamachu lub zorganizował przewrót na Kremlu, skoro objął najwyższą funkcję w państwie. Później z uwagą śledził procesy, owe piekło, jakie rozpętało się na dobre w ZSRR w latach trzydziestych. Dlatego też, gdy znalazł się w więzieniu, o swojej przeszłości rewolucyjnej wolał zapomnieć.

Wraz z ojcem w jednej celi jakiś czas przebywał stary książę Radziwiłł, schorowany, niewidomy, oraz jego syn. Do końca życia ojciec zachował szacunek do starego księcia, dla jego odwagi, nieugiętości, dla jego wiary w świat lepszy, w sprawiedliwość, a także w to, że historia oceni, kto był ofiarą, a kto jej katem.

Teraz ojciec siedział razem z przewodniczącym piątej brygady i pił samogon. Artel Smetlyj Łucz miał uszyć tysiąc par butów dla frontu i ojciec wiedział, że będzie robić wszystko, by tu buty wykonano na czas.

A materiał jest? — pytał przewodniczącego.

Skóra jest, ale nie ma kopyt, ot co.

Kopyta strugałem na Sołowkach — powiedział ojciec. — A buty szyłem jeszcze u Żyda, przed wojną. Nalej.

Siostra i ja nie odrywaliśmy od ojca oczu.

Teraz życie stało się jakby znośniejsze. Ojciec szybko zaprzyjaźnił się z szewcami ze Swietlogo Łucza, szybko też zdobył ich uznanie jako specjalista od strugania kopyt. Dotąd posługiwano się starymi, pozbijanymi i posklejanymi kopytami, które podczas modelowania buta rozlatywały się, kruszyły, pękały. Teraz ten problem znikł. Koziróg poił ojca samogonem, chodził z nim do Sielsowietu, pomagając przy uzyskaniu pozwolenia na posiadanie broni myśliw­skiej. Mieć strzelbę było czymś naturalnym, ale tacy przesiedleńcy jak Polacy musieli mieć na nią zezwolenie. Wkrótce w naszym mieszka­niu, na ścianie, wisiały dwie fuzje: wielka dwunastka i szesnastka belgijska. Ta ostatnia — nie wiem, w jaki sposób zdobyta — stano­wiła dumę ojca, wywołując zazdrość u starych myśliwych. Pamiętam, że kiedy ojciec kolejny raz odnosił do kooperatywy skórę z wilka, kilka skór lisich i kilkanaście zajęczych, stary Pantielej Zacharowicz Rożyn, sprawujący w niej funkcję kierownika, buchaltera i sprzeda­wcy, powiedział:

Uważaj, kiedy idziesz na polowanie z tą swoją belgijką.

Kogo niby mam się bać? Wilków?

Wilków też. Nie słyszałeś o tym chłopcu z Aleksandrowki, którego zagryzły zeszłej zimy? Też miał strzelbę, pełen patrontasz naboi, a przecież zjadły go żywcem. Ale ja nie o tym. Na ludzi miej baczenie, na ludzi.

Ojciec zaśmiał się: o czym plecie ten stary Rożyn?

~ Taka strzelba przyciąga ludzi, niejeden chciałby ją mieć...

Co ty, Rożyn, bandytami straszysz?

Nie straszę. A już szczególnie unikaj Kazachów. Zabiją i zakopią. Za sto lat nikt cię nie znajdzie.

Bzdury mówisz, lepiej dorzuć ze trzy kilogramy ołowiu.

Mogę dorzucić, czemu nie, masz u mnie nadwyżkę. O, popatrz, przysłali czarny perkal, może chcesz?

Pewnie, że chcę. Żona uszyje z tego koszulę.

Nawet dwie. A co do Kazachów, to mówię szczerą prawdę. Był tu w Ilince jeden myśliwy, strzelec wyborowy, rzec można tropiciel o niespożytych siłach i wytrzymałości. Prawda, babiarz był i lubił wypić w nadmiarze, ale ileż on mi skór przynosił! Żyłby do dziś, gdyby nie Kazachy.

Zabili go za strzelbę?

Za strzeblą i za co innego. Upodobał gdzieś sobie jakąś Kazaczkę i dawaj do niej zachodzić. Chwalił się potem, a stał, o tu, gdzie ty teraz stoisz, jaka to ognista dziewczyna, jakie nocne harce z nią wyprawia i takie tam różne rzeczy. Aż zginął. Przestał przychodzić do wsi, normy odstrzałowej nie dostarczył, po proch

i ołów się nie zgłosił. Przy okazji — nie weźmiesz kostki kirpicznego czaju?

Dawaj, nie pytaj.

Wiedziałem, że weźmiesz. Potem go znaleźli przy jednym z limanów prawie zjedzonego przez dzikie zwierzęta i bez strzelby. Miał taką jak ta twoja: belgijską szesnastkę.

To o niczym nie świadczy.

Może nie, a może tak.

Skąd wiadomo, że to sprawa Kazachów?

Świadków nie ma, to prawda. Ale on zawsze włóczył się po ich aułach.

Ja też się włóczę. Czasem nawet nocuję.

Powiedziałem, co wiedziałem. A teraz podliczmy: do końca roku masz mi przynieść dziesięć skórek zajęczych albo trzy lisie albo jedną wilczą. Jeśli przyniesiesz więcej, to może skombinuję dla ciebie prymus na naftę.

Wieś także szybko zaakceptowała ojca. Sprawiły to jego ręce, które autentycznie umiały prawie wszystko. Podziwiałem, z jaką precyzją i znajomością rzeczy dokonywał renowacji starych flint, jak bezbłędnie i dokładnie dorabiał tak zwane loża (czyli kolby), albo pomagał przy wznoszeniu nowych domów — nie tylko jako robotnik, lecz i jako projektant. Szył buty: dziecięce, damskie, męskie. Od sandałków po oficerki. Niemal całą Ilinkę zaopatrzył w drewniane łyżki, podstawowe wyposażenie każdej rodziny. A jakie wiązał sieci! Nie mogłv ich porozrywać największe rzeczne sumy. Był popularny, zapraszany na różne uroczystości, nawet do młyna, co uchodziło za największe wyróżnienie, jako że młynarz należał zawsze do najbogatszych we wsi ludzi.

Miał także i kłopoty. Kiedy Anders wyprowadził swoją armię na Bliski Wschód i Polacy z sojuzników ponownie stali się wrogami Związku Radzieckiego i towarzysza Stalina, zdarzyło się, że ktoś pijany usiłował mnie pobić rzekomo za to, iż rzuciłem w niego kulą śniegu. Wpadłem do mieszkania i wlazłem pod jakiś mebel. Pijak wtargnął do środka z okrzykiem: Bij, wroga! Ojciec — nie wiem, czy już o tym wspominałem, był człowiekiem wielkiej odwagi

początkowo chciał pijaka uspokoić. Tamten jednak łaknął krwi. Coś tam bełkotał o Warszawie, o krwiopijcach, o kapitalistach

i usiłował uderzyć ojca. Nie zdążył. Po chwili leżał bez czucia na podłodze. Zjawił się ktoś z Sielsowietu, spisano protokół, ojca zabrano. Wiadomo: wróg pobił uczciwego radzieciego obywatela. Jednak sprawiedliwości stało się zadość, bo pijak przyszedłszy do siebie schwycił siekierę i ruszył na Sielsowiet. Wyłamał czy też wyrąbał drzwi i koniecznie chciał dokonać na ojcu samosądu. Nawet udało mu się dotrzeć do aresztu, gdzie trzymano ojca, ale tu poniósł kolejną porażkę. Po raz drugi znalazł się na podłodze. Tym razem role się zmieniły: ojciec wrócił do domu, a pijak znalazł się pod kluczem.

Innym razem — ciągle jako wróg — wykonał obstalunek, to jest uszył buty z cholewami sekretarzowi z Sielsowietu. A kiedy zaniósł je i poprosł o pieniądze, został wyrzucony z domu i poszczuty psami. Co miał robić w takiej sytuacji? Komu poskarżyć? Był wrogiem, obywatelem gorszej kategorii, który może w każdej chwili ponownie odbyć podróż na Białe Morze, na Wyspy Sołowieckie.

W artelu Swietłyj Łucz niby nic się nie zmieniło, a przecież wyczuwało się naprężoną atmosferę. Nie, nie było wrogości, lecz Koziróg, kiedy podpił, czepiał się ojca.

Miałeś uszyć w tym miesiącu sześć par butów, a uszyłeś pięć. Dlaczego?

Sam wiesz, nie było skóry.

To mnie nie obchodzi — mówił zapalczywie Koziróg. — Nie wykonałeś planu, więc nie otrzymasz zapłaty. Brakującą parę masz uszyć na własny koszt.

Kiedy trzeźwiał, siadał na zydlu obok ojca i mówił:

Nakrzyczałem wczoraj na ciebie, ale nie bierz tego do serca. Mnie także naciskają, rozliczają, kontrolują. Ale my, Polacy i Ukra­ińcy, musimy trzymać się razem. Inaczej Wielka Ruś nas zje. Rozumiesz?

Od razu też zaczął do naszego mieszkania przychodzić beznogi Trofim Jegorowicz, do którego ojcec zwracał się per komisar. Był to człowiek cichy, małomówny, ponury, spoglądał tak jakoś spode łba. Pracował w Sielsowiecie, ale powszechnie mówiono, że to tajniak

i szpicel. Siadał przy stole i milczał. Ojciec stawiał bimber. Pił. Nie reagował na słowa.

Po godzinie lub dwóch nagle mówił:

Uważaj, Polak, radzę ci po dobroci, uważaj.

Ojciec uśmiechał się i nalewał. Matka podtykała bliny lub pielmienie.

Znów długie milczenie.

Prędzej czy później weźmiemy was za gardło. Jeszcze jak weźmiemy!

Zapadał zmierzch. Trofim Jegorowicz wcale nie był pijany, nawet podchmielony. Wódka nie robiła na nim wrażenia.

Udrali, Polaczki, a?

Ojciec milczał.

Udrali kak zajcy. A my Fryca pobiedim i biez was. Ty poczemu mołczysz?

Ojciec kręcił się niespokojnie.

O czym tu mówić...

Ty biełyj iii krasnyj Polak? Gowori otkowienno, nie bojsia.

Na Sołowkach oglądano mnie na nago i jakoś nikogo nie zdziwił kolor mojej skóry.

Trofm Jegorwicz ciężkim wzrokiem spojrzał na ojca.

Szutnik z tiebia, Polak, wielkij szutnik. No so mnoj szutit’ nie połagajetsia. Poniał?

Zrozumiałem — odpowiadał ojciec. — Do domu weźmiesz, komisar, pół czy cały litr?

Ty szto, bieleny objełsia? Konieszno litr.

Te dokuczliwości nie trwały jednak długo. Powstał wkrótce Związek Patriotów Polskich, potem zaczęto werbunek do nowego wojska polskiego, które formowało się gdzieś nad Oką. Ojciec od razu się zgłosił, tak jak był to uczynił w przypadku organizowania się armii Andersa. Wówczas nie przyjęto ojca z powodów politycznych, teraz z rodzinnych. Kiedy jechał na komisję do Jawlenki, żegnaliśmy go ze łzami. Za łzami także powitaliśmy, gdy wrócił zły na cały świat. Rozumiecie — mówił — nie wzięli mnie, bo jestem jedynym żywicielem rodziny!

Od razu tez zmienił się do nas stosunek władz: znowu byliśmy sojuznikami, którzy ramię w ramię z Armią Czerwoną rozdepczą hydrę faszyzmu w jej legowisku w Berlinie.

ROZDZIAŁ IV

Towarzysz głód

W Ilince przeżyłem kilka głodowych lat. Szczególnie dokuczliwe były zimy. Wraz z kolegami zastawialiśmy wnyki plecione z końskie­go włosia, w które czasami wpadały, zagłodzone prawie na śmierć, kuropatwy. Ludzie jedli wszystko: wrony, kruki, nawet wróble. A na kołchozowych polach nadal stały setki stert niewymłóconej pszenicy pozostałe z końca lat trzydziestych. Słoma już sczerniała, latem zielone pędy przebijały się ku niebu, pięły się ku życiu. Niestety, nie wolno było tego ruszać. Jeszcze gdzieś w czterdziestym drugim zezwalano na zbieranie kłosów po żniwachcałe gromady kobiet

i dzieci szły kilkanaście kilometrów dźwigając worki — potem jednak

i to się skończyło. Owszem, można zbierać, ale trzeba odstawić do kołchozu. Na chleb czeka front, a tysiąc kłosów — to bochenek kominiaka.

Mnie głód po dziś dzień kojarzy się ze śmiercią. Po raz pierwszy,

o ile dobrze pamiętam, zdarzyło się to w styczniu lub lutym czterdziestego trzeciego. Do klasy wpadł podekscytowany jakiś maluch i krzyknął rozdzierająco:

Wiozą wisielca!

Runęliśmy w drzwi. Maria Iwanowna na próżno krzyczała, rozkładała ręce i próbowała kogokolwiek pochwycić. Pędziliśmy niczym spłoszony tabun koni, przewracając po drodze ławki, gubiąc książki, depcząc tych, którzy mieli nieszczęście się przewrócić. Takie

ucieczki z lekcji zdarzały się często: jeśli wieźli wisielca, gdy do wsi przylatywał „kukuruźnik”, gdy wylewała rzeka, alb gdy coś się paliło. Raz nawet uciekliśmy ze szkoły, gdyż na korytarzu ktoś zawołał:

Chłopaki, na Iszymie Polak pędzi stado wilków!

Tym Polakiem był mój ojciec, który jakoś nigdy nie uwierzył w krwawe opowieści, w których głodne stado wilków zjadało myśliwego.

Wracam jednak do wisielca.

Latem w Uince zjawiało się kilku ni to żebraków, ni to włóczęgów. Chodzili od domu do domu podejmując się naprawy płotu czy dachu za kromkę chleba, wystygłe kartofle lub talerz zacierki. Z reguły zostawali do zimy. Gdzie nocowali — nikt nie wiedział. Aż któregoś dnia ktoś znajdował wisielca dyndającego na lutym wietrze gdzieś nad Iszymem albo w ogrodzie. Przyjeżdżali wówczas ludzie z Siclso- wietu, zdejmowali ciało i wieźli na sankach przez wieś na cmentarz. Za sankami przepychała się dzieciarnia ze szkoły.

Tego pierwszego wisielca zapamiętałem na całe życie. Był cały czarny i leżąc na sankach nienaturalnie wyciągał w górę obie, jakby poskręcane ręce. Śnieg padał na ciemnoszarą twarz i nie topił się. Było coś niepojętego, a zarazem strasznego w tym jego bezruchu. Śmierć nie była niczym nadzwyczajnym, przebywała we wsi nieustannie, lecz wisielec wywołał we mnie dreszcz, którego nie umiałem sobie wytłumaczyć.

Głód i ostry mróz są czymś przerażająco potężnym. Nie ma od nich ucieczki, nie ma schronienia. Chyba, że w śmierć.

W słynnym Gorodie Kopaj, w owych norach ziemnych, gdzie nie dochodziło światło, a na ścianach szkliły się miliardy srebrzystych gwiazdek, gdzie woda zamarzała w garnkach stojących na wygasłym palenisku, rozgrywały się sceny, jakich nie wymyśliłby Dante. Pamiętam, jak na wiosnę, kiedy śniegi spłynęły do Iszymu, kiedy zazieleniła się pierwsza trawa, ktoś spostrzegł, że z ziemianki wdowy Kiriczenko od kilku tygodni nikt nie wychodzi. Odsunięto właz. Na barłogu leżały zwłoki wdowy i przyciśnięte do niej ciałko jej dwuletniej córeczki. Nikt nie wie, jaka rozegrała się tragedia w tym grobie: czy wpierw zmarła matka, a potem dziecko, czy obie jednocześnie, czy jakoś jeszcze inaczej. Co było przyczyną śmierci?

Może głód, może choroba, zimno czy czad z paleniska? Kobiety, wiejskie baby, zaczęły od razu zawodzić, odmawiać litanie za zmarłych, a brygada — już nie pamiętam, pierwsza czy druga

- dostarczyła koryto, które miało być trumną. Obie zmarłe włożono do środka i zwyczajem prawosławnego obrządku zaniesiono z otwartym wiekiem na cmentarz.

W moim życiorysie jest moment tyleż rozczulający, co wstydliwy, a dotyczący głodu. Otóż kiedy ojciec siedział jeszcze na Wyspach Sołowieckich, a matka nie miała czym nas nakarmić, stało się jasne, że zimy czterdziestego pierwszego roku nie przeżyjemy. Było to jeszcze w Spasowce, byliśmy oficjalnymi wrogami Związku Radzieckiego i towarzysza Stalina. Zboże, jakie matka wynosiła w butach z cerkwi, wystarczało zaledwie na ugotowanie kleiku, a czasem na upieczenie jakiegoś kołacza.

Któregoś dnia matka powiedziała:

Nasze życie jest w waszych rękach.

Miałem wówczas osiem lat, a siostra Halina sześć. Za oknem szalał syberyjski mróz i wył dziko wiatr. Większość dzieci siedziała w ciepłych mieszkaniach. Nawet psy pochowały się w najdalsze zakamarki.

Pójdziecie na wieś — zadecydowała matka. — To żaden wstyd.

Założyła mi przez ramię torbę, kazała wziąć siostrę za rękę.

Stukajcie do każdych drzwi, a jak wam otworzą, to mówcie pacierz. Halina niech trzyma wyciągniętą rączkę. Ludzie zlitują się nad dziećmi.

Matka mówiła głosem stanowczym, jakimś obcym i załamującym się. Nie patrzyła na nas, odwracała twarz. Ale my z siostrą i tak wiedzieliśmy, że płacze.

Poszliśmy. Mówiliśmy pacierz, czasem śpiewaliśmy. Ze wszyst­kich piosenek znałem najlepiej „Jeszcze Polska nie zginęła”. Więc przeważnie ją śpiewaliśmy przemarzniętymi, zduszonymi głosikami. Przyjmowano nas różnie: jedni wpuszczali do mieszkania, inni nie, jeszcze inni przeganiali grożąc, że poszczują psami. Być może zawód żebraka stałby mi się najbliższy, gdyby nie ktoś z Sielsowietu, kto chyba znał lub kiedyś słyszał nasz hymn. Gdy tylko zaczęliśmy, od

razu wpadł w lunę, zaczął krzyczeć, wygrażać, popchnął siostrę z taką siłą, że przewrąciła się na oblodzone stopnie ganku. Kiedy już uciekaliśmy, jeszcze nie mógł się uspokoić, więc zaczął rzucać w nas kawałkami lodu.

Owego pierwszego i zarazem ostatniego dnia mojej żebraniny, przynieśliśmy do domu zaledwie kilka gotowanych kartofli w mun­durkach.

Jesienią w Iszymie łowiło się ryby. Nie były to zwyczajne połowy, ale autentyczne łowy na wielką skalę. Latem łowiło się na wędkę, na kubyszkę, na niewód. Natomiast jesienią z rybami działo się coś niepojętego. Nagle pojawiały się wielkie ich ławice i sunęły całą szerokością rzeki. Chłopcy chwytali je czerpakami, nabijali na widły, na harpuny, niemal grabili grabiami. Ryby płynęły ciasno jedna przy drugiej, a woda z szaroniebieskiej stawała się szaroczaraa.

Zdarzyło się, że jesienią czterdziestego trzeciego roku ojciec wracał z polowania. Niósł kilka zajęcy i parę tłustych kaczek. Przeskakując przez jakiś strumień, tuż przy jego ujściu do Iszymu, zobaczył coś, czego dotąd nie widział: tysiące, może nawet setki tysięcy ryb zapełniających strumień. W pierwszym odruchu zdjął fuzję i wypalił do wody z obu luf. Zakotłowało się, sporo ryb wypłynęło, zaraz jednak od strony rzeki wcisnęły się następne! Ojciec rzucił trofea myśliwskie na ziemię, nałamał czeremchy (porastała gęsto w tym miejscu oba brzegi), zagrodził ujście.

Pamiętam, że z naszej brygady, pojechało chyba z dziesięć furmanek do owego strumienia. A potem cała niemal wieś miała tego dnia ryby na kolację. Nie pamiętam już, co to były za ryby, ale widzę je w moich wspomnieniach dość wyraźnie: białe, srebrzyste, pół­metrowej długości, a może i większe, wypełniają po brzegi kołcho­zowe wozy.

Przewodniczący brygady, kuśtykał podekscytowany i zachęcał ludzi do brania.

, — Bierzcie, bierzcie ile dusza zapragnie.

; — Po co tyle, przecież to nie kartofle, jutro będą do wyrzucenia.

-7 Nie bądź głupia, Marfa, powiesisz przed domem na sznurku, to ci wyschną jak krowie lepioszki. Będziesz miała na zimę.

Nie kłamiesz, przewodniczący?

Nie wierzysz? To zapytaj Polaka, on człowiek światowy.

Ojciec potwierdzał.

Bierz, kobieto, przecież za darmo ci dajemy. A z tym suszeniem to święta prawda.

Na podwórze przytaszczono z brygady wielgachny kocioł i za­częto przygotowywać uchę. Jej zapach zwabił wszystkie okoliczne koty i psy, które warczały na siebie wrogo, a od czasu do czasu gryzły się zapamiętale i pędziły gdzieś w zapadający mrok jesiennego wieczora.

W górze, gdzieś wysoko, pod kopułą czerwonego nieba nagle rozlegały się krzyki podążającego na południe dzikiego ptactwa.

Dzikie gęsi — stwierdzał ktoś siedzący przy ognisku.

Za wysoko — mówił ojciec zadzierając głowę. — Zwykły śrut nie sięgnie.

Kropnij żigunom — podpowiedział przewodniczący brygady.

Nie uznaję żiguna — powiedział ojciec. — To tak, jakbym strzelał z karabinu. (Żigun to była lana z ołowiu kula, używana przeważnie przez myśliwych podczas polowania ną wilki).

Jeszcze jakiś czas starano się dojrzeć przemykające gdzieś wśród gwiazd klucze ptactwa, potem zabrano się za uchę.

To dziwne — mówił przewodniczący brygady. — Jesteś Polakiem a tak naprawdę, to niczym się od nas nie różnisz.

Niby czym miałbym się różnić?

Jesteś pan!

Taki ja pan, jak ty kułak.

Nie wykręcaj się. Wszyscy Polacy, to pany.

U nas pan, to jak u was towarzysz.

Przewodniczący wychylił kolejny kubek samogonu, otarł dłonią usta, filuternie uśmiechnął się.

Ty mienia nie duracz, Pawieł Kupryjanowicz, ja choroszo znaj u szto takoje towariszcz. Pan — eto kapitalist!

H Popatrz przewodniczący na mnie, jaki ze mnie kapitalist?

S Niby prawda, a ja ci i tak nie wierzę. Rozumiesz? Nie wierzę. Dzięki temu, że nikomu nie wierzyliśmy, dziś możemy żyć. A tak..

I nagle zaśpiewał na całe gardło:

Prowaliś ziemia i niebo,

Ja na koczkie prożywu...

W związku z głodem mam także inne wspomnienia. Oto po żniwach, kiedy zboże zostało już wymłócone, kiedy wyprawiono konwój do rejonu (z reguły taki konwój składał się ze stu lub więcej wozów zaprzężonych w woły), całą wieś wyganiano w pole do zbierania kłosów. Największe pole do popisu mieliśmy my, młodzi chłopcy, którzy niczym mrówki uwijali się po sciemisku. Korzyść z tego była podwójna: po pierwsze — nikt nie mógł sprawdzić, ile kłosów podniosłeś i ile z tego zjadłeś, po drugie — na zakończenie pracy każdy z uczestników otrzymywał pajok czyli przydział chleba. Z reguły bochen dzielono na małe kawałki (po 10 dkg) i dodawano po kubku gorącej wody, czyli słynnego rosyjskiego kipiatku.

Zdarzyło się, że trafiliśmy z siostrą do tego zespołu, w którym pracowała nasza matka. Oczywiście pierwsza pszenica z kłosów szła do żołądków. Jak sięgnąć okiem, ludzie stai i rozcierali w dłoniach kłosy. Wydmuchiwało się plewy, a ziarno sypało do ust. Żuło się szybko, powstawało z tego ciasto, które należało prędko połknąć.

Znaleźliśmy się z siostrą w otoczeniu starych kobiet, które nie tylko żuły pszenicę, ale i wsypywały ją za swoje przepastne bluzki i koszule.

Po przejściu kilku kilometrów, kiedy na polu pojawiły się spore kupki kłosów, czekał na nas prawdziwy chleb. Dookoła każdego bochenka natychmiast tworzył się wianuszek wygłodniałych i sprag­nionych ludzi. Ktoś kroił bochen na równe części. Siedzimy z siostrą złożywszy nogi po kazachsku kolaczykom i nagle widzę, że tuż przede mną leży największy kawałek. Ten, kto dzielił, pewnie się pomylił albo może źle rozplanował i teraz tuż przy moim kolanie znalazł się nie strugany kawałek, ale co najmniej sto pięćdziesięciogramowy kawał.

Na dany znak wszyscy chwytają chleb. Jestem najszybszy. Porywam ów kawał i nim ktokolwiek się spostrzegł, odbiegam w pole. Jem, właściwie połykam świeży miąższ nie słysząc babskich przekleństw, wyzwisk i gróźb. Za wszystkie czasy, za setki głodowych dni, napycham się smacznym, pachnącym chlebem, któremu nie ma równego na świecie. Minęło prawie pół wieku, od tamtego dnia, a ja ciągle czuję niepowtarzalny smak i aromat owej pajdki.

Niniejsze wspomnienia poświęciłem głodowi, zapewne obok popędu płciowego najsilniejszemu instynktowi i potrzebie. Już grecki mędrzec Diogenes nie miał co do tego wątpliwości. Kiedy publicznie onanizował się na rynku ateńskim, na zwróconą sobie uwagę, tak odpowiedział:'

Zaiste szkoda, że pocierając brzuch nie można zaspokoić głodu, w przeciwieństwie do przyziemnej chuci, którą mogę zado­wolić kilkoma ruchami własnej ręki.

Głód upokarza, poniża, budzi najniższe instynkty. Głód może kazać zapomnieć o godności, pozbawić człowieka instynktu samo­zachowawczego, wyzwolić w nim zwierzę. Kiedy w domu nie było co jeść, pędziłem do obór swojej brygady. Zazwyczaj była już tam gromada podobnych głodomorów i każdego nowo przybywającego witała niechętnym pomrukiem, a czasami stekiem wyzwisk. Nie zwracałem na to uwagi, bo i tak oczy wszystkich były skierowane w głąb obory, na stado wołów. Co raz to zatrzymywano kogoś z obsługi i przymilnym głosem pytano:

Kiruszka, będzie dziś co?

Kira, kobieta w latach, doglądająca obór, wykrzywiała twarz i nie odwracając się, rzucała:

Od wczoraj się męczy, pewnie koło południa będzie koniec.

Czekałem razem z innymi, postukując obmarzniętymi walonka­mi, pocierając nos i policzki. Mróz tężał, skrzył się aż oczy bolały, zapierał oddech.

Będzie ze trzydzieści — odzywała się jakaś kobiecina, okutana po oczy w czarną chustkę.

Albo więcej — podchwytywał dziadek pamiętający zapewne wojnę krymską. — Dawniej to były mrozy, ech he he!

Jeśli nie zdechnie do południa, to my tu pozdychamy.

Zdechnie, zdechnie, jeśli Kira tak mówi, to zdechnie na pewno.

Po godzinie, czasem po kilku, zjawiała się Kira.

Wejdźcie, chyba już.

Popychając się i tratując nawzajem, wpadaliśmy do ciepłej obory. Na przemarzniętej słomie leżał wół. Jeszcze dyszał, ale oczy już miał nieruchome, puste, zaciągnięte mgłą.

Stawaliśmy w milczeniu. Wszyscy czekali na ostatnie tchnienie.

Woły zdychały z głodu i nadmiernej pracy. Właściwie były to szkielety obciągnięto skórą, której nawet nie zdejmowano, tak była podziurawiona przez pasożyty.

Wreszcie wół charczał, ostatnim wysiłkiem unosił łeb, poruszał niemrawo nogami i nieruchomiał.

Rzucaliśmy się jak ścierwojady. W ruch szły noże. Każdy ciął chude, włókniste i żylaste mięso woła ze skórą. Co sprytniejsi i silniejsi ustawiali się przy zadzie zwierzęcia: tam było najwięcej mięsa.

Z odkrojonym, jeszcze ciepłym kawałkiem, pędziłem do domu. Matka gotowała z tego coś jakby zupę, tylko zamiast kartofli i przypraw wlewała do garnka rozbełtaną w wodzie mąkę.

Dziś nie pamiętam smaku tamtego mięsa, ale wołowina na talerzu przywodzi mi na pamięć obory piątej brygady.

Ziemia w północnym Kazachstanie była nad podziw żyzna i urodzajna. Kiedy w którymś tam roku zezwolono nam, zesłańcom, czy jak nas nazywano, przesiedleńcom, założyć ogródki w stepie, ludzi ogarnął pusty śmiech. W stepie? Przecież tam ziemia nie była orana od setek, a może tysięcy lat, a kowyl, czyli trawa stepowa, zagłuszy wszystko.

Nasza gospodyni Zinaida Wasilijewna była innego zdania.

Kowyl należy wypalić, reszta się nie liczy.

A kto zaorze? Przecież kołchoz nie da traktorów ani wołów.

Po co?

Jakże tak bez orania?

Zwyczajnie. Robisz dziurkę w ziemi, wrzucasz kartofel i cze­kasz aż wyrośnie.

Wydawało się to absurdem, czymś nierealnym i Polacy pracowali przy tych swoich działkach bez przekonania. Ojciec zaopatrzył się w mocny kij, na ostry jego koniec nasadził żelazny grot i tym narzędziem robił dziury w stepie. Matka, ja i siostra wrzucaliśmy do tych otworów kawałki ziemniaków z „oczkami”. Potem te dziury zasypaliśmy ziemią — i było już po sadzeniu. I co powiecie? Poletko zazieleniło się, kartofle wystrzeliły w górę, a jesienią okazało się, że jeśli nie jesteśmy bogaczami, to przynajmniej głód nie będzie już tak straszny.

Zimą, kiedy kończyła się żywność, a z rejonu żądano coraz to

nowych dostaw zboża i mięsa, obok plagi chorób pojawiła się plaga kradzieży. Wydawało się rzeczą absurdalną, by tak potężny i wielki kołchoz jak Ilinka nie mógł wyżywić swoich mieszkańców. Niestety, nie mógł. Każdy pud zboża, ziemniaków, mięsa, a nawet mleka podlegał szczegółowej, wojskowej kontroli. A propos mleka: przyda­tność dla armii miało przede wszystkim zimą. Zlewano je w wielkie kotły i zostawiano na mrozie. Tworzyły się lodowe pryzmy, które potem wieziono do Jawlenki. A może i do samego Pietropawłowska. Takie mleko można jeść jak lody: bierze się kawałek do ust i ssie. Pożywne i nie przerywa marszu. Tak więc „front”, to było hasło wywoławcze i zarazem magiczne. Kiedy kołchoźnice z płaczem żebrały bodaj o kilka kilogramów mąki, odpowiadano niezmiennie: front potrzebuje jeść. Front to byli ich mężowie, bracia, synowie, ojcowie. Tu, na tyłach, można jeść padlinę, zamarznięte w śniegu kuropatwy, nawet psy i szczury, ale na froncie żołnierz nie ma takiego wyboru. Tam jest albo śmierć, albo zwycięstwo. Żeby jednak zwyciężyć, trzeba mieć siłę, a siła to jedzenie. A tu jak na złość, pojawili się złodzieje. Właściwie nie było to nowością, zawsze ginęły konie, krowy i owce, ale teraz stało się to istną plagą. Zazwyczaj zjawiali się w nocy, podczas szalejących zamieci, forsowali drzwi do obór i stajni. Zabierali, co żyło, i wszelki ślad po nich ginął. Podejrzenie od razu padało na Kazachów. No, bo kto lepiej od nich zna step, kto lepiej niż ci wieczni wędrowcy pasterze orientuje się w złodziejskich szlakach, zna kryjówki, zimowiska, potrafi kierować się zwierzęcym instynktem? Jakoś nie widziano tu nigdy zamarznię­tych podczas zamieci Kazachów, nie słyszano, by któryś zabłądził, natomiast opowiadano fantastyczne historie o ich sprycie, pod- stępnych zwyczajach, o ich przewrotności i złodziejskiej naturze.

I gdy tylko zamieć cichła, z Ilinki wyruszała od razu karna ekspedycja w poszukiwaniu skradzionego bydła. Nikt nie miał nadziei na odnalezienie żywej krowy czy konia, ale można było natrafić na świeże mięso. I biada tej jurcie, w której odkryto bodaj ślady krwi, resztki kości lub kawałki skóry posypane solą.

Głód wyzwalał najniższe instynkty. Pamiętam, jak kilka szes­nastoletnich chłopców dla zdobycia jedzenia napadło na konwój wiozący pszenice do reionu. Byli uzbrojeni w strzelby i od razu

rozpoczęli strzelaninę. Konwojenci także schwycili za broń, bo w północnym Kazachstanie nikt nie wybiera się w podróż bez broni. Zginęło dwóch konwojentów i jeden z chłopców. Pozostałych rozpoznano i wkrótce złapano. Sądzono ich potem w Ilince, w bu­dynku naszej szkoły. Byli to chłopcy ze starszych klas, w większości mieszkańcy Goroda Kopaj. Rozprawa trwała jeden dzień. W nor­malnych warunkach zapewne zostaliby rozstrzelani, ale była wojna, a front potrzebował żołnierzy. Wszystkich wysłano do kompanii karnej. Czy przeżyli, nie wiem. Kiedy opuszczaliśmy Ilinkę na wiosnę 1946 roku, żaden jeszcze nie wrócił.

Kradzieże zdarzały się także w brygadach. W naszej, piątej, kradziono karmę dla świń, owies, pszenicę. Dlatego otrzymać zimą pracę w brygadzie było niezwykle trudno. Powstawały całe łańcuchy układów i zależności. Ponieważ głodowałem jak wszyscy, prawie co dzień chodziłem do mojego kolegi Sierioży Pustospiełowa i razem szliśmy do chlewni, gdzie pracowała jego matka. Tam, schowani za blaszanymi zbiornikami, czekaliśmy na swoje porcje. Matka Sierioży, kiedy upewniła się, że nikogo nie ma w pobliżu, przynosiła nam pełną miskę tłuczonych kartofli w mundurkach. Kartofle były przemarz­nięte, słodkie i bez soli. Ale smakowały niczym najprzedniejsze puree.

Nie wszyscy jednak przeżywali głód w równym stopniu. W całej Ilince była jedna jedyna odinolicznica, czyli ktoś, kto mimo represji w okresie kolektywizacji nie wstąpił do kołchozu. Jak się uratowała, jak udało się jej przeżyć, trudno mi dziś powiedzieć. Za moim tam pobytem owa odinolicznica o nazwisku Biełogłazka, była we wsi kimś ważnym. W jej domu, a bywałem tam z racji sąsiedztwa, znajdowała się biblioteka składająca się z opasłych, ciężkich, oprawionych na czerwono, z tłoczonymi złotem tytułami, foliałów. Były to tomy poświęcone kolejnym zjazdom WKP (b), wszechzwiązkowym wysta­wom rolniczym oraz książki autorstwa Josifa Wissarionowicza Stalina. Sama Biełogłazka ledwie umiała się podpisać Książki przywoził jej syn, urzędnik wysokiego szczebla gdzieś aż w Ałma-acie.

Biełogłazka, kobieta chytra i zapobiegliwa, a przy tym de­monstrująca swoją niezależność i odwagę, psioczyła na władzę radziecką, przeklinała Stalina, a o swoim synu nie chciała nawet słyszeć. Nie przeszkadzało to jej przyjmować od niego prezentv

żywność, jeździć „na kurorty”. To od niej nauczyłem się następującej I czastuszki:

Na szczęście po zimie następowała jednak wiosna, a potem lato I i jakoś zapominało się o głodzie, bo można było gotować lebiodę, I pokrzywy, przynosić z lasu jaja dzikiego ptactwa, łowić ryby I w Iszymie. I dopiero podczas jakiegoś pogrzebu, gdy wieziono zmarłą I na cmentarz, a ktoś dziwił się, że jest taka gruba, odpowiadano: I

To z głodu, kochaneńki, z głodu tak ją rozdęło.

Wstawaj Lenin, wstawaj diedka, Bo zajela piati!etka\

ROZDZIAŁ V

Władcy stepu

Kiedy ukończyłem 11 lat — był to rok 1944 — ojciec podarował mi berdankę. Był to ważny moment w moim życiu. Mieć własną strzelbę znaczyło tyle, co stać się dorosłym. Co prawda, ze sprawami myślistwa byłem niezgorzej obznajomiony, jednak nigdy nie chodzi­łem samodzielnie na polowania. Czasem z Mitią, Priwałowym urządzaliśmy polowania na wróble czy sikorki, ale wszystko to było nie to. Podkradałem ojcu proch i śrut i z berdanki waliliśmy do wszystkiego, co się ruszało. Ale gdzieś tak od roku 1943 ojciec zaczął zabierać mnie z sobą. Początkowo blisko, na dzikie gołębie i kaczki. Potem zaczął mi pokazywać, jak się odnajduje w stepie ślady lisów i wilków, jak należy je tropić. I jako największe wyróżnienie dawał do czyszczenia obie swoje strzelby. Bronią zajmowałem się chętnie. Natomiast nie znosiłem pracy przy robieniu śrutu. Ojciec topił w piccu kawały ołowiu, odlewał potem długie, niczym gruby szpagat, pręty. Po ostygnięciu kroił te pręty na małe kawałeczki. Teraz do pracy zabierałem się ja. Brałem garść takich pociętych drobin, kładłem na odwróconą patelnię, a drugą z wierzchu wykonywałem ruchy obrotowe. Po kilku minutach otrzymywałem okrągłe, błyszczące śruciny. Te najdrobniejsze były przeznaczone na ptactwo, grubsze na zające, najgrubsze na wilki. Ojciec oglądał, aprobował lub nie, polecał jeszcze trochę popracować. Czasem pozwalał przygotowywać na­boje. Tę czynność lubiłem bardziej: odmierzyć proch, włożyć pakuły.

wsypać śrut, ponownie zabić pakułami. A przedtem jeszcze wcisnąć w łuskę spłonkę.

Niestety, me odziedziczyłem po ojcu ani specjalnego zamiłowania do polowań, ani jego celnego oka. Strzelałem fatalnie. Pewnie dlatego, że podczas strzału zamykałem oczy. Ta wada pozostała do dziś, a kiedy odbywałem zasadniczą służbę wojskową (6 Dywizja Lotnictwa Myśliwskiego) — nigdy nie wykonywałem nawet na trójkę żadnego strzelania. Naciskając spust, zamykałem oczy. Pominę uwagi dowódcy plutonu, bowiem zwracał się wówczas do mnie wyłącznie słowami niecenzuralnymi.

Ale ojciec koniecznie chciał zrobić ze mnie myśliwego. Tłumaczył, pokazywał, uczył. Rozumiałem wszystko, gorzej było z wykonaw­stwem. (Podobnie rzecz się miała z grą na bałałajce: zmuszał mnie do grania, a ja, nie mając za grosz słuchu, bębniłem palcami o struny i za wszelką cenę starałem się pamiętać, kiedy i gdzie należy przycisnąć palcem przedziałkę na grafie. Ojcu wydawało się, że skoro on potrafi wszystko, inni powinni być tacy sami. Mój brak talentu muzycznego traktował jako upór i niechęć z mojej strony do rozwijania w sobie szlachetnych zamiłowań).

Wracając do polowań, przypominam sobie, że były niekiedy udane, były chybione, śmieszne i dramatyczne. Szliśmy zazwyczaj opasani patrontaszami (ładownicami), niosąc każdy swoją strzelby. Kiedy wychodziliśmy z domu i przechodziliśmy przez Ilinkę, trzy­małem głowę wysoko i zerkałem ukradkiem na boki, chcąc sprawdzić czy koledzy mnie widzą i czy bardzo zazdroszczą. Lecz po przejściu paru kilometrów zaczynałem myślistwa mieć dość. Ciążyła ładowni­ca, ciążyła strzelba.

Pamiętam zimę, zapewne było to na przełomie roku czterdzieste­go piątego i szóstego, bo już mówiono o powrocie do Polski, choć nikt jeszcze nie wiedział, kiedy ten powrót nastąpi. Zima była dość ostra, mrozy trzymały mocno, śnieg na stepie leżał twardy niczym droga szutrowa. Polowanie było szczególne, bo oprócz mnie i ojca poszło z nami jeszcze trzech mężczyzn, niedawno zdemobilizowanych żołnierzy. Chodziło, bagatelka, o rysia. Ktoś przyniósł wiadomość, że jakoby ryś napadł na myśliwego, Kazacha i teraz nieszczęsny Kazach

dogorywa w swoim aule. Wiadomość była tyleż fascynująca, co nieprawdopodobna: w okolicznych lasach nigdy nie było tych drapieżników. Mimo to zorganizowano wyprawę.

Narty ślizgały się na zbitym, zmarzniętym śniegu nie pozostawia­jąc nawet śladów. Szliśmy szybko, przed wieczorem należało dotrzeć do myśliwskiej chatki i tam zanocować. Takie chatki są nieodzowną częścią krajobrazu. Są czymś więcej niż zwyczajną przystanią, bo są „żyć albo nie żyć” dla myśliwych. Zawsze, zimą czy latem, jest tam przygotowane suche drewno, zapałki lub krzesiwo, sól, mech na podpałkę, naczynie na wodę i zbite z palików posłanie.

Dotarliśmy na miejsce noclegu prawie w nocy. Byłem zmęczony, padałem z nóg. Nie pamiętam, kto rozpalił ogień, kto przygotował kolację. Nie chciałem nic jeść, tylko spać, spać i spać. W przeci­wieństwie do lasu, w chatce było ciepło, a kiedy na dobre zaczęło buzować w piecyku, stało się zupełnie znośnie. Na odwróconej bańce ustawiono kopcilkę — miseczkę z tłuszczem, z zanurzonym w nim sznurkiem i z grubą solą na dnie, by podczas spalania się tłuszcz nie trzaskał iskrami. Rozłożono skóry do spania. I chyba to stało się właśnie wtedy, pomiędzy jawą a zasypianiem. Z posłania poderwał mnie strzał, ogłuszający huk, który wypełnił ciasne pomiesczenie.

Kiedy znajdowałem się na Krawędzi świadomości i snu, inężczyzm zabrali się do czyszczenia broni. W pewnym momencie jedna ze strzelb wypaliła i starszy mężczyzna padł na ziemię. Pozostali rzucili się na pomoc. Ja zerwałem się także, ale dłuższy czas nie wiedziałem, gdzie jestem i co się wokół mnie dzieje. Dopiero potem ujrzałem leżącego, jego wzdymającą się klatkę piersiową omotaną czymś białym, które wkrótce stało się ciemne, myśliwych pochylonych obok.

Nie dosięgła go niemiecka kula — mówił jeden — a umiera od własnej.

Tak mu widać było pisane...

Co teraz?

Wiadomo co, wracamy.

A ryś?

Komu teraz do rysia? Lepiej zastanówmy się, co powiemy śledczemu.

Powiemy prawdę — odezwał się ojciec. — Tu nie ma niczyjej winy.

Postrzelony mężczyzna od czasu do czasu charczał lub wydoby­wał z siebie powolny świst. Było widać, jak życie nie chce opuścić ciała, jak toczy walkę ze śmiercią.

Tatusiu, czy on umrze?

Ojciec objął mnie ramieniem.

Rana jest poważna, a do lekarza daleko...

Ale czy on umrze?

Kto to może wiedzieć?

Nagle zawyły wilki. Początkowo usłyszeliśmy pojedyncze głosy, potem coraz więcej, w końcu wył już cały chór.

Czują śmierć — odezwał się najmłodszy, smagły niczym Cygan.

Nie kracz.

Nie wytrzymam, wyjdę i wygarnę.

Nie bądź głupi.

Spróbuję.

Jak chcesz, ale to bez sensu.

Młody myśliwy nie rezygnował.

Ja także bardzo chciałem zobaczyć, jak będzie zabijał wilki. Ale ojciec krzyknął, abym siedział spokojnie i nie wygłupiał się.

Tatko, to przynajmniej spojrzę przez szparkę w drzwiach.

Niech popatrzy — poparł mnie najstarszy. — Niech się uczy.

Mężczyzna ze strzelbą ostrożnie wysunął się w noc, a ja przylgną­łem do szpary. Początkowo nic nie widziałem, a potem nagle, jakby tuż tuż zapłonęły krwiste ogniki. Było ich dużo, wydawało się, że ktoś w lesie rozsypał żarzące się węgle.

Huknął strzał, potem drugi. Ognie pogasły. Nastała cisza, w któ­rej słychać było rzężenie umierającego i potrzaskiwanie kaganka. Trwało to jednak krótko, bo oto ponownie rozległo się wycie, choć pojedyncze i odległe. Zaraz jednak odpowiedziały mu inne, bliższe, potem przyłączyły się kolejne głosy dochodzące jakby spoza ścian chatki. Tu i ówdzie zapłonęły krwistoczerwone ogniki.

Znów dwa strzały.

Zmarnował cztery naboje — powiedział ojciec.

Młody, to niecierpliwy. A na froncie dosłużył się sierżanta.

Co innego strzelać do Fryca, a co innego do wilków.

Myśliwy wrócił i bez słowa zabrał się do czyszczenia strzelby. Był

zły, na nikogo nie patrzył. Siadłem bliżej ognia, plecami do umiera­jącego i nie wiem, kiedy zasnąłem.

Obudził mnie ruch. Myśliwi układali postrzelonego na prowi­zoryczne sanki zmontowane z jego nart. Zastanowiło mnie, że owinęli mu głowę szmatą.

Tato, on się udusi! — powiedziałem do ojca.

Jemu jest już wszystko jedno — odezwał się najstarszy z myśliwych. — Niech tak zostanie.

Umarł?

Umarł. A teraz w drogę!

Tak skończył się mój udział w polowaniu na rysia. Natomiast długo jeszcze ślimaczyło się dochodzenie w sprawie śmierci owego niefortunnego myśliwego. Mnie także przesłuchiwano, zadawano dziesiątki pytań, na które odpowiadałem tak, jak mnie pouczył ojciec, to znaczy zgodnie z tym, co widziałem. W końcu chyba sprawę umorzono, bo aż do naszego wyjazdu z llinki nikt więcej nas nie wzywał na przesłuchanie.

Myśliwych we wsi było wielu, ale nie każdemu udawało się upolować wilka, choć zimą całe ich stada hulały po Ilince, wyłapując psy i dusząc owce w oborach. Nawet jeśli zdarzyło się, że któryś z nich wpadał w kapkan (samotrzask), to z reguły odgryzał sobie łapę i uchodził w step. Urządzano także zasadzki, szczególnie podczas długich, ostrych mrozów, kiedy wilki z desperacką odwagą wpadały do wsi w biały dzień, porywając wałęsające się psy. Zasadzka była prosta: w ogrodzie, jakieś pięćdziesiąt metrów od bani, czyli rosyjskiej sauny, podrzucano padniętą owcę lub świnię. Myśliwy zaczajał się w bani i czekał. Rozpoczynała się walka dwóch intelektów: człowieka i stepowego zwierza. Głód nakazywał temu ostatniemu rzucić się na mięso, jednakże odwieczny instynkt osadzał go w miejscu. Myśliwy widział, jak wataha leżała z mordami na przednich łapach, jak połyskiwały ich głodne, wpatrzone w mięso oczy i czekał. Mijała godzina, dwie, pięć i nic się nie działo. Czasem świt płoszył chude cienie, uchodziły w step i myśliwy, klnąc na czym świat stoi, wlókł się

do ciepłej chałupy. Tak mijały dwie, trzy noce. Nagle rano myśliwy stwierdzał, źe część mięsa jest zjedzona, ta część od strony stepu. Jak to się działo, nikt nie wiedział.

Były też polowania bardzo widowiskowe, kiedy prawie cała Ilinka wylęgała na skarpę, aby śledzić to swoiste safari. Z reguły odbywało się ono za Iszymem, na rozległych ośnieżonych obszarach ciągnących się aż do aułu Karatał. Tu metoda była inna: rano zawożono kilka tusz padłych wołów. Wilki, swoim zwyczajem, przez parę godzin z bezpiecznej odległości obserwują leżące na śniegu mięso. Ze skarpy wyraźnie widać czarny nieruchomy wianuszek, w centrum którego znajdują się padłe woły. Potem od stada odrywa się jeden lub dwa osobniki, ostrożnie zaczynają podchodzić. Po sprawdzeniu, że ni­kogo nie ma, rzucają się na mięso. Wtedy rusza lawina. Rozpoczyna się niebywała kotłowanina, wydzieranie sobie z pysków, walka na zęby i pazury. A na skarpie stoją myśliwi trzymając za uzdy strzygące uszami konie. Myśliwi czekają. Trzeba, by wilki solidnie się najadły. Zresztą wszystko widać jak na dłoni: to już niektóre osobniki odchodzą od ucztujących, ruszają się ociężale, jakby ospale, czasem kłada sie obok na śnieeu.

Myśliwi dosiadają koni. Ostrożnie zjeżdżają ze skarpy i na dole ruszają galopem. Wilcze stado natychmiast odskakuje w step. Każdy z myśliwych wybiera sobie jednego i pędzi za nim, starając się zbliżyć na odległość strzału. Najbardziej obżarte sztuki są od razu na pozycji przegranej, konie są szybsze. Myśliwi strzelają z bliska, niemal przystawiając lufy do wystraszonych łbów. Bywa, że goniony wilk traci zupełnie siły, wali się w śnieg i tylko szczerzy zęby. Myśliwy strzela zaledwie z kilku metrów, prosto w rozdziawioną paszczę.

Był u nas w brygadzie inwalida wojenny (nie zapamiętałem jego nazwiska), któremu pocisk urwał nogę. Ojciec wystrugał mu z drewna szczudło podobne do tych, jakie widywałem w książkach o korsa­rzach. Inwalida był z nami zaprzyjaźniony, niegdyś słynął jako dobry myśliwy, więc godzinami rozprawiał z ojcem o sposobach polowania na lisy, o wynajdywaniu wilczych legowisk, o zasadzkach na żurawie i łabedzie. Teraz ów inwalida już nie chodził na polowanie, ale namiętnie lubił uganiać się za wilkami na koniu.

W czasie kolejnej gonitwy, kiedy co raz to rozlegał się strzał, a my

stojąc na skarpie liczyliśmy zabite sztuki, inwalida wypuścił z rąk strzelbę. Sam nie wiedział, jak to się stało. Po prostu upadła w śnieg.

A tu wilk toczy się przed końskim pyskiem, biegnie coraz wolniej, pada, zrywa się, kluczy, zawraca. Koń czując na sobie człowieka, także kluczy, prawie bije kopytami w wilczy grzbiet W końcu wilk rezygnuje. Z wywieszonym jęzorem, robiąc bokami, wali się pod konia. Inwalida zatrzymuje konia, zsiada, odpina drewnianą nogę i rozbija nią wilczy łeb.

Podczas wojny wilki stanowiły istną plagę dla wiosek i aułów północnego Kazachstanu. Latem gdzieś przepadały, pojawiały się rzadko, natomiast zimą stanowiły poważne zagrożenie. Płacono za ich skóry najdrożej, w kooperatywie dawano towary wprost luksu­sowe, a więc kirpicznyj czaj (sprasowana kostka herbaty, którą można było jeść jak najprzedniejsze owoce), satynę lub perkal, czasem nawet jakieś garnki. Myśliwy dostarczający skórę z wilka był człowiekiem uprzywilejowanym. Mimo to populacja tych rekinów stepowych nie zmniejszała się. Nas w szkole uczono, że jeśli myszkując po lasach czy wykrotach nadrzecznych trafimy gdzieś na młode wilczki, należy je od razu zabić, a jeśli nie, to przynajmniej założyć im na szyję obroże z drutu. Wilczki będą podrastać i uduszą się same.

W długie zimowe wieczory, kiedy zbierano się czasami przy samowarze, z zapartym tchem wysłuchiwałem mrożących krew opowieści o wilkach. Najczęściej były to historie o samotnych myśliwych, których zaatakowało wygłodniałe stado i mimo strzałów, zostali pożarci. Ale najbarwniejsze opowieści dotyczyły ataku wilków na rozpędzone sanie zaprzężone w rosyjską trójkę. Z reguły działo się to w lesie, właściwie na drodze wiodącej przez las. W saniach zazwyczaj była piękna dziewczyna i jej ukochany (w innych wersjach: mąż lub kochanek, który porwał mężatkę). Wilki atakują nagle: kilka wyprzedza konie i stara się dopaść ich gardeł. Pozostałe usiłują wskoczyć na sanie. Mężczyzna chwyta za strzelbę. Każdy zabity wilk zostaje natychmiast rozszarpany i pożarty przez swoich towarzyszy i pogoń rozpoczyna się na nowo. Mężczyzna strzela przede wszy­stkim do tych napastników, które atakują konie. Bestie wskakujące na sanie albo tnie szablą, albo rąbie siekierą. Taka pogoń trwa długo. Droga jest cała spryskana posoką i naznaczona pękami wilczej

sierści. Wreszcie konie wypadają na step, ostatni wilk z wyciem wali się w śnieg. Oszalałe konie mkną jeszcze kilka kilometrów, by w końcu zziajane, pokryte pianą, przejść w stępa. Mężczyzna ledwo żyje i powoli przychodzi do siebie. Odkłada broń. I wówczas odkrywa najstraszniejszą rzecz: w saniach nie ma kobiety! Jeśli rzecz działa się za cara, a mężczyzną był oficer, to z reguły wyciągał pistolet i strzelał sobie w serce. Natomiast jeśli historia miała miejsce niedawno, mężczyna docierał do najbliższej wioski i upijał się do nieprzy­tomności.

Ojciec bardzo pragnął, aby jemu przytrafiła się, może nie tyle przygoda z wilkami, co okazja do rozprawy ze stadem. Mijały jednak zimy, wilki ciągle napadały na innych, a on musiał uganiać się za nimi po leśnych oczeretach. W końcu otrzymał od patrona myśliwych, świętego Huberta, swój dzień (ale czy święty Hubert patronuje także myśliwym w ZSRR? Tego to nie jestem pewien).

W szkole trwała lekcja rosyjskiego i Maria Iwanowna dyktowała nam słowa z tak zwanymi szypiaszczymi, to jest z literami „ż”, „sz”, „cz”, „szcz”, kiedy ktoś na korytarzu zawołał:

Chłopaki, za Iszymem Polak pędzi stado wilków!

Szkoła natychmiast przeistoczyła się w ul, z którego zaczął wylatywać ogarnięty szałem rój. Nawet pierwszaki nie dały się zatrzymać. Wszyscy pędziliśmy na skarpę. Niemal połowa wsi obserwowała z zapartym tchem ów jedyny w swoim rodzaju teatr. Grany był przecież krwawy dramat, który w każdej chwili mógł zakończyć się autentyczną śmiercią głównego bohatera.

Stałem razem z innymi i bardzo się bałem. Ludzie ze współczu­ciem zerkali w moją stronę, ale przecież przyszli tu tylko dlatego, że bardzo chcieli być świadkami krwawej tragedii; czekali, kiedy stado rzuci się na myśliwego.

Stąd, ze skarpy, wyglądało to dość sielankowo: stado wilków, złożone z około trzydziestu sztuk, co raz to zrywało się, odbiegało

o kilkaset metrów i kładło się na śniegu. Myśliwy, ze strzeblą gotową do strzału, starał się do nich podejść jak najbliżej. Gdyby strzelba była załadowana breneką, czy, jak mówili Rosjanie, żygunom, wówczas byłyby szanse na strzał z dalszej odległości. Ale ojciec nie uznawał breneki, twierdził, że myśliwy powinien nabojem śrutowym położyć

76

nie tylko wilka ale i niedźwiedzia, gdyby taki nagle się pojawił. Teraz zapewne żałował, że nie miał w lufach amunicji kulowej. Odległość pomiędzy wilkami a ojcem utrzymywała się mniej więcej ta sama: jakieś dwieście metrów. Ojciec podchodził, wilki wstawały, odbiegały w step, siadały lub kładły się na śniegu. Trwało to parę godzin. W końcu ojciec miał dość tego bezsensownego kluczenia. Na postrach wygarnął do wilków — tu, na skarpie, odebraliśmy to jako słabiutkie pyknięcie — co miało ten skutek, że poderwały się i pognały przed siebie. Nie odbiegły jednak daleko, jakieś pięćset metrów i zaległy.

Muszą być bardzo głodne — powiedział ktoś. — Czekają nocy.

Trzeba będzie zabrać psy do mieszkania.

Może tym razem pójdą do Karatału, kto je tam wie.

Głupi ten Polak i tyle. Jakby się rzuciły, to nawet nie miałby gdzie się schronić.

Najlepiej w takich przypadkach oprzeć się o drzewo, wtedy ma się wilki przed sobą.

Albo wleźć na drzewo.

Ja wam mówię, że on kiedyś się doigra, zobaczycie.

Pewnie zna jakieś czary — powiedziała stara kołchoźnica.

Tylu naszych zginęło, a jego się boją.

Musi znać, zwyczajny człowiek, tak by nie ryzykował.

Od tego czasu ojciec uchodził za czarownika, może nie tak

groźnego jak nieboszczka Priwałowa, przecież mogącego to i owo uczynić. Czarom zawdzięczał, że tyle strzelał kaczek, że najwięcej dostarczał skór do kooperatywy, że kiedyś jednym strzałem ustrzelił naraz dziewięć łysek, a innym razem dwa zające.

Ojciec, słysząc o tym, tylko się śmiał i niczego nie wyjaśniał.

Wspomniałem o psach. Było ich w Ilince zadziwiająco dużo, lecz były to pospolite kundle, typowe podwórzowe łajki, jakie spotyka się zapewne na całym świecie. Zdarzały się jednakże psy — nie wiem, czy rasowe — olbrzymy, północne syberyjskie okazy, za które płacono wielkie pieniądze. Każdy szanujący się myśliwy miał takiego psa. U nas także był. Kupił go ojciec, gdy jako szczeniak nieporadnie jeszcze turlał się po gliniastej podłodze i za nic nie mógł pokonać

wysokiego progu. Ale po roku stał się wielki jak cielę, wyrósł na schwał. Nazwałem go Żuczkiem, bo był czarny, jak żuki łażące po podwórzu. Był wyjątkowo złym psem, atakował ludzi i zwierzęta, ze starymi psami staczał krwawe pojedynki. Ojciec był z niego dumny, zabierał ze sobą na polowania. Żuczek nie znał uczucia strachu: odważnie szedł na wilka, co dla tego ostatniego kończyło się całkowitą klęską. Po prostu Żuczek zagryzał wilka.

Którejś zimy — Żuczek miał już za sobą walki z wilkami — ojciec zaczaił się w bani położywszy uprzednio kawał padliny na śniegu. Pies został w mieszkaniu. Już nie pamiętam, jak to się wtedy stało, ale w jakimś momencie Żuczek został wypuszczony i wyskoczywszy na śnieg od razu wpadł na dwa wilki. Zakotłowało się. Ojciec wybiegł z zasadzki, ale strzelać nie mógł: trzy ryczące, skowyczące, charczące zwierzaki tworzyły jeden zwarty kłąb. Walka trwała paręnaście minut. Jeden wilk padł od zębów Żuczka, drugiego dobił ojciec. A Żuczek? Przynieśliśmy go do mieszkania w stanie beznadziejnym. Był to jeden wielki zakrwawiony ochłap. Tylko oczy, kiedy je otwierał, zdawały się prosić o pomoc i ratunek. Leczyliśmy Żuczka, jak tylko umieliśmy. Co dzień ojciec zmieniał okłady, poił go mlekiem, pilnował, by rany nie ropiały. Całe mieszkanie przesiąkło karbolem. Do wiosny chodziliśmy koło niego, aż zaczął wstawać, potem chodzić, w końcu wyzdrowiał na tyle, by wychodzić ze mną na podwórze. Wiele jeszcze razy chodził z ojcem na polowania, walczył z wilkami, tropił lisy i zające. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Polski w 1946 roku, stał na podwórzu i nie spuszczał z nas oczu. Zostawał tam, gdzie się urodził. Później Halina twierdziła, że Żuczek płakał. Nie wiem, nie widziałem. Jednego wszakże jestem pewien: wył po nocach, jak zwykle wyją psy po umarłych.

Dużo w swoim życiu miałem psów, ale żaden z nich nie mógł równać się z tamtym Żuczkiem. To był prawdziwy pies, a nie karykatury, jakie mam okazję oglądać mieszkając w dziesięciopiętro- wym bloku, w milionowym mieście.

ROZDZIAŁ VI

Mróz, śmierć i miłość

Śnieg spadł na początku listopada, a po kilku tygodniach było go tyle, że przykrył domy i drzewa. Kiedy wstaliśmy rano, w mieszkaniu było widno, choć ta dziwna jasność zdawała się być jakby przydy­miona. Okazało się też, że drzwi wejściowych nie można otworzyć.

Ojciec obudził gospodynię.

Drzwi — mówił pośpiesznie. — Drzwi się nie otwierają.

Gospodyni ziewnęła, zwlokła się z pieca.

Trzeba kopać.

Co kopać?

Wyjście kopać. Chodź, pokażę.

W sieni wskazała na pokrywę w dachu.

Otwórz ją.

Ojciec chwilę mocował się z zasuwką (pokrywa otwierała się do wewnątrz), w końcu otworzył. Runęły na niego kawałki śniegu.

- ' — Teraz kop.

Ojciec zaczął wybierać śnieg, to znaczy wrzucać go do sieni. Śnieg był twardy, zbity, spadał kawałami, niemal bryłami. Po kilku minutach powstał wąski komin, przez który ojciec wylazł na po­wierzchnię. Za nim wygramoliłem się ja.

Jak okiem sięgnąć rozpościerała się olśniewająco biała równina. Ani jednego domu, ani jednego drzewa. Jedynie tu i ówdzie sterczały jakieś mizerne krzaczki.

Pracowaliśmy cały dzień. Należało wykopać dojście do drzwi wejściowych. Potem — już wspólnie z Lońką Liczmanem — wyko­paliśmy tunel łączący nasze domy. Podobny tunel — tym razem drążony z Fiedią i Wanią — połączył nas z Prusakowymi. Nad domami jeżdżono saniami, chodzili ludzie. Trzeba było tylko uważać, by nie wpaść do czyjegoś komina lub nie zlecieć w szczelinę wiodącą do czyichś drzwi.

Mrozy nastały lute. Zajęcia w szkole odwoływano, gdy termometr spadał do minus 30 stopni. Zaczęły się kłopoty z opałem, choć w zasypanym mieszkaniu nie było znów tak najzimniej.

W nocy do wsi podchodziły wilki, wyły rozdzierająco i smutno. Jeśli ktoś w porę nie zabezpieczył wejścia do chlewu, wilki potrafiły rozkopać pazurami śnieg, przedrzeć cienkie poszycie dachu i wpaść do środka. Kończyło się to zazwyczaj krwawą rzezią świń i baranów. Dopiero rano gospodarz stwierdzał, że zamiast trzody w chlewie znajduje się kilka lub kilkanaście obżartych, dziko skaczących ku dziurze w dachu wilków. Kobiet zanosiły się lamentem, mężczyźni

- jeśli byli tacy — pędzili po dubeltówki. Bardzo często do takich egzekucji wołano ojca.

Ciekawie przedstawiała się w Ilince populacja psów: mnożyły się w sposób zatrważający, ale jakoś to nikogo nie niepokoiło. Zrozu­miałem tego przyczynę zaraz pierwszej zimy. Wilki dokonywały istnej masakry wiejskich kundli. Rano na śniegu znajdowano jedynie krwawe plamy i nieliczne kępki sierści, pozostałość po jakiejś Winierce lub Połkanie.

Kilka razy mróz dochodził do minus 50 stopni. W takie dni lepiej było nie wychodzić na powierzchnię, mimo że matka zapobiegawczo smarowała nasze twarze tłuszczem. Odmrożenia nosów i policzków były nagminne, ale dość szybko wyrobił się w nas nawyk, by co pięć czy dziesięć mi nu odruchowo rozcierać twarz. Kto tego nie robił, zostawał kaleką. Dziwna rzecz, ale mimo tak niskich temperatur nie czuło się mrozu, nie wiedziało się, że w którymś miejscu twarz stawała się fioletowa, że skóra jakby się wybrzuszyła i przy dotyku jest bolesna. W ogóle nie odczuwa się działania mrozu: tylko chłód i nic więcej. Stąd tak niebezpieczne były długie zabawy na śniegu. Ale

dzieci tamtejsze odruchowo co jakiś czas spoglądały na i krzyczały: „Trzyj nos, szybko trzyj nos!"

Podczas takich mrozów nie dało się urąbać drzewa, siekiera z brzękiem odskakiwała od pociętych klocków.

Wiosną, kiedy szliśmy dr at' jajca, można było zobaczyć setki drzew pozbawionych wierzchołków: to mieszkańcy wioski w czasie zimy zaopatrywali się w opał. Cięli to, co wystawało ponad śnieg.

W szkole, która nie zawsze miała wystarczająco dużo opału, więc siedzieliśmy okutani w kożuchy i czapy i bardzo nie chciało się nam uczyć, stosowaliśmy wypróbowany przez poprzednie roczniki spo­sób: należało napluć na futrynę i zatrzasnąć drzwi do klasy. Przymarzały na amen, do odwilży. Nauczycielka nie była w stanie ich otworzyć. Można więc było wyskoczyć przez okno i iść do domu lub nad Iszym na ślizgawkę.

Niestety były tygodnie głodne i chude, kiedy na stepie rozpętywał się syberyjski buran. W takich sytuacjach należało siedzieć w domu, bo każde wyjście mogło skończyć się śmiercią. Nasze burze śnieżne są karykaturą tamtych zamieci, kiedy na ziemię wali się z rykiem i świstem wichru nieprzenikniona biała kipiel. Na ziemię spływa noc, choć tak naprawdę jest południe. Znika wszystko, widoczność zmniejsza się do kilku metrów i biada temu, kto zabłądził w stepie lub kto pomylił ścieżkę do własnego domu. Zazwyczaj znajdowano go dopiero na wiosnę, kiedy spłynęły śniegi. Czasem człowiek leżał kilka metrów od własnego domostwa, czasem tuż pod ścianą lub wisiał wśród gałęzi pobliskich brzóz

Jak to było w zwyczaju, cała szkoła przerywała zajęcia, gdy tylko nad Ilinką pojawił się kukuruźnik, czyli popularny w okresie ostatniej wojny samolot PO—2. Zazwyczaj lądował wprost na stepie, tuż za ostatnimi domostwami. Zdarzało się, gdy śniegi były nazbyt obfite, i cała wieś znikała z powierzchni ziemi, że pilot długo krążył, opuszczał się zupełnie nisko, kiwał nam, stłoczonym na ulicy dzieciom, ręką i lądował na wyczucie. W ten sposób kiedyś załamał dach na domu wdowy Griszczenki, innym zaś razem płoza wbiła się w otwór wejściowy do jakiegoś domu i kukurźnik wykonał fantasty­czne salto ku uciesze zebranej dzieciarni. Potem kto żyw pomagał

dźwigać maszynę, a pilot, wymachując pistoletem, przysięgał, że wystrzela wszystkich co do nogi, jeśli samolot nie wystartuje. Jednak owe kukuruźniki musiały być nadzwyczaj udanej konstrukcji, bo jakoś zawsze sta/towary.

Samoioty przylatywały przede wszystkim po mięso. Żeby było wygodniej i ekonomiczniej, tusz nie dzielono, lecz w całości ładowano do kabiny. Ustawiano je w pozycji pionowej. Mieściły się zazwyczaj dwie takie tusze. Wyglądało to malowniczo i śmiesznie: z przodu w kabinie siedział pilot, a za nim sterczały świńskie ryje. Natomiast dwie inne przymocowywano na skrzydłach do kadłuba. Wyglądało to również malowniczo: szarozielony samolot, a po obu jego bokach różowe świnie. Nie wiem, skąd przylatywały owe kukurźniki, komu i gdzie dostarczały mięso, jedno jest pewne, nie były to maszyny bojowe, bo wojna toczyła się parę tysięcy kilometrów od nas.

Zdarzyło się, że po starcie, kiedy pilot wykonywał nad wsią pożegnalne koło, jedna ze świń urwała się i koziołkując, runęła gdzieś w okolicy Goroda Kopaj. Samolot niebezpiecznie się zachybotał, przechylił na skrzydło i zaczął wykonywać jakieś dziwne figury. Śledziliśmy teraz jego lot z zapartymi oddechami: spadnie, czy wyląduje. Instynkt nakazywał biec tam, gdzie spadła świńska tusza, jednakże ewolucje kukuruźnika wprost przykuwały nas do miejsc. Zresztą, jakie mieliśmy szanse? Ci z ziemianek zapewne już zdążyli podzielić mięso, a nawet rozpiłować kości.

Samolot z trudem wylądował, do Goroda Kopaj pomknęły sanie z przewodnicącym Sielsowietu. Niestety, świni nigdzie nie było, kamień w wodę. Chodzić od ziemianki do ziemianki nie było sensu, zajęłoby to cały dzień. Więc przymocowano do kadłuba następną tuszę i tym razem samolot odleciał bez przeszkód.

Wraz z mrozami zjawiła się we wsi śmierć. Zawsze więcej ludzi umierało zimą, szczególnie w miesiącach styczeń — marzec. Przodo­wał w tym Gorod Kopaj. Nie było dnia, by ktoś na sankach nie wiózł trumny zbitej z nieheblowanych desek. Ale pochówek był właściwie symboliczny: zimą grunt stawał się twardy niczym stal i żadna łopata nie była w stanie zagłębić się bodaj na centymetr w ziemię. Ustawiano zatem trumny jedna na drugiej w wykopanym śniegu. Cmentarz był nad ziemią, piętrzyły się piramidy białych skrzynek w głębokich

śnieżnych dołach, rosły w miarę upływu czasu, a nocami wokół nich wyły i kotłowały się stada wilcze, usiłujące dostać się do wnętrz. Dlatego trumny robiono nie tyle solidnie, co bez szpar. Ponieważ nie zawsze były gwoździe do przybicia wieka, trumnę obwiązywano grubymi drutami. Miejscowy kowal swoją żonę pochował w blasza­nym pudle i dla pewności owinął je obręczami, a końce zaspawał. Wiosną rodziny pilnowały, by szybko topniejący śnieg nie spowodo­wał runięcia trumien. Zdejmowano je i ustawiano w długie szeregi, a kiedy ziemia odtajała, kopano właściwe groby i odbywał się pochówek. Pamiętam rodzinę Białorusinki Ababurko mieszkającej w ziemiance w osławionym Gorodzie Kopaj. Chodziłem do niej, bo jej najstarszy syn był moim szkolnym kolegą. W ciągu zaledwie jednego miesiąca cała jej trójka dzieci umarła. Pamiętam usypany z piasku na środku ziemianki podłużny kopczyk, a na nim początkowo ciałko malutkiej dziewczynki, potem starszej nieco, w końcu ciało mojego kolegi Tolka. Męża Ababurko aresztowano we wrześniu 1939 roku za to, że kiedy weszli Rosjanie, nie mógł czy też nie chciał zrozumieć, iż został wyzwolony spod władzy polskich panów. Ponoć ciągle powtarzał, że wyzwolono go jedynie od chleba i butów. Wszelki słuch po nim zaginął. Jeśli dobrze pamiętam — Ababurko nie wróciła z nami do Polski.

Kiedy wojska niemieckie zbliżały się do Kaukazu, zajęły Półwy­sep Krymski, Józef Stalin polecił oczyścić tyły swojej armii z nie­pewnych elementów, za jakie uważał Czeczenów i Inguszy. W ciągu jednego dnia dwa narody zostały załadowane do pociągów i wywie­zione do północnego Kazachstanu. Akcja przebiegała niezwykle sprawnie wśród pełnego zaskoczenia. Oto polecono mieszkańcom wiosek zgromadzić się na placu w celu wysłuchania niezwykle ważnego komunikatu. Ponoć nikomu nie udało sie ujść w góry. A były to narody bitne, dorodne, ceniące honor nade wszystko. Słowem takie, jakie opisali w swoich utworach Puszkin, Lermontow i Lew Tołstoj.

Przywieziono ich chyba w kwietniu, kiedy zima dopiero zaczy­nała swój odwrót. Postawni mężczyźni ubrani w czerkieski, smagli, czarni, wysocy. Każdy z ich przywiózł kilka żon i całe tabuny dzieciaków. W wielkich białych workach przywieźli swoje zboże

kukurydzę, którą tam widziałem po raz pierwszy. Ulokowano ich gdzie się tylko dało. Później, po roku, sprawa Inguszy i Czeczenów prawie źe przestała istnieć. Ale teraz była wiosna i zaraz szybko przyszło lato, gorące i pełne kwiatów, choć — pamiętam to dobrze

jeszcze w czerwcu sypnęło śniegiem! Tubylcy twierdzili, że taki wybryk natury zdarza się tam często: nie pociągało to żadnych konsekwencji, bo śnieg prawie od razu się topił, a temperatura nie spadła niżej zera. Ale ludzie z Kaukazu byli wystraszeni.

Co to, koniec lata? — pytali przerażeni.

Ano, koniec — odpowiadano im, ciesząc się, że śnieg napędził im stracha.

Jakże to tak, a z czego będziemy żyć?

To pytanie zadawaliśmy sobie tam wszyscy. Odpowiedzi nikt nie znał.

Z Inguszami i Czeczenami mam związane osobiste wspomnienia. Nie dotyczą one jakichś szczególnych przygód, ale są niezwykle ważne dla całego mojego późniejszego życia. Otóż stali się oni natchnieniem do napisania przeze mnie mojego pierwszego w życiu wiersza. Oto on, tak jak go zapamiętałem:

Bieźit Chamit,

Kriczit, oriot.

Bieźit naród.

Biegut Czeczeny,

Biegut Niemcy,

Odin s porwanoj kolenkoj Bieźit na wstrieczu Chamitul

Wiersz powstał pod wpływem brawurowej jazdy młodego Cze­czena czy też Ingusza na kołchozowym ogierze. Koń był narowisty, miał zwyczaj zrzucać jeźdźców z grzbietu. Robił to w sposób bardzo przebiegły i skuteczny, rozpędzał się, a potem nagle stawał i opuszczał łeb do ziemi. Siedzący na nim wylatywali jak z katapulty. Ale ów młody Czeczen czy Ingusz jakby na to nie zwracał uwagi. Przede wszystkim nie dosiadł ogiera w sposób, w jaki robili to tubylcy. On po prostu jakoś z rozbiegu wskoczył na siodło, dziko krzyknął, aż ogier

jakby kucnął, przysiadł przyduszony czymś niewidzialnym do ziem i zanim się dźwignął, jeździec ciął go z całej siły nahajką. Koń skoczył. Nie zerwał się do galopu, a skoczył jakby go gnało stado wygłodnia­łych wilków. Jeździec co kilkanaście metrów okładał boki konia nahajką. Zwierzę rwało wzdłuż ulic wzbijając kurz. aż wypadło na step i pomknęło w stronę lasu. A gdy po godzinie ów Czeczen czy Ingusz wrócił, ogier, chluba kołchozu imienia Lenina, truchtał potulnie gubiąc pianę z pyska.

Było dziwne, że tak młodych, silnych mężczyzn nie brano ani do Czerwonej Armii, ani do Trudarmii. Właściwie nigdzie ich nie brano, nawet do pracy w brygadach.

Czeczeni i Ingusze przez dłuższy czas budzili w nas zaintereso­wanie i sensację. Kiedy okutana po oczy kobieta brała do ręki mosiężny, strzelisty dzban i szła w stronę ogrodu, my, chłopcy, przypadaliśmy brzuchami do ziemi. Podglądaliśmy czynności ablu- cyjne. Żadna baba ani dziewczyna we wsi nie myła tyłka publicznie, a te bez wstydu kucały w kartoflach i polewały się wodą.

Cmentarz za wsią był duży, każda narodowość chowała się osobno: poznawało się to po krzyżach, po gwiazdach, po palikach. Wieś istniała już parę setek lat, lecz w ciągu roku cmentarz Czeczenów i Inguszy stał się największy. Umierali na wiosnę, latem, jesienią. Zima dokonała reszty. Z kilkudziesięciu rodzin nie pozostała ani jedna. Po jakimś czasie, kiedy brakowało drewna, ludzie powyry­wali owe kołki upstrzone czarnymi hieroglifami. Resztę pochłonął step.

Nagle zjawili się bieżeńcy z Leningradu. Pamiętam Jurkę, miej­skiego chłopaka z lekko wykrzywionymi ustami, który przysięgał, że do tej pory wierzył, iż bułki rosną na krzakach. Leningradczycy wnieśli w miejscowe życie coś, co nie poddawało się szablonowym tutejszym pojęciom. Opowiadali o kinach, o teatrach, księgarniach, koncertach. Ludzie słuchali tego jak baśni dziejącej się gdzieś za siedmioma górami i siedmioma morzami. Co prawda w Ilince także wyświetlano filmy, ale seanse odbywały się w szkole, aparat stał pod ścianą i mężczyźni na zmianę musieli kręcić ciężka korbą dynamo- maszyny dającej prąd. Obraz skakał, gmatwał się, czasem urywał się w ogóle. A jeśli kinooperator był podpity, to jedną i tę samą scenę

można było obejrzeć kilka razy. Pamiętam, że podczas wyświetlania wojennego dramatu, w którym telefonistka w beznadziejnej sytuacji wzywa ogień na siebie, bo właśnie Fryce wdzierają się do okopów, kinooperator tę jedną scenę powtarzał chyba z pięć razy. Na zwróconą uwagę, odpowiedział łkając:

Takaja choroszeńkaja, a oni jejo ubjut!

Kinooperator był wielkim patriotą i nienawidził Niemców. Sam do wojska nie nadawał się, jego garb sprawiał wrażenie monstrualne, wprost czuło się, że ten niepozorny człowieczek dźwiga na sobie jakiś niewspółmierny do całej postaci, wielki ciężar. Podczas projekcji puszczał jedynie te taśmy, które mówiły o bohaterstwie, o brawu­rowych czynach krasnoarmiejców, natomiast wszystkie kadry z Niemcami zostawiał nietknięte. Jeśli przed seansem uraczono go bimbrem, wówczas następowała całkowita gmatwanina. Pojawiały się sekwencje z różnych filmów, działy się na ekranie zdarzenia nie mające początku ani dalszego ciągu, liryka wypierała dramat, sielski pejzaż był brutalnie przerywany przez atak czołgów na pozycje niemieckie. A już szczytem wszystkiego było puszczenie taśmy „od tyłu”. Ale nikt nie protestował, ludzie jak zahipnotyzowani wpatry­wali się w skaczące obrazki.

Filmy były nieme, dialogi pojawiały się w kadrze, lecz nie wszyscy zdążyli je odczytać. Wówczas kinooperator mówił własny komen­tarz. Wyglądało to mniej więcej tak:

Nasi atakują, idą nieustraszone orły, prą na niemieckie dzoty. Ale co to? Patrzcie, w szczelinie pojawia się sukinsyn Fryc, job jewo w duszu mat*, i strzela. Giną nasi, tylko Saszka, bohaterski marynarz, nie uląkł się tego chriena morżowego! Saszka wrzuca granat w szcze­linę i urządza Niemiaszkom absolutny rozpizdziaj. A to co, jedrona pałka? Acha, to kołchoźnicy pracują dla frontu. Ta, w białej kosynce, to Masza, do niej przystawia się brygadzista, wielki złodziej, de- kownik i sukinsyn, ale Masza mu nie daje, bo Masza czeka na swojego Dimę, który pod Stalingradem posłał k jebieni matieri całą armię Paulusa...

Seanse trwały różnie: czasem godzinę, czasem trzy. Zależało to od ilości samogonu, jaką wypił kinooperator. No i od chętnych do kręcenia korbką dynama.

Po seansie ludzie walili główną ulicą, a dziewczyny śpiewały czastuszki.

Kogda Lenin umierał,

Stalinu prikazywal:

Po sto gram chleba dawaj,

Miasa nie pokazy w aj!

My, najmłodsi, z reguły dzieliliśmy się podkradzioną kinoope­ratorowi taśmę filmową.

W kołchoz dorożka prosta,

A z kołchoza kosiakom.

Ja w kołchoz poszła w botinkach,

A z kołchoza bosiakoml

Przyłączały się do śpiewu kobiety i teraz głosy niosły się hen, aż gdzieś na steo.

Traktor paszet,

Ziemia sochniet,

Kto w kołchozie,

Tot izdochnietl

Natomiast chłopaki, chcąc przebić ich śpiew, a przy tym zaimpo­nować, wyśpiewywali pod muzykę bałałajek lub harmoszek:

Nastroju gitaru na job twoju mat',

Pojdu po dieriewnie bladiej sobirat'.

Jest to smutna pieśń młodego człowieka, który zakochawszy się w Murce, publicznej dziewczynie, nabawił się od niej brzydkiej choroby. Bo gdy zgłosił sie do lekarza, ten od razu zawyrokował:

Towariszcz, iowariszcz, moj wiemyj holuj,

Pridiotsia otriezać wasz sobstwiennyj chuj.

Rozpacz młodego człowieka nie ma granic, ale sytuacja jest bez wyjścia.

Leżu ja w bolnicy, glażu w potołok,

A doktor na bludie moj chuj ’powołokl

Dzieje się to wszystko w czasach wojny, strasznego kryzysu żywnościowego, kiedy jedzenie jest problemem numer jeden. Bohater pieśni po wyjściu ze szpitala zachodzi do sklepu mięsnego w nadziei, źe coś dostanie do jedzenia.

Wchożu w kolbasnuju, kołbasnik sidit,

A moj chuj kopczonyj na stienkie wisitl

Śpiewy trwają, lecz my, najmłodsi, wiemy, że wszystko to przygrywka, prowokowanie, zaloty. Już tworzą się pary, odrywają od grup, uchodzą w step. Niedaleko naszego domu była mała uliczka, pierieuiok łączący wieś ze stepem. Zdzierając skórę z kolan i łokci, drąc ubranie, podpełzaliśmy jak najbliżej leżących par, by zobaczyć podniecające, a przecież niezupełnie dla nas jeszcze zrozumiałe widowisko.

Swoistą formą spędzania czasu przez dorastających chłopców i dziewczęta były tak zwane wieczorki. Byłem za mały, aby w nich uczestniczyć, zresztą nie za bardzo jeszcze wiedziałem o pewnych sprawach. Natomiast Fiedia, Kazbek i Wania nie opuszczali żadnej. Odbywały się wieczorynki w domu którejś z dziewcząt, a polegały z grubsza na grach i zabawach, w podtekście których zawsze był seks. Opowiadał mi Kazbek, że za włożenie ręki pod sukienkę naj­piękniejszej dziewczynie we wsi, Tani Ponomariewoj, otrzymał później tyle uderzeń pasem po dłoni, ile minut trzymał Tanię za krocze. Z reguły były to zawody i wygrywał ten, kto nie zważając na następstwa, ręką doprowadzał dziewczyny niemal do orgazmu. Kazbek opowiadając o tym, pokazywał mi swoją dłoń: była obrzmia­ła, sina, w paru miejscach skóra została rozcięta sprzączką. Mimo to chłopcy lubili tę zabawę, a dziewczyny chętnie sprawdzały ich

wytrzymałość na ból, jedocześnie mogąc się przekonać, który z chłopców je pożąda.

Sprawy płci nie były otoczone pruderią. Latem chłopcy i dziew­częta kąpali się wspólnie w Iszymie, wszyscy na golasa, bo czegoś takiego jak spodenki kąpielowe nie znano. Chłopcy zakrywali dłonią przyrodzenie i skakali z brzegu do wody, dziewczyny czyniły tak samo. Nie obeszło się rzecz jasna, bez przytyków, podśmiewania się, zaczepek. Było to naturalne. Przecież wszystko odbywało się niemal jawnie: zimą cała rodzina sypiała na piecu i dzieci do woli mogły obserwować igraszki rodziców. A latem, kiedy na całe miesiące dorośli — żonaci, kochankowie, żony i dziewczyny — wyjeżdżali w pole — mieszkali w wozach, seks stawał się czymś oczywistym, jak jedzenie i spanie. Ważną rolę w tym wszystkim spełniała rosyjska łaźnia, czyli bania. Chodziły do niej całe rodziny, często wraz z sąsiadami. Sam pamiętam, że przeważnie zabierała mnie ze sobą matka albo gospodyni i tam, dusząc się od gorącej pary, mogłem przez dłższy czas podziwiać u zebranych kobiet to, co na co dzień było skrzętnie zakrywane.

Z reguły do moich obowiązków należało polewanie wodą rozpa­lonych kamieni, a także chłostanie brzozowymi witkami (właściwie miotłami) ciał kąpiących się. W sumie jednak nie byłem wytrzymały i resztą czasu spędzałem z nosem przy szparze pod drzwiami.

Najbardziej dokuczała mi Waria, smagła, o złodziejskich gorą­cych oczach kobieta, wiecznie śmiejąca się i wiecznie dowcipkująca.

Szkoda — mówiła do mojej matki — że Żenią jest jeszcze taki mały, bardzo szkoda...

Ty, Waria, opamiętaj się ¡i złościła się matka. — To jeszcze dziecko.

Właśnie mówię, że dziecko. A bez chłopa sama wiesz, zimną wodą ciała nie ugaszę.

Wstydź się, twój poległ na wojnie, a ty tylko o tym.

Za nim wypłakałam co swoje, ludzie mogą potwierdzić. Ileż jednak można wylewać łez?

Mało to starszych chłopaków we wsi?

Też mi kawalery! — śmiała się Waria kołysząc mi przed nosem piersiami i usiłując dotknąć sutkami mojej twarzy. — Dziob­

nie taki dwa razy i już go nie ma. Ja potrzebuję miłości, moje kobitki, prawdziwego chłopa, żeby go czuć było nie tylko w sobie, ale i na sobie.

Kobiety chichotały, przyznając rację młodej wdowie. Wojna pozbawiła je chleba, ciepła i mężczyzn.

Im dłużej trwała wojna, tym większa chuć ogarniała kobiety. Powodzenie miał każdy jako tako trzymający się staruszek, inwalida, a nawet dorastający chłopcy. Stare baby, młode żołnierki, podlotki, prowadziły ze sobą istną wojnę. Kiedy ojciec powrócił z Wysp Sołowieckich, problem seksualny dopiero kiełkował, ale już rok później stał się sprawą poważną. Zdarzyło się, że polując w stepie ojciec dotarł do którejś z brygad. Kobiety ugościły go czym chata bogata, ale nie chciały puścić do domu. Dość szybko pojął nie­bezpieczeństwo: on jeden, a kobiet parę dziesiątków. Zaczął szukać jakiegoś fortelu, one jednak, jakby odgadując jego myśli, nagle rzuciły się na ojca i pomimo protestów z jego strony, zawlekły do jednego z wozów mieszkalnych. Drzwi zamknęły na solidny skobel i śmiejąc się, dogadując, poszły dokończyć pracę w polu. Jedynie fakt, że zaślepione buzującym w ich ciałach ogniem wrzuciły za ojcem jego strzeblę, uratował go z opresji. Wypalił kilka razy w drzwi rozbijając je w drzazgi i uciekł. Od tamtego czasu, przynajmniej tak twierdził, unikał większych skupisk kobiet.

My, ci najmłodsi, choć mieliśmy okazję porównywać własne ciało z ciałami dziewcząt i kobiet, to na dobrą sprawę jeszcze nie wiedzieliśmy, po co starsi chłopcy włażą wieczorem na stepie na dziewczyny. Owszem, były to widowiska dość interesujące, ale tak naprawdę to bardziej nas obchodziły konie i strzelby.

Fiedia Prusaków, chłopiec szesnastoletni, czarny niczym Gruzin i odważny jak sam diabeł, korzystał z życia czerpiąc zeń całą garścią. Nie było chyba w całej Ilince żołnierki, z którą Fiedia nie sypiał. W kołchozie pracował przy koniach i z przyjaźni pozwalał mi prowadzić tabun do wodopoju. Jeździło się na oklep, w niemożliwym do oddychania kurzu, za to można było w drodze powrotnej mknąć galopem wywijając nad głową długą witką. I tylko należało uważać na bramę, by w Dore się schylić. Ponoć poprzedni przewodniczący

piątej brygady zapomniał był o tym w pijanym widzie i dlatego już któryś rok spoczywa na cmentarzu.

Fiedia - prosiliśmy. — Pokaż, jak to się robi?

Jak wam obrosną, to sami się dowiecie.

Za długo czekać, Fiedia. Chcesz, ukradnę dla ciebie prochu!

Fiedia zastanawiał się przez moment.

Proch i śrut.

Zgoda: proch i śrut.

Jeszcze dziś.

Może być dziś. A kiedy nam pokażesz?

Także dziś. Jak zobaczycie, że wchodzę z którąś do naszej komórki, biegnijcie pod ściany. I ani mru mru. Zrozumiano?

Zrozumiano!

Fiedia sprowadził cycatą, o potężnych udach Frośkę, pracującą na bachczy, a my od razu zaczęliśmy wyrywać mech uszczelniający ściany. Było południe, słonecznie, w komórce panował złocisty odcień rozpalonego do białości dnia. Wszystko odbywało się jak na filmie i my, stojąc i przebierając nogami, do syta mogliśmy podziwiać umiejętności naszego starszego kolegi. Potem próbowałem powtó­rzyć te wyczyny z Dunią, cioteczną siostrą Loni Liczmana, niestety, nic z tego nie wychodziło. Przynajmniej nie tak, jak u Fiedi Prusakowa.

Brak mężczyzn odbijał się ujemnie na psychice kobiet. O niczym tyle nie rozprawiano, co o kopulacji. Sprawy płci były głównym tematem niemal wszystkich rozmów, a już szczególnie biesiły się młode mężatki, które nijak nie mogły sobie poradzić bez chłopów. Opowiadano więc dramatyczne historie o tym, jak to baby z drugiej brygady dopadły w stepie Kazacha i tak go męczyły, że biedaczysko zmarł z wycieńczenia, albo o tajemniczym mężczyźnie, który zjawia się w nocy, kocha kobiety aż tracą zmysły i znika bez śladu. Było w tych opowieściach tyleż fantazji, co ukrytego pragnienia.

Zaszedłem kiedyś do mojego kolegi z klasy Dimy Wirejewa, by umówić się z nim co do wyprawy na szczupaka. Dimy w mieszkaniu nie zastałem. Zajrzałem więc do obórki przylegającej do sieni, bo wydawało mi się, że stamtąd dochodzą jakieś głosy. To, co zoba-

czytam, wprawiło mnie w niebywałe zdumienie i osłupienie. Siostra I Dimy, której mąż poszedł na wojnę jeszcze w trzydziestym dzie- I wiątym, a od pół roku nie przysłał żadnego listu, leżała spleciona I w mocnym uścisku ze znaną we wsi felczerką weterynaryjną. Obie I kobiety popiskiwały, postękiwały, tarzały się po podłodze. Siostra I Dimy co jakiś czas wyginała się w pałąk, odrzucała głowę do tyłu, I wyła.

Nie wiedziałem, co robić. Byłem pewny co do jednego: oto na I moich oczach dokonuje się morderstwo. Jedna goła kobieta zamęcza I na śmierć inną gołą kobietę i nikt temu nie potrafi przeszkodzić. I Miałem ochotę zawołać kogoś ze starszych, ale nadal stałem bez I ruchu wlepiwszy oczy w drgające, skręcające się, mokre od potu ciała. I Kiedy na dobre przekonałem się, że siostra Dimy nie żyje, nagle I felczerką krzyknęła przeciągle rozciągając do granic wytrzymałości I samogłoskę „a” i zaczęła wykonywać gwałtowne podrzuty w górę I i w dół. Trwało to krótko, bo i ona padła bez czucia.

Czekanie nie miało sensu. Wybiegłem z obórki i pognałem do I naszej brygady. Na szczęście przewodniczący właśnie wsiadał do I tarantasa, by gdzieś jechać, więc przypadłem do niego i dławiąc się I słowami, zacząłem krzyczeć, że dwie kobiety zabiły się na amen. I

Co ty, kto się zabił?

Siostra Dimy Wirejewa i felczerką.

Jak to zabiły się? Gdzie?

Tam w oborze. Leżą i nie ruszają się.

Przewodniczący podejrzliwie popatrzył na mnie, ale wziął lejce, I cmoknął na konia i skierował wózek pod dom Dimy. Biegłem za nim I co tchu zły, że nie posadził mnie obok siebie.

Prowadź — powiedział, gramoląc się z trudem z tarantasa przewodniczący. — Pokaż te zabite.

W oborze obie kobiety leżały bez czucia.

Przewodniczący pochylił się, popatrzył i wyszedł bez słowa.

Nie żyją? — zapytałem, ciesząc się zawczasu, bo to przecież ja pierwszy odkryłem to wstrząsające zdarzenie.

Żyją, żyją. No, biegnij do domu. 1 nie chwal się tym, co widziałeś.

Przewodniczący z trudem wsiadł do tarantasa, wziął lejce:

Pamiętaj: nikomu!

Byłem zły, gdyż od razu przejrzałem jego podstępną naturę: chciał pozbawić mnie zasłużonej sławy. Przecież nie zdarza się co dnia śmierć dwóch młodych kobiet, a jeśli dobrze pamiętałem, to żaden z moich kolegów dotąd jeszcze nie znalazł żadnego nieboszczyka.

A mnie się poszczęściło. Znalazłem dwa trupy, ba, widziałem nawet jak umierały!

Nie poszedłem do domu. Pobiegłem do Sielsowietu i tam powiedziałem o wstrząsającej zbrodni w domu Wirejewów. Potem to samo powtórzyłem chłopakom nad rzeką, a później mówiłem każdemu, kogo napotkałem na drodze.

Niestety, okazałem się kłamcą. Jeszcze tego samego dnia na własne oczy zobaczyłem felczerkę idącą do kołchozowych obór, a siostrę Dimy spotkałem przy studni dźwigającą na koromyśle dwa wiadra wody. Uśmiechnęła się do mnie i zapytała:

Co się stało, że nie przychodzisz do Dimy? Pobiliście się?

Im dłużej trwała wojna, tym stawało się ciężej. Jesienią zbiera* liśmy ze stepu roślinę nazywaną ryzyk (nie znam jej polskiej nazwy), z której matka piekła lepioszki, brązowo-czarne placki, które nale­żało jeść póki były gorące. Po ostygnięciu można było je pokruszyć tylko siekierą. Ojciec polował, co prawdopodobnie uchroniło nas od śmierci głodowej.

W szkole pojawiło się hasło:

W sorok trietij god wstupajem I uczytsia obieszczajem,

Sztob skazali nam bojcy —

Wy, riebiata, mołodcyl

Natomiast na każdej przerwie otrzymywaliśmy drewniane korytka i toporek, a z poddasza szkoły znoszono wysuszony tytoń. Siedząc w kucki należało toporkiem rubit’ korieszki. W ten sposób przygo­towywaliśmy tytoń dla armii. Dziewczyny robiły na drutach ręka­wiczki, skarpety, szaliki. Do paczek wkładaliśmy listy złożone w trójkąt i zszyte nitką, pisaliśmy, że uczymy się celująco, że życzymy

zwycięstwa nad faszystskim igom i zapewnialiśmy, że czekamy na nich jak na prawdziwych bohaterów. Wiele z tego było prawdą, przecież prawie każda rodzina miała kogoś bliskiego na froncie, komu mogła dostać się paczka z Ilinki. Niestety, coraz częściej przychodziły zawiadomienia, że syn, brat lub ojciec pogib smiertju chrobrych. Coraz więcej domów okrywało się żałobą, coraz więcej we wsi było sierot i wdów.

Najmniej prawdziwe były informacje o naszych celujących stop­niach. Naukę traktowano jak zło konieczne, bo odrywała młodzież od pracy, od poszukiwania żywności, od pomocy w gospodarstwach. Matki mówiły: skończy się wojna i wtedy niech się uczy ile dusza zapragnie. Teraz niech stara się przeżyć.

ROZDZIAŁ VII

Różne powroty

Mój przyjaciel Mit’ka Priwałow miał trzech braci: dwaj walczyli pod Stalingradem, trzeci zaledwie raczkował. Ojciec Mit’ki zmarł w tak zwanej trudarmii, czyli w armii pracy, dokąd trafiali ludzie podozritielnyje a więc niepewni. Matka Mit’ki, kobieta chora i wy­cieńczona — pamiętam ją siedzącą na przyzbie, bladą, oddychającą z trudem — także długo nie pożyła. Przewodniczący brygady codziennie przychodził wyganiać ją do pracy, ale kobieta tylko machała ręką, a jej ogromne, błyszczące od gorączki oczy zdawały się mówić, że kołchoz niestety będzie się musiał obejść bez niej. Zmarła w nocy, cicho, bez płaczu najbliższych i bez zawodzenia bab. Pogrzeb miała więcej niż skromny, bo cała Ilinka wiedziała, że Priwałowa była czarownicą i wiedźmą, że zabierała krowom mleko, dziewczyny pozbawiała płodności i biesiła pijanych mężczyzn. Ta opinia musiała zaistnieć dawniej, zanim zjawiliśmy się we wsi. W dniu jej śmierci i w czasie pogrzebu ludziska uważnie przyglądali się sufitowi w mieszkaniu, gdzie leżała zmarła. Było wiadomo, że dusza wiedźmy zawsze ulatuje przez sufit, a nigdy oknem, jak to czynią dusze ludzi normalnych. Mnie to nie przeszkadzało i jako jeden jedyny przy­jaźniłem się z Mitią.

I oto gruchnęła wieść, że najstarszy z Priwałowów, Saszka, przyjeżdża na urlop. Rzecz właściwie bez precedensu, bo jakoś nikt nigdy jeszcze z frontu nie pojawił się w Ilince, przychodziły iedynie

zawiadomienia o bohaterskiej śmierci Jub o tym, że taki a taki przepadł bez wieści. A tu — proszę! Saszka wraca! Cała wieś wyległa na step, by powitać młodszego Jejtnanta. Saszka szedł uśmiechnięty, mały Kola czepiał się jego butów, a Mit’ka, promieniejąc ze szczęścia, kroczył obok brata. Saszka przyjechał, aby uporządkować sprawy rodzinne, to znaczy umieścić młodszego z braci u jakiejś rodziny lub u kogoś z sąsiadów. Wydał mi się Saszka bohaterem, o jakich słyszeliśmy w szkole lub czytaliśmy w „Leninskom Znamieni”, gazecie przywożonej od przypadku do przypadku. Saszka podzwa- niał orderami, przez pierś biegła koalicyjka, a z tyłu dyndał wielgach­ny nagan. Nie miał też, w przeciwieństwie do prostych żołnierzy, ogolonej głowy.

Po czynu prinadleżyt — mówił. — Włosów nam się nie ścina, rozumiecie? Żaden politruk nie ma gołej głowy. Tylko jeśli któryś trafi do Fryców, to od razu wiadomo, kto jest kto. Zwykłych oficerów odsyłają do lagrów, a nas, na miejscu...

Saszka śmiał się, pił ostro, potem strzelał na wiwat w sufit. A nam zamierało serce i bardzo chcieliśmy tak jak on bić Fryców i strzelać z ciężkiego, czarnego nagana. Narzeczona Saszki, Dunia, trzymała się go kurczowo i nie opuszczała ani na moment. Była to miłość jeszcze sprzed wojny, miłość wielka jak z powieści Lwa Tołstoja. Taką miłość może zniweczyć jedynie śmierć. Aż nagle — sensacja! Saszka żeni się z dziobatą i rudą Kławą! Duni kazał się zabierać do domu, a Kława tegoż samego wieczora przeniosła się do Priwałowów. Czegoś takiego nikt tu nie pamiętał, bo Kława tak pasowała do Saszki, jak kołchozowy wół do ogiera samego przewodniczącego Sielsowietu. Dunia była nauczycielką, a Kława władzą, pracowała właśnie w Sielsowiecie, i — szeptano — wiele mogła, właściwie mogła wszystko, nawet zwolnić z wojska.

I Saszka, przystojniak i oficer ożenił się ostatniego dnia urlopu. Wysoko nad chałupą wywieszono barwną wiązkę wstążek, rano matka Kławy z poplamionym prześcieradłem pół dnia stała w bra­mie, by ludziska naocznie przekonali się o czystości dziewiczej jej córki. Śmiano się z tej demonstracji, gdyż Kława znana- była z rozwiązłości, ze skłonności do hulanek, z miłości do lekkiego życia.

To ona pierwsza zaczęła śpiewać na wieczorynkach ową słynną i wkrótce popularną piosenkę, której refren brzmiał:

Nie twojo mamasza dieto,

Nie twoja pizda tierpieła.

Saszka ożenił się i nazajutrz pojechał do swojej jednostki, aby już do końca wojny bić Fryców i słać rozpaczliwe listy do Duni, w których zapewniał, że jak tylko wróci, to Kławę chwyci za rude kudły, zawlecze do Iszymu i tam własnoręcznie utopi.

Mit’ka i Kola nadal wiedli żywot nikomu niepotrzebnych sierot: Kława nie interesowała się nimi zupełnie. Mit’ka często pomagał mi w zdobywaniu ptasich jaj, przy zakładaniu wnyków, podczas łowie­nia ryb. Moi rodzice, jak mogli, opiekowali się małym Kolą.

Nasi sąsiedzi Liczmanowie należeli do zamożniejszych we wsi. Mieli solidny dom, płat z okrąglaków, studnię z żurawiem. Lońka miał młodszą siostrę Olę, moją dziecięcą wielką miłość, i starszego brata (imienia nie pamiętam), który był weterynarzem, a teraz służył w wojsku, a właściwie przebywał w lazarecie gdzieś pod Moskwą. W rodzinie Liczmanów ów weterynarz był otoczony tyleż miłością, co wręcz nabożnym kultem. Ponoć był niezwykle zdolny, na pamięć znał całego Eugeniusza Oniegina, pięknie grał na skrzypcach i malo­wał jak sam Ilja Riepin. W domu na ścianach wisiały jego obrazy,

o których dziś nie mogę wiele powiedzieć, zapamiętałem jedynie, że były to ołówkowe portrety rodzinne. W domu Liczmanów mieszkała siostra matki Lońki ze swoją nieślubną córką Dunią, dziewczynką w moim wieku, z którą, jak wspomniałem, chciałem zrobić to samo, co robił Fiedia Prusaków z Frośką, i nic z tego nie wyszło.

Liczmanowie byli ludźmi ustosunkowanymi, mieli kogoś w Jaw- lence, do kogo matka Lońki jeździła dość często. Ojciec Lońki zmarł przed wojną, właściwie utonął, przeprawiając się w czasie powodzi przez Iszym. Na cmentarzu był jego symboliczny grób, bo ciała nigdy nie odnaleziono. Natomiast ten ktoś w Jawlence, tak dziś myślę, był po prostu kochankiem matki Lońki i zapewne zajmował jakieś wyższe stanowisko w rejonie. Otóż po wielu staraniach, wyjazdach

matki, zawożeniu prezentów, okazało się, że ów artysta-weterynarz przyjedzie do domu, by leczyć ranę zadaną wrogim pociskiem. A więc nowa sensacja w Ilince!

Liczmanowa wyprosiła u przewodniczącego konia i bohaterski żołnierz został przywieziony. Cała wieś tłoczyła się przed domem Liczmanów, bo wszyscy chcieli zobaczyć odważnego sołdata, który własną piersią zatkał lufę karabinu maszynowego. (Było to już po słynnym wyczynie Matrosowa, który w ten właśnie sposób zdławił niemiecki ogień, umożliwiając towarzyszom wdarcie się we wraże okopy. Że tak postępował brat Lońki, nikt nie wątpił ani przez chwilę).

Byłem wśród witających. Z tarantasa wysiadł wychudły, żółty, przygarbiony mężczyzna o wykrzywionych, złych ustach. Na zebrany tłum nawet nie spojrzał, oparł się na kulach i podtrzymywany przez matkę i ciotkę pokuśtykał do domu. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest zdrów i cały. Szedł tylko niezbyt pewnie, jedna noga jakby nie nadążała, ciągle zostawała w tyle i ranny musiał ją każdorazowo podciągać. Jakże różnił się od Saszki Priwałowa, pogodnego, weso­łego lejtnanta, brata łaty, zawołanego tancerza i zapiewajły.

Później, kiedy przychodziłem do Lońki, ów brat bohater niez­miennie siedział w cieniu pod drzewami i albo spał, albo czytał. Do końca wojny tak go widywałem i ani razu nie odezwał się do mnie nawet jednym słowem. W ogóle nie słyszałem, by mówił. Zapewne tak zachowywali się wszyscy prawdziwi bohaterowie, a że brat Lońki był bohaterem, nikt w rodzinie nie wątpił.

Natomiast nasi sąsiedzi po drugiej stronie, Prusakowowie, byli ludźmi zgoła innymi: Wania, młodszy od Fiedi, sprawiał wrażenie kołchozowego wołu. Powolny, zawsze coś dłubiący, zapracowany, niemal od świtu do nocy przebywający w zabudowaniach brygady, nie uczęszczający do szkoły. Na zajęciach z wojskowości zawsze i wszędzie się spóźniał, w ataku na nieprzyjaciela biegł ociężale i na końcu, a maskę gazową zgubił w stepie zaraz pierwszego dnia.

O Fiedi już pisałem. Mogę jedynie dodać, że już w Polsce doszła do nas wiadomość, iż przylgnął do jakiejś zbójeckiej grupy i dokonywał napadów na samotnych wędrowców, a także na Sielsowiety w róż­nych wioskach. Złapany, został osądzony i stracony. Nie bardzo

98

wierzę w to wszystko, choć Fiedia zawsze lubił lekki chleb i nigdy nie ciągnęła go nauka czy jakaś konkretna praca.

Ojciec Wani i Fiedi przebywał w trudarmii, czyli w czymś pośrednim pomiędzy regularnym wojskiem a więzieniem. Zabierano tam ludzi niepewnych, po wyrokach i takich, których przewodni­czący Sielsowietu chciał się pozbyć ze wsi. Za co trafił ojciec moich kolegów do trudarmii nie wiem, bo kiedy przyjechaliśmy do Ilinki, on już tam był. A pytać jakoś nie wypadało. Natomiast dobrze pamiętam jego przyjazd na urlop. Była zima i stary Prusaków z rejonu przyszedł pieszo. Był podobny do Wani, mrukliwy, flegmatyczny, nijaki. Nikt go nie witał, nie było łez radości. Wania nalał do cynkowych kubków samogonu.

Pij, ojciec, tam takiej okazji nie ma.

Ano, nie ma — zgodził się Prusaków.

Bierz słoninę — powiedział Fiedia. — Takiej pewnie tam nie dają.

Ano, nie dają.

Czego jeszcze nie dają?

Nic nie dają — przyznał Prusaków. — Tam jest tylko robota.

Lepsze to niż front — odezwała się żona. — Ilu naszych już zginęło...

Tam także ludzie giną 9 powiedział ponuro Prusaków.

Tylko męczą się dłużej.

Tato, a co ty tam robisz? — zainteresował się Fiedia.

Dużo rzeczy.

Ale co konkretnie?

Stary wypił, wziął kawałek słoniny z plastrem cebuli, długo żuł bezzębnymi ustami.

Waniuszka — powiedział. — Masz jeszcze swoją harmoszkę?

Wania bez słowa wyszedł do sieni, długo nie wracał.

A ten, to czyj? — zainteresował się Prusaków wskazując na mnie.

Polak — powiedział Fiedia. — Nasz wróg i sojusznik.

Nie znam. — Prusaków ciągle patrzył na mnie. — Dużo ich

tu?

Było trochę, teraz jest już mniej.

Nie przetrzymali?

Nie przetrzymali.

Wrócił Wania z harmoszką.

Stary przymknął oczy, chwilę siedział bez ruchu i raptem zaśpiewał pięknym, czystym tenorem:

Naczinajutsia dni zolotyje,

Worowski niepriegladnoj lubwi,

Kriknu: koni moi woronyje,

Woronyje wy konie moil

Matka Fiedi otarła oczy rąbkiem kosynki, Wania rozciągał miech harmoszki, a Fiedia mrugając do mnie szelmowsko, nalewał do swojego kubka samogonu.

My ukryliś ot wrażej pogoni,

Pieriestań moja dietka rydat’.

Nas nie wydadut czornyje koni,

Woronych uż tiepier nie dognat’.

Fiedia wypił kolejny raz. Otarł wierzchem dłoni usta.

Zaśpiewaj ojciec lepiej którąś z waszych pieśni. O czym śpiewacie po pracy, co?

Prusaków jakby się obudził. Popatrzył po izbie przytomnie, sięgnął po następny kawałek słoniny.

Jeśli bardzo tego chcesz... — powiedział.

I raptem tak jakoś z głębi piersi, głośno zaśpiewał:

Sziroka strana moja rodnaja,

Mnogo w niej lesow, polej i riek.

Ja drugoj takoj strony nie znaju,

Gdie tak wolno dyszyt czełowiekl

Fiedia walnął nagle kubkiem o stół, bryzgi samogonu ochlapały twarz starego. Zerwał się na równe nogi.

Niczego się nie nauczyłeś! Niczego!

I wyszedł.

Wiosną 1943 roku zjawili się w Ilince przedstawiciele Związku Patriotów Polskich. Mówili dobrze po polsku, ale gruchnęła wieść, I to wcale nie są Polacy, a tylko funkcjonariusze partyjni albo i oo gorsze z NKWD, i chcą wybadać nastroje. Więc lepiej być z nimi na dystans i do żadnego ZPP się nie zapisywać. Ponieważ mieszkaliśmy, jak na tamte warunki, niemal luksusowo — mieliśmy całą izbę dla siebie — więc w naszym mieszkaniu odbywały się wszystkie spotka­nia rodaków. Ci z ZPP także od razu zostali przez Sielsowiet skierowani do nas. Było ich dwóch, milczkowatych, jakby poła­manych, palących bez przerwy machorkę. Dziś nie pamiętam, czy rodzice podpisali deklarację, czy istotnie rozmowy były jedynie sondażowe. Pamiętam natomiast, że rok później powstała w naszym mieszkaniu organizacja czy może towarzystwo skupiające wszystkich Polaków mieszkających w Ilince. Stworzono także zalążek szkoły polskiej i wieczorami zaczęli przychodzić młodzi Polacy na głośne czytanie, a później na naukę języka i literatury ojczystej. Przysłu­chiwałem się tym zajęciom za zdziwieniem. Sam już nie umiałem mówić po polsku, co było skutkiem nieustannego przebywania z Rosjanami. Teraz, słuchając, niczego właściwie nie rozumiałem. Natomiast zapamiętałem książkę — były to wiersze — oraz ilustrację przedstawiającą mężczyznę rozszarpywanego przez czarne ptactwo. Dopiero po kilku latach, już w kraju, natrafiłem na podobne wydanie Dziadów z ową niezwykłą dla mnie ilustracją.

W tym miejscu pragnę uczynić pewną dygresją, dość ważną, jeśli idzie o moje późniejsze zamiłowania literackie. Otóż w odróżnieniu od wielu moich rówieśników, nie byłem wychowany na klasycznej literaturze dziecięcej czy młodzieżowej. Nie znałem bajek o sierotce Marysi, o Czerwonym Kapturku, o Jasiu i Małgosi. Pierwszą moją książką przeczytaną samodzielnie był Gargantua i Pantagruel Francois Rabelais’go (oczywiście po rosyjsku). Maria Iwanowna, kiedy dowiedziała się, że piszę wiersze, zaczęła mi przynosić utwory Puszkina. Pamiętam do dziś serię z brązowym ornamentem, zawie­rającą Ucztę w czasie dżumy, Skąpego rycerza, Mozarta i Salieriego. Były to małe książeczki z ilustracjami, wywarły na mnie wstrząsające wrażenie. Potem jeszcze tylko jeden jedyny raz przeżyłem podobne zauroczenie, kiedy po powrocie do Polski, ucząc się języka, przeczy­tałem po raz pierwszy Ballady i romanse Adama Mickiewicza.

W ogóle z moimi lekturami byłem zawsze nietypowy. W Ilince, w klasie czwartej i piątej, dzięki niezapomnianej Marii Iwanownie, poznałem nie tylko Eugeniusza Oniegina Puszkina i jego Córkę kapitana czy Dubrowskiego, nie mówiąc już o liryce, ale zaczytywałem się Lermontowem, Niekrasowem, Lwem Tołstojem, a nawet Dosto­jewskim. W Polsce także zacząłem z dość wysokiego progu. Otóż latem 1946 roku, kiedy moja polszczyzna budziła śmiech u ró­wieśników, jedna z koleżanek, Mirka Szubertówna, pożyczyła mi książkę. Jej oryginalnością dla mnie było to, że została napisana wierszem. Nie było karty tytułowej i pierwszej strony. Książka zaczynała się tak:

Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,

Stal dwór szlachecki...

Miałem trzynaście lat, lecz od tamtego czasu nigdy więcej me sięgałem po tę książkę. Po prostu znam ją na pamięć. To tak jak pierwsza miłość: lata mijają, a wspomnienia o niej są zawsze świeże i ona sama ciągle pozostaje młoda i piękna.

Czytałem zawsze zachłannie. W Ilince ślęczałem przy kopciłce (puszka po konserwie lub słoik przykryty blaszką, przez otwór w blaszce wpuszcza się knot z konopi, wewnątrz puszki nafta), która dawała tyle światła, co zapałka, a przy tym kopciła niemiłosiernie. W dzień całymi godzinami leżałem na trawie z książką, zapominając czasem o wojennym diele, za co otrzymywałem potem niskie stopnie i wysłuchiwałem ostrej repremendy od nauczyciela.

Z nauką w szkole także działy się rzeczy dziwne. Gdy chodziłem do pierwszej klasy, uczono nas jedynie języka rosyjskiego, w drugiej jako dodatkowy zaczął obowiązywać język kazachski, w trzeciej kazachski zlikwidowano, a wprowadzono niemiecki. Uczył nas autentyczny Niemiec, Kart Helmutowicz, jeniec wojenny, który śmiesznie kaleczył rosyjski, a przy powitaniu zdejmował czapkę. To nas bardzo bawiło, więc w największe mrozy tak ustawialiśmy się, by Karł Helmutowicz co raz to musiał obnażać swoją łysą czaszkę. Im większy był mróz, tym lepsza zabawa.. Z całej nauki niemieckiego, zapamiętałem jedno jedyne zdanie: Ich bin heite ordner.

Gdzieś w 1943 roku, lub może rok później, do llinki doprowa­dzono linię telefoniczną. Sprawa nie była prosta: najbliższa osada oddalona o 4 kilometry znajdowała się za Iszymem. Był to kazachski auł Karatał. Najbliższa wioska rosyjska — Aleksandrowka 9 leżała już prawie w lasach, oddalona o 7 kilometrów, osada rejonowa (coś jak nasz powiat) Jawlenka była jeszcze dalej, bo już 30 kilometrów, a najbliższe miasto Pietropawłowsk — 120 kilometrów. Linię ciągnięto — napowietrznie — z Jawlenki. Aparat na korbkę umiesz­czono w domu przewodniczącego Sielsowietu. Niemal cała wieś przyszła popatrzeć na to cudo. Nikt jednak nie podchodził blisko, bo przecież nie wiadomo, co się może wydarzyć. Kiedy telefon zadzwonił po raz pierwszy, naród runął do pobliskich rowów. (Droga biegnąca przez wieś była oddzielona rowami od części umownie nazwanej chodnikiem).

Przewodniczący długo nie dotykał aparatu. Jego żona, czyniąc znaki krzyża i zalewając się łzami, trzymała go za rękę. W końcu przewodniczący przemógł się.

Powyłaziliśmy z rowów.

Słyszę — mówił ochrypłym głosem przewodniczący. — Ale gdzie ty jesteś?

Przestąpił z nogi na nogę, spocił się.

Ty mi się pokaż, a potem mów, ile pudów pszenicy mamy dostarczyć, a ile mięsa. Widzicie — zwrócił się do tłumu, który wstrzymując oddech śledził każdy ruch przewodniczącego. — Chce pszenicę i mięso, a sam się schował. A ja skąd mam wiedzieć, czy to nie mówi, na ten przykład, domowoj? (dla wyjaśnienia: domowoj, to duszek zamieszkujący wszystkie domostwa w Rosji, który czasami lubi płatać różne nieprzyjemne figle).

Nie jestem głuchy, słyszę, ale gdzie ty jesteś? W Jawlence?

Przewodniczący aż wychylił się przez okno.

Ludzie, on powiada, że jest w Jawlence! Trzydzieści kilo­metrów stąd! A mówi mi do ucha. Rozumiecie co z tego?

Nikt niczego oczywiście nie rozumiał.

Ty na mnie nie krzycz — zezłościł się w końcu przewodniczący i z gniewem popatrzył na słuchawkę. — Pokaż mi się'na oczy, wtedy porozmawiamy. Isz ty, chrien morżowyj, duraka waląjet!

Telefon dzwonił codziennie i codziennie odbywała się podobna rozmowa. Przewodniczący wyznawał słuszną zasadę: nie ma czło­wieka, nie ma sprawy. Od sprzętu poleceń przyjmować nie myśli.

I tak, mimo linii telefonicznej, władze zwierzchnie musiały przyjeżdżać do kołchozu. Przy okazji pouczano przewodniczącego do czego służy telefon i jak się nim posługiwać.

Po ich odjeździe, przewodniczący mówił do swoich pracowników:

Mają mnie za idiotę. Niby taki aparat, to rzecz martwa, że nie muszę się go bać, bo on przekazuje jedynie głosy. Chytruski z tych z rejonu, oj, jakie chytruski. A przecież jak tylko przyłożę słuchawkę do ucha, to słyszę jak siedzi tam jakiś i wyje bez końca: uuuuuuuuuu!

Atrakcją we wsi były wesela. Zdarzały się, co prawda, teraz rzadko, bo dziewczyny nie miały za kogo wychodzić za mąż, ale przecież się zdarzały. Jeśli którejś trafił się mąż, to cała wieś o niczym innym nie mówiła. Panował zwyczaj, że panna młoda, ustrojona w kolorowe wstążki przymocowane do wianka, chodziła po wsi

i spraszała ludzi na wesele. Matka miała nocną koszulę, białą, obszytą koronką, którą jakimś cudem zabrała z Polski. Ta koszula przyniosła nam spore zyski, jako że była wypożyczana w charakterze sukni ślubnej. W niej dziewczyny paradowały przez całą wieś do Sielso- wietu cztoby rozpisatsia. Było tak do czasu, aż Niurka Sołowiejczyk uciekła w niej z własnego wesela z jakimś przygodnym harmonistą, zostawiając narzeczonego na pośmiewisko. Niurka była Ukrainką

i pamiętam, jak pod akompaniament bałałajki ochrypłym głosem wyśpiewywała swoją tęsknotę do Siemiona Dmitrijewicza, nauczy- ciela-inwalidy, który stracił nogę pod Charkowem:

Aj ty hamy Semen,

Da ty siad’ koło mene.

[ u mene koniaka je.

Swataj mene, Semene.

Ale Siemion Dmitrijewicz jakoś się nie kwapił posyłać swatów do Niurki, choć uchodziła za krasawicę jakich mało i robotna była jak się patrzy. Miała jednak wadę: nie mogła odmówić żadnemu

męzczyźnie. Często zachodziła do nas i zaczynając opowiada

o czymś obojętnym, nagle wybuchała płaczem:

Co za gad z tego Kazbeka, co za gad! Jadł i pił przez cały miesiąc, a teraz zasmakowała mu Lidka! Ale ja ją urządzę, zoba­czycie, oczy kwasem wypalę. Jej Bohu, wyżgu!

Dziewczęta chyba nie bardzo lubiły Niurkę, bo jak tylko pa­miętam, zawsze przebywała ze starszymi kobietami, rzadko chodziła na wieczorynki. Pod jej adresem wyśpiewywano czastuszki wyśmie­wające jej bujny temperament:

Kak ja była mołodaja.

Tak ja była riezwa.

Sama nogi rozkładała,

Sama na chuj lezłal

Owa Lidka, której Niurka obiecała wypalić oczy, przyjechała do Ilinki z Leningradu. Tuż przed blokadą trafiła na konwój dowożący paliwo do miasta i któryś z kierowców wywiózł ją na południe. Teraz była w Kazachstanie. Nosiła się modnie, powiedziałbym, ekstrawa­gancko, farbowała włosy w korze dębowej. Była taka jakaś cała biała, pachnąca i strzelista, a rude włosy podkreślały jej oryginalność. Dziewczęta z Ilinki, żeby mieć białe zęby, musiały żuć żuwaczkę, smołę powstałą ze spalania brzozowej kory. Smoła była czarna, przez parę godzin w ustach trzaskały na zębach resztki węgla i dopiero potem stawała się najprzedniejszą gumą do żucia. A Lidka nie, Lidka myła zęby przywiezionym z Leningradu proszkiem. I jej zęby były nie tylko bielsze, ale i równiejsze.

Mój starszy kolega Kazbek, który właściwie przyjaźnił się z Fiedią Prusakowem (mam ich obu na amatorskiej fotografii: Fiedia niższy, Kazbek wysoki, obaj w walonkach), ale mnie tolerował, był Kazachem Bardzo postawny, smukły, zwinny i bardzo silny. W 1944 roku poszedł do wojska i zdaje mi się, że zginął gdzieś w Polsce. Otóż Kazbek zakochał się w Lidce, jak to się mówi w takich przypadkach, od pierwszego wejrzenia. Była to miłość gwałtowna, azjatycka, nie znająca przeszkód i oporów. Ale Lidka jakoś koso spoglądała na Kazbeka, niby to go odpychała, niby kokietowała, co było rzeczą

niebezpieczną i ryzykowną. Kazbek mieszkał w tym czasie u Niurki, tłukł ją od czasu do czasu, urządzał awantury. Ale Niurka wiedziała, że jeśli bije, to znaczy kocha naprawdę.

A po wsi wieczorami dziewczęta, chodząc gdzieś za opłotkami, śpiewały:

H . ? Wietier dujet pod kiziak,

Lidka lubit kirgiziatl

Dziewczyny snadź wiedziały lepiej od Lidki, że w jej sercu coraz bardziej zadomowiał się Kazbek. No i wkrótce porzucił Niurkę. Taka to sentymentalna, a przecież całkiem banalna historia.

Wesela odbywały się huczne. Przede wszystkim na dachu domu weselnego zatykano żerdź z przytwierdzonymi na jej czubku kolo- rowmi wstążkami. Żerdź musiała być ogromna, by wszyscy widzieli. Zarzynano praktycznie wszystko, co żyło w obejściu, a co nadawało się do spożycia. Mój ojciec z reguły był obligowany do dostarczenia dziczyzny i samogonu. Gości zjawiało się sporo, bo panna młoda chciała, aby było jak najwięcej świadków jej szczęścia. A po północy już praktycznie każdy mógł przyjść, bo biesiadnicy byli pijani, a młodzi małżonkowie od dawna baraszkowali w przygotowanej dla nich na poślubną noc komnacie. Matka panny młodej musiała pokazać prześcieradła zbrukane krwią jej córki. Jakoś nie pamiętam, aby prześcieradła w noc poślubną nie podtykano pod oczy zebra­nych. Było to zawsze ryzyko, bo w Ilince wszyscy o wszystkich wiedzieli wszystko. Ale matka z kamienną twarzą stawała i unosiła białą płachtę sprawiającą wrażenie, że przed momentem na niej zaszlachtowano prosiaka.

Cóż to, skaleczyła się twoja córka, Dario?

p Zamilcz, bezbożniku, moja córka jest uczciwą dziewczyną.

A czy kto mówi, że nie? Wszystkie nasze dziewczyny są uczciwe.

Dawać tu Timofieja, niech on się przypatrzy tej krwi! Ej, Timofięj! Gdzie jest Timofiej? (Timofiej był rzeźnikiem i konowałem w jednej osobie)

Tfu! — spluwała matka panny młodej. — Nie pozwolę obrażać mojego dziecka.

Daj spokój, Daria, przecież połowa z nas, tu siedzących, miała twoją Olę.

Więc to tak? — purpurowiała Daria. — Żresz, pijesz za darmo

i jeszcze obsobaczasz niewinnych ludzi? Won za drzwi! Słyszysz? Żeby twoja noga tu więcej nie postała!

Nikt jednak jej nie słuchał, a już najmniej ci, którzy dali prezenty.

Ludzie, co was obchodzi cudza pizda? — łagodził spór przewodniczący Sielsowietu. — Po to ona jest, żeby mężczyźni używali. A wesele jest po to, żeby człowiek pojadł, popił i podysku­tował na tematy kulturalne.

Prawdę mówisz, przewodniczący. Wypijmy.

I — Na pohybel Hitlerowi!

Na pohybel, do dna! A ty Daria, zabierz sprzed oczu tę szmatę. Tylko obrzydzasz jedzenie.

Nie obchodziło się bez bójek. Właściwie nigdy nie było wiadomo,

o co poszło i kto kogo uderzył pierwszy. Lali się wszyscy, każdy z każdym. Pamiętam także wesele, które skończyło się śmiercią pana młodego. Wasilisa, córka Riabczykowej, wychodziła za starego szewca Daniłowa, który pracował z moim ojcem w artelu Swietłyj Łucz. Daniłow był naprawdę stary, dobijał siedemdziesiątki, ale Wasilisa też nie była młódką, lecz kobietą po czterdziestce. Wesele trwało w najlepsze i zbliżała się pora, by małżonkowie dokonali matrimonium consumatum. A Daniłow się upił. Wyciągnięto go jakoś zza stołu i niemal zaniesiono do małżeńskiego łoża. Wasilisa, uśmiechając się przeraszająco, zamknęła się razem z nim. I wszystko byłoby w porządku, gdyby jakiś żartowniś nie zażądał okazania prześcieradła.

Prześcieradło, pokazać prześcieradło!

Matka Wasilisy kręciła się niczym goły w pokrzywach, ale jakoś nie kwapiła się z wejściem do komórki nowożeńców. Wyręczyła ją w tym swatka. Wpadła do sypialni i zaraz wyskoczyła jak oparzona.

Tam! — piszczała. — Tam trup!

Okazało się, że Daniłow nie żyje, a Wasilisy w łóżku nie ma.

Powstał niebywały harmider. Weselnicy, chwytając ze stołów co sie dało, uchodzili do domów, przedstawiciele władzy rozpoczęli natychmiast dochodzenie. Śladów gwałtu na Daniłowie nie było, lecz nieobecność Wasilisy musiała zastanawiać. Wkrótce ją znaleziono.

Leżała w komórce z traktorzystą Dombrowskim i o Bożym świecie nie wiedziała.

Oboje zostali aresztowani i wkrótce wypuszczeni, bo Daniłow umarł z przepicia.

Zima na przełomie lat 1943/1944 była najokrutniejsza ze wszyst­kich zim, jakie zapamiętałem. Nie z powodu mrozów, bo do tych przyzwyczailiśmy się. Nie z powodu większej liczby zamarzniętych w stepie, to zdarzało się zawsze podczas śnieżycy, podczas owych słynnych buranów syberyjskich niosących śmierć każdemu, kto dostawał się w ich wściekłą i zachłanną władzę. Tragizm owej zimy spowodowała odra, choroba dziś rzadka, nawet nie wymagająca hospitalizacji. Początkowo umierało dwoje, troje dzieci dziennie, potem zaczęli umierać ludzie starsi. W ciągu dwóch tygodni zmarło czterdzieścioro dzieci i ponad setka dorosłych. Lekarstw nie było. Najbliższy lekarz przyjmował w Jawlence, 30 kilometrów od nas. Ale w Jawlence także nie było apteki.

Strach padł na wioskę. Rozpoczęło sie okadzanie domów, pojawiły się jakieś podejrzane baby, które chodziły od domu do domu z czarnymi ikonami i mamrotały zaklęcia. Dzieci zamykano w mieszkaniach.

Miałem pecha: zachorowałem jako jeden z pierwszych. Począt­kowo dostałem wysokiej gorączki, a w jakiś czas później pojawiła się wysypka.

Ojciec, mając świadomość, czym to się może skończyć, poszedł pieszo — mrozy trzymały ostre, termometr oscylował w okolicy podziałki 30 stopni minus — do Jawlenki, do lekarza. Wyszedł rano, wrócił przed nocą. Pokonał 60 kilometrów w ciągu dnia.

W Jawlence przyjmował jeden jedyny lekarz, Niemiec, jeniec wojenny spod Stalingradu. Leków nie dał, bo nie miał, natomiast udzielił dobrej rady: trzeba do wody dodawać po łyżeczce czerwo­nego wina. Najlepiej domowej roboty Nawet wskazał miejsce, gdzie można takie wino dostać. Przez miesiąc pojono mnie tym winem. Wyzdrowiałem. Ale z mojej klasy połowa kolegów nigdy już nie zasiadła w ławkach.

O medycynie z tamtych czasów można byłoby napisać sporo. Nie

zapomnę, jak po raz pierwszy zetknąłem się z leczeniem żółtaczki. Otóż w cieście zapiekano wszy. A wszy było zatrzęsienie, były one plagą, której nie udawało się zlikwidować. Cała szkoła chodziła z ogolonymi głowami, dziewczynki także. Iskanie było normalną

i codzienną czynnością we wszystkich domach. Trzeba jednak pamiętać, że nie było wówczas ani mydła, ani proszków do prania. Jedynym środkiem zwalczania było wspomniane iskanie oraz goto­wanie bielizny. Wracając do żółtaczki: wszy trzeba było nazbierać dużo, bardzo dużo. A efekt? Po zjedzeniu chleba nafaszerowanego wszami żółtaczka wkrótce mijała bez śladu. Po latach, będąc studentem Akademii Medycznej (niestety, nie ukończyłem jej), pyta­łem mądrych ludzi o ten prymitywny, barbarzyński sposób leczenia choroby zakaźnej. Ku memu zdumieniu nie wywoływało to u nich zgorszenia ani kpin: owszem, mówili, to znany sposób i bardzo rozpowszechniony u ludów prymitywnych.

Wszy nie brakowało i walczono z nimi wszelkimi możliwymi sposobami, bowiem gnieździły się wszędzie: na głowie, w ubraniu, pod pachami i we włosach łonowych. A więc golenie. Wszyscy chodziliśmy ostrzyżeni na zero. Nie było niczym zaskakującym, jeśli idąc ulicą obok jakiegoś domu widziało się przez szybę, jak jedna kobieta goliła drugiej krocze. W czasie wielomiesięcznego przeby­wania w polu, do codziennego rytuału należało iskanie wszy w ubra­niach. Po pracy zmęczeni ludzie siadali wokół ogniska i zaczynało się polowanie.

Tak węc o medycynie z północnego Kazachstanu, o przesądach tam panujących, można byłoby napisać sporo. Jeśli ktoś miał powiększone węzły chłonne pod pachami, wołano starą Kobylichę. Ta brudna, niedomyta baba przynosiła ze sobą pęki ziół, zawiniętą w szmatę sól, jakieś kamyki. Brała do ręki nóż stołowy i czyniąc nad owymi węzłami chłonnymi znaki, bormotała zaklęcia.

Inaczej leczono dzieci, których w śnie nawiedzały potwory. Kobylicha zapalała zioła, ustawiała na środku mieszkania ławę

i kazała dziecku przełazić tam i z powrotem. Trzykrotnie. Nie wiem, czy było to skuteczne, bo sam nigdy nie miałem przywidzeń ani nocnych majaków.

Kobylicha była kimś we wiosce osobliwym, właściwie spełniała

rolę Ęzamana- Gdy któraś z dziewczyn nie mogła zdobyć wzajemności któregoś z chłopców, Kobylicha dawała jej zbawienną i jedyną radę. Należy złapać nietoperza, o północy (nie odwracać się pod żadnym pozorem!), zanieść go do lasu i położyć na mrowisko. Po trzech dniach, również o północy (także nie oglądając się!), trzeba dotrzeć do mrowiska i ze szkieletu nietoperza wziąć pewną kość. Ta kość posiada magiczne właściwości. Dotknięty nią człowiek na śmierć zakochuje się we właścicielu kostki. Natomiast gdy pragnęło się sprowadzić na jakiś dom nieszczęście, wystarczyło pod słupkiem bramy lub furtki zakopać pukiel włosów z wypowiedzeniem uprze­dnio nad nim zaklęcia. Życie nieszczęśników zostanie pokręcone jak ów pukiel.

W czasie gradobicia lub burzy gospodynie wyrzucały na podwó­rze wszystkie pogrzebacze i ożogi, a także wystawiały święte ikony. Nie zapomnę, jak matka Fiedi Prusakowa w czasie wyjątkowo silnej burzy, kiedy błyskawice rozdzierały niebo i pionowymi zygzakami waliły się do Iszymu, wyrzuciła w pośpiechu lub może przez nieuwagę zamiast ikony ze świętym Mikołajem cudotwórcą — portret Stalina, który Wania otrzymał w nagrodę za stachanowską pracę w bryga­dzie. Kiedy grzmoty oddaliły się, a deszcz ledwo siąpił, nasza gospodyni zwróciła Prusakowej uwagę, że nie ten wizerunek wysta­wiła przed dom.

Prusakowa podniosła portret Josifa Wissarionowicza, przyjrzała mu się uważnie i powiedziała:

To co, że nie ten? Ważne, że odwrócił pioruny od domu. A czy święty czy komunista, to wszystko jedno, byleby czynił cuda.

ROZDZIAŁ VIII

Golgota nad Dnieprem

Spisując wspomnienia z pobytu w północnym Kazachstanie, co raz przyłapuję się na tym, że o czymś zapomniałem, coś przeoczyłem, jakieś zdarzenie pominąłem. Stąd często niezamierzona chaotyczność relacji, wracanie do tych samych wątków. Moja pamięć okazała się być rozległym akwenem, do którego co raz to przebijają sobie drogę wciąż nowe i nowe strumienie wspomnień. Niosą ze sobą zatarte, zagubione przez lata obrazy, zdarzenia, twarze. A wszystko to jest związane ze mną, z chłopcem sprzed lat, buszującym po rozległym stepie i zapuszczającym się w oczerety syberyjskich lasów.

Takim strumieniem-przypomnieniem jest historia mojej ciotki Aleksandry Buniewicz, której losy są niezwykłe, jak niezwykłe były czasy, w których żyła.

Gdzieś w 1943 roku nagle otrzymaliśmy list — trójkącik (słynne listy trieugolniki tak popularne w ZSRR w czasie wojny). Było to wydarzenie niezwykłe, bo niby kto mógł do nas pisać? Na naszych ziemiach toczyła się wojna, znajomych w Związku Radzieckim nie mieliśmy. A tu nagle list! Zebraliśmy się wszyscy w mieszkaniu i ojciec

widzę jego zdenerwowanie, niecierpliwość i nieporadność przy otwieraniu i rozkładaniu zwyczajnej, wyrwanej z zeszytu kartki papieru 8 zaczął czytać. Był to list od siostry mojej matki, czyli od cioci Oli. Nadany został w Irkucku. Matka od razu wybuchnęła płaczem, bowiem w rodzinie ciocię Olę od dawna pochowano,

opłakano i o niej zapomniano. Ciocia Ola pisała, że przez Czerwony Krzyż uzyskała nasz adres i zamierza nad odwiedzić.

Zanim Jednak opiszę jej przyjazd, postaram się w skrócie przedstawić dzieje tej niezwykłej kobiety.

Wspomniałem już, że moja babcia ze strony matki była niegdyś żoną, a może tylko utrzymanką (dziś tego nie dojdę), dziedzica Tarajewicza, który babcię porzucił, czy też ona sama od niego odeszła. Z owego związku urodziła się dziewczynka, której dano na imię Aleksandra. Babcia w jakiś czas później wyszła za mąż za Sószczewicza i moja matka była owocem tego drugiego związku. Kiedy matka była małą dziewczynką, ciocia Ola już kończyła studia w Kijowie. Siostry dzielił nie tylko wiek, ale także wykształcenie i środowisko, w którym się wychowywały. Ciocia Ola obracała się w „wyższych sferach”, należała do tak zwanej society. Tam gdzieś, w salonach Kijowa, poznała młodego oficera, Grzegorza Buniewicza, syna bogatego ziemianina kresowego i po krótkim narzeczeństwie, w 1910 roku, została jego żoną.

W czasie pierwszej wojny światowej kapitan Grzegorz Buniewicz musiał dzielnie walczyć, skoro w roku 1916 był już pułkownikiem. W odróżnieniu od mojego ojca, nie przystał do rewolucji, lecz nadal walczył o demokrację parlamentarną. Od razu też znałazł się w armii atamana Semena Petlury.

Nie miejsce tu, by opisywać jego wojenne peregrynacje, należy jednak powiedzieć, że pułkownik Buniewicz dość szybko rozczarował się hasłami atamana i któregoś dnia zwyczajnie porzucił swoją białą gwardię i wrócił do żony, do Kijowa. Miał pecha, bo Kijów wkrótce zajęli czerwoni. Ktoś doniósł, że Buniewicz to carski oficer.

Ciocia Ola opowiadała, że to, co ich spotkało, było gorsze od śmierci, bo ta przynajmniej przynosi ukojenie, natomiast katowanie, naigrywanie się. poniżanie ludzkiej godności trwało kilkadziesiąt godzin. Czerwoni przede wszystkim domagali się złota i kosztow­ności. To miała być cena życia. Wujostwo milczeli. Zbitych, zakrwa­wionych pognano przez Kreszczatik — najsłynniejszą i niezwykle piękną promenadę — nad brzeg Dniepru. Tysiące ludzi stłoczonych na chodnikach naigrywało się z nich, pluło, obrzucało czym się dało. Nad Dnieprem, gdzie dziś wznosi się pomnik połączenia się Ukrainy

z Rosją, urządzono swoistą Golgotę. Krzyżowano wyjątkowo opor­nych i wrednych zwolenników caratu i kontrrewolucjonistów.

Wujostwo zostali więc ukrzyżowani: na wysokich słupach, niemal ponad miastem, aby wszyscy mogli widzieć. Co prawda nie przybito im rąd i nóg gwoździami, tylko przywiązano, ale była to męczarnia, jakiej nigdy już potfem nie przeżyli. Ciocia Ola mówiła, że mimo zapuchniętych powiek widziała ludzkie mrowie tłoczące się w dole i żądające krwi. Nikt nie dochodził winy, wszyscy pragnęli igrzysk. Ci, którzy ich tu przywlekli i ukrzyżowali, co jakiś czas pytali:

Ej, ty, Chrystus, gdzie zakopałeś złoto?

Wujostwo milczeli.

Jedno słowo, a odwiążemy.

Nie odpowiadali. Ciocia Ola dlatego, że miała uszkodzone gardło, a wuj Grzegorz postanowił raczej umrzeć, niż prowadzić pertraktacje z motłochem.

No to powiście, aż skruszejecie — powiedział przywódca zgrai. — Nam się nie spieszy, poczekamy. Pamiętajcie, rewolucja nikomu nie przebacza.

W nocy pod słupy zakradła się ich służąca, dziewczyna od kilku lat przebywająca w domu wujostwa. Musiała być bardzo odważna i dzielna, skoro ryzykując własnym życiem, uratowała życie swoim chlebodawcom. Nożem rozcięła sznury, dała na drogę węzełek z żywnością i poradziła uciekać natychmiast i jak najdalej.

Uciekli. Przez kilka miesięcy wędrowali na wschód, przez płonący kraj, byle dalej od Europy. Dotarli jakoś do Irkucka. Tu ciocia poważnie zachorowała i zdawało się, że dobiła do kresu swojej ziemskiej wędrówki. Lekarze dokonali jednak cudu. Uratowali ciotkę od śmierci wyjmując kilka uszkodzonych podczas katowania żeber, a także usunęli oba jajniki i trochę jelit. Fakt ten zdeterminował całe późniejsze życie cioci Oli.

Tak więc dotarli do Irkucka. Ale i tu gotowało się niczym

w diabelskim kotle. Wstając rano z pościeli nigdy się nie wiedziało, kto w mieście rządzi. Odbywały się pogromy, publiczne egzekucje, gwałty. Wujostwo raz uchodzili za kupców, mnym razem za robotni» ków uciekających przed głodem, jeszcze kiedy indziej za nauczycieli. Przyznawać się do tego, że się było oficerem, mogło równać się

śmierci. Ale wystarczyło spojrzeć na wujka, aby rozpoznać w jego sylwetce zawodowego wojskowego. Sądząc z fotografii (niestety, nigdy go nie widziałem) był wzrostu generała de Gaulle’a, wyprosto­wany, smukły, o ładnej twarzy. Przez wiele lat władzy radzieckiej pracował w fabryce cukierków (konfietnoj fabrikie), a po wojnie został nawet jej dyrektorem naczelnym. Natomiast ciocia Ola przez całe życie brała na wychowanie dzieci z domu sierot. Wychowała ich piątkę: czterech chłopców i dziewczynkę, która okazała się uzdolnio­na muzycznie i dziś pracuje w Irkucku jako muzyk. Ona też do śmierci cioci Oli mieszkała z nią na ulicy Źeleznodorożnoj 33 (a może mieszka tam nadal, nie wiem, gdyż od wielu lat urwała się wszelka korespondencja, na nasze listy nie otrzymywaliśmy odpowiedzi, choć bardzo pragnęliśmy tę przybraną córkę cioci zaprosić do Polski).

Wróćmy jednak do roku 1943, do północnego Kazachstanu i do wizyty cioci Oli u nas. Matka swoją starszą siostrę widziała ostatni raz podczas pierwszej wojny światowej, kiedy była małą dziewczynką i na dobrą sprawę nie pamiętała jej wyglądu. Bardzo więc denerwo­wała się, ciągle myślała, jak to będzie, gdy się spotkają, przecież, mimo że są córkami jednej matki, to na dobrą sprawę są sobie zupełnie obce.

Nie poznam jej — mówiła do Ojca. — Nie pamiętam nawet, jak wyglądała wtedy, kiedy przyjechała automobilem, zaraz, w któ­rym to było roku?

Ja jej nigdy nie widziałem, a mimo to bardzo cieszę się z tego spotkania.

Słuchaj, Paweł, przecież ona jest po pięćdziesiątce...

I co z tego?

Pewnie jest już stara, po takich przejściach każdy by się zestarzał.

8 Też masz czym się martwić. A czy miała jakie przejścia i co ją spotkało w czasie rewolucji, to się dowiemy. Pomyśl lepiej, jak ją przyjąć.

Okazało się, że obawy rodziców były przedwczesne. Któregoś dnia, kiedy jedliśmy obiad, do mieszkania weszła elegancka, o solidnej tuszy kobieta. Bez słowa podeszła do matki i przytuliła ją do siebie.

1 tylko po drganiu pleców można było poznać, że płacze. My z siostrą zapomnieliśmy o jedzeniu, ojciec wstał i nie wiedział, co ze sobą

począć. Zaraz też zjawili się dwaj chłopcy, dźwigając dwie skrzynie.

A więc tak wyglądasz — mówiła ciocia Ola do matki. — Do kogo jesteś podobna?

Do ojca.

Ano tak, tak, mało co go pamiętam, widziałam raz albo dwa.

A ciebie Paweł zupełnie inaczej sobie wyobrażałam.

Ja cię też inaczej — śmiał się ojciec. — A tu, proszę, istna dziedziczka!

Cóż chcesz, jestem z Tarajewiczów. Chodźcie do mnie — zwróciła się do mnie i do Haliny. — Niech wam się przyjrzę. Gienio wygląda dobrze, ale co z nią?

Nic, co ma być? Zdrowa.

Chuda jakoś, blada. Chorowała? - sr^.Jj

Uchowaj Boże.

Dziwne, bo mizerota z niej straszna.

Ciocia Ola mówiła po polsku, do nas także zwracała się w tym języku.

Mów do nich po rosyjsku, oni już nie potrafią... — Na twarzy matki odbiło się zakłopotanie, a policzki pokryły się rumieńcem.

Ciocia Ola surowo i z wyrzutem spojrzała na rodziców.

Jak mogliście do tego dopuścić!

Ojciec zaczął coś tam tłumaczyć, wyjaśniać, przedstawiać sytua­cję, zmuszającą dzieci do życia bez rodziców.

Pozwoliliście im się wynarodowić — powiedziała ni to potępiająco, ni to stwierdzając fakt. — To zbrodnia.

Długo jeszcze trwała rozmowa na ten temat, a właściwie oskarży- cielskie reprymendy udzielane ojcu i matce. Potem ciocia Ola zaczęła wypakowywać ze skrzyń przywiezione dla nas ubrania i obuwie. Było tego dużo, ledwo się mieściło w kufrze (na granicy w Brześciu, w czasie naszego powrotu do Polski, Rosjanie wszystko to nam zabrali). Przywiozła też kilkadziesiąt złotych rubli carskich, za które w Polsce dłuższy czas żyliśmy, zanim ojciec znalazł pracę. Najważniejszą jednak sprawę ciocia Ola zostawiła na koniec.

Jest wojna — mówiła — i nikt nie wie, jak to się wszystko ułoży. Rosjan znam aż za dobrze. Możecie nigdy już nie wrócić do

Polski. Oni nie takie rzeczy z nami robili. A ja mam konkretną propozycję: oddajcie mi Gienia. Wychowam go, poślę do szkoły, dużo lepszej niż ta tutaj, wykieruję na ludzi. Tu przepadniecie, stąd nie ma drogi w szeroki świat i nie ma ucieczki.

Jak to sobie wyobrażasz? — zapytał ojciec.

Usynowimy go. Dotąd brałam dzieci z dietdomu, teraz mieli­byśmy naprawdę swoje własne dziecko.

Chcesz zrobić z niego Rosjanina?

Już nim jest, nawet nie umie po polsku. Zresztą popatrz na mnie: czy wyglądam na Rosjankę? A Grzegorz? Gdybyś go zobaczył, zmieniłbyś zdanie. Owszem, chcieli, przez ćwierć wieku starają się o to, ale człowiek nie jest wężem, nie potrafi zmienić skóry.

Ale jakże ja własne dziecko... — zaczęła matka.

Masz gwarancje, że przetrwacie? Źe przeżyjecie? — zapytała ciocia Ola. — Przywieźli was tu jako wrogów...

Zmieniło się co nieco — wtrącił ojciec.

Nie wierz im — powiedziała twardo ciocia Ola. — Oni mordują nawet swoich, to Azjaci.

Przysłuchiwaliśmy się z siostrą siedząc na ławie i zajadając się cukierkami, których nie widzieliśmy na oczy od paru lat.

My wrócimy do Polski — powiedział ojciec z przekonaniem.

Musimy tam wrócić. Tam jest nasz dom.

Przez te wszystkie lata myśleliśmy z Grzegorzem tak samo. A teraz wiemy jedno: nasz grób będzie tutaj.

To znaczy, poddaliście się.

Nie poddaliśmy się, ale ilekroć temat powrotu zjawiał się w naszych rozmowach, zaraz przypominały się nam krzyże nad Dnie­prem. Bo nasz dom, to Kijów. A czyż możemy się przyznać do przeszłości? Ci, którzy nas krzyżowali, żyją nadal. Dlatego przeszłość przestała dla nas istnieć. Nasze biografie teraz są standardowe: Grzegorz jest synem kolejarza, ja — córką dozorcy. Nie opuszczamy żadnych pochodów, akademii, mityngów, potępiamy imperialistów, trockistów, bucharionowców i kogo tam trzeba oficjalnie potępić.

I tak żyjemy tym swoim niby życiem. Wychowujemy dzieci, staramy się dać im dobre wykształcenie...

Uczysz ich polskiego?

Oczywiście. W szkole mają niemiecki, w domu polski

A jak ktoś doniesie?

Ryzyko istnieje zawsze. W razie czego wyłgamy się tym, że sam Lenin wcale dobrze posługiwał się językiem polskim.

A posługiwał się?

Ci, co będą nas przesłuchiwać, nie będą o tym wiedzieć.

Ciocia Ola była u nas ze dwa tygodnie. Twierdziła, że nie sama

podróż z Irkucka była straszna, choć do Pietropawłowska jechała okręgłe dziesięć dni, ale uzyskanie zezwolenia na wyjazd. Dopiero teraz rodzice przypomnieli sobie, że jakieś pół roku temu urzędnik z Sielsowietu wypytywał ich o Olgę i Grzegorza Buniewiczów. Odpo­wiedzieli, że owszem, rodzina, ale chyba nie żyją, bo kontakt z nimi stracili jeszcze przed pierwszą wojną.

To jak będzie z Gieniem?

Nie, Olu, nie oddam ci syna — powiedziała matka. — Dopóki oboje żyjemy, będzie z nami.

A ty — zwróciła się ciocia Ola do mnie. — Chciałbyś pojechać ze mną?

Nie będę ukrywał, że perspektywa długiej jazdy pociągiem była dla mnie podniecająca, jednakże w żaden sposób nie chciałem opuścić ojca, który obiecał zabierać mnie na polowania, a w perspektywie miałem otrzymać od niego własną strzelbę.

Czy wujek Grzegorz poluje na wilki?

Och, nie, wujek Grzegorz nie ma na to czasu. Za to chętnie będzie zabierać cię w niedzielę na ryby.

Nie jadę — zdecydowałem. — Tu jest lepiej.

Potem odprowadziliśmy ciocię aż za Ilinkę. Odjeżdżała taran­tasem zaprzężonym w trójkę koni, widać musiała solidnie dać w łapę komu trzeba. Żegnając się, zapytała:

A może pojedziesz?

Olu, nie bałamuć mi dziecka — powiedziała matka i rozpła­kała się.

Tak więc wówczas, w Kazachstanie, po raz pierwszy i ostatni widziałem ciocię Olę. Przez wiele następnych lat utrzymywaliśmy z nią kontakt listowny, dowiadując się, że oto znów wzięła na wychowanie chłopca, że ma z nim kłopoty, bo nie chce się uczyć, za to

przejawia zdolności manualne, więc posłała go do FZU (szkoła przyzakładowa). Potem przywiozła z dietdoma dziewczynkę i ku swojej radości stwierdziła, że dziecko ma absolutny słuch. Począt­kowo listy kursowały Irkuck — Ilinka, potem Irkuck — Łask, gdzie po powrocie zamieszkaliśmy na stałe. Później nadeszła wiadomość o śmierci wujka Grzegorza, a wkrótce owa przybrana córka-muzyk napisała, że jej mama Olga Buniewicz zmarła i została pochowana razem z ojcem w tym samym grobie.

Nie pojechałem w 1943 roku do Irkucka i nie stałem się naturalizowanym Rosjaninem. Gdybym wówczas podjął inną decy­zję, nie byłoby tych wspomnień.

W 1987 roku po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Kijowie. Bardzo pragnąłem odwiedzić miejsce, gdzie wisieli na krzyżach ciocia Ola i wujek Grzegorz. Skarpa nad Dnieprem jest wysoka, wznosi się na niej monumentalny pomnik upamiętniający połączenie się Ukrai­ny z Rosją. Wysokie balustrady z marmuru czy piaskowca. W dole rozległa panorama na Dniepr. Setki ludzi, tłok, zieleń parków tu na skarpie i tam w dole. I zapewne nikt nie wie, że tu gdzieś w latach rewolucji była autentyczna Golgota.

Wróćmy jednak do Kazachstanu. Ciocia Ola odjechała i wyda­wałoby się, że życie naszej rodziny winno wrócić w utarte koleiny dnia codziennego. Tak się jednak nie stało. Już nazajutrz ojca wezwano do Sielsowietu.

Gości przyjmujesz — powiedział Trofim Jegorowicz — a nas o tym nie powiadamiasz.

Komisar, ty przecież wiesz wszystko.

Nie chodzi o to, co ja wiem, ale o to, co ty masz mi do powiedzenia.

U Niby co mam powiedzieć?

-j No, skoro masz przed władzą radziecką tajemnice...

Jakie tajemnice, komisar? Przyjechała siostra żony, którą tu zobaczyłem pierwszy raz w życiu. Czy to dziwne, że siostra przyjeżdża do siostry?

Szutnik z tiebia, Polak, bolszoj szutnik. No ty z sowieckoj własti nie szuti. Czy sądzisz, że Trofim jest idiotą?

Nigdy tak nie myślałem, komisar. A to, co mówię, to najczystsza prawda.

Nam nie jest potrzebna jakaś tam najczystsza prawda, nam jest potrzebna prawdziwa prawda. Kto ona?

Mówiłem już: siostra mojej żony.

Trofim Jegorowicz uniósł powieki i ciężkim wzrokiem popatrzył na ojca.

Powiedz, Polak, dużo przyjeżdża ludzi do Ilinki?

Czasem przyjeżdżają.

K Owszem, z rejonu przyjeżdżają, piloci przylatują. A w odwie­dziny przyjeżdżają?

Tego nie wiem.

Właśnie. Powiem ci: nikt nie przyjeżdża w odwiedziny. Dlaczego więc przyjechała specjalnie do ciebie?

Trzeba było ją o to spytać.

Będą tacy, co spytają. A ja pytam ciebie: kim jest Olga Buniewicz?

Moją szwagierką.

Trofim Jegorowicz wpatrywał się w ojca, jakby chciał go wzro­kiem przewiercić na wylot.

No dobrze. Widzę, że nie jesteś ze mną szczery. Zapamiętam to. Więc zapytam otwarcie: czego ona tu szukała?

Mówiłem już: przyjechała zobaczyć się z siostrą, ze mną, z dziećmi...

O co wypytywała?

O nic.

Nie zadała ani jednego pytania?

No nie, zadawała, a jakże. Pytała, na przykład, jak żyjemy, czego nam brakuje, jak idzie nauka synowi.

A o kołchoz, pytała? - ryknął nagle Trofim Jegorowicz, aż ojciec poczuł ciarki na skórze. - O plany, o wykonanie zadań, o wysyłkę pszenicy na front, pytała?

Ojciec wzruszył ramionami.

Ją to nie obchodziło.

Ech, ty — powiedział z nienawiścią Trofim Jegorowicz. — Ty

nigdy nie będziesz prawdziwym sojusznikiem Związku Radzieckiego. Kłamiesz, jak wszystkie Lachy. A teraz już idź i pamiętaj: rozmowy między nami nie było. Gdybyś jednak coś sobie przypomniał, przychodź natychmiast, nawet w nocy. Ja nie zapominam dobrych uczynków, ale i o złych pamiętam.

Ojciec wrócił i powtórzył matce rozmowę z Trofimem Jegorowi- czem. Długo się zastanawiali, o co mu chodziło? Gdyby ciocia Ola popełniła jakieś wykroczenie, nie otrzymałaby zezwolenia na podróż do Ilinki. Gdyby była szpiegiem, tym bardziej by jej nie puścili (wersję ze szpiegiem lubiłem najbardziej i bardzo pragnąłem, by ciocia Ola okazała się być tajnym agentem, ale niestety, nic za tym nie przemawiało). Pozostawała ostatnia możliwość: w Sielsowiecie uwa­żano, że została nasłana jeśli nie przez Jewlenkę, to przez Ałma-Atę. Ktoś ryje pod przewodniczącym, nie ma wątpliwości. Tylko kto?

Po kilku dniach, kiedy wracałam ze szkoły, zawołała mnie żona przewodniczącego kołchozu. Poczęstowała mnie blinami ze śmieta­ną, wypytała o lekcje, a potem, mimochodem rzuciła:

Ta obywatelka, co to u was była, to kto?

Moja ciocia — powiedziałem z dumą. — Prawdziwa ciocia.

Skąd przyjechała?

Z Irkucka. Wujek Grzegorz jest tam wielką figurą, rządzi całym miastem — łgałem, bo już wtedy nie zbywało mi na fantazji.

Ciocia mówiła, że on wszystko może, że gdyby nie było wojny, odesłałby nas do Polski.

Może jeszcze blinów? Nie krępuj się, jedz — szczebiotała żona przewodniczącego. — A o nas coś mówiła? Przypomnij sobie?

Dużo mówiła. Ona wszystko wie.

Nie kłamiesz?

Jej Bohu, nie kłamię.

Jeszcze coś tam plotłem, zmyślałem, a im dłużej, tym postać wujka Grzegorza stawała się większa, olbrzymiała, wyrastała ponad wyo­braźnię żony przewodniczącego Sielsowietu.

Po powrocie do domu nie wspomniałem o blinach i śmietanie. Gdybym się przyznał, że cokolwiek jadłem, matka mogłaby nie dać mi obiadu, a moją porcję dostałaby siostra Halina.

Jeszcze tego samego wieczora sjawił się u nas Trofim Jegorowicz.

Jak zwykle siedział, pił i milczał. Jedynie od czasu do czasu unosił ciężkie powieki i długo, uważnie patrzył w oczy ojca.

Weźmiesz, komisar, do domu pół litra czy litr? - zapytał ojciec, kiedy Trofim Jegorowicz ciężko się dźwignął i postukując drewnianą nogą pokuśtykał ku wyjściu.

Jak zawsze.

Ojciec podał bańkę.

Oszukałeś mnie — powiedział Trofim Jegorowicz. — Ale my i tak dowiedzieliśmy się wszystkiego. Na twoje szczęście wszystko dobrze się skończyło.

Biedna ciocia Ola, gdyby mogła się bodaj domyślić, ile strachu napędziła władzom w Ilince! Nie przypuszczała ani przez chwilę, że odegrała rolę Gogolowskiego rewizora.

ROZDZIAŁ IX

Alis, obrzędy i wiatrak

Z gromadki Polaków mieszkających w Ilince najlepiej zapamię­tałem przygłuchego przygłupa, na którego wołano Alis. Był to wówczas ponad trzydziestoletni mężczyzna, chodzący od chałupy do chałupy i proszący o jedzenie. Łagodny, chętny do wszelkiej pracy, choć pożytku z niego nie było, gdyż zachowywał się jak przysłowiowy słoń w sklepie z porcelaną. Mówił głuchym, dudniącym głosem i według wszelkiego prawdopodobieństwa był Białorusinem. Trudno dociec, dlaczego trafił do Kazachstanu. Od niego nie udawało się niczego sensownego dowiedzieć. Była to żałosna postać, bardzo biedny i nieszczęśliwy. Nim otrzymał od rodaków stare palto, chodził w największe mrozy w czymś, co przypominało słomianą matę. Sporządził to odzienie ze słomy, powiązał sznurkiem i kiedy szedł, wyglądał jak chochoł. Zdarzyło się, że psotnicy podpalili tę słomę i Alis w biały dzień przemienił się w żywą żagiew. Chociaż potrafił błyskawicznie zrzucić z siebie ów przyodziewek, wszakże poparzył się i to boleśnie. Na nogach Alis nosił także słomiane łapcie — ogromne, niezgrabne, pościągane sznurkami lub rzemieniami. Nikt nie miał serca wyprosić Alisa z mieszkania, choć cuchnął przeokropnie i był zawszony nie gorzej od podwórzowych kundli. W końcu Polacy postanowili zafundować Alisowi prawdziwe palto, choć żaden Sybi­rak nie odważy się wyjść zimą na dwór w palcie. Kożuch — tak, ale palto? To jakby na nagusa.

U nas w domu zawsze było sporo zajęczych skór (ojciec nie wszystkie dostarczał do kooperatywy, duża część trafiała do handla­rzy, do Kazachów lub służyła jako towar wymienny), więc matka uszyła Alisowi tiełogriejkę, czyli coś w rodzaju serdaka

Alis był głupi, lecz bezpośredni i na swój sposób uczciwy. Można go było posądzić co najwyżej o zabranie komuś z kuchni gotowanego kartofla lub kawałka chleba, natomiast tylko idiota mógł podejrze­wać go o jakąś działalność polityczną. A o to właśnie został oskarżony i osadzony w areszcie.

Ktoś, zapewnie jacyś żartownisie, namówili Alisa, by poszedł do Sielsowietu, do samego Trofima Jegorowicza i powiedział, że batiusz­ka Stalin eto spłosznoj durak. Za to dostanie tam dużo chleba, a może nawet dadzą mu nową koszulę.

Alis poszedł. Nikt nie wie, jak przebiegała jego rozmowa z Trofimem Jegorowiczem. Faktem jest, że Alisa zamknięto w komórce spełniającej oficjalną rolę aresztu.

Wszczęto śledztwo. Z Jawlenki przyjechał nawet ktoś z NKWD, ale z Alisem nie szło się porozumieć. Wyrzucał z siebie słowa bez związku, krzyczał, rwał się do wyjścia

Posłano po ojca, jako jedynego dorosłego Polaka we wsi.

Trofim Jegorowicz lojalnie uprzedził:

Rozmawiajcie ludzkim językiem, bo i ciebie zamknę.

Komisar, każdy język jest ludzki.

No, no, nie wymądrzaj się. Jeżeli ja nie mogę go zrozumieć, znaczy się, że nie mówi po ludzku. Powiedz mu, żeby powtórzył przed przedstawicielem NKWD to, co powiedział do mnie.

A co on takiego powiedział?

Obraził towarzysza Stalina!

Otworzono komórkę. Alis od razu rzucił się ku wyjściu, rycząc niczym rozdrażniony niedźwiedź. Ujrzawszy ojca, zaczął wyrzucać z siebie nagromadzony żal, płakać, pokazywać na usta.

Trofim Jegorowicz i ten z NKWD stali u wejścia i obserwowali.

Ojciec rozumiał całą komiczność sytuacji, jednocześnie zdawał sobie sprawę z faktu, że Alis może bardzo skomplikować swój los i tak pogmatwać życiorys, że najwięksi mędrcy nie będą w stanie go potem wyprostować. Zaczął więc spokojnym głosem tłumaczyć Alisowi, po

polsku, żeby nie krzyczał, że zaraz przyniesie mu jedzenie, że komisar tylko żartuje trzymając go w komórce.

S Co ja mówiłem? — krzyknął Trofim Jegorowicz. — Rozma­wiajcie ludzkim językiem.

Muszę go wpierw uspokoić, nie widzisz, że to jurodiwyj?

Ale pośpiesz się, nie będę tu sterczeć do nocy.

Ojciec wyszedł przed komórkę.

Niepotrzebnie go zamknąłeś, komisar — powiedział do Trofima Jegorowicza. — On przyszedł ci powiedzieć, że towarzysz Stalin daje mu chleb, a on głupi, nie potraf! mu się za to odwdzięczyć.

Ten z NKWD bystro spojrzał na ojca.

Tak mówi?

Ano tak. Zresztą może to powtórzyć. Alis! — zawołał.

- Chodź tu bliżej!

Alis, kołysząc się jak marynarz, wypadł z komórki.

Alis — powiedział ojciec. — Komisar chce wiedzieć, czy towarzysz Stalin daje d chleb.

Auuu — zadudnił Alis. — Stalin, Stalin, chleb, durak.

- I zaczął brudne paluchy pchać do okolonych niegoloną szczeciną ust

Chcesz chleba? — zapytał ponownie ojciec.

Chleba, auuu, chleba, Stalin, chleba, durak...

Ten z NKWD odwrócił się bez słowa i ruszył do budynku Sielsowietu. Trofim Jegorowicz początkowo chciał polecieć za nim, ale drewniana noga zaplątała się w trawie.

A co z nim? — zawołał za odchodzącym enkawudzistą.

- Wypuścić czy trzymać?

Idiota! — ryknął enkawudzista. — Znalazł wywrotowca. I po co my cię tu trzymamy?!

Trofim Jegorowicz tak jakoś szybko zamachał rękami, dając znać żeby Alis uciekł jak najdalej, rzucił nieprzyjazne spojrzenie ojcu i wyrywając pęki trawy drewnianym kikutem — pokuśtykał za enkawudzistą.

Rozpisałem się o Alisie, bo jego historia po dziś dzień ma dla mnie wiele niejasnych miejsc. Przede wszystkim, dlaczego go wywieziono

jako wroga Związku Radzieckiego? Dlaczego, kiedy dokonywa*# selekcji przed naszym powrotem do Polski, uznano go za Polaka, choć nikt nie znał jego nazwiska i wszędzie figurował jako Al»? Przecież wielu rdzennych Polaków pozostawiono, uznając ich za Białorusinów lub Ukraińców tylko dlatego, że ich nazwiska nie kończyły się na „ski”, „cki” lub „icz”. Oddano Polsce człowieka, który nawet nie mówił po polsku.

Wracał Alis do kraju gdzieś na końcu eszałonu, w wagonie załadowanym jakimiś maszynami czy częściami. Na granicy, w Brześciu, nawet go nie rewidowano. W Poznaniu, w tamtejszym urzędzie PUR, otrzymał ubranie, poddano go dezynsekcji, wykąpano w łaźni. Alis cieszył się jak małe dziecko i czasem, jakby sobie coś przypominając, powtarzał: Stalin eto spłosznoj durak! Szybko też zostawili go u jakiegoś chłopa na Ziemiach Odzyskanych.

W mojej pamięci Alis łączy się nieodmiennie z pogrzebami. Prawosławne pogrzeby są może mniej barwne od naszych, za tą są bardziej teatralne, a nieboszczyk od momentu zgonu do chwili wpuszczenia trumny do grobu pozostaje fizycznie z najbliższymi, z przyjaciółmi, ze znajomymi. W obrządku katolickim są tak zwane białe noce, kiedy czuwa się przy zwłokach, odmawia modlitwy. Tam, w Ilince wyglądało to podobnie, ale przecież inaczej. Śmierć zawsze była sprawą dorosłych. Nawet gdy umierały dzieci, zawsze dorośli czuwali przy nich dzień i noc. Ja zapamiętałem zaledwie jedno takie czuwanie, gdy zmarła nasza bliska sąsiadka i gdy gospodyni z matką udały się do domu żałoby. Chodziłem kilkakrotnie do matki, więc z konieczności widziałem gromadę kobiet zawodzących psalmy i odmawiających modlitwy, przypominających zasługi nieboszczki, użalających się nad dziećmi, które osierociła. Jednocześnie widziałem te same kobiety myszkujące po kuchni, podkradające jedzenie, wynoszące co drobniejszy sprzęt I plotkujące, kłócące się, zacietrze­wione. I widziałem Alisa, zaaferowanego, śpieszącego się, pobrzęku­jącego szpadlami lub zbijającego trumnę z nierównych, nieheblowa- nych desek. Alis z reguły kopał groby. Robił to sprawnie, szybko; mimo upału, nigdy nie zdejmował z siebie zrobionej nigdyś przez moją matkę tiełogrejki. Potem śpieszył na podwórze, wynajdywał

deski, przycinał je, walił młotem, aż wszystko trzęsło Sie dookoła. Co prawda jego trumny przypominały skrzynki, lecz w owych czasach nikt na to nie zwracał uwagi.

Nieboszczyka na cmentarz wiezie się albo niesie w otwartej trumnie. W ten sposób może się on pożegnać ze swoją wioską, z ziemią, na której minęło jego życie. I ludzie go mogą pożegnać. Zgodnie ze zwyczajem, przypadkowo spotkani przechodnie podcho­dzą i całują zmarłego. Uczestnicy uroczystości pogrzebowych czynią to samo. Robiłem to wielekroć, bo taki tam był zwyczaj. Czasami, gdy zmarły posiadał w domu fotografię, ją także niesiono przed konduk­tem. Ale otwierał pochód z reguły Alis — dźwigając krzyż lub czerwoną gwiazdę. W tym dniu dwie osoby były najważniejsze: nieboszczyk w trumnie i Alis z krzyżem. Popa nie było, popów dawno wysłano gdzieś na Kołymę. Nad grobem, zanim położono wieko na trumnę, ktoś wygłaszał krótką mowę. Potem Alis przybijał wieko, a gdy nie było gwoździ, przywiązywał je drutem, trumnę opuszczano do grobu i Alis zasypywał dół. Natychmiast też rozpoczynała się panichida, czyli nabożeństwo żałobne. Niegdyś odprawiano je w cer­kwi, teraz, gdy cerkiew rozebrano, namiastka nabożeństwa odbywała się na cmentarzu: jakaś kobiecina odmawiała modlitwę, a pozostałe nieskładnym chórem zawodziły rozdzierająco. Tu też rozpoczynała się konsolacja: podawano samogon, zakąski. Alis szybko się upijał i gdy wszyscy wracali do wsi, on z reguły zasypiał na grobie lub obok.

Obrzędy w Ilince były — tak dziś myślę — wypadkową wielu kultur, które tam, w północnym Kazachstanie, uległy solidnemu przemieszaniu. Każda narodowość pielęgnowała swoje tradycje i swoją wiarę: Rosjanie, Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Niemcy, Mordwini, Czuwasze, Tatarzy, Kazachowie, Ingusze, Czeczeni, Mon­gołowie, Chińczycy... Nie wiem, czy wymieniłem wszystkie, lecz wszyscy ci ludzie żyli nie tylko obok siebie, lecz i ze sobą, związani pracą, troską zdobywania pożywienia, opału, budowania mieszkań czy ziemianek. Z konieczności więc wpływali wzajemnie na siebie, brali jedni od drugich to, co było najlepsze, a czasem najpraktyczniej­sze. Kiedyś była w Ilince cerkiew, teraz po niej pozostały jedynie malowidła w niektórych klasach i w szkolnej ubikacji. Popów od dawna przegnano, w szkole uczono, że Boga nie ma, i namawiano do

zapisywania się do SWB (Sojuz Woinstwujuszczich Biezbożnikow). Władza oficjalna niczego jednak ludziom w zamian nie dała. Owszem, były niegdyś portrety Lenina, potem jakoś niepostrzeżenie wyparły je wizerunki Josifa Wissarionowicza Stalina. Ale ikon to nie zastąpiło. My, młodzi, śmialiśmy się ze starych kołchoźnic, które żegnały się zamaszyście przed poczerniałymi ikonami wiszącymi w rogu mieszkania. Ciemnota, jak mawiał nasz dyrektor szkoły, pozostanie ciemnotą, dla was, chłopcy, niebo zawsze będzie otwarte. Radzieccy piloci od dawna latają nad chmurami i co? I nic, nic tam nie ma, nijakiego nieba. Gdyby mieszkał tam Bóg, to czy Waleryj Czkałow nie doleciałby do niego na swoim samolocie?

Doleciałby! — ryczeliśmy, bo Czkałow, gdyby zechciał, to doleciałby wszędzie.

Widzicie więc — mówił dyrektor podczas akademii poświęco­nej Armii Radzieckiej — dlatego należy zwalczać ciemnotę, niszczyć stare przesądy. A jak najlepiej je niszczyć? Najlepiej je niszczyć zapisując się do SWB!

Zniszczyć! — darliśmy się, bo takie akademie były okazją do wypróbowania gardeł, za co nie ponosiło się kary.

Kto chce się zapisać?

Robiło się cicho. Patrzyliśmy na dyrektora, a on na nas. Było wiadomo, że przecież i tak kogoś zapisze, robił tak podczas każdej akademii.

Śmiało! Może ty Kuroczkin?

Kuroczkin milczał.

Wstań, kiedy mówi do ciebie starszy wiekiem.

Kuroczkin chętnie zapadłby się pod podłogę, ale jakoś się

dźwignął, opuścił głowę i nadal milczał.

No to jednego mamy. Iwanickij, a ty się nie zapiszesz?

Stałem, podobnie jak Kuroczkin, z oczami wbitymi w podłogę.

On jest Polakiem! — wyrwał się ktoś z ostatnich rzędów.

Tym lepiej — powiedział dyrektor. — Polacy to sojuszniki. Więc jak, zapisujesz się?

^ Z trudem wyjąkałem:

Muszę zapytać ojca.

Dyrektor się roześmiał, zawtórowały mu klasy. Fakt, że muszę

pytać o pozwolenie rodziców, był dla nich niepojęty. Rodzice, owszem, dali mi życie, ale przecież szkoła kształtuje moją świado­mość, tworzy ze mnie prawdziwego radzieckiego człowieka.

Modlisz się w domu?

Nie modlę się — odpowiedziałem i o mało się nie rozpłakałem. Teraz cała szkoła będzie naśmiewać się ze mnie i jeszcze gotowi przezywać popem.

Siadaj. U was, w Polsce, zawsze rządzili księża i dlatego byliście słabym narodem. Ale was wychowamy, na pewno wycho­wamy.

Mimo takich publicznych lekcji, mimo braku oficjalnych na­bożeństw, przecież coś tam wiary w ludziach zostało. Inaczej modły odprawiali przy swoich zmarłych Mongołowie, inaczej Rosjanie, jeszcze inaczej Kazachowie. Tylko Alis niezmiennie zbijał skrzynki, kopał groby, ustawiał krzyże, gwiazdy, paliki lub kamienne słupki.

I żeby nie wiem co mówiono w szkole, był dzień, kiedy już od rana siedzieliśmy wszyscy na cmentarzu. Tym dniem były Pominki (Dzień Pominowanija Usposzych), czyli Zaduszki.

Cmentarz w Ilince w żaden sposób nie mógł kojarzyć się z cmentarzami w naszym, europejskim pojęciu, szczególnie z cmenta­rzami polskimi — zadbanymi, wysadzonymi drzewami, ogrodzo­nymi, z murowanymi nagrobkami i grobowcami. Tamten był w stepie , zarośnięty, pusty, biedny, z wybrzuszeniami — mogiłami nad ziemią i tylko samotnie stojące krzyże czy gwiazdy wyznaczały jego obszar. Zimą czatowały tu watahy wilków, latem pasły się owce i krowy, ryły zygzakowate bruzdy świnie.

Raz do roku, właśnie w Zaduszki, groby były doprowadzane do jako takiego porządku. Nie dlatego, by rodzina czuła taką potrzebę, lecz by móc odprawić owe Pominki.

Siedząc na cmentarzu, spoglądaliśmy w stronę chałup. W pustych żołądkach burczało, przelewało się, niektórzy dostawali głodowej czkawki. Nagle ktoś krzyczał:

Idą!

Od strony wsi w kierunku cmentarza szły kobiety. Ich białe kosynki wyraźnie odcinały się od ugrów stepu. Niosły kosze lub węzełki.

Rzucaliśmy się do mogił, szczególnie do tych oczyszczonych, wyrównanych, z gładko zagrabioną ziemią. Obsiadaliśmy mogiły dookoła, zostawiając jedynie wolny wąski brzeg, terf gdzie spoczy­wały nogi nieboszczyka. Ważne też było, by znaleźć się przy mogile kogoś bogatego lecz nie skąpego, kto nie będzie żałować ani moditw, ani darów.

Oto zbliża się kołchoźnica. Na grobie, wprost na zroszonej ziemi, rozkłada jajka, korżyki (placuszki na miodzie), bułki, owoce, serki. My nie odrywamy od tego oczu, łykamy ślinę, zwilżając wysychające gardła. Tymczasem kobieta modli się, bije pokłony, całuje ziemię, płacze. Siedzimy i cierpimy. W ciszy słychać, jak w naszych brzuchach przetaczają się kamienie. Trwa to dość długo. W końcu kobieta po raz ostatni całuje ziemię, żegna się i wstaje. Wówczas rzucamy się na jedzenie! Zachłannie, dziko, z determinacją. Aby szybciej, bo przy innych grobach modlą się inne kobiety, a konkurencja ogromna.

Po skończonych modłach kobiety na jakiś czas zatrzymują się, trochę plotkują, trochę popłakują. A my jemy: zachłannie, dużo, tłusto i do syta. Resztę poniesiemy do domów. Taka wyżerka powtórzy się dopiero za rok.

Ale na cmentarz zagląda się częściej, bo niektórzy odprawiają Pominki nie tylko w Zaduszki, lecz i w rocznicę śmierci najbliższych. Ale tu sprawa nie jest już tak prosta, jak w Zaduszki. Tu wygrywa silniejszy, często jakaś zorganizowana grupa. Tylko Alis zawsze znajdował uznanie i dostawał jakieś resztki.

Tuż za cmentarzem stały dwa naprawdę wielkie wiatraki. Z reguły tacy biedacy jak my męli ziarno w kamiennych żarnach (sprzęt dla współczesnego czytelnika egzotyczny i nieznany, podobnie jak stępa do robienia kaszy). Natomiast do wiatraków wozili pszenicę (piszę ciągle o pszenicy dlatego, że żyta w kołchozie nie uprawiano, żyto i żytni chleb zobaczyłem dopiero po powrocie do Polski) co bogatsi kołchoźnicy. Otóż owe wiatraki były owiane nie tyle legendą, co złą sławą. Tam mieszkały zawsze wiedźmy, czarodzieje, duchy potępień­cze i wszystkie możliwe strachy. Nie przeszkadzało to jednak wozić tam zboże. Jedyną przeszkodą było, że ponoć w nocy za nic nie można było trafić do wiatraków, ani z wiatraków dostać się do Ilinki. Coś tumaniło ludzi, wiodło ich w step, ogłupiało, kołowało i tak czasami

straszyło — jak to przytrafiło się pewnymu traktorzyście tuż przed wojną — że człowiek mógł osiwieć w ciągu jednej nocy. Pamiętam, że kiedy zabrał mnie ojciec pierwszy raz do młyna, to tak się przestraszy­łem, że w biały dzień trząsłem się, jakbym miał atak malarii. Młynarz staruszek, chyba stuletni, podobny jdo kobolda, o czarnych, zwisają­cych na oczy brwiach, jeszcze bardziej potęgował moje przerażenie. Wydawało mi się, że lada chwila coś mi zrobi złego, na przykład wyrwie oszalałe moje serce z piersi albo rzuci mnie do niewidocznych, lecz grzechoczących głucho kamieni młyńskich.

Boisz się? — zapytał ojciec, widząc, że pobladłem i drżę cały.

Boję się.

To przecież tylko młyn. Widziałeś te wielkie skrzydła na zewnątrz? Obraca je wiatr, a one obracają kamienie, które mielą pszenicę. Ot i cała tajemnica.

Jego się boję — oczami wskazałem na młynarza.

No, wiesz! — Ojciec z dezaprobatą pokiwał głową. — Starego człowieka się boisz?

Młyn huczał, trząsł się, skrzypiał, dudnił. W jego wnętrzu odbywało się tajemnicze misterium, zmagały się przepotężne siły, walczyły olbrzymy.

Ojciec i młynarz długo o czymś rozmawiali i o ile mogłem się zorientować, chodziło o spółkę w pędzeniu bimbru. Już wcześniej ojciec skonstruował aparaturę, nie jakąś tam prymitywną maszynkę, ale prawdziwy browar, z pięćdziesięciolitrowymi beczkami zacieru (było tych beczek cztery), z rurami chłodzonymi zimną wodą, z bańkami na gotowy produkt Jednakże dość szybko pojawiły się kłopoty ze zbożem. Jeśli ojciec pędził bimber, jakbyśmy to dziś powiedzieli, z materiału powierzonego, wówczas zarobek był mały, właściwie nie opłacało się. Własnej pszenicy ojciec nie miał, żyta także. Dlatego przyszedł do młyna. Było publiczną tajemnicą, że młynaiz oszukuje, czyli zwyczajnie kradnie. A skoro kradnie, to musi mieć jakieś nadwyżki zboża.

Znaczy się, chcesz zboże? jj pytał młynarz i uśmiechał się bezzębnymi ustami. - A jak będziemy dzielić się?

Jeden do trzech.

Młynarz otworzył jakieś drzwiczki w biegnącym ukosem z góry w dół ni to słupie, ni to skrzynce, wziął na dłoń mąki, roztarł ją palcami.

Jeden do trzech, mówisz. A jak mnie złapią, to może ty pójdziesz za mnie do więzienia? Nie, kochany, pół na pół.

A jakże tak: moja aparatura, moje drzewo na ogień, moja praca. Ty dajesz zboże i ciebie nic nie-obchodzi, dostajesz swoją część nie kiwnąwszy palcem.

Posłuchaj — powiedział młynarz. — Byłem u Kołczaka, potem tu wróciłem, rozpoznał mnie taki jeden w dwudziestym roku, cudem nie postawili pod ścianę, ale swoją dziesiątkę odsiedziałem: teraz znowu tu jestem, bo nikt w Ilince młyna nie potrafi uruchomić, nie mówiąc już o mieleniu. Na starość nie chcę iść na kolejne dziesięć lat do obozu, już bym nie przeżył, za stary jestem. Chcę wejść do spółki, ale nie chcę ryzykować. Czy to rozumiesz?

Rozumiem, bo też zaliczyłem Sołowki.

Za co?

Za opowiadanie dowcipów — powiedział śmiejąc się ojciec.

Toś ty taki!

Właśnie: aniegdotczyk.

Można wiedzieć, co to był za dowcip?

Jeśli opowiem, możemy obaj znaleźć się za drutami.

Możesz mówić, tu jestem tylko ja i myszy.

39 Pewien dowcipniś zapytał mnie, .czy jest wyjście z sytuacji bez wyjścia. A ja na to, że na pytania dotyczące gospodarki nie odpowiadam.

Znam ten dowcip. Ile dostałeś?

Dziesięć.

Kłamiesz, dziesięć lat dają za nic, za dowcipy zsyłyją na piętnaście.

Obaj zaczęli się śmiać, a mnie coraz bardziej robiło się straszno. Przez szeroko otwarte drzwi widać było zapadający .wieczór, ciem­niało. Jak będziemy wracać? Innej drogi jak przez cmentarz nie ma.

Tato, chodźmy już, wieczór się robi.

Zaraz, zaraz pójdziemy. Więc jak: jeden do trzech?

Pół na pół. Dostaniesz zawsze ziarno prima sort.

Jeszcze trochę posiedzieliśmy i wyszliśmy w noc. Wziąłem ojca za rękę, ale nie mogłem opanować- drżenia.

Zimno ci? — zapytał.

Boję się.

Ze mną?

Wszystko jedno, boję się.

Weszliśmy na cmentarz. Wsi nie było widać. Na tle czarnego nieba ledwo odznaczały się jeszcze czarniejsze krzyże i gwiazdy. Step był cały w piaskach, mruczeniach,* potrzask i waniach, szeptach, cykaniach. Parę razy pod nogami coś się ruszyło, odskoczyło w bok, zaszurgotało w trawie.

Nie bój się — powiedział ojciec. — Chcesz chodzić na polowania, a boisz się polnej myszy?

Nagle usłyszeliśmy wyraźne westchnienie. To już nie mógł być żaden suseł czy mysz, ani nawet zbłąkany wiejski kundel.

Zatrzymaliśmy się.

Przez chwilę do uszu dolatywały odgłosy stepu. Zagłuszyło je ponowne chrapanie, tym razem potężniejsze, a potem jakby mlaska­nie czy też klaśnięcie.

Ojciec pociągnął mnie za rękę. Zawsze podziwiałem jego odwagę, jego zimną krew. On chyba naprawdę niczego w życiu się nie bał.

Naraz ujrzałem na ziemi coś czarnego, wielkiego, nieruchomego.

Ojciec nachylił się.

Alis — powiedział. — Alis, chodź do domu, to nie miejsce na nocleg.

Alis usiłował usiąść, ziewnął, pięściami potarł oczy.

Wstawaj, no wstawaj. Kto cię tak spoił?

Alis dźwignął się, coś tam pomruczał i nagle powiedział:

Batiuszka Stalin eto spłosznoj durak. Chleba, dużo jeść chleba.

Wracaliśmy w trójkę, mimo to nadal trząsłem się jak w febrze.

Nie, nigdy nie nabrałem zaufania do wiatraków. Do dziś podej­rzewam, że zamieszkują je niewidzialne stwory, hałaśliwe, niespokoj­ne, będące w nieustannym ruchu, choć przecież życzliwe człowiekowi.

ROZDZIAŁ X

Ostatni rok

Wojna trwała i coraz puściej robiło się w szkole, na wieczoryn­kach, nad rzeką. Już szesnastoletni chłopcy stawali przed komisją wojskową. Zaczęło brakować nafty i ludzie przypomnieli sobie o kopciłkach. Lekcje odrabiali jedynie ci, którzy mieli jakikolwiek papier. W większości stosowano prostą zasadę: tekst przeczytany w szkole nie był już potrzebny, więc na nim odrabiało się zadania pisemne. W ten sposób książka stawała się jednocześnie zeszytem. Ojciec — ponieważ polował i mógł dostarczać mięso — miał dobre układy z naczelnikiem poczty, od którego otrzymywał czasami parę numerów gazety „Leninskoje Znamja”. Z tej gazety robił mi zeszyty, moją dumę, a zazdrość i zawiść kolegów z klasy. W 1946 roku, wracając do Polski, przywiozłem ze sobą Opowiadania Konstantego Paustowskiego, książkę, która służyła mi do ćwiczeń z języka rosyjskiego. Cała niemal zapisana kolorowymi atramentami, podzie­lona na część służącą do pisania wypracowań i na część do ćwiczeń gramatycznych. Nawet nosiłem się z zamiarem żeby wysłać ją autorowi, lecz na skutek częstych przeprowadzek owa książka-zeszyt zaginęła mi.

Pisaliśmy w szkole dwoma kolorami atramentów: latem - zielonym, zimą — czarnym. Zielony wyrabiało się z młodych liści kartofli (metoda prosta, bo wystarczyło wycisnąć sok z liści), czarny sporządzało się mieszając sadze z mlekiem (nie była to sprawa łatwa,

jako że sadze są bardzo tłuste i trzeba było mleko podgrzewać j dobrze mieszać). Wadą pierwszego było to, że jak się wdały roztocze, to gadały nie tylko atrament ale i papier, natomiast drugi nie chciał trzymać się zbyt mocno i po wyschnięciu notatek wystarczyło czasem dmuchnąć, by sadze uleciały, pozostawiając niewyraźne ciemne smugi.

Z tamtych, prawie zamierzchłych czasów, zapamiętałem dwie ciekawe rzeczy: pierwsza — to podręcznik historii ZSRR, w którym kazano nam zamazać stronice poświęcone Bucharinowi, Zinowjewo- wi i Kamieniewowi, druga — to zwykły zeszyt, z tych, jakie były dostępne w kooperatywie tuż przed wojną i jeszcze w pierwszych latach wojny. Otóż na okładce zeszytu był rysunek przedstawiający Aleksandra Puszkina siedzącego pod rozłożystym dębem. Obok siedział kot. Była to ilustracja słynnego wstępu do poematu Puszkina Ruslan i Ludmiła: kot opowiada poecie zadziwiające baśnie, które poeta potem przekazywał innym. Wiersz był i jest po dziś dzień niezwykle popularny i każde dziecko w Związku Radzieckim, które chodzi do szkoły, umie go na pamięć. Natomiast cała niezwykłość tej okładki polegała na drobnym zabiegu poligraficznym., który sprawił, że zeszyty z opisaną ilustracją tyleż stały się rarytasem, co dorówny­wały odbezpieczonemu granatowi przechowywanemu pod podusz­ką. Otóż Puszkin był ubrany — zgodnie z modą XIX wieku — w spodnie z lampasem. I na tym lampasie, ledwo dostrzegalnie, było napisane: „Dołoj WKP(b)” — precz z WKP(b)?! Kiedy byłem w Kazachstanie, takich zeszytów już nie sprzedawano, ale w niektórych domach można było jeszcze znaleźć okładki z wizerunkiem Puszkina, kota i owym napisem. Opowiadano, że któregoś dnia przyjechała do llinki grupa ludzi i wpierw odebrali zeszyty dzieciom w szkole, a potem chodzili od chałupy do chałupy i grożąc zsyłką kazali oddawać sobie te, które znajdowały się w domu. Ale ludzie jak to ludzie, od razu zorientowali się, że coś jest nie tak. Skoro szukają, pewnie te zeszyty nie są zwyczajne. I zaczęli chować. Potem była wojna i już nikt więcej nie przyjeżdżał, a okładki tkwiły za ikonami czerniejąc ze starości i kurzu.

Współżycie z rdzenną ludnością, jaką stanowili Kazachowie, układało się nam dobrze, szczególnie ojciec dość szybko zaprzyjaźnił

się z myśliwymi z pobliskich aułów. Rosjanie ostrzegali, że z Kazachami nie ma żartów, że to naród podstępny i fałszywy, że przyjaźń z nimi, to to samo, co przyjaźń ze żmiją. Ojciec często nocował w aułach i nigdy nie zdaizyło się, by nastawano na jego życie. Natomiast jakże często Kazachowie przynosili nam masło lub baraninę. Zapewne z tamtych czasów mam wstręt do tych produk­tów. Baranina — żeby nie wiem jak była przyprawiona - cuchnie mi jurtą, a masło przypomina tamto, kazachskie masło. Kazachowie bowiem mieli swoisty pogląd na sprawy higieny: śmietanę zlewali w skórzane worki, w których topiły się setki, a może tysiące much. Nikt tych much nie wyrzucał. I masło było potem w czarne, drobne cętki: to rozbite na drobinki muchy tworzyły ową odrażającą dla mnie fakturę. Nie mogłem go jeść. A baranina? Kiedyś w aule Kiszył byłem z ojcem u Abduła Kierebejewa, bo akurat odbyło się polowanie na żurawie i myśliwi zdobyli sporo trofeów. Na tę okazję przygotowano ucztę. Zarżnięto młodego barana, wypatroszono, ale już nie obmyto, mięsa nie wypłukano, natomiast solidnie je posolono i obłożono jakąś pachnącą trawą. Całość oblepiono ciastem. Wyszła z tego spora piramida. Pieczono ją w piecu. Oczekiwanie skracano piciem kumysu i opowiadaniem przedziwnych myśliwskich historii, które przypomi­nały opowieści z zamierzchłej przeszłości, choć tak naprawdę działy się całkiem niedawno. Kumys nalewano ze skórzanych bukłaków, był złocisto-zielonkawy, dość ostry, ale wspaniały. Niestety, Kazachowie przygotowują go — jak zresztą wszystko — nie troszcząc się bodaj o podstawowe zasady higieny.

Podczas biesiady pierwsze słowo zawsze należy do najstarszego. Był nim ojciec Abduła, Czingiz Kierebejew, bardzo wiekowy, potęż­ny, prawie niewidomy (lub całkiem niewidomy), z cienkimi wąsikami opadającymi aż do kolan. Po rosyjsku mówił z trudem, jednak można go było zrozumieć, tym bardziej, że swoją opowieść uzupełniał gestykulacją, co prawda oszczędną, ale dokładną i celną. A opowieść była zaiste niezwykła, skoro zapamiętałem ją do dziś. Postaram się ją powtórzyć, nadając jej wersję literacką i w ten sposób zachowując całą dramaturgię i tragizm zdarzenia.

W czasie rewolucji, która rozpętała się gdzieś tam za siedmioma górami i siedmioma morzami, a o której wieści docierały niekomplet­

ne i chaotyczne, ktoś przyniósł i taką, że biały car został przepędzony, i że teraz wszystko jest wolno. Ale Kazachowie są ludźmi ostrożnymi, woleli poczekać, aż sytuacja wyklaruje się całkowicie. Czyngiz Kierebejew już wówczas był stary, ale jeszcze zapuszczał się w tajgę na polowania, jeszcze miał bystre oko i pewną rękę. I właśnie tak jakoś rok później, zimą, poszedł do tajgi. Mróz trzymał ostry, ale Czyngiz nie takie mrozy przeżył w swoim życiu. Spokojnie dotarł do szałasu myśliwskiego, rozpalił ognisko, przyniósł w blaszance śniegu i postawił na palenisko. O świcie zamierzał zapolować na sobola, a jeśli się zdarzy, to ustrzelić polarnego lisa lub nawet samego rysia. Siedział, siorbał wodę, nasłuchiwał trzaskania drzew za ścianą.

Nagle drzwi otworzyły się, wtargnął lodowaty podmuch, zawiro­wały miliony śnieżnych gwiazd i do wnętrza wwaliło się pięciu mężczyzn. Czterej byli uzbrojeni, w kożuchach, w baranich uszan- kach, z soplami lodu na zmierzwionych brodach, natomiast piąty ubrany byl w frencz, granatowe bryczesy ze strzemiączkami, obcisłe, wysokie buty ze sprzączkami na łydkach, zaś głowę miał owiniętą jakąś szmatą. Czyngiz poznał od razu, że to oficer. Widać było, że porusza się z trudem na odmrożonych nogach, skute ręce miał także już fioletowe, twarz zupełnie czarną. Jeden z cywilów popchnął go i oficer padl pod ścianą.

Ktoś ty? — zapytał najbardziej włochaty, sadowiąc się przy ogniu i nalewając bezceremonialnie wrzątek do swojej blaszanki.

Kazach — odpowiedział Czyngiz.

To widzę, ale co tu robisz?

Poluję.

To tak jak my — powiedział włochaty i roześmiał się. Jego trzej kompani zarechotali także. — Skąd jesteś?

Z aułu Kiszył.

Nie znam. Dużo u was białych?

Czyngiz nie zrozumiał, uśmiechnął się do włochatego i dorzucił parę gałązek do ognia.

Pytałem, czy są u was biali?

Nie wiem, u nas są sami swoi.

Tacy, jak ten tam, nie przychodzili?

Czyngiz obejrzał się, popatrzył na leżącego nieruchomo oficera, pokręcił głową.

Tacy nie przychodzili, po co takim przychodzić do aułu? My polujemy, wyprawiamy skóry, sprzedajemy kupcom albo wymie­niamy...

O rewolucji słyszałeś?

Nie zdarzyło się — odpowiedział Czyngiz, uśmiechając się ciągle, gdyż pojął, ze jego sytuacja mocno się skomplikowała i kto wie, co się może zdarzyć. Czterej cywile pili wrzątek, tajali, stawali się rozmowniejsi. Za ścianami szałasu nadal rozlegały się trzaski: to pękały na mrozie wiekowe drzewa. Ale i wewnątrz nie było ciepło: na lufach karabinów skrzył się szron, belki szałasu także opalizowały milionami mikroskopijnych ogni.

Daleko do twojego aułu? — pytał włochaty.

Nijak nie daleko.

Za dzień dojdziemy?

Czyngiz zamyślił się, trwał chwilę w bezruchu i powiedział:

Na nartach dojdziecie. Ale trzeba wyjść teraz.

Najmłodszy z cywilów, nie odwracając się, skinął głową w stronę,

gdzie leżał oficer.

Nie dojdzie.

No to go tu, na miejscu... — odezwał się inny.

Ani mi się waż — powiedział ponuro włochaty. — Rewolucja wydała wyrok i rewolucja musi ten wyrok wykonać. My nie jesteśmy mordercami.

My jesteśmy rewolucja — powiedział najmłodszy. — Rewtry- bunał.

Zamarznie po drodze, to pewne — poparł go rudy chudzielec

o wesołych oczach.

Włochaty zamilkł, grzał ręce, następnie zsunął z nóg walonki i wystawił skostniałe stopy w kierunku ognia. Pozostali trzej uczynili to samo. Czyngiz milczał, trwał bez ruchu, udawał, że drzemie, lecz ani na moment nie zasnął.

O świcie włochaty dźwignął się ociężale, ziewnął, poczochrał się po kudłatej głowie.

Kazach — zapytał i dotknął Czingiza czubkiem walonki.

Upolowałbyś co?

Dopiero dziś zaczynam.

Jedzenie masz?

Czyngiz bez słowa sięgnął po swój riukzak i wyjął z niego połeć zasuszonego mięsa i dwie cebule.

Włochaty podzielił to wszystko na pięć części: jedną zostawił Czyngizowi, pozostałe rozdał swoim towarzyszom. Jedli zachłannie, mlaskali, pili znów gorącą wodę.

Obudźcie go — powiedział włochaty wskazując na oficera.

Skoro my jesteśmy rewtrybunałem, to my i zadecydujemy.

Jeden z cywilów nogą trącił leżącego, ten póruszyt się, ale nie wstał.

Wyprowadzić! — ponaglił włochaty. — Ty chodź z nami — zwrócił się do Czingiza. — Będziesz mógł zaświadczyć, że wszystko odbyło się zgodnie z nakazem rewolucji.

Oficera podźwignięto. Był sztywny, twarz miał opuchniętą, poczerniałą od mrozu i uderzeń, z kawałkami zakrzepłej krwi na oblodzonych wąsach. Nie mógł iść, widać nogi były całkowicie martwe.

Wzięto go pod pachy, wywleczono i oparto o smolisty pień jodły. I

Czyngiz pozostał przy wejściu do szałasu. Widział — wszystko się I odbywało jakieś pięć metrów od niego — jak cała czwórka ustawiła I się w szereg, jak podnieśli karabiny i na okrzyk włochatego — I wypalili. Oficer drgnął, jakby chciał poderwać się do biegu, i runął w I śnieg. Z drzew posypały się miliardy lekkich śnieżynek. Echo I powtórzyło kilkakrotnie salwę i zamarło gdzieś za Irtyszem.

Jak się idzie do twojego aułu? — zapytał włochaty przekłada- I jąc karabin za plecy.

Za słońcem — powiedział Czyngiz. — Cały czas za słońcem. I

Przypięli narty i ruszyli jeden za drugim. Czyngiz stał jeszcze jakiś

czas, potem podszedł do zabitego i przykrył go śniegiem.

Tego dnia nie polował. Przez następne dni także. W końcu zagasił ogień, przyniósł trochę chrustu i także ruszył ku domowi. Jakiś czas szedł po śladach tamtej czwórki, wkrótce jednak — gdy znalazł się na zamarzniętych limanach — zgubił je.

Były także inne opowieści, barwne, dramatyczne i śmieszne, pełne zaskakujących zdarzeń, czasem wręcz nieprawdopodobne. Lecz wszystkie one były w jakiś sposób do siebie podobne, bo dotyczyły polowań lub połowów ryb. Ta jedna nie mieściła się w przyjętej konwencji, dlatego zapewne ją tak dobrze zapamiętałem.

Wróćmy jednak do właściwego nurtu moich wspomnień.

Kiedy piramidę przyrumienioną, pachnącą — różowy, wielki stożek upieczonego chleba — wyjęto, mężczyźni zasiedli wokół splatając na wschodni sposób nogi, jak mówią tam, koiaczykom. Kobiety i dzieci tuż za nimi. Gospodarz ściął wierzchołek, odkrywa­jąc wnętrze piramidy wypełnione po brzegi baranim tłuszczem. Parząc rękę, wyciągnął kawał pieczonego mięsa i podał ojcu, jako najdostojniejszemu gościowi. Potem zanurzył rękę jeszcze wielokrot­nie i baraniną obdzielał pozostałych. Siedziałem z tyłu i słyszałem jak mlaskali, jak okrzykami wyrażali swoje uznanie i zachwyt nad tak smakowią potrawą. Widziałem także, jak połykali gorące kawałki, oblizywali spływający po rękach aż po łokcie tłuszcz, jak na koniec pili ten tłuszcz z owej chlebowej piramidy, jak wycierali ręce o włosy,

o ubrania. Przyrzekłem sobie, że nigdy, ale to nigdy, nie wezmę baraniny do ust. Minęło prawie pół wieku i przyrzeczenia dotrzy­małem.

Kobiety i dzieci otrzymywały to, co zostawało. A zostawało sporo, bo nikt do końca nie ogryzał kości, a zjadłszy trochę mięsa, resztę podawał do tyłu. Dopiero tam głodne usta polerowały kość niemal do połysku.

Potem było długie czajepitje, trwające kilka godzin. Samowar nastawiano bez przerwy. Na biesiadników biły, jak to się mówi, dziesiąte poty. Nasze wyobrażenie owych dziesiątych potów nie ma odniesienia do rzeczywistości. Ale tam... Proszę sobie wyobrazić ciepły wiosenny dzień, nawet bardzo ciepły, gorącą baraninę, niezwy­kle gorącą herbatę (rosyjski kipiatok) — a do tego Kazachów ubranych w ciepłe watowane spodnie i takież kaftany, okutanych w kożuchy i w puszyste lisie czapy. Tam nie pije się herbaty dlatego, że się ma pragnienie. Herbata to rytuał, to ceremonia, to niemal misterium. Ile się wypija podczas jednego posiedzenia? Paręnaście czaszek, czyli głębokich filiżanek. Picie herbaty to akt nie tylko

towarzyski, ale często i polityczny. Spokój, siorbanie z pijałek, przymykanie oczu, rozkoszowanie się i od czasu do czasu wypowia­danie kilku słów. Te słowa są ważkie, może nawet najważniejsze nie tylko dla tego, kto je wypowiada, ale i dla tego, kto ich wysłuchuje. Podczas takiego czajepitja załatwia się sprawy najistotniejsze, ustala się zasady przyszłych polowań, połowów, omawia się kojarzenie małżeństw, a nawet — co tu ukrywać — plany napadów ra­bunkowych.

W północnym Kazachstanie pito dużo herbaty, ale chyba nigdzie tyle, co u Kazachów. Ponoć rekordzistą wszechczasów był pewien Kazach, który na jedno posiedzenie zjadał barana i wypijał samowar herbaty (samowary miały różne pojemności: mój, który otrzymałem w spradku po rodzicach, jest pięciolitrowy, ale pamiętam samowary

olbrzymy, w które mieściło się wiadro wody). Picie herbaty — herbatę uznaję za najwspanialszy napój pod słońcem — pozostaje po dziś dzień moją ulubioną czynnością. Mogę pić nie wiem jakie soki, najbardziej wyszukane cocktaile, ale nasycony bywam jedynie wów­czas, kiedy zaparzę sobie gorzką, mocną, parzącą usta herbatę (niestety, o dobrą herbatę coraz trudniej). Tam w Kazachstanie, piliiśmy kfrpicznyj czaj, sprasowaną w formie cegły jakąś mieszaninę, którą my, dzieci, podgryzaliśmy jak zleżały piernik. Nie była to herbata wysokiej jakości, raczej podlejszy gatunek lub nawet jego odpady. Parzyło się ją kilkakrotnie, aż woda w końcu przestawała się zabarwiać. Dziś, kiedy w kawiarni podają mi szklankę wody, a obok, na talerzyku, torebkę ze sproszkowaną herbatą i dyndającą nitką, z rozrzewnieniem wspominam tamten czaj.

O latach spędzonych w Kazachstanie mógłbym napisać epopeję, gd/ie jedna przygoda goniłaby drugą, gdzie obok zdarzeń banalnych

- choć ciekawych, byłyby przypadki wręcz fantastyczne i niepraw­dopodobne. Mógłbym... Nim to jednak się stanie (a mam taki zamiar) ograniczę się do tych kilku spraw charakterstycznych dla owych głodnych i chłodnych lat.

Wiosna 1945 roku stała się dla mnie najbardziej pamiętną porą roku. Gdzieś pod koniec kwietnia, a może wcześniej, lód na Iszymie zrobił się brudnożółty, wybrzuszył się, stracił dotychczasową po- łyskliwość. Na wysokich brzegach dzień i noc czatowali jeźdźcy na

koniach. Ruszanie lodów na rzekach syberyjskich to nie żarty, to I jakiś tam drobny wylew wód, czy spiętrzenie kry przy moście. Ruszanie lodu — to śmierć dla każdego, kto tego nie przewidział w porę. Pamiętam, że w owych dniach nie chodziliśmy do szkoły: obsiadłszy wzgórze, na którym leżała nasza wieś, czekaliśmy. Wieczo­rami cała ludność wylęgała, by popatrzyć, czy czasem nie idzie wielka woda. W ciemności nic nie było widać, jedynie chwiały się w dole pochodnie w rękach tych, co czatowali wzdłuż brzegów.

Aż którejś nocy stało się: początkowo z przeraźliwym krzykiem pomknęli jeźdźcy, by ostrzec ludzi z Aleksandrowki. Następnie doleciał do nas oddalony pomruk, właściwie jednostajny szum niepodobny do żadnego słyszanego dotąd. Tysiące ludzi tkwiło na wzniesieniu, które górowało jakieś sześćdziesiąt metrów nad łąką leżącą pomiędzy wsią a rzeką. Spoglądaliśmy na południe. Noc była ciemna, niskie chmury zwisały nad ziemią. I nagle krzyk:

Tam! Tam! Patrzcie!

Z południa w naszą stronę pędziła pionowa ściana wody. Wydawało się, że ciemne niebo zostało połączone z czarną ziemią, walącą się na nas srebrzystostalową zasłoną. Zanim uprzytomniłem sobie, że to woda, już powietrze wypełnił grzmot, którego siły nie potrafię z niczym porównać. Może tak wybucha wulkan lub tysiąc bomb? Nie wiem, gdyż nigdy nie widziałem wulkanów, ani nie przeżyłem bombardowania. Żywioł runął z wysokości, zatapiając w mgnieniu oka łąkę, rzekę pokrytą lodem i to wszystko, co było za rzeką. W obliczu takiej potęgi człowiek czuje się bezbronną drobiną i przeżywa atawistyczny strach przed czymś niezrozumiałym, wszech­potężnym i nieokiełznanym. Ludzie z krzykiem cofnęli się w stronę wsi, ale woda nie wdarła się na wzniesienie, a jej skłębiony, wściekły nurt ograniczył się do wyrzucenia ku nam miliardów chłodnych, kąśliwych kropel.

Siedzieliśmy do rana, by o świcie przekonać się, że Iszym stał się morzem. Woda sięgała horyzontu. Auł Karatał tkwił wśród topieli niczym malutka, zagubiona wysepka. Bure fale jakby nieco się uspokoiły i można było widzieć, jak gdzieś daleko, gdzie sterczały nad wodą skąpe wierzchołki przybrzeżnych drzew, przepływają domy, obory, całe zagrody, jak na tych domach, uczepieni dachów siedzą

ludzie i dają rozpaczliwe znaki... Niestety, nikt im nie mógł pomóc. Jeśli mieli szczęście i dopłynęli do mostu w Pietropawłowsku (120 kilometrów od Ilinki), gdzie z armaty kruszono lód, to być może zostali uratowani. Ale o takim szczęściu nie słyszałem. Obserwowa­liśmy żywioł w milczeniu. Jedynie mały Białorusin, Tiszka, sierota i biezprizomik (ojca aresztowali w trzydziestym dziewiątym, matka zmarła już tu), nieświadom potęgi i grozy, śpiewał rozdzierająco:

Chaim, Chaim,

Ty nakazy maim,

Szto ja sieu na kryhu I pajechau u Ryhul

Potem czekało się, aż wody zaczną opadać. Dorośli wędrowali wzdłuż brzegu wierząc, ża jak co roku, coś dla siebie znajdą. Z reguły były to zatopione pnie drzew, części chałup, chlewów i obórek, psie budy z uwiązanymi, wzdętymi i już rozkładającymi się kundlami. Kobiety — kłócąc się, złorzecząc — wyrywały sobie owe nędzne szczątki przyniesione przez wodę, taplały się w nieobeschłym błocku, przegamiały je grabiami lub widłami w nadziei, że coś zostało pod Hem. Czasem trafiał się topielec, a wtedy, jeśli nikogo nie było w pobliżu, baby spychały go do wody, uprzednio przeszukawszy kieszenie, a jeśli miał dobre buty lub jakąś odzież, bezceremonialnie wszystko to ściągały.

Powódź, zalewając całą dolinę, wlewała się w przybrzeżne szczeliny, wypełniała zatoczki w skarpie, by później, ustępując, pozostawić w nich ryby, jakieś drobne przedmioty, czasem ludzkie zwłoki. Ponieważ baliśmy się zapuszczać w te pieczary, więc zdarzało się, że dopiero smród bijący z ich czeluści powodował, że z Sielsowietu przyjeżdżała fura, ktoś właził i wyciągał truchło psa, krowy lub człowieka.

Natomiast my, chłopcy ze szkoły, czekaliśmy na opadnięcie wód z zupełnie innego powodu. Choć woda opadała, kry płynęły nadal, tylko nie tak już gęste, nie nacierające z taką furią na siebie, nie łamiące się z hukiem, podobnym do armatniego wystrzału. Te późne, ostatnie kry, były obiektami naszych zainteresowań. Chodziło o to, że

na takiej krze można było popływać, nie bojąc się, że się załamie, pęknie, rozpadnie na kawałki. Przychodziliśmy na skarpę z żerdziami i czekaliśmy. Kiedy zjawiała się kra, solidny płacheć lodu, ową żerdzią zakończoną hakiem przyciągało się ją do brzegu, wskakiwało i hajda! po przepłynięciu dwóch, trzech kilometrów, przybijało się do brzegu, wracało do Ilinki i wszystko rozpoczynało się od początku.

Jakże lubiłem taką jazdę! Naczytawszy się romantycznych opo­wieści o admirale Nachimowie, o bohaterskich czeluskincach, utożsa­mialiśmy się z owymi nieustraszonymi podróżnikami i wodzami Kra stawała się okrętem, Iszym — oceanem.

Podczas jednej z takich eskapad zauważyłem, że kra, na której płynę, niebezpiecznie dryfuje w stronę głównego nurtu rzecznego. To nie były przelewki: tam czekała na każdego śmierć. Dotąd, kiedy płynąłem po rozlewisku, wszystko było w porządku. Ale teraz moja kra jakby nabrała szybkości, zaczęła się obracać. Sprawdziłem żerdzią głębokość: ponad metr. Zacząłem więc spychać krę ku brzegowi — nie poddawała się. Pozostało jedno: wskoczyć do wody i brnąć do brzegu. Tak też uczyniłem. Nie było daleko, jakieś sto metrów, lecz woda była lodowata, coraz to napływały kry, kawałki lodu, które musiałem odpychać, a nie było to łatwe, gdyż zdarzały się wśród nich ciężkie, bryłowate, niebezpieczne. By nie znaleźć się pod taką bryłą, należało wdrapać się na nią, szybko przebiec i ponownie wskoczyć do wody. W końcu dotarłem do brzegu. Do domu było parę kilometrów, więc biegłem ile sił w nogach. Dostałem od ojca solidne lanie, z powodu przemarznięcia przez parę lat nie miałem czucia w lewym biodrze, a do dziś byle katar urasta u mnie do problemu.

Na wiosnę 1945 roku miało miejsce jeszcze jedno niezwykłe wydarzenie: któregoś dnia na drodze pojawiły się przedziwne pojaz­dy. Były to amerykańskie studebekery i fordy. Radzieckie połutorki i triochtonki, mające drewnianą obudowę, wyglądały przy tych kolo­sach żałośnie i mizernie. Kolumńa samochodów z jakiegoś powodu zatrzymała się w Ilince, a myśmy znów mieli dzień wolny od zajęć w szkole. Lekcje są co dzień, a tyle i takich samochodów może drugi raz w życiu już nie zobaczymy. Samochody były amerykańskie, a szoferzy rosyjscy. To zdarzenie miało znaczny wpływ na eksploatację i żywot tych kolosów. Nikt na dobrą sprawę nie wiedział, jak się z nimi

obchodzić, jak manewrować na wąskich polnych drogach. Wyjeż­dżając z placu sprzed Sielsowietu doszczętnie zniszczono ogrodzenie, jeden z fordów zarył się na amen w rowie i nie pomogły woły sprowadzone z naszej brygady (była najbliżej). Szoferzy jednak nic sobie z lego nic robili. Byli podpici, weseli, oglądali się za dziewczy­nami i za samogonem. Na plandekach wozów zawieszono hasła: „Smiert’ niemieckim zachwatczykom”, „Za Rodinu, za Stalina” oraz słynne powiedzenie Josifa Wissarionowicza, że „Nasze dieło prawoje, wrag budiet rozbit, pobieda budiet za nami”. Trzeba tu uczciwie przyznać, iż nikt w Ilince nie wątpił w zwycięstwo i święcie wierzono, że Hitlera — tak jak miatieżnika Pugaczowa — będą wozić po całej Rosji w specjalnej klatce i pokazywać ludziom.

Marzeniem każdego z nas było bodaj zajrzeć do kabiny, a już szczęściem absolutnym stawała się przejażdżka którymś z tych ciemnozielonych olbrzymów. Szoferzy chętnie popisywali się brawu­rową jazdą, szczególnie, jeśli do kabiny wchodziły dziewczęta. Byłem dość sprytny i cały czas trzymałem się Warii Owsiejenko, dziesięcio- klasistki, cycatej blondynki, która miała wyjątkowe powodzenie. Szofer sadzał Warię u siebie na kolanach, ona piszczała i chichotała, natomiast my, drobnica, ładowaliśmy się gdzie kto mógł. Samocho­dów było sporo, może dziesięć, może dwadzieścia. Silniki wyły, aż brzęczały szyby w budynku Sielsowietu, spod kół bryzgał topnieją­cy już śnieg (przemieszany z ziemią), dziewczyny udawały strach, a nas rozpierała duma i radość. W końcu samochody ruszały, właściwie podrywały się i niebezpiecznie lawirując między budynkami, wypa­dały w step.

Zapamiętałem jedną z takich eskapad.

Step był jeszcze biały, ośnieżony, równy, choć i tu widziało się pierwsze oznaki wiosny: znikła puszystość, pojawiła się cieniutka zmarznięta skorupa, trzeszcząca pod nogami, a teraz pod potężnymi kołami. Pędziło się jednak po stepie jak po stole. Dla ambitnego szofera jazda na wprost nie jest miernikiem jego talentu jako kierowcy. Więc zawracali, wyczyniali najrozmaitsze pętle, koła, kręcili ósemki, objeżdżali z rykiem klaksonów samotne dwa wiatraki.

Waria, podskakując na kolanach szofera, krzyczała:

Och, mateńko, jak ja się boję! Jak się boję!

Szofer trzymał ją ręką w okolicy piersi i szczerzył zęby. W czasie gwałtownych przechyłów W aria, niby niechcąco, tuliła się do niego, muskała policzkiem jego policzek.

Chyba umrę! — piszczała. — Nie przeżyję!

Teraz ręki szofera nie było już na jej piersi, pewnie podtrzymywał Warię gdzieś od spodu. A myśmy podskakiwali, przewracali się, tłukli łbami o szoferkę.

Samochody to rozjeżdżały się po stepie, to zjeżdżały, czasem ocierały się o siebie i zgrzyt żelastwa przejmował nas dreszczem.

Oczy Warii zachodziły mgłą i łzami, odrzucała głowę do tyłu, bezwstydnie rozkraczała grubaśne nożyska, szofer też jakby zmieniał się na twarzy, trząsł się nerwowo, puszczał kierownicę i obie ręce chował pod Warii kożuchem, to znów przytomniał, zawracał samo­chód; jakiś czas pędziliśmy prosto jak szaleni, aż szofer ponownie zaczynał szukać szczęścia pod kożuchem Wari.

Wariacka jazda trwała dobrą godzinę; kiedy wróciliśmy wreszcie do wsi, okazało się, że samochody całkowicie i doszczętnie zniszczyły cmentarz, że przygotowane do pogrzebu trumny zostały rozbite, rozjechane, nieboszczycy zmasakrowani i teraz kto żyw pędzi, by ratować, co jeszcze jest do uratowania.

Przewodniczący Sielsowietu biegał od samochodu do samo­chodu.

i§ Chłopcy, tak przecież nie można, tak się nie godzi, niebosz­czyk, wiadomo, do niczego się nie przydaje, ale po co go niepokoić! Prawda? Powiedźcie sami, czy jest sens niepokoić umarłych?

Szoferzy przytomnieli, rozmemłane, odurzone, półprzytomne dziewczyny wyłaziły z szoferek i słaniając się odchodziły na stronę. Tam coś sobie opowiadały, poszepty wały, chichotały, oglądały się na szoferów.

Co teraz, chłopcy? — pytał przewodniczący, choć wiedział, że na to pytanie nikt mu nie odpowie. — Tu naród ciemny, są elementy wierzące, a poniektórzy nawet uznają Boga, więc jak im to wszystko wytłumaczyć?

. — Poniosło nas — mówili szoferzy. — Jakieś licho siedzi w tym waszym stepie, czy co.

A siedzi, siedzi, żebyście wiedzieli. Obudziliście je, to teraz

macie. Teraz wszystko spadnie na moją głowę, jeszcze gotowi skargę I napisać do rejonu...

Przez całe lato ludziska porządkowali groby, wbijali nowe krzyże; I tylko zmarłej w lutym starej, dziewięćdziesięcioletniej babci Pras- I kowii Zajcewej nigdy nie udało się odnaleźć. Stała trumna z babcią na I cmentarzu jak inne, a teraz przepadła. Kamień w wodę. Cud i tyle, bo I babcia była pobożna jak mało kto, a w rogu swojego pokoju miała aż I trzy ikony.

Samochody jechały na front. Nie wiem, z jakiego portu je I zabrano, teraz miały dotrzeć do Pietropawłowska i dalszą drogę I odbyć koleją. Czy dojechały? Ten, który ugrzązł w rowie, stał tam I jeszcze wiosną 1946 roku. kiedy to odjeżdżaliśmy do Polski. Był już I co prawda bez plandeki, bez kół i bez wszystkiego, co dało się I odkręcić, unieść i wynieść.

Wspominałem już, źe ojciec dość biegle opanował sztukę pędzenia I bimbru. Teraz, kiedy parę dziesiątków szoferów postanowiło się I zabawić, umiejętności ojca okazały się bardzo przydatne. Akurat I dojrzał zacier i od rana buzował ogień pod kotłem. Wódka ściekała I do wiadra. Mężczyźni pili kubkami, kto chciał, ten podchodził, czerpał, wypijał. Zagryzano słoniną i cebulą. Słonina była ukradziona z magazynu w brygadzie, cebula nasza. Pieniądze rzucano do drewnianego cebrzyka ustawionego przy drzwiach. Pamiętam, że | owego dnia po raz pierwszy w życiu upiłem się do nieprzytomności.

A było to tak: ojciec, jak na dobrego fachowca przystało, zbierał jedynie najmocniejszy bimber, natomiast to, co szło na końcu, kazał zlewać w stojące na podwórzu beczki. Potem z tych zlewek kobiety robiły jakieś nastójki wiśniowe, jagodowe czy śliwkowe. Wraz z kolegami musieliśmy odwalać czarną robotę, choć woleliśmy być razem z wesołymi szoferami.

Taszczyliśmy wiadro z mętnym, żółtym płynem w stronę beczki i Fiedia Prusaków powiedział:

Może się jeszcze nadaje?

Jego brat Wania, który miał lepsze od nas fozeznanie w tej materii, poparł Fiedię i zaproponował:

Skosztujmy, nie otrujemy się.

Zanieśliśmy wiadro do komórki. Pierwszy pił Wania, potem

Fiedia, na końcu ja. Płyn był wstrętny i cuchnący. Ale pić się go dało. Mój organizm bronił się i protestował Zanim tamci dwaj napili się do woli, ja już byłem gotów. Ojciec później wytargał mnie za uszy, ale pierwszy krok miałem za sobą. Niestety, nie uczyniłem dalszych kroków na tej drodze i nie zostałem wyznawcą Bachusa. Należę raczej do ludzi, których się nie zaprasza tam, gdzie będzie serwowany alkohol. Mówię o tym ze smutkiem, bo trzeźwe życie — jak twierdzą ludzie bywali — choć jest spokojniejsze, za to jakże przeraźliwie nudne.

Ten rok. ostatni rok wojny, obdarzył Ilinkę wszystkimi możliwymi plagami. Front żądał chleba, a tu nie dość, ze stare maszyny rolnicze rozsypywały się doszczętnie, że woły padały jak nigdy przedtem, to duma kołchozu, konie, dostały jakichś parchów czy innej francy. Zaczęły tracić sierść, łysiały w zastraszający sposób, co dla bąków i much było rajem na ziemi. Nie pomogły nacierania naftą, smarowa­nie startym prochem zmieszanym z jakimś zielskiem. Konie traciły siłę, nikły w oczach. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jeśli zabraknie koni. kołchoz upadnie. Śmierć koni — to śmierć Ilinki.

Z Jewlenki przyjechał zootechnik i długo medytował, oglądał wzdęte, fioletowoszare grzbiety i brzuchy końskie, potem czegoś tam szukał w książce, w końcu zawyrokował:

Trzeba będzie okadzać.

Natychmiast przystąpiono do budowy komór gazowych. Były to zbite z desek budki mogące pomieścić każdego konia. Jedynie głowa zwierzęcia pozostawała na zewnątrz. W takiej budce ustawiano wiadro z kawałkami siarki i zapalano ją. Siarka tliła się niebieska­wym, pełgającym płomieniem, wydzielając ostrą, zatykającą oddech woń. Konia pozostawiano na kilka godzin w tych oparach. Później, już po wyprowadzeniu, nacierano mu całą skórę roztarą na proszek siarką. Najbardziej praktyczną stroną tych weterynaryjnych zabie­gów był fakt, że cała wioska zaopatrzyła się w siarkę, z której później robiliśmy zapałki. Co prawda przy ich zapalaniu (zajmowały się od płomienia) ostry smród wykrzywiał nos, za to taka zapałka nie gasła nawet na wietrze i ogień można było przenosić z jednej chałupy do drugiej. A konie? Konie po dawnemu łysiały, na ich skórze tworzyły się jątrzące rany, a w tych ranach gzy i muchy składały jajeczka, z

których wylęgały się białe robaki. Koniuch Wowka wlewał do tych ran karbol i klął na czym świat stoi, przywołując Boga i Matkę Boską.

W kwietniu brygady ruszyły na pola. Śnieg jeszcze leżał brudnymi łachami, w zeszłorocznych bruzdach stała woda, która w nocy zmieniała się w lód. Jak wjechać traktorem na takie pole? Ale dyrektywy z góry były wyraźne i kategoryczne: za wszelką cenę nakarmić front. Nasza piąta brygada — a wraz z nią matka — wyjechała na początku kwietnia. Zaraz pierwszego dnia utknął w polu jeden staliniec, pozostałe traktory już nie ryzykowały. W nocy schwyciły mrozy, ludzie w nie ogrzewanych, zbitych z desek, wozach trzęśli się z zimna pod kocami i kożuchami. Od razu też gorączka powaliła kilka kobiet; parę dni później leżały prawie wszystkie. Na domiar złego pojawiła się biegunka. Praktycznie piąta brygada przestawała istnieć jako jednostka gospodarcza. Nie lepiej było w pozostałych czterech.

Przewodniczący jeździł do rejonu, do Jewlenki (telefonu nadal nie używał), ale tam nikt go nie chciał słuchać: ma siać pszenicę, to jego obowiązek wobec frontu, ojczyzny i towarzysza Stalina.

Przewodniczący wracał, pędził do brygad, ale stwierdzał, że jest gorzej niż źle. Należało szybko przewieźć do Ilinki chore kobiety, jakoś je wyleczyć. Niestety, leczyć nie było czym. Ojciec, za obietnicę naprawy butów, namówił jednego z traktorzystów, by matkę przy­wiózł do domu. Była chora, chwilami traciła przytomność i gadała od rzeczy. Za oknami padał deszcz ze śniegiem, wył wiatr łomocząc drzwiami od komórki. Matkę poiliśmy mlekiem z masłem, ojciec stawiał jej bańki (te bańki, to pojęcie umowne, gdyż prawdziwych baniek nie było, więc ojciec skombinował gdzieś kilka słoików, które na ciele pozostawiały wielkie, czarne koła). Co dzień też paliliśmy w piecu (topili pieczku).

W artelu Swietłyj Łucz także nastał kryzys, jakiego nie było od początku wojny. Zapasy skór wyczerpały się całkowicie, Daniłow zmarł podczas własnego wesela, Koziróg był kierownikiem, a więc kimś, kto nie powinien pracować, pozostawał jedynie ojciec jako czornoruboczyj. Ale skóry już nie było. Natomiast ciągle obowiązy­wała norma: tysiąc par butów rocznie dla armii!

Co teraz? — pytał Koziróg, wyraźnie wystraszony zaistniałą sytuacją.

Ty jesteś władza, więc ty myśl.

Co może sama władza, jak nie ma skóry?

Władza to zawsze władza.

Z władzy butów nie uszyjesz.

Nie uszyjesz — zgadzał się ojciec. — Więc jedź do rejonu, powiedz co i jak. W końcu zaproponuj, że zamiast butów będziemy szyć pasy parciane, pasy do karabinów, wieszczewyje mieszki, zresztą wymyśl coś.

Koziróg pojechał. Nie było go kilka dni. Wrócił pijany, awanturo- wał się, szukał zwady z ojcem. Na pytanie, co z pracą, zaklął soczyście, wykrzyknął coś o krwiopijcach, wreszcie zwalił się na stół i zasnął. Trzeba było czekać, aż wytrzeźwieje.

Tymczasem ojciec reperował buty, pomagał sąsiadom przy budowie chlewików czy komórek, pędził bimber, polował. I czekał, kiedy Koziróg przyśle po niego.

Mijały dni, tygodnie i nic się nie działo. Budynek artelu Swietiyj Łucz był zamknięty na głucho. W domu Koziroga także nie było. Żona, kobieta zła i nerwowa, na widok ojca podniosła taki wrzask, że było ją chyba słychać aż za rzeką. Krzyczała, że to tam, w tym artelu, jej mąż tak się rozpił, i że ona ostrzegała go, by nie brał tej pracy, bo każdy szewc to pijak i utracjusz.

Nie ma! — wrzeszczała. — Od tygodnia gdzieś chla. Razem żłopaliście, a teraz przychodzisz jakby nigdy nic! Zabieraj się stąd, pókim dobra, bo psa spuszczę!

Kobieto — ojciec chciał się wytłumaczyć. — Ja z twoim mężem nie piję...

Wynocha?! - darła się. - Żeby twoja noga więcej nie stanęła na moim podwórzu!

Ojciec wrócił. Nie było sensu szukać Koziroga, jeśli ten gdzieś pił. W końcu, czy to ojca sprawa?

Gdzieś po miesięcu Koziróg się znalazł. Wisiał na drzewie, właściwie na cienkiej gałęzi czeremchy rosnącej za Iszymem. Twarz była doszczętnie podziobana przez ptaki, a rozpoznano go dopiero po dokumentach znalezionych w kieszeni spodni.

Przewodniczący Sielsowietu przyszedł wieczorem do nas, wypił, zagryzł suszonymi jagodami.

Swietiyj Łucz to był dobry artel i kołchoz nie może go stracić.

Obejmiesz tam kierownictwo.

Kim będę kierować?

Póki co, nikim. Jest etat, więc trzeba go obsadzić.

A co będę tam konkretnie robić?

Póki co, nic.

Tak nie potrafię. Tam są różne zestawienia, sprawozdania, raporty i setki innych papierków. Nie umiem się z tym obchodzić.

Napiszesz byle co i wyślesz do rejonu.

Posłuchaj, predsiedatiel, ja w Swietłym Łuczu szyłem buty. Daj mi skórę, a wrócę tam natychmiast. Udawać, że pracuję, nie umiem i nie chcę.

Przewodniczący długo jeszcze przekonywał ojca, ale o ile pamię­tam, nic z tego nie wyszło. W końcu w artelu otwarto punkt naprawy obuwia dla ludności, zaczęto szyć uprząż dla koni, pasy transmisyjne dla młynów. A z rejonu nadal przychodziły ponaglenia, żądające tysiąca par butów dla bosej armii.

Wiosna roku 1945 była naprawdę niezwykła. Zaraz na początku maja nastał okres intensywnych burz, a pożary stały się czymś niemal codziennym. Płonęło wszystko: lasy, domy, step. Wieża strażnicza stojąca obok Sielsowietu od dawna przestała służyć strażakom i ktoś na jednej z desek wyrył kozikiem: Kalancza staraj a, stołby gniłyje, skoro upadiot. Dlatego o pożarze stepu dowiadywaliśmy się wieczo­rami, kiedy horyzont rozświetlał się intensywną łuną. Wówczas ktoś dosiadał na oklep konia i pędził w noc, by przekonać się, jak daleko jest ogień od Ilinki. Jeśli był blisko, cała wieś wylęgała z łopatami i kopała rów przeciwpożarowy.

9 maja 1945 roku przewodniczący Sielsowietu nakazał bić w dzwony (te dzwony, to rzecz umowna, były to bowiem kawałki żelaza zawieszone na drucie, które przy uderzaniu w nie prętem wydawały dźwięk podobny do dzwonu). Przed budynkiem urzędu zjawili się ci, co akurat byli we wsi, bo większość wyjechała w pole jeszcze w kwietniu. Przewodniczący trzymał w rękach czerwony sztandar i portret towarzysza Stalina.

Ludzie radzieccy — powiedział jakoś ochryple. — Wojna się skończyła!

Podniósł się niebywały wrzask.

Ludzie — powiedział znów przewodniczący. - Wszystko już wiecie, więc wracajcie do roboty.

Wówczas wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał. Koniuch Wowka Lebiediew, który od chwili zwolnienia go z frontu, to jest od trzech lat, chodził na drewnianej podpórce, nagle ją odrzucił, wyprostował nogę i zaczął tańczyć kozaka. Inwalida wojenny ozdrowiał w jednej sekundzie! I to był jeden z cudów, jaki zdarzyło mi się widzieć w północnym Kazachstanie. A przygłup Wasia Kazakow, którego przygarnęła odinolicznica Biełogłazka,

i z którym — jak mówiono — wyprawiała niestworzone rzeczy, wziął ją za rękę, wyprowadził na środek głównej ulicy i zapytał:

Masza, ty w którą idziesz stronę?

Biełogłazka zaśmiała się i wskazując swój dom powiedziała:

W lewo.

No to ja w prawo.

I poszedł Wasia Kazakow i więcej się nie obejrzał.

ROZDZIAŁ XI

Droga do Itaki

Dla nas koniec wojny nie oznaczał końca naszej przymusowej Odysei. Ludność Ilinki cieszyła się, bo przecież nie wszyscy zginęli na froncie, więc nie dziś, to jutro, ale powrócą.

Co z nami? — zadawali sobie pytanie Polacy i nie znajdowali na nie odpowiedzi. Jak zwykle rozpoczęły się spekulacje: jedni mówili, że lada dzień po nas przyjadą, inni, że Polska zostanie siedemnastą republiką, więc nie ma praktycznego znaczenia, gdzie będziemy mieszkać, jeszcze inni utrzymywali, że Zachód prędzej czy później upomni się o swoich sojuszników.

Ojciec nazajutrz po mityngu przed Sielsowietem poszedł do przewodniczącego.

Chcemy wracać do Polski powiedział.

Niby jak?

Zwyczajnie: podwodą lub samochodem do Pietropawłowska, a dalej koleją.

Przewodniczący wykrzywił usta w uśmiechu.

Bez dokumentów?

Więc wystaw nam dokumenty.

Nie mogę.

Jesteś czy nie jesteś przewodniczącym Sielsowietu?

Jestem. Ale nie mam polecenia.

Jestem Polakiem i chcę wrócić do swojego kraju. Czy to rozumiesz predsiedatiel?

Rozumiem, ale nie pojmuję. Zasada jest prosta i jasna: kto mieszka w Rosji, ten jest nasz. Logiczne? Logiczne. A jeśli władza zwierzchnia uzna, żeś tu niepotrzebny, to gdybyś się upierał, to i tak cię stąd zabiorą.

Wystaw przynajmniej dokument, że przez te lata pracowaliś­my z żoną u ciebie w kołchozie. Mnie to wystarczy, z tym wyruszę.

Jak myślisz, daleko zajedziesz z takim papierkiem? Może do Jawlenki, może nawet do Pietropawłowska. A tam szybko się tobą zaopiekują. I zamiast do swojej Polski, pojedziesz bracie znów na Sołowki lub na Kołymę.

Więc co mam robić?

Czekać. Towarzysz Stalin myśli o wszystkich. Teraz ma co innego na głowie, teraz skończyła się wojna. Ale i o tobie nie zapomni.

Minęła wiosna, przyszło lato, potem jesień, w końcu zima. Ojciec często chodził do Sielsowietu f zawsze otrzymywał jedną i tę samą odpowiedź: czekać, Moskwa jest zajęta ważniejszymi sprawami.

Zaczęły jednak dochodzić do Ilinki słuchy, że już wiele transpor­tów odjechało do Polski, że gdzieś tam działa jakaś komisja, że wkrótce wszyscy powrócą na swoje dawne śmiecie.

Czegoś tu nie rozumiem — mówił ojciec do matki. - Skoro mamy powrócić do swojego domu, to znaczy, że zostajemy w Rosji. Przecież cała Białoruś i Litwa teraz do niej należą. Może ma rację przewodniczący, że obywatel radziecki mieszka tam, gdzie osiedli go władza. A władza nas osiedliła tu, w północnym Kazachstanie.

Na wiosnę 1946 roku ojciec poszedł do Jawlenki. Ale i tam niczego się nie dowiedział. Poradzono mu, by spokojnie czekał.

Dopiero gdzieś w końcu kwietnia, a może na początku maja, zjawiło się w Ilince dwóch mężczyzn. Trofim Jegorowicz osobiście przykuśtykał do ojca, by go o tym fakcie poinformować.

Przyjechali w waszej sprawie — powiedział jakoś ponuro.

Znakiem tego coś się w górze poruszyło.

Nazajutrz od rana garstka Polaków tłoczyła się przed budynkiem Sielsowietu. Wchodzili pojedynczo. Rozmowa odbywała się mniej więcej tak:

Nazwisko?

Szczekacz Zofia.

P Znaczy się Sofia.

Nic, Zofia.

?, — Nie mąć, wiem lepiej. Narodowość?

Polka.

Co to, na żarty ci się zebrało, Sofia? Polskie nazwiska kończą się na „ski”, „cki” i „icz”. A ty jakaś Szczekacz. Jesteś po prostu obywatelką radziecką. Przyznaj się: Białorusinka czy Ukrainka? Nie płacz, łzy tu nie pomogą, a pracy w Związku Radzieckim starczy dla wszystkich. Teraz już idź, idź, nie przeszkadzaj. Następny!

Rozmowa z ojcem była krótka. Nazwisko odpowiadało szablono­wi, imię mniej więcej także, otczestwo też. Pozostała rodzina również była w porządku, a nazwisko rodowe matki — Sószczewicz — tylko potwierdziło naszą przynależność do Lachów.

Tak więc jedni cieszyli się, że wkrótce wyjadą, inni przeżywali tragedię. Tych cieszących się, o ile* pamiętam, było raptem dwie rodziny: nasza i Wilkowskich oraz Alis.

Nawet nie czekaliśmy długo, bo gdzieś tak pod koniec maja lub w czerwcu (kiedy wyjeżdżałem, w szkole trwały jeszcze lekcje) zajechał po nas samochód, popularna połutorka, do połowy wypełniona pszenicą. Załadowaliśmy skrzynię podróżną, jedyny nasz mebel, parę węzełków, wycałowaliśmy się z gospodynią Zinaidą Wasiljewną, z sąsiadami, z kolegami, z Żuczkiem, który kręcił się niespokojnie nie rozumiejąc, co się dzieje. Żegnały nas Tatarki i Czuwaszki, zjawiło się paru Kazachów, którym ojciec oddał swoje strzelby i zapas amunicji, przyszedł nawet sam przewodniczący Sielsowietu, a z nim Trofim Jegorowicz.

Ten ostatni podał ojcu rękę, popatrzył jakoś dziwnie i powiedział:

Wiedziałem, że uciekniesz.

Nie uciekam, wracam do domu.

p Ja wiem swoje, starego czekisty nie oszukasz — i nagłym ruchem przyciągnął ojca do siebie i pocałował słowiańskim zwy­czajem.

Jechaliśmy przez step w niebywałej spiekocie. Szofer zabrał ze sobą dziewczynę, a może żołnierkę, o grubych, czerwonych nogach.

Co kilkanaście kilometrów» kiedy trafialiśmy na jakieś zarośla, szoter zatrzymywał samochód, a sam z dziewczyną znikał w ich gąszczu. Czasem ich nieobecność przedłużała się, innym razem wracali dość szybko. Siedziałem przy szybce, tej w tylnej ściance szoferki, bo bardzo mnie interesowały przyrządy na tablicy rozdzielczej. Przez tę szybkę widziałem też, co ręka szofera wyczynia z ciałem owej dziewczyny. Widok był tak ciekawy, że pewnie zbyt mocno nacisną­łem łokciem szybkę, gdyż pękła z brzękiem, za co ojciec musiał zapłacić szoferowi aż dwadzieścia rubli.

Zanim dojechaliśmy, szofer miał siedem przystanków, w czasie których znikał z dziewczyną w zaroślach. A do Pietropawłowska dotarliśmy w nocy i wówczas pierwszy raz widziałem miasto oświetlone kolorowymi lampami wyznaczającymi uliczne ciągi. Zapamiętałem także ów specyficzny zapach dymu i smarów bijących od parowozów oraz ich niespokojne, przeraźliwe gwizdy.

Szofer podwiózł nas do budynku, w którym było już parę setek Polaków czekających na eszalon. Mieszkaliśmy tu kilka dni. Noce - był to najprawdopodobniej jakiś magazyn - nie były całkiem spokojne. Żulia dokonywała nalotów. Powstawał szum, rwetes, krzyki, zawodzenie kobiet. Źuliki zachowywali się bezczelnie, despe­racko i działali przez zaskoczenie. Z reguły późną nocą budził nas brzęk szkła w którymś z okien, wokół budynku rozlegały się ostre gwizdy, drzwi wejściowe pchnięte z zewnątrz otwierały się na oścież i do środka wpadało kilka ciemnych postaci. Trwało to zaledwie sekundy. Chwytali, co wpadało pod rękę, i już ich nie było. Tak „pracowała” żulia z dołów, z samych nizin, pariasi rzemiosła złodziejskiego. Na szczęście koczowaliśmy pod ścianą bez okien, więc praktycznie byliśmy bezpieczni. Mężczyźni powołali nawet jakąś grupę ochrony, lecz niewiele to dało. Powiadomiona policja zjawiła się, owszem, ale w biały dzień i tylko po to, by co nieco wycyganić dla siebie i spisać protokół.

W końcu zaczęto nas ładować do towarowych wagonów, tym razem bez nar, czyli prycz. Warunki okazały się niemal luksusowe; sześć rodzin w wagonie. Z nami jechali Wilkowscy, niejaki Źdaniuk ś żoną Rosjanką (jak go wypuścili, nie wiem), matka z dwiema dorosłymi córkami, jakiś samotny starszy mężczyzna oraz małżeń-

stwo z dorastającym synem. Mimo że byliśmy sobie obcy, przecież jakoś nam się ta podróż ułożyła i już do Polski nie zmienialiśmy wagonu.

I znów, jak za pierwszym razem, zobaczyłem słup z napisami „Europa — Azja”.

Jechaliśmy chyba ponad miesiąc. Pociąg szedł nieraz calutki dzień i złorzeczono na maszynistę, innym razem zatrzymywał się w szczerym polu i stał parę godzin. Rozpalano więc ogniska i gotowano strawę. Mężczyźni szli w stronę parowozu.

Długo będziemy stać? — pytali maszynistę.

Długo.

Co się stało?

Nie ma pary.

Jak to nie ma? Przecież drzewo leży na tendrze.

A pary nie ma.

Wówczas któryś z Polaków brał czapkę i szedł wzdłuż pociągu zbierając datki na parę. Maszynista liczył wszystko skrupulatnie, chował i gwizdał przeraźliwie.

Za godzinę będziemy — tu wymienił nazwę jakiejś stacyjki

i tam będzie kipiatok. Otrzymacie także przydział chleba. A teraz wsiadać!

Bywało też inaczej. Pociąg stawał w lesie, mężczyźni brali od maszynisty piłę i siekiery i szli rąbać drzewo (parowozy nie miały węgla i były nagrzewane drewnem).

Żałuję, że nie zapamiętałem trasy, jaką przebyliśmy. Początkowo mijaliśmy małe i większe stacyjki, czasem wjeżdżaliśmy do większego miasta i nasz eszałon stawiano na bocznicy. Od razu zjawiała się chmara kobiet: były to zapewne pracownice kolei, bo niektóre przychodziły trzymając w rękach młoty, kilofy, jakieś szczypce czy nożyce. I wszystkie wyciągały ręce prosząc o jedzenie. Pamiętam, jak przed naszym wagonem zatrzymała się młoda, usmolona kobieta. Tego dnia nie dano nam prowiantu, więc nie mieliśmy nawet chleba. Była jedynie wczorajsza kasza z pęczaku, już pociemniała, miejscami fioletowa, oślizła. Ktoś pokazał jej tę kaszę. Daj, daj! - zakrzyczała; schwyciwszy naczynie zaczęła łapczywie wybierać kaszę i ręką czarną

od smarów pchać tę kaszę do ust. Zaraz zjawiły się inne, powstało zamieszanie, zaczęto wyrywać sobie garnek z rąk, kłócić się.

Nasz eszalon wlókł się i wlókł. Wjechaliśmy w końcu na tereny, na których niedawno toczyły się walki. Z przerażeniem oglądaliśmy widmowy krajobraz, kikuty drzew, samotnie sterczące kominy nad ruinami, ludzi mieszkających w norach. I wszędzie wygłodniałe dzieci biegnące za pociągiem i proszące o jedzenie.

Podczas kolejnego postoju — było to w polu, horyzont bez jednego drzewka, nigdzie zabudowań — ludzie zaczęli rozpalać ogniska, by cokolwiek ugotować dla dzieci. Nagle rozległ się wybuch, słup ziemi wyrwał się ku górze, a nad nim, wysoko, wysoko, poszybował garnek. Rozległy się lamenty, płacz dzieci, nawoływania. Wzdłuż wagonów ktoś biegł i krzyczał, by gasić ogniska, bo wszędzie pełno min i pocisków. Jeszcze dwa razy wystrzeliła ziemia ponad wagony, ktoś przeraźliwie zawył.

A potem były pogrzeby: na jakiejś przygodnej stacyjce złożono ciała tych, którzy przeżyli Kazachstan, ale o których nie zapomniała śmierć.

Innym razem maszynista zatrzymał eszalon na rozłożystej równi­nie i odczepiwszy parowóz pognał w stronę widocznego na horyzon­cie miasta. Dzień przedtem dostaliśmy pajok, to znaczy po bochenku chleba wojskowego (wojskowy odróżniał się tym od zwyczajnego, że był pieczony w prostokątnych foremkach), kaszę, trochę masła i cukru. Wszystko to dawały nam dwie tajemnicze osoby, jakaś pani UNRRA i pan PUR. Jak zwykle na postojach, pognałem do chłopców, ale ojciec krzyknął, że zamiast zbijać bąki, będzie lepiej, jeśli poszukam jakiegoś drewna na ogień.

Powlokłem się niechętnie w pole. I od razu dostrzegłem wystającą z ziemi deskę. Siedziała mocno, nie dawała się wyciągnąć. Zrezygno­wany wróciłem. Ojciec był zły, bo przed innymi wagonami już płonęły ogniska.

Jest deska, ale nie mogę jej wyciągnąć.

Deska?

Deska.

Zaprowadź - powiedział. - Deska, to zapas drewna na cały tydzień.

Pokazałem. Źdaniuk zaczął ciągnąć, lecz także nie dał rady. Do pomocy zawołał ojca i starszego pana z naszego wagonu. Zaparli się, szarpnęli. Deska odskoczyła, ukazując dół, w którym leżały ludzkie zwłoki.

Jakaś mogiła — powiedział ojciec. — A my ją bezcześcimy.

Od innych wagonów także dały się słyszeć nawoływania, że znaleziono ludzkie ciała. Dość szybko okazało się, że jesteśmy na gigantycznym cmentarzu. Dosłownie pod naszymi stopami leżeli żołnierze niemieccy, przykryci z wierzchu deskami i jako tako przysypani ziemią. Ilu ich było? Dziesięć tysięcy, dwadzieścia, czy więcej? Kim byli? Czy padli w boju, czy zostali wymordowani, czy też poumierali z głodu i zimna w czasie wędrówki do obozu jenieckiego?

Ludzi opanowało przerażenie. Nikt z nas nie miał pojęcia, czym jest wojna i jakie ma oblicza. Jeszcze nie słyszeliśmy o obozach koncentracyjnych, o masowych morderstwach, o przemyśle zajmują­cym się uśmiercaniem całych narodów.

Tego dnia nie było ani obiadu, ani kolacji. Nikt też więcej nie wychodził z wagonu.

Nie pamiętam, gdzie to było, może w Kazaniu, może w Tule, a może już w Smoleńsku (Moskwę ominęliśmy od południa), ale całe miasto pokryte było czerwonymi flagami z doczepionymi czarnymi J wstążkami. Na nasze pytanie, co to może znaczyć, odpowiedziano, że zmarł wielki syn narodu rosyjskiego, przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, Michaił Iwanowicz Kalinin. (Teraz dopiero uzmysłowiłem sobie, że z Uinki musieliśmy wyjechać gdzieś w drugiej dekadzie maja, bo Kalinin zmarł 3 czerwca 1946 roku, więc nasza podróż dobiegała półmetka). Na tę stację przyjechaliśmy w dzień, wydano nam pajok, następnie odstawiono na bocznicę, na której staliśmy ponad tydzień. Obok leżał wykolejony pociąg: kupa poskrę­canego żelastwa i desek startych na miał. Był to zapewne pociąg sanitarny, jeszcze teraz dało się rozpoznać czerwone krzyże, natrafić I na sterty poczerniałych, zlepionych bandaży. Na tej stacji przeżyłem także przygodę, która mogła dla mnie zakończyć się śmiercią, a w najlepszym wypadku trwałym kalectwem. Mimo to udało się i oprócz blizny na kości ciemieniowej nie został po niej żaden inny ślad. Otóż I

pomiędzy szynami, na podkładach, leżały nieprzeliczone ilości amu­nicji. Chłopcy z naszego eszałonu prześcigali się w ich zbieraniu. Nie mogłem być gorszy. Zbierałem je więc także, penetrując wszelkie I możliwe tory i rozjazdy. Większość naboi było zardzewiałych, ale trafiały się zupełnie dobre, błyszczące, które można było wymienić na scyzoryk czy portmonetkę.

Kilkaset metrów od nas stał pociąg towarowy, a właściwie platformy z czołgami. Pilnowali tego składu żołnierze, ale nas tolerowali, a nawet częstowali nieraz chlebem. Między szynami, w zwałach pordzewiałych łusek, znajdowały się całkiem dobre, a do tego z karabinu maszynowego. Kucnąłem przeto obok toru i zacząłem je wyciągać spod wagonu. W tym momencie pociąg ruszył. Nie chciałem czekać, aż przejedzie, więc gdy mijało mnie koło, szybko wsuwałem rękę, chwytałem nabój, cofałem się, przepuszczałem kolejne koło i znów ręka na torze... Ale jakoś za mocno się nachyliłem i obudowa osi przejechała po mojej głowie. Zalałem się krwią.

Szyto mi rozciętą głowę w jakimś ambulatorium, przez okno widziałem wysoki budynek oblepiony jaskółczymi gniazdami. W pewnej chwili ów budynek zakołysał się, zawirował, znikł. Zem­dlałem.

Chodziłem odtąd z głową owiniętą białym bandażem, z ciemną plamą zeschłej krwi na przodzie. Gdy mijał nas pociąg sanitarny i żołnierze — obandażowani, z kikutami zamiast rąk i nóg - pytali mnie, gdzie się tak urządziłem, odpowiadałem:

Ja toże zaszczyszczał Stalingrad!

Ojcu powiedziałem, że przeskakiwałem z szyny na szynę, poślizg­nąłem się i walnąłem głową o wagon. Nie mógł tego w żaden sposób zrozumieć, ale jakoś nie skrzyczał mnie, ani nie sprawił lania.

Pisałem już, że uczono mnie w Uince gry na bałałajce. Z równym powodzeniem można byłoby uczyć malować kogoś, kto urodził się

1 ślepcem. Ojciec się jednak uparł: będziesz grać! Teraz, w wagonie, zamęczał mnie tym graniem, a ja, pełen rozpaczy i buntu, waliłem palcami w struny, wydobywając z nich dźwięki podobne do skrzypie­nia zardzewiałych drzwi łub beczenia spragnionego wody barana. Najbardziej jednak bolało mnie to, że nikt w wagonie nie chciał się za

mną ująć. W końcu wpadłem na pomysł, który okazał się bardzo szczęśliwy i który raz na zawsze położył kres mojej muzycznej karierze.

Tato — powiedziałem. — Chcę się uczyć gry na mandolinie. Bałałajka to prymitywny instrument. W Europie nikt na niej nie gra.

Serio?

Serio. Na mandolinie będę mógł grać początkowo w jakimś zespole, a z czasem może nawet jako solista.

Ojciec przez chwilę rozważał coś w sobie.

Skąd ci teraz wezmę mandolinę? Nie mogłeś pomyśleć o tym w Ilincc?

W Ilince byłem przekonany, że moim instrumentem pozosta­nie bałałajka.

Podczas kolejnego postoju ojciec zamienił bałałajkę na mando­linę.

Graj!

Wpierw mi pokaż.

Jak to?

Ktoś mnie musi nauczyć, jak się na tym gra. Sam nie potrafię.

Wtrąciła się pani Wilkowska.

W Polsce są szkoły muzyczne, tam go wszystkiego nauczą.

Mandolinę schowano i na szczęście dla muzyki światowej, więcej

jej w ręku nie miałem. Zamieniłem ją potem z kolegą na książkę.

Zbliżaliśmy się do granicy. Kiedy mijaliśmy Baranowicze, matka rozpłakała się: do domu było bardzo blisko. Jakże chciała odwiedzić bodaj grób swojej matki...

W Brześciu polecono nam przenieść się do polskich wagonów (także towarowych) i poddano kontroli. Trwało to cały dzień. Komisje posuwały się z obu końców pociągu. Wraz z komisjami jechały samochody, na które ładowano to» co zabierano z wagonów. A zabierano co lepszą odzież, buty, samowary, łańcuszki, pierścionki, obrączki.

Matka nosiła przez te wszystkie lata szkaplerzyk, tandetny wyrób jarczmarczny, który, będąc dziewczynką, wygrała na odpuście w dniu świętego Michała, patrona kościoła. Była to jej jedyna cenna rzecz, bo złote monety, dar cioci Oli, ojciec przemyślnie schował w obcasach

butów. Buty były celowo stare, z łatkami, przybrudzone. W naszym wagonie wszyscy coś chowali. Za najpewniejszy schowek uznano przestrzeń między dachem wagonu a okrywającą go blachą. Nikt jakoś nie spostrzegł, że dach jest półokrągły i włożone tam przed­mioty natychmiast zsuną się w dół. Tak też się stało. Nie zabrali Rosjanie, to przy remoncie wagonu odnajdą owe „skarby" pracowni­cy Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego.

Wreszcie komisja dotarła do naszego wagonu. Było ich pięciu, w tym trzech w mundurach.

Nasze dokumenty, którymi później jeszcze jakiś czas posługiwa­liśmy się w Polsce, to były prostokątne, dość spore kawałki papieru. Składały się z dwóch części: po przedarciu jedną zabierano, druga stanowiła nasz dowód tożsamości.

Po sprawdzeniu i oderwaniu owych papierów, padło pytanie:

Co wywozicie ze Związku Radzieckiego?

Mniej niż przywieźliśmy — powiedział ów samotny pan.

Co macie na myśli? — zainteresował się jeden z mundu­rowych.

Do was przyjechałem z żoną i dwojgiem dzieci. Teraz wracam sam.

Wojna nikogo nie oszczędziła.

Moja rodzina zginęła z głodu — powiedział starszy pan.

To także wojna.

Do rozmowy wtrącił się drugi mundurowy.

Nie lubicie Związku Radzieckiego? — zapytał zaczepnie.

A powinienem?

Jaki jest wasz zawód?

Buchalter.

A naprawdę?

Naprawdę także buchalter. Przed wojną prowadziłem księgi w gorzelni, a przez ostatnie parę lat byłem szczotowodem w kołchozie.

Więc co wywozicie?

. — Już to powiedziałem.

Tymczasem pozostali dokonywali selekcji naszego dobytku. Co lepsze rzeczy wyrzucali przez drzwi na ciężarówkę, a na protesty, odpowiadali:

Własność ZSRR jest święta i nie pozwolimy jej wywozić.

To dostałam z UNRRY — krzyczała Wilkowska. — O, zo­baczcie, przy kołnierzyku jest angielski napis...

My wiemy, co jest nasze, a co angielskie.

To rozbój!

Zabieramy swoje — powiedział wojskowy. — A wy nie obrażajcie przedstawicieli władzy radzieckiej.

Nam zabrano narzuty na łóżko i dwa koce; a cywil przyczepił się też do koszuli, którą miałem na sobie — czarny perkal, ukraiński kołnierzyk kosoworotka, białe guziczki — uszytej istotnie w Ilince. Nosiłem ją, bo nic innego nie miałem na zmianę. W końcu dali mi spokój.

Wkrótce pociąg ruszył i za kilkadziesiąt minut byliśmy w Terespolu. Ponowny postój. Od strony budynku stacyjnego ruszyła w naszą stronę lawina mężczyzn z walizkami i kuferkami. Wskakiwali do wagonów i kupowali wszystko, co im wpadało w oczy. Nie targowali się, płacili każdą cenę. Zdumiewał fakt, że mieli tak dużo pieniędzy, pełne worki, kuferki i walizki.

Ojciec, jako że nie mieliśmy nic do spieniężenia, poszedł do miasta. A kiedy wrócił, po raz pierwszy od sześciu lat jadłem prawdziwą kiełbasę. Przyniósł także wiadomości, a jedną szczególną. Otóż należy zachować ostrożność przy zdobywaniu polskich pie­niędzy.

Nie rozumiem — powiedział Żdaniuk.

Także nie rozumiem — odparł ojciec. — Tak mi powiedziano w sklepie z wędliną.

Trzeba byłoby kogoś zapytać — wtrącił się samotny pan.

Jestem teraz bogaty, mam kilka tysięcy złotych. — Wyciągnął banknoty. — Sprzedałem to i owo.

Kolejarze wiedzą wszystko, chodźmy do nich — powiedziała matka dwóch córek. — Mój pracował na stacji w Baranowiczach...

Mężczyźni poszli na stację. A kiedy wrócili, zebrali wszystkich, cały transport i Żdaniuk powiedział:

Oszukano nas! Te pieniądze — uniósł do góry banknoty — to są tak zwane pieniądze emisyjne i w Polsce nie są już ważne.

Zawrzało, zakotłowało się.

Narada trwała krótko. Każdy brał, co miał pod ręką: BĆgSH^H kawałek kołka.

Handlarze, niczego się nie spodziewając, ucztowali na łączce, odgrodzeni od stacji ni to żywopłotem, ni to dziko rosnącymi krzakami. Nawet nie zdążyli pozbierać swoich rzeczy.

Ach, cóż to była za bójka, jakiż pouczający wycisk otrzymali cwaniacy od ogarniętych desperacją i rozpaczą repatriantów! Śledzi­liśmy całe zajście z bliska, spoza owych krzaków. Nie, ani jeden nie uciekł. Lali ich tak długo, dopóki wszystko, co wytargowali, nie wróciło do właścicieli. Cała przestrzeń pomiędzy wagonami a łączka była usłana banknotami, których nie chcieli zbierać nawet najmłodsi, do zabawy.

Tak nas przywitała Ojczyzna.

Wrastanie w Polskę to temat na zupełnie inną, równie ciekawą opowieść. Może kiedyś o tym jeszcze napiszę.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tam gdzie szaleją burany - Wspomnienia z Kazachstanu 1940-1946, Wspomnienia z Kazachstanu
Towarzysz Stalin
Biografia Towarzysza Stalina
James Patrick Cannon – Pamięci Staruszka (wspomnienie o Trockim) (1940 rok)
Deportacje Polaków do Kazachstanu 1940 41
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 303 Dywizjon
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 305 Dywizjon Bombowy
Warunki mieszkaniowe Polaków deportowanych do ZSRR 1940-1946, AV dokumentalny, Syberia
Wyżywienie polskich zesłańców 1940-1946, AV dokumentalny, Syberia
Ubranie Polaków deportowanych do ZSRR 1940-1946, AV dokumentalny, Syberia
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 306 Dywizjon Myśliwski
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 303 Dywizjon
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 305 Dywizjon Bombowy
Ocalenie Republiki Charles de Gaulle wobec tradycji republikańskiej (1940 1946) Ujazdowski,K
Dywizjony Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie 1940 1946 306 Dywizjon Myśliwski
Anders Władysław Bez ostatniego rozdziału Wspomnienia z lat 1939 1946

więcej podobnych podstron