MOJA
Obrazę! z życia, zdarzenie prawdziwe,
Moje małżeńskie z Helunią pożycie
Byłem młodym, dopiero niedawno mianowanym urzędnikiem we Lwowie. Płaca wprawdzie niewielka, ale wystarczająca na przyzwoite utrzymanie* siebie i Heluni, z którą przed kilku zaledwie miesiącami połączyłem się ślubem małżeńskim. Zaślubiłem dziewczę młodę i hoże, nie tyle może piękne, ile miłe i — anielskiej dobroci.
Moja Helunia była — cokolwiek więcej jak miernego wzrostu, a przytem kształtna i smukła, jak młoda, sosienka, a gibka, jak brzózka. Jasne jej włoski rozdzielone w pośrodku, tworzyły bo bokach dość wielkie, w tył głowy odczesane pukle, odsłaniające piękne i gładkie mądre czoło, tudzież śliczne, jasne jej skronie.
W jej czarnych cudnie oprawnych oczach, pełnych życia i ognia, tyle głębokiego malowało się
uczucia, a zarazem rozwagi i myśli, a w pełnych, wydatnych i tak jakoś lubo zakrojonych ustach pąsowych, tyle słodyczy i — tyle miłości, że poglą- dnąwszy na jej lekko ściągłą twarzyczkę cery nie bladej i niezbyt rumianej i badając całość wyrazu niepodobna było powątpiewać ani na chwilę, że to istota cnót rzadkich i charakteru wielkiego; krótko mówiąc, Helunia zachwycała, przyciągała do siebie. Postać jej cała, była tak wiernem duszy jej odbiciem, że dla badacza był dostateczny pierwszy rzut oka do ocenienia jej rzeczywistej, wewnętrznej wartości.
W jej mowie, głosie, ruchu i spojrzeniu, niepodobna było choćby najmniejszej dopatrzyć przesady. Ona była tak naturalna, tak szczera, zawsze otwarta, a przytem tak mile wesoła, a jednak łagodna, że ktokolwiek poznał ją bliżej, musiał pełnem ukochać ją sercem. To też poślubiwszy ją, coraz mocniej kochałem Iielunię całą potęgą młodzieńczej siły i duszy, całem morzem mójej miłości!
Helunia kochała mnie wzajemnie, w każdem jej słowie, w każdem spojrzeniu, tyle widziałem miłości i na każdym jej kroku tak niezbite swych uczuć składała mi dowody, że czułem się bardzo — bardzo szczęśliwy!
Do urzędu uczęszczałem pilnie, pracowałem gorliwie, sumiennie i z przyjemnością prawdziwą, — po kilku bowiem godzinach pracy, wysoka w domu czekała mnie nagroda. Gdy wracałem z bióra, Helunia wyglądając mię oknem, już z dala różowe paluszki do swych pąsowych przyciskała usteczek, i rzuciwszy mi rączką całusa, zawsze wybiegła na przeciw, — wesołym, radośnym na ustach witała mię uśmiechem, objęła za szyję, zawisła na moich ramionach, jam ją uścisnął serdecznie, ona wpijała się w usta, albo szczebiocząc i pieszczotliwie tuląc się do mnie, do naszego skromnego prowadziła mieszkania i byłem bardzo, bardzo szczczęśliwy!
Pokoiczki dwa małe, urządzone choć skromnie
* C/
ale gustownie, przyozdobiła Helunia kilkoma kwiatów wazonki, które mi wniosła w posagu. Co rano własną pielęgnowała je rączką i piękne kwiateczki były tak hoże i takie świeże i takie wesołe, jak moja Helunia. a tak szczęśliwie — jak — my oboje!
Każdego pierwszego w miesiącu, gdy przyniosłem mą płacę, wszystkie pieniądze mojej oddawałem żonusi, bo ona moim najlepszym była rachmistrzem, najlepszym kasyerem. Wszystkie wydatki naprzód obliczała na miesiąc i — bodaj małą kwotę odkładała na bok, przeznaczając ją — jak mawiała ~ „na czarną
godzinę!“ Nie mieliśmy wiele, unikaliśmy zbytków, ale do, szczupłych stosując się dochodów, mieliśmy wszystko, co niezbędnie potrzebne, nie znaliśmy trosków o jutro, nikt nam naszego nie zamącił spokoju, w dwóch pokoikach i w sobie, nasz cały zawarliśmy świat, wystarczaliśmy sobie, nie zazdrościli nikomu, nie pragnęli nic, czego nie możnaby własną zdobyć pracą albo własnem staraniem i — czuliśmy się bardzo, — bardzo szczęśliwi!
Czasami dąsaliśmy się, prawdziwie — jak dzieci. Helunia gniewała się na mnie, że nie mnie ona, a ja jej ostatnim całusem do snu zamknąłem powieki, a ja zaś dąsałem się nieraz, że nie ja Helunię, a ona pierwszemi pieszczoty zbudziła mię ze snu.
Latem, — w dzień pogodny i jasny, wychodziliśmy zawsze oboje, ażeby po całodziennej pracy, świeżem odetchnąć powietrzem. Jam ujął rękę He- luni, ona przytuliła się do mnie, jam jej opowiadał chwile przeszłości, ona słuchała mię bacznie, czasami łza żalu zakręciła się w oku, czasami wesołość z naszego jaśniała oblicza, a radość i szczęście tryskały nam z oczu.
Ludzie stawali, patrzyli na nas, jak na dziwo jakie i — „O jakżeż oni dobrali się razem! O jakżeż oni*szczęśliwi“ przychylni mawiali znajomi. A u ob-
cych? O Boże! Gdy jedni z szczerem patrzyli na nas zadowoleniem, drudzy uśmiech szyderczy, inni uśmiech złośliwy mieli na ustach.
Ależ oni, — oni nie byli szczęśliwi! Oni zatem i w nasze niezamącone nie wierzyli szczęście.
A gdy już późnym nieraz wieczorem, wracaliśmy do domu z naszej przechadzki, Helunia mi często prawdziwą sprawiała niespodziankę, nieznacznie bowiem do drugiego wymknąwszy się pokoju, niebawem z pełnym, pięknych poziomek, wiśni, lub innych owoców wracała talerzem.
„Cóż to, zkąd to?“ pytałem zdziwiony.
rozpromieniona radością: „To Twoja Helunia lubemu yiężusiowi swojemu z zaoszczędzonych kupiła pieniędzy“.
Tu prawie zawsze do niewinnej przychodziło sprzeczki. Jam jej najpiękniejsze wybierał owoce, a ona — ukradkiem — napowrót częstowała mnie niemi. Takie figle często płataliśmy sobie wzajemnie. Schwytawszy mię na uczynku, Helunia miłą nazna-
%
czała karę, musiałem bowiem dozwolić, ażeby swą własna karmiła mie ręka.
C/ t li/
Ileż to było radości i—ileż uśmiechu! Schwytana zaś sama, niechętnie podobnemu poddawała się lo-
sowi, bo wówczas taka błagalna i tak pokorna nastroiła minkę, tak lubo różowe, drobne swe raczki do kornej ułożyła prośby i z wyrazem takiej niewinności spuszczała swój wzrok, albo tak miłosiernie popatrzyła na mnie. że mimo najszczerszych chęci wymierzenia kary, nawet w mym żarcie, nie mogłem być srogim. Pokorna jej minka, widoczne do winy przyznanie, wywołały u mnie uśmiech na usta, a ona wówczas klasnąwszy w białe swe dłonie, wesoła jak dziecię, rozśmiała się do mnie. z wyrazem najgłębszej miłości popatrzyła mi w .oczy, a gdy dostrzegła wzajemność, gdy była już pewna zwycięztwa, drobnemi rączęty musnęła twarz moję, nachyliła się do mnie, nadstawiła lube usteczka, jam memi usty, dotknął jej ust, ona serdecznym odpłaciwszy całusem na znak zawartej zgody, karmić się dała jak dziecię, po chwili jednak znów swoje niewinne płatała mi figle. Ja udawałem, że nie widzę tego, i—ona była wesoła, była szczęśliwa, a i ja byłem—szczęśliwy, —bardzo szczęśliwy!
Nieraz do późna,— dzieła historyczne albo doborowe powieści czytaliśmy razem. — Zwy cięż two poczciwej sprawy, niewypowiedzianą sprawiało jej radość, nieszczęścia zaś naszego narodu, albo też klęski osób prywatnych, w głęboki wprowadzały ją
smutek, nieutulonym przejmowały żalem, albo z wielkich ciemnych jej oczu, wydobywały całe łez zdroje.
„Franiu, mój Franiu!“ łkając wówczas mówiła Helunia i dodawała: „O czemuż, czemuż oni nie tak, jak my szczęśliwi?
Jam ją pocieszał i tulił od płaczu, a czasem — zupełnie przerwałem czytanie.
Gdy pracowałem w biórze, ona dzień cały igiełką albo szydełkiem i naszem małem zajęta gospodarstwem, pamiętała o wszystkiem. Nie troszczyłem się o nic,—ona znała i zaopatrywała me wszystkie potrzeby, o wszystkie możliwe dbała wygódki i tak— przy wspólnej pracy i na pieszczotach—wesoło, miło, upływał' nam czas i szybko mijały godziny i dnie, tygodnie i—miesiące. -
Pewnego dnia. — pamiętam jak dziś, —gdy przed wieczorem powróciłem z bióra, wpośród pieszczot najczulszych, posmutniała nagle, lśniące jej oczy straciły swój blask, powieki o ciemnych rzęsach długich, zwisły jakby w omdleniu, z pod powiek dwie wielkie, jak perły, spłynęły łzy, pąsowe usteczka zwinęły się do płaczu i zbladła miła mojej Heluni twarzyczka, główka opadła na piersi i rączki opadły jakby bezwładne i w mojej, zwyczajnie tak wesołej Heluni, — ujrzałem nagle tak wierny obraz, takie
%
uosobienie ciężkiego smutku, że tym widokiem wzruszony do głębi, ująłem jej rączkę i całując ją i przyciskając z zapałem do ust: „Heluniu“! zawołałem przerażony i spytałem spiesznie: „Co ci to, co moja najdroższa“ ?
Helunia mi na to tylko silniejszym mej ręki odpowiedziała uściskiem, a gdy z jej ocząt łez spływały strumienie, ona łkając przytuliła się do mnie, a składając swą główkę na mojem ramieniu, drugą swą rączką objęła za szyję i niemal konwulsyjnie poczęła cisnąć do siebie.
Gdy po dłuższej chwili powiodło mi się utulić ją od płaczu i uspokoić cokolwiek, podniosła swą główkę, prawdziwie anielskiem spojrzeniem popatrzyła mi w oczy i — „Franiu mój Franiu“, słodkim przemówiła głosem: „Jam taka szczęśliwa, tak mi nic nie brakuje do szczęścia, że — zły duch chyba jakiś natchnął myślą o możliwej tego szczęścia zmianie. Jam się przeraziła tą myślą i przypuszczenie zmiany w naszem pożyciu, przypuszczenie utraty dzisiejszego szczęścia naszego, takim ogarnęło mię żalem, takim me serce napełniło smutkiem, że nie zdołałam powstrzymać mycli łez. Franiu mój laby, ‘ jedyny!“ z wyrazem najczulszej miłości dalej mówiła Helunia: „Wszak ja cię mój drogi, zasmucić nie-
chciałabym nigdy, nigdy! Ja wiem, że łzy moje jak lawa gorąca spłyną do serca Twojego i — zabolą Cię mocno. Ja płaczę mimo mej woli. ja nie chcę płakać, a łzy — cisną się same do oczu. Gdy pragnę powstrzymać je — to łkania moje — same wydobywają się z piersi!“
„Helunio“ zacząłem uspokajająco głosem łagodnym i miękkim, „dziecię moje najdroższe! Gdzie miłość, — tam, — wiara i nadzieja winny iść w parze. Zkądżeż więc przypuszczenia tego rodzaju? Czy w postępowaniu mojem jakąkolwiek dostrzegłaś zmianę? Czyż nie widzisz, czyż nie czujesz, — nie odgadujesz Twem sercem, — że z każdą niemal godziną wzrastają n mnie — i miłość i uwielbienie dla Ciebie? A jeżeliby nawet Bóg zesłał na nas jakąś, od nas niezawisłą klęskę. — czyż nie należałoby przyjąć ją z pokorą?“ , „Tak — słusznie mówisz“ zawsze jeszcze smutna przerwała Helunia, „być może, że w razie, gdyby nas
ało nieszczęście, — przyjęłabym je może z większą niż sądzisz rezygnacyą i pokorą, dziś jednak, gdy to nieszczęście jeszcze może daleko, — gdy może nawet nie nawiedzi nas nigdy, lękam się i boję tej chwili i na całem drżę ciele“.
„Helunio najdroższa!ozwałem się1 znowu. „Gdy wspólnie, wesoło spędzamy 'dnie' i miesiące, czyż
• *
w chwilach klęski, boleści lub smutku, nie podzielimy się naszem cierpieniem, naszą niedolą, naszem nieszczęściem ? Gdy dzisiaj tak lekko, tak błogo, tak mile upływa nam czas, czyż „czarna" jak ją nazywasz godzina, może być dla nas tak ciężka, tak straszna, gdy spadnie na nas obojga? Wszak wszelki ciężar dźwiga się łatwiej we dwToje! Czyż zresztą nasza miłość i czystość naszego sumienia, nie będą nam pociechą i ulgą? Przy Tobie Helunio“ mówiłem z zapałem, „przy Tobie każdy zniosę cios? Bez Ciebie, — bez Ciebie tylko uczułbym się samotnym i bardzo, — bardzo nieszczęśliwym!“
„A ja, ja“ w miłośnem uniesieniu zawołała He- Iunia, „ja — nie przeżyłabym Ciebie? Bez Ciebie i niebo nie miałoby dla mnie znaczenia, ja i nieba nie chcę bez Ciebie! Zycie bez Ciebie, byłoby srogą dla mnie męczarnią, byłoby karą, na którą, — mojem zdaniem — nie zasłużyłam jeszcze w mem życiu. Żyję. z Tobą i — tylko dla Ciebie“ z wielką kończyła żywością, „nic nie chcę i nie pragnę, tylko Ciebie i Twojej, niezmiennej dla mnie miłości!“
Po tych wyrazach, gdym ją uścisnął i ucałował serdecznie i gdym jej wierność i miłość przyrzekł do zgonu, Helunia zatapiając we mnie swój wzrok, obejmując mnie obiedwoma rączkami, — dźwięcznym,
lubym i miłym głosem, z takim uczuciem powtórzyła mi znowu: „Franiu! — Ja bardzo, — bardzo szczęśliwa!“ żem ją najczulszemi obsypał pieszczoty.
A gdy nazajutrz rano, całus Heluni rozwarł mi powieki i usłyszałem miły, pieszczotliwy jej głos, dziękczynnie westchnąłem do Boga i pomyślałem w duchu i w uniesieniu najwyższej radości, zawołałem głośno: .,0 jakżeż, — jakżeż ja jestem szczęśliwy!“ I jeszcze mój jeden i jeszcze, — jeszcze jeden Heluni całus i jeszcze dwa nasze, pełne miłości spojrzenia i dwa jeszcze tchnienia naszej duchowej istoty, a moja Helunia i spiesznie i lekko jak spłoszone ptaszę z białej zerwawszy się pościeli, przywdziała skromny bielutki ubiorek swój ranny i — wesołą, — moją ulubioną nucąc mi piosenkę, krzątała się pilnie i — sama sprzątała w pokoju.
Jam patrzał na nią, słuchał i chwytał luby dźwięk
0
jej głosu, pieścił się harmonią, pieścił melodyą, podziwiał jej ruchy, jej wdzięki i postać jej całą — i myślą w jej przeszłość cofnąłem się wstecz i — ceniąc wysoko jej dobroć, łagodność i wszystkie jej cnoty. — jednem tchnieniem chciałem jej ducha, — chciałem ją całą wciągnąć w duchowe mej istoty wnętrze albo siebie całego i zlać i spoić w jedno
życie z nią razem na zawsze, na wieki — i byłem bardzo, bardzo szczęśliwy !
Przy dobrem zdrowiu czas nam upływał wesoła i szybko. Czuliśmy życie i — każdą wspólnie spędzoną chwilę, oceniali#wysoko. Kochaliśmy wszystkich i wszystko, cały otaczający nas świat. Niebo, słońce i gwiazdy, wszystkie stworzenia i wszyscy ludzie na ziemi, cała przyroda i ziemia sama a i wszechświat cały, — to wszystko, — wszystko, wydawało nam się tak doskonałe, tak piękne i takie mistrzowskie, że dnia każdego co wieczora i rana, wspólnie wielkiemu Bogu składaliśmy dzięki.
Cieszyło nas wszystko, gdziekolwiek zwróciliśmy oko, wszystko w różowych przedstawiało się barwach, wszystko niewypowiedzianą sprawiało nam radość. Każdy kwiatuszek, każda trawka zielona, ‘ lot, świe- gotanie, albo niewinnych ptasząt rozkoszny śpiew i — wszystko, — wszystko, na czem spoczął nasz wzrok, co objęliśmy myślą albo zmysłami, — to wszystko rozpromieniało nasze oblicza, we wszyst- kiem tyle widzieliśmy piękna i tyle szczytnej wielkiej poezyi, że życie nasze, było życiem miłych niespodzianek, niezamąconej radości i ciągłego wesela, prawdziwej rozkoszy, i byliśmy bardzo, — bardzo szczęśliwi!
—
I tak już miesięcy.
mniej więcej dziewięć upłynęło
<*> ■«» < ■
QJ
«
Pierwsze chwile zamąconego szczęścia.
Wkrótce moja Helunia miała zostać matką. Kochałem ją i czciłem jeszcze więcej niż poprzód. Jej matka odwiedzała nas często, prawie codziennie.
Pewnej niedzieli, chcąc pilny jakiś akt urzędowy
wykończyć przed wieczorem, ażeby resztę wolnego
czasu poświęcić Heluni, pracowałem w domu. Koło
trzeciej godziny przybyła matka Heluni z zamiarem
0
wyciągnięcia nas na przechadzkę. Nie chcąc odrywać się od pracy, prosiłem Heluni, ażeby z matką wyszła bezemnie.
Helunia nie miała ochoty, ja jednak wiedząc, jak bardzo potrzebna jej przechadzka, nastawałem na to i Helunia ulegając memu życzeniu, z zwyczajną w takim razie czułością, odprowadzona przeżeranie aż do drzwi, wyszła z swą mamą z pokoju, a ja wróciłem do pracy.
*
* Zaledwie wyszły, jakiś niewytłumaczony ogarnął mnie niepokój; przy pracy atoli, wkrótce znikła obawa i — zapomiałem, ze nie ma mojej Heluni.
W godzinę później, silne, jakieś niezwykłe do drzwi stukanie, zaniepokoiło mnie mocno, jakiś nie- pojęty opanował mnie strach; co tchu pobiegłem do drzwi, — otworzyłem i —‘ ku najwyższemu mojemu zdziwieniu, ujrzałem matkę z moją Helunią. Obiedwie wybladłe, z wyrazem przerażenia i trwogi na twarzy.
„Co to, co to jest?“ zawołałem najwyższym dręczony niepokojem.
„Nic, nic“ niespokojnie i z wymuszonym widocznie uśmiechem odrzekła Helunia, lecz w swojem pomięsza- niu zapominając nawet o zwykłem przywitaniu ze mną, spiesznym krokiem do drugiego weszła pokoju i — nie zdejmując kapelusika, rzuciła się na kanapę.
„Co to jest? Co to znaczy?“ seryo z wzrastającym spytałem niepokojem i lękliwym wzrokiem rzuciłem na Helunię i matkę.
„Nic, — nic, — uspo...kój... się!“ cichym, urywanym głosem powtórzyła Helunia.
Nie, — nie nic!“ przerażona wtrąciła matka odzyskując przytomność. „Stało się — wielkie, — wielkie nieszczęście! Natychmiast jadę po lekarza, — ją“ — wskazując na Helunię, mówiła: „ją — ukąsił — pies“!
Cały ogrom nieszczęścia żywo przed memi stanął oczyma.- „Czy wściekły?“ spytałem matki drżąc na .całem ciele z obawy. — Matka milczała, ale poznałem po minie, że słuszna była moja obawa,
„Gdzie? Gdzie ukąsił cię pies? Pokaż!“ w przerażeniu rozkazująco krzyknąłem na Helunię. — Hel linia siedząc na kanapie jak martwa, poruszyła się, wystawiła drobną swą nóżkę i uchylając nieco sukienki, — ukazała ranę. Na samym przodzie, powyżej trzewiczka, przez bieluchną pończoszkę, pąsowa sączyła się krew.
Wołając na matkę błagalnie: „Fiakra! Po lekarza!“ rzuciłem się do stóp mojej biednej żony, ściągnąłem trzewiczek, zerwałem podwiązkę, zerwałem' pończoszkę, ranną nóżkę jak w kleszcze w silne pochwyciłem ręce, me usta wpiłem w jej ranę i mimo oporu jej, mimo jej płaczu i krzyku, — ssałem jej krew, — piłem truciznę, — piłem jad — wścieklizny!
Gdy lekarz wszedł do pokoju, zastał mię jeszcze u stóp Heluni, a ona? Ona bezwładnie z zaciśnię- temi ząbki — leżała w omdleniu. Gdy oderwano mnie od niej, przeraził się lekarz moim widokiem. Ręce skrwawione i usta oblane krwią, dziwnie i przerażająco od wybladłej odbijały twarzy.
„Co czynisz?“ znany mi dobrze zawołał lekarz i dodał: „Nam już nie żonę — a Ciebie ratować należy. Ty byłeś dobrym ale może nieszczęśliwym lekarzem. Najlżejsza w Twrych ustach ranka, — a jesteś zgubiony ! “
Potem co prędzej letnim, kuchennej soli roztworem sam obmył jej nóżkę, opatrzył ranę, oglądnął me usta, zapisał receptę i dla niej i dla mnie i czekał, aż przyniosą lekarstwo. „Uspokójcie się!“ mówił łagodnie i z wielkiem współczuciem: „uspokójcie sięy gdzież pewność że to pies wściekły? A chociażby nawet tak było, czyż już należy takiej oddawać się rozpaczy ? Pomoc jest spieszna, a medycyna prawie pewne mą środki. Uspokójcie się! Przedewszystkiem potrzebna spokojność! “ Ale mądre słowa lekarza nie uspokoiły ni Heluni, ni mnie.
Zbliżyłem się do niej, usiadłem przy niej, ująłem jej rączkę, ucałowałem, uścisnąłem serdecznie i z nie- wysłowioną w duszy boleścią popatrzyłem jej w oczy. Helunia oddała mi uścisk i wzajemnem odpłaciła spojrzeniem. Widziałem całą jej walkę, jaką staczała ze sobą. Całą mocą powstrzymywała swe łzy. Ciemne wielkie jej oczy wyrażały smutek i — jakby chciały wymówić: „Czyż niesłuszną była moja niechęć* do przechadzki? Czyż mojem sercem nie przeczuwałam
wypadku, który w jednej chwili w nicość obraca całe nasze szczęście?“ i — pobladła miła jej twarzyczka,» zasępiło się czoło, usta zadrgały jakby w konwulsyi. oczy zwilżyły się łzami, prawie bezwładnie pochyliła się ku mnie, — jam ją przyciągnął, przytulił, przycisnął do siebie, — ona swą główkę na mojej złożywszy piersi, nie mogąc dłużej panować nad sobą, jęknęła słabo, — cicho, — a potem łkając coraz głośniej i głośniej, w końcu przeszywającym mą duszę żałosnym wybuchnęła płaczem.
Jej łkania, jej płacz, jej rozpacz raniły, szarpały me serce, a myśl strasznego skutku ukąszenia, myśl utraty najdroższego, mego życia skarbu, myśl utraty mojej Heluni, — i u mnie wydobyła łzy, wywołała rozpacz. — Płakaliśmy we dwoje, wzajemnie tuliliśmy siebie, wzajemnie przyciskali do łona i — gdy ona u mnie, — ja u niej szukałem pociechy. Nareszcie, — rozpłakała się matka, płakaliśmy wówczas we troje, nie mieliśmy siły powstrzymać łez, a smutek, żal, rozpacz i łkania naprzemian odejmowały nam mowTę i — byliśmy bardzo, — bardzo nieszczęśliwi !
Noc całą spędziliśmy bezsennie. Rozebrałem ją sam i sam ułożyłem do łóżka. Helunia lekką miała gorączkę, z lekarzem więc i matką — czuwaliśmy przy
niej do rana. Nad samem ranem, przemogło znużenie, Helunia nieco uspokojona, tuląc mą rękę do piersi, jeszcze raz żałośnie poglądnęła na mnie, potem na bok zwróciła swą główkę, nareszcie zamknęła powieki i — na kilka godzin zapadła w sen. — Wówczas — opuścił nas lekarz, ja tylko i matka pozostaliśmy sami.
Dzienny zaświtał brzask i coraz więcej jaśniało na niebie i coraz widniej było w pokoju, przygasiliśmy świece i promienie słoneczne wdarłszy się wkrótce po przez firanki aż do nas, dozwalały lepiej przypatrzyć się Heluni. — Była blada, — jasne jej włoski, z pod białego wydobywając się czepeczka, tu i ówdzie w naturalne, drobne skręciwszy się loczki, otaczały jej czoło — jak zawsze pogodne i czyste \jak — cała jej dusza i — całe jej życie. Po nad długiemi ciemnemi rzęsy i około oczów czerwone plamki,— widoczne ślady obfitych łez. Lube usteczka, jak zwykle pąsowe, — z lekka drgnęły czasami, a czasem skrzywiły się jakby do płaczu, albo też do słodkiego zwijały się uśmiechu. Pierś wznosiła się i opadała to szybciej i silniej, to wolniej i słabiej. Od czasu do czasu drgnęła rączkami, lub mocniej zacisnęła paluszki i silniej do piersi przycisnęła mą rękę. Siedziałem przy niej jak posąg, zapierałem
oddech, bałem się ruszyć, — ażeby z drogiego nie obudzić ją snu. Śledziłem bacznie każdy jej ruch, każde westchnienie, jej oddech i każde najlżejsze nerwów jej drgnięcie. W dwie godzin uspokoiła się znacznie i twardym zasnęła snem.
Gdy w kilka godzin później, przebudziwszy się ze snu, rozwarła powieki, weselszy uśmiech zawitał na ustach Heluni.
„Ty czuwasz? Ty dotąd nie spałeś?“ zapytała na w pół z przerażeniem a na w pół z wyrzutem.
„I cóż dziwnego ? Byłaś przecież słabą, miałaś lekką gorączkę, czy przypuszczasz, że mógłbym usnąć choćby na chwilę ?“
„No, — tak, — aleć teraz widzisz, żem spokojniejsza, czuję się zdrowszą, jakaś otucha wstąpiła do duszy i — zdaje mi się, że ciężki nasz smutek wkrótce zamieni się w radość; zaprawdę, sama nie wiem dlaczego, jestem tak jakoś spokojna, tak jakoś pewna, że Twojej Heluni nie będzie nic! Zdaje mi się, .że ta wielka a taka groźna chmura, która w sercach naszych tyle wznieciła obawy i trwogi, prze-
0
mknęła już nad naszemi głowy bez gromu, który mógł zdruzgotać życie Twojej Heluśki i nasze szczęście. Jestem jakaś pewna, — że nie będzie mi nic!“
To rzekłszy, z lubym na ustach uśmiechem wyciągnęła (lo mnie drobne rączęta, jam je pochwycił z radościa, chciałem ucałować serdecznie, ale ona
t,ti j
wyrwała je szybko i nadstawiła usteczka, — Na chwilę zapomnieliśmy o naszem nieszczęściu, uczucie miłości i nadzieja, owa nieodstępna młodości towarzyszka, — rozwiały smutek i zwątpienie, ' a gdy nadto konsy- liarz Orzechowic-z codziennie przychodził do nas, opatrywał rankę i coraz więcej co do zupełnego wyzdrowienia Heluni okazywał pewności, spokój i wesołość powoli, stopniowo wracały do skromnego naszego mieszkanka, a gdy pewnego dnia oświadczył nam nadto, że będąc już pewnym pomyślnego stanu jej zdrowia, zaniecha swych wizyt, uspokoił nas zupełnie i — znowu byliśmy szczęśliwi, — bardzo szczęśliwi !
Helunia zdrowa zupełnie, zajmowała się jak dawniej swojern inałem gospodarstwem domowem, a ja jak zawsze — bardzo pilnie uczęszczałem do bióra. Po dawnemu, co wieczora razem wychodziliśmy na przechadzkę, a późniejsze godziny spędzaliśmy na czytaniu, zapomnieliśmy o nieszczęściu jakie nam groziło jeszcze niedawno, wszystko do dawnego wróciło porządku i znowu byliśmy szczęśliwi, — bardzo szczęśliwi!
III.
W kilkanaście dni później, w dzień jakiś świąteczny, po południu, byliśmy sami. Matka tylko He- luni kończyła czytać jakąś książkę w pierwszym pokoju, a ja i Helunia rozsiadłszy się wygodnie na kanapie w pokoju drugim, przeglądaliśmy książki, ażeby coś odpowiedniego wybrać do czytania. Między innemi pamiętam — jak dziś — wpadło mi w ręce dzieło wówczas zakazane, pod tytułem: „Konstanty i Joanna Grudzińska“. Zaproponowałem czytanie tego dziełka. Helunia zgodziła się chętnie, swoję główkę na mojem oparła ramieniu, ja 'przytuliwszy ją nieco do siebie — rozpocząłem czytanie. Komu znane to dzieło, przypomni sobie zapewne ile tam scen tkliwych, rzewnych a zarazem prawdziwie bohaterskich.
Helunia słuchała ze zwykłą sobie uwagą i rozrzewnieniem, po pewnym jednak przeciągu czasu, choć czytałem bez przerwy, zauważyłem a raczej uczułem jakiś Heluni niepokój, parę razy jakoś silniej, — niemal konwulsyjnie ścisnęła mi rękę. Przypisywałem to wrażeniom doznanym przy słuchaniu scen jakie czytałem. Po upływie jednak pew^nego
czasu, uczułem nagle silne na całem ciele drgnięcie Heluni.
„Co Ci to?“ zapytałem z pospiechem.
„Nic, — nic!“ odpowiedziała Helunia i dodała: „To scena ta, tak jakieś dziwne na mnie uczyniła wrażenie, że mimowoli na całem drgnęłam ciele: ale, — czytaj, czytaj mężusiu ! “ prosiła Helunia i podniósłszy swą główkę pogłaskała mnie po twarzy i ucałowała serdecznie. Z ust jej atoli owiało mnie jakieś tchnienie gorące. Zaniepokoiłem się nieco, ale, — gdy właśnie przerwałem czytanie przy scenie bardzo zajmującej, a ona nalegała, ażeby czytać jeszcze choć chwilę, znów wziąłem książkę do ręki.
Czytałem dość długo, gdy z pierwszego pokoju weszła do nas matka. Kończyłem jakiś ustęp i właśnie chciałem przerwać czytanie, gdy najpierwej uczułem, jak drobne paluszki Heluni wpijały a raczej wciskały się w moje ramię. Czytałem, ale — byłem uważniejszy. Od Heluni owiewało mnie tchnienie gorące, i nagle znów ale silniej niż poprzód na całem drgnęła ciele i zaciskając coraz mocniej paluszki w mojem ramieniu, odsunęła się nieco odemnie i jakby głosem przerażenia zawołała do mnie :
„Franiu! Franiu! Spuść story, spuść! Spuść prędzej! Światło, — razi mię bardzo!
%
Poskoczyłem do okna, zapuściłem story i niespokojny wróciłem do żony. Poglądnąłem na nią wzrokiem badawczym, ale ona. — uśmiechneła sie do
7 , t, V
mnie, schwyciła za rękę, przyciągnęła i usadziła- tuż obok siebie i o dalsze prosiła czytanie.
. „Ależ Heluniu! “ rzekłem drżącym z niepokoju głosem: „Tyś jakaś słaba! Jakaś nieswoja, Tobie coś jest, jakaś gorączka wieje od Ciebie, rączęta gorące, główka rozpalona!“
„Ależ nie, — nie“ z udana wesołością odezwała
'7 7 i/ O
się Helunia: „muszę przyznać się mężusiowi. Wczoraj wieczorem dosyć już późno wyszliśmy na przechadzkę, jam była lekko ubrana i lekkiego nabawiłam się kataru. Bolą mię oczy i gardło cokolwiek. Ale Ty wiesz, — że u Twojej żonusi przeminie to szybko! “
Te wynurzenia nie uspokoiły mnie wcale, gdy jednak Helunia z wesołym na ustach uśmiechem objęła mię za szyję swojemi rączęty, gdy mię ucałowała serdecznie i tak błagalnie o dalsze prosiła czytanie, nie chciałem jej drażnić i do czytania przystąpiłem ponownie.
Tuż przy kanapie przed nami stał stolik a na nim błyszcząca, metalowa taca, karafka z wodą i szklanki.
Zaledwie książkę wziąłem do reid zaledwie kil-
i/ 4/ o L
kanaście przeczytałem wierszy, Helunia drgnąwszy jeszcze silniej niźli pierwsze dwa razy, raczej wrzasnęła mi nad uchem przerażającym tonem: „Weź,— weź — tę tacę! “ i tuląc się do mnie, i obiedwoma rączkami niemal konwulsyjnie mojego czepiając się ramienia, dodała jakby strwożona z nadzwyczajnym pospiechem: „Weź ją, weź! Ona mię razi! Razi — okropnie! “ .
Matka, — stojąca przy stole, schwyciła tacę i do drugiego wyniosła pokoju.
Helunia uspokoiła się zaraz, puściła moje ramię, ale — główka jej opadła, pochyliła się naprzód. W jednej chwili smutek i boleść wyryły swe piętno na mdłej jej twarzyczce. Matka wróciła do nas, drżały jej ręce, drżały jej usta z przerażenia i grozy, trupia bladość pokryła jej twarz, a w oczach błyszczały łzy. Czułem, że i mnie krew ustępuje z twarzy, czułem całą grozę położenia, domyślałem się wszystkiego, matka sercem odczuła niebezpieczeństwo, ubrała się spiesznie i — porozumiawszy się ze mną tylko wzrokiem, wybiegła z pokoju, ażeby ujrzawszy pierwszą lepszą dorożkę, — pojechać po- lekarza.
Gdy matka wyszła z pokoju, usiadłem przy biednej mojej Heluni, ale — nie miałem ni odwagi ni siły przemówić słowa. Serce pękało mi z żalu, rosło mi w piersi, tamowało mi oddech, chciało rozsadzić pierś moję! Czułem. — że muszę utracić — moję Helunię ! A bez niej, — i czemżeż mógł być dla mnie świat cały? Próżnią, — ciemnią! Nie miałem już rodziców, nie miałem ni braci, ni sióstr, ni krewnych. — a przyjaciele? — Wówczas — były to srogie czasy prześladowania, — oni — uciekali odemnie !.. .
Chwilę acz krótką — siedzieliśmy milcząco; ale ta krótka chwila — była dla nas — wiekiem ! Wiekiem męczarni ludzi — skazanych na śmierć! I moja Helunia poznała, pojęła swoje położenie, nabyła pewności, — że musi umierać! Mimo tego przekonała mnie zbyt prędko, — że ona duchem — silniejsza odemnie.
Jam siedział przy niej jak niemy, zimny, złamany i na wpół tylko żywy a na wpół już — trup! Straszne, okrutne ale zarazem niezłomne postanowienie opanowało całą moją istotę. — Postanowiłem umrzeć z nia razem!
o
Helunia, — która to jedyna — tak dokładnie i tak wyraźnie umiała czytać w głębi wewnętrznej mojej
istoty, odgadnęła myśl moją. — Dłuższe moje milczenie wyrwało ją z zadumy, podniosła głowę, a po- glądnąwszy na mnie, i zatopiwszy we mnie badawczy swój wzrok, schwyciła mię za rękę. uścisnęła ją i — przytuliła do siebie.
„Franiu! Mężu mój drogi, jedyny na świecie przyjacielu mój!“ stanowczym zaczęła tonem, a badawczo patrząc mi w oczy, dodała: „Ty nie uczynisz tego! Ty nie możesz tego uczynić! Odgaduję myśl Twoję, ale — jeżeli kochasz Twoję Helunię, — jeżeli pamięć jej może Ci być drogą, — Ty nie umrzesz! Wszak prawda?“
Nie wiem dlaczego nie mogłem patrzeć jej w oczy, nie mogłem zbobyć się choćby na jedno tylko słowo. W gardle dławiło mnie, w piersi, która wzdymała się, brakowało oddechu, czułem, — że nie będę mieć siły powstrzymać wybuchu konwulsyjnego płaczu. Schwyciłem jej rączkę, przyłożyłem i cisnąłem do serca. W tym uścisku czuła ona całą potęgę mojej miłości ale zarazem czuła i całą boleść moję,( która pozbawiała mnie prawie przytomności. Biedna moja Hela, — widząc okropny stan mojej duszy,' zebrała wszystkie siły swoje, podniosła się, pocałowała mnie w czoło, a ujmując mą głowę w drobne swe dłonie, przytuliła ją jakby dziecięcą do piersi, — potem acz
urywanym ze wzruszenia głosem ale mimo tego z pewnym rodzajem spokoju ozwała się do mnie: „Mężu mój! Widzisz mnie? Jam kobieta, — a więcej mam siły ducha niż Ty! Zawsze Waszą chlubicie się siłą. a gdy przyjdzie chwila stanowcza,— i gdzież męzka moc Waszego ducha? Tyś takim patryotą! Ty, — który wygłaszasz tak piękne zasady, który twierdzisz zawsze z taką stanowczością, że po Bogu pierwsze miejsce w Twojem sercu zajmuje ojczyzna, — a dziś, — gdy jedna, acz kochająca Cię i przez Ciebie tak mocno ukochana istota, opuścić ma ten świat, Ty — mężczyzna, tracisz przytomność, wyrzekasz "się swojego posłannictwa i tej wielkiej miłości, wyższej nad miłość dla kobiety, bo — miłości ojczyzny? Pierwej miałeś ojczyznę, niźli mnie, nie masz więc prawa wyrzekać się dla mnie ojczyzny! Franiu! Mężu mój drogi! Jeżeli pragniesz ażebym spokojnie i z rezygnacyą żegnała się z Tobą i z tym światem, — ażebym z niezmienną dla Ciebie miłością zamykała powieki, przyrzeknij mi, że żyć będziesz dla społeczeństwa, dla kraju, dla Polski! Czy przyrzekasz mi to?“
Cały ten monolog wypowiedziała szybko, płynnie, głosem podniesionym i z takiem uczuciem i z taką energią, — że zaprawdę zostałem jej uwagami nie
tylko zawstydzony ale zarazem zdziwiony. Helunia, która żyła tylko sercem, tylko miłością, która zdawało się — że przez świat ten i jego życie płynie tylko po wierzchu. — że lekko unosi się tylko w powietrzu i buja wesoło wśród niebieskich obłoczków,— po raz pierwszy przemówiła do mnie tonem boha- tyrki i po bohatyrsku. AVT tej chwili odkryłem w niej jeszcze jeden skarb więcej, jakkolwiek bowiem nie miałem nigdy powodu powątpiewać choćby na chwilę, że dobrą jest Polką, nie spodziewałem się wszakże w tak młodem sercu, w tej młodziutkiej istocie lat niemal jeszcze dziecięcych znaleźć tyle siły, tyle miłości i poświęcenia. Mówiła prawdziwie, — jakby natchniona!
Wyrazy jej zelektryzowały mnie, obudziły, podniosły, dźwignęły upadającego na duchu, a jednak — nie przekonały zupełnie.
„Heluniu moja!“ rzekłem przyciągając ją lekko do siebie i sadzając na kanapie. „Zanadto wielkiej odemnie żądasz ofiary, zanadto wiele przypisujesz mi siły. Kadbym uczynić zadość Twojej woli, obowiązki wobec kraju i ojczyzny nie są mi obce, ale żyć — bez Ciebie. — to bardzo trudne zadanie, bo urok śmierci wraz z Tobą zanadto ponętny, zanadto słodki, bym zdołał oprzeć się pokusie towarzyszenia ci do
grobu — jeżeli tak już podobało się Bogu, ażeby mi zabrał’ Cię z tego świata. To właśnie, co mi powiedziałaś dopiero, skłania mię cenić Cię jeszcze wyżej niż poprzód i dlatego też, tem mocniej uczućbym musiał utratę Ciebie i dlatego tem trudniej i tem boleśniej i smutniej płynęłyby dnie mego życia bez takiego jak Ty opiekuńczego anioła!“
„Mężusiu! Mężusiu!“ zmienionym już tonem i błagalnie zawołała Helunia. „Zlituj się! Nie osła biaj ducha mojego! Mnie i tak — wiele potrzeba siły. Czuję, — że umrę, czuję, że dla mnie nie ma już ocalenia, a jednak“ — tu — przerwała, twarzyczki zasłoniła swojemi rączęty. po krótkiej jednak chwili dodała wśród łez: „a jednak, jabym tak bardzo pragnęła żyć jeszcze! Mnie, — tak dobrze przy Tobie, — jam taka przy Tobie szczęśliwa!“ Ostatnie słowa kończyła wśród rzewnego płaczu i łkania. Tuliłem ją, przycisnąłem do siebie, chciałem
ą
przemówić kilka słów pociechy, — ale — głos mi zamierał na ustach, łzy przemocą cisnęły się do oczu, ja sam potrzebowałem pocieszenia, — ale — i gdzież go było szukać? Nie było nigdzie nadziei ulgi ni pociechy!
W tej właśnie chwili rozwarły się drzwi i wraz z matką Heluni wszedł nieocenionej zacności D. Orze-
chowicz. Na jego łagodnej i zwykle spokojnej twarzy, malowało się pewne zaniepokojenie i smutek. Pomówiwszy z nami stów kilka i zbadawszy Helunię, widocznie silił się tylko na wlanie w nas pewnej otuchy. Niestety! Nie udawało mu się, nie szło mu to jakoś tak gładko. On tak bardzo lubił moja He- lunię! A gdy Helunia przez łzy niejako oświadczyła mu: „Konsyliarzu! ja chcę żyć jeszcze, jam jeszcze tak młoda i taka szczęśliwa?“ roześmiał się głośno i odpowiedział: „Bądź Pani spokojna! O śmierci
• nie ma tu mowy! Będziesz Pani żyć i będziesz jeszcze szczęśliwa i wesoła jak zawsze“; mimo tego głos jego mowy drżał jakoś dziwnie a łza wydobywająca się z pod powieki zadawała kłam jego wyrazom. Zapisał lekarstwo i żądał ażebym z nim zaraz jechał do apteki. Wsiadłszy do karety, milczał długo i dopiero po chwili odezwał się do mnie: „Panie Franciszku! Potrzeba być mężem, niepotrzebnemi lamenty, nie naprawi się złego, wybuchami rzewnego uczucia właściwego raczej kobietom, niż mężom, — nie uleczy się chorej, należy w nią wlewać nadzieję, nie odbierać jej nadziei, wszak i ja nie tracę jej zupełnie. Jest źle, to prawda. Należy być przygotowanym na wszystko, ale któż zaręczy, że to wszystko nie zakończy się lepiej, niż przypuszczamy obecnie?“.
Po zażyciu lekarstwa, Helunia spała i spokojnie przepędziła noc całą, podczas której obok matki, czuwa*! przy niej jeden z lekarzy przysłany przez do-
*
która.
Co działo się w ciągu dnia a głównie podczas godzin kancelaryjnych nie wiem zaprawdę, — gdyż na naleganie Heluni, chodziłem do bióra jak zwykle.
„Idź! Idź do bióra, tyś młody, winieneś zasługiwać się, Twoja obecność uprzyjemnia mi życie, ale nie pomoże mi nic. Nieszczęśliwy wypadek, nieszczęśliwy stan mojego zdrowia, niechaj szkodliwie nie wpływa na Twoją przyszłość. Ja nie chcę, ażeby z mojej przyczyny krzywili się na Ciebie twoi przełożeni, — a Ty wiesz przecież jaki surowy Twój przełożony“.
Chodziłem więc pilnie i — dotrzymywałem godziny. Wróciwszy do domu po szóstej godzinie, He- lunię zastałem ubraną i jakoś niby spokojniejszą.
„Franiu!“ przemówiła do mnie zaraz na wstępie: „zebrałam wszystkie siły moje, ażeby z Tobą pomówić choć sercem, a jednak poważnie. Chodź! Usiądź tu, tu przy mnie. Chcę mieć i czuć Cię tuż koło siebie, choćby najbliżej“.
Uczyniłem zadość jej woli, usiadłem przy niej, ująłem drobną jej rączkę, uścisnąłem serdecznie
i z miłością przytknąłem do ust. Popatrzyłem na nią. Była bledsza ale wydała mi się przytem jakaś ładniejsza, jakby jakimś otoczona blaskiem, jakby oświetlona jakąś aureolą. Oczy jej zwykle łagodne, a zarazem uśmiechnięte wesoło, wyrażały w owej chwili mięszaninę smutku, boleści, rezygnacyi i postanowienia niezłomnej woli. Czułem, że będzie to chwila ważna, stanowcza.
„Słucham Cię“, odezwałem się nieśmiało a głos mój — czułem to. zaledwie siłą tylko przedzierał się przez gardło: „słucham cię Helo moja droga! Ale — nie patrz na mnie, nie mów do mnie tak seryo! Jam nie przywykł do tego“.
Chciałem jeszcze coś mówić ale ona uścisnęła mą rękę i przerwała mi szybko:
„Nie przeszkadzaj mi! może po raz drugi nie zdobędę się już na tyle siły, ile czuję w sobie w tej chwili, a chwila to ważna, może po raz ostatni będę zdolna mówić do Ciebie przytomnie. Słuchaj mój Franiu! Wiem, czuję ja dobrze jaka potęga miłości tkwi w Twojem sercu. Wiem, że chwila ta będzie dla Ciebie ciężka, bolesna, — ale — piliśmy dotąd słodycz, wesele i szczęście z pełnego kielicha, — nie odtrącajmy pucharu goryczy, gdy przecież musimy wychylić go koniecznie. Przedewszystkiem domagam
się od Ciebie więcej męzkiej odwagi i siły, a następnie ażebyś wykonał wiernie ostatnie moje życzenie.“
Milczący, niemy słuchałem tej introdukcyi z sercem bijącem silniej z obawy co nastąpi dalej.
„Słuchaj mnie Praniu!“ nieprzerywając mówiła Helunia, a blada twarzyczka jej zaczęła ożywiać się coraz mocniej.
„Nie jestem dzieckiem, — wiem co mnie czeka, znane mi niestety skutki nieszczęsnego ukąszenia, którego padam ofiarą. Wiem, — że acz młoda, kochająca, i — tak bardzo, tak mocno kochana“, — tu mięknął, łagodniał jej głos i przechodził w ton żalu a oczy zachodziły łzami, wydobywając jednak całą energię, szybko zapanowała nad -sobą, stłumiła to uczucie i dodała z pośpiechem: „wiem, że muszę umierać. Nie żalę się na to, boć los śmierci nieunikniony, przeznaczony każdemu. Umierają ludzie, — którzy — nic dobrego nie doznali w swem życiu, a ja — o mój Boże! Jam była tak bardzo szczęśliwa! Nie żal mi umierać, — nie obawiam się śmierci, — pod tym względem jestem tak jakaś spokojna! Ale żal mi“, — tu rękę moją uścisnęła silniej, a zasłaniając rączką drugą swe oczka napełniające się łzami, dodała szybko: „żal mi tylko opuszczać Ciebie i zostawiać wielkim bezemnie sierotą!“
Tu przerwała na krótko, pełnia uczuć i wrażeń nie dozwoliła jej mówić, po chwili jednak zaczęła znowu: „Jesteś młody, zdrowy iu tuląc się do mnie pieszczotliwie i głaszcząc mnie z przymileniem po twarzy dodała: „i taki ładny! Ty — dasz sobie rady. Wiem, że możesz prędko znaleść inną na moje miejsce, dziś już może niejedna — wiedząc o mojem nieszczęściu, zaostrza sobie apetyt na Ciebie, — wiem, że o inną żonę nietrudno, wiem, że będziesz nawet kochany, bo kto Ciebie pozna głębiej — jak ja — ten musi ocenić przymioty Twej duszy i musi ukochać serdecznie. — Ale, — czy ukocha jak ja“ ? „Helo moja Helo“! zawołałem zdjęty boleścią, ale — Hela nie dała mi kończyć i przerwała mi zaraz: „Franusiu! Nie przerywaj mi! Czy ukocha Cię każda jak ja? Czy. będzie tak jak ja o Ciebie troskliwa? Czy jak ja zadowoli Ciebie we wszystkiem? Wątpię, i to właśnie sprawia mi boleść najwyższą. Ty dajesz wiele — wiele serca i wiele miłości, — ale też i Ty wymagasz, a wymagasz słusznie tak wiele! Znam ja moje koleżanki, znam moje rówieśnice, wszystkie one mniej albo więcej dobre, ale — z bardzo małemi wyjątki — wszystkie one płyną lekko i tylko po wierzchu, ale głębi prawdziwego uczucia znaleść chyba niełatwo. To boli, to niepokoi mnie!
Ja — umieram, — umrzeć muszę, — ale — Ty wi- nieneś żyć. Jesteś tak młody, a jednak — tak ciężkie już przebyłeś koleje. Tyś już młodzieńcem przebył morze cierpienia! Tobie więc należy się za tę ciężką przeszłość, lepsza jakaś przyszłość, jakaś* nagroda. Znam Cię, — Ty Franiu mój drogi, Ty nie pojmujesz życia dla siebie. — Ty — jeźli całego swojego „ja“ nie możesz wypełnić życiem dla sprawy publicznej, dla sprawy naszego narodu, musisz mieć i czuć .koło siebie istotę, dla której mógłbyś żyć i dla niej pracować — jak dotąd — dla mnie. Ty potrzebujesz istoty, do której mógłbyś skierować wszystkie marzenia, czyny i dążności Twoje. Zajęty takiem życiem, — nie pamiętasz o sobie i dla tego luby Franusiu — żona dla Ciebie konieczna! Jeżeli więc kochasz mnie, jeżeli kochasz Twoją ojczyznę i pragniesz dla niej pracować, jeżeli chcesz złożyć mi i po za grobem dowody miłości Twojej prawdziwej, ożenisz się; — ale — wybieraj dobrze, ażebyś nie doznał rozczarowania. Nie łudź się pozorami, pię- knemi słodkiemi słówkami, a — badaj serca i szukaj — serca“ !
Wielokrotnie przerywałem jej, ale — nie dozwoliła mi mówić, różowemi paluszkami zatykała mi usta a nadto tak błagalnie poglądała mi w oczy,
że nie miałem siły oprzeć się tym prośbom i musiałem pozwolić jej wypowiedzieć wszystko. Przebyłem istne tortury, każde słowo jej raniło mnie niewypowiedzianie; ależ ona nie skończyła jeszcze, nic nie pomogły moje prośby i błagania, ona więc mówiła dalej i dalej. „Franiu mój luby! Pozwól mi mówić, błagam Cię o to na naszą, miłość! Wszak wiesz, — że to może ostatnie chwile mojego życia, wkrótce, może dziś jeszcze, może jutro już rozstanę się na zawsze — o! — mniejsza o ten świat, — ale rozstanę się z Tobą! To ostatnie moje życzenie, ostatnia moja do Ciebie prośba, ostatnie błaganie! Przedewszystkiem więc, gdy poznasz, że u mnie
%
zbliża się paroksyzm, odejdź odemnie co prędzej! Choć zdaje mi się, że kochając Cię tak bardzo, nawet w mym paroksyzmie nie uczyniłabym Ci nic złego; — mimo tego — błagam Cię. opuść mię w takim razie natychmiast, nie narażaj siebie ani — nie patrz na moje męczarnie. Gdy zakończę już życie, każ ubrać mnie — w moją ślubną suknię, a do włosów moich kilka gałązek niezapominajek własną przypnij ręką. Pogrzeb niech będzie skromny. Na czarną godzinę uskładałam z Twej pracy niewiele, ale to powinno wystarczyć. Nie zadłużaj się na to, ho popadłszy raz w dług, utracisz spokój, wewnę-
trzne zadowolenie i swobodę, — kto raz popadnie w długi, — ten o ile słyszałam — nie wybrnie z nich tak łatwo“.
Biedna moja Helunia to o tern, to o owem długo rozmawiała ze mną, a choć twarzyczka jej coraz większym rozogniała się rumieńcem, — coraz więcej słabły jej siły, nareszcie znużyła .się tak bardzo, że ucałowawszy mnie na dobranoc serdecznie, rozebrała się przy mojej pomocy z wielka tylko trudnością.
Chorobliwy stan mojej Heluni pogarszał się z dniem każdym, z każdą niemal godziną, mimo tego na prośby Heluni pilnie uczęszczałem do bióra, a ona pozostawała z matką i nieodstępnym chirurgiem, zaleconym przez naszego doktora.
W dwa, czy w trzy dni po owej smutnej rozmowie, jak zwykle przyszedłem do bióra. Byłem złamany mojem nieszczęściem, od kilku dni, prawie nie spałem zupełnie, czułem więc że stan mój jest raczej gorączkowy, w każdym razie anormalny. Wszedłszy do bióra, jak zwykle zaraz odedrzwi powitałem kolegów, odpowiedziano mi wprawdzie zwykłym: „do- brydzień!“ ale głos mych kolegów był jakiś dziwny i tym dziwniejsze ich ruchy. Widocznie obawiali się. przybliżać do mnie zbytecznie. Stoły obok mego foiórka były poodsuwane dalej, biórko moje było izo-
t
ł
lowane, odosobnione. Wkrótce po mnie wszedł mój przełożony, w przechodzie do swego pokoju, nowy porządek stolików zwrócił jego uw^agę.
„Co to“ zaczął, „dlaczego to Panowie w ten sposób gospodarujecie bez gospodarza“ ?
Miał siebie na myśli. Jeden z moich kolegów powstał z uszanowaniem i wydobywszy z siebie pół- wykrzyknik: „Ha“! i wzruszywszy ramionami znacząco, podszedł do przełożonego i podążył za nim do drugiego pokoju, w którym coś tajemniczego szeptał mu długo na ucho.
Po chwili znów ukazał się mój przełożony, wszedł do naszego pokoju i obchodząc mię z daleka, przypatrzył mi się doŁJadnie. a potem zapytał jak zwykle sucho, surowo i po niemiecku:
„Czy pan jesteś słaby“?
„Nie“ odpowiedziałem.
„Pan“ zaczął znowu, „masz policzki jakby wypieczone, a usta jakby spalone“.
i
„Mnie nic“ odparłem, „ale biedna żona moja ciężko, śmiertelnie jest słaba“.
„Cóż Jej“ ? zapytał.
„Ukąsił ją pies“!
„A Pana nie“ ?
„Nie, ale może Pan Naczelnik będzie łaskaw uwolnić mnie na dni kilka“ ?
„Skoro Pan jesteś zdrowy, — należy ściśle pilnować urzędu i kancelaryjnej godziny“. Kzekłszy to zimno, surowo, odwrócił się i patetycznie z rękami włożonemi po pod szosy fraka, podążył do swojego pokoju.
Biórko moje było stojące i umieszczone pod ścianą, po prawej ręce było okno, po lewej na ścianie wisiał stary zegar o wielkich dwóch wagach żelaznych. Rzuciłem okiem na zegar, — ale do 12tej było jeszcze — daleko! Niespokojny o moją Helu- nię, drżałem z obawy, że przyszedłszy po 12tej do domu, zastanę ją już może nieżywą. Pracować nie mogłem, nie miałem siły, ni chęci, a jednak musiałem siedzieć do 12tej godziny! Chcąc zapełnić ten czas choćby pozorami jakiegoś zajęcia, dość długo zmieniałem suknie, t. j. przywdziewałem surdut kancelaryjny, powoli zakładałem rękaw pisarski, wybierałem pióra, temperowałem, przycinałem, poprawiałem, nareszcie próbowałem je, a w końcu to czytałem, to drżącą ręką przewracałem papiery, ale pisać — nie mogłem. Czułem chłód w piersi, a żar w głowie, oczy paliły mnie, w ustach sucho, a zimny dreszcz przebiegał po ciele. Nie mogłem dać sobie
rady, siły to opuszczały mnie, to znów podrażnione niecierpliwością wzmagały się i wprowadzały mnie w stan istnie gorączkowy. Nie wiedziałem co począć, co robić ze sobą, a każda minuta wydawała się wiekiem. Zdaje mi się, że nikt nie naliczyłby, ile razy w tym półdniu poglądnąłem na zegar. Gdyby nie jego monotonne, nieustające: „tik-tak! tik-tak*M byłbym był pewny, że stanął! Hela stała rai ciągle na myśli, żywy jej obraz stał ciągle przed oczyma, a gorączką podniecana wyobraźnia malowała mi najrozmaitsze i coraz smutniejsze sceny.
Przebywałem — męczarnie! Jeszcze raz poglądnąłem. na zegar. Dwunasta dochodziła, brakowało jeszcze — tylko pięć minut. Z jakąż to niegdyś rozkoszą wyczekiwałem tej godziny, a uderzenie, bicie zegara tego, niegdyś jakżeż miło dźwięczało mi w uchu! Głos jego dzwonka tak o godzinie 12tej, jak o 6tej każdego dnia, wydawał mi się najcudniejszą muzyką, zwiastującą mi chwilę słodkiej po pracy nagrody, chwilę ujrzenia Heluni, która witała mnie zawsze tak radośnie, taka wesoła i taka szczęśliwa!
Bezustanne poglądanie moje na zegar, zakrawało już raczej na manją, a przynajmniej było dowodem chorobliwego stanu. Skazówka — stanęła nareszcie na godzinie 12tej, czego pragnąłem tak bardzo a czego
zarazem balem się sam nie wiedząc dlaczego? Nie syczy, — nie bije. — Krew mi uderzała do głowy!
Zasyczała nareszcie zegarowa sprężyna, ale syk jej wydawał mi się syknięciem jadowitej żmii. Ozwał się nakoniec dzwonek. Zegar począł bić godziny. Wybił raz, — dwa, — trzy i wybił razy dwanaście! Ale głos zegara nie dźwięczał mi mile jak niegdyś, a każde jego uderzenie przerażało mnie i brzmiało mi ponuro i głucho jak — dzwon pogrzebowy!
Zaledwie ucichł głos zegarowego dzwonka, suche pióro rzuciłem na biórko i — rozgorączkowany, nie baczny na nic. nie zdjąwszy nawet kancelaryjnego rękawa, nie zdjąwszy kancelaryjnego surduta krótkiego, jak szalony wypadłem z bióra do sieni, potem
co prędzej ze schodów i na ulicę — bez kapelusza.
i •
Ludzie stawali po ulicach i poglądali na mnie ze zdziwieniem jak na warjata. O tej godzinie Lwów bardzo bywa ożywiony, mnóstwo ludzi po wszystkich snuje się ulicach. Urzędnicy wychodzą z biór do domów, cały świat a głównie młodzież — wszystko śpieszy na obiad do rozmaitych restauracyj publicznych i prywatnych. Jam miał na myśli tylko moje nieszczęście, — tylko moją Helunię! Z rozpalonem gorączką licem i z roziskrzonym wzrokiem, szedłem tak szybko, że pochód mój równał się niemal ucieczce.
Bez kapelusza, z rękawem zawiązanym na ręce. bez rękawiczek, w króciutkim wyszarzanym, kancelaryjnym surduciku, pędzony straszną myślą o śmierci Heluni, coraz więcej przyspieszałem kroku, a tu jak na złość, jakby może na przekór coraz więcej ludzi snuło się wszędzie. Przypatrywali mi się już z daleka, przystawali i ze zdumieniem poglądali na mnie, wyrastali jakby z pod ziemi, coraz było ich więcej, nie mogłem swobodnie prześlizgnąć się przez te tłumy; roztrącałem je więc jak lalki, jakby kręgle jakie. Nie zwracałem uwagi, kto stał przedemną, kto stanął mi w drodze, kobiety czy mężczyźni, starcy czy dzieci, to — było mi obojętne, spieszyłem prosto, nie ustępowałem nikomu, roztrącałem wszyst- kich^ na prawo i lewo.
„To waryat“! mówili jedni. „To szalony“! mówili drudzy: „Jakiś pijak“! wołali inni. Jam szedł coraz prędzej i prędzej, a coraz więcej ludzi zastępowało mi drogę.
„Na bok“! krzyknąłem i — zacisnąłem pięście.
,Ludzie ustępowali mi z przerażeniem a ja spieszyłem coraz dalej i dalej!
W tem ktoś z tłumu krzyknął za mną: „wściekły“ ! Przerażony tłum za tym głosem powtarzał ten wyraz: „Wściekły, wściekły! Trzymaj“! Puści
łem się biegiem, ludzie pędzili za mną, wołając coraz głośniej: „wściekły, wściekły! Trzymaj“;! — Jakiś policyant stanął mi w drodze i nadstawiając rękę, zawołał: „stój“ !
Bez namysłu, — schwyciłem go za rzemienie skrzyżowane na piersi —■ niegdyś na białych rzemieniach skrzyżowanych na piersiach, nosiło wojsko i policya bagnet i kartusz z nabojami) — i jakby piłką szpurnąłem na ziemię i pobiegłem dalej.
Policyant podniósł się, śmiech powszechny rozległ się po ulicy, ale on puścił się za mną; tłum ciekawy, chłopacy mali i więksi, nareszcie starsi i wszystko co żyło, popędziło za mną. — Uciekałem chyżo, przez liczne nawet zastępy przebijałem się z łatwością, tłum pozostał za mną dosyć daleko i tylko głośny, przeraźliwy wrzask: „Wściekły! wściekły! trzymaj“! złowrogo dolatywał mych uszu i przejmował mnie przerażeniem i grozą. Znużony, oblany potem, dopadłem nareszcie do domu, otworzyłem drzwi, wpadłem do sieni i drzwi domu zaryglowałem za sobę.
W sieni otarłem pot z czoła i mimowoli zatrzymałem się pod drzwiami. Ogarnął mnie jakiś przestrach, jakieś złowrogie ogarnęło mię uczucie. Lękałem się wejść, nie wiedząc dla czego. Nadstawiłem
ucha, — słuchałem z przyspieszonem i silniejszem biciem drżącego serca. Cisza. — Mojego ucha źadenT choćby najmniejszy nie doleciał szmer. Ta cisza przerażała i jakby śmiercią przemawiała do mnie. Z lekka, ile możności najciszej, poruszyłem klamkę, nacisnąłem drzwi i — wszedłem do pokoju.
Pod oknem obudwóch spostrzegłem lekarzy, z za- łożonemi rękami i ze zwieszoną głową stali w milczeniu. Ujrzawszy mnie, na palcach, ale szybko podeszli do mnie w zamiarze powstrzymania mnie od wejścia do drugiego pokoju. Na ich gestykulacyą, na ich mimikę, niemal pogardliwym odpowiedziałem uśmiechem, i zanim zdołali połapać się, już wszedłem do drugiego pokoju.
Zaraz na wstępie postrzegłem dwóch okropnych drągali, z których jeden trzymał przewieszoną na ręku płócienną grubą koszulę o długich, aż po ziemi włóczących się rękawach. Gdy ujrzeli mnie, jakby na dane hasło, podstąpili ku mnie i zagrodzili mi dalszą drogę do Heluni, która ubrana siedziała na łóżku. Posłyszawszy szmer jakiś, szybko swą główkę zwróciła na nas, — ujrzawszy mnie, uśmiechnęła się tak jakoś żałośnie, a jednak tak mile, że gdy nadto wyciągnęła do mnie swoje rączki i odezwTała się lubym swym głosem: „Chodź! chodź! czekam
na ciebie tak długo!“ odtrąciłem obudwu drągalów i w mgnieniu oka byłem już u mojej Heluni.
Zaprawdę, była ładniejsza niźli kiedykolwiek: blado-niebieskiej barwy sukienka, mały bielutki także niebieskiemi wstążkami ubrany negliżyk na głowie, cudnie uwydatniał białość jej twarzyczki. Chciwie schwyciła mnie za rękę i rozradowana przyciągnęła co prędzej i posadziła tuż koło siebie.
„Franiu, Franiu!“ — zaczęła z pewnym rodzajem lekkiego wyrzutu — „dla czego dziś siedziałeś tak długo? Wszak to musi być już nad wieczorem, nieprawdaż ?“
„Nie“ odparłem, prostując jej mniemanie, „nie drogie dziecię moje, nie, — to dopiero po 12tej. “ „O, mój Boże! A mnie wydawało się tak jakoś długo! Dobrze, żeś przyszedł. Czuję się jakoś silniejsza. choć taki czuję w piersi mej żar, iż zdaje mi się, że to po raz ostatni jesteśmy z sobą. Zdaje mi się, iż dziś skończy się już wszystko, — iż dziś pożegnam cię już na wieki, — na zawsze! “
Po tych wyrazach żałośnie popatrzyła na mnie, i jedna, wielka łza spłynęła po jej twarzy. Uściskałem , ucałowałem ją serdecznie, i pocieszyłem ile
mych sił.
i
f /
»
„Mój mężusiu drogi! Dla czego silisz się na wlanie pociechy w moją, duszę. Dopiero co wyszedł ksiądz Berard, wyspowiadałam się, i jestem pocieszona, a przynajmniej z taką rezygnacyą opuszczam ten świat, że gdyby nie ty i moje z tobą tak bardzo, tak prawdziwie szczęśliwe pożycie, oczekiwałabym śmierci z istnie heroicznym spokojem. Ale teraz, gdy czuję, iż muszę umierać i rozstać się z tobą na zawsze, przypominam sobie każdą chwilę z tobą spędzoną, myśl lotem błyskawicy przebiega całą przeszłość naszą i w żywych obrazach stawia mi ją przed oczy. I żal mi tej przeszłości, żal mi opuszczać ciebie, bo i któż może zapewnić mi, kto może przekonać, że na tamtym ujrzymy się świecie? To wszystko tylko hipoteza, tylko przypuszczenia, pewnika jednak nie ma nikt! O! gdybym wiedziała, że tam — na tamtym jakimś świecie zobaczę cię znowu, żalby mi było chyba tylko tej przerwy, ale pogodziłabym się z tą koniecznością tego bolesnego losu, i cieszyłabym się nadzieją! Dziś — przypuszczam, wierzę, ale — nie mam pewności! “
„Helo moja najdroższa! Zkądżeż tak straszne przychodzą ci myśli? To stan chyba tylko gorączkowy. Jakżeż możesz wątpić że...“
„Mężusiu! mężusiu! Franciszku mój luby! Nie sil się na dowody — szkoda nam czasu. Czuję, że jeden tylko paroksyzm, a — nie przeżyję go, a pa- roksyzmy teraz bywają coraz częstsze. Ci straszni ludzie“ — i wskazała palcem na dwóch drągalów, którzy jak martwe, zimne posągi stali tuż przy łóżku — „chwytają mnie w takim paroksyzmie, bez litości zarzucają na mnie tę obrzydłą koszulę, ręce wiążą mi na plecach i' kładą na łóżko. Szkoda więc czasu, — korzystajmy z każdej chwili. Ach!“ mówiła szybciej, „tak bardzobym rada ostatnią mego życia chwilę przepędzić z tobą wśród pieszczot, jak dawniej!“
Tu przestała na chwilę, a potem znów mówiła dalej:
„Jeżeli — jeżeli jest jaki świat nadziemski, świat jakiś duchowy, życie jakieś inne, radabym z sobą unieść wszystkie wspomnienia, radabym unieść z sobą do grobu wszystkie twoje pieszczoty.“ I przyciągnęła mnie bliżej do siebie, lekko swą rączką objęła za szyję, i długo, długo z wyrazem niewysłowionej miłości wpatrywała się we mnie.
Czyż jest kto w stanie wysłowić tę boleść, ten żal, jakie ściskały mi serce? Ogarniała mnie rozpacz, ogarnęło mnie równe Heluni zwątpienie, a rzeczy
wistość eozstania się z ta anielska, mnie na świecie najdroższą istotą, było dla mnie tak jakoś straszne, tak okropne, że w mej rozpaczy postanowiłem umrzeć z nią razem — straszna myśl, zamiar straszny powstał w mej głowie. Postanowiłem bowiem niezachwianie, niezłomnie wyczekiwać paroksyzmu Heluni, wówczas do krwi przygryść swoją wargę, i z spienionych usteczek biednej mojej Heluni wy- sać w serdecznym pocałunku śmiertelny jad wścieklizny, niewątpliwą śmierć!
„Franiu mój, Franiu! “ przerwała Helunia, „jakżeż bardzo pragnę twych pieszczot! Popieść mnie, popieść jak dawniej, czy pamiętasz?“ pytała mnie smutnie, rzewnym głosem, „czy pamiętasz, jak to jeszcze niedawno całowałeś me oczy, jak wpijałeś się w me usta, jak z skroni moich łagodną ręką twoją odsłaniałeś me włosy, jak całowałeś loki moje i skronie, które nazywałeś jasnemi? Chodź!“ zawołała z większem niż wprzód ożywieniem i z miłością przytuliła się do mnie.
• *
Była to chwila bolesna, a zarazem rzewna. Całowałem ją i pieściłem, choć łzy cisnęły się do oczu. Helunia odpłacała wzajemnością — zapomnieliśmy o naszem nieszczęściu, zapomnieliśmy o wszyst- kiem.
W tej chwili jeden z lekarzy z zegarkiem w ręku ukazał się w progu.
„Panie Franciszku“ rzekł z powagą, „już po pierwszej, — paroksyzm zbliża się — proszę panią opuścić! “
„Zostanę przy niej!“ odparłem stanowczo tonem, który »wskazywał jasno, że żadnego nie zniosę veto.
„Panie“ zaczął lekarz na nowo, ale w tej chwili Helunia odsunęła się nieco ode mnie, czoło przetarła drobną swą rączką, a potem wzniósłszy swą
główkę do góry, przez krótki przeciąg czasu jakimś
f
dziwnym we mnie wpatrywała się wzrokiem. Źrenice jej ócz rozszerzały się coraz więcej i'wzrok jej cały mienił się tak szybko i tak jakiś coraz dzikszy przybierał wyraz, że czułem, iż krew ustępuje mi z twarzy. - v
„Fra — niu!“ zaczęła cedzić zgłoski przez zęby, „Fra — niu! “ powtórzyła znowu, a oczy jej szkliły się przerażająco i przybierały wyraz — o mój Boże! czemuż muszę użyć takiego wyrazu? — przybierały wyraz rozjuszonego dzikićgo zwierza. Nagle schwyciła się za gardło, a potem za głowę, i — jednem
• szarpnięciem ręki zdarła sobie z głowy czepeczek wraz z garstką włosów. Cała główka jej przed chwilą jeszcze tak strojna, tak luba — nagle po opadnięciu
zwojów, rozczochrana przerażający przedstawiała widok. Mimo tego, pomny na zamiar powzięty przed godziną, bliżej podsunąłem się do niej i chciałem ją objąć za szyję, ale:
„Precz! precz!“ wrzasnęła głośno i jednem pchnięciem w piersi daleko odrzuciła mnie od siebie. Zachwiałem się, ale nie padłem. Rzuciłem na nią wzrokiem, i — zamąciło mi się w głowie na ten okrutny widok, na tę nagłą, przerażającą zmianę.
„Precz! precz!“ krzyczała ciągle. Powieki ócz rozszerzone, iskrzące oczy, jakby wysadzone na wierzch i zabiegłe krwią, ręce wzniesione przed siebie, jakby mię chciały odpychać, a paluszki jej małe rozczepierzone jak u drapieżnego kota w walce z jakimś wrogiem.
Dwaj drągale rzucili się na nią, chciałem biedź jej na pomoc, ale opuściły mię siły, chwyciłem się za czoło, bo czułem, że jestem blisko obłąkania. Zamąciło mi się w głowie, zaszumiało, w oczy uderzył mnie blask, jakby stu naraz słońc, potem zrobiło mi się czerwono, jakby kto oblał mię krwią, czerwona ta barwa co raz ciemniejsze przybierała tony, aż czarną przed sobą ujrzałem ciemnię, — siły opadały mię co raz bardziej, nareszcie zachwiałem się i — bezprzytomny padłem na ziemię.
Gdy przebudziłem się, nie wiedziałem co dzieje się ze mną, nie mogłem przyjść do przytomności. Siliłem się na przywołanie pamięci z ostatnich chwil, ale napróżno! Powiodłem wzrokiem na około siebie i — znowu straszny, przerażający przedstawił mi się widok. Zdawało mi się, że śnię, przecierałem czoło i oczy, ale im więcej wpatrywałem się w obrazy przedstawiające się moim oczom, tem więcej byłem przerażony smutną rzeczywistością.
Byłem widocznie zamknięty, a nadto zamknięty w jakiemś strasznem miejscu. Pokój był długi, sklepienie wysokie, w pośrodku sklepienia błyszczy światło lampki oplecionej drutem, który na ścianie rzuca cień więziennych krat; drzwi jakieś czarne, może żelazne, pionowo od lampy jakaś żelazna klamra olbrzymia. Rzuciłem wzrokiem na najbliższe przedmioty. Łóżko moje białe, sienik, prześcieradła grube, poduszka słomiana i gruba derka do nakrycia. Po za mną, wysoko — przynajmniej na sążeń wysoko, okno i kraty, a nadto okno zamknięto drzwiami z szerokich sztab żelaza i na olbrzymie trzy zamki.
A więc zamknięto mnie? Kto miał praw*o do tego ? Czyż mniemają może, że i ja cierpię na wściekliznę? Ha! to straszne! to okropne! Co dzieje się z moją biedną Helunią? Czy już usnęła snem wiecznym? A cóż stało się z moim zamiarem? Dla czego byłem za słaby, aby go wykonać? Czy mogę żyć bez niej? Nie — nigdy! Odpowiedziałem sam sobie, i zdjęty rozpaczą, zerwałem się z łóżka i jak szalony rzuciłem się do drzwi. Niestety! Silne drzwi żelazne były zamknięte. Walę więc we drzwi pięściami co siły.
„Otwórzcie!“ krzyczę na całe gardło, „otwórzcie ! “ powtarzam jeszcze głośniej, ale i to napróżno. Po chwili dopiero usłyszałem zdała jakiś przytłumiony miarowy krok; w środku drzwi, poprzód dla mojego oka niewidzialna, mała otworzyła się furtka, jakaś twarz ukazała się w nich i zimnym, obojętnym tonem zapytano mnie w niemieckim języku: „Czego pan chcesz? Dla czego pan tak stuka i krzyczy? Pobudzisz pan wszystkich w całym korytarzu.“ „Otwórz pan zaraz!“ zawołałem oburzony i dodałem: „Otwórz pan! Kto mnie tu zamknął — jakiem prawem?“
„Zaraz, zaraz“ z flegmą ta niewidoma odpowiedziała postać, i mała furteczka zamknęła się znowu.
Jak obłąkany stałem pode drzwiami, nie mogłem jeszcze przyjść do siebie, nie mogłem przyjść do
przytomności.
W tem nagle brzękły klucze, zazgrzytały olbrzymie kłódki, zastukały, a raczej jak z działa huknęły rygle i rozwarły się drzwi.
„Czego pan sobie życzy?“ zapytał mnie łagodnie dobrze znany mi wachmistrz.
„Ach“ rzekłem pomięszany, przychodząc do przytomności, „daruj pan — to — pomyłka, to tylko straszny — okropny sen! “
„To nic — to nic“ odpowiedział wachmistrz łagodnie i znów zamknął drzwi na rygle i kłódki — a ja wróciłem do łóżka.
Poznałem, iż* byłem w więzieniu w Wiedniu, w. oweni strasznem więzieniu z 1851 — 52 r. na „Alservorstadt Adlergasse“, poznałem, że cała ta scena z moja Helunia — była • tylko rozkosznym.
tf U Kj %J %J %J *
a jednak zarazem tak strasznym snem, że uradowany padłem na kolana i ze łzami w oczach dziękowałem niebu, że to sen «tylko, a nie rzeczywistość, i wówczas uczułem się znowu bardzo, o bardzo szczęśliwy!
RL W' Mit* p
' ł . •
i»Jł
W.
.♦ r I ,1
i;:
& >
f.v
»
•te’*
!f
- t
W.
r %t ■
ir.' " i. ■ >,
| i I ■ >f ĄS !
¡11
4‘ • .i *»
I
i-’.;;. t\ $
I.
• i*
i
W
rro
¿w*
•
Jakkolwiek cała ta scena była snem tylko, mimo tego ideał snów moich wydał mi się tak piękny, że nieraz marzyłem o nim do późna, aż w końcu usiadłem i przelałem na papier.
Czy godny opisu ? To — nie należy już do mnie.
Bielany, sierpień 1880 r.
i0':
Cl; -
Y/i
Ąqi>o
w
r.
.W a
t'vL
#*?
*[ł, y ■* 5'*" i* ■ • t*'
™ . ‘l *C
.k1 . j]W i' . IS.t
t'
ir
u
te
c-’
'Ł'
-» i'
JT/*
ł‘f ^ #
C'
a; ts
(
*,CCo H i I' ®*
- !H
j x/L£l