CZAPLICKI WLADYSŁAW
NA IRTYSZU
Wypędzonych w Sybir, — wysyłano nas Tobolska do Tomska parowcem „Jer- makiem“ , a raczej barką cholowaną parowcem. Sprowadzeni zbyt wcześnie nad brzeg Irtysza, mimo obliczania, wywoływania każdego po nazwisku, prędko zajęliśmy obszerną, dla.nas przeznaczoną barkę w przekonaniu,, że wyruszymy natychmiast. Tymczasem, godzina mijała za godziną, a my ciągle jeszcze u brzegu. Koło dziesiątej dopiero przed południem, głos dzwonka, zapowiadający bliskie odpłynięcie, przerwał niecierpliwość i nudy.
W krotce za głosem dzwonka, świst przeraźliwy przeszył powietrze, ściągnięte kotwice, parowiec odbił od brzegu ciągnąc za sobą jednę, a następnie naszą, drugą z rzędu barkę.
Wewnątrz barki, na pokładzie i po kajutach krzątano się bardzo, a ciżba była niemała, bo barka na swoim grzbiecie i w swo- jem łonie , — obok 400 jeńców cara białego — mieściła nadto kilkudziesięciu ludzi konwoju, okrętową służbę, oraz mnóstwo pak, beczek i worków z żywnością.
Było to przy końcu Czerwca czy też w pierwszych dniach Lipca 1864 r. a dzień był pogodny, jasny i ciepły.
Staliśmy na pokładzie, z oczyma zwróco- nemi przed siebie. Odbijaliśmy od brzegu, a niby — brzeg umykał przed nami.
Na brzegu mnóstwo stało ludzi, między nimi, —' wszystkie niemal stany: Kacapi w czerwonych lub niebieskich koszulach i szerokich szarawarach kozaozych i kupcy w długich, rozmaitej barwy kaftanach i panowie czynownicy w uniformach ciemnozielonych i złotem wyszywanych kołnierzach i żołnierze wr swych długich „szynelach“ i oficerowie z srebrnemi szlifami, nareszcie dzieci, wiejskie dziewczęta i baby, panny
i, panie różnego' wieku i stanu, mniej albo więcej młode i ładne, — krótko mówiąc: ludność Tobolska zgromadziła się licznie.
■ Niektórych, ślepy tylko sprowadził traf, sprowadził ich tylko widok niezwykłego tłumu ludzi gapiących się na konwojowanych niescsatnych *) Polaków, niektórzy zaś swojem przybyciem pragnęli okazać- nam chociażhy nieme tylko współczucie, inni nareszcie, a głównie zacne polki nasze, — znajdujące się już' od dawniejszego czasu na posieleniu w Tobolsku, ażeby nas pożegnać, — podniesieniem rączek ku niebu wzniecić nadzieję, nareszcie choć wzrokiem, albo samą tylko obecnością swoją zachęcić do cierpliwości, a jeźli uda się — choć kilką słowy, wezwać do wytrwania i zniesienia srogiego losu. • -
I rzeczywiście, zaraz po naszem od brzegu odbiciu, w drżących naszych Polek rączkach .białe mignęły chustki i zda się, chciały
*) Nieszczęśliwych.
przesłać nam ostatnie pożegnalne słowa7 obecność atoli p. Wicegubernatora i wyższych czynowników moskiewskich, — zapewne — wstrzymywała od tego.
My zaś, — odkrywszy głowy, wznieśliśmy w górę kapelusze, kaszkiety i czapki i z barki naszej jakby z jednej piersi zagrzmiało głośne: „Żegnamy! Żegnamy!“
Te słowa, które tkliwym, pełnym uczucia* Polkom naszym wydały się zapewne pożegnaniem na wieki, wywołały głośną z ich strony reklamę, niezważając bowiem na otaczający je czynowniczy świat, zawołały z uczuciem: „O nie, nie żegnamy! a — do widzenia! do zobaczenia! i ręką wskazały na niebo.
„ A więc — do widzenia! Do zobaczenia !„ chórem wszyscy odezwali się z barki i doleciał ich jeszcze ten głos, gdyż znowu w górę wzniosły się białe chusteczki i znowu jakkolwiek już głuchy i niezrozumiały okrzyk niewieści o nasze obił się uszy.
Ostatni głos, jaki doleciał nas z brzegu/ było rosyjskie praszczajtie! *).
Ucichły nareszcie głosy; klekotanie maszyny parowej, szum obracających się kół i szum fal, przygłuszał wszystko.
Cała grupa na brzegu, długo stała nieruchoma, jakby skamieniała.— Widać, wysłanie w daleki Sybir tylu dzielnej młodzieży, tylu sędziwych starców, tylu kobiet i kapłanów, niemałe i na Moskalach uczyniło wrażenie.— Widzieliśmy że tu i owdzie nawet i Moskiewki podnosiły chustki do oczu.
Nareszcie coraz niewyraźniej rysowały się postacie i już zaledwie rozróżnialiśmy grupę, a po za zmniejszającą, się grupą, ciemne domy drewniane, gdzie niegdzie tylko biały, lub niepobielony gmach murowany, kilka brudno żółtych budynków rządowych, wiele czerwonych i zielonych dachów, kilka, o rozsiadłych kopułach niezgrabnych
*) Bywajcie zdrowi!
cerkwi bizantyńskiego stylu i na wzniosłej górze nad miastem panujący „ostróg“ omu- rowany wysoko, z sterczącemi zamkowej •cerkwi wieżami i dość wspaniałym pomnikiem, wzniesionym na cześć sławnego Jer- inaka, owego naczelnika zbójeckiej bandy, następnie zdobywcy północnej Azyi, nazwanej później Sybirem.
Już o dwie może wiorsty byliśmy od przystani, już może od kilkunastu minut barka nasza pruła grzbiet wspaniałego Irtysza, już znikły nam z oczu postacie miłej dla nas pamięci, postacie naszych rodaczek , znikła grupa cała, zniknęły domy i gmachy i cerkwie zielone i kopuły złocone i miasto całe w zakręcie rzeki skryło się za górą i szczyt Jermakowskiego pomnika rysował się na błękicie tylko w kształcie małej, prostopadłej smugi, już jednem słowem Tobolsk cały, owe, że tak powiem wrota Syberyi, • stolica pierwszej gubernii zachodniej Syberyi, zniknął z widokręgu,
a my jeszcze jakby niemi i nieruchomi, patrząc przed siebie, stali na pokładzie.
W duszy żegnaliśmy jeszcze zacne i dzielne nasze rodaczki, żegnaliśmy Tobolsk i jego mieszkańców, którzy — jakkolwiek w małej tylko cząstce, okazali nam jednak swoje współczucie. A myśl— sięgała dalej i wzniosła się wryżej, — po nad gmachy i cerkwie sybirskiego grodu, zawisła długo nad samym „ostrogiem“ i do jego wdarła się wnętrza. Tam bowiem pozostawiliśmy jeszcze kilkuset- towarzyszów, tam — z łona naszego kilkunastu z dzielnej młodzieży wydarła nam śmierć, tam — kilkunastu drogich nam braci, prawie na śmiertelnem pożegnaliśmy łożu. — Myśl nasza, opuszczając to miejsce łez i boleści, cierpień i rozpaczy uleciała dalej: po za Irtysz i Toboł, po za Kamę i Wołgę, po za. Newę i Dźwinę, aż zatrzymała się po nad Niemnem i Wilią, po nad Wisłą naszą.
Parowiec tymczasem, pędził jak strzała, . za nim nasza goniła barka. Jakby z pod stóp wymykała sie woda; umykały brzegi
i po . przed oczy niemal migały się tylko jeziora i bagna, lasy i góry, parowy, wąwozy, pola i łąki.
A i myśl — pędziła, — goniła, — chociaż w- inną stronę. Wymykały się wspomnienia niedawnej jeszcze przeszłości, ale tem skwapliwiej .chwytała je wyobraźnia i malując je barwy żywemi w rozmaitych obrazach, po przed nasze . przesuwała oczy i w duszy naszej — posępne widzieliśmy miasta i posępne wioski i smutniejsze postacie, a po ulicach, dziki żołdactwa rozlegał się krzyk, — opustoszałe domy, z których . rodzinę wydarto, i wiosek całych dymiące się zgliszcze, z kąd w Sybir całą pognano ludność, ruiny zamków i dworów, a zamiast lasów, tu i ówdzie czarne tylko szkielety niedopalonych drzew, a tuż obok gościńców, trupy pomordowanych braci, świętokradzką ręką barbarzyńcy na urągnie w nieprzyzwoitych ustawione postaciach — i liczne mogiły poległych w obronie ojczyzny i złamane znamię Zbawcy ludzkości
i ślady nieskrzepłej jeszcze niewinnej krwi na posadzkach kościołów — i pijanych popów po naszych świątyniach— i lud nasz. nahajkami do prawosławnych pędzony cerkiew — i sierót tysiące i rozpacz matek,, ojców i żon, — upadek, chociaż nie koniec rozpoczętej walki, a w obec mąk nieustannych, — wytrwałość Polskiego narodu; nareszcie marny, czczy, bo bezskuteczny krzyk dzienników, bezskuteczny hałas opinii publicznej, egoizm Germanii, w^rzawliwe a bezowocne mitingi Anglików, powszechne oburzenie i współczucie wielkiego narodu, notę wielkiego Cesarza a w odpowiedzi urąganie księcia Gorczakowa, śmiech Europy, nakoniec uśmiech moskiewskiego cara!
I chyżo płynął statek, a jeszcze chyżej płynęła myśl i z pośród tych krwawych, bolesnych obrazów w rodzime unosiła strony: do ojców i matek, do dzieci i żon, do braci i sióstr, i — duchem naszym byliśmy u nich i znimi, pomimo, że gdzieś tam na północ daleką, w nieznane uwozili nas kraje.
Każdy zamyślił się, zamknął sam w sobie i Bóg wie, jak długo bylibyśmy pozostali w takiej zadumie, gdyby z parowca nie był rozległ się donośny głos tuby, oznajmiający pożar na wyprzedzającej nas barce.
Niebezpieczeństwo nie wywarło na nas silnego wrażenia; przyjęliśmy to jakoś dosyć obojętnie i mniemam, że każdy umierać był gotów. Wszyscy atoli ocknęli się z swego zamyślenia, poglądnęli na siebie i sądzę — zrozumieli sie wszyscy, gdy bowiem jeden z towarzyszów zawołał: „Jakoś to będzie! Będzie lepiej!“ a drugi dodał: „Przyjdzie kreska, naMatyska!“ prawie wszyscy donośnym powtórzyli głosem: „Przyjdzie! przyjdzie!“ i zarumieniły się lica, snać krewr uderzyła do twarzy, a z oka strzelił promień hamowanego gniewu.
Opuściliśmy nasze, tak długo zajmowane stanowiska i ruszyliśmy wszyscy naprzód okrętu dla ujrzenia pożaru.
Pierwsza z rzędu barka, pośrednia niejako nasza przewodniczka wiozła obok innych
przedmiotów, maty i drzewo. Niepostrzeżenie zajęły się maty, a gdyśmy przybyli na przodowy pokład, ujrzeliśmy cały środek wspomnionej barki silnym ogarnięty • płomieniem. Pomoc atoli była tak spieszna i tak skuteczna, że zanim kilkanaście upłynęło minut, nie pozostało z pożaru i śladu, wszystko już dawnym szło trybem i jak gdyby nigdy nie było nic zaszło — majtkowie jakąś wesołą zanucili pieśń.
Słońce dopiekało mocno, nie pozostawało nam zatem nic innego, jak tylko udać się na spód okrętu, gdzie jakkolwiek nie cliłód przynajmniej był cień.
Jak powiedziałem powyżej było nas około 400 jeńców, licząc zarazem kobiety i dzieci, a były tam reprezentowane nietylko wszystkie naszej Polski ziemie ale nadto Francuzi, Włosi, Niemcy, Węgrzy, Morawia- cyj a nawet Serbowie. Najliczniejszy kontyn- gens dostarczyło Królestwo, dalej Litwa, później Ukraina, naresznie Galicya, Podole. Wołyń i Wielkopolska.
Tobolsk, to brama, którą przebywać muszą wszyscy w Sybir wysyłani Polacy, to też ostróg Tobolski mieścił wówczas zwyczajnie w swych murach przeszło 2,000 przejeżdżających i przechodząych Polaków, a, i na barkę naszą obecnie wiekszej dostarczył połowy, mniejsza połowa zaś tymże samym parowcem i tą samą barką w prost przybyła z Tiumenia.
Na barce zatem nowymi, nieznanymi byliśmy gośćmi, w krotce jednak nie byliśmy sobie obcymi, bo nieszczęście wspólne, wspólna niewola i niedola kojarzy, zaznajamia i zaprzyjaźnia szybko. Tam, nie zna się różnicy narodowości, nie zna różnicy wyznania, rodu lub stanu. — Tam, główną zwraca się uwagę na mniej lub więcej wykształcone uczucia, na wykształcenie intelektualne, na wychowanie, nareszcie na przeszłość beż skazy i niniejsze lub większe zasługi dla kraju.
To też szybko mijały i godziny i dnie i noce całe na miłej, wesołej, mniej lub więcej poważnej pogadance, w innem co
chwila harmonijnem kółku, dawniejszych lub nowych towarzyszów.
Dnie, dla nieznośnego gorąca przepędzaliśmy zwykle w spodzie okrętu, cudnej •piękności zaś jasne noce sybirskie, na okrętowym pokładzie.
O noce, noce sybirskie! I któż nie upajał się sybirskiej nocy pięknością?-
Nie znam nocy Neapolu, ni nocy Wene- cyi, ni nocy Kaira, sądzę jednak, że mimo swej sławy ustąpiłyby miejsca letniej nocy, jaką przyroda środkowy i północny obdarzyła Sybir.
Wszak wszystkim znana owa krótka chwila, gdy w piękną pogodę skryje się słońce za góry. Nie noc to, a miła jasność dnia, chociaż bez słońca, a taką właśnie wśród lata cała sybirska noc. Ale i któż zdoła opisać ten spokój, tę ciszę, tę świeżość, to życie i cały ten urok w przyrodzie? Któż zdoła rzetelnie przelać na papier lub płótno to dzieło najwyższego mistrza przyrody, w obec którego i czemżeż jest pędzel
choćby najznakomitszego artysty malarza, czem pióro choćby najwyższego poety?
Niechaj spróbuje artysta, niechaj spróbuje poeta, niechaj jak my już niedaleko ujścia Irtysza do Oby, nocą podpłynie w pobliże lewego brzegu tej wspaniałej rzeki, niechaj usiądzie na przodzie barki, a barka—niech płynie jak nasza, choć szybko a jednak spokojnie a jednak tak cicho! I niechaj wpatrzy się, zatopi w te cuda prawdziwego piękna, a wypadną z ręki
i pędzel malarza i pióro poety..
Na prawo — prawie nie przejrzane, ciche i na pozór spokojne wody Irtysza, — gładkie i połyskujące, jak metalowe zwierciadło. a tam,— daleko— u schyłku wi- dokręgu, na samym nieba skłonie,— cudnej piękności ciemny, szafir niebaj — a na niem, tu i owdzie wielkich, — jakby niedawno rzuconych, bo na niebios sklepieniu jeszcze drżących — jasnych gwiazd niewiele, — a wyżej cośkolwiek,— błękit tak piękny, tak śliczny, takim, jakimś boskim prze-
mawiąjący spokojem i taką powagą, a jednak tak jakoś dziwnie wesoły, taką przej- mujący radością,— że— chyba tam,— mieszkanie aniołów, -otaczających niebieskiego Ojca!— A opuszczając wzrok swój stopniowo, na lewo, aż tam— na zachód daleki, — błękit blednieje i — coraz bledszy i bledszy, blado różową przybiera barwię, a róż ten miły i blady jak tchnienie,— zlewa się niżej z-jasnością śnieżnej, srebrnej białości, tonącej w złocie słonecznego blasku.
A przytem cała przyroda/jakiemże nie do opisania żywem tchnie życiem? Każde drzewko, każdy krzaczek tak bujny, każda roślina tak świeża, tak jędrna, każdy listek czy drzewka, czy trawki tak świeżo zielony, a każdy kwiatuszek tak barwny i wonny, tak wesoło, tak śmiało wzniósł w górę swą główkę, wygląda tak chożo i taki szczęśliwy, tak szeroko rozwarł swój kielich, że zda się pełnemi usty chwyta perły rosy i pełną piersią świeżem i wonnem oddycha
2 •
powietrzem. A we wszystkiem ład taki, wszędzie uśmiech pełen wdzięku, we wszystkiem, w całości, czarująca harmonia, wszystko nęci, zalotnie wabi, zaprasza do siebie i brakuje tylko — naszego słowika.
Jeśliś artystą, jeśliś poetą,— w obec takiego piękna przyrody, zapadniesz w ekstazę podziwu, otrząśniesz chociaż na chwilę co ziemskiego w tobie, a duch twój — z czarującą zleje się harmonią i uleci wysoko, — tam, do aniołów i — Boga.
A jeśli z łona twojego wydrzesz uczucia, przytłumisz wrażenia i chwycisz za pędzel lub pióro, to rzuć i jedno i drugie, boś już nie artystą, już nie poetą, tyś tylko — człowiekiem!
Ale chwila owa, która cię takiem na- 'pawa urokiem, jakżeż krótka ona! Zanim zdołasz nasycić wzrok, nakarmić duszę cudami tego prawdziwego piękna, już — po złotej słońca kąpieli, już — prawie tuż od zachodu, olśni cię blask pierwszych wschodzącego słońca promieni, ziemia nową, po
ranną, jaśniejszą przywdziewa szatę, nikną lekkie cienie, ziemia nowem oblewa się światłem i — jeszcze chwila, — jeszcze chwila tylko, a ukaże się słońce i znika noc, a z nią — urok cały.
Nie dziw, że Kamczadale, Ostyacy, Tun- guzy, Juracy, Jakuci, Dołgany itd. tak bardzo tęskną za swojemi tajgami i rzekami i nocami ojczystego ich kraju, — nie dziw, że nad Petersburgskie pałace, ofiarowane hojnością białego cara, przenoszą sybirskie lody i śniegi.
Sybirskiemi nocy, nagrodzić chciał stwórca tamtejszych mieszkańców za ciężką zimę długą i nieznośne lata upały.
❖ ❖
*
Pewnego dnia po południu, pomimo skwaru, opuściliśmy nieznośne, bo duszą- cem powietrzem przepełnione wnętrze naszej barki, udaliśmy się na przód pokładu i zajęliśmy miejsce na okrętowych linach
2*
złożonych, a raczej lejkowato zwiniętych na ziemi.
Tym razem dla tego udaliśmy się na pokład, bo od 24 godzin przepowiadano już i zapowiadano stanowczo rychłe nasze wpłynięcie na Obę. Rozumie się zatem samo przez się, że z niecierpliwością oczekiwaliśmy chwili, w której będziemy mogli przypatrzyć się tak wspaniałemu widokowi zlania się dwóch, tak okazałych rzek, ja- kiemi niezaprzeczenie są Irtysz i Oba.
Brzegi pięknego Irtysza, rozszerzały się coraz bardziej i pomimo jasnego dnia, gdzieś tam,— daleko, — niknęły jakby w mgle, albo na jasnem nieba tle niewyraźnie, si- nemi rysowały się barwy. Zresztą jak do miejsca, czasami koryto zwężało się nieco, czasami zaś płynęliśmy jak morzem, nie widząc nic, prócz nieba i wody.
Patrzyliśmy przed siebie, to na nieba tło, to na gładkie wody lśniące, to na barkę płynącą przed nami, albo na parowiec
nasz, który— jak powiedziałem zaraz na wstępie, ciągnął za sobą dwie barki na linach.
Parowiec nasz „JermaJc,tf piękny okręcik, i kształtny i szybki i lekki i gusto- wnemi przystrojony barwy. Zawsze jednak, patrząc nań z daleka, jak każdy parą pę-. dzony okręt,— straszny,-jakby wodny potwór jakiś olbrzymi, barczysty, o wysokich ramionach, z łbem wzniesionym wysoko i paszczą, która— to sapi,— to syczy,— to świszczę, — to bucha dymu kłębami, lub zieje wysoko żarzącemi iskry, a w wnętrzu jego coś ciągle klekocze, a pod obrotem żelaznych łap, woda — to szumi, — to huczy,— pieni się, bryzga i pryska i kłębuje jak wrzątek.
Patrzyliśmy przed siebie i podziwiali siłę „Jermaka,“ który mimo tak wielkiego cię- , żaru, wypukłą, ostrą swą piersią wodne Irtysza przerzynał głębie, a zostawiając za sobą na prawo i lewo pieniące się ślady, pędził bezpiecznie, choć szybko jak strzała.
W tej chwili dość było’ pusto na pokładzie, sybirskie „moszki“*). i komary oraz skwar słońca, spowodowały wszystkich prawie szukać schronienia w kajutach lub wnętrzu okrętu, zkąd częste i najrozmaitsze dochodziły nas głosy, i śmiechy naszych towarzyszów lub okrętowej załogi wojskowej. Czasami, z końca barki, z wzniesionego dla steru rusztowania, odezwało się hasło podawane barce płynącej przed nami, albo wesoły dolatywał śpiew naszego sternika cygana,
W. pobliżu nas, na podłodze wylanej smołą'i wysypanej piaskiem, siedział jeden z konwojujących nas żołnierzy. Prawie zawsze gdy wyszedłem na pokład, w jednem i tem samem widywałem go miejscu, a powierzchowność jego i dość wydatne rysy, moję zwróciły uwagę. — Żołnierze nazywali go: „Aleksandr Stiepanowicz.“
*) Malutka muszka jadowita.
Aleksander, był to mężczyzna w wieku 30 do 35 lat, wzrostu miernego, lecz krępy i silnie zbudowany, włos czarny krótko strzyżony, wysokie czoło w większej połowie zakrywała furażarka, zaciśnięta niemal aż na brwi prawego oka, gęste i dosyć grube brwi czarne, owo, że tak wyrażę się, znamię srogości, dziwny jakiś stanowiły kontrast z ciemnemi oczy, w których wTyraźnie przebijała się dobroć i szczerość/ nos zwyczajny i czarne wąsy nie zasłaniały pełnych, przyjemnych ust, a broda, jakkolwiek skutkiem postrzału otrzymanego podczas Krymskiej wojny, z prawej strony nieco wklęśnięta, nie ujmowrała całości wyrazu i całość nie tylko nie była odrażającą, ale przeciwnie dosyć przyjemna, a że przytem on sam był chętny i grzeczny, pociągał nawet do siebie.
Z maleńką w ustach fajeczką siedział sobie zwyczajnie cicho, spokojnie, milcząco i jakto wydarzało się często, gotów w każdej chwili, któremukolwiek z naszych to-
warzyszów ustąpić miejsca i posunąć się dalej. Z wzrokiem zwróconym przed siebie po kilka czasem godzin siedział nierucho- mie i widać, jakąś bardzo zajęty był myślą, bo zapominał o fajce i często przygasał mu ogień. Gdy ocknął się, wyjął zapałkę z kieszeni, potarł o rękaw grubego „szynela,“ prztyknął,— strzepnął palącą się siarkę,— przyłożył do lulki,— cmok,— cmok, — pociągnął, — wypuścił kłąb dymu, potem wzrok znowu wlepił przed siebie i znowu wraz z lulką obwTisła ręka i znowu — przygasła mu lulka.
Nieznacznie, przypatrywałem mu się z boku, bo lubię— wyznaję szczerze,— badać tajniki wnętrza ludzkiej istoty, ów tak słusznie nazwany wewnętrzny świat.
Prawdziwie, świat to cały, wielki, niezmierzony, niezgłębiony,* świat dla wielu niewidomy, niezbadany, niedocieczony, świat myśli, świat uczuć i wrażeń, świat duchowego życia. Kto atoli od wiosennych, od młodzieńczych dni swoich, badał to życie
duchowe, zaciekał się w najgłębsze jego tajniki, temu,— ciało,— owa forma zewnętrzna, staje się tylko szklarnią, ducha powłoką.
Jak powiedziałem, przypatrywałem mu się z boku nieznacznie i postrzegłem, że z każdym dniem, z każdą niemal godziną, coraz częściej-zmieniał się wyraz jego twarzy, i oczywiście w miarę doznawanych wrrażeń, wowoływanych nieznaną mi przyczyną, to bladł, — to rumienił się, czasem poważniał, czasem przymarszczył brwi i z oka strzelił płomień dzikiego gniewu, lecz prędko — jakby przed jakimś obrzydłym przedmiotem, zatrząsł się a raczej drgnął cały, ręką potarł po czole, po oczach, jakby chciał zatrzeć w pamięci i usunąć z oczu przedmiot niemiły. I rzeczywiście wypogodziło się czoło, rozjaśniło oko i lekki, ledwie dostrzeżony na jego ustach zjawił się uśmiech, a całe oblicze błyszczało radością. Po chwili, niby do kogoś przemawiał, to ciszej, to głośniej, — znów niby
do kogoś wyciągał swą rękę, albo własne swe dłonie tulił i cisnął do piersi — i znowu drgnął nagle i nagle pobladła twarz i zniknął blask oka i głowa — opadła na piersi.
Tej grze uczuć i wrażeń, przypatrywałem się długo i często, każdego prawie wieczora. A moję i wszystkich moich kolegów ciekawość zaostrzał tern bardziej, że zawsze, czy rano, czy wieczór, gdy nasi kapłani, jadący z nami także na wygnanie, wezwawszy nas wszystkich na modlitwę, zaintonowali pieśń jakąś i zabrzmiał chór głośny, żołnierz Aleksander z furażerką w ręku, był tuż obok nas wszystkich i chociaż ciszej niż inni, wtórował także.-
Gdyśmy śpiewali pieśń „Boże! coś Polskę“ dostrzegłem łzę w jego oku, z którego przy pieśni „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej“ strzelał promień zapału tak bohaterskiego, jak treść i melodya tej pieśni.
Od kilku już dni, pragnąłem wszcząć z nim rozmowę, by coś dowiedzieć się od
niego i zbadać przyczynę jego zamyślenia; nieznajomość jednak moskiewskiego języka wstrzymywała od tego. W owym atoli dniu bądź co bądź postanowiłem wciągnąć go w pogadankę, ile zatem sił moich w moskiewskim zapytałem języku: czy to on także wpłynięcia Irtysza do Oby z takiem wyczekuje zajęciem?
Na to zapytanie, odrzekł mi krótko także po rossyjsku, że nie, że dopiero za godzin kilka a może aż koło północy wpłyniemy na Obę.
Chcąc z nim koniecznie dłuższą zawiązać rozmowę zapytałem: czy on już kiedy płynął tędy w swem życiu, gdy tak stanowczo zapowiada, niemal godzinę tej, tak bardzo z naszej strony oczekiwanej chwili?
Żołnierz na moje zapytanie, zdawał się nie zwracać nawet uwagi i sądziłem, że go nie słyszał. Po krótkim jednak namyśle, zwrócił się do mnie, zmierzył od stóp do głów, dość długo wpatrywał się we mnie, potem badawczym wzrokiem powiódł do
¥
koła, nareszcie ku największemu mojemu zdziwieniu, czystym polskim językiem w następujące odezwał się słowa: „Jestem polakiem jak wy i jak wy także ofiarą Moskali,— jestem strzeżony, — po polsku mówić mi z wami nie wolno. — Moi rodzice, mówił oglądając się znowu z obawą i — spiesząc się widocznie: „wygnańcy jak wy, — ztąd niedaleko, gdzie wychowałem się przy nich,— leżą już w grobie i — pomarli także rodzice mej żony, córki także wygnańca polaka. Żona moja, której nie widziałem przeszło od roku, jeżeli otrzymała wiadomość, jaką przesłałem jej nie dawno, niewątpliwie przygotowała ucieczkę i— jutro może — będę już od was daleko!“
„Ależ, na miłość Boga!“ rzekłem po ‘ cichu „czy tylko pewna ucieczka? czy uda się?“
„Oto“ cicho odpowiedział Aleksander „nie troszczę się wcale, moja żona, która uczyniła mi tę propozycyę, zapewne wszyst
ko obmyślała już dobrze, biedna!“ dodał wolniej nieco i z widocznem posmutnieniem „zbyt kocha mnie mocno, by chciała narażać mię na większe jeszcze nieszczęście ; zresztą byle tylko niepostrzeżenie wydostać mi się na Irtysz lub Obę, o resztę^ nie mam obawy, — okolice znam doskonale,— jak rodowity moskal, moskiewskim władam językiem, a jako były oficer, dość jestem obeznany z wszystkiemi stosunkami i przepisami— i jakoś to będzie!“
„Jakto?“ spytałem „pan byłeś oficerem a dziś szeregowcem?“
„Pana to dziwi? Oto“ dodał Aleksander „ w bitwie pod Czarnorjeką “ z kilkunastoma ludźmi chciałem przejść na stronę walczących z nami Anglików i Francuzów, ich kula raniła mnie w twarz, — upadłem, żołnierze moi zawahali się, niektórzy przeszli szczęśliwie, drudzy wraz ze mną dostali się w ręce moskali. Oddany pod sąd, tłumaczyłem się dobrze, mimo tego jednak odebrano mi stopień oficera i w Sybir w soł-
*
' daty wysłano bez wysługi. „Żona moja“ chciał dalej mówić Aleksander, gdy właśnie w tej chwili postrzegłszy jakiegoś żołnierza wychodzącego z kajuty, przerwałem mu mówiąc po cichu: „sołdat idzie!“
Żołnierz rzeczywiście dążył w prost do nas, Aleksander atoli zręcznie, jak to mówią — zwinął chorągiewkę, bo śmiejąc się ;w głos, niby na moje imaginowane odpowiadając twierdzenie, mówił w moskiewskim języku; „Ale i co też pan mówi? My dopiero za kilka może godzin wpłyniemy na Obę, za dwie zaś albo za godzinę ukażę panu ot, tak“ pokazując ręką na prawo, „nad samym brzegiem Irtysza wresołe/sioło, gdzie małym t przybyłem chłopięciem, gdzie zmarli moi i mojej żony rodzice, gdzie t oczekuje mię żona i dziecię. Znam panie tutaj“ ciągnął Aleksander dalej już w obec .swojego zapewne strażnika „każden kątek, każden zakręt lub odnogę rzeki, znam wszystkie głębie i każdą mieliznę, wiem nawet gdzie skała pod wodą, lub szybszy
Irtysza prąd, znam wszystkie nadbrzeżne i lasy i bory i tajgi tutejsze, wiem gdzie są żmije i węże, gdzie czarny kryje się zwierz *) wiem dobrze gdzie grzyby, gdzie trzęsawiska i bagna, gdzie nieprzebyte są miejsca, gdzie nawet ostyacka nie postała stopa, bo widzi pan „kontynuował Aleksander“ tutaj są takie gdzie niegdzie bagna, że mimo mrozów tak wielkich, zamarza zaledwie tylko powierzchnia i nietylko „so- chaty“ **) lecz nawet człowiek zapadnie się zaraz i ginie. Tu i ówdzie, rzadko — po wierzchu rosną drzewa niewielkie na kępkach, — piękne, zielone — i pachniące kwiaty a w tych oto miejscach" pokazywał Aleksander „tam dalej, już w głębi tajgi, — według podania tutejszego ludu, — widują zaklętą dziewicę i jak utrzymują, to w razie, jeżeli jaki młodzieniec zabłądzi w tych stronach, wnet ona pięknością lica i swojej
*) Grubą zwierzynę np. niedźwiedzie i t. d. nazywają, czarnym zwierzem.
**) Łoś.
postaci osłoniętej zaledwie w połowie cu- dnemi kwiatów wieńcami, nęci do siebie, a gdy nieszczęśliwy zabłąkany przybliża się do niej, ona wyciągając do niego swe piękne ramiona i słodkim do siebie przy- zywając go głosem, nieznacznie, powoli, co raz dalej i dalej usuwa się w głąb, aż swą ofiarę zaciągnie w miejsce, z kąd się już nigdy i nigdy wydostać nie może. Wówczas przyklaśnie w bieluchne dłonie i zniknie i tylko jej uśmiech szyderczy po całej rozlegnie się tajdze, tysiącznem echem o każde odbije się drzewo i przejmie zgrozą tonącego śmiałka. Bywali jednak tacy“ kończył Aleksander, „którzy nie uległszy pokusie, szczęśliwie wrócili do domu, opowiadając tylko
0 strasznej śmierci swoich towarzyszów
1 tym straszniejszym uśmiechu dziewicy.“
Aleksander improwizował zapewne opowiedziane obecnie podanie ludowe, widocznie jednak niecierpliwił się strasznie i oczywiście chciał jeszcze mówić coś zemną a ja także pragnąłem niejedno zadać pytanie, lecz
sołdat jakby na przekór nie odstępował ani na chwilę.
„Tak panie!“ zaczął znów Aleksander, „znam dobrze Irtysz i Irtysza brzegi, a mówię brzegi tylko, bo dalej jak wiorst 30 w głąb odwiecznej tajgi nikt jeszcze zaciekać się nie miał odwagi. Tam dalej, — to świat nam nieznany, Ostyacy nawet, Tun- guzy, Juracy i inne dzikie Sybiru plemiona nie zapuszczają się dalej, wszyscy oni mniej więcej, w swoich wycieczkach, trzymają się tylko wielkich rzek brzegu.“
Tu, przerwał swoje opowiadanie, zamyślił się chwilę, czegoś wyraźnie szukał w pamięci, choć ciągle wzrok miał zwrócony przed siebie, nareszcie niby coś postrzegł; widocznie rozpoznawał brzegi i okolice nadbrzeżne, bo począł oglądać się to w prawo, to w lewo, to znów przed siebie, gdzieś daleko sięgał swym okiem, nakoniec niby coś mruczał pod nosem, kilka niezrozumiałych wybąknął słów, a potem ucichł na
krótko, zamyślił się, głowę opuścił na piersi i znowu niby coś szeptał półgłosem.
Irtysz tymczasem zmieniał swoją postać. — Czysta, gładka jego powierzchnia, lekkiemi pokryła się zmarszczki, a biała .piana z każdym niemal sążniem coraz gęstsza i gęstsza zapowiadała burzę, która .w tych stronach, osobliwie u samego ujścia Irtysza do Oby — bardzo wydarza się często i zmusza statki płynąć tylko jednem z licznych swych ramion wpadających do Oby.
Skwar słońca był niesłychany, powietrze .coraz duszniejsze, wydawało się jakieś gęste, .chociaż niemgliste, zawsze jednak mniej •przezrocze, niźli jeszcze przed niedawną chwilą. Pobladł niebios błękit i pobladło słońce, promienie słoneczne jasności straciły siłę, a jednak wielki, prawdziwy był skwar,— a tam,—, daleko, — na samym nieba skłonie, cały widokrąg zarysował się brudno i zdawało się, jak gdyby ziemia w lekkim kąpała się dymie; nie było wiatru,— ani drgnęły żagle, — wisiały, — jak owiędłe liście.
- Obojętny Jermak, szybko Myszą pruł wody, a barki nasze pospieszały za nim, a wodne zmarszczki, powiększały się widocznie.
Powietrzna cisza ta, na wszystkich niejako wywierała swój wpływ, wszyscy ucichli, każdy zamyślił się, zamknął sam w sobie. Kiedyś tylko niekiedyś zaskrzypiał ster, albo donośną tubą podawane słyszyć się dały rozkazy kapitana, ażeby wszystko było w porządku i na wszelki wypadek gotowce do stawienia oporu oczekiwanej burzy.
Aleksander umilkł, zamyślił się także, siedział jak martwy, jak posąg. On i nie widział może powierzchniej Irtysza zmiany. On myślał o żonie, o dziecku, a może o planie ucieczki, a może — o swojej, w tych właśnie stronach spędzonej przeszłości, o latach spędzonych w dzieciństwie, w młodocianym wieku. Tu znane mu lasy i bory i tajgi; każde drzewo, każda ścieszka, kamień, skały, góry, każdy potoczek, — to wszystko, wszystko jego znajomi, wywołujący wspomnienia, może i miłe i drogie a może — bolesne!
3*
Nagie uczuliśmy lekkie barki naszej drgnięcie, a zaraz* potem silny prąd wiatru, którego, że tak powiem — uderzenie zachwiało, a raczej wstrząsnęło okazałą barką naszą, ocknął nas wszystkich z naszej zadumy. Aleksander tylko siedział spokojny, nie zwracając na to uwagi.
Kilka takich wiatru uderzeń, jakżeż nie do poznania przemieniły spokojny na pozór i cichy Irtysz. Prąd wiatru był tak silny, że wyraźnie, widocznie prół wodę bryzgając w nią wprawo i w lewo. Irtysz, jakby podniósł się w środku swojego koryta,—jakby wstrząsnął swym grzbietem, zadrżał— i na wszystkie strony rozlały się fale. Wiatr z wszech stron dął coraz silniej i coraz większe tworzył bałwany.
W pół godziny później rozkołysał się Irtysz i— zawyła burza. Zahuczał wicher, zaszumiała woda, i zaszumiały bałwany, miotając barką jakby łódką maleńką, to w prawo, to w lewo— i barka, to wznosiła się y? górę, to spuszczała gdzieś w głębie i z głoś
nym pluskiem biły fale o barkę i z liukiem jak z armat uderzały o brzegi wysoko białą, pokryte pianą, a bryzgały i wznosiły się tak wysoko, iż zdawało się, że Irtysz cały wyskoczyć chce z swego łożyska.
Trzymając się okrętowej liny, siedziałem bezpieczny na pokładzie wyniosłej, a mało zagłębiającej' się barki i przypatrywałem się swobodnie zagniewanemu Irtyszowi.
Z niezwyczajną szybkością powiększały się fale i coraz większe i większe, przybrały wkrótce ogromne rozmiary. Z prawdziwą rozkoszą poglądałem na rozwścieczone żywioły , na walkę wichrów i wody, i z przyjemnością patrzyłem na tworzenie się fal i bałwanów: najpierwej woda— na małej przestrzeni podnosi się z lekka — i niby powoli a jednak tak szybko już się nadyma, rozdyma, już rośnie i rośnie i już urosła w olbrzyma, w olbrzyma bałwana, który się piętrzy i piętrzy i ciska, to zżyma, to pieni, lub wzniesie się wyżej, wysoko i stoi chwilę jak iglasta skała, nareszcie rzuci się
jeszcze, skręci, zwinie jak wiór, a potem nagle choć także niby powoli opada, spływa i spuszcza się w głębię, ażeby co prędzej z tern większą połączyć się falą, która nibyto w gniewie zaszumi, zahuczy, a potem ucieka i nagle wzbija się wysoko, nareszcie pryska bieluchną pianą, lecz spuszcza się zaraz i zsuwa, oddając i tonąc w objęciu bałwana.
Barka nasza trzeszczała, kładła się na boki, sternik zaledwie zdołał trzymać się u steru, a burza z każdą wzmagała się chwilą i coraz głośniejszy bałwanów odzywał się szum i coraz głośniej huczały i wyły wichry, i pomimo, że pokład wznosił się na parę sążni nad powierzchnię wody, często byłem zbryzgany wówczas ciepłą Irtysza wodą.
Wpłynęliśmy na środek rzeki, a jednak po obu stronach brzegi były tak daleko, że trudnoby było rozróżnić postacie. Las tylko ciemny, zielony, nibyto tonął w Irtyszu, a niby— sterczał śród wody, która
chyląc się na widokręgu, wypukłe przedstawiając półkole, dalekie zasłaniała brzegi.—' Wspaniały to, ale wśród burzy straszny za-' razem widok!— Cóż to pomyślałem, musi dziać się na morzu w chwili rozszalałej burzy, gdy Irtysz, rzeka — zaledwie znana tak fnało— tak bardzo srożyć się może w swym gniewie?
Wszyscy prawie koledzy wyszli na pokład. Nikt o własnych nie mógł ustać siłach; każdy też czepiał się jakiego przedmiotu;, wszyscy patrzyli wzrokiem podziwienia, a prócz Francuzów" i Włochów także naszych towarzyszów niewoli, skazanych wraz z nami na wygnanie albo do katorznich robót, mało kto z' grona naszego podobną widział burzę w swem życiu, zresztą i oni (Francuzi i Włosi) ani przypuszczali w swej myśli, ażeby burza podobna mogła mieć miejsce na rzece.
Aleksander, nie ruszał się z miejsca, oczy miał ciągle, utkwione przed siebie; kiedyś tylko niekiedyś rzucił okiem na pra
wo lub lewo; snać rozpoznawał znajome mu brzegi. W młodocianych latach, bliski sąsiad Irtysza, znał dobrze jego przymioty i jego przywary, burza ta zatem, która jakkolwiek nadzwyczajną nie przejmowała zgrozą, niewątpliwie jednak nasze najwyższe wzniecała podziwienie,— na niego nie czyniła żadnego wrażenia, a jednak z każdą niemal minutą zwiększał się jego niepokój.
Właśnie chciałem go pytać, czy daleko jeszcze do wioski, którą mi przyrzekł pokazać, gdy na twarzy jego niezwykły ujrzałem rumieniec i w oku widoczny promień radości. Aleksander patrząc ciągle przed siebie, zerwał się nagle i powstał i począł coś szukać w kieszeniach. Wydobył nareszcie jakąś chustkę pąsową i skinąwszy nią kilka razy w powietrzu „Panie!“ zawofeł po moskiewsku i ująwszy mię silnie za ramię i nie spuszczając oka z dojrzanego zapewne przedmiotu. „Czy widzi Pan?“ zapytał,— i skinął ręką i jakiś w dali leżący wskazał mi las.
„Nie,“ odrzekłem „nie widzę, a przynajmniej nie mogę domyślić się co chcecie, ażebym zobaczył ? “
„Jakto?“ zawołał „pan nie widzi, tam, na prawo, — zaraz za tym ot pagórkiem, na którym tak wielkie trzy stoją cedry — nie widzi pan? U samego podnoża tej, zielonym lasem porosłej góry? “
• „Las “ odpowiedziałem, bo rzeczywiście nie widziałem nic więcej.
„Jakto las?“ odezwał się Aleksander zdziwiony dodając: „las powyżej, ale tuż u jego podnóża, czyż nie widzi Pan sioła rozesłanego, tak pięknie? Nie widzi Pan cerkwi i krzyża? Tu— moja żona,— tu6, chciał zda się mówić coś więcej, lecz przerwał nagle i znowu całą sw~oją uwagę zwrócił przed siebie.
Tymczasem „ Jermak“ pędził dość szybko, a barki nasze, jego nieodstępne towarzyszki wierne, nie ustawały także w swym pędzie. — Utkwiłem wzrok mój w wskazaną mi stronę i w parę dopiero minut
zaledwie ujrzałem to, co więcej duchem odgadywał, niż okiem dopatrywał Aleksander. Rozpoznałem rzeczywiście i piękne trzy cedry wysokie i cerkiew dość piękną i prawosławny krzyż na jej szczycie, a gdy jeszcze kilka upłynęło minut, już całe sioło rozesłane malowniczo nad samym brzegiem Irtysza, dosyć wyraźnie naszym przedstawiło się oczom.
Domy wzdłuż brzegu i czołem do rzeki, zbudowane gustownie, — ładnie odbijały od kwiecistych łąk i błonia; nie mniej od- zielonej, a nawet że tak powiem, dość wspaniałej, lesistej góry, o której podnóże opierało się sioło. — Na pierwszy rzut oka można było dostrzedz ład pewien i harmonią we wszystkiem.
Tuż po nad brzegiem, droga po przed domami wzdłuż sioła, a brzeg choć dosyć wysoki, dla mieszkańców przystępny; jego pochyłość bowiem stopniowa, łagodna, tworzyła raczej ławę piasczystą i dopiero tam dalej po za wsią, poczynał się znowu ur
wisty brzeg stromy. Na piasczystej ławie! szeregiem leżały wyżej cośkolwiek podsuJ nięte większe i mniejsze łódki, linami do wielkich przywiązane słupów i pali.
Bałwany rozchulałego Irtysza widocznie igrały czółnami: czasami, zaledwie dotkną się czółen, zaledwie je lizną jakby języcz-: kiem i znowu spłyną w swe łoże, czasami' zaś chyżo wzbiją się w górę sięgając wyso-' ko, daleko, po za czółna i pale — i wznoszą się czółna, — bałwany wyrzucają je w górę, druzgocąc czasem jedno o drugie a gdy zaraz spływają tak nagle, gdy umykają tak bystro, — czółna opadają w nieładzie.' Nowy atoli chwyta je bałwan, porywa, wznosi, potem przy nagłym odpływie unosi ze sobą, aż powstrzymane linami padną a raczej osiędą na piasku jak bezwładne kłody;
Mniej więcej w pośrodku długiego sioła> szeregu stał domek większy, odznaczający się od innych, tak kształtem swojej budowy; jak niemniej gankiem i małym przed domem
ogródkiem, otoczonym sztachetkami. Po obu stronach ganku stały dość wielkie topole.
Ganek, ogródek, sztachetki i drzewka, gdziekolwiek we wsi przed domem, to rzadkie w Syberyi zjawiska. W Syberyi, tylko Polacy budują i w ten sposób przyozdabiają swe domy. L dom ów, o którym wspomniałem dopiero, był to rzeczywiście dom polski, dom Aleksandra rodziców', w którym dziś jego żona z małą mieszkała dzieciną.
Jeszcze od wsi byliśmy daleko, gdy właśnie z owego domku, kilkoro wybiegło ludzi udając się nad brzeg Irtysza i wprost do czółen nad brzegiem. W tę stronę wszystkich zwróciły się oczy i wszyscy mniemali, że ludzie ci, zapewne chcą tylko silniej, bezpieczniej, umocować łódki, ażeby nie zerwała je woda. — Jakież atoli wszystkich było zdziwienie, gdy przekonano się, że ludzie ci usiłują usiąść do łódek właśnie w chwili tak szalonej z łódkami bałwanów gry.
Kzuciłem okiem na Aleksandra i — przeraziłem się jego bladością i jakby konwul-
syjnem (Igraniem każdego prawie muszkułu jego twarzy. Jakie nim wówczas miotały uczucia, dla każdego sądzę, łatwem do pojęcia, a przynajmniej obawa o swoją żonę, którą zdawał się kochać nad życie, była tak wielka, że biedny Aleksander zachwiał
■ się, kolana ugięły się pod nim i opierając się na mnie i na jednym ze swych kolegów, zsunął się na ziemię — usiadł i mówiąc po moskiewsku: „eto moja żena!“ prosił, ażeby mu nie zasłaniać. Wszyscy rozstąpili się chętnie, a Aleksander ocierając zimny zapewne pot z czoła, niecierpliwie patrzał przed siebie.
Kilka razy chcieli usiąść do łódki i kilka razy przeszkadzały im rozhukane bałwany.
Aleksander widocznie chcąc powstrzymać swą żonę, chustką pąsową — która jak sądzę, musiała być jakimś umówionym znakiem — skinął kilka razy w powietrzu. Na brzegu także pąsowa ukazała się chustka, którą — ile mogliśmy w owej rozpoznać już chwili—wzniosła w górę, jakaś
kobieta, jego zapewne żona. Wzniosła ją w górę, potrząsła tylko, nie kiwając nią wcale.
Zdaje mi się, że Aleksander i jego żona, nie zrozumieli się dobrze, Aleksander bowiem zapragnął widocznie, ażeby wstrzymała się i nie narażała na niebezpieczeństwo tak wielkie, żona zaś jego sądząc zapewne, że Aleksander wzywa do pośpiechu, daje mu znak wzywający do cierpliwości.
Po wielkich trudach, najpierwej dwóch jakichś ludzi zdołało usiąść do łódki, —- za nimi — wskoczyła żona Aleksandra z dziecięciem na ręku i natychmiast odbili od brzegu. Zaraz za nimi dwóch jeszcze ludzi do dwóch maleńkich zasiadło łódek.
, „ Prawdziwie “ mówili wszyscy „ trzeba albo pomięszania zmysłów, albo wielkiej, nadzwyczajnej ostateczności, albo nareszcie W wielkiej jakiejś potrzebie poświęcenia bez granic, ażeby wśród takiej burzy, puszczać się malutkiemi łódkami w tak szaloną po
dróż, która tak oczywiście niechybną prawie zagraża śmiercią.u
Wszyscy pragnęli ujrzyć bohaterkę tej sceny, na którą wszyscy patrzyliśmy z przerażeniem i zgrozą. — Dwa czółna malutkie 'a trzecie mało co większe, wpłynęły na Irtysz. Parowiec był od nich jeszcze daleko, łódki chcąc zabiedz nam drogę, do środka dążyły rzeki, a fale wciąż rzucały je napo- wrót do brzegu.
Wśród olbrzymiego obszaru wody i wśród tak wielkich bałwanów niknęły prawie zupełnie, a przynajmniej wydawały się tak małe, jak dnem do góry wywrócone kapelusze stosowane z lalkami w swem wnętrzu. Często bałwany zasłaniały je całkiem i wszystkie trzy naraz traciliśmy z oczu, a gdy jedna wzniosła się na grzbiecie bałwana druga już chyliła się w głębie. To znikały, to wypływały na przemian. Czasami długo, długo, tylko jednę widzieliśmy łódkę, inną zaś rażą bałwan zasłoniwszy łódkę, dozwalał widzieć tylko same postacie. Wówczas mnie
maliśmy wszyscy, że niezawodnie już toną i wszyscy też „toną! toną!“ krzyczeli głośno. „Ratować ich!“ wołali jedni „dać znać ażeby parowiec podpłynął tamtędy! “ wzywali i radzili inni. — Wtedy — odwracałem oczy, — nie mogłem patrzyć w tę stronę, spuściłem oczy tuż obok barki, ale olbrzymie wód masy, pędząc choć szybko a jednak tak jakoś poważnie, przemawiały groźnie i — przejmowały strachem.
Poglądnąłem na Aleksandra, ale on, blady, siedział nieporuszony, jak — martwy; czasem tylko mignęła powieka, zadrzały usta, albo drgnęły, zatrzęsły się ręce.
Tam, — w pośród bałwanów, cały jego był świat, jedyny może bodziec do życia, całe szczęście jego!
Twarz Aleksandra, wyrażała boleść, żal niewysłowiony, a zarazem przerażenie prawdziwe! To też widok jego wzniecił politowanie i powszechną o los jego żony obawę. Wszyscy wiedzieli, że chce widzieć się z żoną, więc przygotowano już liny, ażeby w ra
zie nieszczęścia rzucić je tonącym, albo za ich pomocą wyciągnąć na barkę.
Aleksander nie wiedział nic o tem, zda się, nie słyszał nawet odzywających się głosów przerażenia. On był jednym tylko zajęty przedmiotem: badawczem okiem znawcy śledził każdy ruch łódek, każde poruszenie wiosła, każdą nadpływającą falę.
Nagle, na równe zerwał się nogi, rumieniec wystąpił na lica, oko zajaśniało radością, a na ustach wesoły zjawił się uśmiech.
„Moja żona! poczciwa żona moja!“ zawołał z uniesieniem „teraz już nie boję się, nie boję, wszak to Ostyacy z nią płyną!“
Nie pojmowałem znaczenia tych wyrazów, widząc jednak radość na jego twarzy uspokoiłem się także.
„Jermak“ tymczasem zbliżał się do nich. Kilka jeszcze 'minut a już miał zrównać się z trzema łódkami, ale wszystkie trzy łódki od środka rzeki były jeszcze daleko. Zaiste, trudne to zadanie, wśród burzy takiej dostać się do środka. Bałwany najczęściej —
4
osobliwie dalej już od brzegów, — toczą się wzdłuż rzeki; na jej środek zatem niepodobna płynąć jak zwyczajnie, na poprzek rzeki, bo biada łódce, jeżeli bałwan uderzy na nią nie z przodu, nie z tyłu, lecz z boku. Chcąc dostać się na środek, bokiem należy podpływać do niego, tym sposobem bałwan, uderzywszy w pierś łódki, nie szkodząc jej wcale, przerzuca łódkę przez siebie, łódka nachyla się i znowu nastawia swą pierś i zręczną kierowana ręką, łatwo wznosi się i spada i spływa z fali na falę.
Coraz więcej zbliżaliśmy się do łódek, a one, — bokiem zwrócone do nas, to podnosząc się wysoko, to zniżając często niemal prostopadle i kryjąc się wśród bałwanów, powoli nieznacznie zbliżały się ku środkowi, pomimo że nieraz w przeciwną stronę blisko o sążeń odrzucały je fale.
Prawdziwie podziwialiśmy wszyscy zarówno, tę niewidzianą przez nas zręczność i że tak powiem, prawdziwie mistrzowską
sztukę wioslarstwa Ostyaków. Ostyak, to jakby zrodził się na rzece.
W dwóch łódkach, w każdej po jednemu sami płynęli Ostyacy, zapewne ażeby w razie niebezpieczeństwa pospieszyć mogli z pomocą, a w trzeciej w pośrodku między dwoma pierwszemi, dwóch siedziało Ostyaków po obu końcach łódki, a w7 pośród nich żona Aleksandra z małem na ręku dziecięciem. Już zrównali się z nami i podpłynęli tak blisko, że można ich było widzieć dokładnie.
Drewniana łódka, w której siedziała żona Aleksandra, nie była zbyt wielka, najwyżej półtora sążnia długości. Dwóchletnie może dziecię, owinięte szalem i podtrzymywane lewą jej ręką, spoczywało bezpiecznie na kolanach matki, która prawą swą ręką widocznie z forsą niemałą, trzymała się boku nieszerokiej łódki. Z pod jasnej chusteczki otulającej głowę, ciemne dojrzeliśmy włosy, rysy twarzy nieco może zbyt ostre, ale bardzo przyjemne i miłe. Żona Aleksandra liczyć mogła najwyżej kit 30, wówczas była
4*
bladą, w oku zwróconem przed siebie, po- glądającem na wodę, albo na wiosło Ostyaka, malowało się przerażenie, a usta — zdawało się, szeptały modlitwę. Czasami zwróciła głowę na prawo, szukając Aleksandra na barce. Gdy go ujrzała, rzuciła mu spojrzenie tak miłe i wyrażające tak jasno, tyle miłości i poświęcenia, że tem jednem spojrzeniem powszechne zjednała sobie uwielbienie.
Ostyacy, z podwiniętemi pod siebie siedzieli nogami. Twarze ich blade, wyschłe, żółto smaglawe oczy i włosy czarne, może jeszcze nieczesane nigdy. Rysy twarzy mongolską przypominają rasę. — Opuszczona koszula, związana rzemykiem, brudna i poszarpana. Na spodzie łódki brudne leżały kożuchy. Z odkrytemi głowy, siedzieli prosto i prostopadle prawie trzymali swe wiosła, kierując niemi tak nieznacznie, że z bliska tylko można dojrzyć lekkie wiosła poruszenie.
Drugie dwie łódki oczy wszystkich zwróciły na siebie. Różniły się one od wszystkich innych łódek, jakie kiedykolwiek widzieliśmy
wżyciu. Były to łódki prawdziwie Ostyackie, a długość ich łódki, rzadko tylko dochodzi sążnia, przytem są one wąziutkie, cieniutkie, z końcami, ostro —wzniesionemi w górę i — niedrewniane, lecz — z kory brzozowej, bardzo zgrabne, a nadto tak lekkie, że Ostyak z łatwością bierze ją na plecy a czasami nawet pod pachę i niesie z sobą nieraz nawet wiorst wiele. Łódka ostyacka tak wązka i krótka, że siedząc z wyprostowanemi nogi, zaledwie może pomieścić się w niśj jedna osoba; zresztą cała najczęściej kryta wiekiem także z kory brzożowej. Wiosło osty- ackie z brzozowego drzewa, bardzo jest małe, cieńkie wyciosane zgrabnie i często w rozmaite zaopatrzone rzeźby przedstawiające i krzyże i bogi szamańskie t-uż' obok siebie. — Wiosło Ostyaka na pozór słabe
i delikatne, bezpiecznie stawi opór najsilniejszym bałwanom i łamie się tylko nadzwyczajnym przypadkiem.
Jak Czikosz węgierski w swym stepie do konia, tak Ostyak w śród burzy przykuty
clo łódki. Nie poruszy się, nie drgnie, ręce tylko jak u automata, poruszają się nieznacznie kierując lub wstrzymując wiosło.
Słońce chyliło się już ku zachodowi
i przedzierając się po przez gałęzie i drzewa rzucało nam już łamane tylko promienie, jako ostatnie w dniu tym pożegnanie, a burza nieustawała, przeciwnie zdawało się, że sroży się jeszcze mocniej niż poprzód.
Trzy łódki tymczasem walcząc ciągle z rozhukanemi bałwany, tuż niedaleko naszej podpłynęły już barki, a gdy mijały się z nami, Aleksander, a z nim wszyscy żołnierze i koledzy nasi biegiem ruszyli na tylny koniec pokładu.
Ostyacy zręcznie kierowali swe łódki, trzymając się bowiem prawie na miejscu czekali chwili, w której będą mogli mijając barkę, skręcić po za nie i pochwycić rzuconą już linę. I rzeczywiście, zaledwie minęła ich barka, Ostyacy jak na komendę, szybko skręcili na prawo i tuż płynęli za barką. Jeden z Ostyaków chwycił się czół
na, przywiązanego do barki, w mgnieniu oka skoczył do niego i zaraz przyczepił swą łódkę. Drugie jednak dwie łódki, a między temi i łódka z żoną Aleksandra, w bok odrzucone bałwanem, nie mogąc podążyć dość spiesznie, by pochwycić linę, pozostały w tyle.
Co w owej chwili dziać się musiało w sercu obojga, w sercu Aleksandra i jego żony trudno mniemam wyobrazić sobie. Aleksander to rumienił się, to blednął na przemian, a barka cholowana parowcem wymykała się szybko, Ostyacy zaś, jakkolwiek wszystkie wytężyli swe siły, nie mogli dostać się do liny tem bardziej, że lina tylko niedaleko barki była widoczną, dalej zaś tonęła już w wodzie.
Aleksander spostrzegłszy to, nie namyślał się długo, chwyciwszy się liny, spuścił się po niej do czółna i gdy na jego wezwanie odwiązano linę na barce, on ujął ją w ręce, a przywiązawszy do drugiego końca polano, puścił na wodę.
W parę minut później jeden z Ostyaków chwycił polano i czepiając się puszczonej na wodę liny coraz dalej i dalej, dostał się nareszcie z żoną Aleksandra w pobliże czółna naszej barki, a Ostyak z łódki ostatniej tym samym sposobem już zbliżał się także do niego.
Powszechny okrzyk radości i huczne oklaski powitały przybyłych i przygłuszyły szum bałwanów i wiatrów.
Jeden Ostyak już wskoczył do czółna, przyczepił łódkę do niego i ustąpił miejsca uradowanemu żołnierzowi, który z łódki na czółno sam pragnął swoją przeprowadzić żonę. Żona jego podniosła się także, spojrzała na niego wzrokiem radości i szczęścia i z rozpromienioną twarzą, nachyliła się nieco i — podała syna. Aleksander wziął go na ręce, przycisnął i ucałował serdecznie, potem obrócił się i właśnie tymczasowo, oddać chciał syna Ostyakowi, ażeby co prędzej dopomódz żonie do przejścia na czółno, — gdy tuż za nim przeraźliwy
krzyk przeszył powietrze, a z barki odezwały się okrzyki przerażenia i zgrozy. Odwrócił się i— ujrzał łódkę już próżną, nie było już jego ukochanej żony,— stał w niej tylko Ostyak przerażony.
Biedna! — W chwili gdy czekała na męża, bałwan uderza w bok łódki, żona Aleksandra traci równowagę i z przeraźliwym krzykiem pada — wpośród rozchuka- ne bałwany.
Nieszczęśliwy Aleksander, widocznie stracił przytomność, widocznie nie wiedział co począć? Czy rzucić, czy złożyć syna na czółnie, czy oddać Ostyakowi, czy nareszcie samemu skakać do wody?
Ostyak tymczasem, który w pierwszej chwili rzeczywiście przeraził się także, nagle,— mignął się tylko w powietrzu,— rzucił się w wodę, zanurzył jak ryba i —
o radości!— ku najwyższemu wszystkich zdziwieniu trzymając się lewą ręką za linę, w prawej już po nad wodą trzyma żonę żołnierza! Podskoczyli Ostyacy i żołnierz
Aleksander i — wydobyto ją z wody i umieszczono na czółnie.
To wszystko stało się tak prędko, Osty- ak tak prędko za nią rzucił się w wodę, że żona Aleksandra nie tylko nie straciła przytomności, ale nawet— jak utrzymywała— nie napiła się wody.
Żony nasze, towarzyszące nam w Sybir, chociaż nie wiedziały, że to także Polka, widząc ją przemoczoną do nitki, powrzu- cały jej z barki bieliznę i suknie do czółna i chciały koniecznie wziąć ją pośród siebie, ale podoficer, naczelnik konwoju na barce, mimo próśb i nalegań naszych, nie chciał na to pozwolić, gdyż kapitan okrętowy, który z parowca zapewne widział całą tę scenę, zawezwał go tubą, by nowych przybyszów oddalił z barki i niepo- zwolił czepiać się czółna.
Już dawno było po zachodzie słoiica i już uspokajała się burza, i ucichały wiatry
i mniej szumiały bałwany, a Aleksander ze żoną jeszcze na czółnie rozmawiał w najle
psze. On nachylał się do niej, ona do ucha szeptała coś cicho, czasami ujął jej rękę przycisnął do serca, nareszcie całował to dziecię, to żonę, ona wskazywała to na łódkę swoją, to na jakiś mały tłumoczek w swej łódce, lub na jednego z Ostyaków. On potakiwał jej głową, nareszcie ściskał
i całował znowu.
W tern ponury głos tuby, rozkaz kapitana, o spieszne oddalenie przybyszów doleciał ich uszu. Aleksander więc serdecznie pożegnawszy żonę, Ostyakowi najpierwej powierzył swe dziecię, a potem przy pomocy Ostyaków dopomógł jej samej do przejścia na łódkę i — jeszcze jedno uści- śnięcie ręki i jeszcze jedno na pożegnanie: „do prędkiego widzenia!“ a odwiązano już łódki i znowu trzy łódki maleńkie, walczyły— aczkolwiek z mniejszą już burzą.
Aleksander zarzucił linę na barkę, kazał przywiązać i w parę minut później stał już na pokładzie. Stał i patrzył tak długo, dopóki łódki w jakiejś zatoce nie zniknęły
mu z oczu, potem obejrzał się w koło, jeszcze raz okiem rzucił na wodę, nareszcie otoczony kolegami, wszedł do kajuty strażniczej.
* *
%
W nocy ukołysała się burza zupełnie. Nazajutrz, dzień był pogodny i.jasny, cichy, spokojny, a, wody Oby, na którą wpłynęliśmy nocą, gładkie jak metalowe zwierciadło.
Gdy powstawali już wszyscy, zacny nasz kapłan, ksiądz K. wezwał nas wszystkich, jak zwykle na poranną modlitwę i chórem zabrzmiała pieśń: „Kiedy ranne wstają zorze.“
Oglądnąłem się w koło, ale — naszego żołnierza nie było.
Jeszcze nie dokończyliśmy pieśni, gdy na barce naszej niezwykły powstał ruch. Szukano Aleksandra Stepanowicza, ale go nigdzie nie było. Na próżno stanął parowiec, na próżno zatrzymano barkę, na pró
żno w każdy zaglądano kącik, na próżno
o niego dowiadywano się wszystkich. Nie znaleziono go nigdzie i— nikt o nim nie wiedział.
Żołnierze tylko powtarzali często: „Żał- ko Palaka, zatonuł Palak! “ *).
*) Żal Polaka, utonął Polak!