Obniski Erazm NOWELE I OPOWIADANIA

ERAZM OBNISKI

NOWELE


OPOWIADANIE

(Drukowano w „Ludzie Bożym“ w Kijowie).

|)statnie promienie zachodzącego słońca rzu- cały świetlane smugi na wieżę Jasnogórskiego kościoła, rozświetlając ściany tejże, ciosane z si­nego granitu. Kościół i klasztor wraz z wałami i fosami otaczającemi go, pogrążone już były w cieniu. Właśnie po ukończonych nieszporach pobożni opuszczali świątynię. Była to wigilia Na­rodzenia Najświętszej Panny Maryi. Na dziedzińcu klasztornym i cmentarzu rozsiadły się gromady pątników, przybyłych z bliższych i dalszych oko­lic a mianowicie: ze Skierniewic, Babina, sławnej ongi za czasów polskich Rzeczypospolitej Babiń­skiej, z gubernii kieleckiej, piotrkowskiej, z Litwy i Ślązka i z wielu innych stron. Kilkanaście ty­sięcy ludu. Oczekiwano jeszcze kilka kompanij na jutrzejszy odpust. Gdy już słońce skryło się zupełnie za bór ciemny, stojący nieruchomo, a ry­sujący się na dalekim horyzoncie, od wschodu, ze strony miasta, dały się słyszeć dźwięki muzy­ki, to znowu pienia religijne. Kompania idzie, szeptano. Wkrótce zamajaczyły chorągwie, a wśród

nich zabłysnął" złoty krzyż. Słychać oddalony, nie­wyraźny śpiew:

Panno, pokorna, łagodna, cicha,

Spraw, niech pokojem kraj nasz oddycha.

Niech się niezgoda, wśród nas nie zwija,

Broń nas od wojny, Zdrowaś Marya“.

Orkiestra włościańska gra tę samą pieśń i zno­wu głosy błagalne i bardzo wzruszone:

Królowa nasza, wśród Cherubinów,

Usłysz pokorny głos ziemi synów,

Co się do tronu Twojego wzbija,

Módl się za nami, Zdrowaś Marya“.

Pod figurą świętego Prokopa pielgrzymi sta­nęli. To Łowiczanie w malowniczych strojach,, z kapłanem na czele idącym, wśród wieńca uwi­tego z dębowego liścia, a niesionego przez młode dziewczęta. Cisza. Tylko wiatr unosi chorągwie i rozwiewa wstęgi kolorowe u tychże. Od strony klasztoru spieszy zakonnik, w białym habicie i zło­tej stule, poprzedzony przez bractwo, niosące krzyż i chorągwie. Chorągwie pochylają się na znak powitania, a kapłani zamieniają uściski. Za­konnik wita przybyłych i błogosławi, intonuje pieśń a za nim śpiewa lud:

Gwiazdo śliczna i wspaniała, Częstochowska Marya,

Do Ciebie się uciekamy,

O Marya, Marya“.

Usłyszałem wdzięczny głos,

Jak Marya woła nas:

Pójdźcież do mnie moje dzieci,

Przyszedł czas, już przyszedł czas“.

Następnie prowadzi wiernych do świątyni, u której podwoi klasztorna muzyka wita ich try­umfalnym marszem. Nazajutrz ledwie świt zaró­żowił pola i łąki lśniące kroplami rosy, rzesze ludu drogami i miedzami spieszyły na prymaryę, do kaplicy Najświętszej Panny łaskami słynącej. Gromadki łączą się u bram klasztoru, wchodzą do wnętrza świątyni a stamtąd do kaplicy Naj­świętszej Panny.

Przy dźwięku trąb i grzmocie kotłów, podnosi się zwolna zasłona, odsłaniająca Cudowny Obraz Bogarodzicy, w złotej sukience naszytej białymi perłami. Błyszczą się rubiny, szafiry i inne drogie kamienie w koronie Najśw. Panny i Dzieciątka Jezus.

Lud pada krzyżem na kamienną posadzkę. Korzy się w proch przed Majestatem Bożym i Jego Matką. Z piersi tysięcy nabrzmiałej bólem, wydo­bywa się jeden potężny jęk, skarga, płacz. Pod­nosi się do stropu świątyni, przebija firmament niebios, dosięga stóp naszej Matki. Pocieszyciel- ki, naszego narodu Królowej.

Msza się rozpoczęła. Z chóru płyną dźwięki miękkie a rzewne. Lud modli się. Kaplica cała płonie. Ołtarz jarzy się od świateł. Srebrne lam­

py, zawieszone u pułapu, rzucają światło drga­jące, migotliwe. Woń kadzidła unosi się i upaja. Czujemy, że jesteśmy w przybytku Bożym, ogar­nia nas lęk przed Bożą mocą, oraz uczuwamy uświadomienie całej swej nicości; lecz równo­cześnie wpływa ukojenie do duszy i serca. Oczy wilgotnieją a łzy płyną niepowstrzymanie po twa­rzy. A tymczasem w licznych konfesyonałach ka­płani jednają lud z Bogiem. Co chwila słychać słowa rozgrzeszenia. Pękają okowy grzechów. Najcięższe winy i zbrodnie, mocą daną zakon­nikom ze stolicy Apostolskiej, bywają odpuszczo­ne. Skruszony lud dzięki składa Bogu, za łaski otrzymane za przyczyną swej Orędowniczki. Od­chodzi pokrzepion i mocen; błogi spokój wraca mu do duszy, szczęście czystego sumienia. Msza ma się ku końcowi. Kapłan rozdaje Komunię świętą. Po ostatniej ewangelii ściska głowy po­bożnym i błogosławi ich, oni całują jego ręce, namaszczone Olejami świętymi, które po raz pierwszy piastowały Chrystusa. Chwila podniosła i rozrzewniająca. Młody kapłan, tylko co wyświę­cony, zdaleka przyjechał, aby pierwszą Mszę św. tak zw. prymicyę mógł odprawić przed obrazem Matki Bożej łaskami słynącej. Po prymaryi wy­chodzą ciche Msze, wotywa a wreszcie w głów­nym kościele suma. Wieczór: litania do Matki Najświętszej i Nieszpory.

Późnym wieczorem, gdy wielu pątników dłu­gim sznurem ciągnęło aleją kasztanową do rzę­siście oświetlonego elektrycznemi lampami mia­sta, nieliczna garstka ludu ze Ślązka, udała się na cmentarz klasztorny pod kaplicę cudownej Bogarodzicy. Tam na zewnętrznej ścianie tejże jest wymalowany obraz Matki Bożej, który jest wierną podobizną obrazu cudownego, oraz znaj­duje się ołtarz ubrany i przystrojony bogato zie­lenią i rozmaitym kwieciem. Lud padł na kolana, kornie chyląc głowy, tuż przed samą kaplicą. Nieco dalej stanęła orkiestra. Zrazu nieśmiałe, jakby trwożliwe ozwały się dźwięki, później coraz sil­niejsze, potężne, aż zadrżały mury klasztoru. Echa łamały się w basztach i wieżycach, rozchodząc się hen daleko. Popłynęła melodya cudna, roz­lała się po dolinach i wzgórzach i ucichła. Na­tenczas z piersi garstki klęczących podniosła się pieśń:

Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi,

Niech Cię płacz sierót do litości wzbudzi. Wygnańcy Ewy, do Ciebie wołamy,

Zlituj się zlituj, niech się nie tułamy“.

Dzieci skarżą się przed Matką, płaczą i proszą, Ona ich krzywdy zrozumie, prośby wysłucha, łzy otrze. Księżyc wypłynął z obłoku, wprost szczytu wieży Jasnogórskiego kościoła, srebrząc krzyż na takowym, postacie Świętych niżej stojące, mar­

li

murowe kolumny, oraz balustradę misternej ro­boty. Spłynęło światło ku dołowi, oświetlając kościół wraz z kaplicą cudownej Matki Boskiej i obrazem, wymalowanym na zewnętrznej ścianie tejże, wreszcie modlących się. W powietrzu czuć woń kwiatów, zasadzonych przed posągami męki Pańskiej na wałach fortecznych, oraz zapach świeżo skoszonego siana w fosach okalających klasztor. Śpiew, to znów muzyka, trwają w nie­skończoność, niestrudzony lud modli się. Lecz czas nie dłuży się, przeciwnie, doznaje się obawy i czuje się żal, że wreszcie skończy się ten śpiew i umilknie to granie. Już i końcowa zwrotka pieśni:

Bóg nam daruje, byśmy nie cierpieli Cośmy wytrzymać, za złość naszą mieli,

A gdy ujdziemy tak gniewu jak chłosty,

Pokaż nam Matko, tor do nieba prosty“.

Ci sobie najlepszą cząstkę wybrali, stosując się do słów Zbawiciela: „Starajcie się najprzód,

o królestwo Boże a reszta będzie wam przyda­na“. Powiększyło się grono modlących. Wśród włościan znajdują się osoby z innych sfer społe­czeństwa, przybyłe z bliższych i odleglejszych stron. Grono pań z towarzystwa i kilku panów. Tak samo mocno wzruszeni i będący pod uro­kiem chwili; snać robią rachunek z życia i swych czynów, które nie zadowolnią ich jak się zdaje.

Poznali, że nie tą drogą idą, którą im iść należy. Nie przodują społeczeństwu, jak mu przodować winni. Nie wydają się być szczęśliwymi, mimo że są syci i dostatnio odziani, raczej wyglądają na więcej strapionych niż ten lud, który przed kaplicą śpiewa. Nieco na uboczu pod murem oka­lającym dziedziniec klasztorny, usunęła się na klęczkach, młoda osoba w skromnym lecz wy­kwintnym ubiorze. Widocznie chora lub bardzo życiem znużona, o szlachetnych rysach twarzy, bladej zda się przeźroczystej cerze. Oczy duże, pełne wyrazu, wznosi ku górze, gdzie wśród zieleni ołtarz i wizerunek Matki Bożej. Wydała mi się być posągiem wykutym z kamienia, będącym uosobieniem wiary silnej i gorącej ufności. Tylko łzy, które świeżo spadały po jej licu, świadczą, że ta osoba żyje i cierpi, cierpiąc skamieniała z bólu. Nie odejdzie jednak stąd nie wysłuchana i nie pocieszona. Dowiedziałem się, że z dalekich stron przybyła, niedawno przyjęła wiarę katolicką, żyjąc uprzednio w błędzie. Uzy­skawszy zdrowie duszy, dziś prosi o zdrowie cia­ła. Ta cała Jasnogóra zdaje się, że nie należy do tego świata powszedniego w którym żyjemy, lecz że tu jest cząstka niebieskiej krainy. Tymcza­sem miasto, które w oddali migoce tysiącem świa­teł i daje znać o swym istnieniu najrozmaitszymi odgłosami i zgiełkiem licznych fabryk, nie nęci

nas, wydaje się nam obcym; przeciwnie odpy­cha, całą płaskością i uczuć i niskością pragnień i jest wprost wstrętne ze swą żądzą użycia. Bu­dzi jednak współczucie. Chciałoby się tu wszyst­kich widzieć, zjednoczyć i przygarnąć, uścisnąć braterskim ramieniem wszystkich blizkich i dale­kich, przyjaciół i wrogów, przebaczyć wszystkim, wszystkich ukochać i wszystkich uszczęśliwić.

VÍ.RÓD stepu

NOVELA

(Drukowano w „Gazecie Narodowej“ we Lwowie).

Daleko jeszcze Michale?

O, daleko, jaśnie panie!

Ale jak daleko?

Byłoby na trzy godziny jazdy na Podolu, tu za dwie będziemy.

Spiesz się, by na nas nie czekano.

Oj! jaśnie panie, kiedy to będzie, kiedy?

Jakto kiedy, kiedy mówisz, że za dwie go­dziny będziemy. Jak Bóg da, w Jego mocy. Nie rozumiem cię.

Pan nie widzi, jak ogier lejcowy, kary roz­dął nozdrza i parkska.

Bo młody, mój Michale, zimno, a koń, ogień.

To prawda, ale on czuje_wilkji_

Taką rozmowę prowadził młody człowiek, który przed godziną wysiadł z pociągu w Huma­niu i jechał do K...., była dopiero piąta, słońce ledwo co zaszło, a księżyc pokazywał się wychy­lając się z lasu. Konie raźno biegły, saneczki mknęły, jak piłka po śnieżnym gościńcu. Na

prawo i na lewo step. Z tyłu światełka w dali. Snać mieszkańcy Humania gotowali się do wieczerzy. Z przodu pod lasem także jakieś migocą świa- [yT] tełka, lecz jakoś złowrogo. Ody światła te ujrzał Michał, choć był doświadczony, doznał niema­łego lęku, bo owe złowrogie ognikiwróżyły gro- v madę wilków. ’

Co do pana, ten nigdy w życiu nie był świad­kiem krwawego dramatu, rozprawy z wilkami w takiem pustkowiu. Zresztą, jako młody, nie trwożył się spojrzeć oko w oko swym napast­nikom; konie jednak były przestraszone. Nié pomagały nawoływania woźnicy, brały na kieł i chciały nosić. Mało co z sanek nie wypadł po­dróżny.

Księżyc wysunął się z poza szkieletów dębo­wego boru i oblał jasnem zielonawem światłem krajobraz cały. Noc była cicha, przerywana os­trym, piekącym wiatrem. Wiatr wiał z północy, przenikał do szpiku kości, osypywał szron z przy­drożnych drzew i miótł nim po drodze, rzucając w oczy podróżnym.

Nasz podróżny na wiatr nie zważał, on nie podzielał niepokoju woźnicy i przestrachu koni, cała myśl jego skierowana była gdzieindziej.

Już miesiąc, jak nie był w K... i Marychny nie widział. Zaledwie pół roku, jak się znają, nietylko się pokochali, ale i zrozumieli. On ją

kocha tak gorąco! Ona wie o tem, choć o mi­łości nigdy nie mówili nic, nic sobie nie przy­rzekali. Czyż dla wyrażenia miłości słów koniecz­nie trzeba? A jednak zdają się być połączeni na zawsze i dumnym czuje się nasz młodzieniec wzajemnością tej dziewczyny i szczęśliwy! Na wsi w domu szlacheckim, bogobojnie wychowa­na, starannie wykształcona, współpracowała nad sobą. Bóg pracy wspólnej błogosławił, natura dała, co dać mogła. Pomimo wyższego wykształ­cenia była łatwa w obcowaniu, lecz godność swą i stanowisko umiała uszanować — szano­wała się, więc i ją szanowano.

Tak czas rozkosznie spędzał nasz bohater w jej towarzystwie. Nie dziw, że i obecnie stoi w jego wyobraźni, ta śliczna osiemnastoletnia dziewczyna, z lekkim rumieńcem na twarzy, wdzięcznym uśmiechem na rozwartych ustach i błyskiem swych czarnych przepaścistych oczu, wabi go i upaja, a całą powierzchownością miłą twarzyczką pociąga, on czyta w tych oczach raj dla siebie, szczęście rozkoszy. Nie porywa go ja­kiś szał nie określony, przeciwnie, ona go roz­grzewa swem spojrzeniem, wciela się w niego, łączą się razem ich myśli, pragnienia ich i uczu­cia. Miłość sama nie jest tylko tematem ich bez­słownej rozmowy. Wszystkie cele wspólne ich łączą, oni się tak dobrze rozumieją, tyle mają

ochoty do życia, prac — poświęceń... cierpienia. Są bardzo odważni i szczęśliwi nadzwyczaj. Dla­czego? Bo miłość nimi owładnęła, świetlaną swą aureolą otoczyła, ciepłem swym ogrzała....

Konie biegły coraz chyżej, niespokojniej.... Wtem jeden szarpnął pyskiem, lejce wypadły z rąk woźnicy... pan je pochwycił i wraz z fur­manem starał się uspokoić przelękłe konie. Choć obydwaj byli silni, a konie szły na munsztukach z trudnością im to przychodziło z powodu roz- kiełznania tychże.

Niepokój koni wyjaśnił się wkrótce.

Na staj kilka odległości, na skrawku lasu, ujrzeli jakieś nieruchome cienie — wyraźnie ry­sujące się na iskrzącym się śniegu, oświetlonym pełnią księżyca, podróżni domyślili się, a konie poczuły, że to są wilki. Cofać się nie sposób, przy szybkim zakręcie" można sanki wywrócić, trudno lejce utrzymać, wysuwają się bowiem z rąk skostniałych — zdaje się, że mróz, konie, wilki zawarły sojusz na zgubę podróżnych. '

Nie tak ja siebie żałuję, ile moją Marychnę, bo wiem, że i ona mnie żałować będzie; myśli młodzieniec, żal Michała, ma żonę i dzieci czwo­ro, zda się nie na wiele, lecz zawsze go szkoda, poczciwy człeczysko. Konie równają się z końcem lasu — cienie stają się widoczniejszymi, za kupką dębów tuż nad samym rowem przydrożnym wy-

wyrosłą, stado czy stadko, wiele niepodobna doj­rzeć — w postaci masy czarnej bezkształtnej, zda się nieruchomej.

To wilki, czatują na żer, skulone dygocą od mrozu, ogrzewają się nawzajem. Możeby minęli półsenne bestye i nie dali im dość czasu do zory- entowania się i pościgu; lecz trzeba było bra­wury młodzieńczej zażyć i strzelić.

Strzał był celny, bo jeden wilk spadł z okopu do rowu, bez jęku. Reszta zerwała się z wyciem i wściekłością, puszczając się za śmiałkiem w po­goń, który je wyzwał do walki. Rozbudzone strza­łem, czując krew, powodowane instynktem krwio­żerczym, chciały pomścić śmierć towarzysza, sa­me się nasycić.

Kilka strzałów padło powtórnie, kilka wilków powaliło się na ziemię, inne tylko ranne z prze- raźliwem skomleniem i rozpaczą, czując ból z za­danych ran, wlokły się leniwie zachęcając, choć wyrazem boleści i przeciągłem wyciem swoją awangardę do zemsty, która, z sześciu wilków złożona, dzielnie się trzymała. Jeszcze strzały padły, lecz bez skutku. Naszemu zuchowi ręka drżała, chybiał raz po razu. Michał tymczasem przytomności nie tracił, zdawał się nie zważać na wilków. Cała jego myśl była skierowana ku poskromieniu koni, które cwałem pędziły po ste­pie, z drogi zboczywszy, przelękłe i zziajane. Nie

mógł ich powstrzymać, choć wilki były już da­leko. W tym stepowym pościgu konie wzięły prym, ocaliły siebie, pana i Michała, którego słu­chały zazwyczaj, dziś tylko nie dały się uspokoić, aż same zmęczone, stanęły.

Postanowili się zatrzymać chwil kilka, aby konie odetchnęły, a sami mogli się po okolicy rozpatrzyć.

Miał racyę Michał, dawszy odpowiedź panu, że za dwie godziny będą w K.... dojeżdżając do lasu, powątpiewał o tem, mówiąc, kiedy to bę­dzie. Kiedy będą w K...., zadawał sobie pytanie nasz młodzieniec. Odpowiedź była niemożliwa, bo nie wiedział ani on ani Michał, gdzie się znaj­dują. Wiedział dobrze, że Marychna będzie nie­spokojna, szczególnie tej zimy, kiedy wilki włó­cząc się bandami, aż pod wsie podchodzą.

Michał tymczasem zapytał o pozwolenie za­palenia fajki, zapaliwszy takową, rzekł: „My pane tutka bałuemsia, a wasza diwczyna tam

o was lakajet sia“.

Odgadł szelma myśl moją“, mruknął pod nosem młodzieniec, nierad, nie zwykł bowiem przed nikim odkrywać tajemnic serca swego, a tem bardziej poufalić się ze służbą.

Odrzekł więc z niechęcią:

Ja tam swojej ni jakoj ne maju“ — ale Mi­chałowa to dopieroby lament podniosła, jakby

człowieka“ nie stało i dowiedziała się, że go wilki_ zjadły.

Michał nie lubił, gdy mu wspomniano o żo­nie, bo go nudziła, zwyczajnie, jak baba — jego, który już kilkanaście lat we dworze służy i nie­raz coś mądrego od pana usłyszał? Pan rozu­mny „na książkach czyta“ to, jak co powie to „przemądre“. On sam słysząc, raz to, raz owo, nie jest już pospolitym chłopem. On także coś rozumie i wie, zresztą on jest furmanem przy dworze — a baba co? ot chłopka, „taj hodi“ (i już). Tak zwykł mniemać „o sobie“ i „swojej“ Michał.

Uchodząc przed pogonią wilków, nie zauwa­żyli nasi podróżni, że powstała lekka zadymka, która wprawdzie zasypała ślady sanek, tak, iż wilki nie znalazłszy tropu, zaniechały pościgu, lecz i trakt zawiała, skutkiem czego zbłądzili nasi podróżni.

Obecnie znajdują się wśród głuchego -stepu, śnieg coraz gęściej pada, wichura zrywa się coraz silniejsza. Słychać wiatru przeraźliwy świst i od­ległe wilków wycie.

Nagle ^aFomotało coś niedaleko, lecz nie mo­żna było jeszcze nic widzieć. Michał zauważył, że to muszą być krucy. Pewnie bardzo zgłod­niali, kiedy wśród takiej zawiei szukają żeru. Zwykle kryją się pod strzechami chałup i stodół

chłopskich, lub po dzwonnicach cerkiewnych. Rzeczywiście stado kruków zakołowało nad gło­wami koni, strzał dopiero je rozproszył.

Na głos strzału dały się słyszeć z tej strony skąd kruki przeleciały, szczekania, zdaje się, nie­zbyt odległe. Michał zawrócił, wołając „z Bo­giem“ — trzasnął z bata ponad lejcowemi koń­mi, kierując je ku miejscu, skąd szczekanie było słychać. Ciężko było ruszyć, płozy sanek przy- marzły do ziemi i ledwo się dały oderwać. Ko­nie brnęły po śniegu z widocznym wysiłkiem, sanki co chwila zawadzały o sterczące bruzdy i miedze — wreszcie po kwadransie drogi natra­fili na drogę, z której zbłądzili. Konie parskaniem okazywały zadowolenie, podróżni odetchnęli swo­bodniej. Jechali z góry, konie szły na lejcach, pobrzękując uprzężą. Zadymka ustawała, śnieg coraz drobniej padał.

Przez zamglone powietrze w dali migocą się światełka, muszą być niedaleko wsi, słychać wy­raźnie szczekanie psów i zawodzenie, wietrzą wil­ki, lub wyją do księżyca. Rad był Michał, że do wsi docierają, aby tylko był zajazd wygodny dla koni, bo się namęczyły „i uwagi i wczasu“ po­trzebują. 1 jemu się należy zagrzać kieliszkiem, pan dobry nie pożałuje. Mniej się cieszył pan, pora spóźniona i nieznajomość drogi zmuszały go do szukania noclegu, lecz wolałby być w K...

Wśród tej szarej nocy zarysowała się przed nim sylwetka jego bogdanki, tak wdzięcznie, jak wdzięczną rzeczywiście była. Pieścił się jej obra­zem i marzył. Miłość mężczyzny nie roztkliwia, przeciwnie nadaje hartu jego woli, chęci, czynom. Wpływ kobiecy tylko łagodzi urokiem swym ostrzejsze rysy tegoż charakteru. Kobieta, kiedy kocha i jest kochaną, czuje się silniejszą, żyje życiem ukochanego, takowe mu ozłaca i ogrze­wa. Mężczyzna znowu czuje, że ma dla kogo żyć i pracować. Dopełniają się nawzajem, a z takiego dopełniania wykwita dla obojga szczęście...

Ale ot już i kołowrót widać; wrota stoją otworem, bo nacóż je zamykać, daremna praca, zresztą tak przymarzły do słupów, że oderwać je trudno. Wieś, duża czy mała, dojrzeć nie po­dobna. W oddali na wzgórku widnieje trzyko- pulna cerkiew, tuż za nią kilka kroków, ukryta wśród topoli dzwonnica, zdradza swą bytność sygnaturką. To stróż cerkiewny daje znać wło­ścianom że nie śpi. Konie dając szczupaka, prze­sadziły zaspę śnieżną, nawianą w kołowrocie i byli już we wsi nasi podróżni. Gromada psów z ujadaniem wyległa ze swych legowisk, przyźb chat i chlewów pokrytych słomą, atakując konie, aż dostawszy batem przez zęby, zrejterowała na boki, przeprowadzając ostentacyjnie gości przez środek wsi.

Michał zatrzymał konie, dał lejce panu, a sam poszedł do karczmy dowiedzieć się, jak się wieś nazywa i czy jest jaki zajazd porządny. Karczma stała tuż niedaleko kroków kilkadziesiąt. Przez otwarte drzwi buchała kłębami para, zgęszczając się na mrozie, tworzyła białe obłoki. Wielki był zaduch i ścisk, bo to dziś dzień świąteczny. W powszedni dzień niema tylu ludzi, choć kar­czma ma swych stałych zwolenników. Najwięcej ma wśród ludu znaczenia. Wieś się obejdzie bez cerkwi, bez dworu — ale bez szynku nigdy. Jak człek się „naharuje“ przez cały tydzień, nie przy­mierzając „jak bydlę“, to w święto godzi się „przy­zwoicie“ zabawić z sąsiadami. Tać to jedyna przy­jemność dla chłopa. Aż do sanek dochodził odór zmięszany zapachem wódki, potów ludzkich, bu­tów, smarowanych tłuszczem. Słychać przeraźli­wy pisk, jakby nie ludzkich głosów, to znowu jakiś głos perorujący — to starszy gospodarz coś dowodził, co, tego on sam nie wie, ani jego słuchacze, dość, że mądrze mówi, bo stary, to warto go słuchać. Zaczyna wolnym głosem, po­ważnie, gestykulując co słowo; kończy uderze­niem pięścią w stół, szybę lub szyję słuchacza, co się nawinie pod ręką.

Tu się kończy akcya czynna „starszego“. Żyd bierze go następnie za kark i wyrzuca za drzwi, gdy już wódka zanadto przez jego usta przema­

wia. Rola mówców i słuchaczy kończy się jedna­kowo. Ci, co mają nogi, a względnie głowy sil­niejsze, zataczając się, wracają do domów. Inni słabszej natury, w rowie przydrożnym lub pod płotem sąsiada używają odpoczynku. Tak koń­czy się święcenie dnia świątecznego.

Z karczmy wyszedł swoją mocą, bez pomocy żyda, jakiś niemłody włościanin. Czy daleko zaj­dzie nie wiadomo, lecz pewny siebie, bo na pier­siach przypiął blachę. To „sotskij“ policyant wio­skowy. Przyszedł rozkaz „z góry“, żeby chłopów od pijatyki odciągać, musi po służbie iść, blachę przypiął, bo bez blachy na służbie ani krok, myślał że mu się uda jakiego człowieka „do chołodnej“ wsadzić, ba!... nawet Moszka same­go, który na karczmie siedzi i wódką bez pa­tentu handluje. Lecz Moszko to poczciwy czło­wiek, napoi go, umie jego i urząd uszanować - zresztą — co mu tam... czy piją — czy nie, on sam kieliszkiem nie pogardzi, szczególnie, kiedy go darmo ma. Miał intencyą dobrą, lecz cóż wi­nien, że go nie słuchano. Moszko znowu zrobił także, co należało, na intencyi nie poprzestał, nie żałował sockiemu kilka „kruczków spirytusa“ i „arbaty z harakiem“. To „mixtum compositum“ wywołało te idee w głowie sockiego, a co naj­ważniejsze, on sam mocno był przekonany, że rozkaz akuratnie, „po służbie“ — wykonał. Że

się' napił, to cóż w tern złego, on taki sam czło­wiek, jak inni.

Tak myśli „sockij“ kierując się ku chałupie, żeby tylko nie spotkać „urjadnika“, dla niego niema ni dnia ni nocy, tam wyrośnie, gdzie go nie posiano — jednym kołowrotem wyjedzie, dru­gim powróci, tak nie raz bywało. To nie czło­wiek — mawiają ludzie, lecz jakaś „neczysta sy- ła“ — żeby nie wspominać w złą godzinę! On wprawdzie rozkaz wykonał, zapowiedział groma­dzie, co mu zapowiedzieć kazano — lecz raportu zdać.niepotrafi, bo mu język kołkiem stanął, pe­wno od tego haraku, a tu i nogi się trzęsą, taki mróz silny.

Michał powrócił, dowiedział się o nazwisku wsi i że bardzo daleko z właściwej drogi zbo­czyli. Ponieważ zajazdu nie było, radzono mu wstąpić do starosty, Dymyda Semenowego — ten ma stodołę dużą i chatę nową podwójną, człek zamożny, „chwalić Boga“, lecz na grosz łasy, to z chęcią przyjmie „pana“, bo wie, że pan za gościnę „po pańsku“ zapłaci.

Mieli zwrócić się ku domostwu starosty, opo­dal karczmy stojącemu, lecz wesele właśnie prze­chodziło w poprzek drogi. Musieli się zatrzymać. Naprzód szła muzyka, grając jakąś szumkę czy tropaka — aż się wyginał na wszystkie strony młody, gołowąsy skrzypek, tak grał od ucha.

Drugi mu wtórował na altówce, starszy już go­spodarz na cymbałach takt wybijał — dla więk­szego zacięcia i ochoty, głową, całem ciałem wy­machując, zachęcał młodzież do tańca. Nie trzeba było i zachęty, bo serce chłopcom ledwo z pier­si, a krew z lica nie wyskoczy, tacy wszyscy ju­nacy; a dziewczęta, jak malowane — takie kra­śne — jak maki polne, choć niby to „sromotli- we“, jednak rogata dusza kozacza z oczu im patrzy. Drużbowie idą tuż za muzyką w białych korzuchach lub ciemnych świtach z czerwonemi wypustkami i szamerowaniami, opasani „poja- sem“, ponsowym, a wśród nich starszy drużba z panem młodym. Pan młody chustkę jaskrawą w kwiaty ma za pas wtkniętą, drużba kurę w rę­ku, a chleb w zanadrzu wraz z ręcznikiem do­mowej roboty. Idą do dworu państwu się po­kłonić, dary dać i o błogosławieństwo prosić. Kilka kroków za panem młodym idzie iego na­rzeczona, „czarnobrewa-krasawica“, z rozwianym włosem, spływającym strumieniem na plecy i ra­miona, wśród „złocistych bynd“ i „różnokoloro­wych charasówek“, otoczona wiankiem drużek, najurodziwszych dziewcząt z sioła. Nie zważa na ich żarty, idzie zadumana z zaczerwienionymi od mrozu policzkami, w oczach jej lśnią łzy — niby perły. Kocha swego Janka już lat kilka. On jeszcze, nim do wojska poszedł — nigdy nie zer­

knął na inną dziewczynę, tak do niej przylgnął całem sercem. Jak z wojska wrócił, popiękniał, wąs mu duży wyrósł, nauczył się czytać i świata dużo widział i wszelakie dziewczęta, lecz dla swej Hanki zawsze jednaki. Będziemy szczęśliwi, my­śli Hanka, lecz stracha się przed nieznanym lo­sem. Żal jej ojców pieszczoty, bo była w domu „donią“ — jedynaczką, może i żal wieczornic po chatach i pustoty dziewczęcej, której się trza po­zbyć. Lotem błyskawicy przebiega jej przez myśl własne dzieciństwo, tak wesołe i swobodne, bez trosk i kłopotów. Była maleńką, na „przyźbie“ siadywała, bawiła się z Burkiem, który był wów­czas szczenięciem, i śmiała się do słoneczników i malw w ogrodzie. Miała koszulinę na ramio­nach wyszywaną, a na główce astr kilka i sto­krotek, stroiła się jak słuszna dziewczyna. Mama z jarmarku przywoziła jej nieraz „obwarzanki“, a czasem „makagigę“ z miodem. Dziewczyna jeszcze czuje słodkość na ustach, lecz ta słod­kość ją wstydzi czy to nie wspomnienie po­całunku dzisiejszego, myśli dziewczyna — i ru­mieni się. Albo ten pierwszy pocałunek? Już była dorosłą, bo rhodziła w niedziele i święta na tańce z chłopcami. Było to wieczorem, szła z wiadrami do rzeki po wodę ścieżką wśród ku­kurydzy; aż tu Janek z za płotu wyskoczył, zo­stawił konie, które przywiódł napawać i do dziew­

czyny przybiegł — a dwa dni się nie widzieli — mówił, że jest bardzo stęskniony, bo go do woj­ska biorą. Chciał jej pomódz przez płot przeleść, lecz dziewczyna się wzbraniała, oddała mu wia­dra, a sama, oparłszy się rękoma o płot, po­częła przezeń przełazić. Chłopak z chwili sko­rzystał, chwycił dziewczynę wpół, przez płot prze­sadził, a w drodze dwa pocałunki złożył — na jej jagodach. Dziewczyna krzyknęła, nie patrząc na Janka, bo się wstydziła, porwała za wiadra i do domu uciekła — wzięła się do wylewania wody z wiadra do beczki i dopiero się opatrzyła, że wody nie przyniosła. Potem szło gładziej, Janek miał iść do wojska, więc i tak nie długo miało być tego kochania. Albo te dumki, które razem śpiewali, siadając koło „kurhanów“ przy­drożnych; ona była zawsze smętna, tak ją uspo­sabiał szum wiatru stepowego i szelest zeschłych badyli wśród miedzy; on był wesół, podrzucał czapką do góry i wyprawiał harce, kiejby źre­bak, puszczony na wolę — ot jak każdy mołojec. W święta i niedzielę chodzili zbierać bławatki po polu, on zdobił niemi włosy dziewczyny, a ona wiła wianuszki do figury św. Mikołaja, żeby jej Janka wrócił zdrowego z wojska. Gdy był skwar, siadywali w sadzie wiśniowym, przysłuchiwali się „ćwierkaniu“ konika polnego w trawie i musz­kom brzęczącym w słońcu. Żyli z sobą i dla sie­

bie. Janek poszedł do wojska. Hanka pochmur­niała, ni do pracy, jadła, ni zabawy nie miała ni jakiej ochoty, zamykała się do komory, bo się rodziców wstydziła i płakała, a serce się w ka­wałki jej w piersi rwało. Z Jankiem, gdy żęła była „przodownicą“, jak Janka nie było, to kopę na dzień użąć nie mogła; żartowali z niej pa­robcy i dziewczęta żartowały; a ona połykała łzy i tłumiła w sobie ból. Było jej bardzo źle, myślała, że umrze. Aż tu kiedyś, już po Pokro- wie, gdy już wieczerzę gotowała, a była w domu sama, matka poszła prać bielinę do dworu, a oj­ciec młócił w stodole; Janek wpadł do chaty jak wicher; nawet Burek go nie poznał, trzy lata się nie widzieli — dziewczyna zbladła, lecz wnet pokraśniała, jak wiśnia, a oczy jej zabłysły do chłopca... Witali się długo i serdecznie, musieli sobie wynagrodzić czas rozłąki. Na­stępnie usiedli, lecz nic mówić nie mogli. Czuli w sobie nadmiar szczęścia i potęgę miłości. Ojcowie nadeszli. Janek mówił że chce dać na zapowiedzie zaraz przyszłej niedzieli i wese­lisko huczne wyprawić jak najprędzej; rodzice się nie przeciwni, naturalnie i... dziewczyna. Ot jutro i wesele myśli dziewczyna, czuje radość lecz za­razem i lęk w sercu, jest przejętą ważnością chwili. Za panną młodą biegną parobcy, tuląc przyma- rzłe dziewczęta i ogrzewając je połami swych ko-

zuchów. Słychać skrzyp butów po śniegu, , pobrzękiwanie podkówek, krzyki chłopców i chi­choty dziewcząt. Stare baby ciągną leniwie sznu­rem, przewróciwszy kożuchy do góry włosem, choć mróz trzaskający bierze „bo we wnętrzu ich grzeje horyłka“, a choć nogi dygocą od zimna, mniejsza o to, szkoda kożucha, bo wilgotny śnieg chwilami nadlatuje i mógłby go „zbawić“. Małżon­kowie czułych połowic, bo baba, jak pijana, to czuła, a chłop, jak pijany, to zły, ona całuje, a on gotów ubić — zamykają orszak weselny, zatrzy­mując się co chwilę pod płotami sadyb, dla skrzeszenia ognia do lulki, praktycznie i wygo­dnie !

Przeszło wesele i zawróciło ku dworowi, bo się jeszcze świeciło.

Michał obrócił konie i zajechał do zagrody Dymyda Semenowego. Dymyd „świetlicę“ omiótł i naniósł siana aromatycznego. Michał, oporzą­dziwszy konie, wysłał panu łoże sianem na „tap­czanie“ i przykrył „kilimkiem“. Było w sianie dużo zeschłych łopuchów i bodiaków, co nie tworzyło zbyt miękkiego posłania; lecz podró­żny był tak zdrożony, że nie czuł tego i bez przebudzenia jednem tchem przespał całą noc. Obudził się rzeźki, wypoczęty, dał szczodry na­piwek gospodarzowi, a że już słońce dawno wstało, zaraz wyruszył w drogę.

Był dzień mroźny, słoneczny. -Łany pokryte całunem śnieżnym, błyszczały tysiącem skier, jakby usiane brylantami. Powietrze było bardzo czyste, przejrzyste, cisza dokoła, przerywana tylko parskaniem koni, i dźwiękiem dzwonków. Echa dzwonków płynęły w powietrzu, łamały się i gi­nęły gdzieś hen za kurhanami. Dojeżdżali do fu­toru. Drzewa stały nieme, jakby w odświętną szatę przybrane, lśniące szronem — gałęzie miały nadziwaczniejsze kształty apokaliptycznych zwie­rząt, rzucały cienie na zaspy śnieżne, nawiane na drodze. Wczorajsza wichura naigrała się do- woli z miałkim pyłem śnieżnym, zrównała wpraw- dziej rowy przydrożne z traktem, lecz natomiast na drogę nawiała istne wały, potworzyła labi­rynty. Konie zapadały miejscami po brzuchy w śnieg, sanki przebiegały po wierzchu zasp, lekko posuwając się naprzód. Futor został z tyłu, a nasi podróżni znów wjechali na głuchy step.

Konie pędziły coraz chyżej, prując piersiami powietrze. Wszczęła się szalona jazda, jakiej tylko można zażyć w ukraińskim stepie. Człowiek czuł się atomem, wobec tych olbrzymich stepów, nic nieznaczącym, gnanym gdzieś w nieskończoność.

Dobrze jednak było mu z tą biernością, mógł dać folgę myśli i fantazyi. Szczęśliwi ci młodzi, których wczoraj spotkałem, myśli młodzieniec — w tej chwili przysięgają sobie nawzajem miłość,

marzenia ich urzeczywistniły się. Czas także i mnie nie żyć już li tylko marzeniem, pokłonię się i ja ojcom Marychny i powiem — dajcie mnie ją już.

W tej chwili konie dopadły do kołowrotu we wsi K a za minut kilka nasz podróżny wcho­dził na ganek dworu, gdzie go od wczoraj ocze­kiwano.

Gospodarze byli o niego bardzo niespokojni, Marychna twierdziła, że nic a nic się nie bała, choć jej oczy mówiły, co innego. Gość opowia­dał o napaści wilków, o zbłądzeniu do nieznanej wsi i że wesele spotkał, które mu wpoprzek drogi przeszło, wróżąc sobie z tego pomyślnie. Ba­wiono się wyśmienicie i gwarzono do późna w noc.

Nazajutrz rano młodzieniec jak pomyślał, tak i zrobił. Prosił rodziców, żeby nie odkładali tego, co mu obiecali. Z Marychną wpierw nie mówił nic, wiedziała i tak, poco przyjechał. Ucałował ręce rodziców i po raz pierwszy uścisnął pa­nienkę — rodzice pozwolili na to, bo już kilka miesięcy byli narzeczonymi, a ślub właśnie na­znaczono

Minęła zima, wiosna i lato, nastała jesień. Zło­ciła się ścierń na polu. Babie lato snuło się po ostach, tworząc srebrne nici. Po futorach na drzewach liście poczęły zmieniać swój kolor zie­lony, jakby powtórnie zakwitły różnobarwnym kwieciem. Barwa żółta z czerwoną walczyła o le­psze. Słońce już nie piekło, grzało łagodnie, pie- ściwie.

Na święty Michał było wyjątkowo słonecznie i cicho.

Był to dzień ślubu Marychny z naszym mło­dzieńcem. Zaprzysięgli sobie miłość w wiejskim kościółku. Marzenie ich stało się rzeczywisto­ścią. Nie zawiedli się na sobie, byli bardzo szczę­śliwi, nie potrzebowali nikomu zazdrościć, bo mieli szczęścia i błogosławieństwa Bożego do syta.

RÓZIA

SYLWETKA

(Drukowano w „Głosie Narodu“ w Krakowie).

/

Śliczną była ta Rózia. Zawsze się śmiała. Śmiech jej otwierał koralowe usteczka, krył się w źre­nicach pod czarnemi rzęsami, lub w dołkach na buziaku. Jako psotny chochlik płatał przeróżne figle; był słońcem i życiem twarzy dziewczyny. Całą siłą dla chłopców były oczy Rózieczki, świe­cące jak ogniki, w których szkliły się łzy, niby perły. Śmiech, z jej serca płynący, ożywiał całą postać dziewczyny, a gdy się sromała, to zdawał sobie wybierać za miejsce ucieczki dołeczki na twarzy, skąd, choć skryty, filuternie wyglądał.

Nie długo jednak trwała ta powaga; dziew­czyna wnet się śmiać poczynała, a jej śmiech srebrny płynął kaskadą ku sercom chłopców.

Chłopcy czuli, że ich coś łechce koło serca; dziwowali się, co też ta Róźka wyprawia, a szcze­gólnie, czego się śmieje przez łezki. A Róźka nie wiedziała, dlaczego się śmieje i jaki wpływ na chłopców wywiera. Jak przyszła na świat, mówiła matka, na jej twarzyczce, w malutkich usteczkach, już igrał uśmieszek. Tak śmiała się, jak śmieją

3,

39

się niezapominajki na wilgotnej łące, skąpane w kroplach rosy, gdy na nie spadnie promień słońca. Nie dziw, że chłopcy szaleli za Róźką, a ta ich czarowała bezwiednie. Wszędzie Różki było pełno, od świtu do zmroku. Nie lubiła po próżnicy w domu siedzieć.

Gdy słońce przez małe okienko chaty zaglą­dało niedyskretnie w oczy śpiącej dziewczyny, szląc jej pieściwymi promieniami pocałunki, zry­wała się zarumieniona, świeża, jak majowy po­ranek, wybiegała na podwórko. Tam, przy kry­nicy, splatała zwoje włosów czarnych, cieszyła się szczęściem swojem i życiem, które tryskało z jej twarzy.

Staszek Koniucha, który pędził konie do wo­dy, zakradł się pod płot, okalający sadybę, gdzie Róźka mieszkała; a gdy napasł oczy do syta wi­dokiem cudnej dziewczyny, huknął z całej siły dzień dobry, pocałunek ręką jej przesłał i z ko­pyta pomknął ku rzece. Dziewczyna drgnęła, spłonęła szkarłatem, w piersi zaparłszy dech, sły­szała własnego serca bicie... Goniła myślą za Staszkiem. On tymczasem cwałował drogą, a siny tuman kurzu wił się za nim i ginął, hen nad rzeką, która srebrną wstęgą błyszczała wśród zielonej łąki, za siołem.

Róźka znała Staszka od maleńkości; pasali oboje owce po leśnych polanach, będąc dziećmi.

Teraz razem chodzili w dzień powszedni na ro­botę, w świąteczny, na zabawę. Sprawnym był chłopiec do wszelakiej roboty, a w tańcu rej wo­dził. Był zuch, co się zowie; miał twarz zgorzałą od słońca, o rysach regularnych, oczy ciemno- szafirowe. W tańcu z oczu sypał skry, aż dziew­częta się płoniły i kryły jedne za drugie. Jak objął Róźkę w pół i przygarnął ją silnem ramie­niem do siebie, zapominał o całym świecie; a gdy ciemne warkocze dziewczyny musnęły go po twa­rzy, czuł jej oddech i bicie serca, wpadał w szał.

Róźka dziwnie była wytrwałą w tańcu; jej dro­bna postać potężniała w objęciach chłopca. Nie przestawali tańczyć, aż ich zatrzymano. Była z nich chwacka para, a Róźka miała wszelki mir u chło­pców. Za szczęśliwego się uważał ten, który są­dził, że Róźkę rano pierwszy zobaczył, czuł, że raźniej mu pójdzie robota dnia całego; tem bar­dziej, iż się mu zdawało, że ona przy grabieniu siana powinna znaleźć się koło niego. Tak każdy chłopak myślał. I już w myśli układał sobie, co jej powie; czy, kiedy i jak — uda mu się dostać tego ponętnego buziaka?

A Róźka? Róźka lubiła chłopców, bo byli weselsi niż dziewczęta, a względem niej delikat­niejsi. Te boczyły się na nią, nie wiedzieć dla­czego; choć ona wszystkie lubiła, a nie uważała się za ładniejszą od drugich. Ona tylko czuła się

szczęśliwą i dlatego była taką wesołą. Umywszy się przy krynicy i splótłszy warkocze, urwała kilka maków czerwonych, które gdzieś z końca grządki, omotane fasolą, ku dziewczynie wyglą­dały, a nucąc piosenkę, krzątała się koło zagro­dy. Pieśń płynęła czystym, świeżym głosem, ze zdrowej piersi młodej dziewczyny. Nikt jej śpie­wać nie bronił i nie przeszkadzał. Ćwierkały tylko szczygiełki, skacząc po gałązkach jaśminu; a pta­ctwa budzącego się gwar dochodził od strony leszczynowych krzaków, za wsią, jak echo do uszu dziewczyny. Szczygiełki w śpiewie były nie­śmiałe, zresztą dużo czasu na śpiew nie miały. •Łowiły muszki wśród krzewów i ostrzyły dzióbki

o gałązki. Dziewczyna w śpiewie trzymała prym. Chór ptactwa leśnego stawał się coraz silniej­szym ; w miarę jak ich ze snu budzący się poczet powiększał. Cieszyło się ptactwo świeżą zielono­ścią i ciepłem słońcem. Zagajnik ożywił się. Cała natura wstała ze spoczynku po ciepłej nocy, od­świeżona, wesoła. Cieszyły się dzwonki lilijowe w trawie i wszelaka roślinność cieszyła. Lekki wietrzyk muskał kwiecie kaliny, głogu, róży dzi­kiej; zwracał pęki na drzewach ku słońcu, które pod wpływem tegoż promieni wydawały woń ostrą, upajającą. W powietrzu było bardzo prze- źroczo, słonecznie i gwarno. Natura cała śpie­wała pieśń poranną Stwórcy.

Róźka właśnie ukończywszy robotę przy do­mu, przebiegała zagajnik, pierś jej falowała od zmęczenia, wciąż śpiewając, spieszyła się na łąkę. Las przestał gwarzyć. Ptasząt rój spłoszony skrył się w gąszczu. Stanęły młode brzózki, milczące; z inną bracią i cała dziatwa leśna z drobnych krzewów złożona z kaliną na czele; tylko kwiatki śmielsze, które Róźka tak lubiła, łechtały jej stopy, a fijołek z ukrycia przymilał się do dziew­czyny. Słońce snopem światła oblało całą postać dziewczyny; błyszczało purpurą w fałdach jej spódnicy, ślizgało się strugami promieni po jej kibici, rozświetlało jej twarz. Dziewczyna stanęła, aby zaczerpnąć oddechu. Niesforne sploty wło­sów uwolniły się od krępujących je więzów i spły­nęły na ramiona. Twarz jej zarumieniła się od szybkiego biegu, serce biło gwałtownie w piersi, cała postać pałała szczęściem, zdrowiem, mło­dością. W oczach szkliły łzy. Tym razem nie śmiała się.

Jakieś dziwne uczucie wielkiej radości i trwogi zarazem owładnęło całą jej istotę, nie umiała so­bie zdać sprawy ze swych uczuć i co się z nią dzieje, czuła tylko, że w niej zachodzi jakaś wielka zmiana. To miłość zakwitła w jej sercu i nic dziwnego, bo miała grunt podatny w usposobie­niu dziewczyny. Dziewczyna zrozumiała po raz pierwszy, że kocha Staszka i jest przezeń ko­

chaną i czuła się tak szczęśliwą, jaką nigdy wprzód nie była... Wzniósłszy oczy ku niebu, łzami, sercem i całą swą duszą dziękowała Bogu za to wielkie dobro, które on szle dla uszczę­śliwienia ludzi.

Śliczną była ta Róźka i szczęśliwą!

W GNIEŻDZIE ZARAZY

OBRAZEK Z NATURT

(Drukowano w „Głosie Narodu“ w Krakowie).

I at temu kilka, jesienią przejeżdżając przez wio- ' skę M. nad Zbruczem, musiałem tamże z powodu złej drogi i pory spóźnionej zanocować. Na wio­snę tegoż roku, także jeździłem dla interesów do M., gdzie kilka godzin bawiłem; przy tej sposo­bności poznałem lud tamtejszy i sędziwego pro­boszcza. Staruszek wydał mi się nadzwyczaj sym­patyczny, a choć siódmy krzyżyk już miał za pasem, był zupełnie zdrów i czerstwy. Wioska niewielka, w wąwozie, rozsiadła nad rzeką, cała wśród sadów wiśniowych, zdawała się oddychać spokojem i szczęściem. Włościanie mieli parafię, szkółkę i pola dostatek, wyglądali zdrowo, zamo­żnie. Ta wioska zaciszna z kościółkiem, otoczo­nym starymi kasztanami, wydała mi się bardzo ponętną siedzibą. Skołatany zawodami życiowy­mi, myślałem, dobrze by mi było tu na starość osiąść w jakiejś chatce. Żyłbym zdała od ludzi, od tego zgiełku wielkiego miasta, który upaja młodych, jak wino szampańskie, a starym spra­wia zawrót głowy; może natura piękna i lud

zbożny złagodziłyby te rany, które życie w świe- cie ludziom zadaje. Zazdrościłem mieszkańcom wioski tej ciszy i dobrobytu. Widząc tu wszyst­kich szczęśliwych i zadowolonych, czułem do nich złość za to właśnie, że są szczęśliwi i zadowoleni. Dojeżdżając do wsi, ujrzałem kroków kilkanaście za mną biedkę jednokonną i na niej żydka. Ten krzyczał z całej siły i wymachiwał rękami.

Panie! panie! wróć się pan, tam kwaran­tanna, tam ta paskudna słabość. I mnie tędy droga, lecz zwracam na bok, milę nałożę, a tam­tędy nie pojadę, bo mi życie miłe...

Przyglądałem się bacznie mojemu opiekunowi. Żyd był suchy, mizerny, trząsł się od zimna, miał tylko letni chałat na sobie i kawałek kapelusza.

Czy ci tak bardzo życie miłe — zawołałem.

A jakże panie; mam żonę i dzieci drobne, jam im potrzebny. To moje bogactwo i moja bieda — odparł rezolutnie. — Bogactwo, bo wię­cej nie mam nic, krom kilku groszy w kieszeni, a bieda bo ciężko mi je wyżywić. Jeżdżę, zaku­puję po wsiach jaja, skóry, „brucht“ ze starego żelaza, sprzedaję, to wszystko w mieście i z tego żonę i dzieci utrzymuję. Ale muszę już jechać, bo noc, a w domu żona i dzieci czekają. Wiozę im bułki i trochę słonej ryby; dziś jeszcze nic nie jedli, i w chacie nie palono, bo nie miałem za co gałęzi kupić. Spieszno mi panie, bo ja moje dzieci

bardzo kocham; jak one syte i niezmarznięte, to tak, jakbym ja był syty i niezmarznięty.

Żydek pojechał, a ja pomyślałem: Szczęśliwy jednak on być musi, ma cel życia, dla swoich kochanych pracuje i dla nich się poświęca; jak oni nie cierpią, to on nie cierpi, żyje życiem tych, dla których żyje. I ta mizerna postać wyrosła w moich oczach na bohatera, który nie ma swego ja, nie czuje swojego cierpienia, jest zadowolony ze swego mizernego bytu i nań nie wyrzeka. To prawdziwa filozofia, żyć życiem drugich, drugich szczęściem i być z losu swego zadowolonym. Tego nie każdy dokaże, a kto dokaże, ten życie swoje rozumnie urządził; żyje szczęściem drugich i sam, choć w nieszczęściu, czuje się szczęśliwym. Ale równocześnie przyszło mi na myśl: jak niebez- piecznem jest to plemię, rozradzające się w nie­skończoność dla nas, którzy staliśmy się pastwą jego wyzysku ? Miłość dla rodziny usprawiedliwia nie jeden czyn żyda, lecz my, których on krzyw­dzi, uniewinnić go nie możem...

Nie usłuchawszy żyda, kazałem woźnicy je­chać do wsi. Ponieważ nie widziałem nigdy cho­lery, sądziłem że należało mi się i z nią oswoić. Bynajmniej nie dziwiłem się, iż w tej porze zgni­łej, w powietrzu przesiąkłem wilgocią i miazma- tami, bakterje miały grunt odpowiedni do rozwi­jania się. Choć mrozu jeszcze nie było, doku­

czało jednak przejmujące zimno. Mgła gęsta, jakby całunem, pokryła ziemię, przysłoniła horyzont, osiadła na łbach końskich, naszych twarzach, skraplając się pod wpływem oddechu. Czułem się znużony i jakby przybity. Przyznam się, że wieś ta nie wydała mi się tak uroczą sie­dzibą, odkąd dowiedziałem się, że w niej gości cholera. Może i tu osiądę, lecz chyba z drugiej strony wioski, wśród płaczących wierzb i brzóz, gdzie białe krzyże płaczą kroplami dżdżu, a para wydobywająca się z grobów, osłania takowe przed wzrokiem wędrowca... Było mi bardzo nie we­soło...

Spuszczaliśmy się ostrożnie do wąwozu, bo coraz ciemniej się robiło, a droga oślizgła. Przez mgłę ujrzeliśmy światełka w dali, które, jak błę­dne ogniki, błyskały i ginęły. Cała wieś była na- siana takiemi światełkami.

Panie — przemówił woźnica — to duszyczki rozstające się z tym światem, a ich moc, pewno pół wsi wymarło... Wróćmy się — wołał rozpa­czliwie — póki czas, tam przepadniem ! Mam żonę i drobne dzieci, kto je wyżywi, jak zginę? Oj, dolo, moja dolo! skarżył się przerażony.

Jedź! — prawie z gniewem zawołałem.

Mnie wszystko jedno, pomyślałem, nikt po

mnie nie zapłacze, a życia swego nie kładę na wagę złota. Ludzie umierają ciągle, jednak brak

ich w świecie uczuć się nie daje. Co za znacze­nie ma we wszechświecie moja mizerna osoba? Woźnica począł głośno płakać.

Przeżegnaj się — rzekłem mu — jak ci nie sądzono, to cię ominie!

To trafiło do jego przekonania, zaciął konie batem i po kilku minutach jazdy dotarliśmy do wsi.

Zaraz u wjazdu zatrzymała nas warta. Twier­dziła, że od dni dziesięciu nie wolno im nikogo do wsi wpuszczać, ani zeń wypuszczać. Sięgnąłem po sakiewkę, moneta brzęcząca silniej podziałała na chłopów, niż zakaz. Wprawdzie nie puścili nas, lecz wskazali opodal małą drożynę, którą można było wsunąć się do wsi niepostrzeżenie. Jechaliśmy noga za nogą; do plebanii był jesz­cze spory kawałek drogi. Zewsząd dochodziły nas lamenty i zawodzenia. Jakieś tony stłumione, jęki bezsilne wijących się w kurczach i skargi tych, co żegnali swych drogich. Mgła zrobiła się tak gęsta, żem ledwie mógł dojrzeć plecy woźnicy. Przesuwaliśmy się zwolna koło ogrodzeń chałup wiejskich, z których płynęły te zdławione łkania, wołające o litość, płacz z modlitwą, wybuchy rozpaczy i przekleństwa. Czułem ból w piersiach tych nieszczęśliwych, tych, co giną w okropnych mękach i tych, co zostawszy sami płacząc straty bliskich, powloką się wkrótce do mogił, aby tam usnąć wraz ze swymi serdecznymi. Olbrzymiał

ten mój ból w miarę, jak posuwaliśmy się dalej. Ujrzałem kilka trumien białych, heblowanych, pod przyzbami chat, w których się najwięcej świeciło. A u wrót jednej przywieziono aż trzy. Babka, ma­tka i córeczka malutka, jak się później dowie­działem, w jednym dniu skonały. Została jedna dziewczyna, sierota samiutka, bo ojciec już dawno spał w ziemi. Biedna dziewczyna stała właśnie we wrotach, w zgrzebnej koszulinie, z włosem po­targanym , oczy miała obłąkane, a ból tak jej twarz wykrzywił, że budziła raczej wstręt, niż po­litowanie. Tyle było tragedyi w wyrazie tej twa­rzy, że wydała mi się uosobieniem nędzy i nie­szczęść największych, jakie życie rodzi. Czyniła mi wrażenie ofiary, na której widnieje znamię śmierci, choć ona całą energią swej woli i siłą młodzieńczą przeciwdziałała strasznemu losowi. Ledwieśmy ujechali kroków kilkanaście, dziew­czyna u wrót padła, cała zczerniała i z tym sa­mym na wykrzywionej twarzy wyrazem zastygła.

Czujemy się nieraz bardzo nieszczęśliwymi, pomyślałem, narzekamy na los swój, nie prze­ciwstawiając nieszczęścia naszej jednostki nie­szczęściom wielu innych. Tymczasem życie własne, kiedy się człowiek nad niem zastanowi i porówna je z życiem ogółu ludzi, pozna, że sam należy jednak do wybrańców losu. Natury słabszego charakteru a szczególnie kobiety, egzaltują nie­

szczęście. Zdaje im się w ich własnych oczach, że rosną na bohaterów, pozwalając brać wyobra­źni górę nad rozwagą. Lubują się w swem cier­pieniu, a choć im ono dolega, poddają mu się chętnie. Czasem lada błahostka rośnie w ich oczach do niebywałych rozmiarów. Cierpią rze­czywiście i to bardzo, to ich cierpienie nie jest urojonem, choć przyczyna tegoż jest urojoną lub małoznaczącą. Cierpią więcej, niż ci, którzy do­tknięci prawdziwem nieszczęściem, starają się zwalczać ten ból, który ich dręczy. Z drugiej strony nieszczęścia wielkie, prawdziwe, ludzi ła­mią. Tych tylko hartują, którzy mają nieugiętą wolę i energię, która nie jest chwilowym zapa­łem młodzieńczym, lub gorączkowym objawem temperamentu, lecz siłą ducha wypróbowanego w walkach, zrosłą z daną jednostką. Tych har­tuje nieszczęście, którzy stawiają wcześnie czoło zawodom życiowym, są nad nie wyżsi, pokony- wują je zwycięsko. Słabszych walka życiowa za­bija. Wytwarza w nich zanik funkcyi umysłowych, sprowadza apatyę; ludzie tacy przestają żyć, we­getują z dnia na dzień. Oddawszy się z całą bier­nością niedoli, stają się niewolnikami swych chuci, zatracają coraz więcej swój pierwiastek duchowy, przestają być ludźmi, bydlęceją. Takich ofiar mnóstwo. Są to wykolejeni, których współ­bracia nie starali się podnieść, wzmocnić na du­

chu. Przeciwnie, obrali sobie drogę mylną, ga­niąc ich za brak odporności. Wytykając im ich błędy, zniechęcili do życia, osiągnęli cel, wbrew swym chęciom.

Refleksye moje przerwał widok budynku, wy­łaniającego się z ciemności spowitego mgłami. Cały był oświetlony. — To szkoła — objaśnił mnie woźnica — przemieniona na szpital.

Budynek wyglądał bardzo ponuro, otoczony topolami, obdartemi z liści, po większej części zeschłemi. Wiatr łamał suche gałęzie, giął je, oplatał jedne o drugie, jęczał w szczelinach na strychu, targał sygnaturkę. Dzwonek odzywał się głosem konającym. Z wnętrza budynku, jak echa ledwie uchwytne, dolatywały mych uszu płacz i zawodzenia. Trzask i chrzęst gałęzi, targanych wichrem, wydał mi się tańcem szkieletów w po­wietrzu. Zdało mi się, żem ja już w ich mocy, czułem, że ich kościste palce dławiły mnie za gar­dło. Naraz, niespodziewanie, za mojemi plecami puszczyk zawołał: pójdź! pójdź! i zaśmiał się szyderczo. Dreszcz przeszedł mnie od stóp do głowy, czoło oblało się zimnym potem, zrobiło mi się słabo, kazałem stanąć. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem.

Wnoszono na noszach chorych, umarłych wy­noszono do budynku opodal stojącego, a prze­mienionego na kostnicę. Raniutko wóz miał za­

jechać i wywozić ciała na cmentarz. Ludzie bie­gali, krzątając się gorączkowo, znużeni, z wido­czną niechęcią, nie zważali na rozporządzenia mło­dego medyka, który stał w sieni i rozkazy wydawał. Opodal budynku tliło ognisko, w którem palono odzież nieboszczyków. Powietrze było przesią­knięte spalenizną i karbolem.

Medyk wyszedł z latarką na podwórze. Mo­głem mu się przyjrzeć. Był bardzo młody, blady, cienki, jak łyczka, z binoklami na nosie. Żaden nerw nie drgnął na jego twarzy; nie było tam można dojrzeć ani wzruszenia, ani współczucia dla nieszczęśliwych. On robił na nich doświad­czenia i był zły, że się nie udawały; uważał, że ci chorzy byli dla nauki a nie nauka dla nich. Nie zadawał sobie pracy aby wzbudzić w chorych zaufanie, więc też nie dziw, że go nie posiadał. -Łzy tych, którzy tracili swoich najdroższych, a swoje nadzieje grzebali w grobie, wcale go nie rozczulały, patrzał przez szkła i mówił:

Czego płaczecie? To chorym nie pomoże, bądźcie cicho, bo za bramę każę wypędzić.

Jakaś staruszka słania się na ręce ją otacza­jących, zanosząc się od płaczu. Onegdaj syn jej umarł; dziś córka dogorywa. Wydarli ją jej, twier­dząc, że stara nie dopilnuje dobrze chorej. Dok­tor staruchę nazywa histeryczką i dziwi się, że ta kobieta z ludu spazmuje. Dziwi się, że ma serce,

bo on sam, choć zna dobrze anatomię, nie ma wyobrażenia, co to serce.

Jakiś weteran o kuli wita mnie, uchylając czapki; daję mu jałmużnę, ociera łzy i cały drżą­cy, szepcze:

Panie jam wojak stary z pod Plewny i Se- bastopola; rozmaitych scen byłem świadkiem, lecz tych, co cholera zabija, żałuję więcej, niż tych, którzy zginęli od oręża. Tych śmierć o wiele stra­szniejsza.

Jakto? — zagadnąłem ciekawie.

A tak — odrzekł. — Człowiek na polu walki, zdrów zagląda w oczy śmierci, walczy z nią, a jak ginie, umiera przynajmniej ze sławą, krew swą dla świętej sprawy przelewając. Choć sam zginie, wierzy, że sprawa jego nie zginie. Wierzy, że inni wywalczą sławę jego oręża. Spać mu do­brze w mogile, lubo na obcej ziemi, bo wie, że oddadzą mu honory wojskowe i uczczą po śmierci. Jest w tem jakaś aureola męczeństwa, gdy prze­ciwnie, jak cię choroba strawi, to marny ko­niec. ..

Człowiek oddaje się z całą biernością w obję­cia śmierci, a czując tę swoją bierność, cierpi podwójnie; wie, że nikt nie uczci jego cierpie­nia... Cały dramat odgrywa się w jego umyśle i sercu, trawi go i zabija wpierw, nim niemoc fizyczna z nóg go zwali.

Przyznałem staruszkowi słuszność, a poże­gnawszy go, kazałem jechać dalej. Mgła opadała, osiadając na drzewach, bielejąc się po wierzchoł­kach chałup. Dostałem powtórnie zawrotu gło­wy, mieniło mi się w oczach, czułem, że go­rączka pali moje wargi. Chaty wraz z sadami ko­łowały w oczach moich. Mgły nabierały postaci sennych widziadeł, kształty upiorów, które wiatr gnał na wsze strony. Dzwon kościelny grzmiał przejmująco, niby jeden wielki jęk z olbrzymiej piersi, bólem bezbrzeżnym dławionej.

Skarga płynęła ku niebu. Cicho skarżyły się inne dzwony, nie śmiejąc, czy nie mając dość siły, wyrazić swego bolu. Zlewały jednak harmo­nijnie i łagodziły ostrość tonu pierwszego. To młodzież płacze za rodzicami, za wioską uko­chaną, za marzeniami wiosennemi. Zawcześnie im do chłodnego grobu. Czułem w sercu wielki ból, bolejąc nad niedolą bliźnich. Nie mogło się to w mym mózgu pomieścić, żeby ta mała, cicha wioska, była tak brzemienną cierpieniem. Mój medyk nazwałby to „nadczułostkowością, roz­drażnieniem nerwów“. Ja uważając się za czło­wieka, po człowieczemu odczuwałem niedolę innych.

Na wpół przytomnego, przywieziono mnie na plebanię. Ziembiło mnie, to znów paliło się ogniem moje ciało; położyłem się zaraz do łóżka. Pokój

był cały pogrążony w półmroku. Tylko lampka, płonąca przed obrazem Matki Boskiej Często­chowskiej, rzucała mdłe światło na jej twarz ła­godną , pełną współczucia i miłosierdzia. Wicher w kominie z ostrym łoskotem wszczął piekielną muzykę. Wpadał z wściekłością na strych, trząsł dachem, aż krokwie trzeszczały, wyrywał snopki, wył i ryczał, jak dzikie bestye.

Zdało mi się, że w tych głosach, wydobywa­jących się z komina, słyszałem jakieś wołania

o ratunek, zagłuszane wnet rykiem, wiatrem i chi­chotem czarownic. Chwilami wszystko milkło. Na­stawiłem ucha. Jakieś niewyraźne szepty, modli­twy i ciche stąpanie, dochodziły z przyległego pokoju. Mieniło mi się w oczach, przymykałem powieki; a w podnieconej gorączką wyobraźni przesuwały mi się straszne obrazy przed oczyma. Drżałem pod kołdrą, chciałem uciec, lecz nogi ciężyły mi ołowiem.

Sceny, które w ciągu dnia przesuwały się przed mojemi oczami, natarczywie mnie prześladowały. Nie mogłem się od nich uwolnić. To wszystko gdzieś wirowało w powietrzu, w bezładzie i nie­skończoności. 1 mary z umarłymi i postacie ludz­kie wijące się w kurczach, o twarzach wykrzy­wionych z bolu, a jednak śmiejących się, wołały mnie po imieniu; spychane jakąś siłą niewidzial­ną, tonęły w otchłani. 1 ta dziewczyna, którą

przy wjeździe do wsi widziałem, wodziła dokoła obłąkanemi oczami. Targana za włosy, przez ota­czające ją i cisnące się zewsząd upiory, broniła się zębami szarpiąc ich ciała. Wszystko to roz­pływało się w gęstej mgle, mgła pochłaniała wi­dziadła, coraz to więcej ciemniała, aż zupełnie zczerniała. Jęki stawały się mniej wyraźne, echa dzwonów płynęły w dal, gubiły się i rwały wraz z bólem tylu piersi i konały. Zmęczony i wyczer­pany, zasnąłem.

Nazajutrz obudziłem się około południa, zu­pełnie przytomny. Gorączka ustała, czułem tylko wielkie wyczerpanie umysłowe i brak sił; dopiero ku wieczorowi wstałem; o wyjeździe nie mogłem tego dnia ani myśleć. Proboszcz był bardzo rad, żem zdrów, cieszył się i mnie winszował. Widząc tak wielkie zainteresowanie się mną, obcym, czu­łem się do łez wzruszony tą jego dobrocią. Lu­dzi prostych i prawych łatwo w krótkim czasie poznać, choćby się nie było fizyologiem, bo nie silą się aby przywdziać maskę. Okazują się takimi, jakimi są w rzeczywistości. Poznajesz ich zalety i błędy. Taki egzamin jednak zawsze wychodzi na ich korzyść. Tym, co maskują przed świa­tem swoje ja, z trudnością to się udaje. Często zapominają o swojej roli, i wtedy wychodzi jak szydło z worka, to właśnie, co chcieli ukryć przed światem. Zmiarkowawszy to, gdy chcą się znowu

odpowiednio nastroić, powtórnie wkładając ma­skę, to im się już w każdym razie nie uda. Prze­ciwnie, afiszują się ze swoją blagą i stają się śmie­sznymi.

Ksiądz proboszcz swoją troskliwością i spo­sobem obejścia, uleczył mnie. Starał się uspo­koić moją rozbujałą fantazyę, wypadkami wczo- rajszemi podnieconą. Tak przejąłem się tem, co widziałem, że sam dostałem gorączki. Obecnie czułem, że znowu znalazłem równowagę i żem zdrów

Nazajutrz rano, uściskawszy dłoń gospodarza, wyjechałem, a przeprawiwszy się przez Zbrucz, stanąłem u celu mojej podróży.

Od mego woźnicy w drodze dowiedziałem się, że trzy ćwierci mieszkańców wymarło, nie było chaty bez nieboszczyka, a w niektórych wszyscy wymarli, tak, że drzwi zapieczętowano. Teraz nie zazdrościłem szczęścia mieszkańcom wioski, prze­stałem marzyć o życiu zaskorupionem w jakiejś chatce na ustroniu. Wolałem żyć i walczyć wśród ludzi i dla ludzi.

W nadziei, że będę czemś w świecie i szczęścia zaznam, postanowiłem na los mój nie wyrzekać

i pracować gorliwie, Bogu zostawić przyszłość, wierząc, że On nadziei mojej nie zawiedzie i wes­prze mnie w walce.

Z ODESKIEGO BULWARU

FEJLETON

(Drukowano w „Kresach“ w Kijowie).

|Jo dniu skwarnym a wietrznym nastał wieczór *■ cichy, jednak gorący. Lekki wiaterek powie­wał z nad morza, czyniąc powietrze znośniejszem. Bulwar zaczął żyć. Cała Odesa urządziła sobie rendez-vous. Nieprzejrzane szeregi różnojęzycznego tłumu przesuwały się środkiem alei z akacyi, tam

i z powrotem. Ustawione ławki wśród drzew szczelnie były zajęte. Na werandzie w restauracyi było pełno publiczności, a wśród niej na wznie­sieniu grała muzyka. Jakieś miękkie adagio pły­nęło w przestworzu, rozmarzając spacerujących. Cisza była, tylko nawoływania kwiaciarek, które natrętnie z wyzywającem wyrazem twarzy doma­gały się kupna kwiatów i krzykliwy głos chłopa­ków roznoszących gazety, przerywały to dolce farniente mas. Nieco było chałaśliwiej na scho­dach wiodących do portu. Przekupnie, siedząc na bokach tychże, zachęcając do kupna rozmaitych drobiazgów, czynili nieco gwaru. Gromada chłop­ców, czyścicieli butów, obliczając dzienne zyski, wyrywała sobie pieniądze nawzajem, targali się

za czupryny, pogwizdając piosenkę kabaretową. Wspaniałe lampy elektryczne, porozwieszane wy­soko, zalewały strumieniami światła wszystko do­koła, prześwietlały liście na drzewach, czyniąc ta­kowe jasno-zielonemi, prawie przeźroczystemi. To światło wytworne nadawało elegancyi całemu zebraniu, rozświetlało twarze, łamało się w dro­gich kamieniach na złotych koliach i bransole­tach pań i panienek. A muzyka wciąż gra, coraz to nowsze dobywają się tony, coraz rzewniejsze, bardziej upajające. Zdawało się, że te dźwięki, dekoracya z drzew, lamp żarowych w górze i fir­mament ciemno-niebieski zasiany miliardem gwiazd, to wszystko stanowi jedną całość piękna i har­monii. A kobiety? Młode i wesołe. Przeważnie w jasnych strojach. Zgrabne, wiotkie. Co za py­szne odcienia barw. Bogate ubrania kapeluszy. Dużo welonów przeźroczystych a powiewnych. A twarzyczki, a oczy, a wyraz tych oczu; przy­patrz się czytelniku, a co odczujesz wyraź jeżeli potrafisz, bo ja nie umiem. Twarze smagłe, włosy czarne bujne, w fantastyczne sploty uwite. Wszyst­kie flirtują, jedne mniej, drugie bardziej powścią­gliwie. A jakie wdzięczne w ruchach, każda z oso­bna i wszystkie razem. Może były i brzydkie, ale ja na brzydkie nie patrzałem. Bawi oko, widok róż, gwoździków i lewkonii we włosach i u sta­ników pięknych kobiet. Zdaje mi się, żem na

placu św. Marka w Wenecyi, tyle tu znajdziesz podobieństwa typów południowych, wdzięków, barw. Przypominają się mi wrażenia przed laty odczute. Wchłaniam się w nie chciwie i upajam się niemi. O miniona przeszłości! Stoi mi jako żywo przed oczami zwierciadło Adryatyku, lazur nieba włoskiego i ta przejażdżka nigdy niezapom­niana po morzu przy pełni księżyca. Słyszę ła­godny głos mandoliny i ten cudny śpiew cichy a jednak potężny; widzę falującą pierś dziewczy­ny, a przedewszystkiem te łzy dwie, ciężkie, które spadły z jej oczu. -Łzy ze śmiejącej się twarzy. Te łzy wydały mi się jadem goryczy — piekłem. To następstwo rozkoszy. Zamyślonego, potrącają mnie, depcą mi po nogach. Czuję delikatną woń heliotropu i fijołków. Oprzytomniałem. Posuwam się zwolna, robiąc w dalszym ciągu przegląd twarzy. A brzydka połowa rodu ludzkiego? wcale nie brzydka. Mężczyźni przystojni, uprzejmi w obej­ściu, w białych ubiorach i takichże kapeluszach. Nagle dreszcz przeszedł po tłumie i zachwiał nim. Bomba eksplodowała, sądzicie czytelnicy? Bynaj­mniej nie. To nie huk eksplozyi, lecz jakiś ryk potężny jakby ranionego Iwa, płynący od morza. Olbrzymi statek wojenny rusza w drogę, śle mia­stu do widzenia. Straszny głos, aż mrowie prze­chodzi po skórze. Tysiącznem echem rozchodzi

się po porcie, łamie się na wybrzeżach i kona w głębinach morza.

Przychodzi mimowolnie na pamięć Potemkin

i to co się niedawno tu działo, oby się nie po­wtórzyło. A na górnym bulwarze ludzie space­rują, muzyka nie umilkła, gra. Co chwila słychać sygnały. To parostatki gwarzą. Gotują się do wy­marszu, migocąc światłem różnokolorowych la­tarek. Tam na morzu świat inny, budzący sza­cunek i lęk. Na ziemi czuje się człek panem po- zycyi, ogniskiem i środowiskiem życia. Na mo­rzu jakąś mi.zerotą, lichym robakiem pełzającym po ślizkiem pokładzie okrętu; będąc igraszką nieokiełznanego w swoim ogromie i w swojej potędze żywiołowej — morza.

Zejdźmy ku dołowi.

Z obu stron schodów amfiteatralnie zbudo­wanych, w taki sam sposób urządzono skwer na stoczysku góry, z całym labiryntem uliczek, wśród klombów z krzewów, pogrążonym prawie w cie­mności. Chciałem spocząć. Napróżno szukam ławki, błądzę i niecierpliwię się. Aż tu jakby za tchnieniem różdżki czarodzieja środkiem parku świetlana zajaśniała struga. Drzewa i krzewy jakby ze snu zbudzone, stanęły w całej swej krasie; odświeżone trawniki zaiskrzyły się kroplami rosy. Piękny był widok tej części parku, oświetlonej reflektorem elektrycznem z morskiej latarni. Na­

pawam się tym widokiem i rozglądam się. Wśród kępek. z drzew zrzadka ustawiane ławki, a na tych ławkach gruchają gołąbki; Romey i Julje, Numy i Pompiljusze. Nieco stropioni światłem

i tym intruzem, który się sam wkręcił, niepro­szony, wyglądali tak, jakby mieli ochotę mnie pożreć, lub wrzucić do morza. Tu królestwo amora — pomyślałem. Sama królewska mość stoi uśmiechnięty, w grocie ułożonej misternie z granitowych głazów, spojonych aksamitnem mchem. U stóp jego sączy się strumyk, rozpy­lając się dokoła skrapiając mech, szemrze pieści- wie. W powietrzu czuć zapach ociekających ży­wicą sosen. Rzuć ku mnie, kochanie, strzałę z koł­czanu ! Niech na całe życie utkwi w mem sercu, lecz nie darz mnie strzałą zatrutą jakiemiś do­tychczas mnie darzył. Przyjrzyjmy się bliżej pod­danym - szczęśliwcom tego mocarza. Przewa­żnie bardzo młode dziewczęta i chłopcy upra­wiali eon amore sport flirtu i miłości, tak zwaną platoniczną miłość czyli lizanie cukru przez szy­bę. O błoga naiwności. Szczęśliwi się jednak czu­ją, bujając na skrzydłach fantazyi; odczuwają to, co odczuć pragną. Wychylona czara miłości taka, jaką nam życie podaje do dna, upaja nas. Im dłużej taki stan trwał, w wspomnieniu zdaje się nam, że przeszedł błyskawicą. Wspomnienie zaw­sze zostaje smutne, za szczęściem minionem a nie-

powrotnem. Im goręcej się kochało i było ko­chanym, a w tern kochaniu i więcej się szczęścia zaznało, tern później większy żal i gorycz nas ogarnia, ba, nawet wściekłość opanowywa. Za­tem co się utraciło, a utraciło z własnej najczę­ściej winy. Wiemy, jak żyć należy, innych tego uczymy, a sami nie umiemy żyć. O gdybyśmy mogli narodzić się po raz drugi i nowe rozpo­czynać życie! Żylibyśmy jak należy i byli szczę­śliwi niezawodnie. Tymczasem choć śnijmy o tem. Sen to najlepsze ukojenie serc.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
32 A Świętochowski Nowele i opowiadania
Świętochowski A , Nowele i opowiadania+wstęp BN
B Prus, Nowele i opowiadania
Nowele i opowiadania Prusa
Prus nowele i opowiadania
Nowele i Opowiadania Bolesława Prusa
Świętochowski A , Nowele i opowiadania (wstęp BN)
Nowele i Opowiadania Bolesława Prusa doc
Świętochowski A , Nowele i opowiadania (notatki streszczenia)
Prus B , Opowiadania i nowele (wstep BN) (2)
Prus Bolesław Opowiadania i nowele
Prus B , Opowiadania i nowele (wstęp BN)
Opowiadania i nowele, B Prus WSTĘP BN
Rezydenci Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości Wincenty Łoś ebook
Rezydenci Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości Wincenty Łoś ebook
Prus Bolesław Opowiadania i nowele

więcej podobnych podstron