Aleksander Świętochowski
Nowele i opowiadania
oprac. Samuel Sandler
Jako nowelista zamilkł Świętochowski w 1904r. Ogłasza wtedy swój ostatni utwór należący do tego gatunku. Ramy twórczości nowelistycznej to: 1878-1904 są zarazem okresem, w którym Świętochowski cieszy się najwyższym autorytetem jako publicysta, ogłaszający niezmordowanie artykuły, felietony, szkice i rozprawy.
Pozycja i sposób traktowania nowelistyki Świętochowskiego przez współczesnych: czytelników, krytyków i historyków literatury ma swoiste cechy, których rozważanie niewątpliwie przybliża do zrozumienia charakteru tej części twórczości głównego przedstawiciela ideowego polskiego pozytywizmu.
Opowiadania i nowele pisarza były przesłonięte przez inne składniki jego twórczości. Czas, w którym Świętochowski pisał opowiadania i nowele to złoty okres rozwoju nie tylko powieści, ale w ogóle prozy fabularnej. Autor swoim talentem, skłonnościami, mniej lub więcej uświadomionymi tendencjami artystycznymi dość znacznie odbiegał od panującej i przez niego teoretycznie respektowanej poetyki i konwencji prozy nowelistycznej.
Świętochowski obiera niebawem bardziej zindywidualizowaną drogę twórczości nowelistycznej, bardzie odpowiadającą jego typowi wrażliwości artystycznej. Dość wcześnie dostrzeżono swoistość narracyjną i konstrukcyjną nowel i opowiadań Świętochowskiego. Dominująca w jego twórczości publicystyka społeczna nadawała ton, kierunek i charakter jego twórczości literackiej. W wypadku twórczości nowelistycznej przeważał od samego początku pogląd, iż była ona jednoznacznie podporządkowana ideologii społecznej publicysty „Przeglądu Tygodniowego”, „Nowin” oraz „Prawdy”. Natomiast prawie zupełnie nie zwracano uwagi, zwłaszcza w dawniejszych pracach, na specyficzne strony opowiadań Świętochowskiego nawet w zakresie ideologii społecznej, które wynikały zarówno ze szczególnego miejsca, jakie zajmowały w biografii pisarskiej.
Nowele i opowiadania powstały u schyłku wielkich batalii publicystycznych, w których wykuwała się w Polsce ideologia społeczna i polityczna liberalizmu mieszczańskiego drugiej połowy XIX wieku, w czasach wielkiej wiary i złudnych perspektyw, związanych z orędownictwem zasad i poglądów „obozu młodych”.
Początki twórczości nowelistycznej autora O życie zbiegają się w czasie i, co chyba bardzo znamienne, łączą się z okresem, kiedy w jego publicystyce, jak i w publicystyce całego obozu pozytywistycznego, słabnie napięcie i agresywność polemiczna i dyskusyjna, najbardziej widoczna w okresie lat mniej więcej 1870-1875. Ruch pozytywistyczny w Polsce, któremu w publicystyce przewodził Świętochowski, głosił m.in. hasła ucywilizowania kraju, podźwignięcia go do poziomu ogólnej cywilizacji.
O życie - tytuł pierwszego zbioru nowel - jest zawołaniem pisarza żywo zaangażowanego i wierzącego głęboko w skuteczność walki o humanistyczną postać i charakter życia zbiorowego. Z wiary w postęp oraz skuteczność i potrzebę usuwania z życia polskiego przeżytków i przesądów społecznych, kulturalnych, obyczajowych, umysłowych wywodziły się ideowe treści nowel O życie, ich kształt fabularny a także partie rezonerskie. Utwory Świętochowskiego nie zawierają już tego ładunku uniwersalnego i płaskiego optymizmu właściwego tzw. „pozytywistycznej literaturze tendencyjnej”, grzeszącej jaskrawie naiwnymi pojęciami i doświadczeniem społecznym oraz natrętnym dydaktyzmem.
W literaturze tego okresu dokonywała się swoista nobilitacja ludzi z „nizin” społecznych, ich form bytu, myślenia, uczuciowości, impulsów, instynktów ogólnoludzkich tam wykrywanych. Jako krytyk wychowany w kanonach wierności dla realistycznej prozy w jej postaci dziewiętnastowiecznej, postulował Świętochowski wierność obserwacji, prawdopodobieństwa i werystyczną iluzję obrazu artystycznego, co uważał za podstawowe wymogi estetyki. Domagał się on , aby literatura była propagatorką zasad i haseł pozytywistycznych, żądał jej pełnego zaangażowania w walce o zwycięstwo „postępowych” idei w życiu społecznym, kulturalnym, obyczajowym, postulował, aby tworzyła wzorce i modele nowych norm moralnych, stosunków międzyludzkich wyzwolonych z więzów instytucji.
Debiutujący jako nowelista Świętochowski niemało zawdzięczał zarówno podnietom ideowym i światopoglądowym, jakich dostarczała ideologia polskiego pozytywizmu, jak też wzorom tzw. pozytywistycznej powieści tendencyjnej, której rzecznikiem autor był przecież wcześniej przez długie lata. W debiutanckie nowele z pasją atakują ciemne, trwałe dziedzictwo nietolerancji narodowej, kastowej, wyznaniowej.
Jeśli we wczesnej publicystyce przeważały - co w jakimś sensie jest jej istotą gatunkową - elementy prezentacji programu ideowo - społecznego i jego postulatów, to w jego utworach beletrystycznych, a zwłaszcza już w nowelistyce górowała obserwacja, konstatacja obiektywna, która tam była tylko przesłanką wywodów.
W końcowych pointach wszystkich trzech nowel O życie (Damian Capenko, Chawa Rubin, Karl Krug) słusznie dopatrywano się chwytu publicystycznego, którego celem było wzmożenie wymowy ideowego każdego „obrazka”. Oceniano ten zabieg z reguły negatywnie. Ze szczególną zjadliwością ocenił ten tomik Stanisław Tarnowski. W utworach Świętochowskiego często pojawia się motyw nędzy, zwłaszcza głodu jako zmory życia i świadomości człowieka. Pisarz łączył w swojej twórczości szerokie widzenie horyzontów współczesnej mu rzeczywistości z bardzo świadomym i odważnym sterowaniem ku najbardziej zapalnym konfliktom i problemom społecznym, politycznym, ideowym, moralnym i obyczajowym swojej epoki.
Problem znaczenia i roli kłamstwa, jego wielorakich postaci i objawów - był wprost indywidualną obsesją tematyczną Świętochowskiego, artysty, myśliciela, pisarza i publicysty. Chyba nie ma innego motywu tak długo i różnorako rozwijanego w twórczości zarówno publicystycznej, jak beletrystycznej tego pisarza. Ale była to taka obsesja, której źródła trzeba szukać w ideowej wizji społeczeństwa, uformowanej przez pisarza. Świętochowski na sto różnych sposobów dowodzi, iż kłamstwo, zakłamanie jest koniecznością czasów współczesnych. Kłamstwo pełnie też funkcję niezbędnej straży istniejącego porządku. Rodowód niemoralności swoich czasów autor upatrywał z czasem z całą świadomością w naturze systemu społeczno - ekonomicznego i klasy rządzącej - burżuazji. Problem kłamstwa jest u Świętochowskiego ukazany w całym bogactwie konkretnego kontekstu historycznego i klasowego. Z tego punktu widzenia posiada on w ujęciu pisarza znacznie większy ładunek jadowitej krytyki antyburżuazyjnej. Wśród członków Klubu szachistów i sfery burżuazyjnej, z której się rekrutują, każdy właściwie ma na sumieniu swoja „aferę panamską”, frymarczenie wszystkim, sprostytuowanie, pospolite łajdactwa okryte tajemnicą, konwenansem, którego rolę sprowadza pisarz częstokroć do osłony kłamstwa, obłudy, zgnilizny i deprawacji moralnej. Klub szachistów jest przenikliwie demaskatorskim, wolnym od wszelkich iluzji ukazaniem atmosfery deprawacji i immoralizmu, konieczności kłamstwa jako fasady panujących stosunków obyczajowo - społecznych i norm moralnych.
Jednym z najistotniejszych obiektów drapieżnej i często zaciekłej krytyki i protestu społecznego, zawartych w całym pisarstwie Świętochowskiego było to, co uwłaczało godności indywidualnej człowieka, degradowało ja, czyniło niewolnikiem lub poddawało upokarzającej zależności. Nawet u Prusa nie pojawiał się z taką ostrością dylemat relacji między jednostką a społeczeństwem. Pisarz głosił w swojej twórczości kult indywidualności ludzkiej. Świętochowski dość odważnie, jeden bodaj w całej falandze pionierów pozytywizmu i wyznawców „pracy u podstaw”, przeciwstawiał się bezwzględnemu podporządkowaniu interesów i woli jednostki dyktatowi potrzeb ogółu.
Świętochowski bardzo gwałtownie reagował na tak symptomatyczne dla kapitalistycznego społeczeństwa procesy i zjawiska standaryzacji „despersonalizacji” osobowości ludzkiej. W cyklu Tragikomedia prawdy, a zwłaszcza w noweli Sam w sobie Świętochowski szczególnie dobitnie przedstawia dramat degradacji indywiduum, podeptanie indywidualnej godności ludzkiej, wreszcie jarzmo, jakie konwenans, „świadomość zbiorowa”, obyczaj, normy ogółu narzucają człowiekowi. Właśnie w utworze Sam w sobie sięga to aż do „utraty poczucia swej samodzielności”, zagubienia człowieka w zbiorowości przy równoczesnym, całkowitym poczuciu osamotnienia, wyobcowania. Bohaterami utworów Świętochowskiego są najczęściej, zwłaszcza w cyklu Tragikomedia prawdy, ludzie, których warunki życia społecznego wyzuwają z własnej indywidualności. Znajdują się oni wszyscy prawie w niewoli norm, przesądów, praw, pojęć, stereotypów myślowych i obyczajowych. Momenty „wyłuskania się ze skóry społecznej”, „poczucie samego siebie”, które przezywają bohaterowie Sam w sobie i Moja głowa, są w końcu iluzjami: z dużą dozą ironii traktuje pisarz pozorną autonomię życia wewnętrznego, ów „kącik”, „krainę”, gdzie człowiek może niby zachować całą swoją wolę i być zupełnie sobą.
Wiele jest, zwłaszcza we wczesnych utworach Świętochowskiego, partii o charakterze dość nieudolnym artystycznie, natrętnie „ilustratorskim”, żywo przypominającym to, co często się nazywało „wczesnopoytywistyczne exempla”. Swoje postacie pragnął kreować w ten sposób, by były, mówiąc jego słowami „z rzeczywistości zdjętym okazem ludzkiego życia”. Smak i upodobania szczególnie żywotne w prozie XIX wieku, nie godziły się ze sposobem kreowania postaci przez Świętochowskiego w okresie, kiedy dawał swoje najdojrzalsze utwory nowelistyczne. Brakło jego postaciom potocznie pojętej „prawdziwości” i plastyczności. Nie było u niego naprawdę kreacji „pulsujących życiem”.
Chociaż Świętochowski był nazbyt nawet skory do wytykania innym chwytów zapożyczonych z melodramatów, własnych utworów, zarówno dramatycznych, jak i nowelistycznych, nie uchronił od ich jaskrawych przejawów. Przenikanie elementów czułostkowo - lirycznych, łzawej melodramatyczności dostrzec można już we wczesnej twórczości nowelistycznej. Jeśli chodzi o elementy opisu, to nie porzucił ich pisarz, odżywały one stale w jego twórczości do końca, ale nie określały już dominujące formy ekspresji artystycznej, jak to było na samym początku.
Świętochowski tworzył w okresie niewątpliwego wzmożenia tendencji do amorfizacji form prozy narracyjnej, tym się wyróżniał , iż był im stosunkowo więcej oporny niż współcześni. I u niego pomieszanie gatunków prozy jest duże, często jaskrawe, nawet jaskrawsze niż u innych, ale przy tym utwory jego cechuje bardzo wyraźny rygor wewnętrzny. Rygor nowelistycznej kompozycji. Twórczość nowelistyczna Świętochowskiego pod względem wewnętrznej struktury gatunkowej dzieli się na dwie, dość wyraźnie wyodrębniające się części.
Jeden to typ prozy narracyjnej, najbardziej rozpowszechniony i popularny w literaturze europejskiej XIX stulecia, w Polsce rozwijany przez Kraszewskiego, Orzeszkową, Prusa, Sienkiewicza, Konopnicką. Utwory te charakteryzują się wyraźnie zarysowanym rdzeniem fabularnym, odznaczają się troską o indywidualną plastykę i zarazem typowość lub reprezentatywność społeczną postaci, sytuacji, akcji. Mieściły się tu różne odmiany gatunkowe: szkic powieściowy, opowiadanie, nowele, „obrazek”.
Drugi dział prozy nowelistycznej stanowił dziedzinę bardziej indywidualną. Dla jej odmiany trzeba przywołać takie terminy jak: parabola, przypowieść, powiastka filozoficzna, gatunki swoją strukturą zasadniczo różniące się od tradycyjnych nowel i opowiadań. Były to gatunki martwe raczej w 2 poł. XIXw. Większość otworów Świętochowskiego należy do tego typu prozy: Sam w sobie, Klub szachistów, cały właściwie cykl Tragikomedia prawdy.
Rzeczą dość istotną jest fakt, że pisarz był całkiem świadom dwutorowości, jaką biegła jego proza nowelistyczna, czemu dawał niejednokrotnie wyraz. Już pierwsze zbiorowe wydanie jego pism (1896), bardzo wyraźnie było naznaczone tego rodzaju podziałem gatunkowym: w jednym tomie pomieścił opowiadania i nowele werystyczne, w pozostałych dwóch parabole, przypowieści, bajki. Ponad tym rozgraniczeniem dostrzegamy jednolicący typ techniki narracyjnej, który decyduje o strukturze pierwszej, jak i drugiej odmiany utworów. Zarówno opowiadania, nowele, jak i przypowieści, powiastki filozoficzne, parabole łączy pokrewny typ techniki konstruowania fabuły, pokrewna kompozycja. Wszystkie one ciążą ku kompozycji typowo nowelistycznej także wtedy, kiedy nie są nowelami. Istnieje dość powszechne i chyba uprawnione przekonanie, iż nowela jest wśród wszystkich gatunków prozy fabularnej gatunkiem najbardziej strukturalnie i kompozycyjnie zrygoryzowanym. Porównanie noweli z dramatem nie tylko nie jest odosobnione, lecz jest zjawiskiem powszechnym. Pokrewieństwo strukturalne kompozycji dramatycznej i nowelistycznej było już stwierdzone przez romantyków. Ciążenie ku jednolitości motywu narracyjnego, jego przedmiotu, dążenie do pewnej jednolitości akcji, do dramatycznej koncentracji i intensyfikacji postaci, zdarzeń, nawet przestrzeni i co się z tym wiąże - dążenie do krótkości utworu, są elementami dość jednoznacznie przypisywane gatunkowi nowelistycznemu jako konstytuowane, w odróżnieniu zarówno od innych, krótkich, bardziej luźnych gatunków prozy narracyjnej.
Dbałość o kształt języka literackiego była u Świętochowskiego programowa; podkreślał swój autonomizm w stosunku do języka powszedniego, potocznego, co zbliżało go w pewnym sensie do praktyki parnasistów, do ich kultu wysublimowanego języka. Jednym ze szczególnych raczej marginalnych przejawów tych zbliżeń do konwencji literackiej parnasistów są stylizacje orientalne i antyczne Świętochowskiego. Wypowiadał się on zdecydowanie w obronie autonomii języka literackiego, nawet jego elitaryzmu. Jako prozaik okazywał wyraźną skłonność do patetyzacji frazy; nierzadko popadał przy tym w oratorską pompatyczność, koturnową sentencjonalność, deklamatorstwo i emfazę stylistyczną. Pomimo tego wszystkiego nie sposób odmówić mu miana znakomitego stylisty. Dowcip autora Tragikomedii prawdy jest zawsze agresywny, najczęściej zgryźliwy. Celuje Świętochowski przy tym przede wszystkim ciętą inwektywą, sarkazmem, gryzącym szyderstwem; bywa okrutnie złośliwy i odznacza się satyryczno - ironicznym impetem.
Damian Capenko
Tytułowy Damian Capenko był to kapral podolskiej guberni, z Łuby, kamienieckiego powiatu. Pytany prywatnie kim jest mówił: Małoros (nazwa ta obejmowała wtedy mieszkańców dzisiejszej Ukrainy). Już sama uroda chłopaka mówiła za niego skąd pochodzi, posiadał czarne, rozmarzone oczy, śniadą skórę i usta ułożone w wyraz smutnej łagodności, a mowę charakteryzowała śpiewność. Lingwiści z Przesmyka uważali ten mowę, za język pokaleczony, po polsku jednak Capenko mowił bardzo poprawnie. Wychowany został przy dworze Polaka, dziedzica Łuby na Podolu, potem został przewieziony jako rekrut do straży pogranicznej w Przesmyku.
Całej tej charakterystyce przeczył Edward Tabor - handlarz zbożem, który twierdził, że Capenko jest kałmukiem (nazwa koczowników z plemion mongolskich, tu w pogardliwym znaczeniu: dzikus). Oskarżał on Damiana o wiele niegodziwości, np. o to, że zaleca się on do panny Motylińskiej tylko po to, by uzyskać od jej ojca fajkę ze srebrnym łańcuszkiem. Narrator jednak zaznacza, że Tabor nie może być wiarygodnym informatorem i że jego wrogość do Capenki ujawniała się na wielu płaszczyznach.
Pewnego dnia Tabor przechodził koło domu Motylińskich, na podwórku panie kopały w ziemi, poczekał, aż każda z nich na niego spojrzy, sam przyjrzał się im, mlasnął językiem i wrócił do domu. Wśród panien Motylińskich, była Hortensja, dziewczyna w ciało bogata, o pulchnej twarzy i radosnych oczach, zawsze uśmiechnięta. To do niej zaszedł pewnego dnia Tabor, przyniósł do niej także piękny, kolorowy perkalik. Hortensji od razu rzucił się w oczy ten materiał, była nawet wobec Edwarda kokieteryjna. Tabor ściskał już Hortensję za rękę, lubieżnie wpatrywał się w jej talię, gdy nagle wszedł Capenko! Panna wyrwała swoją rękę i zgromiła natrętnego kawalera. Damian od razu zdał sobie sprawę z tego, że trafił na scenę kuszenia. Zauważył też perkalik, już chciał go zabrać i zanieść do kapitana jako dowód kontrabandy (został on bowiem przyniesiony ze sklepu bez plomby). Ale powstrzymała go Hortensja, przerażoną możliwością utraty podarku, poszeptała trochę słodkich słówek i było po sprawie. Gdyby Capenko nie był tak zajęty panienką, zauważyłby, że Tabor poszedł nie domu, ale do kapitana. Ale panna Hortensja była tak miła (ze wzg na perkalik, który odkupił Damian od Edwarda i jej ofiarował), że przysłoniła biednemu Damianowi cały świat. Tabor zasugerował kapitanowi, że jego podwładny przemycił przez granicę dla swojej kochanki perkalik. Przeszedłszy granicę, Tabor spotkał Postułkę, był to największy kontrabandzista, chwalił się, że nie rozmawiał ze strażnikiem granicznym nie mając przy sobie jakiegoś ukrytego towaru. Z rozmowy dwóch oszustów wyszło, że Capenko za miesiąc kończy służbę i wraca do domu. Tabor od razu stwierdził, że on już mu da prezent na do widzenia. Oszuści również mają w planach przemycić do Królestwa kontrabandę, z tym wiąże się jednak niemały problem. Z daleka przyglądał się dwóm mężczyznom Capenko, od razu wyczuł, że oni coś kombinują i zlecił ich pilnować. Na widnokręgu dojrzał Broga - dziedzica Przesmyka, Cepenkę łączyła z nim pewna więź, pewnie z tego względu, że obaj pochodzą z Podola. Damian poprosił dziedzica, aby sprzedał mu ziemię, którą dzierżawi od niego Tabor. Bróg nie chce się zgodzić na sprzedaż ziemi, uważa, że Motylińska nie jest dla niego dobrą kandydatką na żonę i nie chce on by się pobrali, tym samym namawia Damiana, by wrócił do rodziców, na Podole. Capenkowi strasznie zależy na tej ziemi, Bróg proponuje przełożyć rozmowę na jutro, gdy chłopak będzie miał cała sumę. O dziesiątej w nocy Tabor, zaszedł do dziedzica, ten jednak odprawił go, mówiąc służącemu, że dla niego dzień się już skończył. O tej porze Capenko siedział u panny Hortensji, zamiast pilnować granicy. Pisał on list do rodziców, w którym prosił o błogosławieństwo jego małżeństwa. Co by chłopak nie napisał, dla Motylińskiej zawsze to było obcesowe, prymitywne i bez polotu. Panna narzekała, że nie nazywa jej aniołem, pięknością, że ma majątek i szafę pełną bogatych stroi. Na koniec zasugerowała, że to rodzice Damiana powinni, prosić jej rodziców o zgodę na ten ślub, gdyż to ona jest córką rządcy, a nie byle dziewką. Nagle dało się usłyszeć w okolicy granicy strzał, Capenko czym prędzej wsiadł na konia i tam pospieszył. Okazało się, że jakaś postać przemykała się do ogrodu Tabora i nie otrzymawszy odpowiedzi na pytanie, wartownik strzelił. Gdy Capenko podjechał kontrabandzista nie żył, był to syn Postułki, obok niego leżał worek napełniony sztukami płótna. Wściekły Capenko wiedział, że leżeć tu powinien Tabor! Jechał zdać raport kapitanowi i wspomnieć o tym, że widział dziś starego Postułkę rozmawiającego z Taborem. W drodze dojrzał siedzącego na swoim ganku Edwarda, który wygwizdywał jakąś wesołą piosenkę. Jak przystało na czułego kochanka Damian zaraz potem jechał do ukochanej, myśląc, że ta umiera ze strachu o niego. Ale zajechawszy pod jej dom panna już dawno spokojnie spała. Rano Damian pojechał do kapitana, ten wręczył mu list od rodziny, myślał, że to pozytywna odpowiedź na jego wczorajsze pytanie, ale jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył, że to list informujący o śmierci jego ojca. Przyczyna śmierci był upadek z wysokiej barci, w dowód wdzięczności za wierną służbę, stara wdowa otrzymała od dziedzica kilkadziesiąt ulów. Teraz niecierpliwie wyczekuje powrotu syna, gdyż sama już sobie nie daje rady. Damianem targały sprzeczne uczucia, nie wiedział co ma zrobić. Nagle zerwał się i pospieszył do domu, napisać list do matki, chociaż miał się udać do urzędu celnego, poinformować ich o wczorajszym zajściu. Dopiero po napisaniu listu udał się do urzędu, a potem do dziedzica w sprawie kupna ziemi, miał być co prawda raniutko, a już było południe. Przeprosił za spóźnienie wyjaśnił przyczyny takiego zachowania. Dziedzic słysząc, że Capenko chce przez pół świata sprowadzać matkę do Królestwa, zamiast jechać do niej, tym bardziej nie chce mu sprzedać ogrodu. W końcu powiedział, by młodzieniec przyszedł do niego jak już się będzie żenił, ostrzegł go jeszcze, że tę pannę to jeszcze przeklnie. Stęskniony chłopak udał się do Hortensji, gdy był już na podwórzu, od niej wychodził Tabor! Damiana od razu ukłuła drzazga zazdrości. Wspomniał o śmierci ojca, ale dziewczyna bardzo wzgardliwie przyjęła te informacją. Urażony Capenko dużo nie myśląc powiedział, że jak tylko mu się skończy służba to wraca do matki. Hortensji od razu w oczach pociemniało, przecież nie mogła dopuścić do tego, by utracić konkurenta. W końcu udobruchała Damiana, nie bardzo jej zadowoliła informacja, że prosta kobieta ma tu przyjechać, ale nie miała wyjścia. Powiedziała chłopakowi, by napisał do matki jeszcze jeden list, w którym poprosi ją by przywiozła Hortensji arbuzy! Gdy Damian wyszedł, panna stanęła przed lustrem, zdjęła chustkę i oczom ukazał się na szyi sznur niebieskich paciorków, które na pewno nie podarował jej Capenko. W tym czasie Tabor udał się długą podróż, zabrał z domu co bardziej podejrzane przedmioty i wyruszył czym prędzej, dopóki się choć trochę nie uspokoi.
Pomimo, że Bróg ociągał się ze sprzedażą ogrodu, to pozwolił Damianowi zagospodarować nawet pusty dom, tam stojący. Capenko zaczął urządzać swoje gniazdko. W końcu nadszedł ten dzień, kapitan wezwał go do siebie i powiedział, że po odbyciu pięcioletniej służby może dalej służyć lub wystąpić, Damian oczywiście poprosił o uwolnienie. Wystroił się i szedł w kierunku domu panny Hortensji, ale ku jego zdziwieniu dostrzegł idącego naprzeciw od kilku tygodni niewidzianego Tabora. Wymienili się groźnym wzrokiem i minęli. Capenko wszedł do panny jakoś bardzo zadowolony, ale Hortensja szybko popsuła mu ten nastrój swoimi ciągłymi pretensjami i dąsami. Damian poinformował ją, że matka jednak nie przyjedzie, Hortensja od razu zwiesiła nos na kwintę, bowiem nie dostanie swoich arbuzów! Powiedziała jeszcze, że ona się nigdzie nie będzie wyprowadzać dopóki, w ich nowym domu nie będzie firanek, kwiatów i lustra. Capenko udał się do dziedzica, ten nawet mu zaproponował pracę. Miałby pośredniczyć w sprzedaży zboża z kupcami zagranicznymi i zostałby agentem Bróga. Już wcześniej Tabor chciał kupować to zboże od dziedzica, ale ten mu odpowiedział, że to Capenko się tym zajmie. Tabor spotkał się z Postułką i powiedział mu, że nie dość, że Capenko zostaje to jeszcze jest winny śmierci młodego Postulki. Tabor zaczął oczerniać Capenkę, że sprowadzi nieszczęście na wieś, bo w nocy gada do księżyca, że nie jest u siebie i ich okrada z chleba. I tego dnia widział ich Damian jak rozmawiali, ale nie myślał o nich dużo, był za bardzo zaaferowany swoim szczęściem i tylko o nim myślał. Rano wcześnie wstał i zajął się gospodarstwem, gdy mu żołnierz przyniósł list od matki. Pisała, że za dwa dni przyjedzie do syna i przywiezie arbuzy. Uszczęśliwiony Damian pobiegł do ukochanej i prosił, by dali na zapowiedzi, ta jednak stanowczo powiedziała, że to za wcześnie. Smutny chłopak powrócił do mieszkania, które było już schludne i gotowe do życia w nim. Długo nie musiał czekać, gdy przybiegła służąca z listem od Hortensji, w którym pisała, że poddaje się rozkazowi ojca i zezwala na zapowiedzi. Radość Damiana nie miała granic. Do późna sadził drzewka, gdy usłyszał nagle krzyk na granicy. Poczuł w sobie obowiązek i udał się na pomoc swoim byłym towarzyszom. Machinalnie podszedł do krzaków otaczających ogród, wtem rozległ się strzał. Capenko padł martwy. Nikt nie wiedział kto to mógł uczynić, nawet Tabor, który w tym czasie siedział na swoim ganku wesoło pogwizdując. Gdy matka Damiana jechała z arbuzami, jej syna wieziono na cmentarz. Wśród gości żałobnych był tez Tabor, niezbędny, aby pocieszać pannę hortensję, był też Bróg, który patrzył w dal na postać w austriackiej czapeczce (Postułkę). Nowela kończy się dwuwersem od narratora:
Biedny Capenko, ja ci to, żeś chciał być moim bratem
i na naszej ziemi pracować - przebaczam.
Karl Krug
Narrator rozpoczyna nowelę od nakreślenia sytuacji związanej z Niemcami. Np. bawarskie Munchen, stało się polskim Mnichowem, a Mysłowice śląskie przyjęły nazwę Myslowitz. Najgorsze jednak to, że Karolowi Krukowi kazali być Karlem Krugiem, złośliwie nazywano go dzbankiem (krug=dzbanek). Jego żoną była Niemka, Karl był mularzem, nie przelewało się im w domu, ciężko było im wyżywić dzieci. Szczególnie zimą im bieda doskwierała, na to wszystko żona robiła mu ciągłe wyrzuty. Karl lubił chodzić do swojego przyjaciela, portiera stacji mysłowickiej, Franza Klotza (Franciszek Kłos). Franz koił troski przyjaciela, nie tylko dlatego, że jako były konduktor, a obecny wielbiciel jego żony, a przede wszystkim jako urzędnik mógł najszybciej znaleźć jakieś zajęcie dla Karla. Rok 1877 stał się dla mularza groźnym rokiem, bowiem przyszedł na świat jego piąty potomek, a w połowie lata stracił pracę. Przez resztę lata jego jedyną pracą było podmurowanie małego mostka, nie miał się gdzie zaczepić, by zarobić choć trochę grosza na rodzinę. Gdy ukończył swoją pracę nad mostkiem wrócił do domu, żona od razu go spytała czy ma już jakąś nową pracę na oku, ten niestety nic nie miał, jak to zwykle bywało zaczęła krzyczeć, wyrzucać mu, że jest niezaradny itp. Jak zwykle w takiej sytuacji udał się do przyjaciela. Ten jednak nie miał dla niego żadnych informacji mularskich, ale miał polityczne. Odnośnie księcia Bismarcka i jego religijnej polityki. Kruga nic nie obchodziły te nowinki, był on przygnębiony swoim bezrobociem. Udali się we dwójkę do domu Karla. Gdy tylko weszli do domu Franz rzekł :”Nie pójdziemy do Canossy!” - była to aluzja do zdania wypowiedzianego przez kanclerza Bismarcka pod adresem najwyższej hierarchii kościoła katolickiego, Franz pomimo że nie rozumiał tego zdania, nawet nie wiedział co to jest Canossa, używał tego zdania notorycznie. Jakie było jego zdziwienie, gdy wypowiedział te słowa do żony kolegi, a ta mu wyjaśniła czym jest Canossa i o co w tym wszystkim chodziło. Od razu pomyślał, że będzie mógł wzbudzić większe poszanowanie na kolei i do tego urosła jego miłość do tej kobiety. Żona zaczęła szyderczo kpić z męża, ten nawet nie miał sił się jej sprzeciwić. Jeszcze raz żałośnie zapytał się kolegi czy, aby na pewno nie ma dla niego żadnej pracy. Nagle Franz przypomniał sobie, że i owszem jest coś. Przyjechał do Warszawy pewien Żyd, który chce skontraktować kilkudziesięciu mularzy. Karl miałby pracę na jakieś 2 miesiące. Usłyszawszy to mały Fritz zaczął płakać. Matka zapewniła go, że tata nie wyjedzie i wymownie uśmiechnęła się w stronę Franza (szło wywnioskować z tekstu, że to Franz jest ojcem tego piątego dziecka). Już na drugi dzień Karl wyruszał do nowej pracy, czule żegnał się z dziećmi, żonę pocałował w rękę, siedząc w pociągu już tęsknił. A Franz natomiast, od razu pobiegł zaopiekować się żoną kolegi.
Max Gluckwurm wykupił w Warszawie plac przy ulicy Chmielnej, na którym miał zamiar wybudować trzy domy. Dlatego to wysłał swego faktora do Mysłowic, aby mu sprowadził mularzy. Już na wstępie spotkały go nieprzyjemności. Do W-wy jechał z piętnastoma innymi robotnikami, obrali oni go sobie za przewodnika, bowiem pozostali byli to rodowici Niemcy, niestety i Karl kiepsko mówił w języku ojczystym, ciągłe przebywanie wśród ludzi posługujących się językiem niemieckim strasznie pokaleczyło jego ojczystą mowę. Na samym początku oszukał ich dorożkarz i wziął o wiele większą zapłatę niż powinien. Gluckwurm umieścił mularzy w wilgotnej suterenie, wszystko to nie zaczęło się optymistycznie. Jedynie sen jaki się przyśnił Karlowi mógł dać powiew nikłej nadziei. Śniło mu się, że jego dzieci dobrze się uczą, szanują odzież, a Bruno (jeden z jego synów) wyciągał rączki do portiera i wołał „tata”. A nad ranem ukazał mu się anioł, który objawił mu, że zarobi w Warszawie bardzo dużo pieniędzy, a żona jego pocznie syna i da mu na imię Franz.
O świcie robotnicy szybko się wyszykowali i czekali na kogoś kto ich zaprowadzi do miejsca pracy. Niestety nikt taki się nie zjawiał, wzbudziło to wielki niepokój w Karlu. Około godziny 7 zjawił się młody Żydek, który zaprowadził ich do majstra, na budowie było już trzech mularzy Polaków, którzy wrogo przyjęli pozostałych, odebrali to jako napaść na ich posadę i zdecydowali, że trzeba będzie ich stąd wykurzyć i pokazać im gdzie jest ich miejsce. Jeden z Polaków podsunął pomysł jakby to się ich pozbyć. Kiedyś na budowie mieli także pięciu Niemców, podawano cegłę, jeden z „obcych” stał na pierwszym piętrze i został specjalnie uderzony cegłą! Spadł z budowy i „nadkręcil” kark. A ile mieli z tego Polacy śmiechu, mało nie pękli. No bo przecież z nimi inaczej się nie da... A oni nie pójdą do sądu, bo są na to za głupi, nie poskarżą się, bo się boją, a z reszta kto by tam za „lutrem” świadczył (Karl był katolikiem). Jednym z rozmówców był Rafał Czapla, był to mały oszust, który znał sporo anegdot. Gdy przyszła pora śniadania Karl podszedł do trzech mularzy i zapytał się gdzie tu niedaleko dostana piwo, Czapla wskazał mu ręką na przeciwko lokal, nie dodał tylko, że to jeden z najdroższych lokali. Za chwilę Niemcy wybiegli ze sklepu i zaczęli złorzeczyć Karlowi, biedny pobiegł czym prędzej do Polaków i pytał się dlaczego go tak potraktowali, przecież pytał się ich, a oni mu wskazali ten sklep. Czapla wybuchnął śmiechem i powiedział, że faktycznie pytał się, gdzie niedaleko kupi piwo, a nie gdzie tanio. Wszyscy zwrócili się przeciwko Krugowi, jeden nawet zrzucił mu z głowy czapkę i podeptał ją. O 12 przyszła pora obiadowa, dano wskazówki Karlowi o co ma się spytać i wysłali go do Polaków. Spytał się ich gdzie dostanie tani obiad, Czapla wskazał okazała restaurację. Niemcy udali się tam, ale zaraz wyszli, bo pewnie zapytali się o cenę. Czapla był zły, że jego figiel się nie udał. Krug myślał, że słaba znajomość języka polskiego mu tu pomoże, a praktycznie przysporzyła mu ona wiele kłopotów. Po miesiącu pobytu poprawił sobie znajomość języka ojczystego i poznał miasto. Dzięki temu Niemcy przestali już oskarżać o wszystko Karla, ale za to Polacy byli niezmordowani, a szczególnie Czapla w trapieniu Niemców. Pewnego razu Czapla zawiadomił Kruga, że nazajutrz ma miejsce święto kościelne, zanim nieporozumienie się wyjaśniło, wstrzymał ich na pół dnia od roboty. Dobrodusznemu Karlowi nawet przez myśl nie przeszło, że Polak robi to naumyślnie. Jednak pewnego dnia Czapla przesadził. Pożyczył od Kruga 4 ruble, które ze znajomymi przepił. Dłużnik ani razu nie wspomniał o spłacie, zniecierpliwiony Karl sam się w końcu o dług upomniał. Jednak Czapla albo udawał, że nie wie o jakie pieniądze chodzi, albo obrażał mularza z Mysłowic. Walka o swoje pieniądze była jedyną, w której zajęcze serce Kruga przemieniało się w lwie. W końcu zagroził wysunięciem procesu. Czapla się go zapytał czy ma on w ogóle jakichś świadków, jakieś kwity, na to jakoby on pożyczał od niego pieniądze. Ta bezczelność totalnie zbiła z tropu biednego Karla. Po tym zajściu, do Czapli podszedł pewien murarz i powiedział, że majster płaci Niemcom po 2 ruble, natomiast im, Polakom 1,5 rubla. Słysząc to Czapla, od razu zauważył, że byłby nieuczciwy, gdyby teraz oddał Krugowi jego pieniądze! Mało, stwierdził, że jeszcze mu dopłaci! Karl stał z dala i nie słyszał tej rozmowy. Potrzebował on dłuższej chwili, by rozpaliła się w nim śmiałość, wziął młotek w drżącą rękę i jeszcze raz podszedł do dłużnika, z prośbą o zwrot jego pieniędzy. Czapla popatrzył na niego wzgardliwie i tak silnie uderzył go w twarz kułakiem (nie wiem co to, w tekście nie było przypisu), że biedny Krug zawahawszy się padł skrwawiony na ziemię. Karl poleżał chwilę, z trudem podniósł się i poszedł w stronę towarzyszy. Niemcy widząc go w takim stanie, domyślili się o co poszło i już chcieli wziąć odwet, gdy nadszedł majster. Obiecał on, że za pobicie Czaplę czeka sąd i zostaną mu na rzecz Kruga strącone z pensji pożyczone pieniądze. Usłyszawszy to dłużnik szepnął do swoich towarzyszy, że on majstrowi strąci Niemca. Do domu Karl wrócił prawie wesoły, czekała go jeszcze jedna niespodzianka, otrzymał pierwszy list z Myslowitz, od portiera. Franz wspomina, że u jego rodziny wszystko dobrze, dzieci się uczą, a żona jest w stanie błogosławionym!
Tego wrześniowego poranka, Karl wstał wielce uradowany. Cieszył się, że ma pracę, bo w Polsce potrzeba było dużo rąk do pracy, w końcu widział jakieś światło w tunelu. Gdy tak stał na rusztowaniu, powiedział do przechodzącego obok przyjaciela Czapli, że ma tu zamiar osiąść na stałe, robotnik od razu dał wyraz swego niezadowolenia, Krug przypomniał, że on też jest Polakiem, czyli są braćmi. Gdy doniesiono o tej rozmowie Czapli powiedział on, że Krug może i osiądzie, ale już nie wstanie... Karl bardzo poważnie rozważał myśl zamieszkania w Polsce i cały dzień w pracy o tym mówił. Gdy nadszedł czas popołudniowego odpoczynku wszyscy udali się na obiad, tylko Czapla dziwnie przeciągał swoją pracę. Gdy został sam zszedł na miejsce, gdzie pracował Karl, schylił się tam po coś, zbiegł szybko na dół i dołączył do swoich towarzyszy. Po przerwie Krug wracał na miejsce pracy, wszedłszy na ścianę, wziął przygotowany szaflik wapna i zeskoczył na rusztowanie. Zaledwie jednak zrobił parę kroków, zsunięte jednym końcem z poprzecznego bala deski przeważyły się zwaliły go na dół. Krug spadł na ziemię, a strumień krwi buchnął z jego ust. Wszyscy robotnicy zebrali się wokół umierającego, wszyscy poza Czaplą, jego dwaj przyjaciele wymienili się smutnymi spojrzeniami i wznosząc je w gorę, zdawali się odgadywać prawdopodobną historię. Gdy zajechała dorożka, Karl zawołał Wilhelma (to ten, który rozzłoszczony o akcję z piwem, zrzucił Krugowi czapkę z głowy) i dał mu banknoty, z prośbą, by przekazał je jego żonie. Prosił też przekazać żonie, że gdy jego synowie dorosną, mają się tu przenieść. Bo tu można zarobić. Gdy włożono go do dorożki, odjechała ona z...trupem. Gdy robotnicy wrócili do pracy, Czapla bojaźliwie spytał się kolegów, czy Krug umarł, oni nic nie odpowiedzieli, tylko zaczęli murować. Na drugi dzień pisano w gazetach o tym zajściu, o śmierci Karla Kruga, inne gazety pisały o tym, jak to Niemcy coraz bardziej wypierają Polaków z pola pracy. Na końcu tej noweli również jest fragment od narratora:
Biedny Kruga - pomyślałem sobie - ja ci to, żeś
chciał u nas pracować i moim być bratem - przebaczam...
Tragikomedia prawdy:
Sam w sobie
Jakub Czarski prowadzi na początku noweli monolog ze samym sobą. Mówi, że potrzebuje odnaleźć drogę, która go zawiedzie do ludzi. „Tu” (nie została dokładnie określona ta przestrzeń) może w końcu być sobą, jest w stanie zerwać z siebie wszystkie napisy określające go, nie jest ani kontrolerem kuponów, ani mężem ciała. Po chwili jednak zmienia zdanie, nawet tutaj nie jest sobą. Bo przecież może zapomnieć, że przed 30 laty został ochrzczony i otrzymał imię Jakub. Tu może być bezimienny, bezdzietny, bez urzędu, paszportu, metryki. Cieszy się, że w końcu uwolnił się ze skóry społecznej. Stwierdza, że nigdy nie czuł się taki wolny, dawno nie miał tak swobodnej godziny dla siebie. Wspomina wcześniejsze czasy, zawsze myślał, że jest jednostką odrębną. Ale pozbawiła go tego złudzenia pewna sytuacja. Był pewnego razu na balu i tańczył z pewną młodą dziewczyną, gdy zrobił mu się gorąco wyszedł do drugiego pokoju, przez kotarę słyszał rozmowę swojej tancerki z gospodynią domową, chodziło im tylko o to, jaką on posadę sprawuje. W tamtym czasie Jakub czuł obrzydzenie do życia, tracił osobowość. Poprosił więc swojego ojca o 200 rs. na wyjazd za granicę dla „odnalezienia siebie”, ten mu jednak zasugerował, że zgubił rozum i to jego powinien szukać. Pomimo to jednak wyjechał do Berlina. Tam u pewnej kobiety wynajmował pokoik, gospodyni ta z powodu choroby gardła nie mogła wypowiedzieć jego nazwiska. Jakie to było dla niego szczęście, gdy był wtedy bezimienny. Wspomina też sytuację, gdy znalazł się w galerii poczdamskiej, rozmawiał tam z pewnym Niemcem, zaprosił on Jakuba do siebie do ogrodu, aby dokończyli rozmowę. Kuba zgodził się, jednak poprosił, aby nie wymieniali się nazwiskami i nie informowali o tym kto kim jest. Z rozżaleniem wspomina jakie było zdziwienie, a potem podejrzliwość niemieckiego rozmówcy. Udali się jednak na pogawędkę, na koniec Niemiec nawet docenił inteligencję swego rozmówcy. Jakub twierdzi, że ta znajomość może i mogłaby się rozwijać dalej, ale Niemiec opowiedział o Kubie swoim znajomym i Ci zaczęli go obserwować, zwracać na niego uwagę w kawiarni. Jakub musiał opuścić Berlin, by nie wydało się, że jest Jakubem Czerskim, kontrolerem kuponów. Kolejnym etapem jego wycieczki stała się Haga. Jednak i tu go spotkał zawód. Z żalem wspomina miłość, upersonifikował ją w swoich wspomnieniach, jest ona zdolna do zemsty, to mara, która dręczy człowieka. Jakub wymienił dwa rodzaje miłości. Miłość serc małych i płytkich rodzi się od razu dojrzała i roztropna; miłość serc wielkich i głębokich natomiast rodzi się jak bezradne i niedołężne niemowlę, które musi być karmione i pielęgnowane. Człowiek zakochany wie co zrobić z uczuciem, ale nie wie jak użyć rozumu. Wtedy zawsze powinien pożyczyć cudzego, Jakub niestety był zdany tylko na swój. Wspomina sytuację, gdy siedział w parku na ławce i pewien chłopczyk uderzył go piłką, za chwilę podbiegła jego matka i przeprosiła Kubę. Ten coś odpowiedział i wrócił na swoje miejsce, zaraz potem wyrzucał sobie niezdolność do wyzyskania sposobności. Chłopiec bawiąc się piłką, niechcący wrzucił ją do morza. Jakub czym prędzej udał się na pomoc dziecku, dzięki temu nawiązał się rozmowę z matką chłopca. Jakub oczywiście nie miał zamiaru się przedstawiać, na pytanie kim jest, odpowiedział, że człowiekiem. Przedstawił jej swoją sytuacje, że wyjechał do obcego kraju, aby żyć przez kilka miesięcy jako człowiek bezimienny. Zaciekawiło to kobietę, zaskakujące dla niej było to, że tak młody człowiek, ma tak już tak stare dziwactwa. Jakub inaczej to widział, twierdził, że dziwactwa objawiają się silnie tylko w młodości. Po co wyjawiać kim się jest? Gdyby on powiedział, że jest Francuzem, a ona się przyznała, że jest np. Niemką od razu by się znienawidzili. Lepiej żeby nie Niemka z Francuzem, ale człowiek z człowiekiem rozmawiał. Słuchając tych wywodów musiała ona przyznać rację Kubie. Tak samo powszechny język pozwoliłby zataić ludziom swoje pochodzenie. Kiedyś studenci posługiwali się językiem łacińskim, wszyscy pomimo swej narodowości tworzyli jedną rodzinę. Dziś dzielą się na kółka, stowarzyszenia, związki. Ludzie nie uświadamiają sobie, o ile są niewolnikami wyrazów, które wywierają na nich wpływ hipnotyzujący. Gdy usłyszą książę - zaraz dostrzegają wytworność, szewc - ordynarność, Włoch - żar temperamentu. Kobieta następnego dnia przyszła na to samo miejsce, Kuba nigdy nie zapytał jej czy przyszła wtedy dla niego, czy dla morza, a może dla powietrza? Uważał, że połączyła ich dziwna nić. Ich znajomość bardzo szybko się rozwijała po dwóch miesiącach Kuba poprosił, by nazwali swoje uczucia. Wyznał kobiecie miłość i kazał się jej określić, chciała, aby zdjęli maski, Jakub nie zgodził się na to. W końcu się przełamała i również wyznała mu miłość. Kuba poprosił ją, by jutro zjawiła się w parku i zamiast obrączek wymienią się pocałunkami. Siedzieli razem na ławce i nagle kobieta cała zadrżała i powiedziała: „Mój mąż!” mężczyzna ten nie grzeszył urodą, podszedł do nich, chwycił ją w grube łapska i wycałował. Jakub wstał bez słowa i odszedł. Nić tajemniczości została zerwana, już wiedział, że jest mężatką, Żydówką polską, pewnie warszawianką. Nagle zatrzymał go pewien znajomy warszawski łobuz salonowy. Zaczął narzekać na nudę, przyznał się, że przyglądał się Kubie od kilku dni i że nie dziwi go, że Jakub zajmował się Rosenbauchową, bowiem jest ładna. Znajomość tę jednak należy zakończyć, gdyż w Warszawie nie do pomyślenia jest znajomość z żoną lichwiarza i córką stręczycielki. Dwa miesiące po tym zajściu, Jakub przeczytał informację o jej śmierci. Duch tej kobiety ciągle nawiedza Kubę, nie wiem on już czy to sumienie czy serce cierpi.
Klub szachistów
I
Prezes wysuwa przypuszczenie, że ludzie już coraz mniej wierzą, że tworzą klub szachowy. Najgorsze jest to, że jakby ich żony się dowiedziały kim są naprawdę, nie miałyby ani krzty litości dla nich. Dlatego muszą być ostrożni w przyjmowaniu nowych członków. Każdy z obecnych wyspowiadał się przed resztą, opowiedział wszystko o sobie i swojej rodzinie. Jeden z nich zauważył, że mniejsza o ich osobiste szczęście, ale nie powinni niszczyć szczęścia innych ludzi. Jeden z nich przypomina, że jego córka jako panna z dzieckiem została porzucona przez pewnego nikczemnika. On jako jej ojciec zataił tę sprawę i wydał ją za syna swego przyjaciela. Małżeństwo to jest szczęśliwe, młodzi kochają się nawzajem, on wierzy w jej niepokalanie, mają dwójkę dzieci. Wiadomo co by się stało z tą rodzina, gdyby wyszła na jaw przeszłość jego córki. Inny przyznaje, że chyba wolałby stanąć pod publicznym pręgierzem, niż przyznać się, że używa skradzionego majątku. Co prawda oszustwo popełnił jego ojciec, ale on z tego korzysta i zawdzięcza temu swoje bogactwo. Po tych zwierzeniach zapanował gorzki smutek, wyszło na jaw, że od tej pory nikt nie był wyłącznym posiadaczem i stróżem swej bolesnej tajemnicy, lecz powierzył ją innym, którzy przez nieostrożność lub ze złej woli mogą to ujawnić całemu światu. Trafnie odczytali to przygnębienie towarzyszów, dwaj mężczyźnie, założyciel klubu szachistów i jego przewodnik. Prezes uspokoił ich, że kilkuletnie trwanie ich instytucji, w której już zostały wypróbowane szczerość i dyskrecja członków, powinno usunąć trwogę, o ile pozostaną w tym samym gronie. Powinni zadbać o to, by do ich grona nie wkradł się żaden zdrajca. Kilka głosów zawołało, by zamknąć klub dla nowych członków, prezes zgodził się, jeżeli faktycznie taka jest ich wola. Jeden tylko mężczyzna nie zgodził się na to. Zauważył, że skoro założyli stowarzyszenie dla nauki, a nie dla bezmyślnego przyglądania się sobie, to powinni starać się o zbieranie jak najbogatszego materiału i tym samym przyjąć nowych członków. A poza tym ma on kandydata, który spełnia wszystkie warunki członków, a na dodatek dostarczy on ciekawych faktów. Zgodnie z regulaminem, nazwiska jego nie wymieni, dopóki nie zostanie przyjęty do klubu. Ale może powiedzieć, że to człowiek, któremu przyznano najzaszczytniejsze tytuły ideału, on sam jednak nazywa siebie wielorakim łotrem. Ma on tutaj spisaną przez niego biografię, czy ma ją przeczytać? We wszystkich zapanowała ciekawość i kazali czytać.
Na początku jednak czytający musi im dać kilka słów objaśnienia. Miał kiedyś przyjaciela, który nie miał przed nim żadnych tajemnic. On to właśnie podsunął mu myśl, aby założyć to stowarzyszenie. Umierając pozostawił mu syna pod opieką, chłopiec wyrósł na mądrego i szlachetnego człowieka, posiadał wrodzony wstręt do występku i amoralności. Parę dni temu ten chłopak przychodzi do niego i mówi, że pomimo starań nie może być już uczciwy, bo obciążył swoje sumienie wielkim brzemieniem grzechów. Dręczy go to, że nie jest takim, jakim pragnie być oraz, że jest inny niż wszyscy myślą. Wyspowiadał mu się na wet z kilkunastu lat swojego życia. I faktycznie dopuścił się wielu niemoralności i wykroczeń wobec prawa. Chłopak ten prosił o pomoc, a on jako członek klubu kazał mu spisać swoje zeznania i wstąpić do klubu. Teraz odczyta te zeznania.
U ciotki owego chłopaka służyła śliczna dziewczyna z tragiczną przeszłością. Jej matka w młodości została zgwałcona przez kilku żołnierzy, męża jej wtedy nie było, zataił tę sprawę, jednak okazało się, że jest w ciąży. Bała się reakcji męża, którego bardzo kochała i od tego wszystkiego zwariowała. Gdy urodziło się jej dziecko, a męża ciągle nie było chodziła po drogach i szukała „ojców”, aby odebrali swoją własność. W końcu ciotka tego chłopaka wzięła dziewczynkę na wychowanie, jak się później okazało matka dziewczynki nigdy nie odzyskała rozumu, a mąż jej się zabił. Chłopak zwierza się, że darzył tę dziewczynę ojcowską troska i nigdy nie targnąłby się na nią w żaden sposób. Upłynęło kilka lat, chłopak jeździł tam co rok na wakacje, wskutek tych jego czułości dziewczyna miała zostać matką. Chłopak żałował strasznie tego czego się dopuścił, sumienie nie dawało mu spokoju, czuł się najpodlej na świecie. Nie wiedział co ma uczynić, więc uciekł. Później dowiedział się od ciotki, że dziewczyna przepadła bez wieści. Ciotka na każdym kroku obrażała dziewczynę mówiąc, że pewnie poleciała szukać ojców swego dziecka! On jako sprawca tego nieszczęścia, nigdy nie obronił jej żadnym słowem.
Inny fragment wyznań dotyczy sytuacji chłopaka po śmierci jego ojca. Zostało ich czworo, wszyscy byli pełnoletni, on jako najstarszy i uznawany za człowieka nieskazitelnego, miał za zgodą braci i siostry podzielić majątek po ojcu. Rozpoczął podział dość sumiennie, jednak z biegiem czasu obniżał nominalną wartość swojej części, a przeceniał działy rodzeństwa. Ostatecznie przyznał sobie znacznie więcej niż mu się należało. Nie wie co za siła zmusiła go do tego oszustwa, ale nie planował tego.
Chłopak pisze również o tym, jak przyszedł do niego kiedyś kolega szkolny z prośbą o pomoc w zdobyciu jakiejś posady. Był nędzarzem, ostro potraktowanym prze los, pomimo wielkiego rozumu i uczciwości, nie potrafił on przeciwstawić się złemu losowi. Chłopak polecił biedaka kilku wpływowym znajomym, ale tamci, albo nie chcieli, albo nie mogli mu dać pracy. Wkrótce po tym zaoferowano mu zyskowną synekurę, którą przyjął, wtedy stanął mu przed oczyma wychudzony kolega. Ale powiedział sobie, że nie nadaje się on na to stanowisko. Wiedział, że była to tylko wymówka, ale nie potrafił się powstrzymać.
Pewnego razu wychodził z banku i znalazł na schodach paczkę, długo się nie zastanawiając włożył ją do kieszeni i otworzył dopiero w domu, było tam 12 000 rb. Pierwsze co odczuł, to radość z pozyskania takiej sumy pieniędzy. To po chwili jednak zdał sobie sprawę, że jest to czyjaś własność. Ale komu miałby ją oddać, fakt, że tego kogoś nie zna, nie upomina się on zgubę, sprawił mu dużą przyjemność. Parę razy nasunęła mu się myśl, by dać ogłoszenie, ale szybko odegnał ją. Stwierdził, że ten co zgubił powinien dać ogłoszenie. Przez trzy dni nie przeglądał żadnej gazety, czwartego dnia poczuł niepokój na sumieniu, postanowił przeczytać ogłoszenia w piśmie najbardziej nimi zapełnionym. Ani jednej wzmianki o zagubieniu pieniędzy! Śmiało, więc wziął do ręki inne gazety. Minęły dwa miesiące, a on przyzwyczaił się do faktu, że znalezione pieniądze są już jego. Dyrektorowi banku wyprawiono ucztę jubileuszową, on również został zaproszony. Jeden z podpitych gości bardzo wzgardliwie zaczął wypowiadać się o instynktach ludzkich. Bo dwa miesiące temu zgubił przed bankiem 12 000 rb. i nie ogłosił tego w gazecie, bowiem nie chciał, by znalazca złośliwie śmiał się z jego głupiej nadziei, że mu je zwróci. Argument ten był silny. Chłopak jednak wstał i powiedział, że zwróci je. Wszyscy byli zszokowani, że to on właśnie odnalazł zgubę. Fabrykant spytał się dlaczego, nie ogłosił w żadnej gazecie, że odnalazł taką sumę. Chłopak bardzo pewny siebie odpowiedział, że było to w interesie, tego co zgubił pieniądze, a poza tym jaką on mógł mieć pewność, że ktoś inny się do nich nie przyzna. Fabrykant od razu odwołał swoje zniewagi o naturze ludzkiej, a nazajutrz w gazecie znalazło się ogłoszenie, wychwalające znalazcę pieniędzy za jego uczciwość. I po tym incydencie chłopak pluł sobie w twarz. Po przeczytaniu tych kliku fragmentów mężczyzna zapytał się, czy przyjmą „nowego”. Zgodzili się. Teraz mógł podać nazwisko nowego członka, był to Wacław Urbin. Prezes z największym zdziwieniem i niedowierzaniem powtórzył nazwisko Wacława.
II
Przyjęcie Urbina do klubu było sprawą bardzo ciężką. Po pierwsze stowarzyszenie tworzyli ludzie już dobrze znający i przyjaźniący się, poza tym właściwie dotąd nie wprowadzono żadnych nowych członków. Po drugie poruszone sprawy dotyczące dochowania tajemnicy rzuciły popłoch. Po trzecie dopuszczenie jednego jednego człowieka do znajomości sekretnych wyznań przejmowało każdego niechęcią. Fakt, że dostęp do skrzyni z własnoręcznie spisanymi wyznaniami, będzie miał obcy człowiek, że mogą one zostać skradzione lub złośliwie zużytkowane nie był miły dla szachistów. A poza tym Urbin nie był im obcy! Każdego łączyła z nim bliższa lub dalsza znajomość i każdy przed nim grał komedię, którą on ma teraz odkryć. Sam Urbin, też nie był w dobrej pozycji. Co innego odkryć przyjacielowi swoje życie, a co innego ludziom, którzy go uznawali za szlachetną osobę. Nie wypadało się wycofać, więc Wacław przybył na spotkanie.
Był to już mężczyzna 30 letni, ale tak chudy, że prawie znikły mu mięśnie. Prezes przywitał go życzliwie o ośmielająco. Obie strony, tj. „nowy” i pozostali członkowie zobowiązani są do utrzymania wzajemnych tajemnic. Wacław ma prawo odczytać wszystkie wyznania, które znajdują się w skrzyni. Gdyby ktokolwiek dopuścił się zdrady, reszta członków ma prawo publicznie ogłosić jego własne zeznania. Instytucję nazwano klubem szachistów, dlatego, aby zakryć przed tłumem rzeczywisty cel i swobodnie móc pracować. Celem tym jest zebranie ze szczerych spowiedzi członków, materiału psychologicznego, który by pozwolił rozświetlić trudną i powikłaną zagadkę powszechnej dwoistości, a czasem nawet wielolicowości natury człowieka. Istotne jest pytanie czy przyczyna zachowań amoralnych tkwi w jakiejś chorobie woli, czy w warunkach życia, a może w ich organizacji? Odpowiedź tkwi w rzetelnych i szczerych odpowiedziach członków. Urbin przyznał, że jego i to pytanie nurtuje i sądzi, że jego biografia pomoże rozstrzygnąć tę kwestię. Pomimo że zawsze chciał być uczciwy, to teraz jest to jego obsesja. Mimo tego pragnienia i starań czuje, że nigdy nie osiągnie swego celu i że ciągle będzie dopuszczać się niegodziwości. Jest ogromnie nieszczęśliwy, ponieważ myśli, że dojdzie do kresu życia ze wzgardą dla samego siebie. Urbin uważa, że nasze czyny, choćby były niegodne, są świadomie zamierzone i wypływające z woli. Pomimo swego wykształcenia, chęci czynienia dobra, nie ma takiej siły, która by go odwiodła do niegodnych występków. Pomimo najlepszych chęci z idealisty robi się prosiak. Wychowanie i wszystkie późniejsze czyny uszlachetniające starają się o to tylko, by znać na pamięć reguły moralne i uznawać ich wartość. I choć znają je i tak nie wsiąkają one w ich wolę. Nie wiadomo dlaczego ludzie zacni w teorii są niegodziwi w praktyce. Urbin stwierdza, że pomoże im zbierać materiał na rozwiązanie nurtujących ich pytań, ale jeśli po upływie pewnego czasu nie znajdą odpowiedzi, to on zakłada nowy klub. Taki, w którym członkowie wynajdywaliby sposoby przebierania ludzi uczciwych w teorii, a niemoralnych w praktyce na skończonych łotrów, podłych w woli i w czynie, jednolitych. Teraz jednak Wacław musi iść na spotkanie pokusy, której prawdopodobnie ulegnie.
III
Sprawą najlotniejszą, najdonioślejszą i najdalej promieniującą jest plotka. W Warszawie czyniono plotki na temat Emina - baszy (właściwe nazwisko Edward Schnitzer), był to podróżnik czyniący wyprawy w głąb Afryki, gdzie tępił handel niewolnikami; prezydenta amerykańskiego; lub wicecesarza chińskiego. Tak samo robi się w Szwecji, Anglii czy Hiszpanii. Spośród przedmiotów wiedzy najciekawszym dla człowieka jest człowiek. Włóczy się po świecie wieść, że każdy najmniej zna samego siebie, a daleko lepiej innych. Dojdziemy do wniosku, że człowiek ma takie samo prawo wyrokowania o człowieku, jak mrówka o mrówce. Ale mrówki są o tyle mądrzejsze od ludzi, że milczą i nie wyrokują o swoich towarzyszkach, nie piszą swoich dziejów, nie wydają sądów równie stanowczych jak i na niczym nie opartych. Plotki są przeróżne. Czasem możesz z dobrego serca pomagać biednej kobiecie, ludzie zauważą twoje sekretne wizyty u niej i natychmiast mianują ją twoją utrzymanką. Kupisz sobie szczególnie piękny surdut, ludzie powiedzą, że chcesz nim zwrócić na siebie uwagę. Idziesz do Kościoła się pomodlić, stwierdzą, że robisz po to, by się przypodobać bogatej i pobożnej ciotce. Są i takie sytuacje, że zachowanie nicponia nazwą bezinteresownym poświęceniem. Plotka jest to garść kurzu, schwytana w powietrzu koło kogoś, i rzucona potem w oczy innym.
W mieście, w którym istniał klub szachistów, plotki krążyły obficie. Stowarzyszenie samo rozbudziło ciekawość. Poza prezesem nie było tam ani jednego dobrego szachisty, otoczony został bardzo ścisłą tajemnicą i nie przyjmował nowych członków. Ludzie zaczęli się, więc domyślać, że jest to albo loża masońska, przybytek gier hazardowych, miejsce schadzek rozpustniczych itd. Pośród tych przypuszczeń, pojawiła się informacja, że członkowie spowiadają się ze swego życia dla studiów psychologicznych. Podejmowano próby wejścia do klubu, podkopy te jednak dostrzegano i niweczono. Ale wpadła do młyna plotkarskiego wieść, że Urbina przyjęto do instytucji. Ludzie poczęli się zastawiać, dlaczego on? W szachy nie grał, jakie więc miał kwalifikacje? Było to tym bardziej ciekawe, bo Urbin był osobą znaną, lubianą i szanowaną, a jako człowiek możny i zajmujący korzystne stanowisko radcy prawnego w banku, pociągał ku sobie serca mam i ich córek. Na jednym z bali zagadnęła go o to piękna dama. Na jej pytanie co oni tam robią, z całym przekonaniem Wacław rzekł, że grają w szachy, oczywiście kobieta nie uwierzyła mu, doskonale wiedziała, że nie potrafi on grać. Wyjaśnił jej, że oni grają w szachy sami z sobą, jest to gra bardzo wymagająca, bowiem trzeba być jednocześnie swoim wrogiem i sprzymierzeńcem. Kobieta, z którą rozmawiał Wacław, była jego dawną kochanką (miała ona męża, gdy spotykała się z kochankiem). Wacław zaczął się zastanawiać, czy gdyby tylko zechciał, byłaby ona znowu jego? W tej chwili dostrzegł prezesa klubu, który z daleka się im przyglądał i naturalnie z piśmiennej spowiedzi znał ich tajemnicę. Ale on się im przyglądał z ważniejszych powodów. Prezes rozmawiał z młodą dziewczyna, która nie miała jeszcze 18 lat, była bardzo piękna i widać było, że szybko zmieni się w piękną kobietę. Dziewczyna ta wyznała stryjowi, że bardzo się jej podoba Urbin, a ten za wszelka cenę chciał jej to wybić z głowy. Dopuścił się pewnego wiarołomstwa, ale to z tego względy, że bratanica, była tak naprawdę jego córką! Iza Radek, nie wiedziała, że wujek to tak naprawdę jej ojciec, on to jednak ją wychowywał i kochał serdecznie. Gdy niedawno wróciła z Anglii, gdzie się kształciła, doszedłszy do odpowiedniego wieku, miał zamiar ją adoptować i oddać jej po śmierci cały swój majątek. Henryk Radek (prezes) stwierdził, że teraz nie ma co się spierać z bratanicą. Urbin podszedł do prezesa i siedzącej z nim dziewczyny. Zaczęli rozmowę dotyczącą życia i natury ludzkiej. Wacław przestrzegał Izę, przed samą sobą, że ją również spotka dwoistość. Urbin zauważa, że każdy człowiek nieszczęśliwy lub niezadowolony oczekuje swego mesjasza. I on również, najchętniej w tej roli widziałby kobietę. Uważa,że tylko prawdziwy ogień namiętności może oczyścić człowieka. Radek przy tych słowach poruszał się nerwowo, Iza natomiast wlepiła swe czarne oczy w Wacława i w niemym zachwycie mu się przyglądała. Zaproszenie na kolację przerwało ostrą wymianę zdań między prezesem, a Urbinem. Wacław zauważył, że Radek, znający tajemnicę jego życia, usiłuje mu zagrodzić drogę do jego córki oraz, że Iza rzuciła na niego silny urok.
IV
Targany sprzecznymi uczuciami Wacław powrócił do stosunku z porzuconą mężatką, zaczął odrzucać serce Izy i na przekór Radkowi występować jako jej konkurent. Na tygodniowym zebraniu klubu Urbin opowiadał chyba nazbyt szczegółowo swoją schadzkę, nie kryjąc zamiaru ponowienia jej. Stwierdził, że jest to tym bardziej dla niego bolesne, ponieważ kontrastuje to z miłością jaką odczuwa do pewnej osoby. Prezes od razu zainteresował się i zapytał o jaką miłość chodzi. Wacław zauważył, że nie jest to miłość grzeszna i dlatego nie musi wyjawiać szczegółów. Radek zwrócił uwagę, że jeśli mężczyzna podaje zbrukaną rękę czystej dziewczynie, to tym samym czyni niegodziwość. A fakt mieszania czystych uczuć z brudnymi żądzami jest bardzo ciekawy jako objaw psychologiczny i tym bardziej powinien go przedstawić na forum towarzystwa. Urbin jednak inaczej widzie tę sprawę i porozmawia na osobności o tym z prezesem. Reszta członków zdawała się domyślać o co chodzi i przeczuwała spięcie między dwoma mężczyznami. Nazajutrz Wacław zjawił się u Radka i rozpoczęli rozmowę. Urbin przyznał się, że obiektem jego uczuć, jest bratanica prezesa i przychodzi z zapytaniem czy ma na spotkaniach klubu przedstawić tę sprawę. Radek stwierdził, że jemu to bez różnicy, ale na ich małżeństwo się nie zgodzi, bowiem zna rozwiązłe życie Urbin. Wacław zauważył, że zna je jako prezes, ale nie jako Henryk Radek, i że nie powinien wyzyskiwać swego stanowiska przeciwko członkowi klubu, bo jest to łamanie przyrzeczeń jakie złożył. Wyraził swoje zwątpienie w to, że znajdzie on dla córki niepokalanego męża. Radek stwierdził, że chociaż będzie w to wierzył. Wacław wyśmiał jego złudzenie i oskarżył o obłudę, skrytykował jego postępowanie jako ojca i prezesa klubu szczerości. Prezes zaznaczył, że może jednak zrezygnować z funkcji jaką pełni w klubie, ale z ojcostwa nie może i nie chce. Wacław wziął to pod uwagę i zasugerował, że porozmawiają o tym na spotkaniu.
Na spotkaniu cała sprawa została przedstawiona. Radek zapytał się wszystkich członków czy powinien oddać Urbinowi swoją córkę. Momentalnie powstał gwar i spory, widać było, że do porozumienia nie dojdzie. Radek zaproponował, aby rozeszli się do domów, zastanowili nad decyzja i jutro do tego powrócą. W domu od razu Iza poznała, że coś się musiało stać w tym klubie. Ustawa klubu nie zabraniała odsłaniać jego celu osobom zaufanym, toteż Radek wyjaśnił wszystko córce. Prezes powiedział córce, że Urbin oświadczył mu się o jej rękę, zapytał się czy chce wyjść za niego. Iza jednak nie rzekła ani słowa i zatonęła w rozmyślaniach. Nakazała wujkowi położyć się i odpocząć, Radek położył na biurku 2 duże klucze i położył się spać. Iza porwała klucze i wybiegła. Udała się do klubu, otworzyła skrzynię i dowiedziała się, że stryj to jej ojciec. Potem wzięła zeszyt Urbina, gdy skończyła go czytać cisnęła papier z odrazą i wzgardą. Nie zamknąwszy skrzyni wybiegła z klubu, za chwilę spotkała Wacława, spytał się jej co robi w tych okolicach. Powiedziała, że była w aptece, gdyż stryj się źle czuje, Wacław zasugerował, że może to być jego wina. Zapytał się jej czy chce być jego żoną. Byli już przed drzwiami, Iza nacisnęła dzwonek, Radek był zdziwiony, gdy otworzył drzwi i ujrzał ich razem, przywitał jednak Urbina grzecznie. Radek zapytał się gdzie to ona chodziła, odpowiedziała z naciskiem, że szukała lekarstwa dla OJCA. Mężczyźni spojrzeli na siebie wymownie. Na pytanie obu, czy przyjmie rękę Urbina odpowiada: nie! Ponieważ znalazła dziś w pułapce mysz, która uciekła z klubu szachistów, gdyż zjadła tam kawałek zapisanego papieru z jakiejś skrzyni, który był tak gorzki, że omal się nie otruła. Urbin powiedział, że była to mysz bardzo szkodna; Iza natomiast odrzekła, że nie mniej od tych, którzy zostawili tę trutkę. Nazajutrz klub szachistów rozwiązał się ku zadowoleniu wszystkich członków. Rok później Iza wyszła za mąż za człowieka, który po ślubie okazał się wielkim łotrem w idealnej skórze. Urbin pisze dzieło o dwoistości natury ludzkiej, a stary Radek powtarza wciąż przy każdej sposobności: Źle wiedzieć i źle nie wiedzieć.
15