Zenon Kosiedowski
Rumaki Lizyna
Książka, którą obecnie oddajemy do rąk czytelnika, nie jest zbiorem zgarniętych w jednym tomie felietonów prasowych. Poszczególne rozdziały ukazywały się wprawdzie przez dłuższy czas na łamach „Dookoła świata”, „Przeglądu kulturalnego” i „Kultury”, trzeba jednak zaznaczyć, że już od samego początku tematyka ich została podjęta z określoną myślą przewodnią, która niejako samorzutnie wynika z mojego historiozoficznego stosunku do przeszłości i łączy je w jedną logiczną strukturę kompozycyjną.
W epoce wielkich pionierskich odkryć wykopaliskowych XIX i XX w. nastał dla archeologu okres jakby zastoju i gubienia się w jałowym przyczynkarstwie. Znaleźli się nawet pesymiści, którzy rokowali jej stopniową utratę tak chlubnie zdobytego znaczenia, ponieważ sądzili, że w świecie nie było już nic do odkrycia, co mogłoby iść w porównanie z pamiętnymi wykopaliskami Mezopotamii, Egiptu, Grecji i Krety.
Okazało się jednak rychło, jak niesłuszne były tego rodzaju przewidywania. Wraz z zastosowaniem najnowszych zdobyczy różnych gałęzi nauki, jak między innymi fizyki jądrowej, chemii, elektroniki czy geologii, nastał dla archeologii ponowny okres świetności. Liczne ekspedycje, czyniące intensywne poszukiwania na lądach i w morzach całego niemalże globu ziemskiego, sygnalizują często kapitalne odkrycia, które w ten czy ów sposób wzbogacają naszą wiedzę i w wielu wypadkach nie ustępują pod względem wartości zabytkowej takim dawniejszym rewelacjom, jak na przykład grobowiec Tutenchamona. Dzięki tym odkryciom panorama historii, tak pełna dotychczas luk i białych plam, uzupełnia się powoli nowymi, fascynującymi szczegółami i nabiera w ten sposób wyraźniejszej barwy życia.
Prawdopodobnie świadomość tego porywającego bogactwa w dziedzinie nowych odkryć archeologicznych skłaniała moich czytelników do tego, by w licznej korespondencji namawiać mnie do napisania „dalszego ciągu” książki Gdy słońce było bogiem. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, iż zaspokojenie owych tak zaszczytnych dla mnie życzeń nie było rzeczą prostą. Jak ogarnąć ten przeogromny materiał w ramy jednej, czytelnej dla wszystkich książki? I to w ten sposób, aby nic nie uronić z jego fascynującej różnorodności, aby czytelnik, który zaufał rzetelności autora, nie wyniósł z lektury zbyt uszczuplonego, zbyt fragmentarycznego obrazu? Aby ponadto uchwycił wymową piękna, nowość i porywający rozmach tych odkryć, a równocześnie nie ugrzązł w nadmiarze zbędnych informacji, które zaciemniałyby mu istotę rzeczy?
Autor stanął wobec problemu dokonania bardzo starannego wyboru pośród niezmiernego mnóstwa tematów i w dodatku narzucenia sobie w opracowaniu tych wybranych tematów rygoru zwięzłości i daleko posuniętej oszczędności słowa. W wyniku takiej metody powstał kalejdoskop krótkich felietonów, migawki obrazujące jakby w soczewce to wszystko, co dzieje się istotnego w nowoczesnej archeologii.
Rzecz oczywista, że w tych warunkach nie można spodziewać się, że na temat omawianego zagadnienia powiem wszystko, co dałoby się powiedzieć. Z konieczności musiałem ograniczyć się do pewnych tylko aspektów, które z tych czy owych powodów poczytywałem za istotne i ciekawe dla czytelnika. Typowy pod tym względem jest rozdział „O wymowie kwiatka polnego”. Pisząc o szkielecie człowieka z epoki kamiennej typu neandertalskiego, podkreślam fascynujący szczegół, że głowa tego praczłowieka spoczywała na kamieniu podsuniętym przez czyjąś troskliwą rękę. Gdy odemknięto wieko trumny dębowej znalezionej w torfowisku Jutlandii, zastano w niej dobrze zachowane zwłoki dziewczynki sprzed dwóch tysięcy lat, a na jej piersi zasuszony kwiat goździka, niewątpliwie złożony tam przez kochającą osobę na pożegnanie. W tego rodzaju szczegółach, świadomie uwypuklanych, kryje się jedna z głównych myśli przewodnich książki, a nawet w pewnym stopniu wytłumaczenie, dlaczego od lat zajmuję się archeologią. „Nic nie przejmuje nas tak głęboko - piszę w wymienionym poprzednio rozdziale - jak znaleziska archeologiczne stanowiące dowód, że człowiek najodleglejszych epok był taki sam jak my, że podobnie jak my cierpiał, radował się i kochał. Dopiero gdy stajemy wobec indywidualnych losów minionych epok, uświadamiamy sobie w całej pełni, iż na, rozległą panoramę historii składają się żywoty milionów dawnych ludzi, jakże podobnych do nas w swych skromnych, intymnych troskach i radościach”.
Jak to uwidacznia się na przykładzie rozdziału „Rumaki Lizypa”, usiłuję również pokazać zbiorowy dramat pokoleń, ich martyrologię i zwycięstwa w pochodzie przez historię. Oczywiście w wielkim skrócie, a skrót ten osiągam w wymienionym wypadku poprzez opis fascynujących i burzliwych losów spiżowych koni, które stoją nad portalem katedry Św. Marka w Wenecji. Mimo że tematy książki starałem się o ile możności ułożyć w jakiś ład chronologiczny, rozdział „Rumaki Lizypa” umieściłem na samym początku, gdyż w moim przekonaniu dramatyczna historia tych posągów jest wielce znamienna dla drogi, jaką szedł rozwój naszej cywilizacji, a więc w książce siła rzeczy spełnia jakby rolę motta. Zarówno ten rozdział, jak i też szereg innych, najlepiej dają wyraz temu, co nazwałbym podstawową intencją książki. Jest nią poszukiwanie prawdy o człowieku, prawdy gorzkiej nieraz, ale w ostatecznym wydźwięku optymistycznej.
Konieczność poprzestania w opracowaniu tematów na niektórych tylko aspektach narzuciła autorowi jedyną w tym wypadku możliwą koncepcję pisarską. Rozdziały książki nie mogły być pisane w stylu sprawozdawczym, należało tu zastosować mało u nas praktykowaną eseistykę naukową, w której możliwie w sposób lekki i gawędziarski potrącane byłyby rzeczy zawierające jakąś głębszą dla nas wymowę.
Jednakże nie wszystkie rozdziały podpadają pod miano esejów naukowych. Są między nimi takie, które przez swój charakter narracyjny, dramatyczne stopniowanie i obrazowość zbliżone są raczej do kompozycji beletrystycznych, jakkolwiek, trzeba to podkreślić, treść ich jest oparta na faktach nie zbeletryzowanych.
Ponadto w końcu książki pozwoliłem sobie umieścić dwie pozycje, nie związane zgoła z archeologią. Dla usprawiedliwienia zaznaczam, że nie mogłem oprzeć się pokusie dorzucenia ich do obecnego zbioru, ponieważ, przyznaję, mam do nich pewną słabość, a poza RUMAKI LIZYPA tym wierzę, iż zaciekawią czytelników. Uczyniłem to tym śmielej, że tkwi w nich coś, co jest wspólną cechą całej książki, mianowicie pewnego rodzaju estetyka gry intelektualnej w rozwiązywaniu drogą dedukcji intrygujących zagadek przeszłości i zaduma nad dziwnymi nieraz losami człowieka.
Wszystkie powyższe względy wymagały znalezienia dla rozdziałów jakiegoś wspólnego mianownika, w którym ich różnorodne cechy mogłyby wygodnie się pomieścić. Po pewnych wahaniach nadałem przeto książce tytuł: „Rumaki Lizypa i inne opowiadania”.
Dla popularyzatora, przywykłego operować dużymi skrótami w - opisach, zastosowana w książce felietonowa forma rozdziałów nie była właściwie niczym nowym. Obowiązuje go przecież klasyczna, nieco żartobliwie sformułowana dewiza: „Zawsze powiadaj mniej, niż możesz powiedzieć na dany temat. Nigdy nie wyczerpiesz żadnego tematu, natomiast możesz wyczerpać cierpliwość czytelnika”.
Dla mnie osobiście ten postulat jest tym łatwiejszy do przyjęcia, że nie jestem przecież archeologiem z zawodu, zobowiązanym do ścisłej i szczegółowej sprawozdawczości. Niejednokrotnie już podkreślałem, że jestem przede wszystkim pisarzem, który korzysta z odkryć archeologów, by za ich pomocą wskrzeszać obrazy przeszłości w ich pełnej życiowej krasie. Archeologia jest dla mnie środkiem, a nie celem samym w sobie, jest tworzywem do realizowania określonych zamierzeń artystycznych. Jeżeli więc istnieje przymus wypowiadania się do ostatniego słowa na jakiś temat, to dla mnie owo „ostatnie słowo” bynajmniej nie jest równoznaczne z dopowiedzeniem do końca wszystkiego, co wiemy o danej dziedzinie archeologicznych odkryć, lecz oznacza jedynie trafną selekcję tych faktów, które pomagają w dążeniu do wyrazistego odmalowania dawnych, nie znanych światów.
Salonem Wenecji jest plac Świętego Marka. Wytworny czworobok zamyka z trzech stron dwukondygnacyjna kolumnada, a czwartą stronę zajmuje katedra, misterny klejnot architektury. Fasada gra w słońcu przedziwną kwiecistością form i ozdób, na tle nieba rysują się hełmy pięciu kopuł, do świątyni prowadzi pięć portali z łukami wypełnionymi po brzegi mozaiką i sztukaterią.
Nad tymi portalami stoi czwórka ognistych rumaków, odlana w brązie i powleczona warstwą pozłoty. Widok tych spasionych koni jakoś nie harmonizuje z dystyngowanym i puzderkowym stylem katedry. Odnosi się wrażenie, że sterczą tam ni przypiął, ni przyłatał, że postawił je ktoś wiedziony chwilowym kaprysem, bez liczenia się z faktem, że stanowić będą w wyrafinowanej architekturze element nieomalże barbarzyński. I rzeczywiście, brązowe rumaki miały swoje własne, odrębne życie, życie niezmiernie burzliwe i awanturnicze. W kolejach ich losu skupia się niby w soczewce ogromny szmat dziejów ludzkich, uwydatnia się wymownie to, co nazwałbym martyrologią pokoleń w ich pochodzie ku uczłowieczeniu i przezwyciężeniu pierwotnych instynktów natury ludzkiej. Historia rumaków pokazuje nam ponadto, jak często szlachetne ideały dzięki tym pierwotnym instynktom ponosiły sromotne klęski, jak zostały obrócone w karykaturę i wciągnięte w błoto.
Nie wiadomo, kto jest twórcą tych arcydzieł rzeźby, zdania są pod tym względem podzielone. Niektórzy twierdzą, iż wyszły spod dłuta samego mistrza Lizypa, jednego z wielkiej trójcy rzeźbiarzy, do której zaliczamy jeszcze Skopasa i Praksytelesa. Inni natomiast sądzą, iż rzeźby są dziełem jego ucznia niewiadomego nazwiska. Tak czy owak, wykazują one cechy mistrzowskiego rzemiosła i pochodzą na pewno z epoki hellenistycznej, a więc z IV w. p.n.e. Lizyp był nadwornym rzeźbiarzem Aleksandra Macedońskiego i towarzyszył mu w wyprawie perskiej.
Rumaki stanowiły z początku własność miasta Chios, stolicy i portu małej wyspy tej samej nazwy, leżącej na Morzu Egejskim w niewielkiej odległości od wybrzeża Azji Mniejszej. Wyspa słynęła w starożytności z sadów figowych, winnic i przedniego marmuru. Bogaci wyspiarze kochali się w sztuce rzeźbiarskiej, toteż w miastach roiło się od najrozmaitszych monumentów i powstała tam słynna szkoła rzeźbiarska o kierunku realistycznym. Rumaki według wszelkiego prawdopodobieństwa były zaprzężone do rydwanu, stanowiły więc część kwadrygi, która zdobiła hipodrom.
Przenieśmy się teraz do Konstantynopola, stolicy potężnego imperium bizantyjskiego. W 447 r. n.e. miasto nawiedziło wielkie trzęsienie ziemi. Cesarzem był wtedy Teodozjusz II, zapalony budowniczy. Odbudował on miasto, a przede wszystkim dołożył starań, by poszerzyć i upiększyć hipodrom. Hipodrom był przecież sercem miasta, miejscem, gdzie odbywały się zgromadzenia publiczne i ulubione przez pospólstwo wyścigi kwadryg. W realizowaniu swoich planów urbanistycznych nie liczył się z żadnymi przeszkodami. Bez ceregieli ściągał z Italii, Grecji i Egiptu co cenniejsze dzieła rzeźbiarskie, nie zważając na protesty ich właścicieli. I oto pewnego dnia zawinął do portu Chios okręt cesarski i załadował na pokład znaną nam czwórkę cugowców. Nietrudno wyobrazić sobie oburzenie i rozpacz wyspiarzy. Konie stały w ich mieście bez mała osiem stuleci, stanowiły więc czcigodny zabytek, niemalże świętość. Któż by jednak przeciwstawił się woli potężnego władcy? Rzeźby powędrowały do Konstantynopola i stanęły na dachu loży cesarskiej hipodromu.
Kronikarze przekazali nam opis hipodromu po jego odbudowie. Pomieścił on siedemdziesiąt tysięcy widzów. Obwód areny i amfiteatru tworzył mur uwieńczony mnóstwem posągów. Loża cesarska spoczywała na dwudziestu czterech marmurowych kolumnach i od widowni była zasłonięta kotarą z wzorzystego brokatu. Pośrodku areny między torami wznosił się obelisk faraona Totmesa III, przywieziony z Egiptu, oraz kolumna spowita dwoma wężami z brązu, czcigodny pomnik Grecji klasycznej. W 479 r. p.n.e. miasta greckie ufundowały go w Delfach na pamiątkę zwycięstwa nad Persami pod Platejami.
Na miejscu dawnego hipodromu znajduje się obecnie skwer ocieniony drzewami akacjowymi. Część obszaru zajmuje ponadto meczet wzniesiony z budulca uzyskanego z hipodromu. Na tym skwerze do dziś dnia podziwiać można obelisk Totmesa III z 1471 r. p.n.e. i kolumnę delficką, odartą z wężów.
Konstantynopol był miastem milionowym, najpiękniejszym i najbardziej cywilizowanym miastem ówczesnej Europy. Były tam wspaniałe place, tysiące sklepów z najcenniejszymi towarami Wschodu, ulice pełne ruchliwego mrowia ludzkiego, łaźnie publiczne, winiarnie, biblioteki, kościoły i marmurowe pałace. Górną warstwę ludności tworzyła arystokracja, dworacy, dostojnicy państwa, biskupi i bogaci kupcy. Święty Jan Chryzostom opisuje ich bogactwo i przepych, pałace wyściełane wschodnimi dywanami, ozdobione złotem, srebrem i kością słoniową, ich stroje z brokatu i jedwabiu, wyszywane perłami i rubinami, ich wytworne kokieteryjne kobiety oraz roje obsługujących ich eunuchów, ich wyrafinowane zepsucie. Wysoko ponad nimi stał cesarz, autokrata, namaszczony świętymi olejami wybraniec Boga i głowa kościoła.
Doły społeczeństwa tworzyła różnojęzyczna rzesza Greków, Słowian i Azjatów: Armeńczyków, Syryjczyków, Żydów, Bułgarów, Skandynawów, Persów i Arabów. Był to tłum zadziorny, popędliwy, skory do buntów, żądny chleba i uciech, jedyny w Bizancjum hamulec dla samowładztwa. Cesarze musieli liczyć się z jego nastrojami i żyjąc w wiecznym strachu przed kapryśną potęgą pospólstwa, zabiegali o jego przychylność bezpłatnym rozdawnictwem żywności, nieustannymi igrzyskami na hipodromie i okazałymi festynami z okazji świąt kościelnych, koronacji i zwycięstw. Wiedzieli, dlaczego to robią: w ciągu jedenastu wieków państwo bizantyjskie przeżyło sześćdziesiąt pięć rewolucji.
Nasza czwórka rumaków stała przez 757 lat na dachu loży cesarskiej, była więc naocznym świadkiem licznych wydarzeń, jakie miały miejsce na hipodromie. A działy się tam rzeczy przeosobliwe, dramatyczne. Pasją Konstantynopola były wyścigi kwadryg. Trwały one od świtu do nocy. Woźnice, wśród których znajdowało się sporo Żydów, jako „inhonesti” byli w powszechnej pogardzie, niektórzy jednak zdobyli sobie taką popularność, że wielbiono ich na podobieństwo dzisiejszych toreadorów hiszpańskich. W wyścigach nie znano zasady „fair play”. Kwadrygi podstępnie najeżdżały na siebie, wypierały się z torów, a woźnice niejednokrotnie okładali się batogami. Czasami nawet posługiwali się czarną magią, ale ten sposób był zakazany prawem i podlegał surowej karze. Lud Konstantynopola był bowiem bardzo zabobonny, wierzył w czarną i białą magię, w amulety, czarownice i czarowników, w demony, diabły i lecznicze właściwości relikwii.
Zawodnicy biorący udział w wyścigach kwadryg ubrani byli w białe, czerwone, niebieskie i zielone tuniki, a ludność dzieliła się na ich stronników, pasjonowała się zwycięstwami swoich barw, wszczynała krwawe bójki na hipodromie i na ulicach. Z biegiem czasu utworzyła stałe frakcje, które przekształciły się w stronnictwa o charakterze politycznym i religijnym. Najważniejsze i najliczniejsze były frakcje niebieskich i zielonych. Za panowania cesarza Anastazjusza I (491-518) niebiescy przemycili na hipodrom kamienie i sztylety w koszach z owocami. W pewnej chwili, gdy zaczęli przegrywać w wyścigach, zmasakrowali trzy tysiące zielonych.
O zmroku siedemdziesiąt tysięcy widzów zapaliło przyniesione z domu pochodnie, wyścigi odbywały się przy niesamowitej iluminacji. Poprzedzał je uświęcony tradycją ceremoniał, przypominający litanię kościelną. Był to skandowany zawodzącym głosem dialog między kantorem a widzami i brzmiał następująco:
Kantor: Święte, trzykrotnie święte zwycięstwo niebieskich!
Widownia: Tak, zwycięstwo dla niebieskich!
Kantor: Matko Boska, Panno Najświętsza!
Widownia: Tak. Matko Boska, Panno Najświętsza, daj zwycięstwo niebieskim!
Kantor: Potęgo krzyża!
Widownia: Tak, potęgo krzyża, daj zwycięstwo niebieskim!
Tę samą litanię powtarzali kolejno adherenci pozostałych barw potem dopiero mógł cesarz dać znak rozpoczęcia zawodów.
Lud miejski korzystał często z hipodromu, by przedstawić cesarzowi swoje skargi i żądania, przy czym niejednokrotnie dochodziło do burzliwych zamieszek. Na tle nienawiści między frakcjami wybuchła za panowania Justyniana groźna rebelia zwana „Nika”. Zaczęło się od tego, że zwolennicy niebieskich wystąpili z zażaleniem na zielonych i domagali się ich ukarania. Justynian przez usta herolda surowo skarcił ich za zuchwały sposób przedstawienia skargi i rozkazał im milczeć. W odpowiedzi niebiescy wśród nieopisanego wrzasku obrzucili cesarza obelgami, nazywając go osłem, krzywoprzysięzcą, tyranem i mordercą. Wtedy władca podniósł się i zapytał groźnie: „Czy życie jest wam aż tak niemiłe?”
Rozjuszeni stronnicy barw, głusi na przestrogi cesarza, rzucili się z furią do bójki. Walka niebawem przeniosła się na ulice miasta. Justynian zdołał ująć prowodyrów obu stronnictw i kazał ich powiesić. Widząc swoich przywódców na szubienicy, niedawni przeciwnicy naraz pojednali się i wspólnymi siłami chwycili za broń przeciwko władcy. Żywioł ludzki, niesiony falą nienawiści i żądzy krwi, rozpoczął, dzieło śmierci i zniszczenia. Wojsko i strażnicy miejscy okazali się bezsilni. Kobiety i dzieci ciskały z dachów kamienie na oddziały żołnierzy, nacierające na nieprzebrane tłumy, zalewały je swoją przewagą liczebną i wycinały w pień. Rozruchy srożyły się pięć dni, niektóre dzielnice miasta stawały w ogniu. Ofiarą płomieni padły pałace wielu dostojników, część pałacu cesarskiego, katedra Św. Zofii (Hagia Sophia) oraz wiele innych kościołów, piękny portyk na głównym forum i szpital miejski wraz z chorymi. Bogaci obywatele uciekli w popłochu przez Bosfor do azjatyckiej części miasta.
Justynian wpadł w przerażenie i również zabierał się do ucieczki, ale cesarzowa Teodora oświadczyła dumnie, że pałac jest jedynym, godnym władców grobowcem i że wobec tego nie myśli ruszyć się z miejsca. Ta kobieta pochodząca z ludu, córka tresera niedźwiedzi, dawniejsza ladacznica, znana z rozwiązłości i wyuzdanych tańców, następnie kochanka i żona cesarza, a w końcu jedna z najpotężniejszych władczyń bizantyjskich - uratowała odwagą i zimną krwią tron cesarski. Justynian powierzył się jej woli bez zastrzeżeń, a ona przywołała dowódcę wojsk Belizariusza i poleciła mu skoncentrować wszystkie oddziały, jakie mógł ściągnąć z najbliższej okolicy. Sposobność do przeciwnatarcia nadarzyła się piątego dnia rebelii. Zbuntowany motłoch stłoczył się na hipodromie i okrzyknął cesarzem sędziwego senatora imieniem Hipatus. Wojska cesarskie zablokowały wszystkie wejścia i z dobytymi mieczami rzuciły się znienacka na rebeliantów. Była to jedna z najkrwawszych rzezi w dziejach Bizancjum. Na arenie legło trzydzieści tysięcy trupów. Niedoszły cesarz z łaski ludu, Hipatus, zginął w więzieniu, rewolucja została zdławiona.
Minęły od tego czasu stulecia. W początkach trzynastego wieku ogłoszono czwartą wyprawę krzyżową. Przywódcy jej zwrócili się do Wenecjan z prośbą o dostarczenie okrętów dla przewiezienia krzyżowców przez Morze Śródziemne. Dożą był w owych latach na poły ociemniały starzec Enrico Dandolo, człowiek diabelsko mądry, pełen jeszcze wigoru, sceptyk i cynik. Bankierzy i kupcy weneccy dbali przede wszystkim o zyski, idea wyzwalania Ziemi Świętej niewiele ich obchodziła. Żądali przeto za dostarczenie okrętów ogromnej zapłaty. Gdy jednak przyszło do płacenia, krzyżowcy nie potrafili zebrać żądanej sumy. Dandolo wyraził gotowość darowania im reszty należności, jeżeli zdobędą dla niego port Zala w Dalmacji, który zbuntował się przeciwko Wenecji i oddał się pod opiekę króla węgierskiego. Mieszkańcy małego miasta byli chrześcijanami, toteż nie dowierzali własnym oczom, gdy przed murami ukazała się armia krzyżowców. Na blankach zatknęli krzyże w nadziei, że w ten sposób przemówią do sumienia obrońców grobu świętego, ale to nie pomogło. Rycerze chrześcijaństwa okazali się zwykłymi rozbójnikami, wtargnęli do miasta i ograbili je doszczętnie, szerząc mord wśród nieszczęsnej ludności.
Korzystając z zamieszek na dworze cesarskim w Bizancjum, Dandolo namówił teraz krzyżowców do wyprawy na Konstantynopol obiecując im fantastyczne łupy. Rycerze krzyża, zamiast wyruszyć na niewiernych, ochoczo przyjęli propozycję. Dandolo, mimo że miał już 85 lat, osobiście poprowadził szturm na mury i dumna stolica imperium wschodniego padła po raz pierwszy w swojej historii ofiarą rabusiów. Krzyżowcy z okrucieństwem, jakiego mało było przykładów, rzucili się do grabieży, mordu i gwałtów. Na ulicach rozlegał się jęk torturowanej ludności. W poszukiwaniu skarbów najeźdźcy włamywali się do grobów cesarskich i między innymi odarli z kosztowności zwłoki Justyniana. Nie oszczędzili nawet bibliotek niszcząc cenne zabytki literatury klasycznej. Zagładzie uległy wtedy komplety dramatów Sofoklesa i Eurypidesa. Szereg arcydzieł antycznej sztuki rzeźbiarskiej pogruchotano na złom, a wśród nich wilczycę karmiącą Romulusa i Remusa, grupę rzeźbiarską, która kiedyś zdobiła Rzym.
Ci rzekomi obrońcy wiary nie cofnęli się nawet przed profanacją kościołów. Tak więc wtargnęli do katedry Świętej Zofii, tratowali obrazy, zagrabiali złoto, srebro i ozdoby z kości słoniowej nieocenionej wartości, przywłaszczali sobie złote puchary i relikwiarze wysypując na posadzkę hostie i prochy, świętych, a w szale niszczenia potłukli na kawałki główny ołtarz. Następnie urządzili w katedrze orgię pijaństwa i rozpusty, grali w kości na ołtarzach i pili z kielichów mszalne wino. Jedna z ladacznic ulicznych, zachęcana przez żołdaków, wskoczyła na tron patriarchy i przy wtórze sprośnych pieśni żołnierskich puściła się nago w rozpasany taniec.
Ten ponury incydent w dziejach chrześcijaństwa należy w pewnej mierze złożyć na karb barbarzyńskiej ciemnoty. Kościół rzymski przez wieki wbijał w nieokrzesane głowy Franków przekonanie, że schizmatycy, nie uznając zwierzchnictwa papieża, pokumali się z szatanem i nie zasługują na względy. W sercach krzyżowców gmatwała się naiwna wiara z pierwotnym instynktem mordu i grabieży. Przecież pustosząc świątynie, równocześnie wierzyli w magiczną siłę relikwii. Kroniki przytaczają prawdziwie groteskową historię brata franciszkańskiego Marcina. Ów zakonnik podczas plądrowania Konstantynopola pobiegł do jednego z kościołów, kazał zaprowadzić się do skrzyni z relikwiami, nasypał sobie do worka tyle zbutwiałych szczątków ludzkich, ile zdołał unieść, i pobiegł na okręt ignorując leżące na ulicy kosztowności. Na relikwie rzucili się nawet biskupi, baronowie, książęta i trzeźwi Wenecjanie. Wywozili je na okrętach, a potem obdarowywali nimi kościoły Francji. Wielka ilość tych relikwii do dziś dnia przechowywana jest w katedrze Świętego Marka w Wenecji.
Wenecjanie byli bardziej cywilizowani niż rycerze Francji, toteż poznali się na wartości wielu zagrabionych dzieł sztuki. Doża Dandolo szczególnie upodobał sobie czwórkę rumaków stojącą na dachu loży cesarskiej hipodromu. Mimo wielkich trudności kazał załadować je na okręt i w triumfie zawiózł do Wenecji, gdzie postawiono je nad portalem katedry. Stoją tam, jak wiemy, do dziś dnia i przypominają ów paradoks historii, który polegał na tym, że najdalej na wschód wysunięty bastion europejskiej cywilizacji i chrześcijaństwa doprowadzili do ruiny Europejczycy i chrześcijanie.
Wprawdzie Konstantynopol, zachował jeszcze niepodległość przez dwa stulecia, nigdy jednak nie mógł już podnieść się z upadku i w końcu legł pod obuchem nawały tureckiej.
By zrozumieć ogrom zbrodni popełnionej przez Wenecjan i krzyżowców, należy pamiętać, że po upadku Rzymu Konstantynopol był głównym bastionem cywilizacji grecko-rzymskiej. Gdy w Europie nastały mroki średniowiecznego barbarzyństwa, miasto przez tysiąc lat jeszcze podtrzymywało i rozwijało dziedzictwo Aten i Rzymu. Kwitła tam nauka i sztuka, przeobrażona wprawdzie w swoisty sposób przez wpływy perskie i ortodoksję chrześcijańską, ale tkwiąca korzeniami w kulturze antycznej. Uniwersytet konstantynopolski przodował w nauczaniu filologii, filozofii, teologii, astronomii, matematyki, biologii i prawa. Do ostatniej chwili komentowano tam pisarzy, filozofów i uczonych pogańskich. Po opanowaniu miasta przez krzyżowców, uczeni bizantyjscy wyemigrowali do Italii, dokąd przeszczepili znajomość języka i literatury greckiej, przyczyniając się w ten sposób do nastania epoki Renesansu. Cesarz Justynian zlikwidował wprawdzie Akademię Platońską w Atenach jako uczelnię pogańską i zmusił jej nauczycieli do szukania chleba na dworze króla perskiego, ale na ogół człowiek wykształcony cieszył się w Konstantynopolu poważaniem. Oto zabawny fragment z dialogu bizantyjskiego. Ojciec mówi do syna: „Ucz się, ile sił ci starczy. Spojrzyj ot tam, na tego młodzieńca. Kiedyś chodził pieszo, a teraz jeździ konno, okryty półpancerzykiem, i prowadzi za sobą tłustego muła. Gdy uczył się, nie miał co na nogi włożyć, a teraz nosi paradne obuwie. Gdy uczył się, nigdy się nie czesał, a teraz jest nadobnie trefionym gładyszem. Gdy uczył się, nie znał adresu łaźni miejskiej, a teraz kąpie się tam trzy razy tygodniowo”.
Warto jeszcze dodać, że nauka była bezpłatna, a profesorów utrzymywało państwo. W jakiej cenie miano uczonych, świadczy wypadek, który wydarzył się w połowie IX w. n.e. Kalif Bagdadu zaofiarował cesarzowi Teofilowi traktat wiecznego pokoju, a dwa tysiące funtów złota, jeżeli wypożyczy mu na pewien czas słynnego naówczas uczonego Leona z Salonik. Ale cesarz, mimo ciągłych kłopotów finansowych i wojen z Arabami, odrzucił propozycję.
Zrozumiałe, iż historia, podobnie zresztą jak życie ludzkie, pełna jest sprzeczności. Zwłaszcza historia Konstantynopola. Cesarz Konstantyn Wielki, pierwszy imperator chrześcijański, wymordował Swoją rodzinę; cesarzowa Irena, wyniesiona w poczet świętych, oślepiła i uwięziła swego własnego syna, by zagarnąć władzę. Spośród 107 cesarzy bizantyjskich prawie dwie trzecie zginęło śmiercią gwałtowną. Walki religijne między sektami, a szczególnie między ortodoksami i obrazoburcami, były niezmiernie krwawe. Zginęło w nich więcej wyznawców Chrystusa niż w okresie prześladowań chrześcijan przez pogaństwo.
W tych latach ciemnego fanatyzmu żyli jednakże również ludzie zadziwiająco światli. W słynnej uczelni aleksandryjskiej, zwanej „Museion”, w V wieku wykładała matematykę i filozofię Hypatia, kobieta odznaczająca się nie tylko wielką uczonością, lecz również błyskotliwym dowcipem i niezwykłą urodą. Na jej wykłady pielgrzymowała łaknąca wiedzy młodzież ze wszystkich stron państwa bizantyjskiego. Wielu młodych słuchaczy zapałało do niej namiętną miłością, ona jednak, widząc jedyny cel życia w nauce, odrzucała ich zaloty. Chrześcijanie aleksandryjscy mieli z nią na pieńku. Pozostała bowiem poganką i przyjaźniła się z pogańskim prefektem miasta Orestesem. Pewnego dnia arcybiskup Cyryl podburzył mnichów, by wygnali z miasta Żydów. Orestes wysłał do cesarza Teodozjusza II pismo, w którym oskarżył Cyryla o spowodowanie pogromów i wystąpił w obronie gminy żydowskiej. Po mieście rozniosła się wiadomość, że Hypatia była inspiratorką tego raportu. Podjudzony przez mnichów z otoczenia Cyryla, rozfanatyzowany motłoch rzucił się na nią, gdy przejeżdżała przez miasto, zawlókł do kościoła, rozebrał do naga i ukamienował, a ciało poćwiartował i wśród dzikich orgii spalił na stosie.
Cyryla potępiło wielu światłych biskupów, a cesarz ukarał mnichów zakazem opuszczania klasztorów i swobodnego poruszania się po mieście. Nie odważył się jednak pociągnąć do odpowiedzialności Cyryla, gdyż obawiał się wybuchu nowych rozruchów. Tragiczny incydent z Hypatią oznaczał koniec świetności akademii aleksandryjskiej: pogańscy jej wykładowcy, a były wśród nich najwybitniejsze umysły ówczesnych czasów, przenieśli się do Aten, gdzie jeszcze istniała Akademia Platońska, zanim nie zamknął jej cesarz Justynian.
Wróćmy jednak do naszych rumaków. Stały one w Wenecji bez mała sześćset lat, aż spotkała je nowa paradoksalna przygoda. Tym razem spokój zakłócił im Napoleon i - Polacy. Tak, Polacy, ściśle mówiąc - legiony polskie. Podejmując kampanię włoską Napoleon głosił ludowi Italii, że przynosi mu na swoich sztandarach rewolucję i wolność. Rychło jednak okazało się, jak on tę wolność rozumie. Z miast italskich ściągał ogromne kontrybucje i ograbiał je z arcydzieł sztuki, by wzbogacić muzeum w Luwrze. Tam gdzie lud brał jego hasło za dobrą monetę i zaprowadzić chciał ustrój prawdziwie demokratyczny, posyłał wojska z rozkazem dławienia ruchów wyzwoleńczych. Wenecji odebrał niepodległość i oddał ją pod panowanie reakcyjnej Austrii. W tłumieniu wolności posługiwał się, niestety, również legionami polskimi. Była to głęboka tragedia młodzieży polskiej, która ufając Napoleonowi zaciągała się do jego szeregów, by krew przelewać w imię hasła „Za naszą i waszą wolność”.
I oto pewne oddziały polskich legionów znalazły się również w Wenecji, a niejako symbolem ich tragedii stały się rumaki Lizypa. By sprawę wyjaśnić, lepiej posłużyć się fragmentem rozmowy, jaką w Wenecji prowadzą między sobą dwaj legioniści polscy w niedokończonej powieści Henryka Sienkiewicza „Legiony”.
- Ale po prawdzie, to na nas Polaków nie patrzą tu teraz życzliwie.
- Dlaczego? - zapytał z odcieniem żalu Marek.
- Bo z woli Bonapartego wzywał Wenecję do poddania się Sułkowski, a potem brązowe konie z kościoła Św. Marka kazano zdejmować naszym żołnierzom, co ludność miejscowa bardzo wzięła do serca, gdyż oni tu okrutnie zawsze kochali Św. Marka i jego złocone rumaki.
- A co się z nimi stało?
- Poszły do Paryża jak wiele, wiele cennych łupów. Ale Włosi nie rozumieją, że żołnierz musi słuchać rozkazu i powiadają, że konie zabrali Polacchi.
Eskapada koni do Paryża odbyła się z triumfem. Wieziono je na czterokołowych platformach przez ulice miasta. Kapela wojskowa rżnęła raźnego marsza, a nieprzebrane tłumy paryżan, radośnie podniecone nową zdobyczą, wymachiwały trójkolorowymi chorągiewkami i wznosiły okrzyki na cześć Bonapartego.
Dla sędziwych rumaków był to tylko mały epizod w ich długim i urozmaiconym życiu. W Paryżu pozostawały tylko do 1815 roku.
Po upadku cesarza poszkodowane kraje zażądały zwrotu zagrabionych dzieł sztuki. Wenecja domagała się oczywiście zwrotu swoich ukochanych koni. Francuzi wykręcali się jak mogli tłumacząc, że zabrali je legalnie na podstawie zawartego traktatu. Dopiero stanowcza interwencja zwycięskiej koalicji zmusiła ich do wydania zdobyczy.
I oto od tego czasu rumaki znowu ozdabiają katedrę Św. Marka. Co czeka je w przyszłości? Czyżby czas, ów niepoprawny ironista, miał kiedyś znowu poigrać z ich losem? Rumaki liczą sobie obecnie około 2 300 lat; jest to wiek, jaki rzadko osiągają twory ręki ludzkiej. Ale w dziejach świata nie ma nic wiecznego. Wielkie, wspaniałe kultury rodziły się, rozkwitały i przemijały; trudno nawet wyobrazić sobie, żeby rumaki Lizypa miały oprzeć się działaniu czasu.
Na temat ich przyszłych losów można by różnie fantazjować. Tak na przykład wiadomo, że Wenecja zanurza się powoli w błoto otaczających ją lagun. Stare mury pękają, niektóre wieże niepokojąco się przechylają, poziom wody w kanałach podnosi się powoli, ale niepowstrzymanie. Plac Św. Marka często nawiedza powódź. Inżynierowie robią, co mogą, by powstrzymać ów nieubłagany proces: w fundamenty wstrzykują beton i umacniają wieże stalowymi ankrami. Ktoś obliczył, że jeżeli nowoczesna technika nie odkryje radykalniejszych sposobów, za kilka stuleci poziom Wielkiego Kanału podniesie się do tego stopnia, że wodą sięgnie trzeciego piętra przyległych domów, a katedra Św. Marka wystawać będzie z lagun tylko swoimi kopułami. I co stanie się wówczas z rumakami Lizypa?
Archeologia stawiała swoje pierwsze kroki w początkach XIX w. i przez dziesiątki lat była więcej przygodą niż nauką. Jej pracownicy nie zawsze byli uczonymi. Raczej przeważali wśród nich miłośnicy starożytności, podróżnicy i poszukiwacze przygód, którzy marzyli o skarbach i wspaniałych odkryciach. Ponieważ towarzyszyły im dramatyczne i zabawne nieraz przejścia, a przede wszystkim zdumiewający przypadek - tworzona przez nich historia archeologii jest burzliwa, pasjonująca, pełna fascynujących anegdot, jakby wyjęta z awanturniczej powieści.
Dziś ta cała romantyka w stylu XIX w., trzeba to przyznać, wypłowiała nieco, stała się już przeżytkiem. Romantyczne postacie takiego autoramentu, jak pionier egiptologii Giovanni Batista Belzoni, który zaczął od zawodu cyrkowego siłacza, a skończył jako sławny odkrywca świątyń i grobów królewskich, należą już chyba do przeszłości. Nie do pomyślenia są również po dziś dzień ucieszne i mniej ucieszne szalbierstwa archeologiczne, których przykłady stanowić będą temat jednego z następnych opowiadań. Po prostu nie udałyby się, bo archeologia stała się już dojrzałą nauką, dysponującą niezawodnymi, niezmiernie precyzyjnymi metodami badań. Wysoko wykwalifikowani specjaliści nie tylko doprowadzili do perfekcji metodykę badań terenowych i sztukę datowania znalezisk na podstawie ceramiki, wyrobów kamiennych i metalowych oraz stratygrafii, lecz odwołują się w swych badaniach do innych dziedzin wiedzy, do chemii, antropologii, zoologii, ichtiologii, geologii, metalografii, fizyki jądrowej, astronomii i elektroniki oraz prowadzą zespołowe, wspólne z uczonymi innych specjalności, badania terenowe i laboratoryjne.
Czy archeologii ubyło przez to cudownej mocy urzekania wyobraźni i pasjonowania umysłów? Czy stała się mniej porywająca i mniej ciekawa dla nas profanów? My, ludzie epoki atomu i kosmonautyki, odpowiemy na to bez wahania przecząco. Rozległe, nowe widnokręgi wiedzy, jakie rozwarła przed nami plejada uczonych - astronomów, biologów i fizyków - gruntownie przeobraziły nasze pojęcie, co jest piękne i porywające.
Ot, choćby sprawa promieni kosmicznych. Zakrawa to niemalże na utopię z powieści fantastyczno-naukowej, jest jednakże prawdą, że archeologia posługuje się owymi tajemniczymi przybyszami z kosmicznej otchłani, by określać z dostateczną dokładnością wiek wykopalisk pochodzenia organicznego, a więc drewna, kości, skóry, szczątków roślin. Postarajmy się w paru słowach przedstawić, jak doszło do tego imponującego osiągnięcia ludzkiego rozumu.
Na Ziemię padają promienie kosmiczne o bardzo wielkiej intensywności. Bombardują one górną warstwę naszej atmosfery wytwarzając ogromną ilość neutronów. Z kolei te neutrony zderzają się z niektórymi atomami azotu i przekształcają je w izotopy węgla C 14, czyli w promieniotwórczą odmianę normalnego węgla C 12. Co dzieje się dalej? C 14 łączy się z dwutlenkiem węgla i jako jego odmiana promieniotwórcza rozprowadza się równomiernie w atmosferze. Dwutlenek węgla, a wraz z nim również radiowęgiel, wchłaniają rośliny za pomocą fotosyntezy. Ponieważ roślinami żywią się zwierzęta i człowiek, atomy C 14 wchodzą w ten sposób w nieprzerwany obieg przyrody. Te, które ulegają rozkładowi na skutek wyrzucania cząstek, są stale uzupełniane przez pokarm, toteż ilość ich w organizmach żywych dzięki tej nieustannej wymianie jest zawsze ta sama.
Jeżeli jednak jakiś organizm umiera, to oczywiście cały ten proces absorpcji atomów C 14 nagle ustaje, natomiast znajdujący się w tkankach radiowęgiel na skutek rozpadu stopniowo zanika. Naprowadziło to na wręcz genialny pomysłu amerykańskiego fizyka Willarda F. Libby’ego. Logika podpowiadała, że na skutek tego ubytku im starsze jest jakieś wykopalisko, tym słabsze musi wykazywać promieniowanie C 14.
Gdyby więc udało się obliczyć skalę i czas tego ubytku, archeologia uzyskałaby wspaniały zegar atomowy, za pomocą którego mogłaby ustalać wiek wykopalisk pochodzenia organicznego, między innymi na przykład płótna, w które zawijano mumie egipskie.
Trudności, z jakimi miał do czynienia Libby, były wręcz przerażające. Przede wszystkim ilość C 14 w świecie i w tkankach żywych jest niewypowiedzianie znikoma. Jeden atom promieniotwórczego węgla przypada na milion milionów atomów zwykłego węgla C 12. Przyrodnicy i matematycy wykalkulowali, że w świecie jest tylko 79 ton C 14. Cząsteczki zwykłego węgla stanowią część wagi człowieka, ale zawarte w nim izotopy promieniotwórcze ważą tylko jedną milionową część grama.
Na szczęście, dzięki swym promieniotwórczym własnościom C 14 daje znać o swojej obecności w elektronowym liczniku Geigera charakterystycznym tykaniem. Intensywność i częstotliwość tykania uzależniona jest od ilości zawartego w organizmie radiowęgla, tym samym ujawnia również lata, które upłynęły od chwili śmierci badanego przedmiotu.
Dążąc do ustalenia dokładnego kalendarza ubytku C 14 na skutek stopniowego jego rozpadu, Libby przeprowadzał żmudne pomiary intensywności promieniowania w przedmiotach organicznych, których datę śmierci znał skądinąd. Rozpoczął od tkanek żywych najświeższej daty i cofał się powoli w przeszłość od przedmiotu do przedmiotu. Uzyskał w ten sposób kilka punktów zaczepienia, które pozwoliły mu wykalkulować z względną dokładnością podziałkę pomiarową służącą do odczytywania ubytku C 14. Za swoją rewelacyjną pracę badawczą otrzymał nagrodę Nobla.
Libby stwierdził przede wszystkim, że ubytek C 14 nie jest kapryśny, lecz przebiega równomiernie według pewnej normy. Okres połowicznego rozpadu wynosi 5568 lat. Co to znaczy? Po upływie wymienionego czasu połowa C 14 zamienia się w zwykły węgiel, przy czym dały się tu zauważyć wahania do trzydziestu lat. Po następnym okresie 5568 lat ginie znowu połowa radiowęgla, inaczej mówiąc pozostaje jeszcze tylko 1/4 początkowej ilości. Po trzecim okresie tej samej długości, to jest po 16 704 latach od śmierci badanej próbki organicznej, licznik elektronowy wykazuje już tylko 1/8 część promieniotwórczego węgla.
Uczony amerykański sprawdzał swoją fantastyczną maszynę do produkowania dat na najróżniejszych próbkach przesyłanych mu przez archeologów całego świata. Uzyskane przezeń daty zgadzały się najczęściej z datami znanymi z innych źródeł z dokładnością do 250 lat, co wobec długich okresów czasu, z jakimi miał do czynienia, nie było nieścisłością zbyt dokuczliwą.
Do tych prób nadawały się przede wszystkim znaleziska z grobowców faraonów, ponieważ już przedtem ustalono ich chronologię bardzo dokładnie do 2000 r. p.n.e, a względnie dokładnie nawet do trzeciego tysiąclecia p.n.e. Libby sprawdzał jednak swoją maszynę na przedmiotach innego również pochodzenia. Tak na przykład zbadał drzewo z sufitu pałacu pewnego króla mezopotamskiego, o którym wiemy, iż żył dokładnie 250 lat przed Hammurabim. Licznik stwierdził, że drzewo zostało ścięte w latach 2099-1887 p.n.e. Na podstawie tych danych można było wykalkulować (biorąc pod uwagę nieścisłości metody C 14), że wielki król i prawodawca babiloński wstąpił na tron około 1750 r. p.n.e.
Co to wszystko ma jednak wspólnego z wymienioną w tytule mumią? Otóż włoski antropolog Fabrizio Mori przez lata przemierzał wzdłuż i wszerz libijską pustynię w poszukiwaniu starożytnych malowideł na ścianach tamtejszych jaskiń. Pewnego dnia w pobliżu oazy Ghat na Saharze odkrył jaskinię z bardzo ciekawymi malowidłami afrykańskimi. Grunt pokrywała gruba warstwa piasku, a gdy zaczęto tam kopać, znaleziono zmumifikowane ciało dziecka, pozbawione wnętrzności i wypełnione ziołami.
Poruszenie wśród uczonych było wyjątkowo silne. Dziewczynka została bowiem zmumifikowana na sposób egipski. Skąd mumia egipska na Saharze, osiemset kilometrów na południe od brzegów Morza Śródziemnego? Bomba wybuchła jednak dopiero wtedy, gdy próbkę z mumii zawieziono do Włoch i poddano badaniom metodą C 14. Okazało się bowiem, że dziecko zmarło mniej więcej w 3450 r. p.n.e., czyli na 250 lat przed pojawieniem się na arenie historycznej pierwszej dynastii faraonów egipskich.
Niektórzy egiptolodzy podejrzewają, że odkrycie włoskiego antropologa jest kluczem do rozwiązania jednej z najbardziej frapujących tajemnic historii: gdzie narodziła się kultura Egiptu? W basenie Nilu pojawia się ona nagle w 3200 r. p.n.e. wraz z wstąpieniem na tron pierwszego faraona. Jest już wtedy bardzo dojrzała i bogata, z rozbudowanym kultem religijnym i systemem pisma, daleko posunięta w takich umiejętnościach, jak architektura, rzeźba, malarstwo czy rzemiosło. Wiemy, iż zazwyczaj muszą upłynąć wieki powolnego, mozolnego rozwoju, zanim jakiś lud wypracuje sobie taką kulturę.
Tymczasem dotychczasowe wykopaliska wykazują, że przed wymienioną datą dolinę Nilu zamieszkiwały neolityczne plemiona o bardzo niskim poziomie rozwoju kulturalnego. Stąd wniosek, że Egipcjanie musieli nagle przybyć nad Nil z jakiegoś innego kraju, gdzie była kolebka ich kultury. Mumia profesora Mori przemawia za wysuwaną już poprzednio hipotezą, że Egipcjanie rozwinęli swoją kulturę na Saharze w czasach, kiedy nie była ona jeszcze pustynią. Gdy klimat stawał się tam coraz suchszy i coraz mniej do zniesienia, Egipcjanie wyemigrowali do żyznej doliny Nilu, a ślady ich dawnych siedzib na Saharze huragany pogrążały coraz głębiej w narastających zaspach piasku.
Podkreślaliśmy obecność niewypowiedzianie znikomej ilości promieniotwórczych atomów C 14 w żywych tkankach. Jeden atom na milion atomów zwykłego węgla C 12 - to proporcja przekraczająca wyobraźnię ludzką. W tych warunkach tylko za pomocą najnowocześniejszych, niezmiernie czułych liczników można stwierdzić radioaktywną eksplozję poszczególnych atomów C 14 ulegających rozpadowi.
Ustalenie więc daty archeologicznej próbki pochodzenia roślinnego lub zwierzęcego nie jest bynajmniej rzeczą prostą. Laboratoria, gdzie te badania się przeprowadza, są istnymi fabrykami, pełnymi skomplikowanej aparatury. Próbkę wypłukuje się z najróżniejszych zanieczyszczeń za pomocą kwasów i alkaliów, potem spala się w szklanym naczyniu. Uzyskany popiół przechodzi jeszcze przez całą baterię butli i probówek, gdzie w kontakcie z rozmaitymi chemikaliami pozbywa się ostatnich naleciałości, następnie przenoszony jest do licznika elektronowego.
Z tą chwilą kłopoty jeszcze jednak się nie kończą. Tym razem polegają one na tym, że poza archeologiczną próbką dają znać o sobie jeszcze dwa inne radioaktywne źródła: promienie kosmiczne i promieniotwórcze atomy znajdujące się w materiale, z którego jest zbudowany licznik. Wszystkie trzy źródła wydają charakterystyczne tykanie w liczniku, i to równocześnie. Chcąc ustalić wiek badanej próbki, fizyk musi umieć odróżniać tykanie pochodzące tylko z tego jednego źródła.
W jaki sposób wyeliminowano niepożądanych intruzów? Licznik umieszcza się przede wszystkim w stalowym pancerzu grubości przeszło dwudziestu centymetrów i otacza tak zwanym „parasolem elektronowym”, czyli wieńcem mniejszych liczników, które wychwytują radioaktywny deszcz z niepożądanych źródeł i wydają tykanie różniące się od tykania głównego licznika. Co więcej - w chwili gdy przez nie przechodzi promień kosmiczny, wyłącza się automatycznie na ułamek sekundy główny licznik, będący pod obstrzałem wykopaliskowej próbki. Fizyk może więc w tych warunkach wyraźnie odróżnić i zmierzyć częstotliwość tykania badanego zabytku archeologicznego i tym samym wykalkulować zawartą w nim ilość nie wypromieniowanych jeszcze atomów C 14.
W tym bardzo uproszczonym, lecz uchwytnym dla laika obrazie usiłowaliśmy pokazać trudności związane z metodą C 14 i zbudzić podziw dla uczonych, którzy siłą swego rozumu potrafili je przezwyciężyć.
Zbudowane przez nich liczniki elektronowe są oczywiście bardzo kosztowne. Nawet w początkowym okresie, kiedy nie były jeszcze tak skomplikowane, cena ich wynosiła w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej sto tysięcy dolarów i w 1955 r. tylko trzy laboratoria amerykańskie mogły poszczycić się ich posiadaniem.
Nietrudno przeto wyobrazić sobie sceptycyzm redaktora popularnonaukowego miesięcznika „Scientific American”, gdy pewnego dnia otrzymał list, w którym jakiś Fred Schatzmann z miasta Higland w stanie New Jersey prosił o przesłanie próbek wykopaliskowych, ponieważ pragnął ustalić ich wiek za pomocą aparatu C 14 własnej roboty. Redaktor, który w swoim zawodzie zdążył już nabrać szacunku dla różnego pokroju amatorów, namówił znajomego archeologa, by posłał mu pływak z sieci egipskiej, poniewierający się bez użytku na jego biurku. Po kilku dniach przyszła odpowiedź: data podana przez nieznanego korespondenta zgadzała się co do joty. Archeolog, nieco zaskoczony, ale wciąż jeszcze pełen wątpliwości, wysłał Schatzmannowi po kolei skrawek materiału z mumii peruwiańskiej i zwęglony kawałek drewna, którego datę znał dokładnie. Za każdym razem otrzymał zupełnie trafną odpowiedź. Teraz nie mógł już dłużej wytrzymać z ciekawości. Wsiadł do pociągu i zjawił się w domu pod wskazanym adresem. I tam spotkała go największa niespodzianka: korespondent był czternastoletnim chłopcem, który kosztem 500 dolarów zmajstrował sobie prawidłowo działający, chociaż ograniczony w możliwościach, licznik do pomiarów C 14. Dziś oczywiście żaden archeolog nie może obyć się bez licznika do pomiarów C 14. U nas w Polsce prace w tym kierunku przeprowadza się w laboratorium przy katedrze chemii jądrowej Uniwersytetu Warszawskiego oraz w innych ośrodkach naukowych kraju.
Uczeni oczywiście nie szczędzą wysiłków, by swoją aparaturę udoskonalić. Szczególnie chodzi im o to, by w ustalaniu dat, o ile możności, zredukować do minimum margines pomyłki. Profesor Libby, odkrywca metody C 14, poświęcał nieraz cały okrągły miesiąc, by poddać licznym pomiarom jedną i tę samą próbkę, aż wreszcie po korektach osiągnął możliwie najdokładniejszą datę.
Niektóre wyniki są wręcz rewelacyjne. Tak na przykład stwierdzono, że słynne zwoje z tekstami biblijnymi, znalezione w Qumran nad Morzem Martwym, pochodzą z pierwszych lat naszej ery. W jednym z następnych opowiadań piszemy o budowli sakralnej Stonehenge z epoki kamiennej młodszej. Popiół pobrany z tamtejszego dołu ofiarnego wykazał rok 1850 p.n.e. W okolicy Tokio znaleziono kilka metrów pod ziemią nasiona lotosu. Jedno z tych nasion, zasadzone w donicy, zakiełkowało i wydało piękny kwiat. Metoda C 14 ujawniła, że nasiona te liczą sobie - o dziwo - trzy tysiące lat. W nagromadzonych warstwach odpadków domowych jaskini Szanidar w Iraku, gdzie pokolenia ludzi typu neandertalskiego mieszkały przez sto tysięcy lat, znaleziono szkielet człowieka zmiażdżonego przez spadającą skałę. Dzięki metodzie C 14 dowiedzieliśmy się, że nieszczęsny jaskiniowiec padł ofiarą katastrofy 45 tysięcy lat temu.
Większość uczonych sądziła, że jest to już ostateczna granica, do której dotrzeć można za pomocą tej metody. Starsze próbki wykopaliskowe zawierają już tylko tak znikome ilości radioaktywnego węgla, że normalny licznik elektronowy przestaje na nie reagować.
Jednakże holenderski uczony dr Hessel de Vries z laboratorium w Groningen wtargnął o kilkadziesiąt tysięcy lat głębiej w mroki przeszłości. Swój wspaniały wynik osiągnął przez skonstruowanie daleko czulszego licznika, który rejestruje nawet 1/2000 część pierwotnej ilości atomów C 14 i tym samym potrafi określić wiek badanych próbek aż do 70 tysięcy lat.
Metoda profesora Libby’ego oparta jest na założeniu, że ilość atomów C 14 w atmosferze, a w konsekwencji również w żywych tkankach roślin i zwierząt, jest niezmiennie ta sama bez względu na epoki i geografię globu ziemskiego. Okazało się jednak, że nowe, prawdziwie rewelacyjne odkrycie stawia pod znakiem zapytania ową tezę i wymaga ponownego przestudiowania całego problemu. Nowozelandzki fizyk R. A. Rafter i jego asystent H. S. Jansen wpadli na pomysł zbadania zawartości C 14 osobno w każdym koncentrycznym pierścieniu ściętej sosny, która miała 800 lat. Ze zdumieniem stwierdzili, że ilość atomów radiowęgla nie zawsze jest równa w każdym z pierścieni, czyli, inaczej mówiąc, nasycenie nimi atmosfery ziemskiej zmieniało się z roku na rok. Wykryli nawet w tych zmianach stałą tendencję wzrostu, szczególnie w latach 1550-1650. Rezultaty ich badań wymagają oczywiście jeszcze konfrontacji z innymi, dodatkowymi eksperymentami.
W ostatnich latach, dokładnie mówiąc od roku 1954, ogromny zamęt wywołały w tej dziedzinie wybuchy bomb termojądrowych. Każdy wybuch wzmaga w atmosferze ilość cząstek promieniotwórczych, między innymi również atomów C 14, i to w takim stopniu, że zakłócają w sposób zgoła fatalny pomiary liczników elektronowych. Próbki z sarkofagu egipskiego i szkieletu prehistorycznego Indianina zawierały tyle atomów radiowęgla, co tkanki jeszcze żywe. Dr Vries obliczył, że od wybuchu pierwszej bomby wodorowej przybyło w atmosferze 10 procent izotopów C 14. Po każdym wybuchu wszystkie amerykańskie laboratoria, zajmujące się badaniem wykopalisk archeologicznych, musiały na cały miesiąc zawiesić pracę.
Fizycy uporali się jednakże również i z tą trudnością. Newralgicznym ogniwem dotychczasowej procedury było to, iż spalone na popiół próbki wykopaliskowe w czasie ich wysuszania nie były izolowane od atmosfery i dlatego absorbowały znajdujące się w niej atomy radiowęgla. Obecnie poddana badaniom próbka nigdy nie dostaje się w kontakt z powietrzem. Spalona na popiół w szklanym naczyniu próżniowym, przekształcana jest następnie w gaz zawierający węgiel: dwutlenek węgla, acetylen lub metan. Dopiero ten gaz staje się obiektem pomiarów w liczniku C 14.
Jeżeli uświadomimy sobie, że jeszcze niedawno najodleglejszą datą, jaką potrafiliśmy ustalić drogą mozolnego badania skorup ceramicznych i stratygrafii, było trzecie tysiąclecie przed naszą erą, zrozumiemy niebywały postęp naukowy, dokonany za sprawą metody C 14. Siedemdziesiąt tysięcy lat, to nie lada szmat naszej historii. Jakże jednak mikroskopijny w porównaniu z wiekiem Ziemi oraz z dziejami ewolucji człowieka od „Pithecanthropusa” 600 tysięcy lat temu, poprzez „Neandertalczyka”, do dzisiejszego „Homo sapiens”. Podobnie jak astronom sięga coraz głębiej w przestrzeń wszechświata i penetruje już odległości rzędu milionów lat świetlnych, również geolog, antropolog i archeolog czynią wysiłki, by przeniknąć ową magiczną ścianę zakreśloną metodą C 14 i zagłębić się jeszcze dalej w przeszłość naszej planety. Zobaczymy, jakimi metodami urzeczywistnili swój fantastyczny zamiar.
CZŁOWIEK SIĘGA GŁĘBIEJ W OTCHŁAŃ PRZESZŁOŚCI
Metoda C 14 pozwala określić wiek zabytków kopalnych pochodzenia organicznego, liczących nie więcej niż 70 tysięcy lat, ale nie zaspokaja to już potrzeb nowoczesnej nauki. Przecież geolodzy, którzy dążą do poznania wieku skał i naszej planety, operują setkami milionów, nieraz miliardami lat. Nawet archeolodzy i antropolodzy, daleko pod tym względem skromniejsi, bądź co bądź mają do czynienia z setkami tysięcy lat, co oczywiście również przekracza możliwości metody C 14.
Zdawałoby się, że cudowne narzędzie, które potrafiłoby penetrować przeszłość na setki milionów, a choćby tylko na setki tysięcy lat, i udostępnić nam tajemnice odległych epok, to wymysł raczej fantasty niż człowieka nauki. A jednak taki wręcz frapujący wehikuł czasu zdołano skonstruować, a raczej odkryć w przyrodzie. Jest nim metoda nazwana w skrócie „metodą potas-argon”.
Fizycy wyzyskali w tej metodzie fakt, że wśród atomów potasu, występującego w martwej i żywej materii, znajduje się znikoma ilość promieniotwórczych atomów potasu 40. Tak na przykład ciało mężczyzny o przeciętnej wadze zawiera 262 gramy potasu, ale tylko 31 miligramów jego promieniotwórczej odmiany.
Atomy radiopotasu są oczywiście niestałe. Ulegając rozpadowi przekształcają się w atomy wapnia (wyrzucając cząstki beta), lub w atomy argonu (wysyłając promienie gamma). Ta przemiana dochodzi do skutku błyskawicznie, w niewyobrażalnym ułamku sekundy, zdarza się jednak niezmiernie rzadko. Gdybyśmy w naczyniu próżniowym uwięzili 18 atomów potasu 40, to w ciągu miliarda trzystu milionów lat tylko 9 atomów przekształciłoby się w pierwiastki wapnia i argonu. Inaczej mówiąc, częstotliwość przemiany, jakkolwiek równomierna, jest niewiarygodnie powolna.
Ten niezmiernie długi okres połowicznego rozpadu umożliwia uczonym obliczać wiek badanych przedmiotów w granicach milionów, a nawet miliardów lat. Problem polega na tym, by ustalić, jaka jest proporcja potasu wapnia i argonu 40, i na tej podstawie obliczyć datę, od kiedy zaczął się proces rozpadu potasu 40. Jest to oczywiście praca niesłychanie złożona, wymagająca ogromnej wiedzy w dziedzinie fizyki i matematyki. Dość powiedzieć, że badany przedmiot przechodzi naprzód okres przygotowania w piecu elektronowym, gdzie rozgrzewa się go do kilkuset stopni Celsjusza, następnie jest zamrażany do około dwustu stopni poniżej zera. Wobec fantastycznie małej ilości potasu i argonu 40 do pomiarów używa się specjalnego spektroskopu, narzędzia tak czułego, że potrafi odseparować wszystkie znajdujące się w badanym przedmiocie atomy według ich ciężaru atomowego.
Metoda potas-argon zanotowała już na swoje dobro szereg prawdziwie rewelacyjnych sukcesów. Szczątki kopalne praczłowieka typu Zinjanthropus, znalezione w Afryce przez brytyjskiego archeologa L.S.B. Leakeya, zostały poddane pomiarom w słynnym laboratorium atomowym w Berkley w Kalifornii przez profesora geologii H. Curtisa. Otrzymany przezeń wynik obliczeń wywołał w kołach naukowych ogromną konsternację. Dotąd sądzono, że człowiek posługujący się narzędziami pojawił się po raz pierwszy na Ziemi nie wcześniej niż kilkaset tysięcy lat temu. Tymczasem okazało się, że praczłowiek Zinjanthropus, którego szczątki kostne znaleziono w Afryce razem z krzemiennymi narzędziami, liczy sobie okrągło milion siedemset tysięcy lat. Spowoduje to niewątpliwie rewolucję w naszych poglądach na historię ewolucji człowieka.
Mając tak wspaniałe narzędzie do liczenia, geolodzy mogli pokusić się o przeprowadzenie kalkulacji wieku naszej planety, kalkulacji opartej na pomiarze materiałów radioaktywnych w skałach. Okazało się, że najstarsza skała, znajdująca się w Rodezji Południowej, uformowała się 3,3 miliarda lat temu, była więc o przeszło miliard lat młodsza niż domniemany wiek Ziemi. Wobec tego geolodzy doszli do przekonania, że skorupa ziemska na krótko przedtem była jeszcze w stanie płynnym. Tę hipotezę potwierdziły pomiary dokonane na meteorytach, pozostałościach po ukształtowaniu się słońca i planet. Wyniki tych licznie przeprowadzanych pomiarów wykazały, że wiek meteorytów wynosi 4 i pół miliarda lat, co zgodne jest z obliczeniami astronomów i astrofizyków.
Metody C 14 i „potas-argon” bynajmniej nie wyczerpują listy eksperymentów, zmierzających do znalezienia najlepszych sposobów datowania zabytków kopalnych. Niektóre z nich wypada tu wymienić, żeby dać pełniejszy obraz tej fascynującej epopei uczonych, walczących o rozproszenie mroków przeszłości.
Podczas drugiej wojny światowej angielski antropolog dr K. P. Oakley studiował metody zapobiegania próchnicy zębów przez dodawanie do wody fluoru. Przy tej sposobności odkrył prawie przypadkowo, że kości kopalne wchłaniają powoli fluor znajdujący się w wilgotnej ziemi. Im dłużej leżą w ziemi, tym więcej oczywiście zawierają fluoru. Na tej podstawie można w konsekwencji obliczyć wiek znaleziska. Dr Oakley wykrył za pomocą swojej metody, że słynna czaszka z Piltdown, o której będzie mowa w jednym z następnych opowiadań, jest falsyfikatem.
Metoda ustalania chronologii ceramiki, głównie skorup, na podstawie kształtu, polewy i ornamentu nadal będzie stosowana, ale obecnie można sprawdzać ją metodami o wiele pewniejszymi. Należy do nich przede wszystkim tak zwana „termoluminescencja”. Wypalana glina naczyń i innych wyrobów ceramicznych zawiera określoną ilość radioaktywnych pierwiastków uranu i toru, które bombardują atomy gliny, powodując zmiany w ich strukturalnym układzie. Pod wpływem wysokiej temperatury atomy gliny wracają do swej pierwotnej pozycji. Temu procesowi towarzyszy zjawisko „luminescencji”, czyli świecenia, którego intensywność zależy od tego, jak długo atomy gliny pozostawały pod działaniem uranu i toru. „Luminescencję” można zmierzyć za pomocą bardzo czułych aparatów i w ten sposób ustalić wiek badanego naczynia ceramicznego. Niedawno za pomocą tej metody stwierdzono, że wazy, znalezione w niewielkiej odległości od Aten, pochodzą z IX w. p.n.e.
Inna metoda jest niemniej finezyjna. Glina wypalona w wysokiej temperaturze zachowuje w swej strukturze atomowej odbicie kierunku pola magnetycznego Ziemi. Wiadomo, że bieguny tego pola stale się przesuwają. Ponieważ geofizycy obliczyli dokładnie ich pozycję w poszczególnych okresach czasu, można za pomocą specjalnych aparatów określić wiek ceramiki na podstawie jej struktury atomowej. Metodę tę zastosowano niedawno w Grecji. W jednym z wykopów archeologicznych znaleziono prześliczną statuetkę kobiecą, ale niestety bez głowy. Toteż radość była wielka, gdy w pobliżu znaleziono głowę, która według wszelkich pozorów należała do tułowia. Ponieważ jednak nie wszyscy archeolodzy byli tego pewni, zwrócono się o pomoc do fizyków. W wyniku badań metodą magnetyczną wydali oni bezapelacyjne orzeczenie, że głowa nigdy nie stanowiła części znalezionego posążka.
Zabytki ceramiczne można dziś poddać również analizie chemicznej bez ich niszczenia. Bombarduje się je w reaktorze strumieniem neutronów, co wywołuje ich radioaktywność. Przeprowadzając następnie ich analizę spektralną, fizycy potrafią wykryć w nich nawet miliardowe części grama jakiejś substancji. Dzięki tej metodzie ujawniono na przykład, że chińskie wazy z XVIII w., które zaliczane były do najcenniejszych skarbów nowojorskiego „Metropolitan Museum”, zostały podrobione przez zręcznego fałszerza.
Ciekawostką jest to, że za pomocą tej metody wykryto we włosach Napoleona minimalne ilości arszeniku, co stanowi bezsporny dowód, że został on otruty. Jak wiadomo, cesarz umarł na wyspie Świętej Heleny dnia 5 maja 1821 roku. Anglicy ogłosili światu, że umarł na raka. Ale Napoleon musiał chyba podejrzewać, że gubernator wyspy Hudson Lowe systematycznie go zatruwa, gdyż w swoim testamencie napisał, iż umiera przedwcześnie, „zamordowany przez angielską oligarchię i najętych przez nią morderców”.
Wiemy już, jak przełomową rolę odegrała fizyka jądrowa w nowoczesnej archeologii. Metoda C 14 pozwala dzisiaj ustalić względnie dokładnie daty zabytków, liczących do 50 tysięcy lat, a w pewnych warunkach nawet do 70 tysięcy lat. Zanim jednak ten fantastycznie precyzyjny zegar epok został odkryty, archeolodzy wpadli na genialny pomysł wyzyskania astronomii dla swoich celów. Osiągnięte tą drogą wyniki naukowe w wielu wypadkach budzą głęboki podziw dla intelektu człowieka, który w poszukiwaniu wiedzy i prawdy jest niewyczerpany w pomysłowości.
Bez pomocy astronomii byłoby bardzo trudno zrekonstruować na przykład chronologię starożytnego Egiptu. Kapłani egipscy prowadzili dokładny kalendarz astronomiczny, dzięki któremu mogli ustalać zmiany pór roku i przewidzieć periodyczne wylewy Nilu. Egiptolodzy zwrócili się przeto o współpracę do astronomów i matematyków, wręczając im jako materiał do obliczeń teksty papirusowe i odpisy grobowych inskrypcji, zawierające wiadomości o wydarzeniach historycznych, które zbiegały się w czasie z określonym układem gwiazd lub też pojawieniem się komety. Na podstawie tych tekstów uczeni wyliczyli z dokładnością do czterech lat, że XII z trzydziestu dynastii faraonów rozpoczęła swoje panowanie w 2000 r. p.n.e., a XVIII dynastia w 1500 r. p.n.e.
Mając te dwa punkty wyjściowe, historycy starożytnego Egiptu mogli już z dużym prawdopodobieństwem ustalić daty pozostałych okresów dynastycznych, ponieważ dysponowali ocalałymi spisami faraonów i wiadomościami o ilości lat ich panowania. Jak dokładne były te obliczenia, świadczy fakt, że metoda C 14 w wielu wypadkach potwierdziła daty zaproponowane przez astronomów i matematyków.
Z tym samym zagadnieniem wiąże się głośna swego czasu sprawa tak zwanej „krótkiej” lub „długiej” chronologii Egiptu. Zagadnienie bynajmniej nie drugorzędne, skoro chodziło o to, czy historia Egiptu rozpoczęła się o przeszło 2500 lat wcześniej czy później.
Postarajmy się przedstawić ten niezwykle ciekawy problem w dużym skrócie. Otóż za czasów II dynastii kapłani egipscy zaczęli prowadzić kalendarz słoneczny. Ponieważ dzielili rok na pełne 365 dni, między rokiem słonecznym a rokiem kalendarzowym istniała różnica jednej czwartej części dnia. Po czterech latach opóźnienie wyniosło już okrągły dzień, a po upływie 1460 lat - cały rok, co oczywiście oznaczało, że następowało ponowne zrównanie roku kalendarzowego z rokiem słonecznym.
Nowy rok Egipcjanie zaczynali od tej chwili, kiedy wylew Nilu zdarzył się jednocześnie ze wschodem słońca i gwiazdy Syriusza. Astronomowie i matematycy wyliczyli, że zjawisko takie przypadło na początek roku kalendarzowego w latach 4339, 2773 i 1317 p.n.e.
Problem polegał na tym, aby wybrać jedną z tych trzech liczb jako datę powstania kalendarza egipskiego i tym samym określić przybliżony czas panowania II dynastii faraonów. Rok 1317 jako zbyt późny oczywiście nie wchodził w rachubę, wobec tego spór uczonych toczył się o wybór między dwiema pierwszymi datami, które reprezentują wspomnianą „długą” i „krótką” chronologię.
Przez długi czas istniała grupa egiptologów, którzy opowiadali się stanowczo za rokiem 4339 p.n.e. Dziś oczywiście - wobec dodatkowych odkryć stratygraficznych w Egipcie i Mezopotamii, jak i też wielkich osiągnięć metody C 14 - stanowisko to musiało stać się anachronizmem. Rok 2773 uchodzi dziś w nauce za datę bezsporną. Wychodząc z tego założenia, egiptologia doszła do przekonania, że początek panowania I dynastii faraonów i zjednoczenie państwa egipskiego przypada na rok 2900 p.n.e.
Inny, niezwykle interesujący wypadek owocnej współpracy archeologii z astronomią zanotowano w Stanach Zjednoczonych. W jednej z licznych pieczar Arizony odkryto osobliwy rysunek indiański wyryty jakimś ostrym narzędziem na skale. Wyobrażał on sierp księżyca z przylegającym do niego kółkiem. Sierpy księżyca, wprawdzie bardzo rzadko, ale występuje na starych malowidłach indiańskich, natomiast obecności kółka absolutnie nie umiano sobie wytłumaczyć.
Wygląd rysunku sprawiał wrażenie, że indiański artysta pragnął odtworzyć pewne niepowszednie zjawisko, jakie zaobserwował na niebie. Odkrywcy zastanawiającego malowidła zwrócili się wobec tego o pomoc do angielskiego kosmografa Freda Coyle, profesora uniwersytetu w Cambridge. Po długich, żmudnych kombinacjach Anglik doszedł do przekonania, że kółko oznacza pojawienie się na niebie gwiazdy zwanej „supernową”. Co kilkaset lat jedna z takich gwiazd, normalnie niewidzialna, na skutek eksplozji jądrowej wybucha potężną jasnością w naszym układzie galaktycznym lub też w jednej z mgławic kosmicznych i bywa widoczna nawet w dzień. O jednej takiej supernowej donoszą kroniki astronomów chińskich i japońskich. Spostrzeżono ją dokładnie dnia 4 lipca 1054 r. n.e. Istnieje prawdopodobieństwo, że spostrzegli ją również Indianie Arizony.
Jeżeli jednak pod tym względem istniały jakieś wątpliwości, to usunął je całkowicie astronom amerykański Walter Baale ze słynnego obserwatorium w Palomar. Obliczył on fazy i pozycje księżyca w chwili ukazania się wymienionej supernowej i w całej rozciągłości potwierdził ekspertyzę Coyle’a. Dnia 4 lipca 1054 r. n.e. supernowa zapłonęła na niebie Arizony w bliskim sąsiedztwie księżyca, znajdującego się wówczas w fazie sierpa. W ten sposób wyjaśniono nie tylko sens indiańskiego rysunku, lecz również ustalono dokładną datę jego powstania.
W tym, że archeologia potrafi nawet wybuch atomowy gwiazdy wyzyskać dla swoich celów, jest jakaś porywająca romantyka. Nie jest to jednak romantyka należąca już do przeszłości. Do dziś dnia astronomowie przychodzą archeologii z naukową pomocą, z tą jedynie różnicą, że obecnie posługują się w swoich obliczeniach elektronowymi mózgami. Trzeba tu nawiasem zaznaczyć, że cybernetyka w archeologii - to osobny, ciekawy temat, któremu może kiedyś poświęcimy specjalne opowiadanie. Na razie pozostańmy przy współpracy astronomii z archeologią.
Otóż mnóstwo tabliczek babilońskich, zawierających w piśmie klinowym informacje o rozmaitych wydarzeniach historycznych, podaje równocześnie współczesne tym wydarzeniom pozycje słońca, księżyca i planet. Tego rodzaju tabliczki mają oczywiście nieocenioną wagę dla ustalenia chronologii starożytnego świata. Bieda polegała na tym, że archeolodzy musieli przeliczyć dane astronomiczne każdej tabliczki osobno, co było niesłychanie żmudne i pracochłonne.
Wobec tego astronomowie postanowili sprawić archeologom wspaniały prezent w postaci tabel, które by im ten trud niezmiernie ułatwiły. Za pomocą maszyn matematycznych obliczyli dokładnie, jaka była pozycja słońca, księżyca i planet w Babilonii o godzinie 7 wieczorem w okresie od 601 r. p.n.e. aż do 1 r. n.e. Archeologom wystarczy tylko skonfrontować informacje tabliczki z tabelą, by natychmiast uzyskać datę badanego dokumentu historycznego. Jest to wprost bezcenna pomoc naukowa, wobec tego istnieją już plany, by podobną tabelą objąć również starsze epoki.
U nas w Polsce zagadnieniami ustalania chronologii za pomocą ciał niebieskich zajmuje się wybitny astronom i badacz komety Halleya prof. Michał Kamieński. Niestety nie starczy nam tu miejsca, by przedstawić wszystkie jego pasjonujące osiągnięcia w tej dziedzinie. Astronomowie opracowali daty periodycznych ukazywań się komety Halleya wstecz do 240 r. p.n.e. Dopiero prof. Kamieński na podstawie różnych obliczeń i dokumentów historycznych opracował pojawienie się komety Halleya w okresie od 2320 r. p.n.e. do 240 r. p.n.e. Pozwoliło mu to równocześnie sprecyzować pewne chronologiczne daty historyczne albo też wprowadzić do nich korekty. Tak na przykład według jego obliczeń wojna trojańska rozpoczęła się w 1163 r. p.n.e., a skończyła się w 1150 r. p.n.e., nie zaś w roku 1180, jak dotąd sądzono. Warto tu jeszcze wymienić to, że według prof. Kamieńskiego Hammurabi rozpoczął swoje panowanie w roku 1792 p.n.e., że Abraham urodził się w roku 1858 p.n.e. i że zburzenie Sodomy i Gomory nastąpiło w roku 1759 p.n.e.
Jak to właściwie jest z tą Atlantydą? Istniała czy nie istniała? Pytanie to zadają sobie ludzie od dwudziestu pięciu stuleci. Naukowcy i pseudonaukowcy kruszyli o nią kopie, marzyciele śnili o jej świątyniach i pałacach ze złota i kości słoniowej, literaci pisali na jej temat wiersze, poematy epiczne i powieści fantastyczne, a w ostatnich dziesiątkach lat niejednokrotnie wyświetlano filmy, ukazujące wspaniałą utopię życia i tragedię zagłady tego legendarnego lądu.
Atlantyda, sprawa zawsze żywa, nieśmiertelna, uprzykrzona! Sprawa ignorowana przez naukę, a jednak mająca swoich upartych, zagorzałych obrońców. Zapytujemy przeto zniecierpliwieni: jak ostatecznie przedstawia się sprawa Atlantydy?
WSZYSTKIEMU WINIEN JEST PLATON
Był rok 367 p.n.e. W gaju akademii ateńskiej odbywał codzienną przechadzkę wielki filozof Platon w otoczeniu swoich uczniów. Od morza dął ciepły, wilgotny powiew. Przy szmerze cyprysowego listowia toczyła się rozmowa o Sokratesie, o jego mądrości, o jego życiu i śmierci w więzieniu ateńskim. Był to temat zawsze świeży i niewyczerpany, bo przecież największy myśliciel Grecji występował jako główny bohater w większości dialogów Platona.
W chwili gdy grono filozofów zajęte było wspominkami o starym mistrzu, na ścieżce zjawił się niski, szczuplutki młodzieniaszek. Platon zapytał swoim zwykłym przyciszonym głosem drżącego przybysza, kim jest i czego sobie życzy. Był to siedemnastoletni Arystoteles. Przybył z dalekiej kolonii greckiej w Tracji. Straciwszy rodziców, przechodził biedę i ciężkie koleje losu, a teraz prosił sławnego mistrza o przyjęcie w poczet swoich uczniów. Platon zdziwił się niepomału, przyjrzawszy się jednak uważnie kandydatowi, wyraził zgodę. Jego bystrym oczom nie uszła inteligencja bijąca z mizernego oblicza. Arystoteles stał się wkrótce najświetniejszym uczniem filozofa.
Po latach okazało się, że Platon wychował sobie węża na piersi. Genialny młodzieniec, błyskotliwy nad wyobrażenie, a jednak fanatyk ścisłości i doświadczenia w dociekaniach naukowych, z rosnącym krytycyzmem odnosił się do idealistycznego systemu swego nauczyciela, a w końcu wziął z nim rozbrat na zawsze.
Platon tymczasem pisał swoje przepojone mądrością i szlachetną poezją dialogi, w których apoteozował Sokratesa, ukochanego mistrza. Pod koniec życia wydał dialogi „Kritias” i „Timaios”. W nich właśnie po raz pierwszy wypłynęła sprawa Atlantydy.
Z ust dziewięćdziesięcioletniego starca Kritiasa dowiadujemy się, że wielki prawodawca Solon (640-559 p.n.e.) pozostawił jego przodkowi zapiski ze swoich licznych podróży. Kiedyś, gdy był w Egipcie, kapłani w Sais opowiedzieli mu o Atlantydzie, o wielkim kontynencie, który leżał za „Słupami Heraklesa”, a więc na Atlantyku między Afryką i Ameryką. Dziewięć tysięcy lat przed Solonem jakoby istniało tam potężne królestwo. Jego wojska podbiły wszystkie kraje śródziemnomorskie z wyjątkiem Aten, które potrafiły się obronić. Kontynent Atlantydy zalało potem morze i tylko archipelag wysp jest ostatnim jego śladem.
W „Timaiosie” Platon opisuje dokładniej królestwo bajecznego kontynentu. Było to państwo o idealnym ustroju arystokratycznym i niezmiernie wysokiej cywilizacji. Jego ludne miasta błyszczały w słońcu dachami świątyń i pałaców ze złota i kości słoniowej, w portach roiło się od handlowych i wojennych okrętów, a ziemia, nawadniana siecią sztucznych kanałów, rodziła obfitość zboża, jarzyn i owoców. Słowem - był to kraj pod każdym względem szczęśliwy, bogaty i doskonały, kraj, któremu przewodził król i kasta szlachetnych wojowników.
ARYSTOTELES, INICJATOR WIELKIEGO SPORU
Arystoteles, sceptyk i złośliwiec, potraktował piękną opowieść o Atlantydzie z ironicznym grymasem na ustach. Nie licząc się zgoła z autorytetem mistrza i z powszechnym ubóstwieniem, jakie go otaczało, rozpowiadał bez żenady, że Platon całą historię o Atlantydzie wyssał z palca, by przedstawić poglądowo swoją polityczną teorię idealizującą ustrój arystokratyczny.
Wielbiciele Platona wystąpili w jego obronie. W osiemset lat później wybitny filozof Proklos w swoich komentarzach do dialogu „Timaios” podaje do wiadomości, że około 260 r. p.n.e., a więc w trzysta lat po Solonie, pewien Grek imieniem Krantor udał się do Sais i zaciekawiony hieroglificznym napisem na kolumnie świątyni Neth, prosił egipskiego kapłana o przetłumaczenie mu tekstu. Okazało się ku jego zdumieniu, że zawierał on opis Atlantydy zgadzający się z tym, co podaje Platon. Ponieważ jednak do dnia dzisiejszego nie natknięto się jeszcze na słowo „Atlantyda” w inskrypcjach egipskich, musimy niestety podejrzewać, że Proklos w chwalebnym zamiarze zrehabilitowania swego mistrza popełnił mistyfikację.
SPÓR TRWA DWADZIEŚCIA PIĘĆ WIEKÓW
Z upływem wieków wzrastał autorytet naukowy Arystotelesa. Uczeni szkoły aleksandryjskiej pozostawali pod jego przemożnym wpływem i oczywiście ustosunkowali się negatywnie do sprawy Atlantydy. W chrześcijaństwie stawiano Arystotelesa prawie na równi z ojcami kościoła i każde jego twierdzenie nabierało niemalże wagi dogmatu.
Zdawałoby się, że sprawa Atlantydy umarła już na zawsze. Jednakże w średniowieczu europejscy podróżnicy dowiedzieli się o niej od arabskich geografów, którzy czytali Platona. W ten sposób stary spór odżył na nowo. W epoce Renesansu byli zwolennicy i przeciwnicy Atlantydy. Na wielu mapach geograficznych z tego okresu uwzględniano zagubiony ląd, przy czym umieszczano go w różnych miejscach znanych naówczas mórz. W późniejszych wiekach identyfikowano Atlantydę z Ameryką, Skandynawią, z Wyspami Kanaryjskimi, a nawet z Palestyną. Wyrażano przypuszczenie, że Indianie, Baskowie albo też Etruskowie mogli być potomkami Atlantydów. Nawet w XVIII w. dyskutowano na serio, czy Atlantyda istniała. Warto przy tej okazji dodać, że wierzyli w nią tacy myśliciele, jak Montaigne, Buffon i Voltaire.
W ostatnich latach ubiegłego wieku, gdy zapanowała moda na spirytyzm i okultyzm, w krajach zachodnich, a szczególnie w Anglii, urządzano seanse, podczas których uśpione media nawiązywały rzekomo kontakt z Atlantydami. Przez ich usta ludzie zatopionego lądu opisywali swoją ojczyznę w olśniewających barwach, a roztaczane przez nich obrazy przewyższały bujnością wyobraźni relację Platona. W tym czasie wtajemniczeni nawiązywali okultystyczne kontakty z mieszkańcami innego zatopionego kontynentu: z Lemurią. Ludzie Atlantydy i Lemurii chętnie pojawiali się na seansach wywoływaczy duchów, byli gadatliwi i nie skąpili informacji, toteż cieszyli się ogromną popularnością.
WSPÓŁCZESNA NAUKA W SŁUŻBIE ATLANTYDY
Pseudonaukowe dowodzenia, fantazje i niedorzeczności naiwnych entuzjastów zdyskredytowały doszczętnie sprawę Atlantydy. Dopiero w ostatnich latach nastąpił jej renesans, gdy nowa generacja rozsądniejszych entuzjastów postanowiła przeprowadzić dowód prawdy za pomocą argumentów ściśle naukowych.
Zmobilizowano do tego celu wszystkie najnowsze odkrycia z dziedziny archeologii, biologii, klimatologii, paleografii, geologii, oceanografii, etnografii, a nawet ichtiologii.
Oczywiście nie ma mowy o tym, abyśmy w ciasnych ramach tego opowiadania mogli ogarnąć choćby szkicowo całość tej argumentacji. Dla charakterystyki przedstawimy tylko niektóre jej ogniwa.
TAJEMNICA OCEANU ATLANTYCKIEGO
Badania Atlantyku za pomocą echosondy przyniosły rewelacyjne wyniki. Ogromny basen oceaniczny przepoławia próg skalny, który ciągnie się od Azorów aż do granicy Antarktydy.
Przekrój dna Oceanu Atlantyckiego, ustalony za pomocą echosondy. Od strony lewej: Ameryka Północna - głębina zachodnia - wyżyna - ląd domniemanej Atlantydy ze szczytem Azorskim - głębina wschodnia - Europa południowa nastąpiły tylko niewielkie zmiany w układzie lądów i mórz. Istnieją poza tym teorie inne, które wykluczają obecność osobnego lądu między Europą i Ameryką. Mianowicie badania oceanograficzne wykazały, że grzbiet atlantycki biegnie linią przypominającą brzegi obu kontynentów i że w dodatku wzdłuż jego szczytu istnieje głębokie pęknięcie skorupy ziemskiej. Gdyby ląd Ameryki przybliżyć do lądu Starego Świata, brzegi przyległyby do siebie prawie dokładnie. Stąd wniosek, że na skutek pęknięcia skorupy ziemskiej oba masywy lądowe oddaliły się od siebie, że grzbiet podmorski nie jest zatopionym lądem, lecz jedynie szczątkową pozostałością owego geologicznego wydarzenia.
Zachodnia część, oceanu ma przeciętnie 6500 metrów głębokości, a wschodnia 4500 metrów. Sam grzbiet wznosi się z dna na wysokość przeciętnie 2750 metrów i zanurzony jest 3000 metrów pod wodą. Z tego podwodnego masywu wystrzelają w górę skalne szczyty, z których jeden, Pico Alto, ma 6000 metrów wysokości. Ich wierzchołki wystają z morza i tworzą archipelag Wysp Azorskich. Trzeba jeszcze dodać, że owe turnie są pochodzenia wulkanicznego, a niektóre z nich do dziś dnia są czynnymi wulkanami.
Jest to więc potężny płaskowyż z górami i wyraźnie określonymi granicami. Czyżby to miał być ląd Atlantydy, zatopiony w morzu? Obrońcy Platona odpowiadają na to twierdząco. Jako argument główny podają oni fakt, że podwodny ląd znajduje się dokładnie w tym miejscu geograficznym, jakie podaje grecki filozof. Pod koniec I epoki czwartorzędu, a więc mniej więcej na 9000 lat p.n.e. nastąpił jakiś potworny kataklizm, który sprawił, że Atlantyda zanurzyła się pod wodę na głębokość trzech tysięcy metrów. Jedynie tylko najwyższe szczyty pozostały nad powierzchnią oceanu. Katastrofę mogły spowodować trzęsienia ziemi o niebywałych rozmiarach bądź jakieś przeobrażenia w kształcie kuli ziemskiej, które pociągnęły za sobą obniżenie dna morskiego, bądź też uderzenie gigantycznej planetoidy.
Nie sposób oczywiście przeprowadzić tu oceny tych wyjaśnień w świetle dzisiejszej wiedzy.
WĘGORZE NIE ZAPOMNIAŁY SWEJ OJCZYZNY
Na zachód i południowy zachód od Azorów znajduje się olbrzymia płynąca wyspa, zwana Sargasso. Składa się ona z nagromadzonych wodorostów, tworzących jakby oceaniczną dżunglę. Tam właśnie, w tej plątaninie rodzą się małe węgorzyki. Od tej chwili cykl ich życia jest zdumiewająco niezwykły. Dopiero od niedawna ichtiolodzy zdołali rozwiązać ich tajemnicę. Miliony małych, przejrzystych jak szkło węgorzyków rozdziela się na dwie grupy: jedna płynie na zachód ku brzegom Ameryki, druga na wschód ku Europie. Wędrówka trwa trzy lata. Europejski narybek płynie na prądzie Golfstromu i gromadzi się przy brzegach zachodniej Europy. Następuje wtedy inny wielce osobliwy proces. Węgorze-samiczki, pokonując niesłychane przeszkody, płyną w górę rzek i żerują tam przez okres dwóch lat, podczas gdy samce pozostają w morzu. Dlaczego ta dziwna i niebezpieczna eskapada? Okazuje się, że samiczki mogą dojrzeć płciowo jedynie tylko w słodkiej wodzie. Po dwóch latach wracają do morza, łączą się z samcami i razem płyną do Sargasso, gdzie rodzą nowe potomstwo. I wtedy zaczyna się od nowa pięcioletni cykl życia.
Ichtiolodzy łamią sobie głowę nad zagadką tego dziwacznego trybu życia. Dlaczego morskie węgorze-samiczki mogą dojrzewać płciowo tylko w słodkiej wodzie? Oczywiście chodzi tu o jakieś składniki chemiczne, których nie ma w słonym morzu. Ale w jakim celu urządziła to natura? Jest to przecież sprzeczne z prawem zachowania gatunku. Podczas dalekiej wędrówki niezliczone miliony rybek padają ofiarą drapieżnych ryb i ptaków; niewielki tylko odsetek jest w stanie wykonać swoje biologiczne zadanie.
Apologeci Platona widzą w trybie życia węgorzy jeszcze jeden dowód istnienia Atlantydy. Idźmy więc śladami ich rozumowania. Golfstrom, ogromny prąd morski niosący ciepłe wody, płynie z południowego Atlantyku do Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej, stamtąd skręca na wschód przez rejon Azorów do brzegów Irlandii i północnej Norwegii. Dzięki niemu jest na przykład na zachodnim brzegu Irlandii tak ciepło, że rosną tam palmy.
Ale trasa Golfstromu mogła uformować się dopiero po zatonięciu Atlantydy. Ogromny ląd zagradzał mu drogę, co przyczyniło się między innymi do chłodnego klimatu, jaki naówczas panował w Europie. Potężna rzeka morska, popychana wiatrami, uderzała o brzeg Atlantydy i tworzyła wiry właśnie w tym miejscu, gdzie znajduje się Sargasso. W tym właśnie kołującym kotle była ojczyzna węgorzy. Przyroda, dążąc do zachowania gatunku, kazała samiczkom chronić się do rzek Atlantydy i w tym celu sprawiła, że do płciowego dojrzewania potrzebowały one chemicznych składników słodkiej wody.
Co się stało, gdy zatonęła Atlantyda? Węgorze postradały swoją bazę lądową i wiedzione atawistycznym instynktem, udały się w daleką wędrówkę w poszukiwaniu innych rzek. W ten sposób dotarły do Ameryki i Europy. Od tysięcy lat pokolenia węgorzy odbywają odtąd swoją tajemniczą pielgrzymkę, by nieodmiennie wracać tam, gdzie trzy tysiące metrów pod wodą kryje się ich stara ojczyzna.
Zwolennicy Atlantydy twierdzą, że nie wszyscy mieszkańcy tajemniczego królestwa zginęli w kataklizmie. Część zdołała schronić się na ląd amerykański, część zaś przeprawiła się na łodziach do Europy. Ci uchodźcy właśnie byli protoplastami budowniczych wielkich cywilizacji w Egipcie, Mezopotamii, w Meksyku i Peru, Jakie dowody wysuwa się na poparcie tej śmiałej tezy?
Zwraca się przede wszystkim uwagę na to, że ludy obu kontynentów mają uderzająco identyczne mity kosmogoniczne i legendy, co rzekomo ma być dowodem ich wspólnego pochodzenia, czyli z Atlantydy. Mit o potopie spotykamy nie tylko w Palestynie, Egipcie i w mezopotamskim Sumerze, lecz także u starożytnych plemion indiańskich obu Ameryk. Występuje w nich zawsze pod rozmaitymi imionami jakiś Noe czy sumerski Utnapisztim, który ratuje się na łodzi lub arce. W tych mitach miała się zachować pamięć o zatonięciu Atlantydy.
Drugim dowodem mają być piramidy. Trzeba przyznać, że piramidy Egiptu, Mezopotamii i Meksyku rzeczywiście wykazują zdumiewające podobieństwa. Wystarczy spojrzeć na rekonstrukcje słynnej piramidy w Ur i jednego z miast meksykańskich Majów, by o tym się przekonać. Również najstarsze piramidy Egiptu, tak zwane piramidy schodowe, są bardzo zbliżone architektonicznie do amerykańskich budowli. Naszym obowiązkiem jest jednak zaznaczyć, że nauka odrzuca ową tezę. W rozwoju kultur stwierdzono pewne prawidłowości, w wyniku których ludy odległych części świata mogą niezależnie od siebie dojść do niemal identycznych kształtów w sztuce i architekturze.
Najbardziej jednak frapująca jest legenda o białym bogu w Meksyku i Peru. Brodaty bóg Azteków Quetzalcoatl przybył z „kraju wschodzącego słońca” na żaglowym statku i wylądował w Jukatanie. Nauczył on Indian rzemiosła, budownictwa i rolnictwa, obdarzył ich prawami i religią, założył potężne państwo, a potem zniknął w tajemniczy sposób. Ludy peruwiańskie, chociaż nie wiedziały o istnieniu Azteków, miały również swego białego boga Wirakoczę, który przybył ze wschodu zza morza i zniknął w tajemniczy sposób. Mit o tych bogach ma być echem wylądowania w Ameryce ludzi Atlantydy. Wykopaliska w Palenque i innych miastach Meksyku ujawniły, że Indianie znali i czcili znak krzyża, który jest symbolem wierzeniowym także w pierwotnych kulturach europejskich.
Przytacza się również na dowód istnienia Atlantydy ruiny prastarych miast w Ameryce Środkowej i w Andach peruwiańskich. Piramida w Cuicuilco (na południowym skraju miasta Meksyku) została wraz z otaczającym ją osiedlem zburzona przez wybuch wulkanu. Geologowie stwierdzili na podstawie analizy skamieniałej lawy, że liczy sobie ona co najmniej 8000 lat. W 1931 r. odkryto w meksykańskim stanie Oaxaca ruiny ogromnego miasta, zniszczonego przez wybuch wulkanu. Miasto leżało na wzgórzu Monte Alban i składało się ze wspaniałych świątyń, ozdobionych kolumnami, pałaców i innych budowli kamiennych. Obliczono, że zagłada tego tajemniczego miasta nastąpiła na dwa tysiące lat p.n.e. Na jednej z płaskorzeźb archeolodzy zauważyli ku swemu zdumieniu słonia. Ponieważ wiadomo, że słonie wymarły w Ameryce 10 tysięcy lat temu, można wyobrazić sobie, jak niezmiernie stare są te ruiny.
Wśród niebotycznych Andów peruwiańskich, prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza, leżą gigantyczne zwaliska Tiahuanaco, stolicy ludu, którego początki, dzieje i zagłada stanowią nierozwiązaną zagadkę. Lud ten pojawił się nagle jakby z innej planety i zginął bez echa w mrokach przeszłości. Ruiny miasta zajmują obszar paru kilometrów kwadratowych i składają się z bloków kamiennych, które, zdawałoby się, tylko wielkoludy mogły udźwignąć. Góruje nad nimi wysoka piramida ze ściętym wierzchołkiem, na którym znajduje się cysterna do wody deszczowej.
Budowniczowie tych miast musieli stać o wiele wyżej w rozwoju niż późniejsi Indianie. Skąd przyszli i co spowodowało zagładę ich cywilizacji? Nauka nie znalazła jeszcze ostatecznej odpowiedzi na to pytanie, ale zwolennicy platońskiej relacji stanowczo twierdzą, że byli to uchodźcy z zatopionej Atlantydy.
ATLANTYDZI W DŻUNGLI BRAZYLII
Zupełnie inną drogę w poszukiwaniu śladów Atlantydy obrał francuski uczony Marcel Homet, profesor języków wschodnich na uniwersytecie w Algierze, archeolog i podróżnik. Pewnego dnia porzucił on ustabilizowane życie i wraz z żoną wyruszył w dżunglę Brazylii w poszukiwaniu Atlantydy. Przebywał tam 15 lat, docierając do najniebezpieczniejszych zakamarków puszczy. Tam w nie przeniknionym gąszczu tropikalnej wegetacji odkrył gigantyczne ruiny świątyń i grobowców, inskrypcje i rysunki na kamieniach.
Przede wszystkim uderzyło go to, że rysunki zwierząt przypominają żywo malowidła ścienne człowieka Cro-Magnon w pieczarach Francji i Hiszpanii. Występuje tam nawet ten sam czarownik czy szaman, ubrany w skórę i rogi jelenia. Znaki, wyżłobione na ścianach, są podobne do staroceltyckich napisów w Europie. W pewnym miejscu Homet odkrył nawet grobowce megalityczne, podobne do dolmenów w Palestynie i Europie.
Francuz wyprowadził z tych odkryć następującą teorię. Europę zaludniał kiedyś Neandertalczyk. Nie był on bezpośrednim przodkiem dzisiejszego człowieka. W pewnym okresie czwartorzędu pojawił się naraz człowiek Cro-Magnon, nasz bezpośredni antenat. Posiadał on już bardzo rozwiniętą inteligencję, wykształcił jakiś kult religijny i był autorem doskonałych rysunków na skałach pieczar.
Skąd przybył człowiek Cro-Magnon? Jego szczątki kostne znaleziono przeważnie w zachodniej części Europy. Francuz twierdzi, że nie mógł przywędrować ze wschodu czy północy, gdyż drogę zagradzałyby mu bezkresne moczary i lodowce. Zresztą wykopaliska wskazują na to, że jego pochód szedł od zachodu, a więc od Atlantyku. Przeto Cro-Magnon jest dawnym mieszkańcem Atlantydy. Jedna grupa tych uchodźców dotarła do Brazylii i stopniowo penetrowała cały kontynent amerykański, druga grupa natomiast wylądowała w Europie. Ponieważ człowiek typu Cro-Magnon jest przodkiem współczesnego „Homo sapiens”, wynikałoby z tego, że my wszyscy jesteśmy potomkami Atlantydów.
Już w trakcie wyliczania głównych argumentów na rzecz Atlantydy dałem kilkakrotnie wyraz swojemu sceptycyzmowi i ostrzegałem, że całą konstrukcję dowodową należy przyjąć z przysłowiową szczyptą soli attyckiej. Utopia wielkiej cywilizacji pogrążonej w oceanie urzeka wyobraźnię i dlatego łatwo może zaprowadzić nas na manowce. To prawda, że podawane na jej poparcie fakty są zastanawiające, ale wysnuwane z nich wnioski mają charakter wybitnie spekulatywny. Tak na przykład stwierdzono istnienie skalnego progu na dnie Atlantyku, nie posiadamy jednak żadnego dowodu, że był to kiedyś ląd, zatopiony przez jakiś żywiołowy kataklizm. Są to tylko domysły zagorzałych szermierzy platońskiego kontynentu. Tego rodzaju słabych ogniw w łańcuchu argumentów i dowodów jest takie mnóstwo, że na ich wyliczenie musielibyśmy poświęcić osobny rozdział. Dotyczy to zarówno teorii o węgorzach, jak i zbieżności w kulturze materialnej starożytnych ludów. Piramidy, symbole kultowe i mity mogły powstać niezależnie od siebie w różnych stronach globu ziemskiego, bo natura ludzka jest tylko jedna, chociaż warunki geograficzne i społeczne mogły być odmienne. Marcel Homet znalazł na przykład w Brazylii posążek bogini płodności, uderzająco podobny przez swoje wybujałe kształty kobiece do posążków znalezionych we Francji, Palestynie, Fenicji i Mezopotamii, i na tej podstawie między innymi zbudował teorię o Atlantydach jako naszych przodkach. Tymczasem wiemy, że kult bogini płodności, Matki-Ziemi, jest wśród plemion rolniczych w fazie ustroju matriarchalnego zjawiskiem zgoła naturalnym i psychologicznie zrozumiałym.
Gdyby więc mnie zapytano, co sądzę o Atlantydzie, odpowiedziałbym w ten sposób: czytanie żmudnych i niewątpliwie interesujących elaboratów o legendarnym lądzie jest wyśmienitą rozrywką intelektualną. Nie traćmy jednak gruntu pod nogami, raczej ufajmy nauce, która stawia wciąż jeszcze pod znakiem zapytania istnienie Atlantydy.
JAK BUCHALTER UPORZĄDKOWAŁ HISTORIĘ
Istnieją prawdy, które przez częste używanie powszednieją ludziom do tego stopnia, ze nikomu nie wpadnie do głowy zastanowić się nad ich rodowodem. Obraca się nimi w rozumowaniach na podobieństwo matematycznych symboli, bez myśli o ich merytorycznym sensie i pochodzeniu. A przecież wszystkie te prawdy, zanim uzyskały rangę szacownych aksjomatów, miały burzliwą młodość, wywoływały swym nowatorstwem entuzjazm lub opozycję. W każdej z nich ucieleśniły się dramatyczne, nieraz bardzo osobliwe koleje losu człowieka łaknącego wiedzy, odkrywcy walczącego o uznanie swojej naukowej zdobyczy, niejednokrotnie bohatera i męczennika w tej walce z gnuśną opinią świata.
Każdy uczeń szkolny wie, że dzieje kultury materialnej pokoleń ludzkich dzielimy na trzy zasadnicze stadia rozwojowe: na epoki kamienia, brązu i żelaza. Truizm, zdawałoby się, aż nadto zrozumiały. Nasi prymitywni antenaci mieli pod ręką w nieograniczonej ilości kamień. Użyli go przeto jako surowca do swoich narzędzi, a w jego obróbce doszli z upływem wieków do takiej biegłości, że toporki czy noże, sierpy i groty oszczepów z epoki neolitu sprawiają nam dziś estetyczną satysfakcję swoim poręcznym kształtem i wygładzoną powierzchnią. Dopiero znacznie później, i to bardzo powoli, kamień ustępował wyrobom z miedzi, następnie z brązu, a w końcu, wskutek wędrówek ludów, rozpowszechniła się w świecie sztuka wytapiania żelaza, wynaleziona w XIV wieku p.n.e. gdzieś w Górach Armeńskich. Wiemy to mniej lub więcej dokładnie, ale kto zdaje sobie sprawę z tego, jak świeżej daty jest ta wiedza?
Jeszcze pod koniec XVIII w. podręcznikiem historii starożytnej teLtówUnych, @
@je nastąpiło to dokładnie w 4004 r. p.n.e. Odtąd przez okres dwóch prawie stuleci pobożnisie Irlandii i Anglii uważali za herezję podawać w wątpliwość obliczenia arcybiskupa.
Ta trudna do zrozumienia ignorancja odbiła się rykoszetem również na archeologii. W XVIII w. nie brak było wprawdzie zapalonych kolekcjonerów, którzy oddawali się poszukiwaniom wykopalisk. W muzeach wystawiano na widok publiczny zbiory wydobytych z ziemi narządzi kamiennych, ceramiki i metalowej broni. Jednakże wszystkie te zabytki traktowano jako osobliwości bez znaczenia naukowego, nie umiano z nich odczytać dziejów cywilizacji. Sądzono mianowicie, że te znaleziska, niezależnie od tego z jakiego surowca były sporządzone, pochodzą z jakiejś odległej epoki, czyli po prostu, jak powiadali „z przeszłości”. Nikomu me wpadło do głowy, iż mogły one reprezentować pewne stadia rozwojowe kultury materialnej człowieka na przestrzeni wielu tysięcy lat. Cywilizację ludzką dzielono co prawda na pewne epoki. Zgodnie z poetycką koncepcją Hezjoda uważano, że ludzkość, przechodziła pierwotnie przez epokę złota, potem srebra, a w końcu żelaza. Z początku nasi antenaci mieli jakoby opływać w złoto i dostatki, ale stopniowo kolejne pokolenia degenerowały się i ubożały, aż w końcu nie pozostawało im nic innego, jak tylko żelazo. Gloryfikacja przeszłości w tym sensie nie poszła do lamusa nawet jeszcze w początkach XIX w.
Ale pod koniec XVIII w. urodził się człowiek który obalił ten przesąd zgoła przypadkowo. Był to Duńczyk Christian Thomsen syn bogatego kupca i armatora w Kopenhadze. Jak przystało na potomka starej dynastii kupieckiej, od wczesnej młodości przygotowywał się do objęcia ojcowskiego przedsiębiorstwa. Uczył się księgowości i języków, wtajemniczał w arkana giełdy i kontraktów wśród monotonnych obowiązków ojca rodziny patrycjusza miasta i armatora, gdyby nie wybuchła rewolucja francuska. Z Paryża wrócił do Kopenhagi konsul duński i Thomsen, zaprzyjaźniwszy się z nim, pomagał mu przy rozpakowywaniu rzeczy. Konsul był zapalonym zbieraczem dzieł sztuki, szczególnie obrazów. Posiadał poza tym wspaniałą kolekcję numizmatyczną. Zbiory sprawiły na młodym terminatorze armatorskim głębokie wrażenie i od tej chwili stał się on sam zagorzałym zbieraczem, zwłaszcza że był w tym szczęśliwym położeniu, że mógł sobie na to pozwolić.
Podczas wojen napoleońskich Kopenhagę bombardowała flota brytyjska pod komendą admirała Nelsona. Miasto stanęło w płomieniach. Thomsen z narażeniem życia ratował miejskie skarby sztuki i swoje własne zbiory. Umieścił je w końcu w piwnicach duńskiego Muzeum Narodowego i przy tej okazji zawarł znajomość z jego dyrektorem Nyerupem, entuzjastą starożytności duńskich. Po zawarciu pokoju Nyerup zwrócił się do społeczeństwa z apelem o nadsyłanie znalezisk wykopaliskowych. Skutek przewyższył wszystkie oczekiwania. W niedługim czasie pomieszczenia muzeum wypełniły się po sufit nadsyłanymi zabytkami. Leżały tam całe lata, gdyż Nyerup był zbyt stary i schorowany, by je skatalogować. Z tego powodu naraził się na ostrą krytykę i podał się do dymisji. Opiekę nad zbiorami powierzono wtedy Thomsenowi.
Młody entuzjasta zabrał się do dzieła z dokładnością magazyniera przyzwyczajonego do operowania ściśle określonymi towarami. Znaleziska poukładał na półkach z desek, a później próbował je w jakiś sposób usystematyzować, posługując się techniką stosowaną w magazynach portowych. Kolekcję podzielił naprzód na przedmioty z kamienia, z brązu i z żelaza, a w ramach poszczególnych działów ułożył osobno narzędzia, broń, naczynia, ozdoby i przedmioty kultu religijnego.
Godzinami przyglądał się swoim skarbom i stopniowo zaczęło mu coś świtać w głowie. Na podstawie różnic w kształcie, w obróbce surowca i w deseniach ornamentu doszedł do przekonania, że wyroby z kamienia są chronologicznie o wiele starsze niż przedmioty z brązu, a te znowu starsze od znalezisk z żelaza. Wnosił stąd, że historię cywilizacji należy podzielić na trzy epoki: kamienia, brązu i żelaza.
Swoją trójepokową teorię głosił z zapałem prozelity. Pisał artykuły i bombardował listami uczonych krajów europejskich. Spotykał się jednak z opozycją i szyderstwem. Szczególnie naukowcy niemieccy dali mu się we znaki. Nie mogli oni przełknąć, że amator, dyletant śmie ich pouczać. Nawet w samej Danii miał wielu przeciwników. Utrzymywali oni, że różnice w surowcu należy tłumaczyć ekonomicznymi warunkami różnych klas społecznych, że w tym samym czasie biedni sporządzali sobie narzędzia z kamienia, a zamożniejsi używali do tego celu brązu i żelaza.
BOSKIE FALSYFIKATY I CO Z TEGO WYNIKŁO
Upłynęły długie lata, zanim nauka przyjęła podział historii na trzy epoki. Ale wówczas Thomsen był już rozgoryczonym starcem, męczennikiem prawdy naukowej, któremu zwycięstwo uśmiechnęło się prawie za późno, u kresu długiego, osiemdziesięcioletniego życia. Wydaje się dziwne, że prawda, która dla nas jest tak oczywista, wymagała tylu lat walki z zaślepieniem ludzi, którzy nosili zaszczytny tytuł uczonych.
Od tamtej chwili odkrycie Thomsena zostało oczywiście pogłębione i rozpracowane w szczegółach. Tak na przykład epokę kamienia dzieli się obecnie na paleolit, mezolit i neolit, a te znowu na podokresy starsze, średnie i młodsze. Wiemy też, że poszczególne epoki mogą przypadać w różnych krajach na zgoła inne lata i że, mając płynne granice, zachodzą na siebie w czasie. W zasadzie jednak nic się nie zmieniło w teorii, której twórcą był skromny armator z Kopenhagi.
Ale, jak w wielu innych wypadkach, i tutaj nie obyło się bez wyjątku. Uczeni bowiem przypuszczają, że Japończycy od plemion tunguskich nauczyli się naprzód sztuki wytapiania żelaza, a dopiero później pod wpływem Chin zaprowadzili u siebie brąz.
Pod koniec XVIII w. znaleziono w niektórych krajach europejskich kości ludzkie, które leżały zakopane w jednej i tej samej warstwie ziemi, co szczątki takich wymarłych zwierząt, jak np. mamuty czy nosorożce. Świadczyło to niezbicie, iż człowiek jest daleko starszą istotą, niż sądzili egzegeci Starego Testamentu. Mimo tych dowodów trzeba było prawie stu lat, by pokonać opór rozmaitego pokroju fideistów, występujących w obronie wiary. Groteskową odmianę tej opozycji reprezentował profesor nauk przyrodniczych na uniwersytecie w Wurzburgu, dr Beringer. W okolicy miasta wykopano szczątki zwierząt przedpotopowych i wówczas oświadczył on wszem i wobec, iż zwierzęta te nigdy nie istniały, że kości podrobił Bóg, by wystawić na próbę wiarę ludzi w Stary Testament. Gdy w 1859 r. Darwin opublikował swoją teorię ewolucji w książce O pochodzeniu gatunków, w Wielkiej Brytanii zerwała się fala protestów i genialny uczony przez długie lata działał jak czerwona płachta na bigotów Europy i Ameryki. Trudno było jednak przypuszczać, że i w naszym wieku ciemnota i kołtuneria ośmieli się jeszcze raz podnieść głowę. W 1925 r. władze miasta Dayton w stanie Tennessee w USA zaaresztowały i pociągnęły do odpowiedzialności sądowej młodego nauczyciela za to, że w szkole wykładał teorię Darwina.
Dla nas ciekawą rzeczą jest to, że rewolucyjna teoria o pradawności gatunku ludzkiego miała swego bohaterskiego pioniera, o którym niestety nie zawsze się pamięta. Był to Francuz Jacques Boucher de Perthes. Urodził się on w r. 1788 w Ardenach i pochodził z arystokratycznej rodziny, która jakimś cudem zdołała uniknąć gilotyny Robespierre’a. W 1825 r. zastajemy go w Abbeville, gdzie po ojcu objął dyrekcję tamtejszego urzędu celnego.
Miał wtedy już 38 lat i zdawało się, iż sprawy celne pozostaną do końca życia jedynym przedmiotem jego zainteresowania. Nawet jego wygląd zewnętrzny miał wszystkie znamiona typowego biurokraty francuskiego. Jacques był chudy i wysoki, nosił bokobrody i odznaczał się oschłym sposobem bycia.
W 1826 r. naczelnika z Abbeville musnęło skrzydło romantyzmu. W kopalni żwiru odkryto kilka noży i toporków, wyciosanych w sposób prymitywny z kawałków krzemienia. Leżały one w warstwie ziemi, która według miejscowych uczonych pochodziła z okresu „sprzed potopu”. Od tej chwili Jacques nie był już tym samym człowiekiem. Zarażony bakcylem poszukiwań archeologicznych, włóczył się po okolicy miasta, grzebał w piaskowych nasypach i gromadził z pietyzmem wydobyte narzędzia kamienne.
Poczciwe mieszczuchy Abbeville, a szczególnie koledzy z urzędów państwowych, szeptali sobie do ucha, że Boucher de Perthes dostał bzika. Zwłaszcza że na domiar złego głosił ekscentryczne poglądy, iż kobietom należy przyznać pełne prawa obywatelskie i walczyć o powszechny pokój i podniesienie poziomu życia klas pracujących.
Znalezione przezeń narzędzia kamienne miały jedną słabą stronę: były tak prymitywnie wyciosane, że tylko z trudem można było w nich rozpoznać dzieło rąk ludzkich. Dlatego nie dla wszystkich były one przekonywającym dowodem istnienia człowieka w zamierzchłych epokach. Dopiero w 1832 r. Jacques wykopał toporek krzemienny o wyraźnych kształtach. Posiadał on starannie wyszlifowane ostrze i umiejętnie zaokrąglony chwyt, świetnie przylegający do dłoni.
Boucher de Perthes napisał w 1847 r. trzytomowe dzieło, w którym w oparciu o zbiory swoich znalezisk udowadnia, że rodzaj ludzki ma za sobą dzieje liczące niezliczone tysiąclecia. Wówczas głośna była już teoria Thomsena o rozwoju kultury materialnej człowieka, dzielącej się na epoki kamienia, brązu i żelaza. Na ogół teoria ta spotkała się z dobrym przyjęciem i najbardziej nawet niechętni jej naukowcy nie mogli już negować, że człowiek jest o wiele starszy, niż twierdzą naiwni interpretatorzy Starego Testamentu. Toteż rozprawa Francuza nie wywołała w Europie szczególnego sprzeciwu.
Z wyjątkiem jednak samej Francji. Odkrywca na własnej skórze odczuł starą prawdę, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. W jednym z listów pisze z goryczą: „Posługiwali się oni w stosunku do mnie znacznie potężniejszą bronią niż protest, krytyka, satyra i prześladowanie - okazali mi wzgardę. Nie brali pod dyskusję podanych przeze mnie dowodów, nie zadawali sobie trudu, by je obalić. Oni po prostu pomijali je milczeniem”.
Jeden z naukowców francuskich dr Rigollet postanowił jednak pobić zuchwałego nowatora jego własną bronią. W tym celu zabrał się sam do poszukiwań archeologicznych, by za pomocą wykopanych znalezisk wykazać, jak bezpodstawna jest teoria o pradawności gatunku ludzkiego. Jednakże w miarę, jak gromadził kamienne toporki, noże z krzemienia i inne narzędzia, doszedł do przekonania, że Boucher de Perthes ma rację i że dokonał epokowego odkrycia. W 1854 r. ogłosił sprawozdanie, w którym zdecydowanie stanął po stronie swego dawnego oponenta. Perthes miał już wtedy 66 lat i od 15 lat borykał się z bezmyślnym uporem francuskich naukowców. Ukoronowaniem zwycięstwa było wystąpienie Brytyjskiego Towarzystwa Naukowego, które w 1859 r. uznało publicznie jego tezę naukową.
Ale świetny odkrywca, mimo podeszłego wieku, nie spoczął na laurach. Dotychczas wykopywał jedynie tylko narzędzia kamienne, teraz jednak pragnął znaleźć kości praczłowieka, który wyrabiał te narzędzia. Tylko w ten sposób teoria jego otrzymałaby pożądane dopełnienie.
Przeprowadzając poszukiwania na różnych stanowiskach archeologicznych, wyznaczył wysokie nagrody dla tych robotników, którzy by w dołach żwirowych odnaleźli jakieś szczątki ludzkie. W 1863 r. jeden z robotników przyniósł mu fragment szczęki ludzkiej wyglądającej na bardzo stare znalezisko. Radość była oczywiście ogromna. Oto miał teraz w ręku dowód istnienia twórcy owych kamiennych przedmiotów codziennego użytku, które go tak intrygowały.
Jednakże jeden z brytyjskich archeologów młodszego pokolenia był bardziej sceptyczny niż stary mistrz. Przeprowadził na miejscu, gdzie szczękę odnaleziono, dyskretne dochodzenia i niebawem wybuchnął niebywały skandal. Wyszło bowiem na jaw, że robotnicy, chcąc wyłudzić nagrody, podrzucili nie tylko szczękę, lecz już poprzednio wprowadzili w błąd odkrywcę szeregiem innych falsyfikatów.
Autorytet archeologa został poważnie zachwiany; jak zwykle w tego rodzaju sytuacjach znaleźli się zawistni i złośliwi, którzy wykorzystali ten moment dla ośmieszenia jego osoby. Na szczęście triumf ich okazał się krótkotrwały. Rychło bowiem uświadomiono sobie, że Jacques padł ofiarą chciwości ludzkiej i jeżeli mu coś zarzucić można, to chyba tylko łatwowierność. Natomiast cały ten incydent nie podważył w żadnym razie jego tezy naukowej, opartej na dawniejszych wykopaliskach, których autentyczność nie ulegała kwestii.
Ale dla Perthesa był to zbyt głęboki wstrząs. Upokorzony, rozczarowany i zniechęcony do dalszych poszukiwań, załamał się duchowo i na starość stał się odludkiem. Odkrycie szczątków praczłowieka miało przypaść jego szczęśliwszym następcom.
Jeżeli uprzytomnimy sobie, jak ogromne postępy uczyniła nauka o pochodzeniu człowieka, trudno nam oswoić się z myślą, że niecałe sto lat temu tacy pionierzy jak de Perthes musieli borykać się z naiwnym przekonaniem, że Biblia jest alfą i omegą wszelkiej wiedzy o człowieku. Dziwi nas to, ale równocześnie napawa optymizmem. Bo jeżeli współczesna nauka dopiero tak niedawno temu wyszła z powijaków i już tak olbrzymie postępy zrobiła, to jakich wspaniałych osiągnięć możemy się po niej spodziewać w najbliższych latach dzięki sprzyjającemu klimatowi. Europa znalazła się w owych odległych czasach w strefie niemal podzwrotnikowej. Wśród pieniącej się bujnie wegetacji roiło się od zwierzyny dostarczającej mu obfitego pożywienia. W lasach pełnych uroczysk i mokradeł żerowały słonie, nosorożce i rozmaitego gatunku drapieżne koty, a na otwartych równinach pasły się niezliczone stada antylop.
OSTATNIA REDUTA NEANDERTALCZYKA
Mniej więcej 150 tysięcy lat temu Europę, Afrykę i Azję zaludniała bardzo pierwotna rasa ludzi. Uczeni nazywają ich Neandertalczykami od nazwy doliny w Niemczech, gdzie odkryto pierwsze ich szczątki kopalne. Neandertalczyk nie był bezpośrednim przodkiem człowieka dzisiejszego. Jego grubokoścista czaszka ze spłaszczonym czołem i wydatnym łukiem nad oczodołami, jego potężna, wysunięta żuchwa i nikły podbródek upodabniały go raczej do goryla. Zwłaszcza że był poza tym niski i krępy, a tułów, obrośnięty gęstym włosem, pochylał lekko ku przodowi.
Mimo wszystko był już człowiekiem; niezliczone wieki powolnej i nieustannej ewolucji odsądziły go na daleki dystans od pozostałych ssaków. Duży, wysoko sklepiony czerep, znaleziony w Neandertalu, świadczy, że posiadał ogromną masę mózgową, większą niż mózg współczesnego człowieka. Co prawda był to jeszcze instrument niedoskonały i rzadko uzwojony, nastawiony głównie na walkę o byt z surowym otoczeniem natury. A jednak Neandertalczyk zdobył się już na osiągnięcia, które w biologicznym rozwoju życia nazwać można przełomem. Nauczył się bowiem odziewać w skóry upolowanych zwierząt, rozniecał ognisko i przygotowywał sobie strawę, a na łowach posługiwał się oszczepem, kamienną pałką i procą. Znaleziono ponadto w miejscach jego bytowania grubo ociosane narzędzia do najpotrzebniejszych wyrobów codziennego użytku. Co więcej - grzebał swoich zmarłych i wkładał im do mogiły różne przedmioty, co pozwala nam przypuszczać, że zaświtały w nim zalążki wiary w życie pozagrobowe.
LÓD POKRYWA EUROPĘ
Był to jednak szczytowy kres rozwoju, jaki Neandertalczyk osiągnął w ciągu wielu tysięcy lat swego bytowania. Zahamowały go zmieniające się na gorsze warunki atmosferyczne. Powoli, niepostrzeżenie zbliżało się czwarte zlodowacenie. Słońce jakby przygasało, z północnych regionów sunęły na Europę gigantyczne lodowce, które wymazywały z tablicy Europy wszystko, co żyło, i w końcu objęły znaczne obszary ziemi jednolitą, bezkresną powłoką lodowego szkliwa.
Na 50 lub 40 tysięcy lat przed naszą erą ląd europejski stał się posępnym, niegościnnym krajem. Słońce, płynące niskim łukiem nad horyzontem, słało blaski wystygłe i prawie nie grzało; po bezkresach goniły jadowite wichry; w mroźnej głuszy słychać było tylko suchy trzask pękających lodów. Życie jakby zamarło całkowicie.
A jednak Neandertalczycy, wyposażeni w lepszy mózg niż inne ssaki, dzielnie walczyli o przetrwanie. Zaszyli się w jaskiniach, gdzie skuleni przy ogniskach grzali zgrabiałe kończyny i otuleni w kożuchy tylko wtedy czynili wypady, gdy głód zmusił ich do poszukiwania rzadkiej zwierzyny. Właśnie tej okoliczności, iż szukali schronienia w jaskiniach, zawdzięczamy, że znajdujemy dziś kopalne szczątki Neandertalczyka i że na podstawie tych znalezisk możemy zrekonstruować jego wygląd i tryb życia. Bowiem pod powłoką lodowca kości ludzkie uległy zupełnemu zniweczeniu, podczas gdy w jaskiniach zakonserwowały się one przynajmniej w fragmentach pod nawarstwianiem ziemi i popiołu.
Z upływem czasu mróz stawał się coraz okrutniejszy, zwierzyna wymierała i nieszczęśni Neandertalczycy ginęli jak muchy. Było ich coraz mniej; nieliczne małe hordy wegetowały mizernie w oddalonych od siebie pieczarach skalnych. Znikoma ilość niedobitków zdołała jednak przeżyć ową straszliwą erę geologiczną. Jedni zapewne wywędrowali do Azji, przede wszystkim zaś do Afryki, która była wtedy połączona z Europą dwoma pomostami lądowymi. Co do tych, którzy pozostali w Europie, istnieje podejrzenie, że ocaleli kosztem słabszych towarzyszy niedoli, czyli że utrzymali się przy życiu uprawianiem ludożerstwa.
NA WIDOWNI CZŁOWIEK CRO-MAGNON
Po tysiącleciach karta Europy odwróciła się znowu. Lodowce z nie wyjaśnionych dotąd przyczyn zaczęły się cofać i tajać, słońce przygrzewało, temperatura podnosiła się pod tchnieniem cieplejszych prądów powietrza. Europa przypominała wówczas krajobraz Laponii. W miejscu dawnych lodowców pojawiła się błotnista tundra z krzewami i drzewami, jeziora pełne sitowia i zagajniki. Krok w krok za ustępującymi lodami szły zwierzęta zgoła innego gatunku: włochaty nosorożec, mamut, tur, żubr, wół piżmowy, niedźwiedź jaskiniowy, lis polarny i rosomak. Było też co niemiara dzikich koni podobnych do koni syberyjskich oraz tak dużo reniferów, że uczeni nazywają ten okres „epoką reniferów”.
„Rozumny człowiek kopalny”, czyli Cro-Magnon, pozostawił w pieczarach Francji oraz Hiszpanii malowidła świadczące o jego artystycznych uzdolnieniach. Neandertalczycy, którzy wyszli obronną ręką z gehenny lodowcowej, powoli ogarnęli się i od nowa poczęli zaludniać Europę. I w pewnej chwili raptem wszystko się urwało. Za sprawą jakiegoś tajemniczego kataklizmu zniknęła z powierzchni ziemi rasa ludzka, która sprostała zwycięsko najcięższej próbie swego istnienia.
W Europie pojawił się człowiek zupełnie odmiennego pokroju. Nauka nadała mu miano Cro-Magnon od nazwy miejscowości francuskiej, gdzie odkopano jego szczątki kostne. Człowiek kromanioński jest naszym bezpośrednim przodkiem. Budowa czaszki i szkieletu, wyprostowana postawa, a przede wszystkim bardziej złożony mózg i tym samym wyższa inteligencja - dały mu lepsze szansę w walce z naturą. Jego narzędzia są zręczniej obrobione i poręczniejsze w użyciu. Podziwu godne malowidła ścienne w jaskiniach Francji i Hiszpanii mówią nam o jego rozbudzonym instynkcie artystycznym. Istnieją nadto poszlaki, że uprawiał jakiś kult religijny z rytualnym tańcem i praktykami magicznymi, związanymi głównie z łowami.
Umysł jego - jak z tego wynika - nie poprzestawał wyłącznie na rzeczach związanych z utrzymaniem się przy życiu, lecz czynił pierwsze próby zrywu w wymiary abstrakcji myślowej, co poczytać należy za ogromny skok naprzód w duchowym rozwoju ludzkości. Dlatego nauka zaszczyciła go mianem „współczesnego człowieka kopalnego” i zaszeregowała do grupy „Homo sapiens”, do której my się zaliczamy.
Na podstawie niektórych znalezisk sądzi się, iż człowiek Cro-Magnon czas jakiś żył jednocześnie z europejskimi autochtonami. I zapewne w tym fakcie należy doszukiwać się tajemniczej przyczyny nagłego zniknięcia Neandertalczyka.
Wysunięto pod tym względem dwie hipotezy. Jedna powiada, że Neandertalczyk rozpłynął się drogą skrzyżowania w rasie kromaniońskiej. Jednakże współczesna nauka stawia tę hipotezę pod znakiem zapytania. Pomijając już okoliczność, że nie stwierdzono jakiegoś genetycznego dziedzictwa Neandertalczyka w wyglądzie antropologicznym „Homo sapiens”, należy wątpić, czy człowiek Cro-Magnon zechciał się kojarzyć z istotą podobną do goryla. Zapewne czuł do niej odrazę i traktował ją jak inne zwierzęta nowego kraju.
TAJEMNICA PIECZARY SZANIDAR
Pozostaje więc druga możliwość: Cro-Magnon wypierał Neandertalczyka z terenów łowieckich, zapędził go do najodleglejszych ostępów górskich i skazał na zagładę. Prymitywny człowiek musiał ustąpić miejsca ulepszonemu wydaniu rodzaju ludzkiego.
Słabą stroną tej hipotezy był dotąd brak jakiegokolwiek śladu kopalnego, który by ją poparł. Nie przychwycono ogniwa łączącego dwie ery w prahistorii człowieka. Dopiero w ostatnich paru latach nastąpił pod tym względem zwrot rewelacyjny. Zawdzięczamy go sensacyjnemu odkryciu, jakiego dokonał Amerykanin polskiego pochodzenia, wybitny antropolog i profesor nowojorskiego uniwersytetu Columbia, Ralph Sołecki.
Podczas jednej ze swych podróży naukowych zainteresował się wielką pieczarą Szanidar, znajdującą się w dzikich górach Iraku, zamieszkałych przez pasterzy kurdyjskich. Pieczara jest korzystnie położona w pobliżu obfitych źródeł wody, wejście ma skierowane na południe, a klepisko składa się z wysokiej na parę metrów warstwy gruzu, popiołu i odpadków, nagromadzonych w ciągu niezliczonych wieków. Sołecki doszedł więc do przekonania, że pieczara od zamierzchłych czasów służyć musiała człowiekowi za mieszkanie.
W 1956 r. rozpoczął tam systematyczne prace wykopaliskowe. Wykop zwiadowczy, wydrążony w gruzowisku, potwierdził jego przypuszczenie w całej pełni. Przeszedł nawet wszelkie oczekiwanie, gdyż okazało się, że od z górą stu tysięcy lat w jaskini gospodarowali ludzie. Na ścianach wykopu wyraźnie można było odróżnić pięć nawarstwień różniących się barwą. Pochodzą one z coraz młodszych epok, a mianowicie z okresu mniej więcej 65 tysięcy lat, 45 tysięcy lat, 34 tysiące lat i 7 tysięcy lat p.n.e. Datę znalezionych w poszczególnych warstwach szczątków kostnych ustalono za pomocą jądrowej metody C 14.
OSTATNI SZANIEC WYMIERAJĄCEJ RASY
Odkrycie Sołeckiego jest w dziedzinie archeologii i antropologii unikatem. Pieczara Szanidar jest przecież jakby ekranem, na którym widzieć można sto tysięcy lat dziejów człowieka. W gruzowisku i popiołach po ogniskach znaleziono zrazu trzy szkielety Neandertalczyków. Pierwszy z nich żył jakieś 45 tysięcy lat, a drugi 65 tysięcy lat temu. W warstwie datowanej na około 70 tysięcy lat p.n.e. odkryto szkielet dziecka.
O drugim Neandertalczyku dowiedzieliśmy się coś niecoś więcej. Był to człowiek, który od urodzenia miał zdeformowane lewe ramię. On sam lub jeden z jego towarzyszy odciął mu krzemiennym nożem niedorozwiniętą kończynę, która musiała mu przeszkadzać. Ponieważ był kaleką, zatrudniono go w pieczarze przy pracach gospodarskich. W pewnej chwili, gdy przebywał sam przy ognisku, okolicę wstrząsnęło silne trzęsienie ziemi. W panice nasz jednoręki Neandertalczyk przycupnął pod ścianą i wtedy ze stropu oderwała się skała, zabijając go na miejscu.
Dla nas ciekawszy jest szkielet człowieka z 45 tysiąclecia p.n.e. Sołecki odkrył bowiem uszkodzenie kości, spowodowane niewątpliwie ciosem włóczni z drewnianym ostrzem. Był to więc poległy w walce wojownik.
W 1960 r. prace wykopaliskowe w pieczarze przyniosły nowe, jeszcze bardziej fascynujące rezultaty. Znaleziono nie tylko dodatkowe trzy szkielety neandertalskie, lecz ponadto 26 szkieletów kromaniońskich, pochodzących z 8 tysiąclecia p.n.e. Były to szkielety naszych bezpośrednich praprzodków. Leżące nie opodal toporki kamienne, ozdoby wyrzezane z kości i rogu, odpadki po zjedzonych zwierzętach pouczają nas, że ów rozumny człowiek kopalny zajmował się przeważnie chowem kóz, a łowiectwem tylko okazyjnie. W niedalekim sąsiedztwie pieczary odkopano resztki osady ludzkiej, najstarszej w dziejach ludzkości obok palestyńskiego Jerycha. Pochodzi ona z 8 tysiąclecia p.n.e., a więc niewątpliwie została założona przez ludzi Cro-Magnon.
Być może, że jej mieszkańcami byli również ci ludzie, których szkielety zachowały się w pieczarze. Wydaje się, że dzięki odkryciu Sołeckiego nauka zdoła wypełnić lukę, która istniała na styku obu ras ludzkich, że uchwyciła ów moment dziejowy, kiedy kultura kromaniońska zadała cios kulturze neandertalskich jaskiniowców. Oczywiście musimy czekać cierpliwie na dalsze rezultaty poszukiwań wykopaliskowych. Ale nawet taki ostrożny naukowiec, jakim jest Sołecki, nie waha się na podstawie dotychczasowych danych postawić tezę, że 45 tysięcy lat temu jaskinia była świadkiem decydującej walki między Neandertalczykami i kromaniońskimi najeźdźcami, że przeto stanowiła ostatnią redutę wymierającej rasy. Pozwólmy więc sobie na odtworzenie przejmującego dramatu, jaki rozegrał się w tych zamierzchłych czasach. Na świecie było jeszcze zimno; nawet w basenie Tygrysu, gdzie leży pieczara Szanidar, wiały z północy chłodne wiatry. Neandertalczycy, pokolenie za pokoleniem, uważały jaskinię za wspólny „dom” hordy. Zbliżała się jednak dla nich godzina największego niebezpieczeństwa. Jak wykazują znaleziska kopalne, na górze Karmel w Palestynie usłał sobie gniazdo człowiek kromanioński. Odległość była nieduża, wynosiła tylko 400 kilometrów, Człowiek Cro-Magnon rozmnażał się i z czasem nowe stadła rodzinne musiały poszukać sobie możliwości bytowania na innych terenach. Pewien odłam tych wędrowców dotarł do pieczary Szanidar i zastał ją zajętą przez stwory kosmate, przypominające goryle.
Walka o dach nad głową była nieunikniona. Neandertalczycy, dziesiątkowani przez mrozy, głód, choroby i trzęsienia ziemi, byli słabi, zastraszeni i niemrawi. Należeli przecież do rasy dogorywającej, która w ciągu stu tysięcy lat istnienia traciła stopniowo swoją witalność. Natomiast ich przeciwnicy byli przedstawicielami rasy młodej, jurnej i przedsiębiorczej, obdarzonej w dodatku mózgiem, w którym jaśniej odbijały się rzeczy tego świata. Z góry było przesądzone, kto odniesie zwycięstwo.
Dajmy folgę fantazji i przypuśćmy, że jednym z poległych Neandertalczyków, obrońcą ostatniej reduty, był ów człowiek, którego szkielet ze śladami rany od włóczni wykopał Sołecki. Kto wie, czy w takim razie nie spotykamy się z pierwszym „nieznanym żołnierzem”, poległym 45 tysięcy lat temu w obronie „domowych” pieleszy.
LUDZIE I ZWIERZĘTA
Mniej więcej 150 tysięcy lat temu pojawił się - jak pisaliśmy poprzednio - człowiek z rasy Neandertalczyków. Pierwszy człowiek, który na tę nazwę zasłużył, jako że wyrabiał narzędzia, rozniecał ogień, rozbudził w sobie pierwszą iskrę zamiłowania artystycznego i zaczął wierzyć, iż światem rządzą nieznane i straszne siły. Klimat Europy w okresie bez mała stu tysięcy lat jego bytowania na Ziemi przechodził stopniowe odmiany: od tropiku do arktycznych mrozów. Przed zbliżającymi się z północy lodowcami ustępowały krok w krok kolejne fale zwierzęcego świata. Naprzód wycofały się na południe słonie, tygrysy, lwy, hieny i małpy, a w końcu skapitulowały nawet ssaki przyzwyczajone do chłodów tundry: mamuty, nosorożce włochate, konie, renifery i woły piżmowe. W mroźnej, okrutnej Europie pozostały z większych ssaków tylko człowiek i niedźwiedź jaskiniowy, stwór przerastający siłą fizyczną i wzrostem dzisiejszych swoich krewniaków.
Niedźwiedzia chroniły przed mrozami gęsty, brunatny kożuch i gruba warstwa sadła, ale człowiek górował nad nim wspaniałą bronią, jaką zdobył sobie w ciągu setek tysięcy lat rozwoju, mianowicie dobrze uzwojonym mózgiem. Jedyną ucieczką przed niemiłosiernym mrozem były jaskinie w okolicach górskich, szczególnie w Pirenejach. Tam człowiek i niedźwiedź urządzili sobie legowiska, tam rozgorzał między nimi nieustający bój na śmierć i życie. Człowiek traktował niedźwiedzia jak swoją spiżarnię, wypierał go do najdalszych korytarzy jaskiniowych labiryntów, zabijał kamienną maczugą. Mięsiwo piekł na otwartym ogniu, z futra sporządzał sobie odzienie, z kości wyrabiał narzędzia, naszyjniki, amulety i inne przedmioty. Mroczne groty podziemne były świadkami niejednej tragedii, która przy chwiejnym płomieniu łuczywa rozegrała się między nieubłaganym łowcą a potężnym, ale ociężałym misiem.
Ślady kopalne tego ponurego okresu geologicznego spotyka się dziś w warstwach odpadków kuchennych, popiołów i piasku, nagromadzonych w jaskiniach w ciągu wieków ich zamieszkiwania. Znaleziono resztki kostne Neandertalczyków i upolowanych zwierząt, w większości niedźwiedzi. Największą rewelacją były malowidła ścienne wyobrażające niedźwiedzia. Sylwetki, narysowane przez prymitywnego artystę z realistycznym zacięciem, służyły jakimś obrządkom magicznym, mającym zapewnić pomyślne łowy.
Najbardziej fascynujące są jednak tropy, pozostawione przez łapy niedźwiedzie w jaskiniach. W glinianym uklepisku podłogi i na ścianach wapiennych korytarzy widać wyraźne odciski i zadrapania ich pazurów. Są to jakby znaki nutowe, z których wyczytać można ich obyczaje, smutne i komiczne epizody ich życia, nieraz nawet wstrząsający dramat walki i zagłady.
W jednej z jaskiń pirenejskich niedźwiedzica ze swym małym zapuściła się w głąb ślepego i ciasnego korytarza. Wciśnięta między ściany, nie mogła już nawrócić i zdechła wraz z niedźwiadkiem. Przypuszczalnie zagnała ją tam panika, gdy trzeba było uchodzić przed pościgiem człowieka. W innej znowu jaskini jeden z korytarzy urywa się raptownie przepastną otchłanią. Była to pułapka, w którą, jak to wynika ze sterty kości, wpadło mnóstwo niedźwiedzi, prawdopodobnie również podczas nagonki łowców neandertalskich.
Bywały też sceny pogodne i zabawne. Pewna galeria stała się dla niedźwiedzi ulubionym miejscem uprawiania tańca. Ślady łap w glinianym uklepisku świadczą, że potwory kołysały się ociężale stojąc na tylnych łapach. W ciemnej komorze innej jaskini baraszkowały zawzięcie dwa małe niedźwiadki, podczas gdy ich matka oparta o ścianę wapienną najspokojniej sobie wypoczywała. Widocznie w tym ustronnym zakątku czuła się bezpieczna od prześladowań człowieka.
Najzabawniejszego odkrycia dokonano w dużej grocie pirenejskiej. Znajdował się tam ongi głęboki staw z bardzo stromymi glinianymi brzegami. Z tej pochyłości niedźwiedzie zrobiły sobie coś w rodzaju toru saneczkowego. Zjeżdżały po prostu na czterech łapach po śliskiej glinie i z pluskiem wpadały do wody. Obecnie staw już nie istnieje, ale w zaschniętej glinie pozostały wyraźne ślady tej zabawy: koleiny wydrążone przez łapy i zady niedźwiedzie oraz kłębki przylepionych kłaków, wyrwanych podczas zjazdu. Jak widzimy, życie tych prześladowanych stworów nie było pozbawione również chwil niefrasobliwych.
Niedźwiedź jaskiniowy wymarł już chyba podczas ostatniej epoki lodowej. Zrazu przypuszczano, że wytępił go człowiek neandertalski. Dziś raczej przychylamy się do zdania, że po prostu nie sprostał fizycznie surowej nad wyraz przyrodzie. Nastały niebywale ciężkie mrozy. Większość Europy okrywała powłoka lodu, o pożywienie było coraz trudniej. Głód i choroby dziesiątkowały niedźwiedzie w sposób straszliwy. Dowodem są szczątki kostne pozostawione w jaskiniach przez ostatnie pokolenia tych zwierząt. Zdeformowane paszcze, powykręcane artretyzmem kończyny, zwapnione stawy, jakieś narośla na łopatkach i kręgosłupach - wszystko to mówi dostatecznie wyraźnie o cierpieniach tych zwierząt. Degeneracja pociągała za sobą oczywiście bezpłodność; ostatni głodny, chory, ułomny niedźwiedź pokuśtykał w daleki zakątek jaskini, by w samotności zakończyć swój marny żywot.
Wymarli również Neandertalczycy, a miejsce ich zajęli ludzie typu Cro-Magnon i Aurignac, nasi bezpośredni przodkowie. Lodowce ustępowały, klimat Europy stopniowo łagodniał. Było to mniej więcej 20 tysięcy lat temu. W rozległych tundrach żerowały stada zwierzyny: konie, woły piżmowe, włochate nosorożce, tury, żubry, łosie, renifery i majestatyczne mamuty. Mamut wymarł wprawdzie już dawno temu, wiemy jednak dokładnie, jak wyglądał. Kromaniońscy artyści pozostawili jego podobizny na ścianach skalnych, lecz przede wszystkim zakonserwował się on w zamarzniętych moczarach sybirskich, tak jak żył: ze skórą, z owłosieniem spadającym do samych pęcin oraz z pożywieniem roślinnym w żołądku i paszczy.
Ludzie tych odległych czasów byli przede wszystkim łowcami i zbieraczami. Łowiectwo stanowiło główną podstawę ich bytu, a najważniejszą zwierzyną łowną był mamut, dostawca wszelkiego dobra: mięsiwa, skór i kości na obróbkę, szczególnie wspaniałych kłów.
O rozmiarach tych łowów dowiedzieliśmy się poglądowo dzięki odkryciu, dokonanemu w wiosce morawskiej Predmost, leżącej w niedalekiej odległości od miasta Prerov nad rzeczką Beczwą. Już w XVI w. kroniki donoszą o wykopywanych tam kościach „wielkoludów”, a w połowie XIX w. okoliczni chłopi eksploatowali kości jako nawóz. Dopiero pod koniec tegoż wieku zainteresował się wykopalinami profesor Maszka. Na miejscu zastał głęboki, wykopany przez pokolenia rolników, dół ze stromymi bokami z ubitego pyłu polodowcowego, tak zwanego „lessu”. W szarożółtej ścianie odcinał się wyraźnie czarny pas popiołów po ogniskach, a w tym popiele tkwiła ogromna ilość kości po mamutach, pomieszanych z resztkami innych zwierząt i z łupkami krzemienia. Naliczono w tym miejscu prawie tysiąc mamutów, które padły ofiarą łowców.
WYMOWIE KWIATKA POLNEGO
Jak je złowiono? Otóż sprytna gromada ludzi kromaniońskich osiedliła się właśnie w tym miejscu, ponieważ znajduje się tam naturalna brama górska, łącząca dolinę Dunaju z równinami Europy. Zwierzęta, a z nimi również mamuty, prowadziły życie sezonowej migracji. Latem żerowały w Europie, a na zimę ciągnęły przełęczą w Predmost na obszary Morza Czarnego. Łowcy usadowili się w tym dogodnym miejscu i napędzali mamuty w przepaść górską. Osiedla łowców mamutów, założone w miejscach kluczowych, odkryto również między innymi w Willensdorf w Austrii, gdzie wydobyto z popiołów słynną statuetkę kobiety o absurdalnie obfitych kształtach, tzw. „Wenus z Willensdorf”
Prof. Maszka odkrył w Predmost zbiorowy grób mieszkańców osiedla, obramiony kośćmi i czaszkami mamutów oraz przykryty wysoką stertą kamieni. Leżało tam dwadzieścia szkieletów ludzkich, wśród nich dwanaścioro dzieci.
Nie ulega wątpliwości, że osiedle spotkało jakieś gwałtowne nieszczęście. Trudno dociec, na czym ono polegało. Mogła to być lawina, choroba zakaźna, głód, napaść drapieżników lub wrogich sąsiadów. Jedno jest pewne: fakt, że trupy zostały pogrzebane w grobie i zabezpieczone stertą kamieni przed profanacją, stanowi niezbity dowód, że łowcy mamutów uprawiali kult zmarłych.
Jeden z wybitnych archeologów francuskich powiedział, że archeologia poprzestająca jedynie tylko na katalogowaniu wykopalisk byłaby nauką jałową. Jej ostatecznym zadaniem jest przywrócić martwym przedmiotom ciepło i prawdę życia, wskrzesić w naszej wyobraźni minione światy z tymi wszystkimi wartościami, które warte są ocalenia.
Archeologia w ten sposób pojęta jest nie tylko nauką, lecz posiada również wiele atrybutów sztuki. Tylko uczeni, obdarzeni inwencją artystyczną, potrafią zdobyć się na pełną polotu syntezę swoich poszukiwań i na rekonstrukcję dawno odeszłych światów, zdolną porwać i fascynować.
Gdy zastanowimy się, na czym polega istota uroku archeologicznych poszukiwań, nastręczają się nam dwa zasadnicze aspekty tego zagadnienia. Jeden z nich to rozległa panorama nieznanych epok, jaką rozpostarła przed nami archeologia, panorama ludów i kultur, o których jeszcze kilkanaście lat temu nie mieliśmy żadnego pojęcia. Dzięki niej wzbogaciliśmy się o tysiące lat wiedzy historycznej, uzyskaliśmy retrospektywne spojrzenie na wstrząsającą epopeję pokoleń ludzkich, które w gigantycznym pochodzie rozwojowym budowały i ginęły, zwyciężały i ponosiły klęski w walce z pierwotnymi instynktami swojej natury i z fantasmagoriami mitów, które często były przyczyną najstraszniejszych tragedii. W takiej perspektywie starożytne narody: Sumerowie, Egipcjanie, Asyryjczycy, Babilończycy, Persowie, Grecy, Rzymianie itd. - to ko lejne fazy w wielkim dziejowym dramacie, któremu na imię człowiek. Dlaczego fascynuje nas ta panorama dziejów? Człowiek współczesny jest sumą, streszczeniem wszystkich poprzedzających go epok. Samuel Kramer w swojej książce Historia zaczyna się w Sumerze wykazał, do jakiego stopnia jesteśmy wciąż jeszcze spadkobiercami pradawnej kultury sumeryjskiej. Najnowsze badania naukowe ujawniły, jak ogromną ilość pojęć i wyobrażeń z zakresu prawodawstwa, religii i obyczajów zawdzięcza Biblia geniuszowi starodawnych ludów mezopotamskich. A Biblia to przecież jeden ze składowych elementów naszej kultury.
Zanim archeologia odsłoniła przed nami te nieznane epoki dziejów ludzkich, byliśmy właściwie nieświadomi jak dzieci. Dziś staliśmy się bardziej dorośli. Dojrzeliśmy na tyle, że potrafimy odróżnić i poddać ocenie to, co dawne epoki nagromadziły w pokładach naszej psychiki. Pozwala nam to oczyścić naszą drogę z rumowisk przesądów i wyzwolić się z terroru tych mitów, które zdołały przetrwać nawet najbardziej burzliwe etapy ludzkiego postępu.
Jest jednak drugi jeszcze aspekt archeologii, który nas urzeka. Aspekt czysto ludzki, a nie historyczny. Nic nie przejmuje nas tak głęboko, jak znaleziska archeologiczne stanowiące dowód, że człowiek najodleglejszych epok był taki sam jak my, że podobnie jak my cierpiał, radował się i kochał. Dopiero gdy stajemy wobec indywidualnych losów dawnych epok, uświadamiamy sobie w całej pełni, iż na rozległą panoramę historii składają się żywoty milionów ludzi, jakże podobnych do nas w swych skromnych, intymnych troskach i radościach.
Wyraził to znakomicie Howard Carter, odkrywca grobu faraona Tutanchamona. W swoich wspomnieniach pisze on o tej sprawie w sposób następujący: „Co jednak wśród tego oślepiającego bogactwa sprawiło największe wrażenie, to chwytający za serce wianuszek kwiatów polnych, położony na trumnie przez młodą wdowę. Cały królewski blichtr, całe królewskie bogactwo bladło wobec skromnego, zeschniętego naręcza kwiatów, które zachowały jeszcze ślad dawnych kolorów. Przypominały one nam z nieodpartą wymową, jak znikomą chwilą są właściwie tysiąclecia”.
Mniej więcej 150 do 50 tysięcy lat p.n.e. zaludniała Europę rasa ludzka, zwana neandertalską. Neandertalczyk nie był naszym bezpośrednim przodkiem. A jednak należał do rodzaju ludzkiego, gdyż sporządzał narzędzia i rozniecał ogniska. Mózg jego, jakkolwiek mniej uzwojony niż mózg dzisiejszego człowieka, rozwinął się w sprawny instrument walki o byt. Czyż jednak posiadł on to, co jest istotne w pojęciu człowieka? Przejmującą odpowiedź na to pytanie otrzymaliśmy dzięki odkryciu, dokonanemu w torfowisku na półwyspie duńskim Jutlandii. Był to szkielet Neandertalczyka ułożony pieczołowicie w mogile, z głową spoczywającą na kamieniu To kamienne wezgłowie, podsunięte przez jakąś troskliwą rękę, mówi nam o Neandertalczykach to, co trudno było wywnioskować z kopalnych zabytków ich kultury materialnej. Mianowicie upewnia nas, że w tych owłosionych, gorylowatych stworach zagościło już uczucie tkliwego przywiązania. W tejże Jutlandii archeolodzy spojrzeli w twarze ludzi, którzy żyli dwa tysiące lat temu. Było to dla nich przeżycie silne i niepospolite. Albowiem nie były to szkielety ani mumie, ani odlewy gipsowe z form, wyciśniętych w wulkanicznym popiele przez nieszczęsnych mieszkańców Pompei, lecz autentyczne zwłoki ludzkie, zakonserwowane w torfowisku wraz ze skórą, włosami i wnętrznościami. Podczas obdukcji lekarze mogli przeprowadzić sekcję ich serc i żołądków, uzyskali nawet wyraźne odciski ich palców.
W pokładach torfu jutlandzkiego odkryto między innymi trumnę wyciosaną z pnia dębowego. Gdy podniesiono wieko, ujrzano zwłoki jakby we śnie pogrążonej dziewczynki o delikatnych rysach twarzy. Na jej piersi spoczywał zasuszony kwiatuszek goździka, złożony przez kochającą osobę na pożegnanie: dowód ludzkiego żalu sprzed dwóch tysięcy lat.
W jutlandzkiej miejscowości Tollund wydobyto z torfu nagiego mężczyznę z postronkiem na szyi. Był to więc niewątpliwie wisielec. Leżał na boku skurczony, jakby zmorzony snem. Brwi miał lekko ściągnięte, a usta były skrzywione w grymas niezadowolenia. Lekarze stwierdzili, że liczył około 40 lat. W niedużej odległości od Tollund znaleziono drugiego nagiego mężczyznę, który miał przecięte gardło jakimś ostrym narzędziem.
W Szlezwik-Holsztynie, a więc również w północnej Europie, odkryto w torfowisku parę świadczącą o zamierzchłej tragedii.
Była to naga czternastoletnia dziewczynka z opaską na oczach. Lewa strona jej głowy pozbawiona była włosów i wykazywała ślad uderzenia tępym narzędziem. Opodal leżał mężczyzna w pełnym wieku, nagi i z pętlą na szyji.
JAK ŻYLI MIESZKAŃCY NAJSTARSZEGO NA ŚWIECIE MIASTA?
Co kryje się za tymi morderstwami? Jest to zagadka kryminalna godna Sherlocka Holmesa. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że wszystkie zwłoki pochodzą z tego samego okresu, mianowicie z I wieku p.n.e. i że oprócz czterech wymienionych znaleziono w ciągu ostatnich stu lat jeszcze około stu innych trupów ze śladami gwałtownej śmierci. Ofiary zakopano tak, jak padły: na wznak, na bok ze skurczonymi nogami lub na brzuchu. Skąpe ślady pokarmu w żołądkach świadczą, że trzymano skazańców w zamknięciu co najmniej przez trzy dni bez pożywienia. Mężczyzna odkryty w pobliżu Tollund, jak sądzić z zarostu, nie golił się przez trzy ostatnie dni swego życia. Istnieją na temat ich śmierci dwie teorie. Jedni twierdzą, że byli to przestępcy skazani na śmierć. Powołują się przy tym na Tacyta, który w swojej pracy o Germanach donosi, że plemiona germańskie winnych zdrady i dezercji karały powieszeniem, a tchórzów i różnego rodzaju zboczeńców seksualnych topiły w moczarach. Inni uważają, że były to ofiary rytualne.
Moim zdaniem bliższa prawdy jest druga teoria. Plemiona germańskie Jutlandii i północnej Europy uprawiały kult bogini płodności, zwanej Nertus. Na wiosnę przed wysiewami obwożono po polach jej wizerunek na wozie zaprzągniętym w woły. Po tej procesji obmywano posąg i wóz, a ludzi, którzy wykonywali ten rytuał i tym samym sprofanowali boginię swoim spojrzeniem, zabijano i wrzucano do moczarów. Na dowód tej teorii wysuwa się dwa argumenty. Po pierwsze: uderza fakt, że wszystkie zwłoki znaleziono wyłącznie na obszarze dawnego kultu bogini Nertus. Po drugie: mimo że trupy pochodzą z epoki brązu, nie znaleziono przy nich ani jednego przedmiotu z metalu. Wiadomo zaś, że podczas uroczystości na cześć bogini Nertus usuwano z jej otoczenia wszelki metal. Ci mężczyźni i kobiety byli wiać ofiarami rytualnymi, ofiarami jednego z tych barbarzyńskich mitów, które tak ciężko zaważyły na losach pokoleń ludzkich.
Druga połowa XIX wieku - to epoka wielkich odkryć archeologicznych. W tym stosunkowo krótkim okresie jednego pokolenia nagromadziły się wszystkie pamiętne ewenementy wykopaliskowe, które wzbogaciły naszą wiedzę historyczną o tysiąclecia. Odkrycie zgoła nieznanej kultury Sumerów, odsłonięcie pradawnych metropolii mezopotamskich Niniwy, Ur i Babilonu, odnalezienie mumii faraonów, wydobycie z gruzowisk siedziby Agamemnona Myken i innych warowni bohaterów Iliady, ujawnienie słonecznej kultury Krety i rekonstrukcja pałacu króla Minosa, plejada nieprzeciętnych indywidualistów i archeologów, jak Champollion, Schliemann, Evans, Layard i Woolley - oto triumfalny pochód archeologii XIX wieku. Były to czasy oszałamiających rewelacji naukowych, które dokonały gruntownego przewrotu w poglądach na przeszłość i rozwój cywilizacji. Nasi przodkowie z pierwszej połowy XIX wieku tkwili pod tym względem właściwie jeszcze w mrokach średniowiecza i dopiero te pięćdziesiąt lat sprawiły, że obracamy się dziś swobodnie w wydarzeniach zamierzchłych, dawno zapomnianych epok.
Dzięki archeologii wdarliśmy się w przeszłość aż do przełomu z czwartego na trzecie tysiąclecie p.n.e., do najdalszych początków historii Egiptu i Sumeru, kiedy nad Nilem, Eufratem i Tygrysem powstawały piramidy oraz zikkuraty ze świątynią boga Księżyca na szczycie. Była to już jakby ostateczna granica ludzkiej penetracji, niewidzialna ściana, której nie sposób było przezwyciężyć. Archeolodzy, pochłonięci konsolidacją i rozrachunkiem dotychczasowych zdobyczy, przez pewien okres czasu snadź zrezygnowali z błyskotliwych odkryć, natomiast udoskonalali swoje metody pracy i w szarym, mrówczym wysiłku uzupełniali luki, jakie pozostawili w panoramie historii ich wielcy poprzednicy. Wyrażano nawet mniemanie, że okres wielkich odkryć minął już bezpowrotnie.
Tymczasem pozostawało w zawieszeniu wiele nie rozwiązanych tajemnic historycznych, stanowiących dla wiecznie poszukującego ducha ludzkiego niezmiernie frapujący problem. Czy historia wielkich kultur Egiptu i Sumeru naprawdę wzięła swój początek dopiero w trzecim tysiącleciu p.n.e.? Wykopaliska w najniższych, a więc w najstarszych warstwach stratygraficznych wykazały przecież niezbicie, że w początkach trzeciego tysiąclecia kultura obu narodów osiągnęła już taki stopień dojrzałości, że nie mogła ona być czymś innym, jak tylko produktem niezliczonych lat mozolnego rozwoju.
Z uwagi na ten stan rzeczy wysunięto wniosek, iż oba wymienione ludy przywędrowały skądinąd do swoich ostatecznych siedzib nad Nilem, Eufratem i Tygrysem, przynosząc ze sobą wypracowane już formy wierzeń religijnych, norm zbiorowego współżycia, sztuki, rzemiosła i obyczajów.
Ale w takim razie skąd przybyły? Na to intrygujące pytanie, pomijając oczywiście różnego pokroju hipotezy i spekulacje, nie było naukowo ugruntowanej odpowiedzi. Archeologia przechodziła pod tym względem okres wyjątkowej stagnacji, której nie mogły zatuszować dokonane tu i ówdzie odkrycia w dziedzinie wykopalisk i udoskonalania naukowych metod badawczych.
Ową złą passę przerwał dopiero w roku 1922 indyjski archeolog R. D. Banerii, odkrywca nieznanej zupełnie kultury i potężnego państwa w dolinie Indusu. Ruiny dwóch metropolii Harappa i Mohendżo-Daro stały się swego czasu ogromną rewelacją, obaliły bowiem pogląd, jakoby prakolebkami naszej kultury były jedynie tylko Mezopotamia i Egipt. Okazało się, że jesteśmy spadkobiercami trzeciego jeszcze ośrodka cywilizacji, który rozwinął się nad Indusem, że po prostu mamy w naszym rodowodzie historycznym trzech, a nie dwóch protoplastów.
Następny moment przełomowy przypada dopiero na rok 1955, gdy archeolog angielski Barbara Kenyon odkryła ruiny Jerycha. Jeżeli fakt odnalezienia legendarnej warowni biblijnej był już sensacją samą w sobie, to jednak największe poruszenie wywołały wyniki poszukiwań wykopaliskowych. Okazało się mianowicie, że Jerycho już w siódmym tysiącleciu p.n.e. było zespołem miejskim w pełnym tego słowa znaczeniu.
Dlaczego wywołało to odkrycie tyle zdumienia? Nauka była przekonana, że ludzie epoki kamiennej nie budowali miast i że mieszkali w małych, rozproszonych, ekonomicznie samowystarczalnych osiedlach. Ten pogląd został teraz obalony. Zadano sobie wobec tego pytanie, czy Jerycho było w siódmym tysiącleciu zjawiskiem odosobnionym, czy raczej nie należy również w innych stronach ówczesnego świata spodziewać się ukrytych ruin miast. Gdyby znaleziono istotnie inne ślady życia miejskiego, wniosek byłby nieodzowny, że Sumerowie i Egipcjanie nie byli pratwórcami kultury miejskiej, że natomiast korzystali jedynie z tego, co przyniósł im stopniowy, trwający wieki proces urbanizacji, jakiej podlegały od dawien dawna pokolenia ludzkie.
Pierwszy sygnał, że tak istotnie mogło być, otrzymaliśmy w roku 1961. Ekspedycja amerykańsko-brytyjska przeprowadzała poszukiwania archeologiczne w Anatolii i w miejscowości Katal Hujuk natknęła się na ruiny jakiegoś niezmiernie sędziwego zespołu miejskiego. Prace wykopaliskowe w latach 1961-1963 ujawniły ponad wątpliwość, że miasto istniało już w siódmym tysiącleciu p.n.e., a więc współcześnie z Jerychem. Co więcej, pod warstwą pochodzącą z tegoż tysiąclecia leżą w dodatku na głębokości dziesięciu metrów chronologicznie starsze nawarstwienia osiedlowe, których jeszcze nie przekopano.
W wyniku poszukiwań wykopaliskowych, przeprowadzanych w latach 1961-1963, udało się nie tylko zrekonstruować architektoniczny wygląd miasta w Katal Hujuk, lecz również nagromadzić mnóstwo fascynujących szczegółów o jego mieszkańcach.
Główną podstawą ekonomiczną tego praspołeczeństwa miejskiego było wciąż jeszcze rolnictwo i hodowla bydła. W ruinach znaleziono ziarna pszenicy i jęczmienia oraz ślady warzyw, jak na przykład groszku. Ze szczątków zwęglonych kości można wyczytać, że na żywy inwentarz składały się kozy, owce, świnie, a ponadto psy, prawdopodobnie owczarki pasterskie. Niepoślednią rolę w wyżywieniu ludności grało również łowiectwo i rybołówstwo: przemawiają za tym resztki jeleni, dzikich osłów i rozmaitego ptactwa oraz ości ryb. Ciekawą rzeczą jest to, że już wówczas uprawiano bartnictwo i że miód stanowił w tym mieście nagminny przysmak.
O charakterze wyraźnie miejskim osiedla w Katal Hujuk świadczy jednak dopiero zaawansowana w rozwoju ekonomika i organizacja społeczna, a także bogate życie religijne, wyspecjalizowane rzemiosło i swoiste w wyrazie zdobnictwo. Mieszkańcy prowadzili handel wymienny z okolicznymi ludami dla uzyskania potrzebnych surowców do własnych wyrobów rzemieślniczych. Była to więc społeczność zróżnicowana już według zatrudnień zawodowych, złożona zapewne z rolników, kupców i kapłanów.
W jednej z warstw wykopaliskowych dokonano kapitalnego odkrycia. Okazało się, że tam właśnie był ów próg, który dzielił epokę przedceramiczną od epoki, kiedy w Anatolii pojawia się garncarstwo w ścisłym tego słowa znaczeniu. Dawne naczynia z drzewa lub wikliny oblepione gliną ustąpiły wówczas miejsca naczyniom lepionym z gliny i wypalanym w ogniu. Te najstarsze na świecie naczynia gliniane mają już nawet polewę czarnego lub brązowego koloru, pozbawione są jednak ozdób.
Na czym polega doniosłość tego odkrycia? Archeolodzy napotykali w najstarszych poziomach osadniczych Mezopotamii czy Egiptu jedynie tylko dojrzałą ceramikę. Mimo że stanowi ona szczytowy rezultat długotrwałego rozwoju, me znaleźli nigdy śladów przejściowych faz tego rozwoju. Najdawniejsi osadnicy doliny Eufratu, Tygrysu i Nilu przywieźli po prostu sztukę wypalania garnków ze swoich pierwotnych, nie odkrytych dotąd siedzib.
W Katal Hujuk, po raz pierwszy w historii archeologii, prawdopodobnie będzie można ten rozwój obserwować w jednym miejscu, na zabytkach nawarstwionych chronologicznie w kolejnych poziomach wykopaliskowych. Zdobycz ze wszechmiar godna uwagi. Ale członkowie ekspedycji archeologicznej żywią daleko śmielsze nadzieje. Ruiny miasta, przypominamy, pochodzą z siódmego tysiąclecia p.n.e. Tymczasem pod zwaliskami kryją się jeszcze nie zbadane warstwy kulturowe, spiętrzone na głębokość dziesięciu metrów. Cóż za oszałamiająca perspektywa! Być może, że odkryto miejsce osadnictwa ludzkiego, które trwało nieprzerwanie od paleolitu młodszego poprzez epokę mezolitu aż do późnego neolitu. A więc miejsce, nawiązujące początkami do czasów, kiedy „Homo sapiens” rozpoczął uprawę ziemi i zaczął na tym robić karierę dziejową. Nie jest wykluczone, że uda się może jak na wykresie odtworzyć spory odcinek drogi, jaką człowiek przebył w swej peregrynacji od sposobu życia zbieracko-łowieckiego aż do pierwszych form cywilizacji.
Osiedle miejskie zbliżone było architektonicznie raczej do grodów obronnych wczesnego średniowiecza. Czterdzieści izb mieszkalnych, zgrupowanych naokoło paru dziedzińców i pomieszczeń dla obrzędów kultowych, zamykał w jedną bryłę mur obwodowy bez okien i bram. Był to więc kompleks budowlany przypominający w pewnym stopniu pszczeli plaster, tyle tylko, że poszczególne komórki miały kształt czworoboczny.
Mieszkańcy dostawali się do mieszkań w nader osobliwy sposób. Sądząc po śladach na murach, wspinali się naprzód po drewnianej drabinie na płaski dach, a stamtąd inną drabiną schodzili na dno komina, którędy ulatniał się dym z domowego paleniska. W końcu przez niski otwór przeciskali się na czworakach do swoich izb. Wynika z tego niechybnie, że miasto zostało zbudowane dla celów obronnych. Jednakże ruiny, chociaż noszą ślady pożaru, nie wykazują, aby gród kiedykolwiek padł ofiarą najazdu. Może dla ówczesnych, prymitywnych napastników był zbyt silnie obwarowany.
Ślady odciśnięte na glinianym klepisku niektórych pomieszczeń świadczą, że podłogi, jak tego wymagały chłodne noce anatolijskie, były zasłane tkaninami. Stwierdzono, że były to chyba wełniane, wzorzyste kobierce, ponieważ na jednej ze ścian odkryto malowany w żywych kolorach ornament geometryczny, przypominający desenie dzisiejszych, cieszących się sławą kilimów Anatolii. Należy stąd wyprowadzić fantastyczny wniosek, że tamtejsze kilimiarstwo liczy już sobie bez mała dziesięć tysięcy lat, że w tym ogromnym okresie czasu niewiele się zmieniło w jego motywach zdobniczych i zestawie kolorów. Niektóre tradycje ludowe, jak widzimy, są niesłychanie zatwardziałe w konserwatyzmie i potrafią dziesiątki wieków ostać się wśród burzliwych odmian historii.
Najdziwniejszą rzeczą jest to, że dotąd zachowały się dowody wysokiego kunsztu ówczesnego tkactwa. Mieszkańcy grodu pozostali wierni obyczajom pogrzebowym z epoki paleolitu. Zmarłych umieszczali naprzód w osobnych komorach i czekali, aż odpadnie ciało. Następnie kości malowali ochrą, pakowali do worków i chowali pod posadzką świątyni. Otóż w tych grobach właśnie znaleziono kilkadziesiąt zwęglonych szczątków materii, na których dziś jeszcze można rozpoznać delikatną przędzę z wełny.
Na razie rozkopano trzy przybytki obrzędów kultowych, których ściany są bogato zdobione płaskorzeźbami, sztukaterią i malowidłami. Wszystkie motywy są niesamowite i służyły jakimś magicznym celom kultowym. W jednym miejscu widnieje stylizowana postać bogini leżącej w połogu, a pod nią znajduje się na ścianie wypukła rzeźba z gliny wyobrażająca głowę byka. Wszędzie na ścianach powtarzają się motywy piersi kobiecych, rodzących lub siedzących w kucki postaci niewieścich, byków i tryków, łuczników, odciśniętych dłoni dzieci i dorosłych, podwójnych toporków i znaków krzyża. Kamienna skrzynka z kośćmi ludzkimi oraz cztery sztylety z krzemienia i sześć maczug z polerowanego kamienia nasuwają podejrzenie, że w świątyniach składano ofiary ludzkie.
W tych pomieszczeniach kultowych znaleziono również kilkadziesiąt figurynek z wapnia, marmuru i gliny. Jedna przedstawia prawdopodobnie makabryczną postać bogini podziemi, przeważają jednak brodaci bogowie i boginie-matki z dzieciątkiem, symbole płodności i urodzaju. Jedna rzeźba z wapnia przedstawia dwie boginie i chłopca z leopardem. Jest to przypuszczalnie prototyp greckiej bogini Demeter, Kory i Plutosa. Inna statuetka, wyobrażająca siedzącego boga z dłońmi na kolanach, jest w stylu uderzająco podobna do rzeźb egipskich.
Ówcześni czarownicy-szamani umieli już w pomysłowy sposób działać na przesądną wyobraźnię swoich współziomków. Na ścianie jednej ze świątyń wymalowali duży krzyż w kolorze pomarańczowym i purpurowym, ale do farb dodali sproszkowany kryształ górski. Łatwo przedstawić sobie efekt tego wynalazku. Naokoło ogniska, na którym gorzały i dymiły smoliste szczapy, pląsali szamani w rytualnych maszkarach, podczas gdy czarodziejski krzyż świecił w ognistej poświacie jak budzący grozę, nieziemski znak bogów, którym składano ofiary.
MISJONARZE SŁOŃCA W EPOCE KAMIENNEJ
Gdy po ucieczce z Egiptu Mojżesz stanął ze swoimi zastępami u granicy Kanaanu, pragnął zasięgnąć języka o ludach tego kraju. Wywiadowcy, wysłani na przeszpiegi, wrócili z niepomyślną wiadomością, że graniczny obszar Hebronu zamieszkuje plemię wielkoludów, którym niełatwo sprostać w walce. W Księdze Powtórzonego Prawa oraz w Księdze Jozuego spotykamy się z innym jeszcze wielkoludem. Był to król Basanu imieniem Og. O tym srogim władcy chodziły pogłoski, iż sypia w żelaznym łożu mającym dziewięć łokci długości i cztery łokcie szerokości.
Relacja o wielkoludach należy do kategorii tak zwanych mitów etiologicznych, których pełno jest w Biblii. Są to mity dorabiane ex post dla wyjaśnienia pewnych faktów, nazw i epizodów historycznych, których prawdziwy sens lub przebieg z upływem czasu poszedł w zapomnienie.
Dzięki poszukiwaniom archeologa niemieckiego Gustawa Dalmana okazało się, że obszar Hebronu i dawnego państwa Basanu po wschodniej stronie Jordanu obsypany jest mnóstwem grobów megalitycznych z epoki kamiennej, zwanych dolmenami. W Basanie są one zbudowane z twardych jak żelazo bloków bazaltowych i stąd zapewne pochodzi określenie biblijne „żelazne łoże”.
Pokolenia Izraelitów, żyjące setki lat po Mojżeszu, stworzyły legendę, jakoby graby te były łożami wielkoludów, z którymi musieli się potykać ich antenaci z Egiptu. W ten sposób powstało coś w rodzaju sagi bohaterskiej, przeniesionej następnie żywcem do ksiąg biblijnych.
Dolmeny o podobnym kształcie architektonicznym znano już od dawna w całej niemal Europie, w Afryce i na niektórych obszarach Indii. Spotyka się je tysiącami w Norwegii, Szwecji, Danii, Szkocji, Irlandii, Francji, Hiszpanii i Portugalii, w Niemczech i Polsce. Przeważnie są one otwarte i zrujnowane. Ogromne, grubo ciosane głazy kamienne, które ongiś tworzyły strop i ściany podziemnej komory grobowej, leżą obecnie w romantycznym nieładzie na dnie rozdołów wśród mchów, powojów i chwastów. Podania ludowe utrzymują, że dolmeny są dziełem legendarnych wielkoludów i dlatego nazwano je „łożami olbrzymów”. Wiąże się z nimi ponadto szereg uroczych baśni o diabłach, smokach i szlachetnych bohaterach. W połowie XIX w. archeolodzy zainteresowali się licznymi grobowcami, rozrzuconymi po nadmorskich równinach Europy. Niektóre mają kształt okrągły, niektóre znowu owalny. Bywają między nimi istne wzgórza, równające się wysokością pięciopiętrowej kamienicy. Nad Atlantykiem odkryto aż dwanaście tego rodzaju grobowców.
Gdy po kolei zaczęto wkopywać się do ich wnętrza, wyszło na jaw, że kryją one grobowce zbudowane z ogromnych głazów. Wciskając się przez szparę wejściową między dwoma słupami kamiennymi, wchodzi się do pochyłego korytarza, którego ściany i pułap są zbudowane z podłużnych, źle obrobionych brył skalnych. Korytarz prowadzi do komory grobowej mającej niekiedy jeszcze boczne pomieszczenia. Z układu szczątków kości ludzkich i zabytków kultury materialnej wynika niewątpliwie, że były to groby zbiorowe, używane przez kilka kolejnych pokoleń tego samego plemienia.
W połowie XIX w., gdy archeologia jako nauka była jeszcze w powijakach, ludzie dawali upust fantazji, lansując rozmaite teorie na temat pochodzenia i przeznaczenia tych budowli. Wierzono święcie, że były to miejsca, gdzie zbierali się w białych, powłóczystych szatach kapłani Celtów - druidzi, by odprawiać swoje tajemne praktyki religijne.
Druidzi pojawili się w Europie mniej więcej w IV w. p.n.e., tymczasem wiemy już dzisiaj, że groby są daleko starsze, gdyż pochodzą z epoki kamiennej. Znaleziono w nich przedmioty wyłącznie z kamienia i krzemienia, datujące się z okresu neolitu.
Poza Europą znaleziono podobne grobowce również w Indii i Afryce. Gdy badacze nanieśli ich położenie na mapę, zarysował się nader frapujący topograficzny układ ich stanowisk. Okazało się, że grobowce i dolmeny ciągną się nieprzerwanym łańcuchem od Indii przez Syrię, Palestynę, Afrykę Północną, Hiszpanię, Portugalię i Francję aż do Irlandii, Wielkiej Brytanii i Skandynawii.
Ów wyraźnie zarysowany szlak grobów megalitycznych ociera się przeważnie o morza, a więc biegnie pobrzeżem Morza Śródziemnego, Atlantyku, Morza Północnego i Bałtyku.
Pod koniec ubiegłego wieku uczeni wykryli dwa inne, wielce zastanawiające fakty. Po pierwsze: wszystkie groby są zbudowane według podobnego założenia architektonicznego. Po drugie: są one pod tym względem podobne do starogreckich grobowców typu „tolos” znajdujących się w grodzie warownym Agamemnona w Mykenach, a również w Azji Mniejszej i na Malcie. Różnica polega tylko na tym, że „tolosy” reprezentują wyższe stadium rozwoju budownictwa i dlatego budulcem ich są kwadratowe, starannie ociosane bloki kamienne.
W wyniku tych badań niektórzy uczeni wysunęli niezmiernie interesującą, chociaż kontrowersyjną, hipotezę. Według ich mniemania w drugim tysiącleciu p.n.e. jakieś plemiona, które charakteryzowały się tym, że chowały swych zmarłych we wspólnych grobowcach rodowych, opuszczały kolejnymi falami basen Morza śródziemnego i w poszukiwaniu nowych siedzib penetrowały Indie, Syrię, Palestynę, Afrykę Północną i Europę.
Uderzającą rzeczą jest to, że okazy kultury materialnej znalezione w grobach kurhanowych zasadniczo różnią się od tych, jakie wykopuje się w okolicznym teieme. Stąd wniosek, że kolonizatorzy zastali nowe obszary zamieszkałe przez inne, prymitywniejsze plemiona, że byli w mniejszości w stosunku do tych tubylców i że zamykali się w swoim własnym, odrębnym życiu obyczajowym.
Narzędzia i szczątki kostne zwierząt domowych pozwalają nam również wnioskować, że kolonizatorzy spełniali w Europie ważną misję cywilizacyjną, gdyż do kraju, którego mieszkańcy znajdowali się jeszcze w fazie łowiectwa i zbieractwa żywności, wprowadzali rolnictwo i hodowlę bydła.
Ci osadnicy zamierzchłych epok wyposażali swych nieboszczyków w żywność, narzędzia i ozdoby, z czego wynika niezbicie, że uprawiali kult przodków. Mieli więc jakieś wierzenia. Ale jakie? W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie badacze zwrócili uwagę na inne megalityczne budowle, których najbardziej znanym okazem jest angielski Stonchenge.
Z płaskiej niziny Salisbury wytryska pod niebo zdumiewające skupisko gigantycznych bloków kamiennych, ważących na oko bez mała po osiemdziesiąt ton każdy. Prymitywnie obrobione, owe monumentalne kolosy skalne tworzą zamknięte koło. Tu i ówdzie spoczywają na ich wierzchołkach monolityczne nadproża, które chyba tylko olbrzymy mogły wynieść na taką wysokość. Wewnątrz tego niesamowitego kręgu stoją inne, mniejsze głazy, ustawione w podkowę. Ten cały zbiór przedhistorycznych stworów kamiennych otaczają podwójnym wieńcem doły, w których do dziś dnia można znaleźć spopielone ślady palenisk ofiarnych.
Od głazu ołtarzowego wiedzie wyraźnie zarysowana droga ceremonialna, zakończona pionowym słupem. Uczeni doszli do przekonania, że ongiś na osi tej drogi pokazywało się słońce w chwili letniego przesilenia nocy i dnia, to jest 22 czerwca. Inaczej mówiąc, według tej teorii Stonehenge był jakoby świątynią ku czci słońca. Trzeba tu zaznaczyć, że Stonehenge bynajmniej nie jest unikatem. Podobne budowle archeolodzy odkryli w wielu innych krajach, między innymi w Skandynawii, Irlandii, Francji, Portugalii, Hiszpanii, we Włoszech i na Malcie, ostatnio rozkopano taką właśnie świątynię z epoki kamiennej w miejscowości Skorba. Wszystkie, wypada to podkreślić, mają drogi ceremonialne skierowane w punkt horyzontu, gdzie wschodziło kiedyś słońce w dniu letniego przesilenia.
Śledząc mapą nietrudno zauważyć, że szlak topograficzny utworzony przez stanowiska tych świątyń pokrywa się mniej więcej ze szlakiem wędrownym budowniczych grobów kurhanowych. Czyżby twórcami obu tych typów budowli mieli być jedni i ci sami ludzie? Czy pionierzy rolnictwa i hodowli bydła w pradawnej Europie byli jednocześnie misjonarzami kultu słońca?
Wysiłki dążące do uzyskania ostatecznej odpowiedzi na te pytania miały przebieg nader dramatyczny. Zaczęło się w roku 1901, gdy wybitny astronom angielski Sir Norman Lockyer obliczył, że na osi ceremonialnej Stonehenge słońce w dniu letniego przesilenia wzeszło ostatni raz w 1840 r. p.n.e. Pradawni budowniczowie nie wytaczali drogi ceremonialnej instrumentami, lecz na oko. Najbardziej mikroskopijna pomyłka oznaczała różnicę dziesiątków lat, toteż Stonehenge mógł powstać plus minus sto lat wcześniej lub później od podanej daty. Z tych względów budowę świątyni należy umieścić w latach 1940-1740 p.n.e.
Minęło pół wieku i wówczas obliczenia Lockyera zostały w zdumiewający sposób potwierdzone przez zastosowanie w badaniach fizyki jądrowej. Uczeni angielscy Pigott, Atkinson i Stone pobrali próbkę popiołu z jednego z dołów rytualnych Stonehenge i poddali ją analizie za pomocą licznika Geigera. Na podstawie ilości nie wypromieniowanego izotopu węgla C 14 stwierdzili oni, że popiół pochodzi z 1848 r. p.n.e., przy czym i w tym wypadku należy liczyć się z wahaniem w ramach 275 lat.
Najbardziej dramatyczny moment w tych badaniach przeżył profesor Atkinson. Pragnąc sfotografować jakiś napis z XVII w. na jednym z głazów, nastawił aparat i naraz ujrzał przez wziernik coś, co wstrząsnęło nim do głębi. Był to mocno zwietrzały i dlatego poprzednio niedostrzeżony kontur sztyletu, wydrapany ostrym narzędziem. Charakterystyczny krój klingi i rękojeść zakończona kulką nie pozostawiały żadnej wątpliwości, że jest to sztylet pochodzący z Myken. W żadnym innym kraju, nie wyrabiano tego rodzaju ostrzy i rękojeści. Pradawny człowiek, który wyżłobił sztylet, musiał pochodzić chyba z Peloponezu lub zetknąć się w jakiś inny sposób z kulturą Myken, i również według wzorów mykeńskich budował grobowce kurhanowe i świątynie poświęcone bogu słońca.
Trudno dziś oczywiście dociec, jak było naprawdę, ale jedno jest pewne: w Europie epoki kamiennej działy się rzeczy ciekawsze, niż skłonni bylibyśmy przypuszczać.
TAJEMNICZA CYWILIZACJA NAD INDUSEM RIGWEDA - ŚWIĘTA KSIĘGA ARIÓW
Wśród ksiąg świętych hinduizmu najstarsza jest Rigweda. Powstała ona prawdopodobnie już w XV lub XIV w. p.n.e. Jest to właściwie antologia zawierająca tysiąc poematów epicznych, hymnów religijnych i modlitw. Językiem tej przedziwnej księgi jest archaiczna odmiana sanskrytu, wymagająca w wielu wypadkach lingwistycznego komentarza. Wartość poszczególnych utworów jest różnoraka. Mamy tam obok perełek poetyckiego natchnienia, mądrości i akcentów ludzkich również przykłady barbarzyńskiej wulgarności, ciemnych zabobonów i okrucieństwa.
Bardzo ciekawe są okoliczności, dzięki którym ta pradawna księga zachowała się do naszych czasów. Kapłani hinduizmu przekazywali ją sobie ustnie z pokolenia na pokolenie. Dopiero w początkach XIX w. angielski uczony sir Williams Jones namówił pewnych kapłanów, by podyktowali tekst jego sekretarzom. Rigweda, przetłumaczona następnie na języki europejskie, stała się bardzo modna.
Zadawano sobie pytanie, czy wobec tego, że Rigwedę powierzono zawodnej pamięci niepiśmiennych kapłanów, tekst jej można uważać za autentyczny. Odpowiedź na to pytanie jest może na pierwszy rzut oka paradoksalna, ale na pewno słuszna: właśnie dlatego, że przekazywano ją ustnie, a nie piśmiennie, wolno nam sądzić, że jest ona niezmienionym przez czas zabytkiem odległych epok. Bardowie i kapłani starożytnych ludów, zdani na ustną tradycję w przekazywaniu powierzonej sobie spuścizny duchowej, rozwinęli wręcz fenomenalną pamięć, o jakiej my, ludzie pisma i druku, nie mamy najmniejszego pojęcia. Niedawno temu pewien kapłan hinduski mieszkający w Benares podyktował bardzo długi poemat, zgoła nie znany nauce. Analiza języka i stylu wykazała ponad wszelką wątpliwość, że jest to bardzo sędziwy utwór liczący sobie kilkaset lat.
Uświęcona tradycją, werbalna ścisłość w przekazywaniu religijnych tekstów ma swoją przyczynę w innych jeszcze daleko ważniejszych racjach. Rigweda uchodziła za księgę świętą, nadprzyrodzoną, dlatego wyznawcy jej byli przeświadczeni, że nie tylko treść, ale nawet każda litera z osobna i każdy akcent w rytmice wiersza posiada głębokie znaczenie magiczne. Z tych względów recytatorzy wystrzegali się, by nie dopuścić do pomyłki w zapamiętanym tekście, gdyż mogło to sprowadzić na nich wcale zgubne następstwa.
W Rigwedzie znajduje się opowieść mitologiczna, stanowiąca typowy wyraz tego przesądu. Czytamy tam o pewnym demonie imieniem Twestr, który walczył z bogiem Indrą i chciał go pokonać wyrecytowaniem magicznego zaklęcia. Na swoje nieszczęście popełnił błąd nieprawidłowo akcentując wierszowaną formułę. W konsekwencji ostrze czarodziejskiego zaklęcia odwróciło się przeciwko niemu i ugodziło go śmiertelnie.
Owa ścisłość w odtwarzaniu starego tekstu sprawia, że Rigwedę uważa się dzisiaj za dokument obrazujący wiernie nie tylko obyczaje i wierzenia religijne ludu, który był jej autorem, ale nawet do pewnego stopnia jego historię. Co możemy powiedzieć o twórcach tego zadziwiającego dzieła? Były to pasterskie, wojownicze plemiona, zwane Ariami. Należały one niewątpliwie do wielkiej rodziny ludów indoeuropejskich, które w drugim tysiącleciu p.n.e. utworzyły w południowej Rosji i w Turkiestame luźną federację. Ludy te, jak potwierdziły dokumenty znalezione w Anatolii i Mezopotamii, miały wspólną tradycję kulturalną i mówiły pokrewnymi narzeczami indoeuropejskimi.
W XVI w. p.n.e. pewne odłamy tych ludów wtargnęły do Anatolii i Mezopotamii. W ten sposób powstają wielkie mocarstwa Kassytów, Mitannów i Hetytów. W tej fali migracyjnej znajdują się również Ariowie. Mniej więcej w XV w. p.n.e. dotarli oni przez Iran i Beludżystan do północno-zachodnich Indii i podbili nie znane nam ludy doliny Indusu.
Z Rigwedy wynika, że Ariowie byli ludem pasterskim, który w miejscach dłuższego pobytu imał się również rolnictwa. Uprawiano głównie jęczmień, który ścinano sierpem. Glebę orano przy pomocy wołów. Chałupy, budowane z drzewa i kryte strzechą słomianą, nie miały kominów. Ognisko płonęło pośrodku izby, a dym uchodził szczelinami dachu i ścian. W każdym osiedlu istniał dom zebrań, do którego nie miały dostępu kobiety i dzieci. W chwilach wolnych od zajęć mężczyźni namiętnie grali tam w orzechy o wysokie stawki. W Rigwedzie znajduje się bardzo zabawna elegia nosząca tytuł: „Lament gracza”. Hazardzista błaga tam bogów o lepsze szczęście w grze i narzeka, że odkąd przegrywa, „żona nie dopuszcza go do siebie, a teściowa prześladuje nienawiścią”.
Główne dobro Ariów stanowił żywy inwentarz: bydło, owce i kozy, a przede wszystkim konie, które zaprzęgano wyłącznie tylko do rydwanów, ponieważ nie znano wówczas jeszcze siodła i strzemion. Budowa i ozdoby rydwanu bojowego są opisane tak szczegółowo, że można by sporządzić dzisiaj dokładną kopię. Gospodarstw pilnowały bardzo ostre brytany, natomiast na łowach posługiwano się psami myśliwskimi rasy dogów.
Ariowie byli już zapewne zróżnicowani społecznie i majątkowo. Do najniższej warstwy zaliczali się pasterze, rolnicy i rzemieślnicy. Ci ludzie pracy wypełniali w razie wojny szeregi piechoty, a więc dźwigali główny ciężar walki. Bardzo wpływowa była klasa szamanów-kapłanów. Ale najwyższą rządzącą warstwę w społeczeństwie ariańskim tworzyła arystokracja wojowników, oddanych głównie łowom i wojnie.
INDRA, BÓG OPASŁY I WALECZNY
Rigweda opisuje życie i wyraża światopogląd tych władyków. Symbolem ich wyobrażenia, jakim powinien być idealny wojownik, jest najwyższy bóg Indra. Ten pan wojny i piorunów walczy, podobnie jak inni Ariowie, w pędzącym rydwanie, rażąc nieprzyjaciół strzałami z łuku. Jest to mąż o płowym zaroście, opasły brzuchacz pełen rubasznego wigoru, obżartuch i opój niebywały. Na ucztach pożerał ogromne porcje wołowiny, kaszy i placków jęczmiennych, wychylając przy tym garnce miodu pitnego, piwa i tajemniczego napoju zwanego soma, który zawierał jakiś narkotyk i służył również kapłanom jako środek odurzający podczas obrzędów religijnych. Ideał wojownika, jak widzimy, dość barbarzyński. Jest to równocześnie wierny autoportret Ariów, pozwalający nam wyrobić sobie pojęcie, kim byli zdobywcy Indii.
Posiadamy archeologiczne dowody, że Ariowie opanowali dolinę Indusu mniej więcej w XV w. p.n.e. O tubylcach podbitego kraju Rigweda wyraża się z najwyższą pogardą. Byli to podobno ludzie o ciemnej skórze, pozbawieni nosów. Ponadto nie chcieli uznać supremacji Indry, nie składali bogom ofiar i uprawiali kult fallusa. Mimo tych ciężkich zarzutów autorzy informacji musieli uznać, że mieszkańcy doliny Indusu założyli wielkie państwo, że mieszkali w warownych miastach i posiadali mnóstwo złota.
Wyprawa zaborcza nie była wobec tego łatwa. Ariowie musieli staczać krwawe, heroiczne boje o każdy mur obronny, a mury te były niezmiernie wysokie i potężne, zbudowane z głazów i wypalanych cegieł. W hymnach pochwalnych bardowie Rigwedy obdarzyli Indrę zaszczytnym przydomkiem „paramadara”, czyli „burzyciela warowni”. W skierowanych do niego apostrofach powiadają między innymi: „Poraziłeś nieprzyjaciół i mnóstwo warowni” lub „Zburzyłeś siedem warowni”.
Gdy Rigwedę przetłumaczono na język angielski i inne języki europejskie, nikt nie miał cienia wątpliwości, że opowieść o potężnych miastach obronnych jest mitologią, mającą otoczyć aureolą heroizmu przodków aryjskich, którzy zdobyli północno-zachodnie Indie. W kołach naukowych przeważało zdanie, iż dolinę Indusu zamieszkiwały wówczas jakieś dzikie plemiona, które łatwo było pokonać, ponieważ broniły się za prymitywnymi wałami ziemnymi i za palisadami z pni drzewnych.
Zobaczymy, jak archeologia dzięki rewelacyjnym odkryciom pogląd ten obaliła i zrehabilitowała Rigwedę. Zaszedł tu wypadek przypominający analogiczną sprawę Homera. Przez długie lata sądzono, że wojnę trojańską i jej bohaterów należy zaliczyć do legend greckich. Jeden tylko Schliemann był innego zdania. Narażając się na drwiny, udał się do Anatolii na poszukiwanie ruin Troi i w roku 1873 istotnie znalazł je ku zdumieniu całego świata.
ZAPOMNIANE METROPOLIE I WAROWNIE
Legendarne rzekomo warownie nad Indusem, opisane w hymnach Rigwedy, okazały się historycznie prawdziwe właściwie już w roku 1856. Mimowolnymi sprawcami tej rewindykacji stali się bracia John i Williams Brunton. Byli to przedsiębiorcy, którzy na zlecenie „Wschodnio-indyjskiej kolei żelaznej” budowali tory na odcinku Karaczi-Lahore.
John opisywał przygody z tego okresu w swoich pamiętnikach. Kładąc szyny w prowincji Sind nad dolnym Indusem, borykał się stale z niedostatkiem materiałów do budowy nasypów. Gdy przeto dowiedział się, że w niedalekiej odległości istnieje ogromne wzgórze ruin z palonej cegły, nie omieszkał z nich skorzystać w całej pełni.
Williams wykonywał w tym samym czasie odcinek kolejowy w Pendżabie nad górnym Indusem. Powiadomiony o szczęśliwym odkryciu brata, udał się na poszukiwanie podobnego budulca i w pobliżu wioski Harappa natknął się istotnie na olbrzymią górę ceglanych gruzów.
Okupanci brytyjscy, pochłonięci eksploatacją podbitego kraju, nie mieli wówczas jeszcze zrozumienia dla jego historycznej przeszłości. Nikomu nie przeszło przez myśl, że ruiny to rewelacyjne odkrycie archeologiczne, zasługujące na dokładne, naukowe zbadanie. Przez okres siedemdziesięciu lat nikt nawet nie przeczuwał, że pociągi kursujące na linii Karaczi-Lahore jeżdżą po nasypach z cegieł liczących przeszło cztery tysiące lat.
Dopiero w roku 1922 ruinami Harappa zainteresował się wybitny archeolog indyjski R. D. Banerii. Już po pierwszych próbnych sondach zorientował się, iż ma do czynienia z jakimś ogromnym pradawnym miastem i zaalarmował brytyjski urząd archeologiczny, którego kierownikiem był Sir John Marshall. Z inicjatywy tych dwóch mężów nauki podjęto systematyczne, na wielką skalę zakrojone prace wykopaliskowe, prowadzone z dużymi rezultatami do dnia dzisiejszego.
W północno-zachodnich Indiach odkopano dotychczas dwie wielkie metropolie Harappa i Mohendżo-Daro, miasto portowe nad Morzem Arabskim Lotal oraz sześćdziesiąt mniejszych miasteczek i osad wiejskich. Już sama ilość stanowisk archeologicznych świadczy o tym, jak gęsto zaludnione było dorzecze Indusu.
Największą rewelację przedstawiają dwie wymienione już metropolie. Okazało się bowiem, że wzniesiono je według z góry zaprojektowanego planu zabudowy. Ulice ciągną się w kierunkach północ-południe i wschód-zachód, krzyżując się pod ostrym kątem i tworząc w ten sposób regularne, kwadratowe bloki domów mieszkalnych. Pośrodku, na skrzyżowaniu głównych arterii, stała potężna warownia, zbudowana z palonej cegły na sztucznej platformie i obwarowana potężnym murem obronnym.
Warownia w Harappa zajmowała czworobok rozmiarów 400 X 200 metrów, a jej mur obronny miał 15 metrów wysokości. Na jej obszarze znajdował się ogromny spichlerz zbożowy, głęboki basen kąpielowy albo cysterna do gromadzenia zapasów wody oraz szereg budowli z dziedzińcami, krużgankami i kolumnowymi salami. Sądząc po układzie licznych izdebek wolno przypuszczać, że część tych zabudowań służyła celom klasztornym i uczelnianym. W każdym razie jest rzeczą prawie pewną, że warownia była siedzibą władzy, ośrodkiem religijnego i administracyjnego życia miasta.
W cieniu tych potężnych umocnień rozpościerało się mrowie domów zbudowanych solidnie z palonej cegły. Nie miały one okien od ulicy, izby wychodziły na wspólny dziedziniec, gdzie prawdopodobnie skupiało się życie rodzinne. Zdumienie wywołuje wysoki rozwój publicznych i prywatnych udogodnień sanitarnych. Wszędzie pod ulicami i domami archeolodzy spotykają się z gęstą siecią kanałów i drenów do odprowadzania wody. Studnie publiczne zaopatrywały mieszkańców w wodę do picia. Mnóstwo domów posiadało swoje własne studnie, a nawet łaźnie i ustępy. Przeważnie były to budynki piętrowe z płaskimi dachami. Na wyższe piętro, podtrzymywane drewnianymi słupami, prowadziły ceglane schody. Jak wolno wnioskować z licznych kramów i magazynów, mieszkańcami tych domów byli zamożni kupcy i rzemieślnicy, którzy tworzyli średnią warstwę społeczeństwa.
Ale w Harappa i Mohendżo-Daro istniały jeszcze inne, zgoła odmienne dzielnice. Składały się one z lichych, dwuizbowych domków-baraków, podobnych do obozowych czy koszarowych pomieszczeń. Wśród tych domów natrafiono na placyki wybrukowane cegłą, z wgłębieniem pośrodku w kształcie misy. Uderzającą rzeczą jest to, że cegły są mocno wytarte od tysiącznych gołych stóp. W pobliżu znajdowały się z reguły spichrze zbożowe. Wszystko przemawia za tym, że były to dzielnice niewolników, którzy na ceglanych placykach młócili zboże. W tej części miasta wykopano również dużą ilość pieców do wypalania cegieł i garnków, z czego wynika niechybnie, że niektóre grupy niewolników były zatrudnione w cegielniach lub w warsztatach garncarskich.
Pod fundamentem jednego z tych ubożuchnych domków dokonano frapującego odkrycia. W dole, na głębokości przeszło dwóch metrów, znaleziono zakopany skarb olbrzymiej wartości: pięćset sztuk najróżniejszej biżuterii ze złota i półszlachetnych kamieni. Wśród tych kosztowności były wspaniałe, kilkusznurowe naszyjniki, nad podziw misterne nauszniki i naramienniki, bransolety i obficie zdobione pasy ze złota.
Jakim sposobem znalazły się owe bogactwa pod domem niewolnika? Czyżby ujawniono wielką kradzież, dokonaną aż cztery tysiące lat temu przez jednego z upośledzonych mieszkańców miasta? Czy może jakiś bogacz w chwili najazdu Ariów zakopał tam swój skarb w nadziei, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go w najbiedniejszej dzielnicy? Tak czy owak, jedno jest pewne: człowiek, który kosztowności ukrył, czy to był prawny właściciel, czy też rabuś, nigdy ich już nie odzyskał. Można by snuć różne domysły na temat jego losu. Przypuszczalnie zginął on w straszliwej zawierusze wojennej z ręki barbarzyńskich najeźdźców. Dlatego skarb przetrwał nie tknięty do naszych czasów i jest świadectwem zamożności niektórych członków społeczeństwa w Harappa i Mohendżo-Daro. Jak widzimy, archeologia zrehabilitowała Rigwedę w dwóch twierdzeniach: w dolinie Indusu Ariowie musieli zdobywać potężne warownie i mieszkańcy tych obwarowanych miast posiadali wiele złota. A jak przedstawia się sprawa trzeciego twierdzenia, mianowicie, że ludzie podbitego kraju nad Indusem odznaczali się ciemną skórą i „prawie nie mieli nosów”? Co ma w tej sprawie do powiedzenia archeologia i antropologia?
Okazuje się, że również i w tym względzie Rigweda zasługiwała całkowicie na wiarę. W ruinach miasta Harappa, Mohendżo-Daro i Czanhu-Daro znaleziono dotąd około 50 szkieletów ludzkich wraz z czaszkami. Antropolodzy zbadali je i na podstawie dokładnych pomiarów doszli do przekonania, że wśród ludności doliny Indusu istniało kilka odmian etnicznych. Połowa należała do typu tak zwanego śródziemnomorskiego, występującego w Egipcie, na Półwyspie Arabskim i w Palestynie. Jest to typ bardzo dzisiaj rozpowszechniony w północnych Indiach.
Jednakże druga połowa szkieletów to bardzo prymitywny element ludzki, zwany „protoaustralijskim”. Ludzie tej rasy byli zapewne właściwymi tubylcami kraju, podbitymi przez rasę śródziemnomorską. Odznaczali się oni niskim wzrostem, ciemną, prawie czarną skórą, gęstymi zwiniętymi w kędziory włosami, mięsistymi wargami i płaskim nosem. Ludzie tej rasy są dzisiaj reprezentowani bardzo licznie wśród najniższych kast indyjskich. Ich dalecy przodkowie byli przypuszczalnie w państwie Indusu tymi niewolnikami, którzy uprawiali ziemię, młócili zboże, lepili garnki i wypalali cegły.
PAŃSTWO INDUSU W EPOCE NAJWIĘKSZEGO ROZKWITU
O wielkiej kulturze w dolinie Indusu jest jakoś dziwnie głucho w starożytnych dokumentach Mezopotamii i Egiptu. Wobec tego jesteśmy zdani wyłącznie na to, co potrafimy odczytać z wykopalisk archeologicznych. Na szczęście zgromadzone do tej chwili znaleziska są dość obfite i pod wieloma względami tak pouczające, że już obecnie możemy powiedzieć szereg ciekawych rzeczy o życiu, obyczajach i historii tego tajemniczego ludu, który w dolinie Indusu założył wielkie państwo.
W IV tysiącleciu p.n.e. pewne plemiona z regionów górskich Beludżystanu zeszły w dolinę i zajęły wyżej położone, urodzajne spłachcie ziemi nadrzecznej. Później przyłączyły się do nich inne plemiona, które z tych czy owych powodów musiały wywędrować z Sumeru. One to właśnie stały się zaczynem twórczym przyszłego rozwoju, przywożąc ze sobą umiejętność zakładania miast, rzemiosła i obrotność w handlowaniu.
Emigrantów znęciły oczywiście sprzyjające warunki przyrody. Dolina Indusu przypominała pod tym względem dolinę Nilu, Eufratu i Tygrysu. Rytmiczny przybór rzeki i wylewy rozprowadzały po dolinie płodne iły. Bywały co prawda dość często katastrofalne powodzie, które rozmywały wszelki dobytek ludzki, ale osadnicy nauczyli się stopniowo walczyć z nimi, a nawet obracać je na swój pożytek. Miasteczka i wioski pobudowali na sztucznych wzniesieniach z cegieł i ziemi, a niesforne wody ujarzmili w cysternach i kierowali na pola siecią kanałów irygacyjnych.
W dalszym przebiegu wydarzeń musiało nastąpić to samo, co w Egipcie i Mezopotamii. Rozległy system irygacyjny, jeżeli miał działać prawidłowo i nie popaść w chaos lub zaniedbanie, wymagał jednego, centralnego kierownictwa. Z tej konieczności wyłoniła się z biegiem czasu jednolita organizacja państwowa z silną władzą na czele, którą reprezentował król, jego urzędnicy i arystokracja.
Zgodnie z ówczesnym zwyczajem i wyobrażeniem król uchodził za istotę boską i piastował urząd najwyższego kapłana. Mit o jego nadprzyrodzonym pochodzeniu był potrzebny dla usprawiedliwienia faktu, iż ziemia i plony rolne przeszły na własność klasy panujących, że gospodarka oparta była na przymusowej pracy. Uciskane masy ludowe miały uwierzyć i uwierzyły, iż właścicielem ziemi nie jest arystokracja i kapłaństwo, lecz najwyższy bóg plemienia, że praca na jego rzecz jest religijnym obowiązkiem. W ten sposób trzymano w posłuszeństwie ujarzmionych chłopów i niewolników, zatrudnionych przy młóceniu zboża, wypalaniu cegieł i toczeniu garnków.
Jednakże wielkie dzielnice komfortowych jednopiętrowych domów przemawiają za tym, że warstwa względnie wolnych rzemieślników i kupców była dość liczna. Ludzie tej warstwy społecznej nadawali ożywiony rytm miastom, przyczyniali się do rozwoju handlu i rzemiosła, nawiązywali kontakty handlowe z innymi państwami.
Prawdopodobnie około 2600 r. p.n.e. na antypodach geograficznych tego wydłużonego basenu gospodarczego, ciągnącego się po „obu brzegach Indusu na odległości 650 km, powstały dwie bliźniacze stolice Harappa i Mohendżo-Daro, połączone ze sobą bardzo dogodną komunikacją rzeczną. Były to ośrodki władzy, skąd wychodziły dyspozycje w codziennych sprawach życia ekonomicznego i politycznego państwa.
Jednolity, na wielką skalę prowadzony system gospodarowania dobrami państwa był nie do pomyślenia bez buchalterii. Dlatego mieszkańcy Indusu już bardzo wcześnie, może nawet nie później od Sumerów i Egipcjan, dokonali wynalazku pisma. Próbki tego pisma archeolodzy znaleźli na pieczęciach, tabliczkach z brązu i skorupach glinianych. Jest to pismo typowo piktograficzne, wyrażające pojęcia lub konkretne przedmioty za pomocą znaków graficznych oraz wizerunków słoni, byków, nosorożców, drzew figowych, ludzi i innych podobnych symboli. Niestety dotychczasowe próby rozszyfrowania tego enigmatycznego pisma spełzły na niczym.
Znaleziska archeologiczne dostarczyły nam sporo szczegółowych wiadomości o życiu gospodarczym. Na sztucznie nawadnianych polach uprawiano głównie pszenicę, jęczmień i bawełnę. Znaleziono ponadto poszlaki uprawy warzyw i drzew owocowych, wśród których figa cieszyła się największą popularnością i uchodziła za święte drzewo.
Świat zwierząt domowych, sądząc po odnalezionych szczątkach kostnych i rycinach, był bardzo urozmaicony. Tak więc hodowano bydło z tłuszczowym garbem rasy zebu, owce, świnie i kozy. Rolę pociągowych i jucznych zwierząt spełniały osły, wielbłądy, a nawet słonie i konie. Godne uwagi jest to, że koń pojawił się nad Indusem prędzej niż w Mezopotamii, gdzie nazwano go „osłem gór”, jako że importowano go z Persji i Turkiestanu. Góry tych dwóch krajów tworzą jedną geograficzną całość z górami Beludżystanu. A ponieważ Beludżystan sąsiaduje bezpośrednio z doliną Indusu, łatwo zrozumieć, dlaczego pojawił się tam koń z pominięciem Mezopotamii.
Nie było chyba w mieście domu lub zagrody na wsi, gdzie by nie trzymano psa czy kota. Tak przynajmniej wolno nam wnioskować z uderzająco licznych reliktów kostnych. Jeden dowód jest innego rodzaju i przy tym niezwykle zabawny, gdyż poucza nas, że niestrudzona wojna między psem i kotem trwa już ładne parę tysięcy lat, ma więc nie byle jaką tradycję. Mianowicie znaleziono dużych rozmiarów cegłę z wyciśniętymi śladami kocich i psich łap. Z układu tych śladów prawie zachodzących na siebie wynika niezbicie, że kot gorąco ścigany przez psa śmignął przez cegłę, gdy była jeszcze mokra i suszyła się na słońcu. Przed oczyma staje nam od razu sylwetka owego niewolnika, który właśnie harował przy wyrobie cegieł; słyszymy, jak wśród zajadłego naszczekiwania psa pomstuje na intruzów psujących mu robotę.
A propos zwierząt: jaki był stosunek do nich mieszkańców doliny Indusu? Wszystko wskazuje na to, że był przyjazny, może nawet nacechowany miłością. Do tej opinii skłonił nas fakt, że w ruinach znajdowało się dużo figurek zwierzęcych, ulepionych z gliny z humorem i tkliwą wrażliwością. Należały one chyba do najpopularniejszych zabawek; dzieci bawiły się nimi na ulicy i gubiły je w kanałach, skąd wydobywają je dzisiaj archeolodzy.
Między tymi figurkami spotyka się przeważnie krowy, osły i wielbłądy z ruchomymi nogami i głowami, poruszanymi pociągnięciem sznurka, małpki ześlizgujące się na sznurze, modele rydwanów z obracającymi się kołami, gwizdki-koguciki i słonie ruszające trąbami. Ilość tych zabawek jest tak ogromna, że powstało podejrzenie, iż wyrabiano je nad Indusem masowo na eksport.
Trzeba bowiem wiedzieć, że państwo Indusu rozwinęło bardzo rozgałęziony handel międzynarodowy. Istnieje na to mnóstwo dowodów archeologicznych. W ruinach miast nad Eufratem i Tygrysem odkryto przedmioty pochodzenia indyjskiego, a w dokumentach spisanych na tabliczkach glinianych pismem klinowym można natknąć się na aluzje o pobycie kupców indyjskich z Mezopotamii. Kupcy miast Harappa i Mohendżo-Daro handlowali zapewne korzeniami, pachnidłami i niewolnikami, a przede wszystkim bawełnianymi tkaninami. Z Mezopotamii przywozili w zamian za to wyroby artystyczne ze złota i półszlachetnych kamieni, ozdobną broń i kto wie, czy nie egzotyczne niewolnice-tancerki, jak wydaje - się świadczyć o tym znaleziony w Harappa posążek tancerki, odlany w brązie.
Początkowo sądzono, że transport eksportowanych towarów odbywał się wyłącznie szlakiem lądowym, że posługiwano się w tym celu jedynie karawanami jucznych zwierząt. Jednakże po odkryciu ruin portowego miasta Lotal, miasta starannie zaplanowanego urbanistycznie i posiadającego w porcie nawet rozległy dok pobudowany z palonych cegieł, wyszło na jaw, że kupcy Indusu korzystali również z handlu morskiego. Ich statki docierały bezpośrednio do Mezopotamii płynąc przez Morze Arabskie i Zatokę Perską.
JAK CYWILIZACJA INDUSU ZNIKŁA Z KART HISTORII
Gdzieś w XV w. p.n.e. z jarów i kotlin górskich Beludżystanu wyroiła się nieprzeliczona hurma aryjskich wojowników i spadła jak burza na spokojnych mieszkańców doliny Indusu. Popłoch i spustoszenie siały osobliwe rydwany bojowe, mknące jak wicher na lekkich, szprychowych kołach z wikliny. Zaprzęgnięte do nich rumaki, podcinane batem przez brodatych wojów w brązowych kaskach, parskały i toczyły pianę, sadząc przed siebie z niepowstrzymanym impetom. W dolinie Indusu znano wprawdzie również pojazdy, ale były to nieprzydatne do walki wozy transportowe, które poruszały się ociężale na tarczowych, przeraźliwie skrzypiących kołach z drewnianych tarcic.
W niedługim okresie czasu obszar Indusu zamienił się w jedną dymiącą perzynę. Przy wtórze wrzasków i jęków mordowanych ludzi najeźdźcy palili naprzód z niebywałą drapieżnością, plądrując i puszczając z dymem osady i miasteczka, aż w końcu wzięli szturmem i obrócili w kupy gruzów wspaniałe warownie Mohendżo-Daro i Harappa. Tysiącletnie mocarstwo Indusu przestało istnieć.
Dziś, po upływie bez mała 3500 lat, archeolodzy znajdują w gruzowisku miast przejmujące ślady tych dramatycznych wydarzeń. Wszędzie widać okopcone dymem cegły, świadomie pogruchotane mury i posążki, garnki i brązowe groty od strzał. Co dziwniejsze - znaleziono nawet bezpośrednich świadków walki i zagłady. W Mohendzo-Daro odkopano grupę szkieletów ludzkich. Położenie ich świadczy o tym, że byli to mieszkańcy miasta, których znienacka spotkała śmierć gwałtowna z rąk Ariów. W Harappa szkielety ludzkie poniewierały się na ulicach, na schodach i @prozachodnioazjatyckim, jak na przykład szpile do odzieży, nigdy nie używane na terenie Indii.
Autorzy Rigwedy, jak to już wspominaliśmy przy innej okazji, okazywali swoim przeciwnikom głęboką pogardę. My jednak wiemy już obecnie, że właśnie Ariowie byli barbarzyńcami, że napadli oni na kraj o wysoko rozwiniętej kulturze materialnej. Wykopaliska archeologiczne nie pozostawiają żadnej wątpliwości, że nowi władcy nie chcieli czy też nie umieli odbudować zburzonych miast. Na ruinach postawili szałasy pasterskie i liche domy, prowadząc tradycyjny żywot hodowców bydła i łowców, oddając się jak dawniej uciechom i ucztom. Ziemię, która w okresie burzy wojennej nie zdążyła się zamienić w odłóg, uprawiali zapewne ujarzmieni autochtoni. Ponieważ system kanałów irygacyjnych wpadał w coraz większe zaniedbanie i z roku na rok kurczyły się zbiory rolne, dolina Indusu stała się niebawem zdewastowanym, ubogim krajem.
Jak to było możliwe, że prymitywne plemiona pasterskie zdołały zawładnąć ludnym, dobrze zorganizowanym państwem? Złożyło się na to wiele przyczyn, między innymi dziwny fakt, że państwo Indusu, sądząc po uderzająco małej ilości odnalezionej broni, nie posiadało większej armii do obrony kraju, a ludność nie odznaczała się wojowniczością. Jednakże główny powód klęski tkwił immanentnie w psychice i strukturze ustrojowej społeczeństwa Indusu.
Rozkopując ruiny miast, archeolodzy ujawnili zjawisko ze wszech miar niesamowite. W Harappa rozeznano dziewięć poziomów kolejnego osadnictwa, przerywanych kataklizmami powodzi. Ta stratyfikacja odpowiada mniej więcej okresowi tysiąca lat. Okazało się jednak, iż znaleziska tkwiące we wszystkich warstwach kulturowych, od najniższej do najwyższej, niczym się od siebie nie różnią. Nie widać na nich żadnych zmian wynikających z postępu i rozwoju, choćby nawet z mody. Wiemy na przykład, że przedmioty ceramiczne, ponieważ łatwo się tłukły, stale ulegały zmianom wedle mody i upodobań. Dlatego nazwano je „zegarem epok”, ponieważ na podstawie ich kształtu i zdobnictwa można ustalić daty nawarstwień kulturowych, w których one się znajdują. Tymczasem w Harappa ceramika na jotę nie zmieniła się przez okres tysiąca lat, pozostała taka sama, jak w zaraniu swego powstania.
Nie inaczej w Mohendżo-Daro. Gdy staniemy w wykopanym dole, otacza nas ściana nawarstwień kulturowych wysokości dziesięciu metrów. Ale znalezione w nich przedmioty, choć dzieli je nieraz różnica paruset lat, są do siebie bliźniaczo podobne. Kultura Indusu była więc zdumiewająco konserwatywna, zakrzepła w tradycyjnych formach, niezdolna do postępu, a więc bezprzykładnie sterylna. Konserwatyzm dochodził do tego, że w rolnictwie i rzemiośle panowało ogromne zacofanie techniczne, że do ostatniej chwili używano narzędzi z epoki kamiennej.
Na domiar wszystkiego społeczeństwo Indusu przenikał jakiś duch ciasnego utylitaryzmu. Wszystko, co się robiło, nastawione było na doraźny pożytek, wszędzie obowiązywała standaryzacja, przeciętność i dążność do efektywności gospodarczej. Znać to szczególnie na glinianych garnkach, toczonych wprawdzie na kole garncarskim, ale zadziwiająco ubożuchnych pod względem dekoracyjnym. Produkowano je widać masowo dla celów praktycznych, bez myśli nadania im jakiegoś artystycznego wdzięku. Ten przerażający utylitaryzm dochodzi do głosu również w niemalże koszarowej symetrii ulic miejskich, jak i też w braku pięknej architektury i sztuki rzeźbiarskiej. Nieliczne, odnalezione rzeźby raczej są potwierdzeniem reguły.
Kto przykuł ludzi Indusu do tego bezdusznego monotonnego kieratu tradycjonalizmu, zabijającego indywidualną inicjatywę, polot i wynalazczość? Na myśl przychodzi nam tutaj ustrój Inków, którzy codzienne życie podbitych plemion peruwiańskich regulowali drobiazgowymi przepisami, by osiągnąć jak największą produktywność w rolnictwie i rzemiośle. Inkowie czynili to w imieniu boga Inti, czyż wobec tego nie mogli zrobić tego w imieniu swoich bogów również władcy i kapłani nad Indusem? Jedynie tylko rytualne przepisy, posiadające charakter religijny, zdolne były przez tak długi okres czasu trzymać w ryzach dziesiątki tysięcy ludzi, pozbawionych jak w mrowisku indywidualności.
Osiągnięta w ten sposób stabilizacja nosiła jednak w sobie zaród dekadencji i śmierci. Gdy przyszła w końcu nieuchronna stagnacja, apatia duchowa i znużenie, nastąpił również schyłek państwa. Ogromny twór społeczny, liczący prawie tysiąc lat, stał się łatwym łupem młodych, prężnych i wojowniczych plemion górskich, które znęciła bogata, urodzajna dolina rzeczna.
Nad Indusem zapadła na długie wieki noc barbarzyństwa i niepamięci. W VI w. p.n.e. Persowie włączyli dolinę do swego olbrzymiego imperium, a dokładnie w 323 r. p.n.e. pojawił się tam Aleksander Macedoński. Grecy, którzy towarzyszyli mu w tej wyprawie, z podziwem opowiadali potem o olbrzymich rzekach i „wełnie, która rosła na drzewach” (bawełna). Dopiero w III w. p.n.e. rozpoczęła się dla Indii nowa era historii. Zapoczątkował ją chlubnie wielki Asioka z dynastii Mauria (273-232 p n e.), jeden z nielicznych władców, który nie tylko głosił ideologię pokoju, lecz konsekwentnie wprowadzał ją w życie. Był on równocześnie pierwszym królem, który stał się gorliwym wyznawcą buddyzmu.
HETYCI - LUD NIEDAWNO ODKRYTY. NAJGROŹNIEJSI RYWALE FARAONÓW
Zdarzyło się kiedyś, że król Dawid przechadzał się po swoim pałacu w Jerozolimie i dumał nad osobliwymi kolejami swego życia. Całą prawie młodość strawił na tym, by kluczyć po górach Kanaanu przed zemstą Saula. Był wtedy banitą i hersztem bandy partyzantów, a teraz jest królem Izraela i Judy. Po trudach i walkach, po klęskach i ostatecznym zwycięstwie postanowił nareszcie wytchnąć i poświęcić więcej czasu urokom życia. W wojnach wyręczał się swoim najbliższym powiernikiem i naczelnym wodzem Joabem, który pustoszył zwycięsko krainę Ammonitów i właśnie zabierał się do oblężenia Rabbat Ammon. Sprawy królestwa stały zatem dobrze! Urosło ono w taką potęgę, że ościenne ludy niechętnie wdawały się z nim w wojenną zwadę.
Pławiąc się w ten sposób w błogim samozadowoleniu, Dawid stanął w niszy okna i, o dziwo, w przeciwległym domu wytropił kobietę, która myjąc się obnażyła swoje kształty. W jednej chwili zapłonął do niej takim pożądaniem, że postanowił pozyskać ją dla siebie. Od służby dowiedział się, iż jest to Batszeba, żona Hetyty Uriasza, zasłużonego wodza armii izraelskiej. Ów wierny najemnik walczył w kraju Ammonitów u boku Joaba, a Dawid bez skrupułów skorzystał z jego nieobecności, by uprowadzić mu żonę.
Po właściwym czasie okazało się, że Batszeba jest przy nadziei. Wówczas król, bojąc się przykrych następstw swego czynu, postanowił pozbyć się znieważonego męża. Joabowi polecił wysłać Uriasza na mury Rabbat i w bitewnym zamęcie pozostawić go samego wśród wrogów. Wojownik hetycki, zdradziecko opuszczony przez własnych towarzyszy broni, zginął pod ciosami Ammonitów.
Ta ponura opowieść o Dawidzie i Uriaszu nie jest w Starym Testamencie jedynym dowodem obecności Hetytów w Kanaanie. Z innego epizodu dowiadujemy się, że już za czasów Abrahama, a więc w początkach drugiego tysiąclecia przed naszą erą, Hetyci zakładali tam swoje państewka z królami na czele.
Patriarcha pogrążony był w żałobie, gdyż obumarła go ukochana małżonka Sara. Zwrócił się wówczas do króla hetyckiego w Ilebronie i prosił go o możność pogrzebania drogich zwłok w jego ziemi. Władca z całą gotowością ofiarował mu miejsce na cmentarzu hetyckim, lecz Abraham ze względów religijnych nie przyjął propozycji. Prosił natomiast króla o wstawiennictwo u bogatego Hetyty nazwiskiem Efron, który posiadał grotę nadająca się na grobowiec rodzinny. Efron zrazu chciał odstąpić grotę bezpłatnie i dopiero po długich naleganiach ze strony Abrahama wziął za nią czterdzieści sykli w srebrze.
Nie uchybimy zapewne prawdzie, jeżeli powiemy, że Hetyci byli, jak na owe czasy, wyjątkowymi dżentelmenami. Ich wielkoduszne usposobienie, szeroki gest w sprawach pieniężnych i gościnność ocenimy lepiej, gdy uświadomimy sobie, że Abraham był przecież w Kanaanie obcym przybyszem. Bogatym wprawdzie i pełnym dostojeństwa starcem, ale bądź co bądź koczownikiem, który włóczył się po kraju w poszukiwaniu pastwisk i mieszkał pod namiotem.
Z rozrzuconych tu i ówdzie wzmianek biblijnych wynika jedna jeszcze rzecz ciekawa: Hetytki odznaczały się chyba dużym powabem i wywierały jakiś specjalny urok, którym nie umieli oprzeć się Hebrajczycy. Często brali je sobie za małżonki, mimo że obyczaj plemienny i nakaz religijny zabraniał im poślubiać kobiety obcej krwi. Takiego mezaliansu dopuścił się nie tylko Ezaw, syn Izaaka i enfant terrible Starego Testamentu, po którym wszystkiego się można było spodziewać, ale nawet sam król Salomon. Miał on w swojej haremowej kolekcji kilka Hetytek i zapewne wyzyskując ową parantelę utrzymywał żywe stosunki handlowe z królewiątkami hetyckimi w północnej Syrii, sprzedając im nabywane w Egipcie cugowce do rydwanów bojowych.
O tych właśnie syryjskich Hetytach warto jeszcze przytoczyć inną wzmiankę biblijną, która stawia ich w zgoła odmiennym świetle.
Incydent zdarzył się podczas wojny z syryjskimi Aramejczykami. Oto, co czytamy w Biblii:
„...słychać było w obozie syryjskim grzmot wozów i tętent koni, i huk wojska wielkiego. I rzekli Syryjczycy jeden do drugiego: Oto najął za pieniądze przeciwko nam król izraelski króle hetyjskie... A tak wstawszy uciekli w zmierzch zostawiwszy namioty swe i konie, i osły swe, i obóz jak stał, a uciekli chcąc zachować duszę swoją”.
Z dalszych wersetów dowiadujemy się, że w obozie Syryjczycy pozostawili nie tylko sprzęt wojenny, konie i duże zapasy żywności, ale nawet ogromne skarby w złocie i srebrze. Zaiste, nie lada wojownikami musieli być Hetyci, skoro potrafili wywołać taki popłoch wśród swoich nieprzyjaciół samym tylko szczękiem oręża!
HETYCI, LUD ZAGADKOWY
Było to mniej więcej wszystko, co do początków XIX wieku wiedziano o zagadkowych Hetytach. Jakże niewiele! Zwłaszcza gdy w dodatku weźmie się pod uwagę, że nikt naówczas jeszcze nie potrafił ustalić, do jakiego stopnia można w tym wypadku zawierzyć kronikarzom Starego Testamentu, którzy beznadziejnie mieszali mity i legendy z faktami historycznymi.
W XIX wieku zaczęło budzić się zainteresowanie dla krajów Bliskiego Wschodu. W roku 1812 sławny podróżnik szwajcarski, Jan Ludwik Burckhardt, wydał książkę pod tytułem: Podróże po Syrii. Pisze on tam między innymi, że bawiąc w syryjskim mieście Hama, w ówczesnej prowincji tureckiej Damaszku, zauważył podczas przechadzki na bazarze, że w jednym z narożnych domów jest wmurowana bazaltowa płyta z napisem w nie znanym zgoła piśmie. Pismo to, niepodobne do żadnego ze znanych pism Mezopotamii czy Egiptu, składało się ze znaków wyobrażających rozmaite przedmioty i postacie ludzkie, miało więc wyraźnie charakter piktograficzny.
Wzmianka szwajcarskiego podróżnika minęła jednak bez oddźwięku w kołach naukowych. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, że tablica w Hama może mieć coś wspólnego z mglistymi postawami Hetytów ze Starego Testamentu. Był to bowiem czas, kiedy nikogo w ogóle nie interesowało, kim oni byli. Hetyci? Ot, jeden z tych licznych ludów zamieszkujących ongi Kanaan - i tyle. Ta beztroska miała swoje źródło w okoliczności, że fideiści nie przywiązywali żadnej wagi do tego rodzaju drobiazgów, a racjonaliści odrzucali Biblię w czambuł jako źródło wiadomości historycznych.
W roku 1870, a więc dopiero w 58 lat po ukazaniu się książki Burckhardta, dwóch podróżników amerykańskich zauważyło tablicę w Hama na nowo. Zafascynowani przeosobliwym napisem, Amerykanie zabrali się do jego skopiowania w notesie. Nie liczyli się jednak z fanatyzmem miejscowej ludności, która tablicy przypisywała jakąś moc magiczną. W mgnieniu oka otoczył ich ciasnym kołem wrzeszczący i odgrażający się tłum muzułmanów i dopiero interwencja wojska tureckiego ocaliła ich od, zdawałoby się, niechybnego samosądu.
W dwa lata później zjawił się w Hama misjonarz angielski William Wright w towarzystwie gubernatora tureckiego Syrii. Pod jego zbrojną ochroną, w obliczu wrogo nastrojonej ludności miasta, Wright usunął tablicę i przetransportował do muzeum w Konstantynopolu. Natomiast odlew tablicy ofiarował w darze British Museum w Londynie.
Mniej więcej w tymże samym czasie odkryto podobną tablicę w Aleppo, wmurowaną w ścianą miejscowego meczetu. Niestety, jej inskrypcja i płaskorzeźba były do tego stopnia zatarte, że tylko z dużą trudnością udało się rozpoznać niektóre szczegóły. Nie stało się to za sprawą długotrwałego działania powietrza, lecz dlatego, że ludność Aleppo wierzyła, iż kamień posiada moc leczenia oftalmii. Niezliczone pokolenia ludzi cierpiących na tę chorobę wygładziły tablicę ocierając o nią rozognione powieki. Nie sposób się przeto dziwić, że z chwilą, gdy cudzoziemcy zaczęli okazywać jej zainteresowanie, znikła ona bezpowrotnie, ukryta w nieznanym miejscu przez mieszkańców miasta.
Już od dawien dawna wiedziano o istnieniu w górach Taurusu wyrzeźbionych na skałach brodatych mężów uszeregowanych w pochodzie procesyjnym, jak też o licznych ruinach cyklopowych warowni z bramami pilnowanymi przez kamienne sfinksy. Zabytki te są rozsypane po całej Anatolii, a szczególnie występują w dużej ilości w łuku rzeki Halis. Płaskorzeźby mężów opisał już Herodot widząc w nich faraona Sostrisa i jego dworaków. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, by te relikty łączyć z biblijnymi Hetytami.
Dopiero w 1880 r. uczynił to wybitny orientalista i archeolog angielski A. H. Sayce. W referacie, który wygłosił na posiedzeniu „Towarzystwa Archeologii Biblijnej”, postawił hipotezę, że autorami wszystkich tych monumentów byli Hetyci. Wynikałoby z tego, że zamieszkiwali oni Anatolię i cały region górski na północ od Mezopotamii i że odpryski tego ludu przeniknęły do północnej Syrii i Palestyny.
Hipoteza, jak później się okazało, na ogół była słuszna. Jednakże wkrótce wszelkie tego rodzaju hipotezy stały się niepotrzebne. Zastąpił je łańcuch szybko po sobie następujących odkryć, które stanowiły jedno z najbardziej porywających wydarzeń w historii archeologii. Dzięki nim objawił się historykom fascynujący świat Hetytów, o którym poprzednio prawie nic nie wiedziano.
NA TROPACH HETYTÓW
Z chwilą rozszyfrowania hieroglifów egipskich i mezopotamskiego pisma klinowego problem Hetytów przestał obracać się w magicznym kręgu domysłów. W miarę odczytywania znalezionych w ruinach dokumentów historycznych, stopniowo podnosiła się kurtyna, która tak długo przesłaniała nam scenerię świata starożytnego.
Inskrypcje na ścianach świątyń egipskich pozwoliły nam ustalić, że już w XV w. p.n.e. imperium faraonów zmierzyło się orężnie z rosnącą agresją Hetytów. Wielki wojownik, Totmes III, udał się wówczas do Syrii i na jej północnych krańcach powstrzymał napór wojsk hetyckich, skierowany w kierunku południowym przez wąwozy i przełęcze Taurusu.
Teraz już niemalże z dnia na dzień przybywało coraz więcej materiałów źródłowych, dorzucających ten czy ów szczegół o Hetytach. Tak na przykład w świątyni Ramzesa w Luksorze podziwiano od dawna ścienny relief z jakąś pełną dynamiki sceną batalistyczną. Artysta egipski, miary widać nie byle jakiej, z sugestywną siłą wyrazu przedstawia jednego z faraonów, jak pędząc na rydwanie ściga na czele swego wojska pobitego wroga, uciekającego w popłochu przez rzekę. Dopiero gdy odczytano hieroglificzny komentarz do tej sceny, dowiedzieliśmy się, że Ramzes II w ten - sposób gloryfikuje walne zwycięstwo, jakie ponoć miał odnieść nad Hetytami w bitwie pod murami syryjskiej warowni Kadesz. Egiptolodzy obliczyli na podstawie kalkulacji kalendarzowych, że bitwa ta rozegrała się w 1286 r. p.n.e.
Należałoby z tego wnosić, że ekspansja Hetytów została wówczas unicestwiona. Niebawem jednak udało się wykryć, że Ramzes II niesłusznie przechwalał się odniesionym zwycięstwem. Hetyci bynajmniej nie zostali pokonani, czego dowodem było choćby to, że oni, a nie Egipcjanie utrzymali się na polu walki i tym samym również w północnej Syrii. Młody, w walce gorąco kąpany faraon wpadł lekkomyślnie w zasadzkę i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczał, że wydobył się z okrążenia. Dlatego bitwę pod Kadesz musimy uważać raczej za nie rozstrzygniętą.
Po kilku latach daremnych zmagań Ramzes czuł się zmuszony zawrzeć z królem hetyckim traktat wieczystej przyjaźni i nawet dla umocnienia tego sojuszu poślubił jedną z jego córek. Stało się to głównie za przyczyną Asyryjczyków, którzy rośli w potęgę i stawali się coraz niebezpieczniejsi dla obu kontrahentów. Wolno nam jednak przypuszczać, że faraon, władca najdumniejszej potęgi ówczesnego świata, nie zniżyłby się do takich zażyłości, gdyby nie porażka pod Kadesz i późniejsze niepowodzenia w walce z Hetytami. Trzeba jeszcze dodać, że tekst owego traktatu zachował się do naszych czasów, gdyż Ramzes nie omieszkał go uwiecznić dosłownie na ścianie świątyni w Karnaku.
Inskrypcje asyryjskie w Mezopotamii potwierdziły zresztą w całej pełni, że Hetyci usadowili się w północnej Syrii na dobre. Od czasów panowania asyryjskiego króla Tyglatpileara I (około 1100 r. p.n.e.) Syria nazywała się „krajem Hatti”, a stolica księstwa hetyckiego, które tam powstało, był gród warowny Karkemisz.
W roku 1887 dokonano sensacyjnego odkrycia. W ruinach Tell el-Amarna, w dawnej stolicy faraona Echnatona, odnaleziono archiwum dworskie, zawierające dyplomatyczną i administracyjną korespondencję zarówno wymienionego faraona, jak i też jego ojca Amenhotepa. Korespondencja dotyczy wydarzeń politycznych z lat 1370 - 1348 p.n.e. i zawiera szereg rewelacyjnych wiadomości o Hetytach. Najcenniejszym zabytkiem jest bodajże autentyczny list króla Hetytów Suppiluliumasa, który składa Echnatonowi gratulacje z powodu wstąpienia na tron.
Echnaton, jeden z najciekawszych monarchów starożytności i twórca monoteistycznej religii boga słońca Atona, był pierwszym w dziejach ideowym pacyfistą odrzucającym przemoc jako narzędzie polityki. W wyniku jego stanowiska panowanie egipskie w Azji, oparte na sile zbrojnej, zaczęło się kruszyć. W archiwum zachowało się kilka listów, w których wasale syryjscy daremnie apelują do faraona o posiłki przeciwko agresji hetyckiej.
Wszystkie te wiadomości, jakkolwiek rewelacyjne, miały jednak raczej tylko wartość marginesową i przyczynkową. Wciąż jeszcze nie udało się dotrzeć do sedna zagadnienia, wciąż jeszcze nie wiedziano, kim byli Hetyci i gdzie znajdował się główny ośrodek ich zamieszkania.
Przełom pod tym względem nastąpił dopiero w roku 1906, gdy Niemiec dr Hugo Winckler odkrył siedzibę stolicy hetyckiej w okolicy tureckiej wioski Boghazkoj, położonej 145 km na wschód od Ankary. Leżała ona nad rzeką Halis (obecnie Kizil Irmak), która zakreśla tam ogromny łuk i spływa do Morza Czarnego. Dziś wiemy już, że stolica nazywała się Hattuszasz i zajmowała obszar 170 hektarów. Archeolodzy rozkopali w dużym wzgórzu ruin okazały pałac, świątynie, gmachy publiczne, potężne mury obronne i posągi z czarnego bazaltu. Rzeźby przedstawiają mężczyzn z włosami spływającymi na plecy, z wysokimi kołpakami na głowie, z krótkimi spódniczkami i spiczastymi butami.
Najważniejszym jednak znaleziskiem było archiwum królewskie liczące 13 tysięcy tabliczek glinianych z tekstami w piśmie klinowym. Przeważnie były to dokumenty zredagowane w zgoła nie znanym języku hetyckim, ale między nimi znajdowały się również tabliczki zapisane rozszyfrowanym już naówczas językiem akkadyjskim, który, podobnie jak w Europie język francuski, spełniał w świecie starożytnym rolę języka dyplomatycznego.
Dzięki jednemu z tych nadzwyczaj szczęśliwych przypadków, które niby fajerwerki oświetlają drogę archeologii, w archiwum stolicy Hattuszasz odkryto dokument owego traktatu pokoju, jaki Ramzes II zawarł z królem hetyckim. Ponieważ był on zredagowany w języku akkadyjskim, zdołano go oczywiście odczytać i równocześnie stwierdzić zgodność jego z tekstem na ścianie świątyni w Karnaku. Nawet najniepoprawniejszy optymista wśród archeologów nie śmiałby marzyć, iż w ogromnej stercie gruzów znajdzie autentyczny dokument sprzed z górą trzech tysięcy lat, wręczony królowi Hetytów przez posłów egipskich.
Uczeni mozolili się długie lata, by znaleźć klucz do tajemnicy języka hetyckiego. Toteż gdy w roku 1915 czeski orientalista Bedrych Hrozny ogłosił pierwszy zarys gramatyki hetyckiej, spotkał się z ogólnym sceptycyzmem. Zwłaszcza że jego twierdzenia zakrawały zgoła na fantastykę. Według jego opinii język hetycki należał do wielkiej rodziny indoeuropejskiej i był blisko związany z grupą italo-celtycką. Sugestia, że w drugim tysiącleciu p.n.e. mieszkańcy Azji Mniejszej mówili językiem podobnym do greki i łaciny, wydawała się wielu uczonym zbyt ekscentryczna, ale dodatkowy materiał dowodowy, przytoczony później przez Hroznego w pełniejszej gramatyce, hetyckiej, nie pozostawiał pod tym względem już żadnej wątpliwości.
Hrozny ustalił, że struktura języka hetyckiego ma charakter fleksyjny, to znaczy, iż rzeczownikowe i czasownikowe odmiany są wyrażane za pomocą odpowiednich końcówek. Otóż okazało się, że końcówki hetyckie są zdumiewająco podobne do końcówek greckich i łacińskich. Jeżeli chodzi o słownictwo, to Hetyci wchłonęli wiele elementów pochodzenia azjatyckiego, ale Hrozny rozpoznał niemałą ilość słów indoeuropejskich, których sens ustalił drogą ich porównania z odnośnymi słowami greckimi i łacińskimi.
Nie sposób tu wchodzić w szczegóły mozolnych metod badawczych, jakimi Hrozny się posługiwał w rozszyfrowaniu języka hetyckiego. Warto tu jednak może przytoczyć jedną ciekawostkę: niemałą pomocą był niewiarogodny fakt, że Hetyci posługiwali się pewnego rodzaju stenografią w swoich tekstach.
Sprawa przedstawia się w ten sposób. Przez długi jeszcze czas po zniknięciu Sumerów z historii, martwy język sumeryjski spełniał na Bliskim Wschodzie podobną rolę, co łacina w średniowieczu i do dzisiaj w kościele katolickim. Był po prostu językiem pisarzy i kapłanów. Hetyci pozostawali pod silnym wpływem kultury mezopotamskiej, ich kronikarze i pisarze znali oczywiście również język sumeryjski. Posłużyli się nim jednak w sposób zgoła oryginalny. Język sumeryjski składa się przeważnie ze słów jednosylabowych, wyrażanych na piśmie jednosylabowymi znakami klinowymi. Jeżeli jakieś słowo hetyckie było wielosylabowe, skrybom było wygodniej wyrazić je skrótowo odpowiednim jednosylabowym znakiem sumeryjskim. Ten znak odczytywali jednak po hetycku, ignorując jego właściwe sumeryjskie brzmienie fonetyczne.
Hrozny znał oczywiście sens tych znaków sumeryjskich. Ich obecność w nieznanym kontekście miała tę dobrą stronę, że na ich podstawie niejednokrotnie można było domyślić się treści całego zdania i drogą logiczną wydedukować przybliżone znaczenie jego poszczególnych składników słownych. Była to jedna z wielu ścieżek, która wiodła Hroznego do sukcesu.
Fakt, że za czasów Abrahama w niektórych miejscowościach Kanaanu ludzie mówili językiem podobnym do greki i łaciny, był chyba jednym z najdziwniejszych odkryć naszego wieku. Zobaczymy jednak, że tabliczki znalezione w stolicy Hetytów zawierały jeszcze inne niespodzianki, rewelacje, które całkowicie przeobraziły pogląd orientalistów na historię i skład etniczny Bliskiego Wschodu.
ZDOBYWCY W ŻELAZNYCH ZBROJACH
W 1919 r., czyli zaledwie parę lat po ukazaniu się pierwszego zarysu gramatyki hetyckiej Hroznego, powstała w kołach naukowych nowa wrzawa. Szwajcarski orientalista E. Forier ogłosił, że prowadząc badania nad tabliczkami klinowymi w Boghazkoj zdołał odróżnić ni mniej, ni więcej tylko osiem języków. Wynikało z tego nieodzownie, że państwo hetyckie miało charakter wielojęzyczny.
Poza językiem hetyckim, który należał do indoeuropejskiej grupy języków italo-celtyckich, w bardzo szerokim użyciu był jakiś język o zgoła odrębnej strukturze gramatycznej, nie należący ani do rodziny semickiej, ani do rodziny indoeuropejskiej. Podczas gdy Hetyci wyrażali deklinacyjne i koniugacyjne odmiany za pomocą końcówek, ludzie mówiący tym nieznanym językiem posługiwali się dla tych samych celów przedrostkami. Tak na przykład liczba mnoga od słowa binu (dziecko) brzmiała lebinu.
Kim byli ludzie mówiący tym językiem i jaką pozycję społeczną zajmowali oni w państwie Hetytów? Z tabliczek klinowych wynika, że poddani króla hetyckiego przeważnie w tym języku się modlili. W nim była zredagowana przytłaczająca większość tekstów religijnych, jak litanie, hymny, egzorcyzmy, modły i śpiewy chóralne. Wielka archaiczność tego języka przemawia za tym, że mówili nim tubylcy, którzy zamieszkiwali Anatolię na długo przed przybyciem Hetytów. Z uwagi na oczywisty wpływ, jaki wywierali na życie religijne państwa, wolno nam przypuszczać, że tworzyli oni stan średni społeczeństwa, że z ich środowiska pochodzili kapłani i kupcy.
Bardzo ciekawe refleksje nasuwa trzeci język, zwany przez uczonych „językiem Luili”. Posługiwali się nim chłopi pogardzani przez Hetytów, tworzący zatem najniższą warstwę społeczeństwa. Niespodzianką jest jednak to, że w zasadniczej budowie był to język indoeuropejski, chociaż mocno przemieszany elementami pochodzenia azjatyckiego. Badacze doszli wobec tego do przekonania, że ludzie Luili stanowili forpocztę inwazji indoeuropejskiej i przybywszy około 2300 r. p.n.e. do Azji Mniejszej, zostali ujarzmieni przez miejscową ludność na 400 lat przed przybyciem Hetytów.
W liczbie pozostałych języków przeważały raczej tylko narzecza indoeuropejskie. Świadczy to, że Azję Mniejszą i północną Mezopotamię zamieszkiwały inne jeszcze, blisko spokrewnione z Hetytami, ludy. Byli to między innymi Kassyci i wojownicy państwa zwanego „Mitanni”, którzy również odegrali znaczną rolę polityczną.
Odkrycie Forrera zmusiło orientalistów do gruntownej rewizji poglądów na historię Bliskiego Wschodu. Przez długie lata sądzono, że do chwili pojawienia się Medów i Persów ludy indoeuropejskie nie brały udziału w rozwoju kultury i historii Azji Mniejszej, a to z tej prostej przyczyny, że ich tam nie było.
Skąd przybyli ci indoeuropejscy intruzi? Rosyjski archeolog B. A. Kuftin znalazł na Kaukazie ceramikę pokrytą czarną polewą i ozdobioną swoistym ornamentem. Ceramika ta jest niewątpliwie pochodzenia indoeuropejskiego. Otóż identyczne naczynia ceramiczne wykopano nad rzeką Halis i w Syrii nad rzeką Orontes.
Na podstawie tych, jak i szeregu jeszcze innych poszlak, uczeni zrekonstruowali jeden z najbardziej dramatycznych okresów w historii starożytnego świata. Plemiona indoeuropejskie, które miały swoje pierwotne siedziby na południowych obszarach Rosji, pewnego dnia w początkach drugiego tysiąclecia p.n.e. postanowiły z tych czy owych powodów wyemigrować i ruszyły z całym swym dobytkiem poprzez Kaukaz na południe do Anatolii. Podczas tego niepowstrzymanego marszu z kobietami, dziećmi, żywym inwentarzem i naładowanymi wozami, najeźdźcy prawdopodobnie zburzyli Troję, której ruiny noszące ślady pożaru archeolodzy znaleźli w drugim od dołu poziomie osiedleńczym. Stało się to na kilkaset lat przed zjawieniem się pod murami tej warowni innych najeźdźców: Achajów Iliady.
Jak wolno wnioskować z charakterystycznego nawarstwienia języków odkrytych przez Forrera, wojownicy indoeuropejscy podbili miejscową ludność i narzucili jej swoje panowanie. Jedno odgałęzienie tych zdobywców tworzyli właśnie Hetyci. Ich państwo na obszarach Azji Mniejszej z upływem czasu stało się światowym mocarstwem, które przez długie lata rywalizowało skutecznie z dumnym Egiptem. Drugi odłam, mianowicie Kassyci, po obaleniu akkadyjskiej dynastii Hammurabiego stanowił przez okres 550 lat panującą warstwę arystokracji w Babilonii. Najciekawsza była trzecia grupa indoeuropejskich plemion, zwanych Ariami. Część tych wojowników usadowiła się w Mezopotamii i nad górnym biegiem Eufratu założyła potężne państwo Mitanni. Faraon Amenhotep III zawarł z królem Mitanni sojusz przeciwko Hetytom i poślubił jego córkę. Sojusz nie dał jednak spodziewanych korzyści, gdyż nie powstrzymał pochodu Hetytów w kierunku południowym ku granicom Syrii. W ostatecznym rezultacie państwo Mitanni padło ofiarą najazdu Hetytów i Asyryjczyków. Wojownicy państwa Mitanni zwali się „marijanni”. Nazwa wywodzi się etymologicznie z wedyjskiego słowa: „maria”, co znaczy: „młody człowiek” lub „bohater”. Nosili oni typowe imiona aryjskie i czcili znanych nam skądinąd bogów indyjskich, jak na przykład Mitrę i Warunę. Nie ulega przeto wątpliwości, że władcy Mitanni stanowili odgałęzienie tych plemion aryjskich, które w XV w. p.n.e. przekroczyły góry Beludżystanu i zburzyły wielkie miasta warowne kultury Harappa i Mohendżo-Daro w dolinie Indusu. Rigweda jest epopeją osnutą na kanwie tych właśnie wiekopomnych wydarzeń historycznych.
Fakt, że Hetyci, Kassyci i Mitannowie zdołali rozbudować swoje państwa w silne mocarstwa i ostać się mimo liczebnej przewagi ludów miejscowych, przypisać należy tej okoliczności, że posiadali oni umiejętność wytapiania żelaza, hodowli zaprzęgowych koni i budowy lekkich wozów bojowych z kołami szprychowymi. Gdzieś w górach armeńskich mieszkał szczep Kizwadana, który w XV w. p.n.e. nauczył się wytapiać żelazo. Nie dokonał on nowego wynalazku, lecz tylko odkrył sposób produkowania żelaza tanio i w dużej ilości. W Egipcie i Mezopotamii znano żelazo już w trzecim tysiącleciu p.n.e., było ono jednak rzadkie i wyżej cenione niż złoto. Kizwadanów podbili Hetyci i oczywiście wydarli im tajemnicę pławienia żelaza, której strzegli następnie jak oka w głowie Gdy jeden z faraonów poprosił zaprzyjaźnionego króla netyckiego o ujawnienie tajemnicy, otrzymał w odpowiedzi jeden tylko sztylet bez jakichkolwiek komentarzy. Broń żelazna dawała Hetytom ogromną przewagę nad przeciwnikami tkwiącymi jeszcze w epoce brązu...
Drugim źródłem ich przewagi był koń. Istnieją niezbite dowody, że właśnie plemiona indoeuropejskie, a zwłaszcza Ariowie, wprowadzili go do krajów Bliskiego Wschodu i Egiptu. W archiwum tabliczek klinowych z Boghazkoj zachował się podręcznik hodowli i tresury koni, którego autorem był niejaki Kikkuli, pochodzący z państwa Mitanni. Nawiasem warto tu zaznaczyć, że Hetyci byli pierwszym w historii ludem, który podawał nazwiska autorów dzieł literackich, stworzył więc pojęcie własności autorskiej.
Jednakże naówczas jedynie tylko w wyjątkowych wypadkach używano konie pod wierzch; zaprzęgano je przede wszystkim do dwukołowych rydwanów. Wypada jeszcze podkreślić, że słowa babilońskie, hebrajskie i egipskie określające konia, są zapożyczeniami z języka Ariów, czyli z sanskrytu. Jeden dowód więcej, iż koń rozpowszechnił się za sprawą plemion indoeuropejskich.
Ludy Mezopotamii już w trzecim tysiącleciu p.n.e. znały rydwan bojowy. Był to jednak ciężki wóz o pełnych tarczach kołowych, zaprzęgnięty w woły lub dzikie osły. Natomiast lekki rydwan hetycki na dwóch kołach szprychowych poruszał się z błyskawiczną szybkością na polu walki. Była to więc broń rewolucyjna i niezmiernie groźna, wobec której walczący przestarzałymi sposobami przeciwnicy okazali się bezbronni.
Hetyci, jak już wspomnieliśmy, była to nieliczna, zamknięta kasta arystokratycznych wojowników, która miejscową ludność ujarzmiła i zmusiła do pracy poddańczej w wielkich majątkach ziemskich. Z kodeksu prawnego, znalezionego w archiwum Boghazkoj, wolno nam wnosić, że byli to barbarzyńcy o bardzo surowych obyczajach, ale jako wojownicy mieli oni pewne typowe cnoty, które można by nazwać cnotami rycerskimi. Z przytoczonego poniżej tekstu wynika, że potrafili oni być rycerscy szczególnie wobec kobiet. Oto, co podyktował jeden z królów hetyckich swemu kronikarzowi:
„Gdy tylko Manapa-Dattas, syn Muwy Lwa, dowiedział się, że zbliżam się, przysłał posłańca z listem, w którym pisał: «Mój panie, nie zabijaj mnie, lecz przyjmij mnie jako swego lennika, a co do ludzi, którzy uciekli na moją stronę, obowiązuję się ich wydać mojemu panu». Ale ja odpowiedziałem mu tak: «Kiedyś, gdy twoi bracia wygnali cię z twego kraju, poleciłem cię mieszkańcom Karkis, wysłałem nawet podarunki ludziom Karkis, iżby cię przyjęli z powrotem. Lecz ty nie pozostałeś mi wierny i przeszedłeś na stronę mego nieprzyjaciela Uhha-Zittis. A teraz mam uznać cię za wasala?» I chciałem go zniszczyć, ale on przysłał mi swoją matkę. Ona padła na kolana przede mną, a ja odniosłem się do niej łaskawie i nie zająłem kraju nad rzeką Seha”.
ROZPACZLIWE LISTY KRÓLOWEJ
Dzięki rozszyfrowaniu pisma hetyckiego uczonym udało się odtworzyć względnie dokładnie historię Hetytów. Państwo ich powstało około 1640 r. p.n.e., gdy król Tabarna zjednoczył pod swoim berłem wszystkie plemiona hetyckie zamieszkujące Azję Mniejszą. Imię jego - Tabarna - stało się odtąd tytułem królewskim, podobnie jak imię Cezara.
Wojska hetyckie parły niepowstrzymanie na wschód i południe. Stopniowo zawojowały północną Syrię, dotarły do Eufratu i około 1600 r. p.n.e. opanowały Babilon. Musiały jednak z tego miasta ustąpić, gdyż w stolicy Hattuszasz wybuchły krwawe walki dynastyczne. Nastąpił drugi okres zamieszek wewnętrznych, królobójstw i słabości militarnej. Źródłem tych wstrząsów politycznych był charakterystyczny ustrój społeczny. Ziemia należała formalnie do króla, podzielono ją jednak na wielkie majątki ziemskie i oddano w posiadanie wielkim możnowładcom i świątyniom. Ta kasta potężnych wielmożów mianowała i obalała królów, urządzała rebelie i rokosze, gdy jej to dogadzało. Stąd wnioskuje się, że władcy hetyccy byli pierwotnie wybieralni.
Ład przywrócił dopiero około 1525 r. p.n.e. uzurpator Telepinus. Był to wielki mąż stanu i wojownik. Poskromił on możnowładców i ustanowił prawo sukcesji, które respektowano do końca istnienia państwa hetyckiego. Chcąc jednak przeprowadzić te reformy, musiał wycofać się z Syrii pod presją wojsk egipskich.
W państwie hetyckim panowali odtąd samowładni monarchowie, którzy równocześnie piastowali godność naczelnego wodza armii oraz najwyższego sędziego i arcykapłana. Ich emblematem było uskrzydlone słońce, a korespondencję swoją rozpoczynali oni formułą: „Ja słońce...”
Jak to zwykle bywa w absolutnych monarchiach, Hetyci stworzyli swoją religię państwową. Oficjalnym, najbardziej przez Hetytów czczonym bóstwem była bogini słońca, nosząca przydomek „królowej nieba, ziemi i kraju Hattis”. Nad liczną gromadą najrozmaitszych bożków panował bóg słońca, którego posągi ze złota i srebra kapłani codziennie kąpali, przyodziewali w świeże szaty i zabawiali tańcami przy wtórze instrumentów muzycznych i śpiewów. Hetyci tolerowali jednak bóstwa podbitych ludów i przyjmowali je nawet do swego panteonu. Do tych bóstw należał między innymi bóg rolnictwa Telipinu, który podobnie jak Attys, Ozyrys, Tammuz lub Adonis umierał na jesień i zmartwychwstawał wiosną.
Ciekawą rzeczą jest to, że teogonia hetycka wykazuje mnóstwo podobieństw z teogonią greckiego poety Hezjoda. Tłumaczyć to należy nie tylko pokrewieństwem z Grekami. Albowiem z dokumentów z Boghazkój wynika, że Hetyci utrzymywali bliskie kontakty z Achajami Myken, miastem Agamemnona i Klitajmestry, jak też z Trojańczykami. Syn jednego z królów achajskich przebywał na dworze hetyckim, by nauczyć się jazdy na rydwanie bojowym. Zachowała się również wymiana not dyplomatycznych w sprawie wydania pirata, który schronił się do nie wymienionego miasta achajskiego i zbiegł na okręcie ponoć przy cichym poparciu syna króla achajskiego. Na jednej z tabliczek odczytano nawet jego imię: „Aleksandrus z Troi”. Nie wiadomo tylko, czy wolno to imię identyfikować z owym Aleksandrem lub Parysem, który porwał Helenę i spowodował wybuch wojny trojańskiej.
Egipcjanie musieli niebawem wycofać się z Syrii pod presją rosnącego w potęgę państwa Mitanni, które w poważnym stopniu zagrażało również Hetytom. Około roku 1380 na tron hetycki wstąpił Suppiluliumas, wielki bojownik i administrator. Skonsolidował on na nowo państwo, otoczył stolicę Hattuszasz obronnymi murami, które do dziś dnia istnieją, pobił na głowę Mitannów i zajął północną Syrię.
Gdy stanął pod murami syryjskiej warowni Karkemisz, spotkała go rzecz ze wszech miar osobliwa. W obozie zjawił się poseł egipski i wręczył mu list od swojej królowej. „Mój małżonek zmarł - pisze w nim miedzy innymi - a ja nie mam syna. Mówiono mi jednak, że ty masz wielu synów. Gdybyś jednego z nich zechciał mi przysłać, stałby się moim mężem. Za żadną cenę nie chcę uczynić mężem jednego z moich poddanych. Jestem bardzo zaniepokojona”.
Suppiluliumas był tak zaskoczony, że wysłał do Egiptu swego przedstawiciela, by zasięgnął języka, czy list nie jest jakimś podstępem. Posłaniec wrócił z drugim listem królewej, w którym czytamy: „Dlaczego powiadasz: oni oszukują mnie? Gdybym miała syna, czyż pisałabym do cudzoziemca, by zwierzyć mu się ze swoich kłopotów i utopień? Obraziłeś mnie swoim podejrzeniem. Ten, który był moim małżonkiem, nie żyje, a ja nie mam syna. Nigdy nie wezmę za męża człowieka, który jest moim poddanym. Pisałam w tej sprawie wyłącznie do ciebie. Wszyscy tu powiadają, że masz kilku synów. Daj mi jednego z nich, iżby stał się moim mężem”.
Król hetycki dał się przekonać i wysłał do Egiptu jednego ze swoich synów. Ale młodzieniec nie zaślubił faraonowej wdowy ani nie wstąpił na tron egipski, gdyż po drodze został zamordowany.
Ta dramatyczna korespondencja, znaleziona w archiwum hetyckim w Boghazkuj, oczywiście zafrapowała uczonych. Jaka to królowa egipska kryje się za tymi listami? Drogą kalendarzowych kalkulacji udało się ustalić, że chodzi tu o trzecią córkę Echnatona i żonę Tutanchamona.
Echnaton walczył z potężną kastą kapłanów z Teb i był założycielem monoteistycznej religii, opartej na kulcie boga Atona występującego pod symbolem słońca. Była to religia przepojona radością życia, głosząca pokój między ludźmi i narodami.
Faraonowy prekursor twórców monoteizmu był także mecenasem i reformatorem sztuki. Młodzi artyści, którymi się opiekował, zbuntowali się przeciwko kapłańskiemu tradycjonalizmowi, uznającemu tylko sztukę hieratyczną i konwencjonalną. W swoich dziełach dążyli do prawdy, nawet do tego stopnia, że swego protektora nie wahali się przedstawić w całej jego realistycznej brzydocie. Zawdzięczamy im szereg fresków dających nam wgląd w intymne życie Echnatona. Widzimy go tam w otoczeniu córek i małżonki, w scenach pełnych idyllicznego ciepła i pogody. Otóż na tych właśnie malowidłach spotykamy się kilkakrotnie z autorką dramatycznej korespondencji.
Inne spotkanie z nią było nader wzruszające. Męża jej, Tutanchamona, pochowano wśród olśniewających skarbów w trzech trumnach, z których jedna została odlana z czystego złota. Gdy odkrywca jego grobowca Howard Carter podniósł wieko trzeciej trumny, ujrzał na piersi mumii wiązankę polnych kwiatów, na pewno złożoną tam przez jego owdowiałą małżonkę. Carter przyznaje, że wobec tego skromnego, ale przejmującego świadectwa żalu, które było jakby posłaniem ludzkiego serca z odległych wieków, dziwnie jakoś zbladły wszystkie wspaniałe zabytki, nagromadzone po brzegi w komorach grobowca.
Tutanchamon umarł w dziewiętnastym roku życia. Wdowa, której imienia nie znamy, miała wtedy tylko osiemnaście lat. Niedoświadczona i prawie bezradna, czuła się osaczona przez spiskowców i doszła do przekonania, że jeżeli się nie pośpieszy, straci tron. Stąd ten naglący styl listów, zdradzający niepokój i troskę. Według prawa egipskiego wolno jej było obrać sobie nowego męża i uczynić go faraonem. Ale kasta kapłanów nie zapomniała, że wdowa była córką największego ich wroga, Echnatona. Arcykapłan tebański Eje nasłał na hetyckiego królewicza zbirów i zagarnął tron przemocą. Nie znamy losu naszej korespondentki. Być może, że ją również zamordowano lub że umarła ona gdzieś na wygnaniu ze zgryzoty. Istnieje też możliwość, że wydano ją przymusowo za uzurpatora Eje, by zalegalizować zamach stanu. W ten oto sposób unicestwiono śmiały zamiar osadzenia na tronie faraonów Hetyty, a więc przedstawiciela narodu, który stał się groźnym rywalem Egiptu.
Po bitwie o posiadanie Kadesz (1286 p.n.e.) dla Hetytów nastąpił okres powolnego schyłku W niecałe sto lat po tym triumfie nad Egiptem państwo hetyckie uległo zagładzie. Sprawcami tej katastrofy były „ludy morza”, zbieranina najeźdźców różnego pochodzenia etnicznego, którzy wtargnęli z Bałkanów na obszary Bliskiego Wschodu i dotarli do samego Egiptu, gdzie rozgromił ich Ramzes III. Owa potężna fala inwazyjna porwała ze sobą pewne odłamy Hetytów. Usadowili się oni ostatecznie w północnej Syrii i w niektórych regionach Kanaanu, gdzie już za czasów Abrahama mieszkały jakieś, nie wiadomo skąd przybyłe, odłamy hetyckiego ludu. Pod wpływem hieroglifów egipskich wykształcili oni swoje własne pismo, nazwane przez naukę „hieroglifami hetyckimi”
W 717 r. p.n.e. Asyiyjczycy pod wodzą Sargona II zburzyli Karkemisz, ostatnie państewko hetyckie w Syrii. Angielski archeolog Woolley znalazł w ruinach tego miasta przejmujące dowody tego wydarzenia. W jednym z podmiejskich domów posadzka była pokryta popiołem, a w popiele leżały setki grotów od strzał i włóczni oraz kawałki połamanych mieczy. Najwięcej grotów nagromadziło się przy wejściu do poszczególnych izb. Były one pokrzywione od uderzenia o kamienne futryny drzwi. Z położenia tych szczątków wynika w sposób wyraźny, że obrońcy, walcząc rozpaczliwie, krok za krokiem cofali się z izby do izby.
Bitwa o Karkemisz - to ostatni akt historii hetyckiej. Ci założyciele potężnego państwa i rywale dumnego Egiptu znikają bez śladu z kart historii, rozpływając się w miejscowej ludności. Między innymi asymilują się również z Aramejczykami. Pozostały po nich jedynie tylko lakoniczne wzmianki w świętej księdze Żydów i dopiero współczesna archeologia przywróciła ich historii.
SCYTOWIE - LUD WIELKICH PRZESTRZENI. RYCERZE STEPÓW
Z wyjątkiem Etrusków i Kreteńczyków nic ma chyba w starożytności innego ludu, który byłby równie fascynujący, zagadkowy i opromieniony magią romantycznych legend, co Scytowie. Ci wolni najeźdźcy i pasterze zamieszkiwali w VII w. p n.e. rozległe obszary stepowe Europy i Azji, począwszy od Karpat aż hen do Pamiru i Ałtaju.
Lud scytyjski składał się z licznych plemion, rządzonych przez królów dziedzicznych lub wybieralnych naczelników. Należały one do wielkiej rodziny ludów indoeuropejskich, jakkolwiek w Azji stwierdzono wśród nich mongolskie i chińskie domieszki. Mimo wielkich odległości łączyły ich jednak wspólne związki kulturalne, zbliżone obyczaje i te same wyobrażenia religijne.
Scytowie nigdy nie mieli pisma i monet. Z tych powodów aż do chwili, kiedy historii przyszła w sukurs archeologia, nie wiedziano o nich nic ponad to, co przekazali nam w swoich zapiskach starożytni dziejopisarze i podróżnicy. Z relacji Herodota, Strabona i Plutarcha wiemy, że Scytowie byli groźnymi wojownikami, nomadami i pasterzami, że w kunszcie jeździeckim nie mieli sobie równych, że plemiona mieszkające nad dolnym Dunajem, Dniestrem, Bohem, Dnieprem i Donem, jak też na Krymie - plemiona określane mianem „Scytów Królewskich” - utrzymywały ożywione stosunki handlowe na północnym wybrzeżu Morza Czarnego. Ich podstawowym artykułem wymiany była pszenica, stąd wniosek, że niektóre warstwy społeczeństwa scytyjskiego, a może raczej ujarzmieni autochtoni zajmowali się rolnictwem.
Gdy władca perski Dariusz I gotował się do wielkiej wyprawy zbrojnej na Greków, postanowił odciąć im dostawę pszenicy ze Scytii i zmusić ich głodem do kapitulacji. W tej myśli, jak donosi Herodot, przeprawił się przez Bosfor na moście zbudowanym przez greckiego inżyniera Mandraklesa, przemaszerował Trację i sforsował Dunaj.
Jazda scytyjska nie stanęła jednak do walnej rozprawy. Cofała się w głąb bezkresnego stepu, pozostawiając za sobą kraj obrócony w perzynę, zatrute studnie i zniszczone zapasy żywności. Armia perska, nękana podjazdami i głodem, traciła stopniowo pewność siebie.
Dariusz miał tylko jedno wyjście z ciężkiej sytuacji: wymusić na nieprzyjacielu rozstrzygającą bitwę. Chcąc sprowokować króla scytyjskiego, wyszydził go przez posła, że ucieka przed nim z tchórzostwa. Ale buńczuczny wódz odpowiedział, że stanie do rozprawy, kiedy mu będzie to odpowiadało. „My Scytowie - dodał jeszcze - nie mamy ani miast, ani uprawnej ziemi, żeby zbyt spieszno nam było wdawać się z wami w walkę, w obawie, że miasta nam zajmiecie, a pola spustoszycie” (przekład S. Hammera).
Kiedyś wydawało się, że dojdzie wreszcie do decydującego spotkania. Jeden z oddziałów scytyjskich stanął w ordynku bojowym naprzeciwko Persów. Oczekiwano lada moment sygnału do ataku. Naraz między wojskami ukazał się zając. Wojowników scytyjskich poniosła żyłka łowiecka. Zapomniawszy o Persach i szyku bojowym, ruszyli wśród gromkich okrzyków i śmiechu w pogoń za uciekającym szarakiem. Dariusz, słysząc cały ten tumult, rzekł zrezygnowanym głosem: „Ci ludzie bardzo sobie nas lekceważą” - i dał hasło do odwrotu.
Przygotowując się do napisania całego rozdziału swoich Dziejów o Scytach, Herodot zebrał sumiennie wszystkie dostępne sobie informacje źródłowe. Udał się nawet w daleką podróż do Olbii, miasta założonego przez kolonistów greckich na wybrzeżu Morza Czarnego przy ujściu Dniestru. Mieszkańcy Olbii płacili Scytom daninę, ale równocześnie stali się zamożni, prowadząc z nimi handel wymienny. Znali oni, rzecz jasna, swoich partnerów w rzemiośle kupieckim bardzo dobrze i dlatego mogli Herodotowi dostarczyć sporo autentycznych faktów z zakresu ich ustroju, obyczajów, wierzeń religijnych i historii.
Scytowie, jak to już wspominaliśmy, wywozili głównie pszenicę. Ponadto sprzedawali Grekom sól, mięso, mleko, sery, skóry, futra, miód, ryby i niewolników. W zamian za to otrzymywali szlachetne - tkaniny, przedmioty ze złota, srebra i brązu, klejnoty oraz artystyczną ceramikę. Zamożna arystokracja scytyjska, posiadając ogromne ilości złotego i srebrnego kruszcu, zamawiała nawet u złotników greckich wyroby wymagające specjalnego kunsztu, jak wazy z figuralnym reliefem, biżuterię i paradne zbroje.
Scytowie chętnie utrzymywali stosunki handlowe z Grekami, strzegli się jednak, by nie ulec wpływom kultury i obyczajowości greckiej. Szczególną niechęć żywili do miast i urbanizacji swojego kraju. Nieodłączną cechą prawdziwego męża scytyjskiego było w ich mniemaniu umiłowanie swobody stepowej, konnej jazdy, łowiectwa, swego łuku i lassa do chwytania zwierząt. Jako mieszkanie wystarczył im namiot, który zresztą pięknie przyozdabiali makatami i dywanami, a najwyżej jeszcze drewniana chałupa kryta słomą. Kto ulegał pokusie miast greckich, narażał się na zarzut przeniewierstwa, a nawet zdrady.
Starożytni dziejopisarze przytaczają dwa przykłady, obrazujące w sposób dramatyczny przywiązanie Scytów do zwyczajów plemiennych. Jeden z nich dotyczy króla scytyjskiego Scylesa, który do tego stopnia rozmiłował się w greckim sposobie życia, że w tajemnicy przed swoimi poddanymi wybudował sobie w Olbii pałac, ozdobiony sfinksami i gryfonami. Jego własna straż przyboczna, gdy przydybała go w świątyni greckiej podczas misteriów dionizyjskich, zasiekła mieczami jako renegata i zdrajcę narodu.
Drugi przykład - to historia księcia Anaichasisa, brata króla scytyjskiego Sauliosa. W 589 r. p.n.e. przybył on do Aten jako poseł i zaprzyjaźnił się z Solonem. Podobno ze szkodą dla swojej misji poselskiej poświęcił się z zapałem studiom filozoficznym i władał tak pięknym językiem greckim, że Ateńczycy nazwali go „krasomówcą scytyjskim”. Tradycja utrzymuje poza tym, że on wynalazł koło garncarskie i kotwicę.
Gdy wracał do Scytii, obrał drogę okrężną, by poznać jak najwięcej krajów. W greckim mieście nad Hellespontem Kyzikos wziął udział w misteriach eleuzyjskich. Obwieszony podobiznami „Matki bogów” Kybeli i jej kochanka Attisa, puścił się wraz z innymi wtajemniczonymi w taniec rytualny uderzając w bęben, który zawiesił sobie na szyi. Opuszczając miasto ślubował bogini, że złoży jej hołd w Scytii w podzięce za szczęśliwy powrót do domu. Pewnego dnia wymknął się potajemnie z obozu swego brata i następnie pod niebem gwiaździstym odprawił te same obrzędy, które poznał w Kyzikos. Ktoś jednak podpatrzył go i król Saulios, ujrzawszy gorszącą scenę, oburzył się do tego stopnia, że przeszył zakałę swego rodu strzałą z łuku. Tak zginął książę stepów, który nie oparł się czarowi greckiej kultury i greckiej religii.
Scytowie nie zadowolili się olbrzymimi obszarami, jakie wzięli w posiadanie w południowo-wschodniej Europie i w Azji. Już w IX w - p.n.e. napadli na spokojnych rolników chińskich. Asyryjskie kroniki donoszą o ich pojawieniu się w 722 r. p.n.e. w Mezopotamii po zajęciu Azji Mniejszej. W Armenii archeolodzy odkopują mury obronne, w których tkwią charakterystyczne, trójkątne strzały napastników scytyjskich. Dzięki ich pomocy Asyryjczycy uwolnili w 626 r. p.n.e. Niniwę oblężoną przez Medów. Niektóre plemiona scytyjskie zajęły Syrię, Judę i w 611 r. p.n.e. dotarły do Egiptu, gdzie jednak rozgromił je faraon Psametych I. Resztki tych napastników pomieszały się w Azji Mniejszej z tubylcami i utworzyły w ten sposób naród Partów. Ślady pobytu Scytów znajdujemy dziś również na Węgrzech, w Bułgarii i Rumunii w postaci licznych kurhanów wyposażonych w zdumiewającą ilość przedmiotów ze złota, elektronu i srebra. Dotarli oni nawet do Polski. Jak świadczą przedmioty z brązu pochodzenia scytyjskiego, znalezione w osiedlach obronnych z lat 550-400 p.n.e., napadli oni na Strzegom na Śląsku i na osiedla w Kruszwicy i w Kamieńcu koło Torunia. W Biskupinie znaleziono jeden przedmiot uzbrojenia scytyjskiego. W Witaszkowie koło Gubina odkryto grób księcia scytyjskiego ze wspaniałymi złotymi przedmiotami.
W IV w p.n.e przekroczyły Don plemiona Sarmatów i w zaciętych walkach pokonały Scytów Zwycięstwo zawdzięczały one wynalazkowi żelaznego strzemienia, które umożliwiło im zorganizowanie ciężko uzbrojonej jazdy i rzucanie jej do natarcia w zmasowanych, zamkniętych szykach. Scytowie zostali następnie powoli wchłonięci przez miejscowy element ludowy.
Sarmaci, także pochodzenia indoeuropejskiego, a nawet blisko spokrewnieni ze Scytami, są dla nas o tyle ciekawi, że z nimi wiąże się grecka legenda o Amazonkach. Wykopaliska wykazały, że Sarmaci zachowali przeżytki ustroju matriarchalnego. W przeciwieństwie do kobiet scytyjskich, które całkowicie podlegały woli mężczyzn, kobiety sarmackie były równouprawnione, a nawet jeździły konno i brały czynny udział w walkach. Scytowie nazywali je z tych powodów szyderczo „władczyniami mężczyzn”. W kurhanach sarmackich centralne miejsce zajmują zazwyczaj zwłoki kobiet z mieczem u boku. Niedaleko od Tbilisi odkryto słynny grobowiec Amazonki sarmackiej, która pochowano z całym uzbrojeniem w pozycji siedzącej. Istnieją poszlaki, że poległa ona w walce.
Zobaczymy teraz, jak archeolodzy radzieccy na podstawie olbrzymich skarbów znalezionych w kurhanach scytyjskich, skarbów nie ustępujących świetnością odkryciom w grobowcach faraonów, nie tylko potwierdzili przekaz Herodota, ale nawet wzbogacili naszą wiedzę o Scytach, szeregiem dodatkowych, nader zdumiewających informacji.
DZIWY KURHANÓW SCYTYJSKICH
Rozległe tereny Związku Radzieckiego pokryte są dużą ilością kurhanów scytyjskich, między którymi bywają nawet istne wzgórza czy kopce. Dlatego wydaje się dziwne, że przez tyle wieków nie zwrócono na nie specjalnej uwagi. Byli jednak ludzie pewnego autoramentu, którzy okazywali kurhanom bliższe zainteresowanie: mianowicie rabusie grobowi. Dzięki ich przedsiębiorczości archeolodzy zbyt często przekonują się dzisiaj, że odkopany przez nich kurhan został już ogołocony z cenniejszych przedmiotów grobowych. W jednym z grobowców znaleziono szkielety złodziei, których zasypała ziemia, a przy wylocie podziemnego szybu pozbierane już do wyniesienia skarby ze złota i srebra.
Paradoksalnym zbiegiem okoliczności na dobro właśnie tych złodziejaszków trzeba zapisać, że wreszcie Scytowie przestali być wyłącznie legendą. Pod koniec XVII w. do Petersburga dotarły wieści, że w południowej Syberii między Uralem i Ałtajem grasują bandy rabusiów, które wykopują z kurhanów bajeczne skarby w złocie i srebrze. Piotr Wielki władał rozkaz ukrócenia tego procederu i odesłania wykopalisk do Petersburga. Ta znakomita kolekcja, zwana „złotem syberyjskim” stanowi obecnie chlubę leningradzkiego Ermitażu.
Składają się na nią liczne przedmioty artystyczne, odlane w szczerym złocie, jak klamry do pasów, bransolety, naszyjniki, naramienniki, a przede wszystkim wytrybowane w złotej blasze płaskorzeźby rozmaitych zwierząt, służące do ozdoby uprzęży końskich. Te fascynujące klejnoty sztuki złotniczej zdradzają ogromną dojrzałość artystyczną i znajomość zwierzęcego świata, realizm i równocześnie umiejętność finezyjnej stylizacji. Zwierzęta scytyjskie słyną dzisiaj na całym świecie jako okazy poczucia piękna, jakże niepospolitego u ludów, które żyły w stepach w prymitywnych warunkach pasterskiego i koczowniczego bytowania.
„Złoto syberyjskie” Ermitażu stało się olśniewającą rewelacją archeologiczną, ale upłynęło sporo jeszcze czasu do zbadania kurhanów w sposób naukowy i systematyczny. Aż do końca XIX w. tylko sporadycznie rozkopywano tu i ówdzie jakiś kurhan, zawsze z wynikiem pomyślnym. Dopiero od 1940 r. począwszy, archeolodzy radzieccy wszczęli na wielką skalę prace wykopaliskowe przy zastosowaniu wszelkich najnowszych zdobyczy i metod naukowych. Warto tu zaznaczyć, że badaniem kurhanów na Ukrainie zajmował się także archeolog polski z Krakowa Gotfred Ossowski.
W roku 1929 nastąpił sensacyjny zwrot w naszej wiedzy o Scytach. Uczony radziecki prof. S. I. Rudienko zorganizował ekspedycję antropologiczną, która udała się na Syberię. W niedostępnej dolinie Pazyryku, znajdującej się w głębi gór Ałtaju, odkrył on nekropol scytyjski liczący 40 kurhanów różniących się między sobą zarówno wielkością, jak i też kształtem. Niektóre były okrągłe, inne znowu owalne. Nad nimi górowało jednak wysokością pięć kurhanów, zawierających zwłoki potężnych władców scytyjskich. Rudienko rozkopał jeden z tych kopców i stwierdził z oszołomieniem, że dokonał odkrycia archeologicznego nie ustępującego świetnością i wagą historyczną ani grobom faraonów, ani też grobom królewskim w Ur i w Mykenach. Niestety musiał wówczas zaniechać dalszych prac wykopaliskowych; podjęto je na nowo dopiero w 1947 roku.
Chcąc zrozumieć doniosłość tego odkrycia, trzeba zapoznać się z budową tych kurhanów. Właściwy grobowiec był zbudowany z grubych pniaków. Przykryto go potem wysokim nasypem żwiru, a na szczycie złożono ciężkie głazy, ważące nieraz po kilka ton. W miesiącach letnich, na skutek topnienia lodu i śniegu, woda dostawała się przez szpary kamieni do wnętrza, gdzie jednak panowała wieczna zmarzłota, gdyż ciepło krótkotrwałego słońca nigdy nie zdołało tam przeniknąć.
Wieczny lód okazał się wymarzonym środkiem konserwującym. Podczas gdy w kurhanach południowo-wschodniej Europy znaleziono tylko szkielety ludzkie, w Pazyryku zabalsamowane zwłoki zmarłych zachowały jak żywe swoje ciało, swoje stroje i ozdoby. Nie sposób wyliczyć wszystkich bogactw znalezionych w grobach. Były tam siodła i uprząż z, artystycznymi okuciami ze złota, wzorzyste czapraki, wazy, broń, biżuteria wyjątkowej piękności, złote posążki i blaszki, którymi obszyte były tkaniny ubiorów. W jednym z kurhanów zachował się w wyśmienitym stanie czterokołowy wóz z dyszlowym zaprzęgiem na czwórkę koni. Ściany, podłogę i powałę kryły makaty wojłokowe, ozdobione barwnymi aplikacjami. Najcenniejszym jednak znaleziskiem był prawdziwy unikat, najstarszy na świecie aksamitny dywan, na którym w obramowaniu roślinnego ornamentu widnieją jelenie, gryfony oraz dwóch wojowników: jeden siedzący na siodle, a drugi prowadzący swego wierzchowca za uzdę. Znaleziono również chińskie jedwabie, służące jako pokrowce dla czapraków. Widzimy na nich wyhaftowane mityczne postacie sfinksów siedzących na gałęziach lub przelatujących miedzy lewami.
Władcy scytyjscy leżeli w drewnianych sarkofagach i w splendorze też na marach, przykryci ozdobionymi malowidłami i złotem wzorzystą makatą. Lezeh w sąsiednich komo @wiek, płeć i kolor sierści..
@się iasna jak na dłoni. Wielnieć; ponadto lalka lub, takanasc e wierzchowców ze staju kwlew uderzeniem czekana no trucizną, a zwierzęta kładziono yu w głowę.
W Dziejach Herodota znajdziemy opis całego obrzędu pogrzebowego.
@tylko na wiosnę i na jesieni.ptfr.H tu OC7V.
@było rzeczą nieodzowną, jakkolwiek niemałą rolę odegrała tu oczywiście również wiara Scytów w życie pozagrobowe.
@po drodze łomotem kotłów i piskiem fujarek.
Ornament na jcdmj / makat scyljjskicli w Pazyryku
@cania ludzi i koni, towarzyszy zmarłego władcy w podróży do krainy duchów.
Herodot twierdzi, że żałobnicy po wszystkich tych ceremoniach pogrzebowych musieli przeprowadzić na sobie zabieg oczyszczającego okadzania. W małym namiociku z trzech żerdzi i osłony wojłokowej siadali w kucki rzucając na rozprażony kamień ziarna konopi. Ciekawe, że archeologia w całej pełni potwierdziła ową wersję, znaleziono bowiem w kurhanach owe trójnogi z żerdzi, na których rozwieszano wojłokowy namiot.
Natomiast nie udało się sprawdzić najdziwniejszej bodajże opowieści Herodota. Ponieważ jednak grecki dziejopisarz okazywał się często prawdomówny, nie mamy powodu nie wierzyć mu także w tym wypadku. Chodzi tu o makabryczny zwyczaj ofiarowania w pierwszą rocznicę śmierci władcy pięćdziesięciu scytyjskich wojowników z jego straży przybocznej wraz z ich wierzchowcami. Ludzi i konie zabijano, wypychano trawą, a potem za pomocą palików ustawiano naokoło kurhanu. Ta upiorna straż konna stała w całym uzbrojeniu na stepie dopóty, dopóki nie rozpadła się lub nie została rozszarpana przez drapieżne ptactwo.
KOLOROWI JEŹDŹCY
Za makabryczny zwyczaj zabijania żony i służby zmarłego władcy nie wolno nam potępiać całego ludu scytyjskiego. Scytowie bynajmniej nie byli barbarzyńcami. Znalezione w kurhanach przedmioty artystyczne, jak haftowane tkaniny, makaty zdobione aplikacjami z kolorowej skóry, wzorzyste dywany, wyroby złotnicze i ceramika są aż nadto przekonywającym dowodem, że był to lud mający duże poczucie piękna i harmonii, lud bynajmniej nie stojący kulturalnie niżej od innych współczesnych mu ludów. Ci wolni jeźdźcy rozległych przestrzeni budzą ponadto sympatię swoim poczuciem humoru i beztroską oraz zamiłowaniem do gorących kolorów, do muzyki i do otaczającego ich świata zwierzęcego, który nad podziw dobrze umieli obserwować.
Okrutny rytuał pogrzebowy stosowany był jedynie tylko w razie śmierci władców, a więc miał charakter wyłącznie dworski. Był on wyrazem buty despotów, którzy w ten wynaturzony sposób pragnęli zamanifestować swoje bogactwo i potęgę. Nietrudno wyobrazić sobie, jak kosztowny był pochówek takiego władcy. Ogromne skarby w złocie i srebrze złożone w krypcie zmarłego, poświęcenie na zatratę kilku pełnej krwi wierzchowców z wyborowej stajni dworskiej, budowa ogromnego kurhanu wymagająca pracy wielu ludzi i wielu miesięcy - to przecież wysiłek niebywały, przypominający do pewnego stopnia budowę piramid. Z upływem czasu krwawy zwyczaj pogrzebowy osiągnął formy wręcz patologiczne. Tak na przykład w niektórych kurhanach znaleziono po kilkaset zabitych koni. Były to co prawda raczej małe, kudłate tarpany rasy Przewalskiego, ale wśród nich znalazły się także wspaniałe wierzchowce krwi szlachetnej.
Różnice w wielkości i zaopatrzeniu kurhanów świadczą ponad wszelką wątpliwość, że w V w. p.n.e. z dawnego ustroju wspólnoty rodowej pozostały wśród Scytów chyba tylko formalne resztki, że nierówności majątkowe i społeczne były już ogromne. Władzę i bogactwa zagarnęła nieliczna, opływająca w dostatki warstwa ludzi, którą można by określić jako arystokrację scytyjską. Przedstawiciele tej warstwy często występują na makatach w całej świetności swoich strojów. Na jednej z tkanin artysta wyhaftował scenę składania ofiar. Widzimy ołtarz, a po bokach postacie niewiast z profilu. Wyraźnie są zaakcentowane różnice społeczne: postacie kobiet arystokratycznych, przybrane w korony i welony, są duże, podczas gdy stojące za nimi w kornej postawie służebnice są o wiele mniejsze.
W potrzebie wojennej rody i plemiona łączyły się w związki plemienne, wybierając naczelnego wodza na okres przejściowy. Z tego urzędu rozwinęły się z czasem dziedziczne urzędy królów i naczelników plemion, zmonopolizowane przez szczególnie bogate i wpływowe rody. Podobnie jak to bywało gdzie indziej, władcy szukali różnych sposobów, by znaleźć posłuch. Przede wszystkim lansowali wersję, że władza ich pochodzi od bogów. Na jednym z dywanów wojłokowych figuruje bogini-matka Api z kwitnącą gałązką w ręku, a przed nią znajduje się siedząca na koniu postać strojnie ubranego jeźdźca. Symbolikę tej sceny nietrudno odczytać: jest to monarcha, który otrzymuje z rąk samej bogini władzę nad ludem scytyjskim. Drugi sposób to olśniewanie poddanych wspaniałością swojej osoby. Stąd bierze się ich wybujały zbytek, grający wszystkimi blaskami i kolorami, owa pogoń za okazałością wyrażającą się w nadmiernym bogactwie ozdób, w złotych cekinach, okuciach, i przedmiotach codziennego użytku, w drogocennych strojach i wzorzystych, wielobarwnych tkaninach dekoracyjnych.
W Kuł Oba, w niedużej odległości od krymskiego miasta Kercz, odkryto grobowiec jakiejś księżny scytyjskiej. Na pięknie rzeźbionych marach spoczywały zwłoki kobiety, a u podnóża czuwały uśmiercone służebnice, które miały odrabiać posługi przy swojej pani również po śmierci. Księżna połyskiwała od klejnotów, zdobił ją bowiem złoty diadem, naszyjnik przepięknej roboty, naramienniki i pierścienie. W krypcie leżało poza tym mnóstwo przedmiotów dużej ceny, między innymi lustro z polerowanego srebra i złota rzeźba wyobrażająca sarnę w pozycji leżącej.
Jednakże znaleziskiem, które zdobyło sobie później największą sławę na świecie, była elektronowa waza z reliefem przedstawiającym szereg wojowników scytyjskich. Zmarła widać była do niej szczególnie przywiązana, gdyż krewni troskliwie złożyli ją na jej łonie, gdzie przetrwała do naszych czasów.
Antropolodzy zauważyli ze zdumieniem, iż występujący na wazie Scytowie bardzo przypominają brodatych chłopów Rosji carskiej. Z malowideł ściennych w grobowcach królewskich na Krymie wiadomo ponadto, że Scytowie byli przeważnie jasnymi blondynami. Oczywiście należy tu podkreślić, że nie oznacza to wcale, iż byli przodkami Słowian. Po prostu resztki niedobitków scytyjskich po inwazji sarmackiej rozpłynęły się w morzu ludności autochtonicznej, przekazując jej w spadku pewne cechy etniczne i anatomiczne. Scytowie, jak sądzić można ze znalezisk i wizerunków, kochali się w barwnych strojach. Dla ich upiększenia posługiwali się najróżniejszymi technikami: aplikacją, haftem i okuciami. Ubrania szyli sobie ze skóry lub wojłoku i obrębiali często futerkiem. Nosili przeważnie tuniki i długie kaftany rozrzutnie haftowane, szarawary wpuszczane w miękkie buty bez podeszew i ze spiczastym nosem, wysokie futrzane kołpaki i szerokie pasy. Przypuszcza się, że oni byli wynalazcami spodni, nieodzownych dla ludzi, którzy całe prawie życie spędzał w siodle. Ponadto uzbrajali się w miecze, sztylety, toporki, czekany, tarcze i hełmy, a przede wszystkim w łuki, z których strzelali szybko i celnie.
ŻYCIE CODZIENNE SCYTÓW
U Scytów istniało wielożeństwo. Kobiety były społecznie bardzo upośledzone i całkowicie podporządkowane mężczyznom. W przeciwieństwie do Sarmatek (Amazonek z legendy greckiej) nie wolno im było nawet jeździć konno. Podczas wędrówek i bitew siedziały na wozach pilnując dzieci.
Nie znaczy to jednak, by nie dbały o swoją urodę. Ubierały się w bufiaste szarawary oraz w krótkie kaftany z długimi rękawami, które ozdabiały aplikacjami wyobrażającymi koguciki lub kwiaty lotosu i obszywały złotymi cekinami. Głowy nakrywały wysokimi, barwnymi kołpakami z wojłoku, obszywanymi cennym futerkiem. Buciki z miękkiej skóry z nosami i z niskimi cholewami pokryte były ornamentem ze szklanych paciorków lub złocistego kryształu pirytu.
Kobiety, podobnie zresztą jak mężczyźni, obwieszały się mnóstwem złotej biżuterii: kolczykami, naszyjnikami, bransoletami i pierścieniami. Mężczyźni lubili ponadto ozdabiać całe swoje ciało gęstym tatuażem, wyobrażającym różne fantastyczne zwierzęta. Tego rodzaju tatuaże zachowały się do dziś dnia na nieboszczykach w kurhanach Pazyryku.
Scytowie, jak sądzić można z licznie znalezionych instrumentów muzycznych, lubili tańce i muzykę. Wśród tych instrumentów przeważają bębny i kilkustrunowe harfy. Widzimy więc, że kultura ich była wcale bogata i żywotna. Uczeni radzieccy, którzy podjęli się zadania skatalogowania zabytków scytyjskich i zanalizowania ich cech swoistych, stwierdzili silne wpływy kultury scytyjskiej na sztukę Wikingów, Celtów i Merowingów. Wpływ ten zaznacza się oczywiście również na obszarach Słowiańszczyzny. Nie jest na przykład wykluczone, że kolorowe, papierowe wycinanki ludowe mają swój rodowód w scytyjskich aplikacjach wycinanych ze skóry.
Wiemy już, że Scytowie rozporządzali zdumiewającymi zasobami cennych metali. Nie ulega dziś wątpliwości, że otrzymywali je z własnych kopalń, mianowicie z Kraju Zakaukaskiego miedź, znad Dniestru i z Gór Kaukaskich żelazo, a z Uralu i Ałtaju złoto. Nie wyjaśniono dotąd, w jaki sposób Scytowie Królewscy uzyskiwali te bogactwa: czy z tytułu ściąganego trybutu, czy też jako artykuł wymiany handlowej.
Dziejopisarze greccy dzielili Scytów na rolników i koczowników. Uprawą ziemi zajmowali się przypuszczalnie ludzie najniższej warstwy scytyjskiej lub też obcoplemienni, ujarzmieni autochtoni. Ale nawet ci wolni Scytowie, którzy trudnili się hodowlą koni, bydła i owiec, nie byli koczownikami w ścisłym tego słowa znaczeniu. Pastwiska były tak obfite, że dalsze wędrówki były niepotrzebne. Wystarczyło przenosić się sezonowo z pastwiska na pastwisko sposobem rotacyjnym w zamkniętych granicach obszaru plemiennego. Scytowie wiedli przeto raczej życie osiadłe, tyle tylko, że mieszkali pod namiotami lub w szałasach pasterskich. Dowodem tego są choćby spotykane często w grobach realistyczne figurki kur i kogutów, których hodowla jest możliwa tylko przy stałej zagrodzie, jak i też ogromnych rozmiarów dzbany zasobowe, trudne do transportowania z miejsca na miejsce.
Dzięki wiecznej zmarzłocie w kurhanach Pazyryku, gdzie na przykład znaleziono mięsiwa, napoje i sery w takim stanie, że można było wypróbować ich smak, znamy dokładnie sposób odżywiania się Scytów. Podstawą ich posiłków była oczywiście konina i baranina, urozmaicona raz po raz kozim mięsem, wołowiną i dziczyzną. Jadali poza tym ryby, przeważnie tuńczyki i jesiotry, cebulę, fasolę i czosnek. Pieczywo piekli z jęczmienia i pszenicy. Powszednim ich napojem był kumys, sporządzony ze sfermentowanego mleka kobyły. Sławny lekarz grecki Hipokrates, który żył w latach 460-377 p.n.e., a więc współcześnie ze Scytami, pisał o nich, że lubili dużo jadać i całe dni spędzać przy winie, tańcach i śpiewie. Uwaga odnosi się oczywiście do zamożnych warstw scytyjskich. Wzbogacone na handlu z czarnomorskimi Grekami, mogły one sobie pozwolić na sprowadzanie przednich win greckich.
Jakie były wierzenia religijne Scytów? Nagromadzone informacje w tej dziedzinie są jeszcze nader skąpe. W znanej już nam anegdocie Herodota, w której król scytyjski odmówił Dariuszowi otwartego spotkania zbrojnego, powiada on jeszcze: „Ale spróbujcie zburzyć groby naszych ojców, wtedy zobaczycie, czy będziemy o nie walczyć” Wynika z tego, że podstawą religii scytyjskiej, podobnie jak u Chińczyków, był kult zmarłych i wiara w istnienie życia pozagrobowego. Przemawiają zresztą za tym inne jeszcze, odkryte przez archeologów, szczegóły, jak balsamowanie zmarłych i zaopatrywanie ich w małżonki, służbę, konie, jadło i sprzęt codziennego użytku.
Scytowie czcili najrozmaitsze bóstwa symbolizujące siły natury. Nad tą plejadą bogów górowała patronka Scytów, pani ognia i zwierząt, bogini-matka Api, której sylwetka często występuje na makatach Pazyryku. Jak świadczy rytuał okadzania po ceremoniach pogrzebowych, Scytowie wierzyli w złe duchy i demony, a również w magię i amulety.
Jako koczownicy i pasterze nie mieli świątyń i kapłanów. Posługiwali się jednak wróżbitami, którzy przepowiadali przyszłość. Byli to pewnego rodzaju szamani, których zawód przechodził z ojca na syna. Mówili oni - rzecz dziwna - dyszkantem i ubierali się w stroje kobiece. Zawód ich nie był zbyt bezpieczny, bowiem w razie fałszywego proroctwa w wypadkach doniosłych palono ich na stosie wraz z ich męskimi potomkami. Jak widzimy, u Scytów, podobnie zresztą jak u innych bliskich przyrodzie ludów, radość życia bezpośrednio sąsiadowała ze śmiercią.
NEAPOL SCYTYJSKI
Na peryferiach Symferopola znajdują się ruiny stolicy Scytów Krymskich zwanej przez starogreckiego geografa Strabona „Neapolem scytyjskim”. Miasto pochodzi z IV w. p.n.e., z okresu kiedy Scytowie stworzyli na Krymie silne państwo. Od roku 1945 ekspedycja archeologów radzieckich przeprowadza tam systematyczne prace wykopaliskowe. Ruiny zajmują obszar 160 hektarów. Uwagę zwracają przede wszystkim potężne mury obronne mające 12 metrów grubości. Był to bowiem okres dla Scytów bardzo niebezpieczny. Dzięki fortyfikacjom Neapol scytyjski zachował swą niepodległość aż do początków naszej ery, pomimo że w tymże samym czasie Scytowie mieszkający na północy ulegali najeźdźcom sarmackim i stopniowo ustępowali z widowni historii.
Stolica scytyjska musiała być miastem okazałym. O jej przebrzmiałej świetności świadczą monumentalne budowle użyteczności publicznej, pałace, kolumny uwieńczone bogato rzeźbionymi kapitelami, mozaiki, płaskorzeźby, posągi z brązu i marmuru, rozległe place, fontanny i ulice. Wszystko, co wykopano na Krymie, świadczy o wysokiej kulturze miejskiej tamtejszych plemion scytyjskich, o żywych stosunkach, jakie one utrzymywały ze wszystkimi cywilizowanymi narodami ówczesnych czasów. W pobliżu murów Symferopola znajduje się glinianka, z której okoliczna ludność czerpała surowiec na cegły. Pewnego dnia jeden z bawiących się tam chłopców doniósł archeologom, że w dole glinianki natknął się na jakąś kamienną skrzynię. Przystąpiono natychmiast do kopania i oto po pewnej chwili ukazał się kamienny grobowiec. Pośrodku leżał szkielet mężczyzny, ułożony głową na zachód. Znaleziono przy nim trzy groty do oszczepu z pozłacanymi tulejkami na drzewce, dwa miecze ze srebrnymi rękojeściami i srebrnymi pochwami, żelazny hełm z brązowymi ozdobami, resztki skóry haftowanej złotą nicią i kaftan obszyty blaszkami z czerwonego złota. Razem wziąwszy, znaleziono w grobowcu 800 przedmiotów ze złota, a więc nie mogło być żadnej wątpliwości, że natrafiono na szczątki jakiegoś króla scytyjskiego.
Zabrano się do przekopania całej glinianki i niebawem stało się jasne, że jest to większe odkrycie niż przypuszczano. Okazało się, że w sąsiedztwie kamiennego sarkofagu spoczywało jeszcze 70 drewnianych trumien. Znaleziono w nich szkielety mężczyzn, kobiet i dzieci. Zmarli mieli oczy przykryte złotymi blaszkami i spoczywali wśród mnóstwa przedmiotów i kosztowności ze złota. Mężczyźni byli uzbrojeni w miecze, hełmy, topory, łuki, oszczepy, kołczany i strzały. Kobiety miały zwierciadła z polerowanego brązu, bransolety, pierścienie, kolczyki i tysiące paciorków z krwawnika, bursztynu, ametystu, agatu, kryształu górskiego i chalcedonu oraz wisiorki-amulety w kształcie figurek ludzkich i główek demonów. Dzieci ustrojone były w wianuszki ze złotych rozetek. Wszyscy zmarli mieli na sobie szaty bogato ozdobione złotym haftem i złotymi naszywanymi blaszkami.
Drewno było oczywiście spróchniałe, ale szczęśliwy przypadek sprawił, że można było dokładnie odtworzyć okazały sarkofag królowej scytyjskiej. Zauważono bowiem jego dokładny odcisk w ścianach glinianki, na których odcisnęły się nawet resztki farb i pozłoty. Po dokonaniu odlewu gipsowego i pomalowaniu jego części odpowiednim kolorem okazało się, że sarkofag błyszczał od złota i malowideł. Spoczywał on na nóżkach drewnianych w kształcie sfinksów i gryfonów. Ściany opasywał szlak rzeźbionej girlandy z liści akantu i lauru, z szyszek i kwiatów słonecznika. Na narożnikach strażowały kunsztownie wystrugane lwy i sfinksy.
Archeolodzy radzieccy zadali sobie pytanie, w jaki sposób te trumny znalazły się w gliniance pod murami miasta? Sprawa wyjaśniła się, gdy spostrzeżono, że gliniankę otacza czworokątny mur fundamentowy z kamienia wapiennego. Zrozumiano, że na tym miejscu stało ongiś mauzoleum królów scytyjskich: na wapiennym fundamencie wznosiły się mury z nie wypalonej cegły, które w pewnej chwili zawaliły się do wnętrza. Pod wpływem deszczów cegły roztopiły się i otuliły trumny arystokracji scytyjskiej grubą bezkształtną masą gliny.
Wszystko przemawiało za tym, że nieboszczyk w kamiennej skrzyni stanowił w mauzoleum centralny ośrodek kultu. Stopniowo wokoło niego umieszczono innych zmarłych. Był to na pewno jakiś wielki król, otaczany wyjątkową czcią swego ludu. Należało go za wszelką cenę zidentyfikować, bo w ten tylko sposób można było ustalić datę powstania mauzoleum.
W tym celu przekazano czaszkę z kamiennej skrzyni radzieckiemu antropologowi M. M. Gierasimowowi, który wymodelował głowę, króla pokrywając ją odpowiednią warstwą wosku. I wówczas archeologia mogła się poszczycić nieoczekiwanym sukcesem. Dumna głowa Scyty w starszym wieku zdradzała niezaprzeczalne podobieństwo z twarzą króla Skilura, znaną ze starożytnych portretów na płaskorzeźbach i monetach.
Tego króla scytyjskiego znamy wszyscy z anegdoty, jaką opowiada Plutarch. Na łożu śmierci Skilur przywołał swoich synów, podał im kilka razem związanych oszczepów i żądał, by je złamali. Synowie próbowali po kolei i gdy im się to nie udało, król rozwiązał oszczepy i połamał je każdy z osobna, a potem rzekł: „Jeżeli zachowacie zgodę między sobą, nikt was nie pokona. Jeżeli natomiast będziecie działali w pojedynkę, nie oprzecie się nikomu”.
Była to maksyma, którą Skilur wcielał konsekwentnie w życie: zjednoczył wszystkie plemiona scytyjskie nad Morzem Czarnym pod swoją władzą i dzięki temu mógł skutecznie odeprzeć najazdy Sarmatów.
WIKINGOWIE PACYFIKU. NIEUSTRASZENI ŻEGLARZE
W samym środku Oceanu Spokojnego, na olbrzymiej przestrzeni wielu tysięcy kilometrów kwadratowych, znajduje się świat wysp wulkanicznych i koralowych atolów, które na tle lazurowych, nasłonecznionych rozłogów morskich błyszczą niby galaktyki gwiazd szmaragdowych. Obszar, obejmujący te wyspy, posiada jakby kształt trójkąta. Bezpośrednio pod samym wierzchołkiem leży łańcuch Archipelagu Hawajskiego, w dolnym lewym kącie Nowa Zelandia, a w prawym Wyspa Wielkanocna. Mniej więcej w pośrodku widzimy Tahiti i pozostałe wyspy Archipelagu Towarzyskiego.
Do zachodniego boku tego imaginacyjnego trójkąta przylegają dwie inne, wielkie grupy wysp: Mikronezja, a na południu od niej Melanezja z Nową Gwineą, Wyspami Salomona i najbardziej na wschód wysuniętym Archipelagiem Fidżi.
Mieszkańcy Polinezji to jedna z najpiękniejszych ras ludzkich na świecie. Postawni, atletycznie zbudowani, obdarzeni jasnobrunatną skórą, prostym nosem, gładkimi kruczymi włosami i lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, łączą w sobie niejako wszystkie najlepsze cechy fizyczne ludów białych, żółtych i czarnych. Są ponadto bardzo inteligentni, łagodni i tryskający radością życia, wynikającą z bliskiego obcowania z uroczą przyrodą.
Zawleczone przez białych odkrywców choroby zakaźne w straszliwy sposób Polinezyjczyków zdziesiątkowały, ale nie zdołały ich zdegenerować. Dzisiejsi potomkowie wyspiarzy odznaczają się nie mniejszą urodą niż ich ojcowie i są w równym stopniu przywiązani do swego folkloru, do bogatej tradycji legend, mitów i pieśni, w których przejawia się miłość do żeglarstwa i wysp ojczystych. Oto jedna ze starych pieśni, które Polinezyjczycy śpiewają do rytmu wioseł:
Cóż to za czółno
Sunie tam w dali
W białej mew chmurze, i
Pod łukiem łączy?
To wyspa Raroja morzem oblana,
Ziemia łagodnych podmuchów,
Skąd słychać lament króla Mereri-Nui
I cichy szelest kokosowego listowia.
O, jakże miła jesteś,
Ziemio moja, Raroja!
Jeżeli chodzi o pochodzenie Polinezyjczyków, to na ten temat lansowano swego czasu mniej lub więcej fantastyczne poglądy. Tak na przykład fakt, że w języku polinezyjskim i egipskim istnieje słowo „ra” na określenie słońca, przyjęto jako dowód, iż Polinezyjczycy to dawni emigranci z Egiptu. Inne tego rodzaju podobieństwa lingwistyczne, których nie sposób tu roztrząsać bliżej, nasunęły myśl, że Polinezyjczycy wywędrowali według jednych z Mezopotamii, według innych z Indii.
Zgoła odmienny pogląd reprezentuje Norweg Thor Heyerdahl, autor popularnych książek Wyprawa Kon-Tiki i Aku-Aku. Na podstawie statystycznych badań typów krwi, wykopalisk archeologicznych i flory (słodkie ziemniaki sadzone na wyspach polinezyjskich pochodzą podobno z Peru) Heyerdahl nabrał pewności, że Polinezję skolonizowali Indianie z Ameryki Południowej.
Czyż jednak ludzie żyjący w epoce kamiennej mogli na prymitywnych tratwach przepłynąć tysiące mil szlaku morskiego, znanego z gwałtownych sztormów i huraganów? Chcąc udowodnić możliwość takiej wyprawy morskiej, Heyerdahl zbudował tratwę z pni balsa i wraz z czterema towarzyszami przepłynął Pacyfik.
Wybitny amerykański antropolog i badacz Polinezji Robert C. Suggs ostro zaatakował Heyerdahla, zarzucając mu brak sumienności w badaniach naukowych, pogoń za tanim rozgłosem i nawet świadome przemilczanie faktów sprzecznych z jego teorią. Ze szczególnie gryzącą ironią przenicował krytycznie wyprawę morską Norwega. Tratwa poruszała się za pomocą żagli, tymczasem wiadomo, że Indianie Peru i Chile nie znali żagli przed przybyciem Hiszpanów. Heyerdahl płynął rzekomo na prymitywnej tratwie, nie pogardził jednak takimi zdobyczami cywilizacji, jak radio, kompas i sekstans. Ponadto, gdy rozbił się na rafach koralowych wyspy Raroja, miał jeszcze w zapasie 1500 puszek najrozmaitszych konserw. Indianie nie posiadali wszystkich tych udogodnień, jakże wobec tego można mówić o wiernym odtworzeniu domniemanej wyprawy sprzed tysiąca lat? Według opinii Suggsa Heyerdahl nie udowodnił niczego, poza tym tylko, że jest człowiekiem odważnym i przedsiębiorczym.*
*[W czerwcu 1963 r. siedemdziesięcioletni marynarz amerykański William Willis zbudował tratwę z trzech stalowych pontonów i puścił się samotnie w podróż morską na Pacyfik. Po 130 dniach żeglowania dotarł do wyspy Samoa. Pod koniec podróży zaskoczył go trzydniowy sztorm, w którym o mało co by zginął. W ostatniej chwili schronił się do spokojnej laguny Falucla, uniknąwszy rozbicia o rafy koralowe. Wilhs oświadczył reporterom: „Żadna rodzina nie przeżyłaby piekła takiej podróży i jest rzeczą śmieszną twierdzić, ze tego rodzaju podróż mógł odbyć cały lud. Teoria Kon-Tiki Heyerdahla jest moim zdaniem nonsensem”].
Od kilku lat spór ten stał się już bezprzedmiotowy. W wyniku intensywnych poszukiwań w dziedzinie archeologii, lingwistyki, antropologii, zoologii i botaniki, udało się ostatecznie zrekonstruować pochodzenie i historię Polinezyjczyków. Stwierdzono mianowicie z całą pewnością, że pierwotną ich ojczyzną były wybrzeża południowej Azji. Najważniejsze dowody przedstawiają się w dużym skrócie następująco:
Język polinezyjski, zwany „językiem włoskim Pacyfiku” ze względu na jego walory muzyczne, należy do wielkiej rodziny języków malajsko-polinezyjskich, będących w użyciu wśród ludów Indonezji, Filipin i niektórych plemion Madagaskaru. Przede wszystkim jednak jest blisko spokrewniony z grupą językową Tai-Kadai w Syjamie i z narzeczem Li na Tajwanie. Wszystkie te związki pokrewieństwa stanowią niezbity dowód, że wyspiarze Polinezji mieszkali kiedyś w południowej Azji. Oni sami zresztą zachowali w swoich bogatych legendach tradycję, iż przybyli z „Zachodu”. W genealogii plemiennej, którą ich kapłani potrafili na pamięć wyliczyć aż do 92 pokoleń, wymieniani są po imieniu herosi, którzy odkryli poszczególne wyspy.
Od kilku lat ekspedycje archeologiczne prowadzą na wielu wyspach Pacyfiku systematyczne prace wykopaliskowe. Znaleziono ruiny wielu wsi założonych przez pierwszych osiedleńców. Odkopane przedmioty kultury materialnej, szczególnie charakterystyczne toporki ciesielskie, są zupełnie podobne do tych, jakie w dużej ilości odkopano wzdłuż południowych wybrzeży Azji. Ponadto szkielety ludzkie, pochodzące z tych dwóch stron świata tak od siebie odległych, wykazują uderzające podobieństwa antropologiczne.
Szczególnie wymowne są dowody botaniczne i zoologiczne. Rośliny i zwierzęta, przywiezione przez żeglarzy polinezyjskich na wyspy Pacyfiku, jak drzewo chlebowe, pandan, taro, jams, trzcina cukrowa i palma kokosowa oraz świnia (azjatycka odmiana sus cristadus), drób i pies także pochodzą z południowej Azji. Spór istnieje tylko co do słodkiego ziemniaka. Jedni twierdzą, że dostał się na wyspy z kontynentu amerykańskiego dzięki Indianom, inni natomiast dowodzą, że ojczyzną jego jest Afryka, skąd przeszczepił się do Azji, a stamtąd został zabrany na Pacyfik przez Polinezyjczyków.
Dlaczego wywędrowali Polinezyjczycy ze swoich pierwotnych siedzib? Południową Azję zamieszkiwały ludy, które były rezultatem skrzyżowania się mongoloidów, negroidów i białej odmiany ludzi podobnych do japońskich Ajnów, z przewagą krwi tych ostatnich. Na północy natomiast rozpleniły się ludy mongolskie. Około 1600 r. p.n.e. zostały one zjednoczone pod berłem dynastii Szang. W dorzeczu rzeki Huang Ho powstało potężne, wojownicze cesarstwo chińskie, które rozpoczęło swoją ekspansję na południe i na północ. Nastała tam epoka brązu. Wyrazem jej są przede wszystkim fascynujące, bogato zdobione naczynia z pierwszymi śladami pisma chińskiego, szyszaki, miecze, topory bojowe i opancerzone rydwany. W miarę rozszerzenia się granic cesarstwa ludy prymitywne zostały wchłonięte lub wypierane coraz bardziej na południe. Nastąpiła w ten sposób na kontynencie azjatyckim etniczna reakcja łańcuchowa, która około 1500 r. p.n.e. dała się odczuć na południowym wybrzeżu. Polinezyjczycy, świetni żeglarze i rybacy, postanawiają raczej puścić się na niepewną tułaczkę morską, niż ulec najeźdźcom.
Wykopaliska archeologiczne pozwalają nam śledzić drogę ich migracji. Badania jądrowe metodą C 14 wykazały, że około 1500 r. p.n.e. byli oni na Filipinach, a w X w. p.n.e. rozpoczęli stopniową kolonizację wysp Polinezji. Odległość, jaką przebyli na nieznanym, zdradliwym morzu bez pewności, czy kiedykolwiek natkną się na jakiś ląd, wynosiła kilka tysięcy mil morskich. Było to osiągnięcie zdumiewające, prawie niewiarygodne, jedyne w historii, wobec którego bledną wyczyny wszystkich innych ludów żeglarskich. Kartagińczycy, Grecy i Fenicjanie nigdy nie mieli odwagi wypłynąć na pełne morze, a nawet podczas swych najsłynniejszych wypraw trzymali się blisko lądów. Wikingowie dotarli wprawdzie do Ameryki Północnej, była to jednak wyprawa odosobniona i przypadkowa, przy czym odległości Atlantyku nie mogą iść w porównanie z zawrotnymi przestrzeniami Oceanu Spokojnego.
Toteż gdy wybitny antropolog Piotr Buck, Maorys z Nowej Zelandii i słynny badacz Polinezji, nadał swojej porywającej książce tytuł „Wikingowie Pacyfiku”, nie dopuścił się wcale przesady, lecz, przeciwnie, zastosował wobec największych żeglarzy w dziejach ludzkości przenośnię, którą Anglicy zaliczyliby do rzędu określeń, nazwanych przez nich terminem „understatement”.
ZGŁĘBIONE I NIE ZGŁĘBIONE TAJNIKI POLINEZJI
Trójkątny rejon Wysp Polinezyjskich leży w odległości bez mała dwóch tysięcy mil morskich od Azji. Nawet między poszczególnymi wyspami w ramach samego trójkąta odległości są nieraz ogromne. Chcąc dostać się z Tahiti na Hawaje, żeglarze polinezyjscy musieli przepłynąć 2200 mil morskich. Do najbliższego sąsiada Wyspy Wielkanocnej (Pitcairn) jest wcale niebagatelna droga morska - 1100 mil. Jeżeli pomyśli się, że Polinezyjczycy byli ludźmi epoki kamiennej, że płynęli na łodziach wyciosanych prymitywnymi toporkami i powiązanych postronkami, że przeważnie musieli stawić czoło przeciwnym prądom morskim i wiatrom wiejącym ze wschodu na zachód - nabierzemy szacunku dla ich umiejętności żeglarskich. No i dla ich bohaterskiej odwagi. Trzeba bowiem przyjąć za rzecz niewątpliwą, że podczas tej dramatycznej migracji setki łodzi poszło na dno podczas sztormów i huraganów, że szlak tej na miarę eposu zakrojonej penetracji znaczony był z całą pewnością tysiącami ofiar ludzkich.
Z uwagi na wszystkie te okoliczności niektórzy uczeni doszli do przekonania, że migracja nie była zamierzona, że Wyspy Polinezyjskie skolonizowali rybacy, których podczas łowów zagnały na nieznane morze wichry i fale morskie w czasie gwałtownych sztormów. Tezę przypadkowości rozwija między innymi nowozelandzki socjolog Andrew Sharp w swojej książce Starodawni żeglarze na Pacyfiku. Jednakże amerykański antropolog Robert Suggs, autor świetnej książki Wyspiarska cywilizacja Polinezji, wykazuje bezpodstawność owej tezy szeregiem przekonywających argumentów. Między innymi zwraca uwagę na to, że przecież rybacy nie mają zwyczaju zabierać na łowy kobiet, psów, prosiąt, drobiu i nasion roślin uprawnych. A że istotnie to wszystko zabrali, świadczą niezbicie szczątki kopalne, znalezione w ruinach najdawniejszych polinezyjskich osiedli.
Sama odwaga, rzecz jasna, nie wystarczyłaby Polinezyjczykom, by wyjść zwycięsko z zapasów z żywiołem morskim Pacyfiku. Byli oni doświadczonymi żeglarzami, od tysięcy lat obytymi z morzem. Już jako rybacy azjatyckich wybrzeży potrafili płynąć setki mil na otwartym morzu, kierując się wyłącznie instynktem i pięcioma zmysłami. Z obserwacji Suggsa i innych badaczy wynika, że zdumiewające zdolności pod tym względem posiadają jeszcze nawet dzisiejsi potomkowie dawnych Polinezyjczyków. Znają oni dokładnie układ ciał niebieskich w kolejnych porach roku, umieją wyzyskać sezonowe wiatry i prądy morskie płynące w cieśninach między wyspami. Do jakiego stopnia mają oni wyostrzone zmysły świadczy to, że bliskość lądu potrafią rozpoznać po locie ptaków, po kolorze morza, po zapachu roślin, po dalekim szumie fal bijących rytmicznie o skały lub rafy koralowe, a nawet po smaku wody morskiej. Bywają nawet wypadki, że ukrytą za horyzontem wyspę sygnalizują oni według odblasku, jaki na chmurę rzuca płytka laguna lub biały piasek wybrzeża.
Polinezyjczycy byli także znakomitymi budowniczymi statków morskich. Składały się one z dwóch łodzi długości do 35 metrów, złączonych ze sobą pomostem. Dzioby i rufy wygięte wysoko w górę odznaczały się bogactwem ozdób snycerskich, nad pokładem powiewały dwa lub trzy trójkątne żagle z włókien rośliny pan-dan. Na pomoście stał zazwyczaj szałas z pni bambusowych, w którym mogło pomieścić się do stu osób. Fakt, że Polinezyjczycy nie mieli gwoździ, wyszedł im raczej na korzyść. Podwójne czółna, związane postronkami, były elastyczne w złączach i, poddając się falom, nie łamały się łatwo.
Budowa okrętu była aktem religijnym, pełnym złożonych ceremonii. Miejsce budowy oraz sami budowniczowie pozostawali pod specjalną opieką bóstw plemiennych, każde czółno otrzymywało swego patrona-bożka. Nawet ścinanie pni i przygotowanie innych materiałów odbywało się ściśle według ustalonych od wieków przepisów rytualnych. Wodowaniu nowych statków towarzyszyły zazwyczaj tańce, śpiewy i długotrwałe uczty.
Na dalekie wyprawy morskie Polinezyjczycy gromadzili zapasy żywności w łodziach pod pomostem. Zaprowiantowanie składało się głównie z ugotowanych, zmielonych na mączkę i zapakowanych w liście owoców pandan suszonych słodkich ziemniaków i zmielonych owoców drzewa chlebowego, przechowywanych w wiklinowych koszach. Natomiast suszony miąższ kokosu służył za paszę dla drobiu i prosiąt, trzymanych na pokładzie w klatkach. Wodę do picia wożono w wydrążonych skorupach kokosu, w tykwach i w pniach bambusowych. Zapasy uzupełniano oczywiście po drodze łapaniem w naczynia wody deszczowej i łowieniem ryb, z których w razie potrzeby potrafiono nawet wyciskać płyn do picia.
Czyż wobec tego nie należałoby przyjąć za rzecz możliwą, że Polinezyjczycy dotarli do Ameryki Południowej? Nie wykluczają tego najwybitniejsi specjaliści, między innymi polski uczony prof. A. L. Godlewski, świetny znawca Polinezji.
Pamięć o tego rodzaju wyprawach morskich żyje do dnia dzisiejszego w tradycji plemiennej Polinezyjczyków. Jedna z legend wspomina na przykład o wielkim statku żaglowym, który na Markizach zbudowali żeglarze plemienia Naiki, a który jakoby pożeglował w kierunku wschodnim, aż dobił do jakiegoś wielkiego lądu. Ponieważ na wschód od Markizów nie ma żadnego innego lądu, w rachubę może wchodzić tu jedynie tylko Ameryka. Legenda powiada dalej, iż odważni żeglarze Naiki wrócili na swoją wyspę, pozostawiając jednak w odkrytym kraju paru towarzyszy, aby żyli wśród tamtejszych mieszkańców. Inna legenda, tym razem pochodząca z wyspy Rarotonga, utrzymuje, że jeden ze statków żaglowych dobił do kraju potężnych szczytów górskich. Nasuwa to przypuszczenie, że bohaterowie tej legendy ujrzeli masyw górski Andów.
Podania ludowe należy raczej traktować z rezerwą, chociaż, jak to niejednokrotnie się okazało, potrafią one zawierać jakąś większą lub mniejszą dozę prawdy. Jednakowoż w naszym wypadku w sukurs tym legendom przychodzi do pewnego stopnia archeologia. Mianowicie na wybrzeżach Ameryki Południowej znaleziono sporo przedmiotów kultury materialnej, których pochodzenie polinezyjskie nie może podlegać dyskusji. Do tych znalezisk należy zaliczyć przede wszystkim toporki i maczugi bojowe, wykopane w ruinach osiedli w Chile i w północnej Argentynie. Tego rodzaju toporki, do dziś dnia używane przez niektóre plemiona indiańskie Chile w ceremoniach religijnych, nazywają się „toki”. Jest to nazwa polinezyjska, która w identycznym brzmieniu zachowała się dotąd w narzeczu mieszkańców archipelagu Markizów.
Nie jest to jedyny problem, jaki intryguje badaczy Polinezji. Przytoczymy choćby zagadkową sprawę wyspy Pitcairn. Gdy w roku 1790 wylądowali na niej buntownicy z angielskiego okrętu „Bounty”, nie było tam żywej duszy. Wyspa okazała się bezludna, mimo że gleba jest tam nadzwyczaj urodzajna. W wyniku badań wykopaliskowych stwierdzono, że ongiś Pitcairn zamieszkiwali Polinezyjczycy. Cóż zatem stało się z nimi? Czy zginęli w jednej z wojen plemiennych, które gnębiły wyspiarzy Polinezji, czy też może ulegli jakiejś zarazie? Na te pytania nie ma dotąd ostatecznej odpowiedzi.
Największą i najbardziej fascynującą tajemnicą otoczona jest Wyspa Wielkanocna. Jej gigantyczne posągi kamienne, stojące gromadnie na zboczach wulkanu Rano Raraku, jej starodawne świątynie leżące w ruinach i fantastyczne płaskorzeźby na płytach bazaltowych - przemawiają najsilniej do wyobraźni pisarzy, podróżników i uczonych. Nic dziwnego przeto, że na temat pochodzenia mieszkańców tej wyspy snuto najrozmaitsze karkołomne teorie. Byli na przykład zwolennicy poglądu, że budowniczowie megalitycznych rzeźb stanowili resztki mieszkańców Atlantydy; inni sądzili, iż pochodzili z doliny Indusu, gdzie w drugim tysiącleciu p.n.e. kwitła wspaniała cywilizacja miejska; niektórzy fantaści identyfikowali ich z jakąś wymarłą rasą olbrzymów, która żyła współcześnie z dinozaurami. Poważniejsze podstawy ma teoria, głoszona między innymi przez Heyerdahla, że Wyspę Wielkanocną skolonizowali Indianie peruwiańscy. Ostatnio jednak archeolodzy doszli do przekonania, że pierwotni osiedleńcy byli Polinezyjczykami z archipelagu Markizy. Osobliwe posągi kamienne prawdopodobnie mają coś wspólnego z kultem przodków, który wśród wyspiarzy polinezyjskich jest dotąd bardzo żywy.
Najbardziej intrygujące jest polinezyjskie pismo hieroglificzne, wyryte na tabliczkach drewnianych. Było to ezoteryczne pismo, znane jedynie kapłanom i bardom z bractwa rongo-rongo. Krwawe wojny plemienne, które przed przybyciem Europejczyków dziesiątkowały ludność, wyniszczyły również część tych mędrców, biegłych w czytaniu pisma. W 1862 r. hiszpańscy łowcy niewolników z Peru zabrali prawie całą ludność do przymusowej pracy przy eksploatowaniu guana na wyspach Czincza. Wśród porwanych wyspiarzy znajdowali się ostatni członkowie bractwa rongo-rongo i tajemnica pisma zaginęła bezpowrotnie. Obecnie nad jego rozszyfrowaniem biedzi się grono uczonych, szczególnie młody badacz radziecki Borys Kudriawcew oraz Niemcy Werner Wolf i Tomasz Bartel, autor obszernego, wydanego w 1959 r. dzieła na ten temat.
PIERWSZY CZŁOWIEK W AMERYCE
Skąd i kiedy przybyli Indianie na kontynent amerykański? Pytania te nie przestają niepokoić uczonych, zwłaszcza że coraz to nowe materiały dowodowe, ujawniane przez archeologów, geologów i antropologów, wprowadzają nieustannie poważne korekty do tego zagadnienia. Ustalmy więc na razie to, co nie ulega wątpliwości i co nie znalazło się. jeszcze w rozbracie z odkryciami ostatnich czasów.
W erze geologicznej, kiedy północne obszary globu ziemskiego ginęły pod grubą powłoką lodów, poziom morza był oczywiście o wiele niższy niż dzisiaj. W konsekwencji Wyspy Aleuckie tworzyły w owych okresach bądź to gęsty łańcuch wysp, bądź też jednolity pomost lądowy, łączący Syberię z Alaską. Cieśnina Beringa ma tylko pięćdziesiąt kilometrów szerokości, nie jest więc rzeczą dziwną, że pewne plemiona syberyjskie, w poszukiwaniu zwierzyny łownej, przewędrowały na przełaj Syberię i skierowały się przez ów pas lądowy do Alaski. Stamtąd już powoli poszczególne grupy indiańskie rozczepiały się i rozprzestrzeniały po całym kontynencie, aż w końcu dotarły nawet do południowego przylądka Ameryki Południowej.
Gdy zadamy sobie pytanie, kiedy dotknęła stopa ludzka kontynentu amerykańskiego, znajdziemy się w kłopocie. Geologowie stwierdzili, że międzykontynentalny most lądowy istniał plus minus dwadzieścia tysięcy lat i pogrążył się w morzu w IX tysiącleciu p.n.e. Z tych badań wynikałoby nieuchronnie, że Indianie musieli przekroczyć Cieśninę Beringa najpóźniej na przełomie X i IX tysiąclecia. Ale kiedy dokładnie? Właśnie o wydarcie przyrodzie odpowiedzi na to pytanie archeologia stacza obecnie heroiczne boje.
Do niedawna jeszcze poczytywano za pewnik, że Indianie pojawili się w Ameryce w X tysiącleciu p.n.e. Na obszarze Ameryki Północnej znaleziono setki kamiennych toporów, noży, grotów i śladów ognisk. W wyniku badań metodą jądrową C 14 stwierdzono, że żadne z tych wykopalisk nie liczyło więcej niż dwanaście tysięcy lat. Raz po raz co prawda poruszenie wywoływała sensacyjna wiadomość, że wykopano dowód, iż człowiek pojawił się w Ameryce daleko wcześniej, ale zazwyczaj wieści te okazywały się fałszywym alarmem. Jednym słowem - przez długi czas X tysiąclecie stało się ostatnim słowem nauki, niemalże aksjomatem.
Niedawno jednak spory na ten temat wybuchły na nowo. Asumptem stał się naukowo potwierdzony fakt, że na samym cyplu Ameryki Południowej odkryto przedmioty kultury materialnej, pochodzące z VIII tysiąclecia p.n.e. Zdawałoby się zatem, że wszystko jest w porządku, że odkrycie potwierdza ustaloną teorię. Pewne odłamy plemion, które dotarły do Alaski w X tysiącleciu, potrzebowały dwa tysiące lat, by przewędrować cały kontynent i osiedlić się wreszcie na jego najbardziej na południe wysuniętym przylądku.
Z tą kalkulacją nie zgadza się jednak szereg wybitnych archeologów i antropologów. Stoją oni na stanowisku, że prymitywni koczownicy żyjący z łowów nigdy nie wędrowali prostą drogą. W pogoni za zwierzyną często zmieniali kierunek, zatrzymywali się tu i ówdzie na dłuższy postój i ruszali znowu w drogę, gdy okazała się potrzeba szukania gdzie indziej żywności. W rezultacie na pokonanie olbrzymich odległości od Alaski do Patagonii potrzebowaliby znacznie więcej niż dwa tysiące lat; potrzebowaliby może cztery, może nawet pięć tysięcy. Inaczej mówiąc: gdyby przyjąć tę teorię, trzeba by dojść do nieodzownej konkluzji, że Indianie zjawili się na Alasce o parę tysiącleci wcześniej niż przypuszczano na podstawie dotychczasowych wykopalisk.
Ale domysły pozostaną tylko domysłami, dopóki nie otrzymają konkretnej podbudowy w postaci naukowych dowodów, w tym wypadku w postaci znalezisk wykopaliskowych. Zadania dostarczania tych dowodów podjęła się ekipa muzeum archeologicznego stanu Newada pod kierownictwem prof. Shutlera. W Tule Springs, około 15 kilometrów od miasta Las Vegas, Amerykanie rozpoczęli prace wykopaliskowe na skalę niebywałą. Stanowisko archeologiczne jest obecnie pustynią, ale w odległych epokach znajdowało się tam ogromne jezioro, otoczone puszczą. Na brzegu, jak wykazały powierzchowne badania, koczowali Indianie, prawdopodobnie bezpośredni potomkowie tych wędrownych łowców, którzy w poszukiwaniu zwierzyny przekroczyli Cieśninę Beringa.
Olbrzymie mechaniczne koparki przerzuciły 300 tysięcy ton żwiru i ziemi. Ten kosztowny wysiłek, podjęty na miarę nieledwie przemysłową, opłacił się w całej pełni. Narzędzia z kości i kamienia, wydobyte z głębokich warstw stratygraficznych, pochodzą niewątpliwie z XIII tysiąclecia p.n.e., uzyskano więc pewność, że kalkulacja niektórych archeologów była słuszna Datę pojawienia się człowieka Shutler cofnął o prawie trzy tysiące lat.
Zachęceni tym rewelacyjnym wynikiem, inni archeolodzy przystąpili teraz do gorączkowych poszukiwań, przekopując stanowiska na całym kontynencie od Alaski do Patagonii. A Shutler skupił się tymczasem na przetrząsaniu pieczar górskich w nadziei odnalezienia ludzkich szczątków kostnych, które by wreszcie wyjaśniły, jakim typem antropologicznym był protoplasta Indian północnych, jak również Tolteków, Majów, Azteków i ludów peruwiańskich włącznie z Inkami.
Już obecnie można zanotować szereg odkryć, które potwierdziły tezę o dawności kultur indiańskich i przeobraziły w sposób rewolucyjny dotychczasowe poglądy na tę sprawę, Uczeni byli przekonani, że najstarsze kultury Indian południowo-amerykańskich nie powstały wcześniej, niż w pierwszym tysiącleciu p.n.e. Co było przedtem, nikt właściwie nie mógł powiedzieć. Ale w 1958 r. peruwiański archeolog Augusto Cardich odkrył w pieczarach andyjskich nad rzeką Maranon kości należące do człowieka, który jak wykazały badania metodą C 14, żył w VIII tysiącleciu p.n.e. Nie znał on metalu i nie uprawiał rolnictwa, lecz żył z łowiectwa posługując się kamieniem i zaostrzoną żerdzią. Identyczne pod względem antyczności szczątki ludzkie znaleziono ponadto w Wenezueli, Ekwadorze i w Argentynie, co daje pojęcie, jak szeroko rozprzestrzenił się ówczesny człowiek.
Najbardziej przełomowego odkrycia dokonał jednak w 1959 r. dr Fryderyk Engel, francuski przemysłowiec, który zaraził się bakcylem archeologii i jest obecnie profesorem uniwersytetu w Limie.
Na słynnym cmentarzysku mumii peruwiańskich w Paracas przeprowadził prace wykopaliskowe poniżej grobów i odkrył ślady osadnictwa pochodzącego z III tysiąclecia p.n.e. Wioskę zamieszkiwali ludzie z epoki kamiennej, których charakterystyczną cechą były wydłużone głowy podobne do europejskich. Łowili oni już ryby za pomocą sieci, umieli wyplatać kosze z wikliny i sporządzali zręczne narzędzia z kości.
Nieco później Engel udowodnił, że osiadły tryb życia i rolnictwo niewątpliwie istniało w Ameryce już w IV tysiącleciu p.n.e., a więc, że pod względem dawności nie ustępuje zbyt wiele egipskiemu osadnictwu nad Nilem. W odległości około sześćdziesięciu kilometrów na południe od Limy, przy ujściu dawnej, dziś już wyschniętej rzeki, leżała wioska zbudowana przez lud, który Engel obdarzył naukowym mianem Chilca. Mieszkańcy tej najstarszej w Ameryce osady budowali stożkowe chałupy z wikliny, słomy i wierzbiny. Badania jądrowe metodą C 14 wykazały, że większość datuje się z roku 3750 p.n.e.
Suchy klimat peruwiański sprawił, że o tych osadnikach dowiedzieliśmy się mnóstwa istotnych szczegółów. Przede wszystkim, że uprawiali już ziemię. Podstawą ich odżywiania się była fasola, kiełki trzcinowe i rozmaite inne rośliny. Łowili ponadto ryby za pomocą haczyków, sporządzonych z kolców. Wprawdzie nie znali wełny ani bawełny, ale uprawiali tkactwo z innych włókien roślinnych. Znalezione w wiosce fujarki świadczą, że lubili muzykę, a liczne ozdoby z kamienia, muszli i kości są dowodem, że mieli poczucie piękna.
Przy wiosce zachował się doskonale cmentarz z resztkami pochowanych tam nieboszczyków. Dzięki temu poznaliśmy obyczaje pogrzebowe ludu Chilca. Zmarłego okładano matami i obciążano kamieniami, aby jego duch nie mógł powstać i niepokoić żywych. Uderzające jest to, że kobiety przygniatano większą ilością kamieni, przypuszczalnie dlatego, że duchy niewieście uważano za bardziej złośliwe niż duchy mężczyzn.
Badania wykazały ponad wszelką wątpliwość, że wioska istniała okrągło tysiąc lat. Mniej więcej około 2700 r. p.n.e. lud Chilca znikł nagle, a wioska przestała istnieć. Nie znaleziono żadnych śladów, które by pozwoliły snuć przypuszczenia, jaki los spotkał pierwszych osadników i rolników kontynentu amerykańskiego.
NOWINY Z KRAJU MINOSA
Ziemia peruwiańska kryje w sobie sporo innych jeszcze niespodzianek naukowych. Ostatnio na przykład żywe poruszenie wywołała sprawa pisma Inków. Jak wiadomo, Inkowie posługiwali się tak zwanym pismem węzłowym „kipu”. Polegało ono na tym, że na różnokolorowych sznurkach wyuczeni specjaliści układali węzełki w ten sposób, że zastępowały one litery lub ideogramy. Sztuka odczytywania tego osobliwego pisma poszła całkowicie w zapomnienie.
Jednakże kilka miesięcy temu archeolodzy peruwiańscy odkryli w Andach wyryte lub wymalowane na ścianach skalnych znaki obrazkowe przedstawiające ludzi i zwierzęta w różnych pozach, a nawet kreski i kropki ułożone jakby w świadomym porządku. Powstało więc podejrzenie, że Inkowie posiadali poza „kipu” normalne pismo obrazkowe, złożone z szeregu znaków. Obecnie archeolodzy peruwiańscy pochłonięci są żmudną pracą kopiowania tego domniemanego pisma, pracą, która potrwa kilka lat. Po zgromadzeniu materiału okaże się może, że Inkowie posługiwali się podobnym pismem, jak ludy starego świata. Miejmy nadzieję, że pojawi się jakiś genialny Champollion, który potrafi je odczytać.
W roku 1899 angielski archeolog Artur Evans udał się na Kretę i odkrył w Knossos ruiny pałacu legendarnego króla Minosa, pałacu, który z racji zawiłego rozkładu swoich komnat i korytarzy przypuszczalnie przeobraził się w folklorze greckim w labirynt Minotaura. Kulturę Krety znano do tej chwili jedynie tylko z lakonicznych wzmianek Homera, Tukidydesa i innych pisarzy greckich, a przede wszystkim z legend o Ikarze i Tezeuszu.
Evans poświęcił czterdzieści lat swego życia i odziedziczony po ojcu majątek wykopaliskom kreteńskim. Kopał, interpretował znaleziska, rekonstruował historię Krety na podstawie stratygrafii i odbudowywał niektóre części pałacu, co zresztą spotkało się z żywą krytyką wielu innych archeologów. Wszystko, co dzisiaj wiemy o tak zwanej „minojskiej kulturze”, która w drugim tysiącleciu przed naszą erą rozwinęła się jak kwiat egzotyczny na Krecie i około 1400 r. p.n.e. uległa zagładzie na skutek najazdu Achajów mykeńskich - zawdzięczamy prawie wyłącznie uporczywej pracy tego wielkiego archeologa.
Evans wybudował sobie na Krecie willę i z latami przyzwyczaił się traktować wyspę jak swoje własne podwórko. Do dziś dnia krążą tam rozmaite zabawne anegdoty na temat jego apodyktyczności. Pewnego razu, gdy miał już 80 lat, przejeżdżał w samochodzie przez Heraklejon i ku swemu oburzeniu spostrzegł, że robotnicy rozbierają zabytkowy dom z okresu panowania Wenecji na Krecie. Wyskoczył natychmiast z samochodu i rycząc jak lew rozpędził robotników laską, a potem wezwał do siebie burmistrza i złajał go ostro, że pozwala burzyć zabytek, z którego miasto powinno być dumne. Prace rozbiórkowe oczywiście wstrzymano bez zwłoki. Evans zmarł w roku 1941 przeżywszy 90 lat. Na szczęście los oszczędził mu tej strasznej chwili, kiedy spadochroniarze hitlerowscy zagarnęli jego ukochaną wyspę; osobliwie nie do zniesienia byłaby dlań wiadomość, że komendant wojsk okupacyjnych eksploatuje ruiny wykopaliskowe, by uzyskać kamień do robót fortyfikacyjnych.
O kulturze kreteńskiej nie ma potrzeby się rozpisywać, gdyż uczynili to już autorzy książek, które w ostatnich latach ukazały się w Polsce. Pałac Minosa przez swą lekką architekturę przypominający budowle Renesansu oraz malowidła ścienne, w których artyści kreteńscy wyczarowali urodę swoich czasów wcieloną w kolorowych orszakach pięściarzy, zapaśników, ekwilibrystów, tancerek, kapłanek, brodzących w liliach królewiczów i wydekoltowanych dam dworskich w kunsztownych fryzurach i bufiastych spódnicach - to świat jakby z bajki wyjęty, świat pełen szczęśliwości i słońca. Gdy legł on pod własnymi gruzami, pamięć o jego splendorach długo jeszcze była żywa w folklorze greckim, toteż nie jest może pozbawiona podstawy teoria niektórych uczonych, że Platon, opisując cuda Atlantydy, z tych właśnie podań ludowych obficie korzystał.
Po śmierci Evansa oczywiście nie zaprzestano prac wykopaliskowych na Krecie. Nowe pokolenie archeologów gromadzi nowe znaleziska i nowe przyczynki, dokłada cegiełkę za cegiełką do przyszłego syntetycznego obrazu kultury minojskiej. Już obecnie ukazują się książki, które próbują zbilansować to, co dotąd zrobiono. W bieżącym roku pojawiło się na przykład bardzo interesujące dzieło pióra najbliższego współpracownika Evansa R. W. Hutchinsona Prehistorie Crete (Harmondsworth, Middlesex, 1962). Możemy dowiedzieć się z niego wielu interesujących szczegółów o życiu Krety minojskiej, o instalacji wodociągowej w pałacach, ustroju politycznym, ekonomice, rolnictwie itd. - słowem o wszystkim, co dotąd zdołano wydedukować z wykopalisk. Jest to właściwie encyklopedia obrazująca drobiazgowo historię, obyczaje i religię, encyklopedia tak zasobna w rozmaite realia, że aż prosi się, by któryś z pisarzy z niej skorzystał i napisał powieść historyczną o tym egzotycznym narodzie wyspiarzy.
Druga książka zasługująca na uwagę mniej jest dostępna dla przeciętnego czytelnika. Jej temat to dramatyczna historia rozszyfrowania pisma kreteńskiego, oznaczonego przez naukę „pismem linearnym B”. Tę obszerną pracę napisał John Chadwick, najbliższy współpracownik i przyjaciel człowieka, który to pismo odczytał, Michała Yentrisa (The Decipherment of Linear B, Harmondsworth, Middlesex, 1961). Jakkolwiek z natury rzeczy nie sposób przedstawić tu metody, za pomocą której Yentris dokonał dzieła odcyfrowania pisma, to jednak pewne aspekty tego zagadnienia mogą nas laików zainteresować.
W ruinach Knossos i innych miejscowości kreteńskich Evans znalazł tabliczki gliniane z nieznanym pismem. Odróżnił w tym piśmie trzy fazy rozwojowe: pismo obrazkowe, nazwane „hieroglifami kreteńskimi”, „pismo linearne A” i „pismo linearne B”. Rozszyfrowanie dwóch pierwszych typów pisma nie wchodziło na razie w rachubę, gdyż znaleziony materiał zabytkowy był zbyt szczupły, natomiast pismo linearne B występuje na czterech tysiącach tabliczek glinianych. Był to więc dostatecznie obfity materiał do badań kryptograficznych.
Evans poświęcił czterdzieści lat pracy rozszyfrowaniu pisma B i największym rozczarowaniem jego życia było, że mu się to nie udało. Jakie były powody tego niepowodzenia? Przede wszystkim pismo kreteńskie daleko trudniej rozszyfrować niż hieroglify czy znaki klinowe. W dwóch ostatnich wypadkach nauka dysponowała napisami dwu - lub trójjęzycznymi. Champollion miał do dyspozycji słynną tablicę z Rosetty z tekstem egipskim i równoległym przekładem greckim, poznał nawet z grubsza język egipski posługując się bardzo pokrewnym językiem koptyjskim. Pozostało mu więc tylko odczytanie poszczególnych hieroglifów. A jednak nadludzka praca, jaką włożył ten genialny człowiek w postawione sobie zadanie, podkopała jego zdrowie i przyczyniła się do jego przedwczesnej śmierci.
Istnieje jednak przykład niejako odwrócony. Polega on na tym, że odczytujemy pismo, nie rozumiemy jednak jego treści. Fonetyczne brzmienie poszczególnych słów jest dla nas pustym dźwiękiem. Chodzi tu o Etrusków, którzy posługiwali się alfabetem greckim, a których język stanowi jedną z największych tajemnic historii *.
*[O próbach rozszyfrowania tego języka przez francuskiego uczonego prof. Zacharie Mayani piszemy w opowiadaniu: „Tajemniczy lud Etrusków”.]
Trzecia możliwość dotyczy właśnie pisma linearnego B. Tutaj uczeni mieli do czynienia z kwintesencją wszelkich trudności, gdyż wielką niewiadomą był zarówno język, jak i też zespół znaków graficznych. Chcąc przystąpić do problemu rozszyfrowania tego egzotycznego pisma, należało nasamprzód założyć teoretycznie, z jakim językiem ma się do czynienia, a to znowu zahaczało o skomplikowane problemy chronologii kreteńskiej. I tu właśnie Evansa zawiodła naprzód intuicja, a później zaprowadziła na manowce zbyt mała elastyczność w rozumowaniu.
Wychodząc z założenia, że pradawni mieszkańcy Krety pochodzili z Anatolii i że posługiwali się pismem linearnym B jeszcze przed inwazją Greków mykeńskich, Evans twierdził stanowczo, że rozwiązania problemu należy szukać w jakimś języku Wschodu. Do tego poglądu skłaniał go zresztą również fakt, że tabliczki z pismem B znaleziono wyłącznie na Krecie, natomiast nie znaleziono ich w greckich Mykenach. (W r. 1952 argument ten upadł, gdy w jednym z domów mykeńskich znaleziono 50 tabliczek z tym pismem).
Evans, człowiek zresztą bardzo wybitny, miał jednak skłonność do narzucania swoich poglądów innym. Gdy jeden z angielskich archeologów odważył się wyrazić przypuszczenie, że w piśmie B kryje się może archaiczny język grecki Achajów, został ekskomunikowany w ten sposób, że na zawsze zamknięto mu wstęp do wykopalisk kreteńskich. Sugestia starego tygrysa archeologii ciążyła przez długi okres czasu na nauce i znacznie odroczyła chwilę rozszyfrowania pisma linearnego B. Uczeń i współpracownik Evansa John Pedlebury stał się rzecznikiem tej szkoły, gdy kiedyś powiedział: „Jaki był język minojski, trudno obecnie coś powiedzieć, z wyjątkiem tego, że nie był to język grecki”.
Szereg uczonych, jak Czech Hrozny (który odczytał język hetycki), Anglik Gordon, Szwed Person i Bułgar Georgiew, znalazło się z tego powodu na manowcach, sądząc, że językiem pisma linearnego B jest bądź to język hetycki, bądź staroindyjski, bądź też jakiś język zbliżony do baskijskiego. Nie sposób nawet ocenić, ile pracy i cennego czasu poszło w ten sposób na marne. Taka oto jest historia pomyłek ludzkich.
W roku 1952 wystąpił w radio zgoła nie znany człowiek nazwiskiem Michał Yentris i z całą pewnością siebie oświadczył, że wyjaśnił tajemnicę pisma linearnego B. Pracując nad fonetycznymi wartościami poszczególnych znaków, zauważył ze zdumieniem, że zgłoski i całe słowa mają brzmienie przypominające archaiczną grekę. Doszedł zatem do przekonania, że pismo linearne B stworzyli sobie Grecy po opanowaniu Krety, przystosowując do swoich potrzeb językowych pismo linearne A, otrzymane w spadku po ujarzmionych Kreteńczykach. Nie dosyć na tym - nie znany prelegent utrzymywał ponadto, że zdołał już odczytać treść wielu napisów kreteńskich.
Można wyobrazić sobie poruszenie wśród uczonych, którzy od lat biedzili się nad tym problemem bezskutecznie. Zuchwałe wynurzenia dyletanta przyjmowano zrazu z drwiną, ale Yentris nie dał się zbić z tropu. Rozsyłał do uczonych całego świata memoranda i ankiety, w końcu wywalczył sobie nawet dostęp do poważnych pism naukowych. Powoli przekonali się do niego bardziej obiektywni specjaliści, między innymi również John Chadwick, autor poprzednio wymienionej książki. Jeden ze szwedzkich archeologów powiedział o rewelacyjnym artykule Yentrisa, że była to „bomba wrzucona do jego skrzynki listowej”.
Kim była ta nowa wschodząca gwiazda na horyzoncie nauki? Michał Yentris urodził się w roku 1922. Ojciec jego był oficerem armii brytyjskiej stacjonowanej w Indii, matkę jego, kobietę piękną, inteligentną, o żywych inklinacjach artystycznych, Chadwick nazywa „pół-Polką”, nie precyzując, czy była rodaczką naszą po kądzieli czy po mieczu. W każdym razie w domu rodzinnym musiała być dość silna tradycja polska, skoro Yentris już od dzieciństwa mówił płynnie po polsku.
Mały Michaś, bo zapewne tak nazywała go matka, otrzymał wykształcenie kosmopolityczne, gdyż do szkoły chodził w Szwajcarii, a później studiował w Anglii architekturę. Podczas wojny wstąpił do lotnictwa i brał udział w bombardowaniu Niemiec hitlerowskich.
W 1936 roku, gdy miał czternaście lat, odwiedził w Londynie wystawę wykopalisk z Knossos i pozostał na odczycie Artura Evansa o zapomnianej kulturze minojskiej i tajemniczym piśmie kreteńskim. Wrażenie było tak ogromne, że poprzysiągł sobie wówczas, iż poświęci wszystkie siły rozszyfrowaniu tego pisma. Jednakże dopiero po wojnie mógł przystąpić do urzeczywistnienia młodzieńczego marzenia. Wysiłki jego, jak to już wspomnieliśmy, zostały uwieńczone powodzeniem w roku 1952. Niestety w roku 1956 Yentris zginął tragicznie w katastrofie samochodowej. Przed śmiercią zdążył jednak poznać smak powodzenia, gdyż w ostatnich latach jego krótkiego życia posypały się nań honorowe doktoraty i dyplomy instytucji naukowych całego świata.
W relacji przyjaciół Yentris był człowiekiem błyskotliwym, wesołym, skromnym i obdarzonym wielkim urokiem osobistym. Cechowała go ponadto niesłychana pracowitość, zdolność do koncentracji umysłowej, akuratność, fotograficzna pamięć wzrokowa i łatwość asocjacji, a więc cechy, które walnie pomogły mu w rozszyfrowaniu pisma linearnego B. Była to praca, jak świadczą pozostawione przezeń tysiące karteczek z notatkami i kalkulacjami, wręcz gigantyczna. Yentris spędzał chyba dnie i noce, mozoląc się nad każdym znakiem z osobna i jego przypuszczalną wartością fonetyczną. Zastosował on przy tym wypróbowaną w wywiadach metodę rozpoznawania tajnych szyfrów, polegającą na obliczaniu częstotliwości występujących znaków graficznych i wykrywaniu w konsekwencji ich funkcji w kontekście językowym. Jest rzeczą fascynującą śledzić Yentrisa, jak krok w krok penetruje arkana tekstu wymuszając z poszczególnych znaków graficznych ich fonetyczną tajemnicę. Nie sposób oczywiście na tym miejscu wdawać się w szczegóły tej niezmiernie skomplikowanej sprawy, dość powiedzieć, że to, czego dokonał Yentris, pasuje go niewątpliwie na człowieka genialnego. Teksty odczytanych tabliczek glinianych raczej sprawiły uczonym rozczarowanie. Są to bowiem wyłącznie spisy martwego i żywego inwentarza, związane z gospodarką pałacu królewskiego. Nie ma wśród nich ani jednej tabliczki, która by podobnie, jak tabliczki Mezopotamii, dorzuciła jakąś informację z zakresu ustroju, mitologii czy historii Krety w epoce mykeńskiej. Pomimo to można z nich wysnuć szereg ciekawych wniosków o stosunkach społecznych i politycznych, jakie naówczas panowały. Społeczeństwo, na którego czele stał kroi z drużyną swoich wojowników, dzieliło się na właścicieli ziemskich, kupców, rzemieślników i niewolników obojga płci. Jedna z tabliczek wymienia na przykład sześciuset niewolników oraz nazwisko ich właściciela. Żyjąca w bogactwie arystokracja i nadmiernie rozbudowana biurokracja - to przypuszczalnie powód, dlaczego w ostatnim okresie wstrząsał; Kretą rewolucje. Ale to jest już osobny temat.
TAJNE SCHODY IFIGENII
Mamy prawo zapytać, jaki jest stan badań nad pismem linearnym A, pismem o tyle ciekawszym, że kryje w sobie rozwiązanie tajemnicy autochtonicznego ludu Krety, twórcy kultury minojskiej. Ponieważ pisma A i B są blisko ze sobą spokrewnione, uczeni mają ułatwione zadanie, gdyż mogą wartości fonetyczne odkryte przez Yentrisa zastosować do podobnych znaków pisma A. Jednakże mimo powodzi rozpraw naukowych, które ukazały się w ostatnich latach, nie zdołano rozszyfrować dotąd treści nielicznych zresztą tekstów typu A, gdyż nie wiadomo, jakim językiem mówili Kreteńczycy. Obecnie uczeni przychylają się raczej do zdania, że chodzi tu o język spokrewniony z hetyckim.
Na zakończenie ciekawostka. W ruinach pałacu w kreteńskiej miejscowości Faistos znaleziono dysk ze znakami obrazkowymi, uszeregowanymi spiralnie od brzegu ku środkowi. Jest to stare pismo hieroglificzne liczące 42 znaki graficzne. Przy jego badaniu wyszła na jaw sprawa bardzo frapująca: poszczególne znaki były wyciśnięte odpowiednimi sztancami. Ponieważ trudno przypuszczać, by sztance te były sporządzone wyłącznie tylko celem wytłoczenia jednorazowego tekstu na dysku, dochodzimy do zgoła nieoczekiwanego wniosku, że Kreteńczycy już w XV w. p.n.e. wpadli na pomysł techniki powielania, będącej niejako antycypacją druku.
Niespełna czterdzieści kilometrów na wschód od Aten leży niepokaźne miasteczko Brauron. Niedawno rząd grecki wyznaczył środki na konserwacją tamtejszej, leciwej cerkiewki, uznanej za cenny okaz bizantyjskiego budownictwa kościelnego. Nadzór nad pracami konserwacyjnymi poruczono najwybitniejszemu archeologowi greckiemu Papadimitriou, znanemu w kołach naukowych kierownikowi wykopalisk na terenie Myken.
Uczony zabrał się do zadania z naukową drobiazgowością. Podczas sprawowania nadzoru nad renowacją cerkiewki zainteresował się jednocześnie odległą przeszłością miasteczka i zgromadził wszystko, co na jego temat powiedziała literatura antyczna. Trzeba tu bowiem podnieść fakt, że Brauron to nie taka sobie zwykła mieścina jak inne. Z jej nazwą spotykamy się w bogatym zbiorze mitów o Ifigenii i bogini Artemidzie, a Herodot poucza nas, że istniała tam adorowana przez Greczynki świątynia, poświęcona kultowi tejże bogini. Do tych wiadomości Arystofanes dorzuca enigmatyczną i mocno intrygującą uwagę. Mianowicie daje do zrozumienia, że w świątyni odbywały się jakieś obrzędy ku czci Artemidy o charakterze orgiastycznym.
Musimy w tym miejscu na chwilę odejść od naszego właściwego tematu i przypomnieć pokrótce tragiczne losy Ifigenii. Jest ona, jak wiadomo, bohaterką wielu dramatów, oper i poematów, a szczególnie tragedii Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa i Goethego. Otóż w jednej z wersji, bo jest ich aż kilka, wojska greckie, zgromadzone w beockiej Aulidzie, nie mogły przez długi czas pożeglować na Troję, ponieważ nie sprzyjały im wiatry.
Wkłady były poważne, ale wyniki, jak się wkrótce okazało, przekroczyły wszelkie oczekiwania. Z gruzów i ruin wydobyto aż 6 tysięcy okazów najszlachetniejszej sztuki rzeźbiarskiej Grecji z V i IV w. p.n.e., jedną z najbardziej oszałamiających kolekcji, jakie posiadają muzea wszystkich krajów świata. Składają się na nią posążki, prześliczne wazy błyszczące błękitną polewą oraz płaskorzeźby, które kiedyś zdobiły świątynię. „Po raz pierwszy zapytany o przyczynę tego niepomyślnego stanu rzeczy, ujawnił, że dzieje się tak za sprawą Artemidy, rozgniewanej na Agamemnona za to, że upolował jej ulubioną łanię. Winowajca powinien przebłagać boginię składając jej w ofierze życie ukochanej córki Ifigenii. Agamemnon, po długiej bolesnej rozterce wewnętrznej, postanowił dla dobra sprawy zdobyć się na tę potworną ofiarę. Pod pozorem, że pragnie zaślubić ją Achillesowi, sprowadził Ifigenię wraz z matką Klitajmestrą do Aulidy. Gdy obie niewiasty, uradowane i ubrane weselnie, przybyły na miejsce, straszliwa prawda wyszła na jaw. Ifigenię porwano i pozbawiono życia na ołtarzu nieubłaganej bogini. Tu zapewne tkwi najdawniejsza przyczyna krwawego dramatu Myken, kiedy to Klitajmestra wraz ze swoim kochankiem zamordowała powracającego z Troi Agamemnona. W Aulidzie znajdowała się świątynia Artemidy, której w dawnych okresach Grecji składano nawet ludzkie ofiary. Stąd zapewne wywodzi się mit o Ifigenii Ciekawą rzeczą jest to, że archeolodzy znaleźli w ruinach świątyni ołtarz, na którym Agamemnon miał złożyć ofiarę z córki.
Jedna z wersji utrzymuje jednak, że Ifigenia wówczas nie zginęła, że Artemida zakryła ją obłokiem i przeniosła powietrzem na Taurydę (Krym), gdzie w tamtejszej świątyni powierzyła jej godność kapłanki. Funkcja nie była przyjemna, gdyż Ifigenia musiała okrutnej bogini składać w ofierze rozbitków, których fale morskie wyrzucały na wybrzeże półwyspu. Pewnego dnia wylądował w ten sposób syn Agamemnona Orestes i podzieliłby los innych nieszczęśników, gdyby Ifigenia w ostatniej chwili nie rozpoznała w nim swego brata. Rodzeństwo uciekło w końcu zabierając ze sobą posąg bogini. Ifigenia, jak głosi jedna z legend, stała się kapłanką świątyni w Brauron i tam podobno została pochowana. Dla wyjaśnienia późniejszych wypadków należy jeszcze dodać, że Brauron stał się ośrodkiem greckich festynów religijnych. Artemida czczona była między innymi jako patronka dziewictwa i co pięć lat dziewczynki w wieku od pięciu do dziesięciu łat, prowadzone przez matki i ubrane w szaty koloru szafranowego, szły w procesyjnym pochodzie do ołtarza, by oddać się pod opiekę bogini. Przy tej sposobności składały wota w postaci małych figurynek.
Papadimitriou, zasugerowany tymi faktami, postanowił zaryzykować i zabrać się do poszukiwań archeologicznych na terenie miasta Papadimitriou z entuzjazmem - otrzymaliśmy pełny obraz życia prywatnego Ateńczyków, osobliwie kobiet. Podziw budzą szczególnie ujmujące wdziękiem i ciepłem posążki dzieci, pełne niewinności i słodyczy, wyrzeźbione wrażliwym dłutem artysty. Zdobiły one zapewne świątynię i stanowiły wota składane przez rodziców. Chłopców, wyobrażonych w tych statuetkach, zwano „niedźwiadkami”. Ich obowiązkiem było przebrać się w skórę niedźwiedzią i wykonać przed ołtarzem taniec rytualny, aby zapobiec zarazie, jaką groziła Artemida zesłać na Grecję za to, że pewne dzieci ateńskie zabiły poświęconego jej niedźwiadka.
Eurypides pisze, że w Brauron Ifigenia mieszkała w pobliżu „świętych schodów” i że grób jej stale był pokryty pięknie wyszywanymi tkaninami, ofiarowanymi przez kobiety bezpłodne. Z biegiem czasu archeolodzy greccy rozkopali całkowicie świątynię i natknęli się na sypialnię dziewic-kapłanek ozdobioną kolumnadą w stylu doryckim. W ruinach znaleziono setki zwierciadeł, czar, pierścieni, waz i statuetek. Zachowała się nawet księga ofiar, z której wyczytano, że wymienione przedmioty składały w podzięce matki będące przy nadziei.
Największe poruszenie wywołało jednak odkrycie „świętych schodów”. Z ich położenia wynika, że stanowiły one tajne przejście ze świątyni do pobliskich zabudowań. Przypuszczalnie Eurypides odwiedził świątynię i wtedy pokazano mu celę przy schodach, w której według podań ludowych miała zamieszkać Ifigenia. Mamy tu zatem jeden z owych frapujących wypadków, kiedy archeologia w zdumiewający sposób spotyka się z legendą i literaturą.
Odkrycie w Brauron świadczy z całą pewnością, że dla archeologii nie minęły jeszcze dobre czasy wielkich odkryć. W szarych, mrówczych dniach poszukiwań wykopaliskowych jawią się one nagle i niby race wybuchają jaskrawym światłem. Szczególnie ziemie dawnej Hellady kryją mnóstwo niespodzianek pod tym względem, chociaż ich ujawnienie nie zawsze zawdzięczamy wiedzy i przedsiębiorczości archeologów. Często odkrywcą bywa zwykły, bezosobowy przypadek i łut szczęścia.
Oto w muzeum w Delfach znajduje się słynny brązowy posąg woźnicy. Ongiś stał on na rydwanie trzymając na wodzy parę cugowych rumaków. Ale z całej tej rzeźby pozostał tylko on sam, prosty jak kolumna i sztywny, a jednak dziwnie żywy i pełen siły wyrazu. Posąg należy do archaicznego okresu rzeźbiarstwa greckiego, wyprzedzającego bezpośrednio realizm Fidiasza, i tej właśnie okoliczności należy przypisać, że nie odniósł uszczerbku, że przetrwał do naszych czasów. Przypuszczalnie jakiś kapłan, który hołdował nowszym prądom w sztuce, uważał go za zbyt staromodny i kazał odstawić do lamusa. Znaleziono go, osłoniętego przez grube mury piwniczne, wśród zwalin delfickich ruin. Dzieła sztuki, zdobiące sanktuarium, plądrowali kolejno Sulla, Nere, Konstantyn Wielki i Teodozjusz II, ale on, będąc niepokaźnym, bezużytecznym gratem odstawionym do piwnicy, uniknął losu arcydzieł Fidiasza, Praksytelesa i Polignota.
Prawdziwe żniwo archeologiczne przeżył pięć lat temu port ateński Pireus. Na jednej z ruchliwych ulic dwóch robotników pracowało świdrem pneumatycznym, by dostać się do zatkanego przewodu kanałowego. Gdy rozkruszył warstwę asfaltu i betonu, zapadła się naraz ziemia, z której wysunęły się dwie ręce ludzkie, pokryte zieloną patyną i jakby błagające o litość. Przerażeni robotnicy porzucili stanowisko i zawiadomili przełożonych o wykryciu jakiegoś trupa. Zaalarmowani archeolodzy stwierdzili, że odkryto jeden z magazynów portowych, pełen najwspanialszych posągów z marmuru i brązu.
OSTATNIE LATA MYKEN
Wśród tych niebywałych skarbów było marmurowe popiersie Hermesa z głową pełną zadumy i szlachetności, aktorskie maski z brązu, młodzieniec wielkości naturalnej, którego ręce tak przestraszyły robotników, ale przede wszystkim ogromna figura Ateny z marmuru we wspaniałym hełmie z grzywą, dzieło z IV w. p.n.e. dłuta Kefisodota lub jednego z uczniów Praksytelesa. Jakim cudem zgromadziły się te arcydzieła w magazynie portowym? Niewątpliwie czekały one na zaokrętowanie i wywiezienie. Archeolodzy podejrzewają, że stanowiły część olbrzymiego łupu rzymskiego dyktatora Sulii, który niemiłosiernie ogałacał Grecję z dzieł sztuki. Z jakichś nieznanych powodów nie doszło do wysyłki i w ten sposób przeszło dwa tysiące lat później dokonano jednego z największych odkryć w dziejach archeologii greckiej.
Do końca trzeciego tysiąclecia Peloponez zamieszkiwał nieznany lud, nazwany przez Greków Pelazgami, Lelegami i Karami. Język tego ludu poszedł całkowicie w zapomnienie, ale niektóre słowa przeszły drogą dziedzictwa do języka greckiego (nazwy niektórych kwiatów, jak hiacynt i narcyz oraz nazwa morza talassa).
Gdzieś w początkach drugiego tysiąclecia zjawili się z północy najstarsi przodkowie Greków: Achajowie, wojownicy zakuci w pancerze z brązu, którzy z łatwością podbili spokojnych rolników i pasterzy Peloponezu. Byli to brodaci barbarzyńcy, spędzający czas na wojnach, łowach i ucztach przy ogniskach, namiętnie rozkochani w swoich podaniach i pieśniach o bohaterach rodowych. Władcy plemion achajskich wznosili, szczególnie w Argolidzie, potężne warownie wysiłkiem dziesiątków tysięcy niewolników, by zabezpieczyć się przed najazdami sąsiadujących z nimi pobratymców i przed buntami ujarzmionych tubylców.
Z biegiem czasu władca Myken zdobył hegemonię nad wszystkimi innymi książętami achajskimi. Tukidydes poucza nas, że Agamemnon przedsięwziął wyprawę trojańską „jako najpotężniejszy człowiek swego czasu”. Posępne, cyklopowe mury Myken można oglądać do dziś dnia. Zbudowane z ogromnych bloków kamiennych na zawrotnej wyżynie skalnej, stanowią swego rodzaju zagadkę architektoniczną. Trudno dziś wierzyć, że ówczesnymi sposobami, siłą fizyczną człowieka, zdołano te bloki wydźwignąć na sam szczyt stromej i poszarpanej skały. Przypuszczalnie usypano rampę z kamieni i piasku, po której niewolnicy, ponaglani kijami, wlekli kamienie na krawędź skalistego grzbietu. Do warowni prowadzi słynna Lwia Brama, przy której Klitajmestra witała powracającego spod Troi zwycięskiego Agamemnona.
Na stokach okolicznych wzgórz widać siedem kopulastych grobowców, tak zwanych tolosów, przypominających gigantyczne ule. Wśród nich najbardziej znany jest rzekomy grób Agamemnona, wsławiony przez Słowackiego w poemacie pod tym tytułem.
Warownia usadowiła się. w siodle między dwoma dzikimi, poszarpanymi turniami. Po jednej stronie zieje otchłań wąwozu, do którego nigdy nie dociera słońce, po trzech innych bokach roztacza się widok na nizinę argolidzką i śnieżne, dalekie szczyty Arkadii. Jest to krajobraz pełen groźnej urody, stanowiący odpowiednie tło dla dzikich namiętności i zbrodni, jakie działy się w Mykenach. Tutaj przecież ojciec Agamemnona Atreus, w odwet za uwiedzenie mu żony, podał swemu bratu pieczeń, którą sporządzono z ciał dwóch jego synów. Tutaj Klitajmestra i jej kochanek Ajgistos zamordowali Agamemnona i jego towarzyszy, tutaj Orestes pomścił zbrodnię zabijając matkę.
Gdy spogląda się na tę surową panoramę górską, wśród której żyli achajscy wojowie, łatwiej nam zrozumieć kulturę mykeńską. Była to kultura barbarzyńska, męska, nieokrzesana, pozbawiona ogłady. Najlepiej charakteryzuje ją miecz, znaleziony w jednym z grobów mykeńskich. Na klindze z brązu widzimy wspaniałą, dynamiczną scenę, inkrustowaną złotem i srebrem. Trzech wojowników mykeńskich uzbrojonych w włócznie i tarcze walczy z lwami. Dwa lwy uciekają w popłochu, podczas gdy trzeci rzuca się na swoich prześladowców. Jeden z myśliwych leży na ziemi rozszarpany przez zwierzęta. Jest w tej scenie jakaś groźna w swym prymitywizmie witalność, która tłumaczy nam całą historię świata egejskiego.
W tym czasie kwitła na Krecie kultura minojska, pełna radości życia i umiłowania piękna, kultura wyrafinowana, oddana uciechom życia. We wspaniałym pałacu w Knossos, ozdobionym malowidłami, mieszkał król, który był władcą największej potęgi morskiej ówczesnego świata. Od 1700 r. p.n.e. Achajowie zaczynają ulegać wpływom kultury kreteńskiej. Dwory achajskie sprowadzają z Knossos artystyczne wyroby jubilerskie i broń inkrustowaną; kobiety ubierają się według mody kreteńskiej w bufiaste spódnice i bluzki z głębokim dekoltem.
W 1400 r. p.n.e. Achajowie dokonali najazdu na Kretę i rozgromili jej flotę. Usadowiwszy się na Krecie, dwukrotnie usiłowali opanować Egipt, za każdym jednak razem - jak donoszą inskrypcje egipskie - zostali odparci. Wówczas zwrócili uwagę na Troję, bogate miasto nad Hellespontem, które dzięki położeniu na pograniczu Europy i Azji sprawowało kontrolę nad handlem Anatolii i Morza Czarnego. Po dziesięcioletnim oblężeniu Achajowie zdobyli w początkach XII w. p.n.e. warownię, a przebieg tych dramatycznych wydarzeń opisał Homer w Iliadzie.
Mniej więcej osiemdziesiąt lat później Achajowie ponieśli druzgocącą klęskę. Z północy ciągnęły nowe barbarzyńskie plemiona greckie, znane pod wspólną nazwą Dorów, przodków późniejszych historycznych Greków. Zrównały one z ziemią warownię w Mykenach, w Tyrynsie i w Orchomenos, opanowały Peloponez, Kretę i wyspy Morza Egejskiego, dotarły nawet do Azji Mniejszej. Wraz z ich przybyciem nastąpił kres kultury mykeńsko-minojskiej. Nastały mroki średniowiecza greckiego; po Kreteńczykach i Achajach panowanie na morzach objął kupiecki naród Fenicjan. Dopiero po kilkuset latach wraz z pojawieniem się Homera kultura grecka weszła w nową erę odrodzenia i rozkwitu.
Mykeny nie zostały całkowicie zrównane z ziemią i od niepamiętnych czasów stanowiły cel podróżników. Ruiny opisał między innymi Grek Pauzaniasz, a jego szczegółowe sprawozdanie posłużyło niemieckiemu archeologowi Schliemannowi za podstawę do poszukiwań wykopaliskowych, których wynikiem było sensacyjne odkrycie grobów królewskich z ogromnymi skarbami ze złota i srebra. Maski wytrybowane w złotej blasze wyobrażają brodatych mężczyzn z wyrazem władczej powagi na twarzy. Schliemann był święcie przekonany, że odkrył groby Agamemnona i jego towarzyszy broni, ale późniejsze badania podważyły jego mniemanie i ustaliły, że pochodzą one z okresu daleko wcześniejszego, były więc grobami odległych przodków bohatera spod Troi.
Od czasów Schliemanna minęło jakoś dużo czasu, zanim archeolodzy ponownie zainteresowali się Mykenami. Dopiero w ostatnich latach przeprowadza tam systematyczne studia mieszana ekspedycja angielsko-grecka. Dotychczasowe wyniki tych poszukiwań są o tyle fascynujące, że odsłaniają nam dalsze melancholijne losy warowni, która kiedyś była siedliskiem potężnych władców. Rozmyślając nad tymi losami, mimowolnie powiadamy sobie: sic transit gloria mundi.
Na południowy wschód od kręgu grobów królewskich wznosi się na skale mykeński Akropol z pałacem królewskim. W ruinach tych właśnie budowli ekipa dokonała najciekawszych odkryć. Stwierdzono przede wszystkim, że gniazdo antenatów i potomków Agamemnona padło ofiarą szalejącego pożaru. Ściany z kamieni i z niepalonych cegieł zawaliły się i pod wpływem żaru zamieniły się w jednolitą, bezkształtną masę, podobną do betonu. Znaleziono w niej osiem tabliczek z pismem kreteńskim, którym posługiwali się Achajowia dla wyrażenia swojej mowy. Odkrycie wywarło duże poruszenie w kołach naukowych. Na Krecie wykopano tabliczki z dwoma typami pisma: z pierwotnym pismem Kreteńczyków, zwanym linearnym A, dotąd nie odczytanym, oraz z pismem linearnym B, które - jak wiadomo - odszyfrował Anglik Yentris, a którym posługiwali się najeźdźcy greccy na Krecie. Wydawało się jednak dziwne, że pisma tego nie udało się znaleźć w samej metropolii kultury achajskiej, w Mykenach. Obecnie wyjaśniło się dlaczego: tabliczki gliniane, wtopione w masę pozlepianych cegieł, po prostu uchodziły uwagi archeologów.
Gdy przystąpiono do szczegółowego badania nawarstwień kulturowych w pałacu, wyszła na jaw inna rewelacyjna rzecz. Okazało się, że pałac spłonął dwukrotnie. Pierwszy raz już w XIII w. p.n.e., a więc na sto do stu pięćdziesięciu lat przed najazdem Dorów. Kto był sprawcą tej katastrofy? Trudno dziś dociec prawdy, można tylko snuć na ten temat przypuszczenia. Być może, że tubylcza ludność, srodze uciskana i trzymana w niewolnictwie, podniosła rebelię i na czas niejaki opanowała Akropol. Nie jest też wykluczone, że Mykeny padły ofiarą w czasie jednej z bratobójczych wojen, jakie władcy achajskich państewek dość często między sobą prowadzili.
Mykeńską rezydencję odbudowano, ale już pod koniec XII w. p.n.e. warownię zamienili w zgliszcza i rumowisko najeźdźcy doryjscy. Dziś jeszcze śledzi się w wykopaliskach przejmujące ślady gwałtu i plądrowania. Dorowie byli barbarzyńcami wyjątkowo brutalnymi, tak jak barbarzyńcą był ich heros plemienny Herakles, który nie miał zrozumienia dla muzyki i w przystępie wściekłości zabił lirą swego nauczyciela Linosa, ponieważ odważył się ganić jego grę.
Od tej chwili rozpoczęła się agonia dumnej warowni mykeńskiej. Archeolodzy stwierdzili, że na zgliszczach powstała jakaś ubożuchna osada, która z latami urosła do małej mieściny. Gdy w 497 r. p.n.e. Persowie wtargnęli do Grecji, drobny oddział 74 wojowników mykeńskich wymaszerował przez Lwią Bramę i wziął chlubny udział w zwycięstwie pod Platejami. W nagrodę wyryto imię Myken obok Aten i Sparty na złoconym trójnogu, ofiarowanym przez zwycięzców świątyni w Delfach.
Tradycja głosi, że wywołało to zazdrość w mieszkańcach dumnego i bogatego miasta Argos, które nie stawiło czoła Persom i dlatego nie znalazło się na honorowej liście zbawców ojczyzny. Przeważające siły Argos przypuściły atak na zmurszałe mury Myken i podbiły ich mieszkańców. Stolica Atreusa, Agamemnona i Orestesa przestała być niepodległym państwem. Powoli wyludniła się całkowicie i poszła w zapomnienie. I dopiero niemiecki archeolog Schliemann sprawił, że imię jej znalazło się na ustach wszystkich ludzi nauki i profanów interesujących się wykopaliskami.
O PEWNEJ TRAGEDII
Nieraz zastanawiałem się, dlaczego nikt nie napisał dotąd historii rodu końskiego. Nie mam na myśli oczywiście monografii naukowej, lecz dramatyczne, porywające żywoty pokoleń końskich, związane z burzliwymi losami człowieka. Na przykład wierzchowiec Aleksandra Macedońskiego - jakiż to fascynujący temat! Na imię było mu Bucefał. Nikt prócz Aleksandra nie mógł go dosiąść. Był czarny jak smoła, lśniący jak gwiazda poranna i dziki jak demon. Przez siedemnaście lat służył wiernie swemu panu, przebył z nim całą kampanię wojenną w Persji i dotarł do Indii. Tam wreszcie, wyczerpany wiekiem i trudami, zwalił się z nóg w zamęcie bitewnym i godnie skonał na posterunku. Aleksander opłakiwał go jak przyjaciela i w miejscu jego zgonu założył miasto, które nazwał Bucefałą.
Albo taki Incitatus, wyścigowiec, którego wielbił obłąkany cesarz rzymski Kaligula. Ten skrzydłonogi ogier przebywał w marmurowej stajni, miał żłób z kości słoniowej i nosił czaprak z drogocennej purpury. Gdy spał, dookoła musiała panować bezwzględna cisza. Kaligula miał nawet zamiar mianować go konsulem. Nie znamy dalszych losów zwierzęcia po zamordowaniu szaleńca na tronie. Pomyśleć tylko, jak ciekawe mogłyby być dalsze dzieje Rzymu, załamane w soczewce jego doli życiowej, opowiedziane, że tak powiem, z jego punktu widzenia.
Nie wszystkie konie spotykał taki zaszczytny awans. Świadczą o tym w sposób przejmujący wykopaliska archeologiczne, przeprowadzone niedawno na Cyprze przez prof. Karagorghisa. W pobliżu ruin starożytnego miasta Salamis znajduje się cmentarzysko greckie z VIII i VII w. p.n.e. Groby nie zawierają cenniejszych zabytków, gdyż już w ubiegłym wieku zostały ogołocone przez miejscową ludność. Wiosną 1962 roku ekspedycja cypryjska odkryła tam wspaniały grobowiec królewski, pochodzący z VII w. p.n.e. Jest to krypta zbudowana z bloków kamiennych w głębokim dole i pokryta ziemią na kształt kurhanu. Do wejścia prowadzi pochyły korytarz wykopany w ziemi, który po obrzędach pogrzebowych również zasypano.
Świeżo odkryty grób, podobnie jak inne, był ograbiony. Mimo to zastano w nim szereg amfor i srebrną misę z wymłotkowaną ozdobą w kształcie sfinksów i kwiatów. Gdy zabrano się do odkopywania pochyłego korytarza, dokonano wstrząsającego odkrycia. U wylotu znaleziono szkielet mężczyzny w siedzącej pozycji, a bliżej fasady grobowcowej resztki kostne dwóch innych mężczyzn. Niewątpliwie byli to niewolnicy, których złożono w ofierze zmarłemu królowi czy wielkiemu dostojnikowi cypryjskiemu.
W korytarzu wykopano ponadto ślady po rydwanie i szkielety dwóch koni cugowych. Jeden z nich leżał przy metalowym dyszlu. Na czerepie leżały jeszcze części metalowe uzdy, między innymi czołowy pasek z brązu z wytrybowanym deseniem lotosów i liści palmowych. Po drugiej stronie dyszla znaleziono tylko resztki uzdy. Co stało się z koniem? Znaleziono go niebawem wciśniętego w kąt, utworzony na styku grobowca i korytarza. Pozycja jego szkieletu była tyleż osobliwa, co dramatyczna. Przysiadł on na zadzie opierając się o przednie wyprostowane nogi, tak jakby próbował się podźwignąć. Dookoła leżało mnóstwo kamieni polnych.
Nietrudno odtworzyć, co bez mała 2800 lat temu się wydarzyło. Przeczuwając śmierć, dzielny koń oswobodził się z uzdy i w panice usiłował umknąć z rowu. Wpędzono go w kąt gradem kamieni i pogrzebano żywcem. Przerażone zwierze, usiłowało wydostać się z narastającej sterty ziemi i stąd tragiczna postawa jego szkieletu.
Zastanawiający jest fakt, że jeszcze w VII w. p.n.e. utrzymał się na Cyprze barbarzyński zwyczaj składania zmarłym dostojnikom ludzkich i zwierzęcych ofiar. Znaleziska grobowe w Salamis są pochodzenia przeważnie mykeńskiego. Mykeny, gród warowny dynastii Atrydów, do której należał Agamemnon, leży w Argolidzie na Peloponezie. Pochodzenie znalezisk wszystko nam wyjaśnia. Mieszkańcy Cypru w VII w. p.n.e byli to potomkowie kolonistów lub najeźdźców greckich z Myken, a w każdym razie z Peloponezu, zamieszkałego przez greckie plemiona Achajów. Te właśnie plemiona zdobyły Troję, a w Iliadzie znajdujemy opis ich obrzędów pogrzebowych.
SYBARYCI BEZ PRZENOŚNI
Mniej więcej 80 lat po zdobyciu Troi przywędrowały z północy nowe plemiona greckie, znane pod wspólną nazwą Dorów, przodków późniejszych historycznych Greków. Podbiły one Achajów, a z nastaniem ich panowania nadszedł kres barbarzyńskiego zwyczaju pogrzebowego.
Stało się to w XI w. p.n.e., tymczasem obrzęd zachował się na Cyprze aż do VII wieku, a więc trwał jeszcze z górą cztery stulecia. Świadczy to, że Dorowie nie dotarli naówczas na tę wyspę, że kolonia achajska zasklepiła się tam w prowincjonalnym konserwatyzmie, pilnując zazdrośnie starych obyczajów. Ostatni Mohikanie achajscy mieli zresztą po temu inne jeszcze powody: Cypr stał się kolonią Fenicjan. Broniąc się przypuszczalnie przed naporem bogatej kultury fenickiej, która groziła im wynarodowieniem, z tym większą nieustępliwością pielęgnowali stare plemienne tradycje.
Na przykładzie grobu królewskiego w Salamis śledzimy, jak dalekosiężne i fascynujące wnioski historyczne potrafi wydedukować archeolog z niepozornych wykopalisk. W tym właśnie tkwi urok archeologii, że jest ona równocześnie wielką przygodą intelektualną.
Sybaris, miasto założone w VIII w. p.n.e. przez kolonistów greckich z południowej Italii, zwanej naówczas Wielką Grecją, leżało w Lukanii nad Zatoką Tarencką. Dzięki ożywionej wymianie handlowej z miastami macierzystej Grecji i Azji Mniejszej mieszkańcy Sybaris doszli wkrótce do ogromnych bogactw i potęgi. W VI w. p.n.e. podporządkowali sobie dwadzieścia pięć sąsiednich miast i miasteczek greckich. Jedynym ich konkurentem o palmę pierwszeństwa w handlu i polityce był Kroton, założony przez Spartan bardziej na południu, mianowicie w Bruttium nad Morzem Jońskim.
Władzę w Sybaris dzierżyła plutokracja kupiecka, żyjąca w niebywałym przepychu i oddana wszelkim przyjemnościom życia. Ci dorobkiewicze, których niedawni przodkowie wy wędrowali z Grecji z powodu biedy, lubili pysznić się swoimi bogactwami i błyszczeć klejnotami. Udrapowani w kosztowne chitony i chlamidy, spinane szczerozłotymi broszami, paradowali jak pawie po cudzych miastach, budząc ogólną sensację. Nawet dzieci swoje ubierali podobno w purpurę i złoto.
Ludzie, powodowani zapewne ukrytą zawiścią, zaśmiewali się z nadętych bogaczy i opowiadali sobie na ich temat różne złośliwe dykteryjki. Sybaryta stał się synonimem człowieka rozmiłowanego w nieumiarkowanym zbytku i w gnuśnych wygodach życia.
Całą Grecję obiegła na przykład anegdota o pewnym Sybarycie, który na sam widok chłopa przekopującego ziemię nabawił się ruptury. Nie sposób wobec tego dziwić się, że Sybaryci, którzy bawili w Sparcie, powiadali ze zgrozą, iż woleliby marnie zginąć śmiercią tchórzów niż żyć tak, jak żyli Spartanie.
Jednakże niektóre cechy ich umysłu i charakteru, przekazane potomności przez złośliwców i zazdrośników, świadczą o nich raczej korzystnie. Tak na przykład powiada się o nich, że przepadali za psami i małpkami, szczególnie zaś za końmi, które nauczali różnych wymyślnych sztuczek. Wśród współczesnych uchodziło za szczyt wyrafinowania, że podczas uroczystych pochodów czy nawet w ordynku wojskowym konie ich szły krokiem tanecznym do wtóru piszczałek.
Pod jednym względem Sybaryci mogliby służyć nam za przykład. Sybaris stało się jednym z największych miast Wielkiej Grecji i w VI w. p.n.e. liczyło podobno sto tysięcy mieszkańców. Otóż rada archontów wydała rozporządzenie, na mocy którego nie wolno było w mieście uprawiać hałaśliwego rzemiosła, by mieszkańcom nie zakłócać spokoju. Złotnicy, kowale, płatnerze i kołodzieje, posługujący się młotami i młoteczkami przy wyklepywaniu blach, musieli lokować swoje warsztaty daleko poza murami miejskimi. Troskliwość o sen obywateli archonci posunęli tak daleko, że nawet kogutów nie wolno było trzymać w mieście, aby swym pianiem nie naprzykrzały się obywatelom.
W VI w. p.n.e. greckie miasta-państwa stały się widownią zaciętych walk klasowych. Demokraci występujący w imieniu wydziedziczonych mas ludowych usiłowali obalić ku uldze możnych kupców i zaprowadzić sprawiedliwsze rządy. Oligarchowie Sybaris, wypędzeni przez rewolucję biedoty miejskiej, schronili się do Krotonu, a więc do miasta, które poprzednio gnębili wojnami i pozbawiali posiadłości.
W Krotonie przy władzy trzymała się jeszcze plutokracja kupiecka, ale i tam zaczęły się już fermenty społeczne. Szykując się do nieuniknionej wojny z demokratycznym Sybaris, z gniazdem wszelkich niepokojów politycznych w Wielkiej Grecji, władcy Krotonu zaprosili do siebie słynnego filozofa Pitagorasa i powierzyli mu zadanie przeprowadzenia reform społecznych w mieście.
Pitagoras był, jak to określa dowcipnie angielski filozof Bertrand Russel, pewnego rodzaju kombinacją Einsteina z panią Eddy, założycielką mistycznej sekty „Christian Science Church”. Z jednej strony był on genialnym odkrywcą wielu praw matematycznych, z drugiej strony twórcą mistycznej szkoły filozoficznej, głoszącej naiwne poglądy pełne zabobonów i tabu. Przybywszy do Krotonu, nakłonił obywateli przede wszystkim do zbudowania świątyni poświęconej Muzom. Następnie założył korporację męskiej i żeńskiej młodzieży, w której obowiązywały prawdziwie spartańskie reguły, jak surowość obyczajów, hartowanie ciała do ciężkich trudów oraz milczenie. W ten sposób chciał umocnić podwaliny zachwianego ustroju arystokratycznego. Wśród Greków powstało niebawem żartobliwe przysłowie: „Zdrowszy od Krotończyka i dyni”.
Okazało się, że uszczypliwości uszczypliwościami, ale Pitagoras wiedział, czego chciał. Gdy bowiem doszło w 510 r. p.n.e. do rozprawy zbrojnej z Sybaris, młodzież Krotonu odniosła walne zwycięstwo. Co prawda nie tylko sprawność fizyczna i zdrowie moralne odniosło triumf nad zniewieściałością. Przeciwko Sybarytom obróciła się ich własna przemyślność. Oto gdy ich jazda stanęła do walki, Krotończycy zagrali na piszczałkach podsłuchaną w Sybaris melodię. Konie, strzygąc uszami i parskając chrapami, jak urzeczone ruszyły tanecznym krokiem ku linii nieprzyjacielskiej i dały się wziąć do niewoli wraz ze swoimi jeźdźcami.
Pitagoras był nieubłagany dla miasta, które ośmieliło się obalić ustalony przez bogów ustrój arystokratyczny. Z jego polecenia Sybaris zrównano z ziemią, a na ruiny skierowano koryto rzeki Kratis, aby przyszłym pokoleniom uniemożliwić jego odbudowę.
Dolina Sybaris była naówczas bardzo urodzajna, a otaczające ją z trzech stron wzgórza kryły bujne lasy. Na skutek bezmyślnej gospodarki, lasy te wycięto; z ogołoconych z roślinności stoków deszcze zmywały ziemię w nadmorską nizinę. Z upływem wieków proces erozyjny przeobraził żyzną niegdyś dolinę w malaryczne, bezludne trzęsawisko. Ruiny Sybaris znikały coraz głębiej pod grubą, parometrową warstwą młaków, trudniejszych do spenetrowania niż wulkaniczne popioły Pompei.
W tych warunkach jest rzeczą zrozumiałą, dlaczego przez prawie dwa i pół tysiąca lat nie zdołano odnaleźć położenia miasta i rozkopać jego ruin. O jego obecności sygnalizowały jednak raz po raz znaleziska, wykopywane przypadkowo w bliższej i dalszej okolicy oraz w miastach, które kiedyś podporządkowane były władcom Sybaris. Były to fragmenty rzeźb, ceramika, a nawet złote talerze z mistycznymi napisami. Wszystkie te zabytki świadczą niezbicie, że Sybaryci, jeżeli chodzi o sztukę, nie byli takimi parweniuszami, jak ich malowano. Będąc nieodrodnymi Grekami, którym, jak wiadomo, natura nie poskąpiła instynktu piękna, mecenasowali oni prawdziwym artystom i umieli odróżniać dzieła dobrego smaku od tandety. Stąd wniosek, ze rumy Sybaris są kopalnią olbrzymich skarbów sztuki greckiej, o które warto się pokusić.
Wszystkie jednak próby odnalezienia miasta, podjęte w XIX i w pierwszej połowic naszego wieku, spełzły na niczym. Na czym polega właściwie problem Sybaris? O tym, by poszukać ruiny i ustalić granice miasta metodami konwencjonalnymi, nie może być mowy. Ponieważ poziom wody podskórnej znajduje się bardzo płytko pod powierzchnią doliny, każdy wykopany przez archeologów dół zalewa woda, a nasiąknięte wilgocią ściany wykopu zapadają się do wnętrza udaremniając pracę robotnikom. Powstał wobec tego projekt, by miasto otoczyć głębokim kanałem odwadniającym i wydrenować stanowiska archeologiczne za pomocą potężnych pomp mechanicznych.
Dla przeprowadzenia tego kosztownego planu trzeba jednak naprzód poznać dokładne położenie miasta. Zadanie to wykonują obecnie najnowocześniejsze aparaty. Bardzo pożyteczny w lokalizowaniu murów miejskich, a więc granic miasta, okazał się aparat, którym od lat posługuje się włoski archeolog-amator Carlo Lenci w odszukaniu podziemnych grobów etruskich. Impulsy ultradźwiękowe, wysyłane w głąb ziemi, odbijają się od twardych przedmiotów, jak na przykład od murów, a refleksy te mogą być obserwowane na ekranie oscyloskopu.
Pod powierzchnią doliny Sybans znajduje się warstwa gliny o własnościach magnetycznych. Naprowadziło to archeologów na pomysł wykorzystania do poszukiwań najnowocześniejszego aparatu, tak zwanego „protonowego magnetometru”. Jest to butla otoczona zwojami drutu, z zawieszonymi w alkoholu protonami. Gdy przez zwoje przepuszcza się prąd, protony wirują w alkoholu, a szybkość tego wirowania zależna jest od siły magnetycznej glinianego pokładu, nad którym ustawia się aparat. Anormalne wskaźniki na magnetometrze, jak na przykład nagłe obniżenie się magnetyzmu, stanowią sygnał, że w danym miejscu znajduje się w głębi ziemi jakiś mur lub gęste złoże skorup ceramicznych.
Próby z „protonowym magnetometrem” wypadły ze wszech miar pomyślnie. Przy jego pomocy udało się dotąd prześledzić mur obronny miasta na odcinku 1320 metrów długości. Istnieje więc nadzieja, że pierwsze stadium prac przygotowawczych, mianowicie ustalenie położenia i obwodu Sybaris, zostanie w niedługim czasie wykonane.
KARIERA HETERTŁEJKIE
W jednym z poprzednich opowiadań starałem się pokazać na przykładach, że niepozorne wykopaliska częstokroć mają dla nas większą wymowę niż najbardziej sensacyjne odkrycia. Kamień podsunięty pod szkielet Neandertalczyka czy kwiatek polny złożony na zwłokach dziewczynki jutlandzkiej to przecież przejmujące dowody naszego pokrewieństwa duchowego z tamtymi, dawno odeszłymi istotami ludzkimi. Świadomość, że są nam tak bliskie w swoich troskach i radościach, zmniejsza w naszym poczuciu odległość czasową, która nas od nich dzieli, poucza nas, jak właściwie znikomą chwilą są tysiąclecia w dziejach naszego globu ziemskiego.
Nieodparty urok mają dla nas również takie znaleziska, które przypominają nam w dotykalny sposób wielkie wydarzenia, znane z historii czy z legendy. To, co wiemy z książek historycznych, poematów i powieści, co w gruncie rzeczy wydaje nam się po trosze nierealne, przyjmowano na wiarę - dzięki tym wykopaliskom staje się nagle najrealniejsze w świecie, historycznie prawdziwe, nie legendą zgoła. Dlatego takie znaleziska zawsze poruszają nas do żywego, budzą szczególną ciekawość wśród uczonych i profanów. Do tej kategorii należy na przykład hełm Milcjadesa wykopany z Olimpu. Z napisu dedykacyjnego wynika, że bohater grecki nosił go w bitwie pod Maiatonem i że złożył go w świątyni olimpijskiej jako wotum za zwycięstwo nad Persami. Drugi przykład: w ruinach świątyni Diany w Aulidzie archeolodzy greccy podobno zidentyfikowali ołtarz, na którym Agamemnon złożył w ofierze bogom swoją córkę Ifigenię.
Stosunek współczesnego człowieka do niektórych starożytnych zabytków bywa jednak czasami wręcz nieobliczalny, pełen przesądów i żywiołowej pasji. Pouczającym przykładem pod tym względem są przedziwne koleje losu ateńskiej hetery i tancerki Tais, która od wieków fascynowała wyobraźnię poetów, muzyków i malarzy. Żywot jej, niewiarygodnie awanturniczy, burzliwy i malowniczy, służyć może za argument tym, którzy utrzymują, iż życie jest w wielu wypadkach bardziej fantastyczne niż najfantastyczniejsza fabuła powieściowa.
Król macedoński Filip pokonał w 338 r. p.n.e. Greków pod Cheroneą, ustalając w ten sposób swoją hegemonię nad nimi. Miał jednak duży pietyzm dla Aten, ośrodka kultury helleńskiej. Posłał więc tam swego osiemnastoletniego syna Aleksandra, aby nabrał ogłady w obcowaniu z filozofami i poetami. W tym czasie przedmiotem podziwu mężczyzn i złośliwych plotek kobiet stała się młodziutka, niezwykle urodziwa Tais, która gorszyła miasto rozwiązłym trybem życia i ognistym temperamentem łaknącym wciąż nowych uciech. Złota młodzież Aten przepadała za nią, traciła dla niej głowę i pieniądze ojcowskie. Kroniki milczą wprawdzie, czy Aleksander z nią się zetknął, nie sposób jednak wyobrazić sobie, żeby młodzieniec, znany skądinąd z tego, że przepadał za miłostkami i pijatykami, miał się trzymać z dala od najpiękniejszej naówczas hetery Aten. Nie miniemy się przeto chyba z prawdą, jeżeli pozwolimy sobie na przypuszczenie, że między tymi młodymi ludźmi, promieniującymi zdrowiem i pięknem fizycznym, nawiązała się miłość.
Dwa lata później Filip został zamordowany i Aleksander Macedoński rozpoczął karierę największego zdobywcy w dziejach ludzkości. Tais bawiła nadal w Atenach. I w pewnej chwili powzięła zupełnie nieoczekiwaną decyzję udania się do Egiptu wraz z oddziałem tysiąca hoplitów-najemników. Daremnie dociekać, co mogło ją skłonić do tego kroku. Może zawiedziona miłość do Aleksandra, może żądza przygód, ale nie należy wykluczyć również możliwości, że w Atenach po prostu palił jej się grunt pod nogami.
W Egipcie przebywała w tym czasie, kiedy Aleksander Macedoński zdobywał Persję. Pewnego dnia, po zdobyciu przezeń Egiptu, spotkał ją w Memfisie jeden z najdzielniejszych wodzów macedońskich Ptolemeusz i z miejsca zadurzył się w niej po uszy. Odtąd Tais towarzyszyła mu we wszystkich wyprawach wojennych, była z nim w Babilonie i w końcu zjawiła się w Persepolis, stolicy podbitego imperium perskiego.
W pałacu królewskim, zbudowanym w przecudnej dolinie wśród wzgórz skalistych, Aleksander Macedoński urządzał właśnie jedną ze swych hulaszczych libacji. Setki komnat i sal kolumnowych, pełnych złotych i srebrnych ozdób, drogocennych dywanów i zasłon, oświetlały pochodnie. Wśród tego olśniewającego przepychu zasiedli do pucharów i mis rubaszni wodzowie Aleksandra. I oto, co opowiadają o przebiegu tej libacji kronikarze greccy Diodor, Klitarch i Plutarch. Podobno Tais („podobno”, bo Klitarch, źródło tej anegdoty, znany był jako plotkarz) podczas rozwydrzonego tańca rzuciła pochodnię między drewniane kolumny pałacu. Pijana zgraja wojowników macedońskich z entuzjazmem poszła w jej ślady, ciskając płonące pochodnie na prawo i lewo. Główna część pałacu, z drogocennymi tkaninami, ozdobami i wazami ze szlachetnych metali, zajęła się płomieniem. Służba tylko z wielkim trudem zdołała uratować boczne skrzydła pałacu.
Po śmierci Aleksandra Ptolemeusz otrzymał w spadku Egipt i koronował się na króla. W ten sposób rozpoczęła się owa słynna dynastia grecko-egipska, która zakończyła się wraz z samobójczą śmiercią Kleopatry. Tais stała się matką rodu królewskiego, ponieważ Ptolemeusz zaślubił ją i miał z nią troje dzieci.
We Francji cieszyła się ona dużą popularnością, weszła niejako do folkloru paryskiego dzięki opowieści Anatola France’a i operze Masseneta osnutej na tej fabule. Ale fabuła ta była mocno romantyczna i niewiele miała wspólnego z właściwym przebiegiem wydarzeń. Sprowadza się ona do tego, że pewien mnich porwał Tais i ocalił jej duszę, ale w trakcie wykonywania tego zamiaru zgubił swoją własną duszę.
W świetle tych faktów staje się zrozumiałe, dlaczego w roku 1900 przyjęto z wielkim poruszeniem wiadomość, że jeden z francuskich egiptologów odkrył i przywiódł do Paryża mumię bohaterki. Od tej chwili rozpoczyna się ostatni, najosobliwszy rozdział w dziejach ateńskiej hetery. Dozorcy oraz kustosze muzeum Guimet zauważyli z rosnącym zdumieniem, że naokoło mumii rozpętał się żarliwy kult wśród paryżanek. Tais stała się patronką zakochanych i zawiedzionych w miłości midinetek, a nawet cór Koryntu. Na skrzyni, gdzie spoczywała mumia, gromadziły się codziennie stosy kwiatów, wstążek, listów błagalnych i fotografii ukochanych. W końcu kierownictwo muzeum doszło do przekonania, że trzeba z tym skończyć, gdyż tłumy przybywających kobiet różnego pokroju zakłócały po prostu normalny tryb pracy muzealnej.
Mumię wycofano do magazynu, a przy tej okazji konserwatorzy i lekarze zainteresowali się nią bliżej. I wówczas wyszła na jaw niezmiernie intrygująca sprawa. Okazało się, że Tais nie była zabalsamowana i po prostu ciało jej uległo dzięki sprzyjającym okolicznościom naturalnej mumifikacji. Ponieważ zwłoki żon faraonów zawsze balsamowano, wynikałoby z tego, że Tais nie była oficjalną małżonką Ptolemeusza, lecz jego konkubiną. Istnieje jeszcze możliwość taka, że była zaślubioną żoną, ale przed śmiercią wpadła w niełaskę i została oddalona od tronu. Nie wiadomo, którą z tych dwóch teorii przyjąć, to pewne jednak, że pod koniec życia Tais przeżyła jakąś wielką tragedię życiową.
Wycofanie mumii-patronki wywołało niebywałe oburzenie wielbicielek. Przed muzeum zbierały się tłumy paryżanek domagających się złożenia mumii na starym miejscu. I wówczas dyrektor muzeum, obawiając się, że stanie się ofiarą linczu, ogłosił dygocącym ze strachu głosem, że mumia już nie istnieje, gdyż została podczas sekcji pokrajana na kawałki. Rozwścieczone kobiety chciały istotnie rzucić się na świętokradcę krzycząc w rozpaczy: „Zamordowali naszą mumię!”, zagrodził im jednak drogę w ostatniej chwili kordon policji. Tak oto, po upływie z górą 2300 lat, rozstała się wreszcie z tym światem Tais o fiołkowych oczach, zapalając na pożegnanie ostatni fajerwerk w postaci rozruchów swoich siostrzyc paryskich.
PORWANIE MARMURÓW
W roku 1961 otwarto w londyńskim Muzeum Brytyjskim nową galerię, wyposażoną w najnowocześniejsze udogodnienia, jak na przykład w aparaturę do mierzenia temperatury i wilgotności powietrza. Sale, pozbawione dekoracyjności, odznaczają się surową prostotą i symetrią płaszczyzn ściennych. Światło, płynące łagodnie przez szyby w suficie, rozprasza się po salach z harmonijną dyskrecją i nadaje im tajemniczy urok szklanego akwarium.
Wzdłuż ścian, na wysokości oczu przeciętnego człowieka, snuje się pasmo najdrogocenniejszych dla naszej kultury płaskorzeźb; ponadto tu i ówdzie, ustawione na cokołach, przyciągają wzrok marmurowe posągi: postacie kobiet lub mężczyzn bez głów lub kończyn. W płaskorzeźbach występują w pozach pełnych dramatycznego napięcia bogowie i boginie, jeźdźcy z rumakami i niewolnicy, nadzy mężczyźni zawikłani w rozpaczliwą walkę z Amazonkami lub z centaurami, muzycy, mędrcy, herosi i niewiasty. Trudno oderwać wzrok od tych scen kipiących jakby nieokiełznaną witalnością, wykutych w białym marmurze z realistyczną werwą, która nieraz zakrawa na brutalność. Porywająca siła wyrazu, bujność twórczej wizji, mistrzowskie opanowanie dłuta rzeźbiarskiego, namiętność i radość istnienia, najwyższe napięcie akcji dramatycznej - oto jak można by określić te arcydzieła. Nie ma w tym nic dziwnego, albowiem zdobiły one kiedyś gzymsy, metopy i tympanony najszlachetniejszej budowli, jaką kiedykolwiek stworzył człowiek: Partenonu, świątyni Ateny Dziewicy, której kolumnada po dziś dzień zachowała się w Atenach na Akropolu. W jaki sposób znalazły się ateńskie rzeźby w mglistym Londynie?
Nad ich losem warto zadumać się choćby dlatego, że był to los bogaty w niezwykłe wydarzenia i nad wszelki wyraz fascynujący, a w dodatku ma to do siebie, że odbija jakby w soczewkowym skrócie historię naszej kultury i cywilizacji.
Już w 480 r. p.n.e. stała na skale Akropolu świątynia poświęcona kultowi patronki miasta Ateny Dziewicy. Jednakże spaliły ją i zrównały z ziemią wojska perskie podczas najazdu Kserksesa. Odtąd przez okres prawie jednego pokolenia sterczały na skale jej ruiny, przypominając Ateńczykom barbarzyństwo Persów. W połowie V w. p.n.e. nastał dla Ateńczyków okres Peryklesa, okres świetności, hegemonii nad Helladą, dobrobytu i rozkwitu kultury. Z funduszów nieco samowolnie czerpanych ze wspólnego skarbca „Związku Morskiego” wielki przywódca i strateg postanowił zabudować Akropol. Powstał wówczas miedzy innymi Partenon, arcydzieło architektury greckiej. W 438 r. nastąpiło odsłonięcie wspaniałego posągu Ateny dłuta Fidiasza, ustawionego w głównym przybytku świątyni. Postać bogini, wyrzeźbiona z kości słoniowej i złota, sięgała przeszło dwunastu metrów wysokości i w promieniach słonecznych, padających na nią przez otwarty pułap, musiała przedstawiać zjawisko olśniewające. W ogóle trzeba tu zaznaczyć, że Partenon nie świecił białością swego marmuru, jak to wyobrażali sobie idealiści XIX wieku. Jego fryzy i frontowe rzeźby, metopy i ozdoby były polichromowane, mieniły się bogatą gamą żywych, soczystych, płomiennych kolorów, po których oczywiście nie pozostało najmniejszego śladu.
Partenon stał nietknięty bez mała dziewięć stuleci. W V w. n.e. chrześcijanie usunęli posąg Ateny, a świątynię przemianowali na kościół Św. Zofii. W VI wieku zadedykowano go Matce Boskiej Niepokalanej i przy tej sposobności dokonano różnych przeróbek: dobudowano absydę, usunięto niektóre kolumny i pokaleczono szereg płaskorzeźb. Trzeba jednak zaznaczyć, iż zasadnicza struktura budowli nie doznała uszczerbku. Po zdobyciu Konstantynopola przez krzyżowców Ateny dostały się pod panowanie baronów burgundzkich. Otoczyli oni Akropol basztami i murami obronnymi, a wolne przestrzenie wypełnili przybudówkami służącymi jako spichrze i pomieszczenia dla żołnierzy.
W 1456 r. Ateny zdobyli Turcy. Oczywiście zamienili oni Partenon na meczet islamski i dobudowali mu minaret. W gruncie rzeczy jednak, trzeba to przyznać, nie naruszyli zasadniczego stylu świątyni, natomiast Erechtejon, świątynię poświęconą kultowi Posejdona znajdującą się również na Akropolis, przerobili na harem miejscowego dostojnika tureckiego.
Minęło z górą dwieście dodatkowych lat. W 1687 r. Ateny zagarnęła armia wenecka pod wodzą Francesco Morosi. Garnizon turecki stawił ostatni opór na Akropolu, zapasy amunicji trzymał w Partenonie. Artyleria wenecka przystąpiła do bombardowania i niebawem trafiła w prochownię. Nastąpił wybuch, który wysadził w powietrze całą środkową część Partenonu. Czcigodny zabytek, niedościgniony wzór architektonicznego piękna zaklętego w marmur, stał prawie nie uszkodzony przez okres 2125 lat, by w końcu otrzymać najcięższy cios od ludzi, którzy powinni byli okazać mu pietyzm, gdyż wywodzili swoją duchową spuściznę z tejże samej tradycji kulturalnej.
Następne lata, lata ponownej okupacji tureckiej, to etap powolnego i nieuchronnego rozkładu pod wpływem niszczycielstwa czasu i ludzi. Były to lata dla Partenonu najniebezpieczniejsze. Turcy wybudowali na ruinach mały meczet, cały Akropol służył jako źródło budulca dla okolicznych domów. Płaskorzeźby, wystawione na działanie deszczu i słońca, powoli wietrzały, niektóre poniewierały się po gruzowiskach, skąd brano je na przerób i produkcję wapna.
Losem Partenonu zainteresował się arystokrata szkocki lord Elgin. Był to dyplomata z zawodu, który otaczał się artystami, ponieważ rozmiłował się w sztuce. W 1799 r. otrzymał nominację na ambasadora w Konstantynopolu, postanowił zatem wyzyskać swoje stanowisko do tego, by ratować z Partenonu, co się dało. Plan jego był zrazu bardzo skromny. Chodziło o zebranie małej ekipy rysowników, rzeźbiarzy i odlewników, która by sporządziła odlewy albo dokładne szkice wszystkich rzeźb i fryzów. Elgin zaapelował do rządu brytyjskiego o wyznaczenie na ten cel funduszów, spotkał się jednak z odmową. Wobec tego zdecydował się sfinansować ekspedycję z własnej szkatuły. Pozyskanie artystów nie było rzeczą łatwą. Środki jego były szczupłe; nikt nie chciał udać się w daleką podróż za skromne wynagrodzenie. Tak na przykład odrzucił zaproszenie młody wówczas Turner, późniejszy słynny pejzażysta angielski. Zespół, jaki powstał po długich zabiegach, składał się przeważnie z Francuzów, Włochów i jednego artysty pochodzenia tatarskiego, Teodora Iwanowicza.
WALIA PARTE DI TRAMONAMA
Ekspedycja przybyła na miejsce w 1800 r. Ateny były wtedy małą, straszliwie zapuszczoną dziurą prowincjonalną. Kacyk turecki przyjął Europejczyków arogancko i wymyślał najrozmaitsze trudności, by im obrzydzić życie. Na Akropol wpuszczał ich tylko za dzienną horrendalną opłatą pięciu funtów szterlingów, nie pozwalał im ponadto ustawiać rusztowań, aby nie zaglądali do haremu w Erechtejonie. Później oświadczył im wręcz, że bez odpowiedniego pisma z Konstantynopola nie będzie mógł im przedłużyć pobytu w Atenach.
Elgin przebywał w tym czasie w stolicy tureckiej. Jego interwencja w Porcie przeszła wszelkie oczekiwania. Tajemnica sukcesu tkwiła w ówczesnej konstelacji politycznej. W 1801 r. skapitulował egipski korpus Napoleona i Turcy mieli cichą nadzieję, że Anglicy przywrócą im dawne rządy nad Nilem. Uprzejmość posunęli przeto do tego stopnia, że udzielili Elginowi pozwolenia nie tylko na dokonywanie szkiców i odlewów w Partenonie, ale nawet na zabranie do Londynu autentycznych fragmentów w dowolnej ilości.
Uzbrojona w taki dokument ekipa pracowała w latach 1801-1804. Zdjęto wówczas z Partenonu szereg najlepszych płaskorzeźb i posągów, nawet przeszukano okoliczne domy tureckie, ponieważ w ich ścianach wmurowane były często niezmiernie cenne fragmenty rzeźbiarstwa ateńskiego. Niektóre dzieła sztuki, które dziś stanowią chlubę Muzeum Brytyjskiego, znaleziono w kupach gruzów i śmieci. Przy tej okazji zabrano również jedną kariatydę i jedną kolumnę z frontonu Erechtejonu.
Cenne zabytki wysyłano stopniowo do Londynu w dużych skrzyniach. Elgin zakupił nawet na ten cel bryg żaglowy, który jednakże podczas drugiego rejsu utonął w Pireusie wraz z 17 skrzyniami cennych zabytków. Wydobył je z dna morskiego Nelson przy pomocy swoich nurków i odstawił na wyspę Maltę. Do 1804 r. większość transportu dotarła szczęśliwie do Londynu. Tymczasem wybuchła wojna brytyjsko-turecka, czterdzieści skrzyń, które czekały jeszcze w Pireusie, uległo sekwestracji. Dopiero w 1809 r. rząd turecki zdecydował się je wydać.
Pasmo kłopotów bynajmniej nie urwało się z nadejściem skrzyń do Anglii. Elgin, odwołany z placówki, obrał drogę przez Francję, gdzie do 1806 r. zatrzymano go jako jeńca. Tymczasem skrzynie tułały się po piwnicach i szopach, wystawione na wilgotny klimat Albionu. W 1815 r. Elgin, zmuszony trudną sytuacją finansową, swoje zbiory zaofiarował na sprzedaż rządowi brytyjskiemu. Po długich targach uzyskał za nie 35 tysięcy funtów, pokrywając w ten sposób zaledwie połowę własnych wydatków.
Wspaniałe rzeźby Partenonu były eksponowane w Muzeum Brytyjskim. Podczas pierwszej wojny światowej trzeba było ukryć je w piwnicach. W okresie międzywojennym przystąpiono do budowy osobnego, przeznaczonego dla nich pawilonu, który ukończono w 1939 r. Zaledwie je tam umieszczono, wybuchła druga wojna światowa; rzeźby zostały narażone na nową tułaczkę. Ukryto je w jednym z tunelów kolejki podziemnej, natomiast pawilon, trafiony bombą lotniczą, legł w gruzach.
Dopiero w 1961 r. po burzliwych kolejach losu, w których odzwierciedla się również los naszego pokolenia, zabytki spoczęły w nowym, wspaniałym pawilonie.
Już za życia Elgina oskarżono go o wandalizm. W imię sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że gdyby nie jego akcja, arcydzieła Partenonu uległyby zapewne całkowitej zagładzie, zwłaszcza że w 1822 r. na Akropolu okopali się powstańcy greccy i odpierali tam ataki Turków aż do 1827 r. Nie znaczy to jednak, by naród grecki nie mógł rościć sobie do nich prawa. Powinny one wrócić do Aten na Akropol, gdzie otrzymałyby w dodatku odpowiedniejsze tło i oświetlenie.
ZAGADKOWY LUD ETRUSKÓW STARSI OD RZYMIAN
Na przełomie XII - i XI w. p.n.e. kraje leżące nad wschodnim basenem Morza Śródziemnego przechodziły wielki kataklizm. Na skutek najazdu Achajów, Dorów i innych wędrownych plemion padały w gruzy państwa i ginęły ludy, które te obszary od niepamiętnych czasów zamieszkiwały. Uległa wówczas zagładzie słoneczna cywilizacja Krety, rozsypał się w gruzy odwieczny mocarny gród Priama: Troja. Jeden z tych ludów, wypierany ze swoich siedzib w Azji Mniejszej, zawędrował drogą morską aż do Italii. Byli to Etruskowie, których relikty archeologiczne obficie zalegają prawie cały półwysep italski *.
*[Nazwali ich tak Hrymianie (Tusci lub Etrusci). Natomiast Grecy znają ich pod nazwą „Tyrenn” (Tyrrhenoj) według imienia ich legendarnego protoplasty Tyrrhenosa, wodza kolonistów w Lidu. Z kolei morze, nad którym Etruskowie zbudowali kilka miast, nazwano Tyrreńskim. oni sami nazywali siebie „Rasenna”]
Dzięki relacjom greckich i rzymskich dziejopisarzy znamy historię Etrusków na ogół dość dobrze. Zrazu osiedlili się oni w środkowej części półwyspu, tworząc luźną federację dwunastu plemion z dwunastoma stolicami, na której czele stał wybierany co roku przywódca zwany rex. Na okres od VII do V w. p.n.e. przypada szczyt ich potęgi i świetności kulturalnej. Wojownicy etruscy, zakuci w pancerze i hełmy z brązu, podbijali stopniowo sąsiednie plemiona italskie, aż w końcu panowanie swoje rozszerzyli na obszar od doliny Padu na północy aż po Kampanię na południu, gdzie zetknęli się bezpośrednio z kolonistami greckimi. Federacja etruska stała się równocześnie wielką potęgą morską, której flota dominowała w basenie zachodnim Morza Śródziemnego. Korzystając ze swojej supremacji Etruskowie rozwinęli rozgałęzione stosunki handlowe i zakładali kolonie na wybrzeżach Morza Śródziemnego. Opanowali między innymi wyspę Elbę i Korsykę, eksploatując znajdujące się tam kopalnie metali. Za miedź i żelazo otrzymywali brązy, wazy i biżuterię z Grecji, Azji i Afryki. Sporą ilość tych importowanych przedmiotów zbytku archeolodzy do dziś dnia znajdują w grobowcach etruskich, między innymi w jednym z takich grobów odkryto słynną wazę koryncką z VII w. p.n.e. o nieocenionej wartości artystycznej.
W okresie najwyższego rozkwitu państwa Etrusków Rzymianie byli prymitywnymi pasterzami i rolnikami. W miejscu, gdzie istniał bród przez Tybr i gdzie wznosiło się siedem wzgórz, jedno z plemion tubylczych założyło kilka wiosek, które później dzięki Etruskom rozwinęły się w wielkie miasto z placami, ulicami i nawet kanalizacją. Pierwsi osadnicy latyńscy nad Tybrem żyli z początku w jak najlepszej zgodzie z etruskimi sąsiadami, prowadząc z nimi ożywiony handel wymienny. Ale w VI w. p.n.e. stracili swoją niepodległość. Przez okres stu lat panowali nad nimi królowie z etruskiego rodu Tarkwiniuszów. Byli to okrutni tyrani. Przyczynili się oni wprawdzie do świetności Rzymu budując gmachy, ulice, akwedukty i kanalizację, ale podległych mieszkańców uciskali do tego stopnia, że w końcu spowodowali wybuch powstania. Najeźdźcy zostali wypędzeni, a pamiątką po ich rządach są groby etruskie, wykopane przez archeologów pod ruinami rzymskiego forum. Odtąd żaden władca rzymski nie odważył się przyjąć znienawidzonego przez lud tytułu królewskiego.
Jak to się stać mogło, że małe plemię latyńskie zdołało zrzucić jarzmo potężnego sąsiada? Wytłumaczenie tego faktu znajdziemy w ówczesnej sytuacji politycznej. W Kampanii i na Sycylii rozwinęło się na wielką skalę osadnictwo greckie. W owych czasach powstały takie ośrodki, jak Neapol, a przede wszystkim Syrakuzy, przepiękne i potężne miasto, którego kultura błyszczała niezwykłym, legendarnym blaskiem. Jednocześnie na północnym brzegu Afryki osiedlili się Fenicjanie i założyli Kartaginę, stolicę wielkiego mocarstwa morskiego.
Były to czasy niezwykle gorączkowej ekspansji i pionierskiej eksploatacji bogatych złóż metalowych w zachodnim basenie Morza Śródziemnego, a nawet w Brytanii. Zderzenie tych trzech sił politycznych o supremację i handel na morzu było nieuniknione. Kartagińczycy walczyli z Grekami o Sycylię i sprzymierzyli się z Etruskami, którym grecka ekspansja handlowa również nie dogadzała. Przymierze było tak ścisłe, że Arystoteles mógł nie bez słuszności powiedzieć, iż Etruskowie i Kartagińczycy tworzyli jakby jedno państwo.
W 540 r. p.n.e. doszło do bitwy morskiej w pobliżu korsykańskiego miasteczka Alalia. Grecy utrzymywali, że odnieśli zwycięstwo, ale ponieważ bezpośrednio potem ewakuowali Korsykę, należy sądzić, że rozprawa skończyła się raczej wynikiem wątpliwym. W V w. p.n.e. losy odmieniły się wyraźnie na korzyść Greków. Pobili oni w 480 r. Etrusków na lądzie pod Himerą, a sześć lat później rozgromili ich flotę w pobliżu Kyme. Warto tu wtrącić jako ciekawostkę, że w Olimpii znaleziono brązowy hełm, złożony tam w podzięce za zwycięstwo Zeusowi przez tyrana Syrakuz Hierona, który brał udział w pamiętnej bitwie.
Prawie w tymże samym czasie w Etrusków uderzył nieoczekiwany grom z północy. Plemiona celtyckie Gallów, które podobno były tak dzikie, że ich wojownicy szli nago do boju, wtargnęły do północnej Italii, zagarnęły dolinę Padu i zaatakowały kraj federacji etruskiej. Na domiar wszystkiego wybuchły niesnaski między poszczególnymi plemionami etruskimi, bunty niewolników i co za tym idzie - militarne osłabienie państwa.
Wyczerpani wojnami i pokłóceni ze sobą, Etruskowie stali się łatwym łupem Rzymian. Tak więc dziwną rzeczy ironią do przyszłej wielkości Rzymu walnie przyłożyli rękę Grecy, po to, by w kilka wieków później z kolei paść ofiarą ekspansji rzymskiej. Gdyby nie oni, to kto wie, jak wyglądałaby historia. Italię ogarnęłaby może kultura i cywilizacja Etrusków, a w konsekwencji również i dzieje Europy potoczyłyby się zgoła innymi szlakami.
Od klęski pod Kyme nastąpił powolny upadek Etrusków, a w 250 r. p.n.e. całkowity ich podbój przez Rzymian. Jednakże do I w. p.n.e. zachowali oni swój język i swoje obyczaje. Kompletna ich latynizacja dokonała się dopiero na skutek krwawej wojny domowej między Sullą i Mariuszem. Miasta etruskie stanęły po stronie Mariusza. Sulla nie darował im tego odstępstwa. Masowe rzezie ludności, listy proskrypcyjne, konfiskaty majątków i szeroko przeprowadzane osadnictwo weteranów wojennych sprowadziło na znękany lud ostateczną zagładę. Mimo to Etruskowie przez cały okres istnienia imperium rzymskiego nie zatracili poczucia swojej przynależności rasowej i dumy z własnej historii, chociaż przeważnie już nie mówili swoim ojczystym językiem. W Voltunum odbywały się co roku wielkie festyny religijne, na które pielgrzymowali z całej Italii potomkowie wielkiego ongiś, wygasłego ludu.
Etruskowie nie pozostawili własnego piśmiennictwa i wszystko, co o nich wiedziano, pochodziło od ich zaciętych wrogów: Greków i Rzymian. Grecy nie ukrywali swojej pogardy dla nich i pomawiali ich o to, że byli piratami, złodziejaszkami, gwałcicielami i rozpustnikami. Z początku dotrzymywali im kroku Rzymianie. Robili oni wszystko, by przedstawić swoich niedawnych przeciwników w jak najgorszym świetle. Przyznawali wprawdzie, że byli oni dzielnymi kupcami i żeglarzami, ale poza tym przypisywali im najszpetniejsze przywary. Tak więc zarzucali im, że byli wulgarnymi materialistami oddanymi wyłącznie zbytkowi i rozpuście, że wyzbyci byli do tego stopnia poczucia wstydu, iż akt płciowy uprawiali publicznie. Nie lepsze mniemanie mieli o kobietach etruskich, o których rozsiewali plotkę, iż jak zwierzęta oddają się bez oporu każdemu przygodnemu mężczyźnie.
Po okresie tej propagandy oszczerczej, opartej jednak, jak zobaczymy, na pewnych faktach, które Etruskom przynoszą raczej zaszczyt niż ujmę, wśród Rzymian nastąpiło jakby opamiętanie. Zaczęto uświadamiać sobie wielkie zasługi, jakie naród ten położył - dla rozwoju kultury i cywilizacji Italii. Przed ich przybyciem plemiona italskie żyły w wioskach i uprawiały prymitywne rolnictwo. Etruskowie, przybywszy skądinąd z dojrzałą już kulturą, stali się niejako katalizatorem, który przyczynił się do gwałtownego rozwoju półwyspu pod względem cywilizacyjnym. Doszło w końcu do tego, że lud rzymski, uprzytomniwszy sobie, ile zawdzięcza Etruskom, zaczął z dumą podkreślać swoje bliskie kulturalne powinowactwo. Bo wpływy etruskie zaznaczają się w sposób bardzo istotny w życiu Rzymian, zarówno w sztuce i rzemiośle artystycznym, w obyczajach i religii, jak i też w ustroju politycznym, organizacji wojska i budowie miast. Widomym objawem tych wpływów było przejęcie takich emblematów władzy, jak złota korona, złoty pierścień, rózgi liktorskie, krzesło kurialne i purpurowa, ozdobiona haftami toga, no i, niestety, walk gladiatorskich. Do tej spuścizny należało ponadto wróżbiarstwo i święte księgi wróżb, które w historii Rzymu tak ogromną rolę odgrywały. Odczytywanie przyszłości z wnętrzności zwierząt, z lotu ptaka i z grzmotów było specjalnością kapłanów etruskich, a prestiż ich był tak duży, że monopolizowali oni tę czynność w Rzymie do ostatnich dni imperium rzymskiego.
Etruskami interesowano się już w starożytności. Święte ich księgi przełożył na łacinę Taikwimusz Puskub, który zresztą był sam z pochodzenia Etruskiem. Niestety z tego przekładu zachowały się do naszych czasów jedynie małe fragmenty zacytowane w pismach Seneki, Pliniusza Starszego i paru innych dziejopisarzy. Jedynym Rzymianinem, który podjął obiektywne studia nad historią Etrusków, był cesarz Klaudiusz, ów jąkający się, ośmieszany, a w gruncie rzeczy bardzo inteligentny członek rodu cesarskiego, który dzięki kapryśnemu zbiegowi okoliczności stał się najpotężniejszym władcą świata. Korzystając z archiwum jednego z najwybitniejszych rodów etruskich, z którego wywodziła się jego pierwsza żona Urgulanilla, Klaudiusz napisał dwudziestotomową historię narodu etruskiego, w tym jeden tom zawierający dokładną gramatykę języka etruskiego Niestety pisma jego zaginęły bez śladu, nauka poniosła niepowetowaną stratę. Odtąd Etruskowie stali się jedną z najbardziej frapujących tajemnic historii. Dopiero w początkach XVIII wieku, dzięki rewelacyjnym wykopaliskom, nastała dla nich nowa era. Era gorączkowych poszukiwań archeologicznych, które dotąd nie przyniosły jednak wyjaśnienia wszystkich związanych z nimi problemów i zagadek.
CO „ZŁOTE GROBOWCE” NAM ZDRADZIŁY?
W początkach XVIII wieku odkryto przez przypadek kilka grobowców etruskich, zawierających wspaniałe freski i wyroby rzemiosła artystycznego. Tak na przykład w grobowcu rodziny Cecina znaleziono aż czterdzieści bogato ozdobionych waz pochodzących z Grecji. Pod wpływem tych znalezisk zrodził się w świecie ogromny entuzjazm dla kultury i cywilizacji etruskiej, który nazwano „etruskomanią”. Jak grzyby po deszczu powstawały instytuty i akademie etruskologiczne. Niebawem stało się modne poszukiwanie i ogałacanie grobowców etruskich. Brat Napoleona Lucjan zorganizował poszukiwania wykopaliskowe w Vulci i zgromadził aż dwa tysiące przedmiotów wysokiej ceny artystycznej, które obecnie znajdują się w Muzeum Gregoriańskim w Rzymie. W okresie tym powstało mnóstwo muzealnych i prywatnych zbiorów, jednakże amatorski i eksploatatorski charakter poszukiwań przyniósł etruskologii raczej same szkody. Nie sposób nawet dzisiaj obliczyć, ile zabytków uległo wówczas bezmyślnej zagładzie, ile niedocenionych wiadomości o Etruskach chciwi poszukiwacze skarbów w wandalski sposób zaprzepaścili.
Dopiero w mniej więcej połowie XIX w. pracami wykopaliskowymi zajęli się archeolodzy z prawdziwego zdarzenia, których głównym celem jest przede wszystkim naukowe rozpoznanie kultury materialnej Etrusków i rozwiązanie tajemnicy ich pochodzenia. Od tego czasu wykopano szereg grobowców zawierających takie bogactwa, że nazwano je „złotymi grobowcami”. Znaleziono w nich w stanie nie uszkodzonym niewiarygodne ilości wyrobów ze złota, srebra i brązu przedziwnego kunsztu: kolczyki, szpile, srebrne zwierciadła, wazy, puchary, trójnogi, hełmy, miecze i pancerze. Sarkofagi pokryte płaskorzeźbami, freski pełne życia i kolorów, przedmioty domowego użytku mówią o wyrafinowanej kulturze i zamiłowaniu do zbytku ich właścicieli, o wysokiej technice w obróbce metali i w sztuce płatnerskiej.
Grecy uważali Etrusków za rozbójników i barbarzyńców, ale wykopaliska zadały kłam tej opinii. Etruskowie stworzyli niezmiernie złożoną i przebogatą kulturę zasługującą na najwyższy podziw. Założyli nieprzeliczone miasta, pełne gmachów i świątyń o swoistej architekturze, wykazali również niepospolite uzdolnienia w rzeźbie, malarstwie i rzemiosłach. Przedmioty, w które obfitują krypty grobowe, wprawdzie zdradzają silne wpływy azjatyckie, egipskie i greckie, ale mimo to sztuka etruska zachowała swoje własne odrębne cechy, które wyrażają się przede wszystkim w odważnym realizmie, graniczącym niekiedy z groteską i naturalizmem. Tak na przykład znaleziono w grobowcach rzeźby opasłych nieboszczyków o rysach po sybarycku rozmiękłych i wydatnych brzuchach, zażywne matrony o dostojnych, ale spustoszonych starością obliczach i małżonków leżących obok siebie na wiekach sarkofagów jak na ławach przy stole biesiadnym. Realizm ten, jakże różniący się od idealizującej swych bohaterów rzeźby greckiej i konwencjonalnych, namaszczonych postaci władców i dostojników egipskich, świadczy o usposobieniu na wskroś zrośniętym z życiem.
Ta cecha charakteru etruskiego bije w oczy przede wszystkim w malowidłach ściennych zdobiących ściany grobowców. Ze scen grających wszystkimi barwami, zaczerpniętych jakby na gorąco z życia codziennego, można wyczytać wszystko, co wiemy dzisiaj o Etruskach: ich tryb życia oddany wszelkim radościom i uciechom, ich zamiłowanie do zbytku i wybujałości, ich rozrzutność i niefrasobliwość. Atmosfera tych malowideł tworzy osobliwy kontrast z posępnością krypt grobowych. Widzimy na nich wesołe bankiety z udziałem kobiet; biesiadnicy jedzą i piją wino; zabawiają ich tancerki przy wtórze fletów i obsługują roje prawie nagich niewolników. Na innych freskach ludzie pląsają wśród drzew i kwiatów, a tło dla tych obrazków rodzajowych tworzą pejzaże pełne powietrza, światła i polotu. Spotyka się także bardzo często atletów: dyskobolów, biegaczy, zapaśników, pięściarzy i jeźdźców na ognistych rumakach. Jedna z tych scen przypomina nam, że w pogoni za uciechami Etruskowie nie cofali się przed okrucieństwem. Niewolnik z workiem na głowie i z maczugą w ręku, zapewne poprzednik rzymskich gladiatorów, walczy rozpaczliwie z nacierającym nań wściekłym brytanem.
Zastanawia nas rola kobiet w społeczeństwie etruskim, znajdująca swoje odzwierciedlenie w freskach i rzeźbach. Kobiety na równi z mężczyznami biorą udział w bankietach. Na sarkofagach, jak to już wspominaliśmy, często spotyka się rzeźby małżonków zgodnie leżących obok siebie, a nawet obejmujących się czule. Bo istotnie, kobieta etruska, w przeciwieństwie do kobiety greckiej, podporządkowanej całkowicie woli mężczyzny i zamykanej w murach gospodarstwa domowego, cieszyła się daleko idącą swobodą osobistą i równouprawnieniem w życiu towarzyskim. Napisy grobowe zawierają niejednokrotnie obok nazwiska mężczyzny również i nazwisko rodowe małżonki. Gorszyło to oczywiście Rzymian i Greków, którzy z tych obcych im obyczajów wysnuli jak najgorsze wnioski o moralności kobiet etruskich. Tak na przykład Plaut w jednej ze swoich komedii wystawia je na okrutne pośmiewisko twierdząc, iż zarabiają na posag oddając się prostytucji.
Jakie były źródła etruskiej zamożności, która pozwalała na ów tryb życia nasycony rozrywkami i przepychem? Przede wszystkim ogromne złoża srebra, miedzi i żelaza. Jednym z głównych artykułów eksportowych był między innymi brąz, ceniony na całym świecie. Historyk grecki Diodor pisze o stałym imporcie metali etruskich przez Greków południowej Italii. Zachowały się nawet dowody tych przeogromnych bogactw naturalnych. Ówczesna technika wytapiania rud była jeszcze bardzo niedoskonała i pozostawione przez Etrusków hałdy żużlu zawierają duży procent metali. Turysta przemierzający Toskanię może niejednokrotnie spotkać mechaniczną spycharkę zbierającą ów żużel do ponownego przetopienia w hutach.
Nie wolno jednak wyobrażać sobie, że państwo Etrusków było krajem miodem i mlekiem płynącym. Z wszelkich dobrodziejstw korzystała tylko oligarchiczna warstwa patrycjuszowskich rodów i wzbogaconych kupców. Natomiast plebs i niewolnicy, wywodzący się z autochtonicznej ludności lub z emigracji greckiej, żyli w nędzy i ucisku politycznym. O rozmiarach niewolnictwa możemy wyrobić sobie pojęcie z fresków grobowych, z ogromnej ilości służby obsługującej nago lub półnago swoich panów, bądź też zabawiających ich muzyką i tańcami. Pod koniec państwa etruskiego wybuchały często bunty niewolników usiłujących zrzucić jarzmo swoich ciemięzców. W mieście Yolsinii niewolnicy na pewien czas przychwycili władzę, ale patrycjusze wezwali na pomoc Rzymian, a oni, tłumiąc powstanie, zrównali miasto z ziemią.
Historycy rzymscy opisywali Etrusków jako ludzi posępnych, obsesyjnie pochłoniętych myślą o śmierci. Zdawałoby się, że olbrzymie nekropolie zalegające dawne obszary kultury etruskiej, owe tysiączne grobowce zaopatrzone w niezwykłe bogactwo przedmiotów najszlachetniejszego kunsztu złotniczego, potwierdzają tę opinię. Przez pewien czas nie umiano dać sobie rady z zachodzącym tu paradoksem: z jednej strony radość życia, a z drugiej strony obsesja śmierci. Sprzeczność jest jednak tylko pozorna. Jak wynika z fresków, Etruskowie wyobrażali sobie życie pozagrobowe jako dalszy ciąg życia doczesnego. Nieboszczyków należało przeto zaopatrzyć w wszelkie udogodnienia, jakich zażywali na ziemi. Stąd owa obfitość przedmiotów codziennego użytku i malowidła pełne realizmu, którym Etruskowie przypisywali własności magiczne wierząc, iż po zamknięciu grobowca przeobleczą się w prawdziwe życie, że ożyją ku pożytkowi pochowanego nieboszczyka. W ten sposób Etruskowie pogodzili w sobie radość życia z trapiącym ich niepokojem śmierci.
Jednakże w IV w. p.n.e., a więc w okresie klęsk politycznych, rewolucji niewolników i plebsu, upadku dobrobytu, niepewności jutra, przeczucia bliskiej zagłady i strachu, wyobrażenia Etrusków o śmierci ulegają zasadniczej przemianie. Atmosfera fresków grobowych staje się posępna, pozbawiona dawnej harmonii i pogody. Zaludniają je demony podziemne o wyglądzie odstraszającym. Niektóre mają końskie uszy, sępie dzioby i zamiast palców żmije. Inne znowu, z wężami na głowie i z pochodniami w ręku, pędzą do podziemi wystraszone gromady nieboszczyków.
Religia Etrusków, rojąca się od licznych tabu i przepisów rytualnych, była pełna mistyki i całkowicie przenikała ich byt codzienny. Zabawy i tańce, zawody gimnastyczne i nawet bankiety miały charakter religijny. Na przykład gladiatorskimi walkami uświetniano pogrzeby wybitnych osobistości, toteż gdy w 264 r. p.n.e. konsul Decimus Junius Brutus wprowadził je po raz pierwszy do Rzymu, uczynił to dla uczczenia swego zmarłego ojca.
Liwiusz w VII księdze swego dzieła Ab urbe condita opisuje wydarzenie, które uwydatnia różnicę między Etruskami a Rzymianami. W 399 r. p.n.e. dochodzi między nimi do rozprawy zbrojnej. Etruskowie ruszyli do ataku; przed ich frontem kroczyli kapłani w strojach i maskach demonów śmierci. W rękach nieśli żmije i płonące łuczywa, a wyglądali tak strasznie, że przerażone wojsko rzymskie zaczęło się cofać. Naczelny wódz, widząc co się dzieje, wybuchnął głośnym śmiechem, zarażając nim stopniowo niższych dowódców, a w końcu całe wojsko, Piechota, zawstydzona tym potokiem wesołości, opamiętała się i przeszła do przeciwnatarcia. Etruskowie pospołu ze swoimi poprzebieranymi kapłanami ponieśli druzgocącą klęskę.
Zwycięstwo trzeźwości nad sromotnie wyśmianym zabobonem było zwiastunem nowych czasów, czasów republiki i cesarstwa rzymskiego.
NA TROPACH ETRUSKIEGO RODOWODU
Dyskusja nad zagadnieniem etnicznego pochodzenia Etrusków toczyła się już w czasach starożytnych i do dnia dzisiejszego nie została rozstrzygnięta. Obecnie istnieją trzy teorie, popierane najrozmaitszymi argumentami i dowodami. Jedna teoria utrzymuje, że Etruskowie byli w Italii autochtonami, druga twierdzi, że przywędrowali oni z Alp, a trzecia, w tej chwili popierana przez znamienitą większość uczonych, wypowiada się za ich pochodzeniem azjatyckim, a mianowicie z Anatolu.
Już Herodot uważał Etrusków za przybyszów z Azji Mniejszej, ściśle mówiąc wiadomo, państwa Krezusa. Mieszkańcy stolicy Sardes podkreślali z dumą, że Etruskowie to ich najbliżsi krewni, Horacy, Wergiliusz, Owidiusz i Tacyt nazywają ich stale Lidyjczykami. W 1885 r. znaleziono na wyspie Lemnos tablicę z napisem przypominającym żywo inskrypcje etruskie. Nawet styl wyrytej na tablicy postaci mężczyzny jest prawie identyczny z rzeźbami i malowidłami w grobowcach italskich. Ponieważ z biegiem czasu odkryto wówczas w innych okolicach wyspy szereg tego rodzaju próbek językowych, uczeni doszli do przekonania, że na wyspie Lemnos mówiono w VII w. p.n.e. językiem bardzo zbliżonym do etruskiego. Nie jest więc wykluczone, że emigranci z Anatoli w drodze do Italii zatrzymali się tam właśnie i wówczas pewien ich odłam postanowił osiedlić się na wyspie, która im się spodobała.
Nie sposób zajmować się szczegółowo innymi dowodami przemawiającymi za ich pochodzeniem wschodnim. Jest to ogromnie bogaty arsenał argumentów dotyczących sztuki, religii, obyczajów i nawet budownictwa grobowców. We wszystkich tych dziedzinach odkryto uderzające analogie i podobieństwa. Tak na przykład równouprawnienie kobiet istniało wśród ludów Anatolii, na Krecie, i w Mykenach, jako przeżytek dawnego matriarchatu. Cechy wschodnie ma również mistyczna religia Etrusków, ich wróżbiarstwo i koncepcja trójcy bogów: Tinia, Uni i Menrwa, trójcy występującej pod innymi imionami również w wielu kultach Azji Mniejszej. Wyłącznie tylko za pomocą teorii o pochodzeniu wschodnim można wytłumaczyć pojawienie się na półwyspie italskim bogato rozwiniętej kultury w epoce, kiedy wśród tamtejszej ludności panował jeszcze prymitywizm. Na obszarach, gdzie nieboszczyków grzebano w skromnych mogiłach grobowych, wyrastają jakby z dnia na dzień monumentalne mauzolea, przypominające w dziwny sposób grobowce Myken.
Jedną z najosobliwszych porażek współczesnej nauki jest to, że mimo wieloletnich wysiłków największych specjalistów filologii porównawczej nie zdołano rozszyfrować języka etruskiego. Wprawdzie pismo etruskie od samego początku nie przedstawiało żadnej trudności, gdyż jest blisko spokrewnione z alfabetem greckim, ale poza tym wiemy o samym języku i jego etymologicznej przynależności zawstydzająco mało. Już minęło sto lat, gdy rozszyfrowano niezmiernie złożone pisma i języki Mezopotamii oraz hieroglify Egiptu, a niewiele lat od chwili, gdy znaleziono klucz do języka Hetytów i Mykeńczyków - tymczasem etruskologia właściwie nie ruszyła pod tym względem z martwego punktu. Jeden z największych specjalistów w tej dziedzinie, profesor uniwersytetu paryskiego - Raymond Bloch, nazwał ten fakt „zdumiewającym niepowodzeniem nowoczesnej nauki”.
Na temat podejmowania prób rozszyfrowania języka etruskiego można by napisać osobny artykuł. Zabierali się do nich zarówno najwybitniejsi erudyci, jak i też amatorzy. Rozwiązania szukano drogą porównania z greką, łaciną, sanskrytem oraz z językiem hebrajskim, albańskim, węgierskim i z rozmaitymi językami Anatolii.
Niedawno prasa światowa doniosła o ukazaniu się książki uczonego francuskiego Zacharie Mayani pt.: „Etruskowie zaczynają przemawiać”. Bardzo interesujący artykuł o tej książce pióra Witolda Pawła Cieńkowskiego zawiera miesięcznik popularnonaukowy „Wiedza i życie” (Nr X, r. 1962). Mayani, który zresztą pochodzi z Polski i dotąd mówi płynnie po polsku, odkrył uderzające podobieństwa w słownictwie etruskim i albańskim. Na tej podstawie porównawczej dąży do rozszyfrowania enigmatycznego języka.
Jednakże nauka światowa odnosi się, jak dotąd, z dużą rezerwą do tego rodzaju prób. Dlaczego? Otóż główną przeszkodą rozwiązania tego trudnego problemu jest to, że nauka dysponuje zbyt skąpym materiałem językowym. Wprawdzie zgromadzono aż dziesięć tysięcy napisów grobowych, ale ich słownictwo jest siłą rzeczy ograniczone do słów, które stale powtarzają się w epitafiach. Drogą logicznego wnioskowania udało się rozszyfrować takie na przykład słowa, jak elan (syn), sech (córka), nefts (wnuk), ati (matka), avils (lata) i lupuce (nie żyje), ale nie wiemy już na przykład, jak brzmiało słowo „ojciec” po etrusku. Poza napisami grobowymi znaleziono dłuższy tekst na bandażach, w które była zawinięta mumia egipska z epoki grecko-rzymskiej, ale są to znowu teksty związane z kultem religijnym, dotąd zresztą nie rozszyfrowane w całości.
Dopóki więc nie znajdzie się jakiegoś dłuższego tekstu o tematyce świeckiej lub napisu dwujęzycznego, metoda etymologiczna, czyli metoda porównywania z innymi językami, będzie zawsze - jak twierdzi Raymond Bloch - mocno zawodna i nie rozwiąże problemu. A sprawa nie jest beznadziejna. Takie materiały językowe mogą znajdować się gdzieś w rumach nie rozkopanych miast Anatolii, lub nawet w samej Italii, w tysiącznych nie zbadanych dotąd grobowcach etruskich.
Pod tym względem przełomowe znaczenie mają prace podjęte przez włoskiego przemysłowca C. M. Lerici, który stał się zapalonym etruskologiem. Parę lat temu dostał on do rąk kolekcję zdjęć lotniczych przedstawiających topografię środkowej części Włoch, zwanej Etrurią. Pochodziły one ze zbiorów lotnictwa brytyjskiego i zostały wykonane w czasie drugiej wojny światowej tuż przed inwazją wojsk alianckich. Lerici był tak zafrapowany, że całymi dniami ślęczał nad nimi ze szkłem powiększającym, usiłując rozszyfrować tajemnicę ich przeosobliwych szczegółów. Płaszczyzny pól i łąk obsiane były rojem jasnych, rozmazanych plamek. Cóż to może być - zażartował - czyżby Italia miała przechodzić ospę?
Najlepszym dowodem, że sprawa ta nie jest beznadziejna, może być odkrycie, jakiego w r. 1964 dokonał profesor etruskologii na uniwersytecie rzymskim Massimo Pallottino. W mieście portowym Santa Severa, około 50 km na północ od Rzymu, znajdują się ruiny etruskiego miasta portowego Pyrgi. Wykopano tam ruiny dwóch świątyń etruskich, które jak donoszą starożytni historycy, splądrował w 384 r. p n.e. Dionizjusz. Pallottino znalazł w ruinach tych świątyń trzy tabliczki ze złota, które były kiedyś przytwierdzone złotymi ćwiekami do wrót świątyni. Co jednak było sensacją, to fakt, że jedna tabliczka ma napis w języku punickim, a dwie pozostałe ten sam tekst w języku etruskim. Okazało się, że była to dedykacja króla etruskiego Tefari Welaniasa, który świątynie wybudował i poświęcił bogini fenickiej Asztarte. Jest to więc pierwszy dłuższy tekst dwujęzyczny, który wprawdzie nie jest dostatecznie obszerny, by stanowić klucz do rozszyfrowania języka etruskiego, ale świadczy, iż znalezienie takiego dwujęzycznego dialektu o długości odpowiedniej nie jest rzeczą wykluczoną. Dedykacja daje nam poza tym wyobrażenie, do jakiego stopnia silne były wpływy Kartaginy w Italii V wieku p.n.e.
Jedna rzecz była pewna: w tych plamkach kryła się jakaś doniosła dla archeologii tajemnica. Bo przecież za pomocą lotnictwa dokonano już niejednego odkrycia. Ukryte pod ziemią stare grodziska, miasta i obozy legionów rzymskich, nie zauważone z ziemi, naraz uwidaczniają się w konturach, gdy patrzeć na nie z lotu ptaka. Od kilku lat lotnictwo stało się jednym z ważniejszych narzędzi w poszukiwaniu stanowisk wykopaliskowych. Posługuje się również nim dość często archeologia polska.
W pewnej chwili Lerici uderzył się w czoło i podnieconym głosem krzyknął do swoich współpracowników: „Już wiem, co to jest! To są grobowce etruskie - setki grobowców!” Wraz z towarzyszami zadał sobie trud zliczenia plamek i przy sumowaniu okazało się, że jest ich bez mała dwa tysiące. Cóż za wspaniała perspektywa! Dwa tysiące grobowców! Ile skarbów kryje się w ich kryptach! Odpadają żmudne, pochłaniające czas i pieniądze poszukiwania na oślep. Należy po prostu udać się do miejsc widocznych na zdjęciach i kopać.
Sprawa nie była jednak taka prosta, jakby się wydawało. Z doświadczenia wiadomo było, że większość grobowców etruskich została ogołocona przez rabusiów. Lerici nie mógł więc mieć pewności, czy poświęciwszy wiele czasu i pieniędzy na odkopania jakiejś krypty, znajdzie w niej zabytki godne tego wysiłku. Jeżeli przypomnimy sobie, że chodzi tu dosłownie o tysiące grobów, zrozumiemy, jak ważną rzeczą było rozwiązanie tego zagadnienia.
Lerici, zmuszony okolicznościami, opracował zupełnie nową technikę poszukiwań archeologicznych, opartą na najnowocześniejszych zdobyczach wiedzy technicznej. Przypatrzmy się, jak on to robi. Cały zabieg składa się z czterech lub pięciu faz. Kierując się wskazówkami fotografii lotniczej, naprzód wytyka palikami miejsce, gdzie pod ziemią powinien kryć się grobowiec murowany lub wykuty w skale.
Wypada nam tu odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób powstały owe plamki na fotografiach. Lerici zbadał to na miejscu i doszedł do niezmiernie ciekawych konkluzji. Grobowce przeważnie są wykute w skale, nad którą w ciągu wieków nagromadziła się gruba warstwa urodzajnej gleby. Owa płytko pod ziemią leżąca skała oddziałuje w ten sposób na proces chemiczny roślin, że zawierają one mniej zielonego barwnika, tak zwanego chlorofilu, niż otaczająca je wegetacja. Nieznaczny odcień w kolorze, niewidoczny z ziemi, widać jednak dokładnie z samolotu i zaznacza się na błonie fotograficznej w postaci jaśniejszych krążków.
Z kolei chodzi o to, by z jak największą dokładnością zlokalizować położenie grobowca, żeby przy rozkopywaniu nie spudłować. Do tego celu służy aparat do wysyłania przez glebę impulsów elektrycznych, które zależnie od tego, czy natrafiają na mniejszy lub większy opór w postaci skał i murów, rysują na ekranie odpowiednie odchylenia. Następnie za pomocą elektrycznego świdra do poszukiwań złóż naftowych drąży się w pokrywie grobowej otwór o średnicy kilku centymetrów. Skoro tylko świder przebije się przez skorupę muru i trafi na próżnię, z komory grobowej wylatuje z głośnym sykiem nagromadzone tam powietrze zmieszane z gazami organicznymi.
Teraz Lenci przystopuje do najważniejszej i najoryginalniejszej części swojej metody. Przez wydrążony otwór wpuszcza długą aluminiową rurę, zbudowaną na zasadzie peryskopu. Jest to tak zwane „oko podziemne” jego własnego pomysłu i konstrukcji. Wewnątrz rury znajduje się aparat fotograficzny miniaturowych rozmiarów i elektryczne światło błyskowe. Przy naciśnięciu guzika aparat automatycznie robi dwanaście zdjęć obracając się co 30 stopni, czyli zatacza zamknięte koło i fotografuje całe wnętrze krypty. Na kolorowej taśmie filmowej widać dokładnie nie tylko przedmioty, lecz również malowidła ścienne Dopiero po wywołaniu błony i upewnieniu się, że grób nie jest obrabowany, Lerici poleca robotnikom, by zabrali się do żmudnej pracy jego odsłonięcia.
Nowa metoda, poza oszczędnością, ma przede wszystkim tę zaletę, że w znacznie krótszym czasie pozwoli przebadać setki grobowców etruskich. Przy metodach konwencjonalnych trzeba by na to kilkadziesiąt lat, a koszta byłyby wręcz fantastyczne. Pierwszym wielkim sukcesem nowej metody było odkrycie grobowców „Tomba delia Olimpiadi” i „Tomba delia Nave” ze słynnymi już dzisiaj kolorowymi freskami przedstawiającymi zawody atletyczne i ożaglowany etruski okręt wojenny. Od czasu zastosowania metody elektrycznego sondażu rozkopano już dosłownie setki grobowców. Etruskologia została popchnięta na tory bardzo przyśpieszonego rozwoju, co zwiększa szansę rozwiązania zagadki enigmatycznego narodu, któremu kultura europejska zawdzięcza tak niezmiernie wiele.
LAOCON W OBJĘCIACH WANDALÓW
Na pół drogi między Rzymem a Neapolem leży miejscowość rybacka Gaeta Za czasów rzymskich miała ona duże znaczenie jako port handlowy i cytadela morska, broniąca brzegu przed korsarzami. Gaeta chlubi się, obecnie uroczą zatoką i nasłonecznioną plażą, rozbrzmiewającą wesołym gwarem letników. W bliskim sąsiedztwie miasteczka, u podnóża stromego, zawieszonego nad morzem urwiska, znajduje się skalna galeria, a w głębi tego tarasu widać otwór prowadzący do groty, która zwie się Sperlonga.
Grota, zawalona gruzem skalnym i ziemią, od niepamiętnych czasów stanowiła jeden z atrakcyjnych celów wycieczek turystycznych. Nie ściągała jednak najmniejszej uwagi archeologów, speleologów i poszukiwaczy skarbów. Zbyt wiele ludzi kręciło się tam cały okrągły rok, toteż nikomu nie przyszło do głowy, ze można tam coś znaleźć. Ale w 1957 r. odmieniło się wszystko. Sperlonga stała się nagle sławna. Jakiś ciekawski turysta zaczął grzebać w ziemi i po krótkim czasie wydobył kilka odłamków białego marmuru. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać że stanowią one fragmenty rozmaitych rzeźb greckich z okresu klasycznego, i to rzeźb znakomitego dłuta. Wieść o znaleziskach oczywiście zmobilizowała natychmiast archeologów włoskich. Pod kierunkiem dyrektora Instytutu Starożytności w Rzymie prof. Giulio Jacopi pracuje w grocie specjalna ekipa, a dotychczasowe wyniki poszukiwań stanowią jedną z największych sensacji naszego wieku. Jicopi nazwał Sperlongę „prawdziwą kopalnią posągów greckich” i trudno pomówić go o przesadę, skoro do dnia dzisiejszego wykopano 12 tysięcy większych i mniejszych fragmentów najrozmaitszych dzieł rzeźbiarskich, pochodzących z ostatnich stuleci p.n.e. i pierwszego wieku n.e. Po żmudnych pracach rekonstrukcyjnych udało się dotąd zestawić szereg posągów o wyjątkowej piękności. Niektóre wśród nich są wielkości nadnaturalnej. Inne znowu nie przekraczają trzydziestu centymetrów wysokości. Ale wszystkie bez wyjątku noszą na sobie znamiona przedniego rzemiosła artystycznego, mające swój rodowód w najlepszych szkołach greckich. Znaleziono również skorupy waz greckich z VI w. p n.e., a więc o dużej wartości zabytkowej.
Na jednej z tych rzeźb widzimy Zeusa pod postacią orła, uprowadzającego Ganimeda na Olimp, iżby stał się podczaszym dla ucztujących bogów. Inna wyobraża dramatyczną walkę Odyseusza z potworem morskim. Ponadto wydobyto z rozwalin mnóstwo głów jadeitowych, jak na przykład wyśmienicie wymodelowaną głowę Menelaosa w wielce ozdobnym hełmie.
Najgłębsze wrażenie sprawia jednak fragment grupy rzeźbiarskiej, która niestety nie zachowała się w całości. Jest to ręka trzymająca za włosy młodzieńca z grymasem ogromnego przerażenia i udręki na twarzy. Fragment przedstawia na pewno rękę potwora morskiego Scylli, porywającego z okrętu Argonautów jednego z żeglarzy. Według legendy Argonauci, wracając z wyprawy po złote runo, płynęli między Scylla w Italii a Charybdą na Sycylii, czyli przez Cieśninę Messyńską. Wówczas według jednej z mnogich wersji potwór Scylla porwał z pokładu sześciu marynarzy. Wprawdzie porwanie to związane jest z przygodami Odyseusza, ale później pomieszano te dwie opowieści. Najlepszym dowodem jest płaskorzeźba na ścianie tkalnej przy wejściu do groty. Widzimy na niej okręt z napisem na dziobie: „Navis Argo Ph”. Jest to zatem niewątpliwie statek Jazona, a monogram „Ph” oznacza na pewno Orfeusza, jednego z pięćdziesięciu Argonautów.
W ostatnim czasie największe poruszenie wywołało jednak inne odkrycie. Wszyscy pamiętamy słynną grupę Laokoona, kapłana trojańskiego, który ostrzegał swoich rodaków przed wprowadzeniem w mury oblężonego miasta drewnianego konia. Podczas gdy składał ofiary Posejdonowi, z morza wypłynęły dwa węże i udusiły go w swych splotach wraz z dwoma jego synami. Wspaniała grupa Laokoona, obrazująca ową scenę w sposób bardzo ekspresyjny, zdobiła kiedyś pałac imperatora Tytusa. W roku 1500 znaleziono ją w ruinach wymienionego pałacu i przeniesiono do Belwederu w Watykanie, gdzie do tej chwili się znajduje. Gdy przeto ekspedycja w Sperlonga ogłosiła, iż zebrała czterysta fragmentów identycznej rzeźby, uczeni świata nie mogli wyjść ze zdumienia. Cóż dopiero, gdy po zbadaniu fragmentów niektórzy wybitni eksperci, a między nimi taki autorytet, jak prof. Jacopi, orzekli, że odkryto oryginalną rzeźbę, że natomiast eksponat belwederski jest tylko jej kopią. Z tą ekspertyzą oczywiście nie pogodzili się inni biegli i spór na temat autentyczności obu dzieł rzeźbiarskich nie został dotąd rozstrzygnięty. Nie odmienia to jednak faktu, iż za czasów rzymskich istniały dwie grupy Laokoona, jedna stała w pałacu Tytusa, a druga w Sperlonga.
Jakim cudem znalazło się w oddalonej od stolicy grocie takie mnóstwo arcydzieł greckiej sztuki rzeźbiarskiej? Najpierw wypada powiedzieć, że Gaeta nie była w czasach rzymskich jakąś prowincjonalną mieściną, lecz bardzo modnym uzdrowiskiem morskim, do którego zjeżdżała śmietanka rzymskiego towarzystwa. Łuk wybrzeża zatoki ozdabiał gęsty łańcuch will z białego marmuru, których właścicielami byli bogaci ekwici i senatorzy. Oddawali się oni najrozmaitszym, mniej lub bardziej wyrafinowanym uciechom: dzień spędzali na wycieczkach i zabawach, a wieczorami kazali zapalać łuczywa i lampki oliwne, by układać się gromadnie do obficie zastawionego stołu biesiadnego.
Gaeta była więc miejscowością wielce zamożną. Prawdopodobnie za sprawą przyjezdnych gości utworzono w grocie muzeum arcydzieł greckich i z czasem z ich darów nagromadziły się tam nieocenione skarby, których żałosne resztki odkopali potem archeolodzy włoscy. Na podstawie wykopalisk zdołano w szczegółach odtworzyć wygląd tego muzeum. Nad wejściem była umocowana rzeźba Ganimeda porywanego przez orła. Po lewej stronie czeluści stał Odyseusz walczący z potworem morskim, a po prawej widać było dramatyczną scenę, jak Scylla wywleka z okrętu jednego z Argonautów.
Na tarasie skalnym przed grotą błyszczał w słońcu czworokątny basen ocembrowany marmurami, w którym pluskały się rybki. Kapłani na podstawie obserwacji ich ruchów wróżyli letnikom i turystom przyszłość, oczywiście za opłatą. Wnętrze groty było ciasno zastawione rzeźbami z marmuru i brązu: satyrami uśmiechniętymi sardonicznie, bogami, boginiami i legendarnymi herosami. Wszystko przeważnie pochodzące z Hellady, niewyczerpanej skarbnicy piękna, z której Rzymianie korzystali pełną ręką dla uprzyjemnienia życia.
Wśród uczonych powstało intrygujące pytanie, jaki koniec spotkał tę jedyną w swoim rodzaju galerię sztuki. Sądząc po tysiącznych odłamkach wydobytych z gruzów, był to kres niewątpliwie gwałtowny i dramatyczny. Siłą rzeczy nasunęło się zrazu przypuszczenie, że sprawcami zagłady byli najeźdźcy germańscy. Niebawem jednak w wyniku dokładnych badań terenu wyszła na jaw rzecz zgoła zaskakująca: winę należy złożyć na karb zabobonnych i sfanatyzowanych chrześcijan, którzy drągami i toporami porozbijali wizerunki „pogańskich demonów” zgromadzonych w grocie.
Innego rodzaju wandalizm zanotowano w nowszych już czasach. Akcja tej historii toczy się w małym miasteczku angielskim Worksop i zakrawa na farsę, którą można by nazwać „sporem o białą figurę”. Chodzi tu o tułów gigantycznego, brodatego mężczyzny z marmuru, mocno już zwietrzałego i pozbawionego kończyn. Historyk lokalny Robert White napomyka w swoich wspomnieniach, że w roku 1875 widział ową rzeźbę leżącą na polu w okolicy miasta. W roku 1904 przeniesiono ją do parku miejskiego, gdzie, zaniedbana i obtłuczona, poniewierała się wśród krzaków. Piętnaście lat później jeden z mieszkańców wmurował ją w ścianę swego domu. W roku 1960 dom nabył kto inny i postanowił pozbyć się figury, ponieważ uważał, że przyczynia się ona do zawilgocenia murów. Ale nikt nie chciał jej nabyć, ani kamieniarz, ani nauczyciel rysunków miejscowej szkoły, któremu zaproponowano, by włączył ją do swoich gipsowych odlewów. Wreszcie po długich targach kupił ją za dwa funty szterlingów pewien obywatel z zamiarem oddania zabytkowego kuriozum na własność magistratu. Ale ojcowie miasta nie chcieli o tym słyszeć. Co gorsza, nawet nie pozwolili złożyć niefortunnej rzeźby w parku miejskim, uważając ją za szpetną. Wobec tego odstawiono kłopotliwy marmur do magazynu miejskiego, gdzie oparto go o ścianę wśród najróżniejszych gratów, maszyn drogowych, beczek i starego żelastwa.
Stał tam bardzo długo, chociaż dzięki zabiegom miejscowego miłośnika sztuki Williama Machina rozgłosiło się, że stanowi on cenne dzieło sztuki. Myszkując w starych aktach, Machin doszedł do przekonania, że posąg należał kiedyś do kolekcji lorda Arundela, którego pałac, wzniesiony w Worksop, padł ofiarą pożaru w roku 1761. Wówczas zapewne legł on w pogorzelisku, by po długich tarapatach wylądować w magazynowym lamusie.
Z korespondencji lorda, zapalonego zbieracza dzieł sztuki, wynika, że miał on swego agenta również w Pergamon, w mieście wielkiego ołtarza Zeusa ozdobionego fryzem rzeźb wyobrażających tak zwaną gigantomachię, czyli walkę bogów z olbrzymami. Fryz znajduje się obecnie w muzeum berlińskim, a ponieważ wykazuje on luki, powstało podejrzenie, że posąg z Worksop stanowi jedną z jego części składowych. Przemawiają za tym dwa fakty: uderzające podobieństwo stylu i ekspertyza specjalistów stwierdzająca, że biały marmur pochodzi z Turcji. W tej sprawie odbywała się ożywiona korespondencja z kustoszami muzeum berlińskiego, ale poczciwi ojcowie angielskiej mieściny z trudem ocknęli się z drzemki: zabytek ogromnej artystycznej i historycznej wartości długo jeszcze czekał na wybawienie z poniewierki.
ZDEMASKOWANIE OBELISKU ORAZ INNE NIEZWYKŁE ODKRYCIA
Wszyscy, którzy byli w Rzymie, zapewne przypominają sobie kamienną iglicę stojącą na placu Św. Piotra. Ujęta jakby w klamry wykwintnej kolumnady Berniniego, budzi ona podziw monumentalną, męską, lapidarną prostotą, a zarazem kształtną strzelistością bryły, będącą zapieczeniem ogromu i ciężaru monolitu. Nikt nie ma wątpliwości, że jest to typowy obelisk egipski, wytwór oryginalnej wyobraźni architektonicznej, którego kolebka znajdowała się nad Nilem. Nie udało się jednak nigdy ustalić daty i miejsca jego powstania, gdyż nie ma na nim śladu jakiegoś hieroglificznego napisu. Wypadek odosobniony, jako że faraonowie wznosili obeliski głównie dla upamiętnienia swego panowania i dlatego oczywiście nigdy nie pozostawiali go bez dedykacyjnej inskrypcji.
Rzymianie byli pełni podziwu dla obelisków egipskich, w konsekwencji bez skrupułów zabierali je lub też wiernie podrabiali. Miarą ich pasji jest choćby to, że w końcu znalazło się w Rzymie aż dwanaście obelisków, a jeden do dziś stoi w Konstantynopolu na miejscu, gdzie dawniej była arena sławetnego hipodromu. Jeżeli chodzi o kopie, to najbardziej znany jest chyba obelisk, jaki cesarz Hadrian postawił w Benewentum na cześć urodziwego faworyta Antinousa, który utonął w Nilu.
Współczesne mocarstwa kolonialne szły za przykładem Rzymian. Jeden z dwóch obelisków Ramzesa II powędrował w roku 1831 do Paryża i stoi obecnie na placu Zgody. Ciekawe są losy dwóch obelisków faraona Totmesa III. Cesarz August przeniósł je z Heliopolis do Aleksandrii dla ozdoby nowego, założonego przez siebie placu. Stamtąd jeden z nich, zwany „igłą Kleopatry”, dostał się w roku 1877 do Londynu, a drugi Amerykanie przetransportowali w roku 1879 do Nowego Jorku.
Powróćmy jednak do naszej iglicy z placu Św. Piotra. W latach 37-41 n.e obłąkany cesarz Kaligula kazał ją sprowadzić z Heliopolis do Rzymu. Problem transportu nie był łatwy; obelisk jest wykuty z jednej bryły kamiennej i ma prawie 25 metrów wysokości. Trzeba było wobec tego zbudować specjalny okręt. Na balast użyto 120 tysięcy korcy soczewicy, którą dostarczono jednocześnie do Rzymu Po szczęśliwym wyładowaniu monolitu, Kaligula kazał usunąć oryginalny napis, umieścić na nim dedykację na cześć swojej matki Agryppiny i ustawić go na arenie, gdzie często lała się krew gladiatorów, skazańców i dzikich zwierząt.
W średniowieczu Rzym popadł w straszliwe zaniedbanie i ruinę, a los antycznych zabytków miasta podzieliły również sprowadzone z Egiptu obeliski. Walały się one przeważnie wśród gruzowisk, zapomniane przez ludzi i historię. W 1585 r. wstąpił na tron papież Sykstus V. Był to pozornie łagodny, powściągliwy w sądach franciszkanin, który swój wybór zawdzięczał kompromisowi rywalizujących ze sobą domów arystokratycznych. Ale rzekomo nieszkodliwy braciszek okazał się surowym aż do okrucieństwa władcą. Plagą Italii był naówczas zuchwale panoszący się bandytyzm i samowola panków. Sykstus w sposób nieubłagany tępił przestępców, stosując karę śmierci za najmniejsze przewinienia. Most Św. Anioła dzień i noc cuchnął od rozkładających się wisielców. Papież istotnie przywrócił w państwie ład i porządek, ale imieniem jego jeszcze przez dwa wieki straszono dzieci.
Ten surowy zastępca Chrystusa na ziemi nie był jednak pozbawiony pewnych cech wielkości. Z właściwą sobie energią zabrał się do odbudowy stolicy papieskiej. Między innymi dziełem jego jest kopuła bazyliki Św. Piotra, kaplica Santa Maria Maggiore, most jego imienia i akwedukt sprowadzający świeżą wodę z Bracciano. Wydobył też z gruzowiska sześć obelisków, uwieńczył krzyżami lub posągami apostołów i ustawił na różnych placach.
W 1586 r. rozkazał między innymi ustawić obelisk Kaliguli na placu Św. Piotra. Tłumnie zebranym gapiom nakazano milczenie, aby nie przeszkadzali w pracy robotnikom, którzy za pomocą lin i bloków podnosili ten monolit ważący bądź co bądź 320 ton. W pewnej chwili liny zaczęły trzeszczeć od nadmiernego obciążenia; groziło, że się zerwą, a obelisk runie na ziemią” pogruchotany. W ostatniej chwili jeden z przytomniejszych robotników krzyknął: „Lać wodę na liny!” I w ten sposób zapobiegł katastrofie. Papież w nagrodę nadał mu wieczysty przywilej na dostarczanie do bazyliki liści palmowych, przywilej dotąd zachowany przez jego potomków.
Kto jednak zbudował obelisk z placu Św. Piotra? Odpowiedzi na to frapujące pytanie udzielił nam dopiero niedawno kierownik watykańskiej stacji archeologicznej prof. Filippo Maggi. Podczas zabiegów konserwacyjnych odkrył on pod napisem Kaliguli szereg małych otworów, prawdopodobnie wydrążonych jako gniazda dla umocowania liter. Kazał przeto zrobić odlew tych otworów i wówczas okazało się, że na podstawie ich układu można było zrekonstruować pierwotny napis, który usunął Kaligula. Była to autogloryfikacja Gajusza Korneliusza Gallusa, rzymskiego prefekta Egiptu. Na jego rozkaz prawdopodobnie obelisk został wyciosany przez kamieniarzy egipskich, aby upamiętnił lata jego rządów w najbogatszej prowincji Rzymu.
Warto coś niecoś powiedzieć o tym Gallusie. Pochodził on z nizin społecznych, ale dzięki wyjątkowej błyskotliwości umysłu i sprytowi doszedł do stanowiska doradcy i przyjaciela boskiego Augusta. Owocem tej zażyłości był najbardziej intratny urząd w imperium rzymskim, urząd prefekta Egiptu. Ale Korneliusz Gallus był człowiekiem lekkomyślnym i zbyt pewnym siebie. Nie umiał trzymać języka za zębami i raz po raz pozwalał sobie na uszczypliwe dowcipy pod adresem swego protektora. Cesarz dowiedział się szybko o nielojalności faworyta i odwołał go do Rzymu, równocześnie zabraniając mu wstępu do swego domu. Oczywiście znaleźli się zaraz gorliwcy, którzy wystąpili przeciwko obalonemu faworytowi z ciężkimi oskarżeniami i senat skazał go na wygnanie. Jednakże Gallus wolał popełnić samobójstwo, niż pożegnać się z Rzymem. Historyk rzymski Swetoniusz twierdzi, że cesarz August nie mógł z żałości powstrzymać łez, tak ciężko odczuł stratę jednego z najbliższych przyjaciół.
Inny przypadek opóźnionego rozpoznania zabytku zdarzył się niedawno w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. W połowie ubiegłego wieku jeden z poszukiwaczy skarbów, grzebiąc w ruinach miast greckich południowej Italii, stał się szczęśliwym posiadaczem oryginalnego hełmu z brązu, uwieńczonego głową barana. Obok hełmu leżał stos metalowych odłamków: fragmentów brązowej zbroi i dziewięciu kawałków srebra, których nie udało się zidentyfikować.
Hełm wraz z kawałkami metalu wędrował z rąk do rąk, aż wreszcie pojawił się w Los Angeles u handlarza antyków. Zauważył go tam dyrektor muzeum w St. Louis i nabył za prawie sześć tysięcy dolarów. Po trudno dostrzegalnych śladach można było sądzić, że hełm posiadał kiedyś grzebień. Wprawdzie grzebienie greckie zrobione były zazwyczaj z końskiego włosia, ale dyrektor pomyślał sobie, że może ten jeden wyjątkowo był odlany ze srebra. Zadania rekonstrukcji podjął się wybitny nowojorski konserwator Ternbach. Po kilku miesiącach łamigłówkowej roboty, która polegała na tym, że trzeba było zestawić kawałki srebra i uzupełnić luki nowymi dorobionymi częściami, wyłonił się niebywały unikat Jest to szyszak z nausznikami i z głową tryka na wierzchu, uwieńczonego wspaniałym srebrnym grzebieniem, który na kształt okazałego pióropusza opada szerokim łukiem do tyłu. Ponieważ jest to jedyny tego rodzaju hełm grecki, jaki posiadają muzea, wartość jego jest wręcz nieoceniona.
O najdonioślejszym tego rodzaju odkryciu doniesiono dopiero niedawno z Paryża. W jednym z muzeów leżała mumia bogatego Egipcjanina, otulona w ściśle przylegającą osłonę z papirusowej masy. Wykopał ją w 1902 r. archeolog francuski Pierre Jouguet z piasków pustyni El Fajum w Egipcie, leżała więc w muzeum już przeszło pół wieku. Badania metodą C 14 wykazały, że egipskiego nieboszczyka pochowano mniej więcej na 250 lat p.n.e.
Ponieważ z doświadczenia wiadomo, że na trumny z papirusowej masy z powodów oszczędnościowych często poświęcano stare rękopisy, francuscy uczeni postanowili rozebrać ją na części składowe. Ostrożnie, posługując się nożyczkami i rozwilżającymi płynami, łuskali warstwę po warstwie. Rezultat był wręcz zdumiewający: uzyskali bowiem 400 wierszy nie znanej komedii wielkiego ateńskiego komediopisarza Menandra, który żył mniej więcej w latach 342-392 p.n.e.
Menander, przez wielu Greków ceniony wyżej niż Homer, napisał przeszło sto komedii obyczajowych, odznaczających się mistrzowską charakterystyką postaci i pysznym komizmem sytuacyjnym. Z jego spuścizny korzystali pełną ręką rzymscy pisarze Terencjusz i Plautus. Plutarch wielbił go do tego stopnia, że na przedstawienia innych autorów nie chciał w ogóle chodzić do teatru. Komediopisarz wywierał również pośredni wpływ na Moliera i Szekspira. Niektóre przysłowia, które do dziś dnia są w obiegu w mowie potocznej, pochodzą z jego komedii.
SKARB CESARZA FILOZOFA
Ale Menandra spotkała największa tragedia, jaka spotkać może pisarza. Z całego ogromnego dorobku zachowały się zaledwie cztery komedie, i to tylko w większych fragmentach. Znaleziono je w dokumentach papirusowych, odkrytych w Egipcie dopiero w naszym stuleciu. Świeżo odnaleziona sztuka „Mężowie Sykionu”, zachowała się wprawdzie tylko w stanie cząstkowym, ale tekst jest odpisem, sporządzonym nie później niż w siedemdziesiąt lat po prapremierze komedii. Doniosłość tego faktu zrozumiemy, jeżeli uświadomimy sobie, że najstarszy odpis, jaki dotąd posiadaliśmy, mianowicie fragment komedii „Dyskolos” (Odludek), powstał w 500 lat po śmierci autora i w dodatku roi się od pomyłek.
Mało kto słyszał zapewne o szwajcarskiej mieścinie Kaiseraugust, leżącej w odległości dwunastu kilometrów od Bazylei. Malowniczo położona i schludna jak widoczek pocztówkowy, odwiedzana jest tylko przez odpryski z głównego szlaku turystycznego i przez ludzi marzących o ukrytych skarbach. Trzeba bowiem wiedzieć, że Kaiseraugust wznosi się wśród murów rzymskiej warowni Castrum Rauracense, która stała na straży Renu przed najazdami Alemanów.
Na poszukiwaczy skarbów miejscowi ludzie spoglądali z ironicznym uśmiechem, gdyż żadna chyba miejscowość zabytkowa nie została tak doszczętnie przebadana przez archeologów. Znalezienie więc jakiegoś cenniejszego przedmiotu z czasów rzymskich, nie mówiąc już o skarbie, uważano powszechnie za marzenie ściętej głowy.
Toteż zdumienie nie miało granic, gdy na wiosnę bieżącego roku rozniosła się fama, iż w Kaiseraugust wykopano jakiś bajecznie cenny skarb. Jak to często bywa, odkrywcą jego nie był ani archeolog, ani poszukiwacz skarbów, lecz skromny mechanik, który koparką wyrównywał grunt pod przyszłe boisko szkolne. W pewnej chwili w stercie ziemi zauważył jakiś błyszczący przedmiot i natychmiast zaalarmował odpowiednie władze. Z Bazylei przybył profesor Rudolf Laur Belart i rozpoczął na miejscu systematyczne prace wykopaliskowe.
Rezultat okazał się wręcz oszałamiający. Z głębokiego dołu wydobyto na powierzchnię kilkanaście okazów starożytnej sztuki złotniczej nieocenionej wartości. Była to zastawa stołowa z czystego srebra, tak bogato zdobiona wypukłorzeźbami, inkrustacjami i złoceniami, że chyba tylko wielki monarcha mógł sobie na nią pozwolić. Znaleziono tam półmiski, kubki, puchary, czary, łyżki i widelce o wykwintnym kształcie oraz lichtarze z ciężkiego srebra, ponadto srebrny posążek bogini Wenus, 187 monet i medalionów, jak też trzy sztabki srebra.
Szczególny zachwyt wzbudziła ośmiokątna taca półmetrowej średnicy, ważąca 4,25 kg. Na obwodzie biegnie mistrzowsko wytrybowany ornament figuralny, przedstawiający w sposób dramatyczny sceny z młodości Achillesa: od narodzin aż do chwili, gdy Odys odnajduje go w przebraniu kobiecym wśród córek króla Lykomedesa.
Jest to więc skarb prawdziwie niezwykły, którego wartości historycznej i artystycznej nie sposób nawet w przybliżeniu ocenić. Od razu nasunęło się pytanie, kto był właścicielem tej wspaniałej zastawy, dlaczego i kiedy zakopano ją w nadreńskiej warowni.
Drogą rozumowania uczeni udzielili na te pytania bardzo interesującej odpowiedzi; postarajmy się iść szlakiem ich dociekań.
Sztabki srebra noszą pieczęć cesarza Magnencjusza, uzurpatora, którego w 353 r. n.e. pokonał Konstancjusz II. A zatem skarb nie mógł być zakopany przed połową IV wieku, czyli przed jego uzurpacją.
Monety i medaliony pochodzą z mennicy Dioklecjana, Konstantyna, Konstansa i Konstancjusza II. Brak monet kolejnego władcy uprawnia nas do przypuszczenia, że skarb został zakopany podczas panowania Konstancjusza, ale przed wstąpieniem na tron jego następcy Juliana Apostaty, czyli w latach 351-361 n.e.
Flawius Klaudius Julianus, nazwany przez dziejopisów chrześcijańskich Apostatą (Odstępcą), był żarliwym wyznawcą religii pogańskiej. Jego matka Bazylina miała sen, że urodziła Achillesa i dlatego Julian poczytywał tego herosa greckiego za swego protoplastę. Otóż szczegół ten posłużył uczonym do postawienia śmiałej tezy, że skarb był osobistą własnością tego władcy. Dowodem ma być posążek pogańskiej bogini, a przede wszystkim taca z wytrybowaną historią Achillesa. W dodatku wiadomo z historii, że Julian Apostata przebywał w roku 361 w Castrum Rauracense. Stąd wolno przypuszczać, że właśnie w tymże roku zakopał swój cenny skarb. Postarajmy się wyjaśnić, dlaczego to uczynił i co stanęło mu na przeszkodzie, iż nie wrócił już do Galii, by go odzyskać.
Julian miał bardzo ciężką młodość. W walce o tron synowie Konstantyna Wielkiego wymordowali całą prawie jego rodzinę. Pozostał tylko on sam ze starszym bratem Gallem, który później zresztą zginął z ręki oprawców cesarskich. Przez długie lata przebywał Julian na wygnaniu, zdany na łaskę, niełaskę podejrzliwego Konstancjusza II. Od zagłady uratowało go tylko to, że uchodził za lekko pomylonego i nieszkodliwego maniaka, który poza wiedzą i filozofią nie widział świata. Julian bowiem korzystał z lat niełaski, by uczyć się u największych filozofów Grecji. Był entuzjastą wielkiego Libanusa, bawił nawet kilka miesięcy w Atenach, gdzie zapisał się do istniejącej jeszcze wówczas słynnej szkoły platońskiej.
Wkrótce stał się jednym z najbardziej wykształconych mężów swojej epoki, miłośnikiem książek, żarliwym wyznawcą neoplatonizmu i starych bogów pogańskich. Na zewnątrz spełniał obowiązki chrześcijanina, ale w cichości pogardzał nową religią i poczytywał jej wyznawców za barbarzyńców. Kościół istotnie nie przedstawiał w owym czasie budującego obrazu. Wstrząsały nim schizmy i krwawe walki arian z ortodoksami. W latach 342-343, kiedy Julian miał dziesięć lat, podczas rozruchów religijnych w Konstantynopolu zginęło trzy tysiące wyznawców Chrystusa, a więc w ciągu dwóch lat z rąk chrześcijan padło więcej chrześcijan, niż naliczono męczenników w ciągu całej historii prześladowań pogańskich. Wszystkie te wydarzenia musiały wywrzeć niezatarty wpływ na wrażliwy umysł chłopca.
Pewnego dnia nadeszła hiobowa wiadomość, że Alemani pustoszą Galię. Konstancjusz powierzył dowództwo ekspedycji karnej przeciwko najeźdźcom Julianowi, mianując go równocześnie gubernatorem Galii z tytułem cezara. Nominacja była nieoczekiwana i wielce zastanawiająca. Czy władca konstantynopolski pragnął skompromitować swego kuzyna i raz na zawsze unieszkodliwić go jako pretendenta do tronu? Przecież wypadało raczej oczekiwać, że ten chuderlawy książę w todze filozofa, poniewierany od dzieciństwa, i trzymany z dala od spraw państwowych, sromotnie ośmieszy się na odpowiedzialnym stanowisku generała i administratora wielkiej prowincji.
I tutaj, jak to czasami bywa, historia spłatała ludziom figla. Julian okazał się znakomitym, odważnym wodzem. Pozbawiony doświadczenia gromił jednak najeźdźców germańskich i wypędził ich z Galii. W czasie tych kampanii wzbudził wśród swoich legionów taki żywiołowy entuzjazm, że stał się ich bożyszczem.
Przywróciwszy pokój, Julian zabrał się do uporządkowania swojej prowincji. Znajdowała się ona na skraju bankructwa, handel i gospodarka rolna przechodziły okres stagnacji, ludność cierpiała nędzę. Przyczyną tego stanu rzeczy była administracja rzymska, przeżarta korupcją. Julian w niedługim czasie ukrócił chciwość urzędników, oczyścił sądownictwo z przekupnych sędziów, uporządkował sprawy podatkowe. W wyniku jego zarządzeń Galia stopniowo stawała się znowu kwitnącym krajem.
Pewnego dnia nadeszła z Konstantynopola wiadomość, że wybuchła wojna z Persami. Konstancjusz rozkazał Julianowi, by możliwie szybko dostarczył mu posiłków wojskowych w liczbie dwustu żołnierzy z każdego legionu galijskiego. Wywołało to ogromne oburzenie, gdyż przy zaciągu do wojska przyrzeczone Galijczykom, że nie będą wysyłani poza granice swojej ojczyzny. Legiony zbuntowały się i proklamowały Juliana imperatorem. Ruszył on na czele swoich żołnierzy na Konstantynopol. Zanim jednak doszło do rozprawy zbrojnej, Konstancjusz zmarł śmiercią naturalną.
Z chwilą wstąpienia na tron, Julian poświęcił wszystkie swoje starania przywróceniu starej religii rzymskiej. Biskupom chrześcijańskim odebrał wszystkie przywileje, nie prześladował jednak chrześcijan. Propagowana przez niego religia właściwie mało miała wspólnego ze starym pogaństwem. Był to raczej osobliwy zlepek rzymskiego politeizmu z zasadami organizacji, hierarchii kapłańskiej i etyki kościoła chrześcijańskiego.
Wróćmy teraz do naszego skarbu szwajcarskiego. Jeżeli teza, że był on osobistą własnością Juliana, jest trafna, to nie może ulegać wątpliwości, że został on zakopany w roku 361. W tymże bowiem roku Julian zatrzymał się, jak wierny skądinąd, w Castrum Rauracense. Mając przed sobą niebezpieczną walkę o tron konstantynopolski, wolał ukryć i w ten sposób zabezpieczyć swoją cenną zastawę stołową.
Jako miłośnik i znawca sztuki był do niej przywiązany, ponadto w razie klęski i odwrotu do Galii mogła się ona mu przydać na pokrycie kosztów nowego zaciągu do wojska.
Po odniesionym zwycięstwie i wstąpieniu na tron nie podjął jednak kroków odzyskania skarbu. Dlaczego? Odpowiedź może być tylko jedna. Julian śnił o laurach wojennych Aleksandra Wielkiego i wdał się w wojnę z potężną Persją. W jednej z licznych bitew odniósł ciężką ranę i zmarł w 363 r. Panował zatem tylko dwa lata. W tym krótkim czasie rozwinął tak gorączkową i wszechstronną aktywność, że prawdopodobnie zapomniał o dalekiej zastawie stołowej bądź też odkładał na później jej odzyskanie. Tej właśnie okoliczności należy przypisać, że skarb przetrwał 1600 lat pod ziemią, aż w roku 1962 wydobyła go na powierzchnię szwajcarska koparka mechaniczna.
REWOLUCJA BOGÓW HELLEŃSKICH
Sardes, miasto leżące w Azji Mniejszej nad rzeką Hermus, stolicę zamożnego państwa Lidii, pamiętamy głównie dlatego, że panował tam legendarny Krezus. Ten władca Lidii poszerzył granice swego państwa od morza aż po rzekę. Halis, narzucił greckim miastom Jonii swoją hegemonię i nagromadził takie skarby, że imię jego stało się synonimem bogactwa.
Krezus jednak był ponadto człowiekiem światłym. Kochając z wielką żarliwością kulturę grecką i w ogóle wszystko, co greckie, zapraszał na swój dwór ateńskich filozofów, poetów i rzeźbiarzy. Przenosił również bogów greckich nad swoje rodzime bóstwa, a szczególnie czcił Apollina w Delfach, któremu posyłał regularnie hojne dary.
Kiedyś, jak twierdzi legenda, gościł u siebie Solona i, oprowadzając go z dumą po swoim pałacu, zapytał, czy może uważać siebie za człowieka szczęśliwego. Solon zamyślił się i odparł: „Czy jesteś szczęśliwy, trudno mi orzec przed twoją śmiercią”.
Krezus, chciwy sławy, postanowił roztoczyć swoje panowanie nad obszarami po drugiej stronie rzeki Halis i w tym celu pociągnął z ogromną armią przeciwko Persom. Do tej wyprawy zachęciła go wyrocznia delficka, która brzmiała: „Krezus, Halis przeszedłszy, ogromne królestwo zniweczy”. Ale w 546 r. p.n.e w bitwie z Cyrusem Wielkim poniósł druzgocącą klęskę i dostał się do niewoli. Przed pałacem perskiego władcy usypano wielki stos, na którym ówczesnym zwyczajem wojennym miał spłonąć wraz z małżonką i córkami. Gdy nadeszła chwila podłożenia ognia, nieszczęsny król zawołał rozpaczliwie: „Solonie, Solonic”! Cyrusa niezmiernie to zaciekawiło. Kazał sprowadzić przed swoje oblicze Krezusa, a dowiedziawszy się o rozmowie z wielkim prawodawcą greckim, zatrwożył się o swoją własną przyszłość i swemu jeńcowi darował życie.
Krezus żył odtąd na dworze króla perskiego i gryzł się, że wyrocznia świątyni delfickiej, którą obsypywał darami, w tak haniebny sposób w błąd go wprowadziła. Okazało się, że przekroczywszy Halis istotnie zniszczył wielkie państwo - tyle tylko, że własne.
W przystępie goryczy wyprawił do Delf posłańca z następującym uszczypliwym zapytaniem: „Czy bogowie helleńscy obrali sobie niewdzięczność za prawo postępowania?” Na to otrzymał zawiłą odpowiedź, z której jednak można było się dorozumieć, że Krezusa spotkała kara za zbrodnie pradziada Gigesa, który zawładnął tronem zdradą i rozlewem krwi.
Nie będzie chyba zbytnią frywolnością, jeżeli pozwolimy sobie wyrazić podejrzenie, że w gruncie rzeczy chodziło tu jednak o coś innego. Krezus włączył w skład poselstwa ulubionego swego bajkopisarza Ezopa, dając mu polecenie wręczenia kapłanom delfickim szczególnie cennych darów. Gdy jednak poeta spostrzegł ku swemu oburzeniu, że kapłani to ludzie chciwi i na wskroś cyniczni, nie zasługujący na łaskę króla - zapakował dary z powrotem i wrócił z nimi do Sardes. To prawda, że Pytia delficka słynęła z dwuznaczności swoich wypowiedzi, ale wyrocznia dana Krezusowi zawierała wyjątkowo zabójczą pułapkę. Wobec tego nie można oprzeć się wrażeniu, że inspirowali ją kapłani w odwet za ciężki afront, jakiego doznali ze strony Ezopa.
Myślę, że odgrzewanie tych ogólnie znanych rzeczy nie jest zbyt rażącym naruszeniem felietonowej etykiety. Na usprawiedliwienie powiem, że zamierzam pisać o wykopaliskach archeologicznych w Sardes i z tych względów przypomnienie niektórych szczegółów z legend greckich wydawało mi się rzeczą pożyteczną.
Po podboju Lidii i Jonii przez Persów miasto Krezusa stało się rezydencją satrapy. W swojej bogatej historii niejednokrotnie padało ono ofiarą najazdów, pożarów i trzęsienia ziemi, ale za każdym razem dźwigało się od nowa z klęski. Apokalipsa św. Jana wymienia Sardes w sposób niezbyt chlubny, a w 295 r. n.e. miasto zostało stolicą metropolity lidijskiego. W początkach XIV w. zagarnęli je Turcy, a w 1402 r. Tamerlan nie pozostawił w nim kamienia na kamieniu.
Ruiny Sardes, które były ogólnie znane, ponieważ sterczały nad powierzchnią ziemi, pochodzą z małymi wyjątkami z epoki panowania Rzymian. Do tych wyjątków należą dwie piękne, postawione z powrotem na swych cokołach kolumny jońskie z dawnej świątyni Artemidy. Natomiast kilkakrotne próby odnalezienia ruin z okresu panowania królów lidijskich, podejmowane na przełomie XIX i XX wieku, rozbijały się o brak dostatecznych funduszów. Gruzy i zgliszcza po strasznym Tamerlanie oraz głębsze nawarstwienia miejskie z poprzednich epok zakryła z biegiem lat narastająca warstwa ziemi, tak że w końcu trudno było nawet ustalić dokładne położenie miasta.
Zadania zlokalizowania i wygrzebania legendarnej stolicy Krezusa podjęła się w 1962 r. ekipa archeologów amerykańskich pod egidą dwóch uniwersytetów: Harvard i Cornell. Prace wykopaliskowe w stosunkowo niedługim czasie dały pożądane owoce. Naczynia gliniane o charakterystycznych, kolorystycznie żywych motywach zdobniczych oraz odsłonięte w pobliżu rzeki Izmir-Sahili fundamenty domów typowo lidijskich, pozwoliły sprecyzować topografię miasta. Odsłonięcie jego ruin jest więc jedynie tylko kwestią czasu i odpowiednich środków finansowych.
Na razie musimy zadowolić się innym rezultatem poszukiwań archeologów amerykańskich. Odkryli oni mianowicie w górnej warstwie osadniczej okazały pałac rzymski. Ponieważ w jego ruinach znaleziono sporo przedmiotów odlanych w brązie, nazwano go „domem brązów”.
Wśród tych przedmiotów niebywałą rewelacją była łopatka ze znakiem krzyża na końcu trzonu. Służyła ona na pewno do przesypywania żywicy kadzidlanej. Niedaleko łopatki leżały dwa naczynia z brązu, podobne do tych, jakich do dnia dzisiejszego używa się na Wschodzie do kadzenia w kościele.
Wygrzebane z gruzów monety Konstantyna Wielkiego i jego synów określiły datę budowli, a uczonych skłoniły do wyrażenia poglądu, że pałac był siedzibą biskupa lidijskiego lub jakiejś możnej rodziny rzymskiej, która wraz z dworem cesarskim przeszła na wiarę chrześcijańską.
Nieco później, gdy pałac odsłonięto w dalszych partiach, natrafiono na niezmiernie frapujące znalezisko. W jednej z komnat stał na cokole nie uszkodzony posąg pogańskiego bożka z białego marmuru. Archeolodzy, mocno zaszokowani tym odkryciem, zapytywali siebie, jakim cudem znalazł się posąg pogański w domu chrześcijańskim, i to w okresie nasilających się walk religijnych i braku tolerancji. Neofici poczytywali takie wizerunki za dzieło szatana i rozbijali je na kawałki bez względu na ich wartość artystyczną.
Należy tu co prawda zaznaczyć, że wśród chrześcijan bywali zakapturzeni wyznawcy starych bogów i miłośnicy sztuki helleńskiej, którzy ratowali, co się dało. Ale wnet okazało się, że w naszym wypadku możliwość ta nie zachodzi, gruzy bowiem nosiły ślady jakiegoś wydarzenia o niezmiernie dramatycznej wymowie. Nie ulega wątpliwości, że pałac przeżył jakiś straszliwy najazd, który niby huragan przeszedł przez wszystkie sale i pokoje. Oznaki plądrowania, gwałtu i wandalizmu uwidaczniały się na każdym kroku: w pogruchotanych reliefach i sztukateriach, w odłamkach marmurów i cegieł osmolonych dymem. Profesor uniwersytetu Harvard George A. Hanmann powiedział w jednym ze swych sprawozdań: „W tych spalonych resztkach zamożnej rezydencji chrześcijańskiej mamy niezbity dowód gwałtownych rozruchów pogan przeciwko jednej z najstarszych gmin chrześcijańskich w Azji Mniejszej”.
A więc sprawcami spustoszenia byli wyznawcy bogów helleńskich. Zniszczyli oni wszystko, co było chrześcijańskie w pałacu, a na gruzach postawili triumfalnie posągi swoich bogów. Pałacu już więcej nie odbudowano. Leżał on w gruzach pod narastającą warstwą ziemi i przetrwał w takim stanie czasy Rzymian, Bizancjum, Turków i Timura.
Archeolodzy drogą szczegółowych analiz ustalili datę owego wybuchu pogańskiej rebelii. Stało się to w latach 361-363 n.e., gdy na tronie cesarskim w Konstantynopolu zasiadał Julian, zwany przez chrześcijan Apostatą. Był to człowiek wszechstronnie wykształcony i wielbiciel kultury antycznej, który marzył o przywróceniu i duchowym odnowieniu pogaństwa. Wprawdzie pozbawił biskupów nabytych za poprzednich władców przywilejów i kazał zwrócić poganom zasekwestrowane świątynie, ziemie i skarby, poza tym jednak nawoływał do tolerancji. Ale wśród pogan, a szczególnie wśród doprowadzonych do nędzy kapłanów świątyń pogańskich, nazbierało się zbyt dużo rozgoryczenia. Z chwilą wstąpienia na tron ich protektora, rzucili się na chrześcijan, by wziąć odwet za doznane krzywdy i upokorzenia, a dramatyczne ślady tej rewolucji zachowały się do naszych czasów w rzymskim pałacu w Sardes.
MIEDZIANE REJESTRY
Zwoje znad Morza Martwego oraz ruiny klasztoru żydowskiej sekty esseńczyków w Chirbet Qumran - któż by nie słyszał o tym głośnym, dokonanym w roku 1946 odkryciu. Esseńczycy byli to ciekawi ludzie. Pisali o nich starożytni podróżnicy i historycy: Filo z Aleksandrii i Pliniusz Starszy, a osobliwie żydowski dziejopisarz Józef Flawiusz. Z ich relacji dowiadujemy się, że esseńczycy każdego dnia o zachodzie słońca przebierali się w odświętne szaty, przyjmowali chrzest i siadali do wspólnej wieczerzy, podczas której przełożony błogosławił chleb i wino. W swoich naukach głosili miłość bliźniego, sami żyli w ubóstwie i przeważnie w celibacie, a jeżeli chodzi o sprawy społeczne, to potępiali instytucję niewolnictwa. Nad ich gminami zakonnymi stała rada dwunastu mężów, co w dziwny sposób przypomina dwunastu uczniów Jezusa. Ponadto oczekiwali przyjścia „Mesjasza Zbawiciela”, który miał zaprowadzić boski ład na ziemi.
Wszystkie te zasady moralne i wierzenia mesjanistyczne skłoniły niektórych orientalistów, jak Edmunda Wilsona czy Dupont-Sommera, do wyrażenia poglądu, że sekta esseńczyków jest ogniwem, które bezpośrednio łączy judaizm z chrześcijaństwem, ogniwem, którego brak w obrazie rozwoju ruchów religijnych nauka odczuwała dotąd bardzo dotkliwie.
Kontrowersja, jaka na ten temat rozpętała się w kołach naukowych, do pewnego stopnia usunęła w cień inne odkrycie, dokonane w roku 1952. W jednej z licznych pieczar górskich nad Morzem Martwym znaleziono dwa zwoje, których osobliwość polega na tym, że tekst nie jest napisany na skórze baraniej, lecz wyryty rylcem na cienkich arkuszach miedzi. Niestety, korozja postąpiła już tak daleko, że miejsca dotknięte palcami natychmiast zamieniały się w próchno. Ponieważ przypuszczano słusznie, że teksty ryte na miedzi musiały posiadać jakąś wyjątkową wagę, dokładano wszelkich starań, by zwoje ratować od zniszczenia. Natychmiast zamoczono je w roztopionej parafinie i zdeponowano w „Palestyńskim Muzeum Archeologicznym”. Czekały tam okrągłe trzy lata na rozwiązanie problemu, jak je zakonserwować i bez uszkodzenia rozwinąć. Nad tym zagadnieniem zastanawiały się instytuty całego świata, w końcu postanowiono arkusze miedziane rozciąć na pasma za pomocą specjalnie skonstruowanego aparatu.
Niezmiernie finezyjnej pracy rozkrojenia miedzi podjęli się w 1956 r. konserwatorzy amerykańscy. Poszczególne pasemka zwojów ułożono w odpowiedniej kolejności z uwidocznionym tekstem na wierzchu. Orientaliści zabrali się do jego odczytania i w miarę postępu wpadali w coraz to większe zdumienie. Zwoje bowiem zawierały spisy bajecznych skarbów, jak też i wskazówki topograficzne, gdzie je ukryto. Niestety, okazało się rychło, że miejsca ukrycia skarbów były zaszyfrowane fikcyjnymi nazwami, których sens był ongiś znany tylko wtajemniczonym. Tak na przykład występuje tam „dolina Anchor”, zgoła nie znana w geografii Palestyny Jedną tylko rzecz można było z pewnym prawdopodobieństwem wywnioskować z tych anigmatycznych wskazówek: skarby ukryto gdzieś w okolicy Morza Martwego i może też w samej Jerozolimie.
Zrazu nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że rejestry są mistyfikacją zrodzoną w bujnej wyobraźni jakiegoś fantasty czy dowcipnisia. Wybitny badacz zwojów znad Morza Martwego, Polak ks. Józef Milik, wyraził nawet przypuszczenie, iż autorem spisu musiał być jakiś człowiek „niespełna rozumu”. I niepodobna mu się dziwić, skoro wyliczone w zwojach skarby oceniono na kilkanaście milionów dolarów. Oprócz naczyń o wartości li tylko sakralnej spis obejmuje mnóstwo przedmiotów ze złota i srebra, przede wszystkim zaś złoty i srebrny kruszec odlany w sztabki z równoczesnym podaniem jego ceny w talentach.
Jeżeli właścicielami tych bogactw byli esseńczycy, to jak mogli oni pogodzić ich posiadanie ze ślubowaniem ubóstwa? A poza tym - jakim cudem ci anachoreci żyjący w odludnych, dzikich okolicach górskich zdołali nagromadzić tyle złota i srebra? Słowem, coś w tym wszystkim nie grało, budziło wątpliwości, chyba że uznano by spis za zwykły figiel spłatany potomnym. Zobaczmy teraz, jak uporali się z tym dylematem orientaliści.
W ruinach klasztoru w Chirbet Qumran znaleziono garść monet. Najstarsza pochodzi z 125 r. p.n.e., najmłodsza z 68 r. n.e. Ta ostatnia moneta, a raczej jej data, naprowadziła uczonych na trop, kto był sprawcą zburzenia klasztoru. W 66 r. n.e. wybuchło w Jerozolimie powstanie przeciwko Rzymianom. Do walki z buntownikami wkroczył osławiony z okrucieństwa X legion piechoty rzymskiej. Po zdławieniu powstania i zburzeniu Jerozolimy esseńczycy nie mogli mieć żadnych złudzeń co do swego losu. Przeto zatroszczyli się o bezpieczeństwo swoich ksiąg świętych. W nadziei, że wznowią działalność po wojnie, poukrywali zwoje w okolicznych pieczarach, gdzie w 1946 r. odkrył je pastuszek arabski.
W ruinach klasztoru widnieją wyraźne ślady gwałtu i pożaru, toteż archeolodzy sądzili, że esseńczycy bronili się do upadłego i zginęli tam bohatersko. Nikomu nie przeszło przez myśl, że ci łagodni, pokojowo usposobieni pustelnicy wprost organicznie niezdolni byli do zbrojnej walki. Wiadomo przecież, że inny odłam esseńczyków, nie chcąc brać udziału w powstaniu, opuścił potajemnie Jerozolimę.
Mimo tych słabych stron teoria, jakoby esseńczycy bronili się w klasztorze, została jednak przyjęta przez większość uczonych. Dopiero odkrycie miedzianych zwojów dało pochop do jej zrewidowania. Nowa wersja przedstawia się następująco. Z chwilą wybuchu powstania Jerozolimę opanowało stronnictwo zelotów, fanatycznych patriotów głoszących walkę pod hasłem: wolność albo śmierć. Zeloci postanowili wywieźć z Jerozolimy skarby złożone w świątyni i ukryć je w klasztorze w Chirbet Qumran ze względu na jego położenie w trudno dostępnych ostępach górskich. Odkomenderowany oddział zelotów bez ceregieli wyrugował esseńczyków i umocnił się w murach klasztoru.
Esseńczycy, pozbawieni dachu nad głową, ulokowali się w okolicznych pieczarach wraz ze swoimi świętymi pismami. Jednakże później bądź rozproszyli się po kraju, bądź też zginęli z ręki żołdaków rzymskich. W pieczarach pozostały ich zwoje ukryte w dzbanach.
Niebawem nadeszła do klasztoru wieść, że Jerozolima spłonęła i że pewne oddziały X legionu zbliżają się do Chirbet Qumran. Zeloci postanowili stawić czoło napastnikom i ukryć powierzone sobie skarby w różnych miejscach najbliższej okolicy. Inwentarz tych cennych przedmiotów oraz topograficzne wskazówki ich ukrycia kazali swemu skrybie utrwalić rylcem na miedzianych zwojach. Jak świadczą ruiny klasztoru, zeloci bronili się zawzięcie i chyba zginęli co do jednego. Przypuszczalnie nie ocalał również nikt z tych zaufanych ludzi, którym powierzono klucz do rozszyfrowania umownych nazw geograficznych.
Ponieważ miedziane rejestry leżały w pieczarze od 68 r. p.n.e. nie tknięte przez człowieka, niektórzy archeolodzy oddają się błogiej nadziei, że skarby wciąż jeszcze spoczywają tam, gdzie je ukryto. Wyrazem tego optymizmu jest specjalna ekspedycja archeologiczna, finansowana przez angielskie pismo Daily Mail. Przeprowadza ona od 1960 r. dokładne poszukiwania nad Morzem Martwym, dysponując nowoczesną aparaturą elektronową.
Zachętą dla poszukiwaczy okazał się fakt, że pewne enigmatyczne wskazówki topograficzne sprawdziły się w terenie. Jeden ze zwojów informuje na przykład, że część skarbów ukryto pod trzecią warstwą kamieni wielkiego kopca grobowego. Kopiec istotnie znaleziono. Jednakże aparat do wykrywania min okazał się mało przydatny, gdyż znajdujące się tam głazy mają własności magnetyczne i dają spaczony obraz, co się kryje pod górą kamieni. Trzeba więc kopiec rozebrać, a to jest praca gigantyczna i bardzo kosztowna. Inne miejsce, które ewentualnie wchodziłoby w rachubę - to ruiny położone na zachód od łańcucha skalnego Chirbet Qumran. Są to szczątki cytadeli, wzniesionej przez króla żydowskiego Jana Hirkana I (135-104 p.n.e.) i odbudowanej później przez Heroda. Pod ogromnym gruzowiskiem znajdują się cysterny i korytarze podziemne, doskonale nadające się do ukrycia skarbów.
Ekspedycja ma jednak do czynienia z olbrzymimi trudnościami. Okolica jest dzika, niedostępna dla samochodów, klimat bywa tam wprost zabójczy, a wodę do picia trzeba sprowadzać z bardzo daleka. Jedynie tylko trzy miesiące w roku nadają się jako tako do przeprowadzania poszukiwań archeologicznych. Zadatkiem przyszłego powodzenia jest jednak być może ten fakt, że w ruinach klasztoru znaleziono trzy dzbanki zawierające 500 srebrnych monet tyryjskich, skarb jak na owe starodawne czasy nie byle jaki.
OSTATNI SZANIEC BAR KOCHBY
W 132 r. n.e. palestyńscy Żydzi zerwali się do walki wyzwoleńczej przeciwko Rzymianom. Wodzem powstania był niejaki Szymon, noszący przydomek Bar Kochby lub Bar Koseby. Ku zdumieniu świata rozgromił on okupacyjne legiony rzymskie, wyzwolił dużą część Palestyny z Jerozolimą włącznie i obwołał się królem nowego Izraela. Lud żydowski oczywiście wielbił swego wodza jak bożyszcze, a słynny rabin Akiba nawet uczynił wiadomym wszem wobec, że Bar Kochba jest zapowiedzianym przez proroków mesjaszem narodu.
Ale niepodległość trwała zaledwie trzy lata. Cesarz Hadrian wyprawił do zbuntowanej Palestyny swego najlepszego wodza Juliusza Sewera, który krwawo stłumił powstanie. Bar Kochba bronił się do ostatka w twierdzy Bethar, gdzie przypuszczalnie poległ lub popełnił samobójstwo.
O powstaniu i o jego legendarnym wodzu posiadamy zadziwiająco szczupłe wiadomości: zaledwie garść wzmianek w źródłach talmudycznych i w pismach ojców Kościoła oraz napisy na monetach powstańczych. Gdy przeto gruchnęła wieść, że w dzikich ostępach górskich Palestyny odkryto zabytki archeologiczne, które w sposób nader wstrząsający oświetlają ostatni akt dramatu powstańczego, poruszenie w kołach naukowych było niemałe.
A zaczęło się wszystko dość osobliwie. Podczas jednej z wycieczek górskich na zachodnim brzegu Morza Martwego garstka turystów żydowskich natknęła się w jaskini na sępie gniazdo wysłane skrawkami zwojów papirusowych z napisami w języku hebrajskim, aramejskim i greckim. Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie, zaalarmowany odkryciem, zorganizował natychmiast ekspedycję archeologiczną pod kierunkiem prof. Yadina, przypuszczano bowiem, że gdzieś w pobliżu tego gniazda powinny być ukryte jakieś zwoje, podobnie jak to było w okolicy Qumran przy ruinach klasztoru sekty esseńczyków.
Wyprawa nie była łatwa. Zachodni brzeg Morza Martwego - to okolica wyjątkowo dzika, pełna niedostępnych urwisk, rozpadlin, złomów i stromych krzesanic. Na jednej ze ścian skalnych, kilkadziesiąt metrów nad przepaścią, zaobserwowano z helikoptera otwór pieczary. Natychmiast wysłano na zwiady doświadczonych grotołazów. Na niemalże pionową ścianę wdrapali się oni za pomocą haków i lin, a w końcu musieli posuwać się na czworakach wzdłuż wąskiego, zawieszonego nad otchłanią gzymsu skalnego. Gdy wreszcie wcisnęli się przez otwór do środka, stanęli w dość obszernej pieczarze. Składała się ona z trzech odrębnych komór połączonych ciasnymi korytarzami, przez które można było przedostać się tylko na brzuchu. Panował tam mrok i nieznośny zaduch; nad głowami intruzów krążyły roje spłoszonych nietoperzy; podłogę zalegał gruby pokład ziemi i odchodów zwierzęcych.
Członkowie ekspedycji dostali się do pieczary na drabinie linowej umocowanej przez zwiadowców. Już przy samym wejściu natknęli się na znalezisko, które przyprawiło ich o wielkie podniecenie. Była to drobna, miedziana moneta z napisem hebrajskim: „Za wolność Jerozolimy”. Pochodziła ona niewątpliwie z krótkiego okresu królowania Bar Kochby, z lat ostatniej rebelii żydowskiej w Palestynie. Skąd wzięła się ona w niedostępnej pieczarze, w dzikim bezludziu górskim? Odpowiedź na to pytanie, odpowiedź dość makabryczną, kryła trzecia komora. W mroku stały uszeregowane pod ścianą wiklinowe kosze, związane szczelnie sznurami. Gdy je po kolei otwierano, wysypywały się na ziemię zbutwiałe czaszki i piszczele ludzkie. A więc komora spełniała niejako rolę krypty grobowej dla mieszkańców pieczary, wśród których był zapewne właściciel miedzianego pieniążka.
Rzecz zrozumiała, że wobec tych odkryć należało zorganizować poszukiwania archeologiczne. Grunt kryła jednak gruba warstwa ziemi, którą trzeba było z dużą starannością przekopać. Była to w ciasnocie pieczary praca uciążliwa i czasochłonna. Prof. Yadin rozwiązał ten problem posługując się aparatem do wykrywania min.
Nowa technika, zastosowana zresztą po raz pierwszy przez archeologów duńskich, okazała się nadzwyczaj przydatna. W krótkich odstępach czasu podniecone okrzyki sygnalizowały coraz to nowe znaleziska. Naprzód wygrzebano z ziemi kosz wypełniony po brzegi naczyniami z miedzi. Były to rzymskie dzbany, puchary i patelnie, ozdobione kunsztownie rytowanym ornamentem. Zauważono ciekawy szczegół, że wizerunki bóstw rzymskich, wyryte na uchwytach, były częściowo spiłowane, co nasuwa przypuszczenie, że naczynia mieszkańcy pieczary zdobyli na Rzymianach.
Niebawem wydobyto paczkę piętnastu zwojów papirusowych z tekstami w języku hebrajskim, aramejskim i greckim. Okazało się, że jest to autentyczna korespondencja Bar Kochby z okresu, kiedy był władcą Palestyny. Listy zaczynają się formułą: „Szymon Bar Kochba, książę nad Izraelem do...” i są skierowane głównie do zarządców okręgu En Gedi Jehonatana i Mesabali z surowym żądaniem dostarczenia nowego zbioru pszenicy. Widocznie dostawa prowiantów przebiegała opieszale, gdyż w jednym z listów wódz pisze z goryczą: „Siedzicie spokojnie, jedząc i pijąc na koszt domu Izraela, natomiast o braci swoich wcale się nie troszczycie”. Wśród tych dokumentów znajdują się ponadto kontrakty, z których wynika, że za czasów powstania ziemię znacjonalizowano i wydawano w dzierżawę poszczególnym chłopom izraelskim.
Jeden z aktów prawnych sporządzono jeszcze przed wybuchem powstania. Dowiadujemy się z niego, że Jehonatan, późniejszy zarządca En Gedi, pożyczył od setnika „pierwszej trackiej kohorty” piechoty rzymskiej sześćdziesiąt srebrnych denarów, obowiązując się płacić tytułem odsetek 1 procent miesięcznie i po upływie ośmiu miesięcy zwrócić pożyczkę. Niestety, nigdy się nie dowiemy, czy należność została setnikowi zwrócona przed wybuchem powstania.
W jednej z komór wykopano bukłak do wody, wypełniony przedmiotami stanowiącymi własność jakiejś kobiety. Między innymi znaleziono tam kolorową wełnę do cerowania, parę sandałów, paciorki, lusterko, łyżki z kości, sól, pieprz i flakoniki. Nie opodal, na pół zagrzebana w ziemi, leżała wiązka papirusowych zwojów stanowiących zbiór dokumentów procesowych i protokołów. Dzięki nim udało się zawrzeć bliższą znajomość z właścicielką owych drobiazgów. Na imię było jej Babata Bat i wyszła drugi raz za mąż za niejakiego Jeszuę, syna Eleazara. Wówczas wytoczyła proces opiekunom syna z pierwszego małżeństwa, oskarżając ich o przywłaszczenie spadku. Nie było to z jej strony zwykłe pieniactwo, gdyż sąd wydał korzystny dla niej werdykt. W zimie 127 r. n.e. Babata Bat udała się z mężem do głównej kwatery konnicy rzymskiej, by zgodnie z zarządzonym przez Rzymian spisem ludności zarejestrować swoje nieruchomości. W 130 r., a więc na dwa lata przed wybuchem powstania, odumarł ją drugi mąż.
Zachodzi oczywiście pytanie, jakim sposobem znalazły się owe dokumenty w odległej, trudno dostępnej pieczarze. Agata Christie, autorka wielu powieści kryminalnych, której mąż jest wybitnym archeologiem, nazwała archeologów „detektywami przeszłości”. Na przykładzie naszego wypadku zobaczymy, jak nieraz słuszne bywa takie określenie.
Jest rzeczą pewną, że do pieczary schronił się Jehonatan. Będąc zarządcą okręgu En Gedi, a więc wysokim urzędnikiem Bar Kochby, mógł słusznie obawiać się, że po upadku powstania czeka go ukrzyżowanie, w najlepszym wypadku niewola. Zabrał więc co najważniejsze dokumenty oraz swoją rodzinę i ukrył się w ostępach górskich, gdzie normalnie nie zapuszczali się legioniści rzymscy.
Ale jakim cudem znalazła się tam również Babata Bat? Bo że tam przebywała, świadczą dowodnie jej papiery rodzinne i drobne przedmioty codziennego użytku. Odpowiedź na to pytanie tkwi w jej dokumentach. Okazuje się, że była ona siostrą Jehonatana.
CZY KOLUMB STRACI PALMĘ PIERWSZEŃSTWA?
Tym samym sprawa stała się jasna. Jako wdowa, pozbawiona męskiej opieki, zamieszkała prawdopodobnie u brata, dzieląc z nim dobre i złe odmiany losu. Z nim też uciekła do pieczary, gdy nowe państwo izraelskie doczekało się klęski i ruiny.
Jerozolimscy archeolodzy niebawem wykryli, jak tragiczny był koniec nieszczęsnych uchodźców, bo na szczycie skały, bezpośrednio nad wejściem do pieczary, oraz u wylotu doliny zachowały się resztki rzymskich bunkrów. Wymowa tego faktu jest głęboko przejmująca. Rzymianie musieli wyśledzić kryjówkę wysokiego dostojnika Bar Kochby. Wysłany oddział legionistów nakłaniał go przypuszczalnie do poddania się, próbował może nawet wziąć szturmem pieczarę, a gdy się to nie udało, przystąpił do oblężenia. Nie można oprzeć się pokusie wyobraźni i nie wysunąć możliwości, iż dowódcą był ów setnik trackiej kohorty, który Jehonatanowi udzielił kiedyś pożyczki.
Oblężeni wytrwali bohatersko i woleli zginąć niż się poddać, Głód, pragnienie i choroby kładły jednego po drugim trupem. Ci, którzy pozostali przy życiu, chowali zmarłych towarzyszy w koszach w najodleglejszej komorze pieczary. Nie wiemy, czy ktokolwiek wyszedł cało z owej beznadziejnej pułapki, jedno jest jednak pewne: Jehonatan i Babata Bat stracili życie w pieczarze, inaczej zabraliby przecież ze sobą ważne papiery rodzinne. Taki oto był kres ostatnich powstańców, którzy brali czynny udział w próbie wskrzeszenia państwa Dawida i Salomona.
Archeologiczne fałszerstwa - to temat jednego z następnych opowiadań. Na specjalne omówienie zasługuje jednak pewne znalezisko amerykańskie, wciąż jeszcze aktualne ze względu na to, że dotąd nie został rozstrzygnięty spór, czy jest to falsyfikat, czy autentyk.
Chodzi tu o tak zwany „kamień z Kensingtonu”, znaleziony w 1898 r. w stanie Minnesota, w Ameryce Północnej. Młody chłop pochodzenia szwedzkiego, Olaf Ohman, wykopał przy swojej zagrodzie pień osikowego drzewa. Ku swemu zdumieniu znalazł między korzeniami czworokątny głaz z wyrytymi tajemniczymi znakami. Za namową sąsiadów oddał znalezisko miejscowemu bankierowi, a on odesłał je do uniwersytetu Northwestern, gdzie zajął się nim wybitny historyk skandynawski prof. O. J. Breda.
Uczony stwierdził bez trudności, że wyżłobione znaki to runy Wikingów. Zabrał się też natychmiast do ich odczytania i chociaż nie udało mu się rozpoznać wszystkich znaków, zrekonstruował następujący tekst:
„Jest nas 8 Gotów (czyli Szwedów) i 22 Norwegów. Podróżujemy z Yinland przez obszar Zachodu. Obozowaliśmy nad jeziorem z dwoma skalnymi wyspami, w odległości jednego dnia marszu od tego kamienia. Gdy wróciliśmy do miejsca postoju, zastaliśmy zabitych i krwią zbroczonych. AVM (Ave Maria), chroń nas przed nieszczęściem. Dziewięciu naszych ludzi przebywa nad morzem, w odległości czternastu dni marszu, by pilnować okrętów”.
Tekst kończył się jakimś znakiem runicznym, którego Breda nie potrafił odczytać. Wiadomość o znalezieniu kamienia wywołała w Ameryce i w Europie ogromne poruszenie. Szczególnie jednak uradowała emigrantów pochodzenia skandynawskiego, których rozpierała duma, że Amerykę odkryli ich antenaci, a nie Kolumb. Jednakże z tego radosnego upojenia wytrącił ich niebawem sam Breda oświadczając publicznie, że kamień z Kensingtonu jest falsyfikatem. Jakie argumenty nakłoniły profesora do wydania tak dla rodaków bolesnego i bezapelacyjnego werdyktu?
Przede wszystkim zwrócił on uwagę na to, że język runicznej inskrypcji jest mieszaniną norweskich i szwedzkich elementów. W czasach, kiedy posługiwano się runami, Szwedzi i Norwegowie byli tak zaciętymi wrogami, że trudno wyobrazić sobie, aby mogli stać się zgodnymi współuczestnikami dalekiej i niebezpiecznej wyprawy żeglarskiej w poszukiwaniu nowych lądów.
Największą jednak poszlaką fałszerstwa były w jego mniemaniu łacińskie inicjały AVM, oznaczające „Ave Maria”, ponieważ alfabet rzymski przyjął się w Skandynawii dopiero w późnym średniowieczu. Breda wysunął jeszcze szereg innych wątpliwości, ale dwa wymienione anachronizmy w inskrypcji wystarczyły, by tablicę zdyskwalifikować jako autentyczny zabytek historyczny.
Wypadało jeszcze rozstrzygnąć, kto był sprawcą zręcznej mistyfikacji. Nie sposób było pomówić o to Olafa Ohmana, chłopa prostego i pozbawionego wyobraźni, który nigdy zapewne nie słyszał o istnieniu znaków runicznych. Zagadkę postanowił wyjaśnić prof. Flom z uniwersytetu Illinois. Po żmudnych i cierpliwych dochodzeniach, prowadzonych metodą detektywistyczną, Flom dokonał rewelacyjnego odkrycia: chłop szwedzki Ohman miał szwagra nazwiskiem Andrew Andersen, który był człowiekiem o pewnym wykształceniu i namiętnie zajmował się runami. Wspólnie z pastorem Svend Fogelbladem zabawiał się sporządzaniem tablic glinianych z rozmaitymi skandynawskimi napisami, tak po prostu dla przyjemności.
Ponieważ często spędzał miesiące letnie na farmie Ohmana, należało przyjąć za pewnik, że on to podrzucił podrobiony przez siebie głaz w nadziei, że szwagier prędzej lub późnij usunie pień osikowej topoli i natknie się na wykopalisko. Nie sposób oczywiście dociec, co go do tego kroku skłoniło. Można chyba przypuszczać, że chciał po prostu zażartować sobie z sąsiadów nie przewidując, jaki rozgłos nabierze ta sprawa. Nie jest także wykluczone, że kierował się fałszywie pojętym patriotyzmem. Jako zapalony miłośnik starożytności skandynawskich, pragnął coś niecoś dopomóc historii dla zbudowania rodaków i umocnienia ich moralnej pozycji na nowym kontynencie.
W wyniku ekspertyzy Bredy i śledztwa Floma kamień, który narobił tyle hałasu, wrócił na farmę Ohmana. Spotkał go tam nowy despekt, gdyż właściciel użył go jako przedproża w swojej stodole. W tej upokarzającej roli trwał okrągłe dziesięć lat, aż zainteresował się nim amerykański naukowiec i specjalista od historii normandzkiej Hialmar R. Holand.
Dzięki niemu sprawa kamienia z Kensingtonu nabrała nowego rozgłosu. Holand z podziwu godnym uporem walczył przez trzydzieści lat w obronie autentyczności znaleziska, jeździł po Ameryce i Europie wygłaszając odczyty na jego temat, przeprowadzał naukowe dyskusje na zebraniach trzydziestu uniwersytetów.
Nie można zaprzeczyć, że na skutek swoich poszukiwań zdołał podważyć argumenty Bredy, stanowiące podstawę negatywnego werdyktu. Istnieją stare sagi normandzkie, z których wynika, że pod koniec X w. skandynawscy kolonizatorzy Grenlandii wylądowali na kontynencie amerykańskim. Nie zdołali się jednak tam osiedlić na stałe, gdyż napotykali zacięty opór Indian. Sagi opowiadają szczegółowo o czterech wyprawach żeglarskich. Ostatnią z nich dowodziła Freydis, córka króla Grenlandii Eryka Rudego. Była to kobieta posępna i gwałtowna. Gdy w obozie na nowym lądzie wybuchły jakieś konflikty, zabiła dwóch swoich braci i wymordowała wszystkie kobiety ekspedycji. Potem wróciła do Grenlandii.
Otóż Breda pod sugestią tych sag doszedł do przekonania, że kamień z Kensingtonu należy oceniać jako zabytek pochodzący z X wieku. Miał po temu pewne prawo z dwóch względów: raz, że nie były mu naówczas znane inne wyprawy żeglarskie Normanów do Ameryki; po wtóre, że w inskrypcji kamienia nie znalazł żadnej daty, która mogłaby stanowić dla niego punkt zaczepienia.
Oczywiście w tych warunkach wszystkie jego zarzuty były słuszne. W X w. istotnie nie znano w Skandynawii łacińskiego pisma, a żeglarze normandzcy, ludzie zazwyczaj niewykształceni, nie mogli użyć skrótu AVM. W tymże wieku Goci i Norwegowie byli zaciętymi wrogami i chyba nie organizowali wspólnych ekspedycji morskich.
Ale cała argumentacja Bredy runęła jak domek z kart, gdy odczytano ostatni znak runiczny, którego on nie zdołał rozszyfrować, gdyż używano go tylko lokalnie w Norwegii. Okazało się, że oznacza on cyfrę, mianowicie rok 1362. Zmieniło to całkowicie postać rzeczy. W wieku XIV Skandynawowie posługiwali się wprawdzie jeszcze runami, jednakże znali także pismo łacińskie, a teksty swoje często przeplatali skrótami łacińskimi, związanymi z religią katolicką.
Czy w wieku XIV istotnie udała się do Ameryki ekspedycja norwesko-szwedzka? Ponieważ nikt o takiej wyprawie nie słyszał, istniało wciąż podejrzenie, że jest ona wytworem bujnej fantazji autora tekstu wyrytego na kamieniu z Kensingtonu. Holand stanął na martwym punkcie: zdołał obalić argumenty Bredy, ale nie znaczyło to bynajmniej, że udowodnił autentyczność bronionego znaleziska.
Z tego dylematu uratowało go zgoła nieoczekiwane, sensacyjne odkrycie. W bibliotece kopenhaskiej znaleziono dokument z 1354 r. podpisany przez króla Norwegii i Szwecji Magnusa. Jest to pismo, w którym król rozkazuje swemu dostojnikowi Pawłowi Knutsonowi, aby zorganizował ekspedycję morską i udał się na poszukiwanie norweskich kolonistów, którzy osiedlili się na zachodnim brzegu Grenlandii i nagle oddalili się w niewiadomym kierunku. Magnus polecił między innymi, by w wyprawie wzięli udział rycerze jego gwardii przybocznej, a skądinąd wiadomo, że gwardia ta składała się z młodzieży Szwecji i Norwegii. Ponadto trzeba zaznaczyć, że Magnus był fanatycznym wyznawcą religii rzymskiej i urządzał nawet wyprawy na Rosję, by ją nawrócić na swoją wiarę. Na dworze jego panowała surowa dyscyplina religijna. Wszystkie te szczegóły, jak to już wiemy, znalazły zadziwiająco wierne odbicie w inskrypcji kamienia.
Knutson wyruszył w morze na osiem lat przed wypadkami opisanymi na kamieniu. Właśnie tyle czasu mogło upłynąć, zanim zbadał pobrzeże Grenlandii i w poszukiwaniu zaginionych zapuścił się aż do Ameryki. Identyfikacja Knutsona z autorem inskrypcji jest oczywiście oparta na pewnym rachunku prawdopodobieństwa. Niektórzy naukowcy uważają, że w łańcuchu dowodowym jest to ogniwo zbyt niepewne i dlatego nadal wzdragają się uznać kamień za autentyk.
Kontrowersja trwa więc nadal. Kamień z Kensingtonu spotkał jednak wielki zaszczyt, spoczywa bowiem obecnie wśród innych wysoko cenionych zabytków w muzeum bardzo poważnej placówki naukowej w Waszyngtonie, w „Smithsonian Institution”. Kustosz tego muzeum tak uzasadnił decyzję instytutu: „Na podstawie obecnych dowodów trudno zaręczyć, że kamień jest autentykiem. Z drugiej strony - jeżeli jest falsyfikatem, to autor tej mistyfikacji musiał być jakąś superkombinacją doskonałego archeologa, geologa, lingwisty i historyka...” *
* [Pod koniec r. 1963 dwoje badaczy norweskich, małżeństwo Instadt, zakomunikowało Towarzystwu Geograficznemu w Waszyngtonie, że na północnym wybrzeżu Nowej Fundlandii, wyspy leżącej u wschodniego skraju Ameryki Północnej, odnalazło osadę Wikingów, złożoną z dziewięciu chałup i kuźni. Na konferencji prasowej w Waszyngtonie Informowano obecnych, iż badania metodą jądrową C 14 wykazały, że osada powstała około 1000 r., a więc na 500 lat przed Kolumbem.]
JAK PEWIEN KOŃ AWANSOWAŁ NA BOGA
Zdarzenie, opisane w starych, pożółkłych kronikach hiszpańskich, miało miejsce w połowie XVII wieku. Udajmy się w ślad nieznanego autora do Hondurasu. Przez zabójczą puszczę tropikalną przedziera się mozolnie dwóch braciszków franciszkańskich. Skromny ich dobytek spoczywa na grzbiecie wynędzniałego osiołka, prowadzonego za uzdę przez młodszego wędrowca. Wysłańcy zakonu zatrzymali się w pewnym momencie jak wryci i z natężeniem wsłuchiwali się w odgłosy dżungli. Poprzez koncert małp i ptactwa docierały do ich uszu ludzkie okrzyki, jakieś dzikie zawodzenia i głuchy łomot kotłów.
Zakonnicy spojrzeli na siebie z wyrazem niezdecydowania w oczach, po chwili jednak, jakby przezwyciężając bojaźń, ruszyli w dalszą drogę. Wkrótce stanęli na skraju rozległej polany wyrąbanej w puszczy. W pośrodku zalanego słońcem placu wznosiła się piramida usypana z kamieni, a na jej wierzchołku sterczała - o dziwo - rzeźba przedstawiająca konia w naturalnej wielkości. Grubo wyciosana w piaskowcu, uwydatniała jednak bez najmniejszej wątpliwości kontury ogiera. Piramidę otaczało nieprzeliczone mrowie krajowców, które kotłowało się jak w ulu. Powietrze aż wibrowało od piekielnych wrzasków, łomotu bębnów i zawodzenia przypominającego lament. Mężczyźni, kobiety i dzieci w dziwacznych strojach i maskach kultowych wirowali naokoło posągu w tańcu pełnym uniesienia i gestykulacji, a starszyzna indiańska ubrana w białe, powłóczyste szaty wchodziła gęsiego na piramidę i składała u stóp posągu ofiary z kwiatów, owoców i mięsiwa.
Ktoś z indiańskiej czeredy zauważył zakonników i wydał przenikliwy okrzyk ostrzegawczy. Raptem nastała cisza, wszyscy zwrócili się zdumieni w stronę białych przybyszów. Franciszkanie wymachiwali ramionami dając do zrozumienia, że przybyli w zamiarach przyjaznych. Przyjęci gościnnie przez Indian, postanowili osiedlić się tam na stałe i nawracać ich na wiarę katolicką. Zadanie okazało się jednak trudniejsze niż przypuszczali. W pracy misyjnej przeszkadzał im zakorzeniony głęboko kult, jaki w tych okolicach Hondurasu oddawano posągowi konia.
Jakim cudem stał się koń bożkiem plemienia indiańskiego? Początki tego kultu nie mogły sięgać zbyt dalekiej przeszłości, to rzecz pewna. Przecież pierwsze konie pojawiły się na kontynencie amerykańskim dopiero w 1519 r., gdy konkwistador hiszpański Fernando Cortez wylądował na brzegu Jukatanu i ruszył w głąb Meksyku na podbój potężnego państwa Azteków.
Co prawda wykopaliska świadczą w sposób niezbity, że w dalekiej przeszłości żyły na preriach amerykańskich niezliczone stada dzikich koni. Przybyły one według wszelkiego prawdopodobieństwa z Azji po moście lądowym, który w odległych epokach geologicznych łączył oba kontynenty. Ustalono jednak, iż pod koniec okresu dyluwialnego wymarły one doszczętnie na skutek jakiejś nieznanej zarazy.
Poczciwi franciszkanie, pochłonięci swoją pobożną misją, nie zastanawiali się oczywiście nad pochodzeniem jedynego w swoim rodzaju kultu. W ich pojęciu cześć boska oddawana koniowi była dziełem szatana i tyle. Sprawa ta została wyjaśniona dopiero w połowie XIX wieku, gdy ociemniały uczony amerykański William Prescott zaczął gromadzić dokumenty i pamiętniki dotyczące podboju amerykańskiego kontynentu. Okazało się wtedy, że posąg był podobizną pewnego wierzchowca hiszpańskiego, który osobliwym zbiegiem okoliczności dostał się do Hondurasu, by zrobić tam karierę boga piorunów i błyskawic.
Opowiem teraz od samego początku, jak do tego doszło. Jest to historia równie zawiła co romantyczna i może służyć za przykład, jak rzeczywistość bywa niejednokrotnie bardziej pomysłowa niż najbujniejsza fantazja.
Plemiona meksykańskie, a szczególnie Aztecy wierzyli w istnienie boga o dziwnej narwie Quetzalcoatl, którego wyobrażali sobie w postaci białego, brodatego człowieka. Z bogiem tym związane były rozmaite klechdy i legendy. Miał on przybyć na skrzydlatym statku z kraju wschodzącego słońca i przybił do brzegu Jukatanu dokładnie w tym samym miejscu, gdzie później stanął Cortez. Nauczył on Indian rzemiosła i dobrych obyczajów, ustanowił prawa i założył wielkie państwo. Był to więc bóg dobrotliwy i życzliwy dla ludów Meksyku.
Pełne poetyckiego uroku są legendy opowiadające o jego zniknięciu. Według jednej Quetzalcoatl klęknął kiedyś nad szumiącym Atlantykiem, zapłakał gorzko nad grzechami swego ludu i rzucił się na płonący stos. Popioły jego uniosły się w powietrze i zamieniły w stada ptaków, a serce zawisło w niebie jako gwiazda poranna. Inna znowu wersja brzmiała następująco: bóg nocy, chcąc podstępem usunąć białego boga z Meksyku, podał mu kubek napełniony rzekomo eliksirem nieśmiertelności. W rzeczywistości napój miał tę właściwość, że budził nieodpartą nostalgię do ojczyzny i Quetzalcoatl pod wpływem jego czarodziejskiego działania odpłynął na skrzydlatym okręcie w kierunku wschodzącego słońca.
W postaci tego boga wszystko jest nadzwyczaj intrygujące. Indianie nigdy nie widzieli białego człowieka przed pojawieniem się Hiszpanów i nie znali żagli, a jednak Quetzalcoatla wyobrażali sobie jako białego człowieka i twierdzili, że przybył do nich na skrzydlatym, czyli, inaczej mówiąc, na żaglowym statku. Niektórzy badacze wysnuli stąd wniosek, że dawno przed Hiszpanami dotarli do Ameryki jacyś żeglarze z Europy, że opanowali kraj, a potem odpłynęli dobrowolnie lub zostali wypędzeni przez podbitą ludność. Ponieważ nauczyli tubylców rzeczy pożytecznych w dziedzinie rzemiosła i rolnictwa, legenda ludowa w miarę upływu czasu otoczyła ich wodza nimbem boskości. W ten sposób jakiś biały, brodaty żeglarz europejski stał się bogiem Quetzalcoatl.
Najdziwniejszą jednak rzeczą jest to, że z tym bogiem wiązały się stare katastroficzne proroctwa. Zapowiadały one, że kiedyś pojawią się jego wysłannicy, że dokonają podboju kraju i narzucą mu swoją religię.
Gdy zatem wylądowali w Meksyku Hiszpanie, Aztecy doszli od razu do wniosku, iż spełnia się proroctwo, zwłaszcza że biali przybysze jeździli na jakichś czworonożnych potworach i posiadali broń, z której ciskali pioruny i błyskawice. Zabobon do tego stopnia sparaliżował ich wolę oporu, że król Montezuma wpuścił najeźdźców do swojej stolicy bez walki, chociaż dowiedział się od wywiadowców, że po drodze szerzyli oni mord i spustoszenie.
Trudno się dziwić, że w takiej atmosferze przesądów i bojaźni wierzchowce hiszpańskie wywołały wrażenie wstrząsające. W oczach Indian były to niesamowite w swej grozie monstra, które rozwijały w biegu nieziemską szybkość i tratowały bezlitośnie wszystko, co im w drogę weszło. W marszu na stolicę Azteków Hiszpanie musieli stoczyć kilka bitew z przeważającymi siłami Tabaskanów i Tlaskalanów. Wojownicy tych plemion walczyli mężnie i nawet nie ulękli się nie znanej im broni palnej, ale przed szarżami konnicy hiszpańskiej uchodzili w popłochu Jak wytłumaczyć sobie zabobonną bojaźń dzielnych bądź co bądź wojowników przed zwierzęciem? Ludy Meksyku nie były znowu tak dzikie, by fakt ten położyć na karb ich ciemnoty. Rozwinęły one bogatą i oryginalną kulturę. Ich architektura, astronomia i rzeźba osiągnęły podziwu godny stopień rozwoju, nawet ich kalendarz nie ustępował w dokładności kalendarzowi juliańskiemu, a pismo przypominało hieroglify egipskie.
Ale obok tych wielkich osiągnięć zastanawiają trudne do wytłumaczenia objawy stagnacji i zacofania. Tak na przykład Indianie Meksyku nigdy nie wpadli na pomysł koła i transport odbywał się wyłącznie na grzbietach ludzkich. Ich religia, a zwłaszcza religia Azteków, była chyba najokrutniejsza ze wszystkich religii pierwotnych i pochłaniała niezliczone ofiary ludzkie.
Podobne zjawisko zachodziło również w rolnictwie. Z jednej strony duży postęp, a z drugiej strony zastój. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że szereg płodów rolnych zawdzięczamy Indianom meksykańskim. Ich zdobyczą jest kukurydza, pomidor, tytoń, wanilia, czekolada, dynia, ananas, pieprz czerwony i rozmaite odmiany fasoli. Ale narzędzia służące do uprawy tych płodów należały jeszcze do epoki kamiennej.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Indianie meksykańscy nie obłaskawili sobie żadnego większego zwierzęcia, nie znali nawet bydła. Toteż ogromny, czworonożny stwór sprzymierzony ze srogimi najeźdźcami, musiał wydać im się zgoła czymś niesamowitym i tajemniczym. Stąd tylko krok do uznania go za istotę nadprzyrodzoną i boską.
Hiszpanie wiedzieli o bojaźni Indian przed wierzchowcami dawno przed wylądowaniem w Meksyku. Już Kolumb opowiada, że podczas swego drugiego pobytu na wyspie Hispaniola (Haiti), spotkał wodza plemienia Guanacari, który do tego stopnia przeraził się konia, że cały w potach rzucił się przed nim na ziemię.
Cortez wyzyskiwał ów przesąd świadomie dla przeprowadzenia swoich planów zaborczych i troszczył się o to, by Indianie nie dowiedzieli się prawdy. W czasie marszów i po starciach zbrojnych kazał grzebać poległych żołnierzy i zabite konie pod osłoną nocy, żeby przeciwnicy nie wykryli, że najeźdźcy są takimi samymi śmiertelnikami jak oni. Traf chciał, że w chwili przybycia poselstwa plemienia Tabaskanów do obozu hiszpańskiego konie zaczęły rżeć i parskać. Cortez wytłumaczył wtedy Indianom, że czworonożne stwory wyrażają w ten sposób gniew z powodu wojowniczej postawy Tabaskanów, na co zdjęci trwogą posłowie padli na kolana przed zwierzętami i błagali je o przebaczenie.
Wódz konkwistadorów hiszpańskich zdawał sobie sprawę z tego, na jak kruchych podstawach oparta jest legenda o nieśmiertelności i boskości białych przybyszów. Miał bowiem w pamięci dalsze przygody Kolumba na wyspie Hispaniola. Tamtejsi krajowcy powitali białych przybyszów zrazu z pokorną czołobitnością poczytując ich za bogów. Aż pewnego dnia jeden z konkwistadorów rozkazał tubylcom, by przenieśli go przez rzekę. Między tragarzami znalazł się jednak niedowiarek. Namówił on swoich towarzyszy, by zanurzyli Hiszpana w rzece i trzymali go dłuższy czas pod wodą, by się przekonać, czy istotnie jest nieśmiertelny. Następnie wynieśli nieboraka na brzeg i przez trzy dni czekali, by ożył. Gdy okazało się, że się utopił, zagrzebali go w piasku nadbrzeżnym. Skutki tego doświadczenia nie dały na siebie czekać. Wieść o śmiertelności najeźdźców rozeszła się po wyspie lotem błyskawicy i od tej chwili Indianie stawiali zaborcom zacięty opór, zwłaszcza że okazali się oni okrutnikami.
W świetle przytoczonych faktów i okoliczności łatwo zrozumieć, dlaczego w pewnej okolicy Hondurasu koń stał się bogiem. Ciekawą rzeczą jest jednak to, że znamy dokładną datę i warunki powstania tego kultu. W 1524 r. gubernator Hondurasu Olida podniósł bunt przeciwko Cortezowi. Zdobywca Meksyku zebrał naprędce wojska i wyruszył przeciwko rebeliantowi. Droga była daleka i nad wszelki wyraz uciążliwa, wiodła bowiem przez góry i przepastne puszcze najeżone niebezpieczeństwami. Gdy Cortez przybył do wioski indiańskiej, gdzie później zjawili się franciszkanie, okazało się, że jego wierzchowiec okulał i nie jest zdolny do dalszego marszu. Nie pozostało mu więc nic innego, jak pozostawić go na miejscu pod opieką krajowców.
Indianie pielęgnowali wierzchowca jak mogli najpieczołowiciej i oddawali mu cześć boską. Mieli tylko swoje własne przekonanie, jak należy go karmić. Skoro swoim bożkom składali ofiary z kwiatów, ziół i pieczonego mięsiwa, wydawało im się, że również czworonożny bóg powinien otrzymywać ten sam pokarm. Biedne zwierzę żarło, co mu podsunięto, chudło jednak i chorowało, aż pewnego dnia padło nieżywe. W wiosce powstał ogromny lament, a potem urządzono mu pogrzeb wśród pienia żałobnego, warkotu bębnów i tańców śmierci. Kult konia zdążył zakorzenić się do tego stopnia, że wieś postanowiła wyrzeźbić w piaskowcu jego podobiznę i po wieczne czasy oddawać mu cześć boską.
Nie wiemy, czy Cortez wrócił do wioski po wierzchowca, należy raczej przyjąć, że w powrotnej drodze nie zdołał jej odnaleźć, jako że pojęcia o geografii Hondurasu były wtedy bardzo jeszcze mętne. W każdym razie dziwny kult trwał jeszcze przez półtora wieku, aż do chwili przybycia franciszkanów.
Zrobimy teraz duży skok i przeniesiemy się do Peru, gdzie istniało potężne, różnojęzyczne mocarstwo Inków. W 1533 r. wylądował tam na czele niedużej ekspedycji wojskowej Francisco Pizarro. I - o dziwo - okazało się, że Indianie peruwiańscy mieli również swego boga, którego wyobrażali sobie w postaci białego człowieka z dużą, falistą brodą. Nazywał się on jednak nie Quetzalcoatl, lecz Kontiki-Wirakocza, ale związane z nim mity i legendy były uderzająco podobne do mitów azteckich. Był to dobroczyńca i nauczyciel ludzkości, który również zniknął pewnego dnia w okolicznościach tajemniczych. Legenda powiadała, że tak był rozgoryczony niewdzięcznością i grzechami człowieka, że roniąc łzy skierował się na Pacyfik i zniknął za horyzontem morza. Co więcej - Peruwiańczycy wierzyli podobnie jak Meksykańczycy, że wysłańcy białego boga zjawią się kiedyś w ich kraju i położą kres panowaniu Inków.
Analogia jest bardzo zagadkowa, ponieważ stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że Inkowie i Aztecy, przedzieleni nieprzebytą puszczą, nie wiedzieli nic o wzajemnym istnieniu. Nigdy chyba nie dowiemy się, czy ci sami żeglarze europejscy, którzy zjawili się w Meksyku, odwiedzili również Peru, czy też mamy tu do czynienia z dwiema niezależnymi od siebie ekspedycjami europejskimi. Nigdy nie zdołamy ponadto wyjaśnić zastanawiających podobieństw w mitach i legendach związanych z tymi bożkami. A może owi bogowie są echem, reminiscencją jakiejś pradawnej inwazji podróżników europejskich, o której wieść zaginęła w historii?
Faktem stwierdzonym jest jednak to, że Peruwiańczycy przywitali Hiszpanów jako boskich wysłańców Kontiki-Wirakoczy i że boskie pochodzenie przypisywali także ich wierzchowcom. Uratowało to Pizarra od porażki. Gdy z garstką żołnierzy wylądował nad Rzeką Szmaragdów, stanął niespodzianie w obliczu ogromnej armii indiańskiej, która ruszyła do ataku. Zdawało się już, że dojdzie do krwawej rozprawy w warunkach dla Hiszpanów bardzo niekorzystnych, gdy nagle sprawa wzięła niespodziewany obrót. Jeden z wierzchowców spłoszył się pod wrażeniem zgiełku i zrzucił swego jeźdźca z siodła. Indianie święcie byli przekonani, że konie i jeźdźcy to czworonożne istoty na poły ludzkie i na poły zwierzęce. Skoro przeto spostrzegli, że jeden z tych stworów rozpadł się na dwoje, poczytywali to za czarodziejstwo i woleli dla ostrożności wycofać się z pola walki. Pizarro skorzystał z chwilowego zamieszania, by wrócić na pokład karaweli.
Za przykładem Corteza Pizarro próbował wyzyskać zabobon dla zastraszenia Indian i skłonienia ich do uległości. Król Atahualpa przyjmował w Cachamarca jego poselstwo siedząc przed pałacem na złotym zydlu w otoczeniu licznej świty, swoich żon, dostojników i służby. Wysłaniec Pizarra, rycerz hiszpański de Soto, skierował się na niego ostrym galopem, wspiął rumaka ostrogami prawie nad głową króla i w ostatniej chwili osadził go na miejscu. Ale dumny Atahualpa nie drgnął nawet powieką i siedział nieruchomo jak posąg. Dwóch wojowników ze straży kazał powiesić natychmiast na najbliższym drzewie za to, że wpadli w przerażenie i rzucili się do ucieczki. Godna postawa króla była tym bardziej znamienna, że o koniach hiszpańskich przynosili mu szpiedzy najbardziej niesamowite wieści. Wynikało z nich niedwuznacznie, że konie były pochodzenia boskiego podobnie jak ich właściciele, wysłańcy Kontiki-Wirakoczy.
Czarodziejski wpływ wierzchowców przestał jednak w Peru szybko działać i wkrótce w odróżnieniu od Meksyku, gdzie trwał jeszcze długo po dokonaniu podboju, rozchwiał się całkowicie. Gdy w dwa lata po inwazji hiszpańskiej wybuchło powstanie ludności peruwiańskiej, jej wódz i brat królewski Manko zdobył kilka koni i tak się z nimi oswoił, że prowadził wypady przeciwko najeźdźcom konno.
Jeżeli zapytamy, dlaczego pogłoska o boskości koni hiszpańskich miała w Peru tak krótki żywot, to odpowiedź może mieć tylko charakter domysłu. W pewnej mierze miał z tym coś wspólnego wyższy poziom kulturalny Inków, bardziej ucywilizowanych niż Aztecy. Jednakże kardynalnej przyczyny należy szukać w fakcie, że ludy peruwiańskie, oswoiwszy sobie tak duże zwierzę jak lama, łatwiej mogły przyzwyczaić się do widoku konia, którego zresztą nazywali przez pewien czas „wielką lamą”.
Niezwykle fascynujące były dalsze koleje losu wierzchowców hiszpańskich. Kolonizatorzy hiszpańscy w Meksyku stopniowo posuwali osadnictwo na północ i wkrótce zajęli Kalifornię, Nowy Meksyk i Teksas. Ekspansja nie odbywała się w warunkach pokojowych, towarzyszyły jej walki z plemionami indiańskimi broniącymi swoich posiadłości, powstania ciemiężonych tubylców i bratobójcze walki hiszpańskich najeźdźców. W tym burzliwym okresie politycznego zamętu często zdarzało się, że wierzchowce uciekały na wolność. Na ogromnych preriach Ameryki Północnej znajdowały idealne warunki bytu i szybko się rozmnażały. Po niedługim czasie trawiaste równiny zaludniły niezliczone tabuny dzikich mustangów. Plemiona indiańskie zaczęły na nie polować łapiąc je na lasso i biorąc pod wierzch. Niebawem ognisty mustang stał się nieodzowną częścią legendy „Dzikiego Zachodu”.
Jak wiadomo, na preriach żerowały kiedyś niezliczone stada bizonów liczące dosłownie dziesiątki milionów sztuk. Biały najeźdźca tępił je w sposób niesłychanie barbarzyński. Pasażerowie pociągów strzelali do nich z okien tylko dla samej uciechy, przedsiębiorcy organizowali wielkie obławy dla uzyskania skór i pozostawiali padlinę na miejscu. W niedługim też czasie wspaniały bizon przestał w Ameryce istnieć na wolności.
Tym dziwniejszy musi wydawać się fakt, że stada mustangów do ostatniej chwili uniknęły tego losu. W początkach naszego wieku oceniano, że w północnych okolicach kraju żyło jeszcze około czterystu tysięcy dzikich koni. Jednakże w ostatnich latach zagroziło im nowe wielkie niebezpieczeństwo. Ogromne koncerny wyrabiające puszkowaną żywność dla psów i kotów zaczęły na nie polować z samolotów karabinami maszynowymi. Szlachetne zwierzęta padały pod deszczem kul jak muchy. Na szczęście skandal nabrał wielkiego rozgłosu i Kongres pod naciskiem opinii publicznej wydał ustawę biorącą mustangi pod ochronę. Ocenia się, że dziś jeszcze żyje na wolności około dwustu tysięcy potomków hiszpańskiego wierzchowca.
Historia „miedzianych zwojów”, opowiedziana poprzednio, mogła przyprawić ludzi praktycznych o rozczarowanie. Cóż z tego - powiadają sobie - że rejestry z Chirbet Qumran zawierają spisy bajecznych skarbów, skoro tych skarbów nie znaleziono.
Dla tych zawiedzionych sceptyków mamy inną historię, która może przypadnie im więcej do gustu. Jest w niej bowiem w sowitych dawkach wszystko, czego sobie życzą: nie tylko romantyka poszukiwań skarbów, lecz również ich odnalezienie.
W imię ładu narracyjnego podzielimy tę niepospolitą historię na dwa akty z antraktem, który trwa aż 252 lata. Akcja pierwszego aktu rozgrywa się w drugiej połowie XVII w. na Morzu Karaibskim. Dla Hiszpanii jest to szczytowy okres eksploatacji bogactw naturalnych Ameryki Południowej. Galeony i karawele, ładowne w złoto, srebro i różnorakie inne skarby, płynęły nieprzerwanym sznurem do portów hiszpańskich. Bezprzykładne bogactwa budziły oczywiście pożądliwość innych narodów żeglarskich, szczególnie Anglii, która prowadziła z Hiszpanią ciągle wojny podjazdowe o panowanie na morzu. Z zachęty i poparcia tego państwa rozpleniło się na Morzu Karaibskim korsarstwo. Lekkie, zwinne brygantyny rabusiów morskich urządzały polowania na hiszpańskie statki, szerząc wśród nich postrach i zagładę.
Na żołdzie królów Anglii pozostawał korsarz Henry Morgan. Wbrew angielskiej legendzie, która przedstawia go jako patriotę i rycerza bez skazy, był to zwyczajny rozbójnik, wyzuty z wszelkiej rycerskości. Do jego specjalności należało napadanie na miasta portowe. Przeważnie nie pozostawiał w nich kamienia na kamieniu, a mieszkańców wycinał w pień lub zamęczał na torturach. Miasto panamskie Porto Bello opanował w ten sposób, że na drabiny szturmowe pchnął mniszki i mnichów z okolicznych klasztorów, by za tym żywym puklerzem wdrapać się bez większych strat na mury obronne.
W styczniu 1671 roku postanowił ograbić miasto Panamę. Leży ono, jak wiadomo, nad Pacyfikiem. Po wylądowaniu na brzegu atlantyckim musiał zatem przekroczyć przesmyk panamski. Marszruta wypadła przez zielone piekło dżungli, pełnej mokradeł wydzielających trujące miazmaty. Morgan nie doceniał trudności wyprawy: wyruszył na czele tysiąca i paruset ludzi bez prowiantów. Rabusie sześć dni przedzierali się przez gęstwinę o głodzie, żując ugotowane w wodzie skórzane części rynsztunku. Kilkuset padło po drodze z wycieńczenia i chorób, a reszta, która wynurzyła się z dżungli po stronie Pacyfiku, przedstawiała widok nad wyraz żałosny.
Atak na Panamę w tych warunkach wydawał się szaleństwem. Z murów miasta ziały paszcze licznych luf armatnich, załoga liczyła prawie dziesięć tysięcy żołnierzy, lecz Morgan nie dał się zastraszyć pozorami siły. Przy pomocy swego wywiadu dowiedział się o panicznych nastrojach w mieście. Armia składała się przeważnie z uzbrojonych naprędce niewolników indiańskich i murzyńskich. Właściciele kopalń i plantacji nie ufali im zbytnio, toteż cichaczem wymknęli się z miasta zabierając ze sobą najcenniejsze kosztowności.
Na domiar złego do Panamy schronili się okoliczni farmerzy hiszpańscy wraz z tobołami i żywym inwentarzem. Sytuacja stała się absurdalna, gdyż w ciasnych uliczkach stłoczyło się dwadzieścia tysięcy sztuk bydła, dla którego nie było paszy. Komendant miasta wpadł zatem na osobliwy pomysł, by krowy i półdzikie byki z pampasów wykorzystać jako siłę uderzeniową przeciw korsarzom. Pewnej nocy, gdy obóz Morgana pogrążony był we śnie, wypędzono je z miasta okrzykami, biciem i machaniem płonących pochodni. Oszalałe ze strachu bydło gnało przed siebie wprost na obóz, ale korsarze zdążyli w ostatniej chwili uniknąć stratowania wdrapując się na drzewa.
Morgan zdobył i obrócił miasto w pogorzelisko. Dzieło zniszczenia było tak całkowite, że nową stolicę trzeba było wybudować w innym miejscu, około osiem kilometrów na zachód od starej. Ruiny rychło pochłonęła gęsta wegetacja dżungli. Kurtyna historii panamskiej zapadła na okres 252 lat.
Głównym aktorem drugiego aktu jest zdymisjonowany podporucznik armii brytyjskiej George Williams. Przechodząc do cywila, obrał sobie zawód zdawałoby się fantastyczny, mianowicie postanowił zarobkować jako poszukiwacz skarbów. Będąc jednak człowiekiem XX wieku zabrał się do dzieła w sposób naukowy. Jego różdżką był aparat, który sam sobie zbudował. Składał się on z nadajnika wysyłającego impulsy elektryczne w głąb ziemi, z odbiornika przyjmującego odbite impulsy oraz ze słuchawek. Williams nauczył się rozpoznawać po charakterystycznej barwie dźwięków miejsca, gdzie zakopane były przedmioty metalowe. Ponadto nigdy nie szukał na oślep, lecz przygotowywał się bardzo starannie przeglądając w archiwach dokumenty, mogące go naprowadzić na ukryte skarby.
Najdziwniejszą rzeczą jest to, że istotnie zarabiał w ten sposób bardzo dobrze, co więcej - dorobiłby się może majątku, gdyby nie nałóg hazardu. Namiętnie stawiał na konie i psy wyścigowe, a tutaj szczęście mu nie dopisywało. Z reguły chodził po świecie bez grosza przy duszy. Gdy przeto rząd panamski zażądał od niego 10 tysięcy dolarów kaucji na poczet udziału w skarbach, które zamierzał wydobyć z ruin starej historycznej Panamy, znalazł się w kłopocie. Pertraktacje toczyły się dość długo i dopiero w 1926 r. doszło do warunkowej ugody. Williams miał zademonstrować swój aparat i od wyniku tej próby uzależniono, czy otrzyma koncesję na poszukiwanie skarbów bez kaucji.
Przedzierając się przez poszycie dżungli ze swoim aparatem, Williams wytypował sobie miejsce do poszukiwań między ruinami katedry i pałacu biskupiego. Na pokaz swojej maszyny zaprosił cały rząd panamski z prezydentem republiki na czele. W obecności tych dygnitarzy kazał wykopać głęboki dół, potem przyłożył się sam do łopaty truchlejąc ze strachu, że popis skończy się kompromitacją. W pewnej chwili ujrzał na dnie jakiś błyszczący przedmiot, który okazał się szczerozłotym kielichem mszalnym. Williams otrząsnął go z piasku i z nonszalancją wręczył prezydentowi. Wrażenie było, jak można sobie wyobrazić, wprost piorunujące i rząd panamski nie zwlekał już z udzieleniem mu koncesji.
Poszukiwania rozpoczęto w ruinach katedry. Dały one wkrótce wyniki sensacyjne. W jednym z korytarzy podziemnych znaleziono bogatą kolekcję przedmiotów mszalnych. Były wśród nich złote dzbanuszki do wina i wody, złote puchary i tace, pięknie rzeźbione kadzielnice ze złota i srebra, a między nimi monstrancja wykładana rubinami i szmaragdami, rzadkie arcydzieło sztuki złotniczej. Lecz największą wartość miały chyba drzwiczki do tabernaculum z ciężkiego złota, ozdobione wypukłym ornamentem figuralnym. Położenie tych przedmiotów świadczyło o tym, że ukryli je w największym pośpiechu członkowie kapituły katedralnej.
Williams przeniósł się następnie do ruin pałacu biskupiego. Już po niedługim czasie wydobył z gruzów garnek ze złotymi i srebrnymi monetami. Wszystkie pochodziły sprzed 1671 r., a więc roku, w którym Morgan złupił Panamę. Przypuszczalnie była to więc kasa kurii biskupiej, ukryta w ostatniej chwili przed najeźdźcami.
W pewnym miejscu natrafiono pod gruzami na płytę kamienną z żelaznym pierścieniem. Gdy ją podniesiono, ukazało się zasypane gruzami wejście do tunelu. Kamienne stopnie wiodły do podziemnego korytarza. U stóp tych schodów stała ogromna ilość naczyń ceramicznych o prześlicznym ornamencie i szlachetnej polewie. Między nimi znajdowały się również naczynia nie wykończone, noszące na sobie wyraźne ślady palców ludzkich. Z boku zaś leżał szkielet mężczyzny. Był to zapewne pozostający w służbie biskupa mistrz garncarstwa, który schronił się tu z całym swoim warsztatem i zginął pod gruzami walących się murów.
Pod zbiorem garnków kryła się druga płyta, zamykająca wykuty w skale szyb głębokości dwudziestu metrów. Na dnie znajdowało się wejście do labiryntu korytarzy, który jednym ze swoich odgałęzień kończył się w dawnej piwnicy pałacu. Tam właśnie Williams dokonał największego odkrycia. U stóp srebrnego lichtarza dwumetrowej wysokości leżały przedmioty wielkiej ceny: kilka złotych i srebrnych kadzielnic, złota głowica pastorału wykładana szlachetnymi kamieniami oraz trzy mitry biskupie ze złota i bogato haftowanego adamaszku.
W innym kącie piwnicy zachowały się przejmujące ślady dramatu panamskiego. Leżało tam mnóstwo szkieletów ludzkich z rapierami i sztyletami u boku. Srebrne, bogato ozdobione rękojeści i okucia pochew, jak i też stojące opodal złote puchary i kubki pozwalają przypuszczać, że byli to hidalgowie, którzy odnieśli w walce z korsarzami rany i zostali tu złożeni przez swoich towarzyszy.
Korytarza nie można było przebadać do końca, ponieważ zalała go woda morska, która jakimiś nieznanymi otworami przenika do wnętrza. W jednym miejscu wydobyto jednak wyobrażającą glob ziemski złotą kulę średnicy prawie 18 centymetrów, z nasadzonym krzyżem. Przypomniano sobie wówczas podanie ludowe, według którego w katedrze stała figura Matki Boskiej naturalnej wielkości, cała odlana ze złota. Ponieważ wizerunki Matki Boskiej przedstawiano w owych czasach konwencjonalnie z dzieciątkiem Jezus na prawym ramieniu i z globem ziemskim w lewej dłoni, nie można było wykluczyć możliwości, że kula jest częścią owej legendarnej figury panamskiej, a zatem - że również pozostała część posągu znajduje się gdzieś w zatopionych podziemiach katedry. Dotychczasowe poszukiwania pozostały jednak bez wyniku.
Sceptykom, którzy z niedowierzaniem przeczytają tę fantastyczną historię, radzę pojechać do Panamy i odwiedzić tamtejsze muzeum: znaleziska Williamsa są tam wystawione na widok publiczny.
ARCHEOLOGIA W TONACJI LŻEJSZEJ
Archeolodzy, mężowie skądinąd poważni, mają w wielu wypadkach to do siebie, że są uroczymi, dowcipnymi gawędziarzami, przepadającymi za anegdotą i dykteryjką. Właściwie trudno powiedzieć, skąd im się to bierze. Przypuszczalnie leży to w charakterze ich zawodu. Spędzają oni wiele czasu w terenie, na wolnym powietrzu, w gromadzie, a więc w warunkach sprzyjających rozwojowi cnót towarzyskich. Przede wszystkim jednak pracują w okolicznościach kryjących ustawicznie w zanadrzu jakąś niespodziankę, jakiś niesamowity zbieg okoliczności czy wreszcie nieprzewidzianą zgoła dramatyczną przygodę. Ileż to razy, gdy oni mozolili się miesiącami na stanowisku wykopaliskowym, wielkie odkrycia przypadły w udziale amatorom, którzy zabrnęli w nie po prostu na oślep. Historia archeologii aż roi się od tego rodzaju przypadkowych odkryć, od nazwisk Bogu ducha winnych profanów, związanych na zawsze z wielkimi historycznymi zdobyczami nauki. Nastraja to chyba archeologów filozoficznie, wyrabia w nich humor wynikający z poczucia bezradności wobec krotochwilnych, niewiadomych mocy, którym, podobnie jak wędkarze czy myśliwi, są na łaskę, niełaskę wydani.
Ów sympatyczny rys charakteru wyraża się w pamiętnikach archeologów w postaci licznych anegdot, facecji i dykteryjek. Oto co przydarzyło się amerykańskiemu egiptologowi Reissnerowi podczas prac wykopaliskowych w Tebtunis. W obozie ekspedycji panował nastrój przygnębienia, bo od tygodni robotnicy odkopywali tylko mumie zabalsamowanych krokodyli. Natrafiono widać na cmentarzysko świętych płazów, pochowanych z pietyzmem przez kapłanów tego dziwnego kultu.
Ale Reissner, młody naówczas archeolog, nie zdawał sobie zrazu z tego sprawy. Pierwsze znalezione mumie przyprawiły go o taką radość, że fellachom egipskim przyobiecał nagrodę za każdy następny okaz dostarczony do obozu. Po niedługim czasie utworzyła się kolejka uszczęśliwionych znalazców. Amerykaninowi zrzedła mina na widok tej obfitości, przed jego namiotem rosła sterta zmumifikowanych bestii, z którymi nie wiedział, co począć. Wreszcie zorientował się z konsternacją, co go czeka. Dookoła było zatrzęsienie pogrzebanych w piasku krokodyli, może setki, może nawet tysiące. Perspektywa płacenia za nie brzęczącej nagrody bynajmniej mu się nie uśmiechała, wobec tego ogłosił, że cofa postanowienie. W tejże chwili stanął przed nim jeden z fellachów z mumią na plecach. Gdy dowiedział się o nowej decyzji, rozeźlił się nie na żarty i z rozmachem rąbnął zdobyczą o ziemię. I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana: zeschnięta mumia pękła jak purchawka, a z jej wnętrza wysypały się zwoje papirusów z tekstami w hieroglifach. Od tej chwili wiadomo, że mumie zabalsamowanych zwierząt należy starannie przeszukiwać, gdyż Egipcjanie często wypychali je cennymi dokumentami, które uważali za makulaturę.
Okoliczności odkrycia Wenus Milońskiej, tej chluby Luwru, zakrawają już na burleskę. Wiadomo, że posąg nie ma ramion, nie wszyscy jednak wiedzą o tym, że owe kalectwo prawdopodobnie nie jest przypadkowe, że jest związane z jednym z najbardziej groteskowych incydentów w dziejach odkryć archeologicznych.
Na zachodnim skraju Cyklad leży wulkaniczna wysepka Milo. W 1820 r. tamtejszy chłop Yorgas orał swój zagon. Nagle osunął mu się grunt spod nóg i wpadł do jakiejś podziemnej groty. Ochłonąwszy z przestrachu, ujrzał w półmroku obnażoną do pasa dziewczynę z białego marmuru.
Yorgas, nie w ciemię bity, od razu poznał się na wartości znaleziska. Postanowił rzeźbę ukryć i wytargować za nią możliwie najwyższą cenę. Z nastaniem nocy zawiózł ją do swej stodoły i przykrył snopami słomy. Ale jeden z sąsiadów podpatrzył go przy nocnej krzątaninie i licząc na nagrodę zawiadomił komandora stacjonującej tam francuskiej eskadry morskiej nazwiskiem Matterer.
Francuz co sił podążył do Yorgasa i po zaciekłych targach nabył rzeźbę na własność rządu francuskiego. Nie miał jednak przy sobie wymaganej sumy, wobec czego wrócił po nią na okręt. Gdy jednak chciał posąg odebrać, zastał stodołę pustą. Yorgas klął się w żywy kamień, że to nie jego wina. Bo oto przybył do niego miejscowy awanturnik i zabijaka Yergi i groźbami wymógł od niego znalezisko za cenę zresztą o wiele niższą. Na dobitek, okazało się, iż wspaniały zabytek rzeźbiarstwa greckiego znajduje się już w drodze do portu, gdzie miał być załadowany na okręt turecki.
Matterer rzucił się w pogoń za Grekiem. Do portu przybiegł w chwili, gdy majtkowie tureccy zabierali się do załadowania posągu. Francuz, powołując się na umowę z Yorgasem, zażądał wydania rzeźby, a gdy spotkał się z szyderczą odmową, skrzyknął swoich ludzi na pomoc. Rozpętała się bójka na pięści i drągi. Wśród wrzasków i przekleństw marynarze zaczęli grzmocić się po łbach. Nieszczęsna Wenus znalazła się w samym środku kotłowiska. Rozjuszeni zapaleńcy wyrywali ją sobie z rąk i w końcu rozłupali na kilka części.
Francuzi wzięli w końcu górę, chociaż zwycięstwo było raczej pyrrusowe. Arcydzieło greckie, wspaniały okaz harmonijnego piękna, zamieniło się w kupę rozbitych ułamków marmurowych. Ale od czego są konserwatorzy? Zabrali się oni w Luwrze do złożenia rzeźby, gdy jednak spod ich rąk wyłoniła się cudowna kibić bogini, okazało się, że brak jej obu ramion. Nie udało się wyświetlić, czy zawieruszyły się one podczas owej sławetnej bójki, czy też zginęły już w czasach bardziej odległych w epokach wojen i najazdów.
Kapitalną anegdotę zawierającą humor mimowolny opowiada Lindon Smith, autor książki Groby, świątynie i starożytna sztuka. W pierwszych latach naszego wieku ekspedycja amerykańska odkryła grobowiec rodziców królowej Tiyi, matki heretyckiego faraona Echnatona. W grobie gospodarowali wprawdzie rabusie, ale mimo to znaleziono w nim prawdziwe skarby sztuki egipskiej. Najcenniejsze były trzy znakomicie zachowane krzesła z rzeźbionego mahoniu, ozdobione złoceniami i malowidłami wyobrażającymi wnuczki zmarłej. Konserwacja i przenoszenie zabytków trwały tygodnie. Utrudniały te skomplikowane prace ciągłe wizyty dygnitarzy rządowych, lordów i turystów amerykańskich.
Pewnego dnia, gdy w pustym grobowcu stały już tylko wymienione trzy krzesła, zjawiła się jakaś sędziwa pani, oparta na lasce i ramieniu swego sekretarza. Była to Eugenia, wdowa po Napoleonie III, która w owym czasie przebywała na kuracji w Egipcie. Archeolodzy podejmowali ją oczywiście z rewerencją i przepraszali, że nie mają jej gdzie posadzić. Na to Eugenia rozejrzała się po komnacie grobowca i rzekła: „Ależ tu jest przecież krzesło!” I zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, rozsiadła się z nonszalancją wielkiej pani na krześle, na którym od przeszło trzech tysięcy lat nikt nie siedział. Na archeologów biły siódme poty. Z wytrzeszczonymi oczyma śledzili, kiedy cenny zabytek rozleci się w proszek, a w jego szczątkach legnie posiwiała cesarzowa. Ale krzesło, o dziwo, ani drgnęło. Po pewnym czasie Eugenia wróciła do swego powozu i szepnęła do sekretarza: „Ci archeolodzy to jacyś ludzie milkliwi, słowa nie można było z nich wydobyć”.
Z DZIEJÓW WESOŁYCH I NIEWESOŁYCH FAŁSZERSTW
Pasja kolekcjonerstwa jest stara jak świat. Już Sumerowie tworzyli biblioteki i coś w rodzaju zbiorów muzealnych; miłośnikiem zabytków był król asyryjski Asurbanipal (669-626 p.n.e.), jeden z najbardziej wykształconych ludzi swego czasu.
Ale moda na kolekcjonerstwo pociągała za sobą zjawisko inne: proceder fałszowania starych przedmiotów, na które był duży popyt wśród ludzi zamożnych. Często dopuszczano się fałszerstw nie z chęci zysku, lecz po prostu z potrzeby wypłatania komuś figla lub zdobycia rozgłosu.
Już w Rzymie imperialnym kwitła bujnie sztuka podrabiania arcydzieł greckich mistrzów. Faworyt Augusta, bajkopisarz Fedrus, donosi, że za panowania Tyberiusza (14 p.n.e. - 37 n.e.) pojawiło się w Rzymie mnóstwo falsyfikatów Praksytelesa, na którego panowała wtedy moda.
W epoce Renesansu podrabianiem starożytności, trudnili się tacy mistrzowie, jak Fra Filippo Lippi, Botticelli i Cellini. Michał Anioł wytwarzał stare srebro, jak na przykład talerze i dzbany, nadając im patynę za pomocą okadzania ich dymem lub grzebania w ziemi. Rozgłosu nabrała sprawa jego Kupidyna. Rozgniewany na krytyków, którzy rozpływali się w zachwytach wyłącznie nad starożytną sztuką, postanowił udowodnić, że nie jest gorszy od mistrzów przeszłości. Podobno za namową Medyceusza wyrzeźbił posążek Kupidyna i sprzedał go jako arcydzieło sztuki rzymskiej kardynałowi Raffaello Riario. Pod jednym ze skrzydeł bożka miłości umieścił jednak dyskretnie swoją sygnaturę. Po pewnym czasie kardynał wykrył podpis i z oburzeniem odesłał rzeźbę domagając się zwrotu pieniędzy. Ironia tego zajścia tkwi w fakcie, że autorstwo Michała Anioła w rzeczywistości podnosiło, a nie obniżało ceny rzeźby pod względem artystycznym i materialnym.
W ślady arcymistrza poszedł współczesny rzeźbiarz włoski Franciszek Cremonse. Chcąc zdobyć rozgłos i równocześnie wystawić na pośmiewisko ekspertów sztuki, którym przypisywał swoje niepowodzenie, wpadł na pomysł iście diaboliczny. Wyrzeźbił w stylu rzymskim posąg bogini Wenus, odłamał jej nos, jedno ramię i dolne kończyny, a potem zakopał kadłub na polu chłopa francuskiego w okolicy miasta St. Etienne. W roku 1938 chłop wyorał rzeźbę; w całej Francji wielkie poruszenie. Komisja najwybitniejszych specjalistów orzekła, że posąg jest bezcennym reliktem z czasów inwazji rzymskiej do Galii i wybornym okazem sztuki neoattyckiej liczącym tysiąc siedemset do dwóch tysięcy pięciuset lat. Prezydent Francji Lebrun podpisał dekret zaliczający znalezisko do największych skarbów narodowych, pozostających pod ochroną państwa. Wówczas wystąpił Cremonse i na dowód, iż jest twórcą rzeźby, nie tylko pokazał odłamane części dokładnie przylegające do tułowia, ale nawet przyprowadził piosenkarkę kabaretową, która służyła mu za model. Można wyobrazić sobie wybuch śmiechu, jaki wstrząsnął całą Francją, zawsze łasą na ośmieszenie zadufanych wielkości tego świata.
Jeżeli chodzi o naiwność ludzką, to wszystkie rekordy pobił chyba szacowny matematyk, astronom i członek francuskiej Akademii Nauk Michael Chastes. Jego konikiem było kolekcjonowanie autografów osobistości historycznych. Pewnego dnia zgłosił się do niego skromny urzędnik nazwiskiem Yrain Lucas i przyprawił profesora o niebywałe podniecenie. Okazało się, że nieznany przybysz był w posiadaniu ogromnego zbioru autografów po niejakim Boisjourdain, który rzekomo utonął w morzu w roku 1790.
Czcigodny profesor skupywał bez zastrzeżeń wszystko, co przynosił mu Lucas. I trudno mu się dziwić, skoro wśród ogromnej korespondencji znajdowały się między innymi listy Kleopatry, Juliusza Cezara, Owidiusza, Plutarcha i Karola Wielkiego. W piśmie do Arystotelesa Aleksander Wielki chwali dzielność Gallów, w innej epistole św. Łazarz opowiada św. Piotrowi o cnotach kapłanów celtyckich, druidów. Znalazła się tam nawet korespondencja Marii Magdaleny z królem Burgunda i Jezusa Chrystusa z pewnym medykiem gallijskim imieniem Castor.
Największy jednak rozgłos zdobył list Pascala, z którego wynikało, że to on, nie Newton, jest odkrywcą prawa grawitacji. Chastes napisał na ten temat broszurę, a gdy w kwietniu 1869 roku komisja ekspertów uznała ten list za autentyczny, rozentuzjazmowani patrioci paryscy urządzili na ulicach radosną manifestację.
Jeżeli dodamy jeszcze, że wszystkie listy były pisane we współczesnym języku francuskim na papierze ze znakami wodnymi ogólnie znanej papierni, nie wiemy, co w tej całej farsie bardziej podziwiać: niewiarogodna bezczelność oszusta czy też apokaliptyczną naiwność kolekcjonera.
Lucas wyłudził od swojej ofiary kilkadziesiąt tysięcy franków, sumę na owe czasy ogromną. Po raz pierwszy powinęła mu się noga, gdy Anglik Sir David Brewster zwrócił uwagę na datą listu Pascala, z której wynikało, że autor „Myśli” miał osiem lat, gdy rzekomo odkrył prawo grawitacji. Lucasa zdemaskowali jednak ostatecznie Włosi, a nie uczeni francuscy. W 1870 r. oszust został skazany na dwa lata więzienia i 625 franków grzywny. Po wojnie francusko-pruskiej zaginął po nim wszelki ślad.
Skoro ten przyczynek do historii głupoty ludzkiej pochodzi z drugiej połowy XIX wieku, cóż tu się dziwić podobnemu wypadkowi, który wydarzył się w XVIII wieku. W wieku, kiedy na ogół ludzie wierzyli jeszcze, że świat, jak to pouczał irlandzki arcybiskup Usher, został stworzony w 4004 r. p.n.e. Bohaterem incydentu stał się profesor nauk przyrodniczych w Wurzburgu dr Beringer. Wygłaszał on bardzo osobliwe poglądy na kopalne szczątki przedpotopowych zwierząt, wygrzebywane w okolicy miasta. Twierdził mianowicie, iż zwierzęta te nigdy nie istniały, że kości podrzucił Bóg, by wystawić na próbę wiarę ludzi w Stary Testament. Inaczej mówiąc, były to według niego falsyfikaty stworzone przez Boga dla celów chwalebnych wprawdzie, ale bądź co bądź falsyfikaty.
Nawet słuchacze profesora nie mogli przełknąć tej groteskowej teorii. Pewnego dnia postanowili zakpić sobie z dziwaka w sposób niemiłosierny. Na stanowisku, gdzie Beringer przeprowadzał właśnie poszukiwania archeologiczne, zagrzebali w ziemi spreparowane tabliczki ceramiczne z tekstami w piśmie hebrajskim, arabskim i babilońskim. Na jednej z tabliczek umieścili nawet podpis samego Jahwe.
Profesor wpadł w niebywały zachwyt. Natychmiast zabrał się do napisania obszernej rozprawy naukowej o znaleziskach. I wtedy dowcipnisiów ogarnął strach. Ze skruchą przyznali się do fałszerstwa prosząc o darowanie winy. Lecz reakcja profesora była całkiem nieoczekiwana. Po prostu nie uwierzył im i posądził ich, że podstępnie chcą pozbawić go sławy wielkiego odkrywcy. Nie zważając na ich protesty, pracował nadal nad swoją książką. Poświęcając dużą część swego majątku, wydał ją w 1728 r. w kosztownej szacie graficznej, z licznymi miedziorytami obrazującymi znaleziska.
Ponieważ głosił w niej swoją ulubioną teorię o falsyfikatach boskich, wybuchła niebawem bomba. Nieszczęsnego profesora zalał potok szyderczego śmiechu i kpin. I dopiero teraz zrozumiał, że padł ofiarą własnego zaślepienia. Usiłował wykupić pozostałe w księgarniach egzemplarze swego dzieła i stracił na tym resztę majątku.
Wszystkie wyżej opisane wypadki miały raczej charakter epizodów marginesowych i nie wpłynęły na normalny rozwój nauki. Natomiast wybryk, na jaki pozwolił sobie angielski adwokat Karol Dawson, był już wyraźną dywersją. W roku 1911 ogłosił on światu, że w kopalni żwiru w hrabstwie Piltdown znalazł czaszkę i szczękę pradawnego człowieka. Była to niebywała sensacja, gdyż w wyniku zbadania znaleziska narzucał się wniosek, że człowiek typu „Homo sapiens” liczy sobie już pięćset tysięcy lat, a nie sto tysięcy najwyżej, jak sądzono na podstawie dotychczasowych wykopalisk. Przez z górą czterdzieści lat antropolodzy nie mogli wybrnąć z tego dylematu. Dopiero w roku 1953 amerykański uczony dr Oakley zbadał znalezisko jeszcze raz, posługując się odkrytą przez siebie metodą datowania według zawartej w kościach ilości fluoru. I wówczas okazało się, że jedynie czaszka jest autentyczna, liczy jednak tylko pięćdziesiąt tysięcy lat. Natomiast szczęka, najwidoczniej podrzucona dla zdobycia rozgłosu przez Dawsona, należała do współczesnej małpy. Sława czaszki praczłowieka z Piltdown, nazwanego przez uczonych „Eoanthropusem”, doznała w ten sposób kompletnej ruiny.
Jeszcze kilkanaście lat temu nauka nie dysponowała tak precyzyjnymi metodami, jak C 14 czy pomiary fluoru, które pozwalają jej obecnie rozpoznać falsyfikaty. Charakterystyczny i komiczny zarazem wypadek wydarzył się w 1928 r. we Francji. W Glozel, małej wiosce leżącej w pobliżu Vichy, chłop wyorał ze swego zagonu szereg kamiennych tabliczek z dziwnymi znakami, wazy i maski wyobrażające twarze mężczyzn. Znalezisko wywołało ogromne poruszenie w kołach naukowych całego świata. Lekarz z Vichy i amator-archeolog dr Albert Morlet oświadczył, że są to przedmioty z epoki kamiennej. Na tabliczkach wykrył 136 znaków i wyprowadził stąd sensacyjny wniosek, że ludzie epoki kamiennej mieli już swoje pismo. Pogląd poparł z entuzjazmem konserwator muzeum w St. Germainen-Laye, prof. Salomon Reinach, który uchodził za jednego z najwybitniejszych archeologów Francji.
Ta rewolucyjna teoria nie wszędzie jednak spotkała się z aprobatą. Tak na przykład wybitny historyk Camill Julian doszedł do wniosku, że wykopaliska z Glozel pochodzą z epoki rzymsko-gallijskiej i że prawdopodobnie były to przedmioty, które jakiś czarownik z III w. n.e. używał w swoich praktykach magicznych. Najbardziej radykalny pogląd zdawał się reprezentować prof. Rene Dussaud. Ponieważ jedna z masek przypominała twarz Beethovena, nabrał on przekonania, że jest to autentyczna maska pośmiertna kompozytora. W konsekwencji ostro przeciwstawił się ekspertyzie swoich kolegów i wręcz oświadczył, że wykopaliska są jak najświeższej daty. Ironicznym zbiegiem okoliczności to właśnie stanowisko wywołało burzę protestów.
Sprawa wykopalisk z Glozel komplikowała się i nabierała coraz większego rozgłosu. Podczas międzynarodowego kongresu antropologów w Amsterdamie jedna komisja potępiła znaleziska jako falsyfikaty, podczas gdy inna komisja uznała je za autentyczne.
Szczytowy moment tej farsy nastąpił pod koniec 1928 roku. Na rocznym posiedzeniu College de France spór o znaleziska z Glozel przeobraził się w niebywałą burdę, podczas której roznamiętnieni słuchacze z galerii ciskali na szacownych uczonych odłamki cegieł i substancje cuchnące. Dopiero interwencja policji położyła kres tej jedynej w swoim rodzaju awanturze naukowej. Ów zabawny węzeł gordyjski przeciął wreszcie dyrektor laboratorium sądowego w Paryżu Edmond Bayle. Posłużył się on chemią i mikroskopem przy badaniu wykopalisk i wówczas wybuchła bomba. Rzekome kamienie rozpuściły się w wodzie, a w osadzie piaskowym znaleziono ślady prawie świeżej trawy i kawałki nitek farbowanych aniliną. Stało się jasne, że świat uczonych padł ofiarą sprytnego dowcipnisia. Istotnie, kilka tygodni później aresztowano w Anglii jakiegoś oszusta, który przyznał się do fałszerstwa, a dokładne szczegóły w jego zeznaniach nie pozostawiały żadnej wątpliwości, że mówił prawdę.
MIASTO SZMARAGDOWEGO BUDDY
Najbardziej dokuczliwymi fałszerzami są jednak ci, którzy proceder podrabiania starożytności uprawiają zawodowo dla zysku. Dali się oni szczególnie we znaki archeologii etruskiej i egipskiej. Oczywiście stali się również postrachem dyrektorów muzeów i prywatnych kolekcjonerów. Sztukę podrabiania doprowadzili niektórzy do takiej perfekcji, że na przykład dwa słynne posągi z terakoty wyobrażające srogich wojowników etruskich, z których Metropolitain Muzeum w Nowym Jorku przez wiele lat tak było dumne, dopiero w 1963 r. zdemaskowano jako falsyfikaty. Nie można wobec tego dziwić się uczonym, że po takich doświadczeniach stali się ostrożni. Gdy przeto w Tell el-Amarna odkryto czterysta tabliczek klinowych zawierających korespondencję dyplomatyczną faraonów Amenofisa III i Amenofisa IV, wielu naukowców oświadczyło, że są to falsyfikaty. Dopiero gdy niemieccy orientaliści przetłumaczyli rewelacyjne teksty tych tabliczek, uznano je za autentyczne.
O spotkaniu z zawodowym handlarzem falsyfikatami opowiada dowcipnie amerykański archeolog Joseph Lindon Smith w swojej książce Groby, świątynie i sztuka starożytna. W Aleksandrii mieszkał pewien Grek, którzy zarzucał rynek doskonale podrobionymi zabytkami egipskimi i nastawiał się szczególnie na turystów amerykańskich, łatwych do oszukania, no i posiadających dolary. Smith postanowił zawrzeć znajomość z tym tajemniczym handlarzem. Udając turystę, który co dopiero przyjechał z Ameryki, zjawił się w jego mieszkaniu i wyraził ochotę nabycia jakiegoś przedmiotu. Grek oprowadzał go po mieszkaniu zachwalając mu różne skarabeusze, posążki i wazę. Archeolog słuchał z powagą i nie dał poznać po sobie, kim jest. W pewnej chwili jednak nie wytrzymał: między bezwartościowymi śmieciami zobaczył małą, autentyczną główkę z epoki Tell el-Amarna. Urok tej miniaturowej rzeźby był tak silny, że gorączkowo sięgnął po nią ręką i zaczął przyglądać się jej szczegółowo przez szkło powiększające.
Grek natychmiast się połapał w sytuacji. Oburzony i zgorszony do najwyższego stopnia, wypchnął Smitha z mieszkania wołając: „Pan jest oszustem! Pan jest zawodowym archeologiem!”
W samym środku Kambodży, na północ od wielkiego jeziora Tonie Sap, rozpościera się rozległa dżungla. W jej deszczowym, upalnym wnętrzu kryje się jeden z największych cudów architektonicznych świata. Na obszarze dwudziestu kilometrów kwadratowych, wśród gigantycznych drzew, rosochatych korzeni i wężowych lian, są rozrzucone ruiny ogromnego miasta, które kiedyś liczyło co najmniej milion mieszkańców.
Architektura tych budowli, mocno już zwietrzałych i porozsadzanych inwazją tropikalnej wegetacji, jest tak niezwykle fantastyczna i tak wstrząsająca w wyrazie, że wędrowiec odnosi wrażenie, iż znalazł się w świecie czarów czy sennych majaków. Naliczono tam około stu monumentalnych budowli z cegły i szarego piaskowca, od góry do dołu pokrytych płaskorzeźbami, których bogactwo tematyki, bujność motywów zdobniczych i realistyczny dynamizm przyprawia po prostu o zawrót głowy. Poza paroma pałacami, ozdobionymi okazałymi tarasami, kolumnami i rzeźbami, są to przeważnie budowle sakralne, a więc świątynie wzniesione na podbudowach w kształcie schodowych piramid oraz monastery dla mnichów i kapłanów. Dlatego miasto nazwano bardzo poetycznie „hymnem religijnym zaklętym w kamień”. Naokoło tych gmachów grupowało się morze skromnych, drewnianych domków, zamieszkałych przez zwykłych mieszkańców miasta. Po tych domkach nie pozostało oczywiście żadnego śladu, a tylko gigantyczne masy spiętrzonego piaskowca są świadkami chlubnej przeszłości.
Dzięki pracy archeologów francuskich tajemnicza metropolia przestała być tajemnicą. Wiemy, że nazywała się Jasodharapura i że Kambodżanie ochrzcili ją później nazwą „Angkor-Thom”, co oznacza po prostu „Wielkie miasto”. Była ona stolicą potężnego państwa Khmerów, które w okresie od IX do XIV wieku przeżywało szczytowy okres rozkwitu i ekspansji. W 1431 r. miasto, po siedmiu miesiącach oblężenia, wzięły szturmem i doszczętnie splądrowały plemiona południowo-wschodniej Azji, objęte wspólną nazwą Thai. Klęskę przyśpieszył wewnętrzny rozkład państwa, zdrada i śmierć króla.
Od owej chwili rozpoczął się powolny schyłek ogromnego, milionowego miasta. Pałace pustoszały, a drewniane domy ludu khmerskiego gniły i butwiały w zabójczym klimacie tropików. Żarłoczna dżungla rozpoczęła swoje dzieło zniszczenia. Korzenie wdzierały się w szpary bloków kamiennych i rozsadzały je niepowstrzymaną siłą swej witalności, a kolumny, posągi i płaskorzeźby kruszyły się w dławiącym uścisku lian i pnączy.
Dzielny, uzdolniony lud Khmerów jakby znikł z powierzchni ziemi. Mimo skrzętnych poszukiwań nie znaleziono żadnego pisanego źródła, które udzieliłoby nam dokładniejszych danych o historii i zwyczajach tego ludu. Khmerowie posiadali oczywiście swoje pismo, ponieważ jednak teksty utrwalali stylusem na pasmach z liści palmowych i na bawolich skórach, które w tropikach łatwo ulegały zniszczeniu, dosłownie nic z ich piśmiennictwa nie dochowało się do naszych czasów.
Pozostały jedynie tylko lakoniczne inskrypcje na ścianach świątyń oraz skąpe przekazy podróżników. Wenecjanin Marco Polo, bawiąc w 1280 r. w północnej Birmie, dowiedział się o jakimś olbrzymim mieście ukrytym w kambodżańskiej dżungli, jednakże jego ziomkowie, gdy im o tym mieście wspomniał, nie dali mu wiary, ponieważ mieli go za blagiera i fanfarona. W 1320 r. Angkor wymienia w swoich notatkach podróżniczych franciszkanin Odoric Portenone. Najwięcej informacji zawiera wszelako raport posła chińskiego Czu Ta-Kuana, który bawił w stolicy Khmerów jedenaście miesięcy w latach 1297-1298, miał więc sporo czasu na wnikliwe obserwacje.
Ale raport Chińczyka, opisujący barwnie i szczegółowo życie mieszkańców Angkor i niesłychany splendor na dworze królewskim, odkryto dopiero w 1902 r., gdy po stłumieniu Powstania Bokserów uzyskano dostęp do archiwum cesarskiego w Pekinie, Przedtem, na okres bez mała sześciuset lat, Angkor został wymazany z pamięci pokoleń. Dopiero w 1858 r. przyrodnik francuski Henryk Mouhot, łowiąc w Kambodży rzadkie okazy motyli, dowiedział się o istnieniu tajemniczego miasta. Wobec tego namówił jednego z misjonarzy, by go tam zaprowadził. Podróżowali wiele dni łodziami i pieszo, przebijając się poprzez dżunglę. Wreszcie stanęli przed ruinami. Okrzyki ptaków i małp jakby szydzących z intruzów wypełniały mroczną gąszcz wegetacji. W chmurze motyli o zabarwieniu cytrynowym rysowały się fantastyczne bryły szarego piaskowca: obrośnięte powojami wieże, masywne bramy, kolumny, posągi i mury pokryte płaskorzeźbami. Zdumiony i oszołomiony tym niesamowitym widokiem, Mouhot chodził po okolicy i usiłował zebrać informacje o tym tajemniczym mieście. Ale Kambodżanie niewiele mogli mu powiedzieć. Jedni utrzymywali, że Angkor jest dziełem króla aniołów Pra-Eun, inni zapewniali, że zbudowali go wielkoludy lub też po prostu odpowiadali: „Urosło samo”.
Wiadomość o fantastycznych ruinach w dalekiej dżungli Kambodży wywołała w Europie niebywałą sensację. Już w 1871 r. Francuzi wysłali pierwszą ekspedycję naukową, ale dopiero w 1911 r. przystąpiono do systematycznego oczyszczania zabytków z roślinności i udostępnienia ich turystom. Po dziś dzień większość budowli stoi swobodnie na wykarczowanych porębach, a stała ekipa robotników dzień w dzień walczy z dżunglą toporami i maczetami, aby ruiny nie padły ponownie ofiarą wegetacji. Zaprowadzono nawet stałą komunikację autobusową, która ułatwia turystom zwiedzenie miasta. Do jego popularyzacji na świecie przyczynił się przede wszystkim francuski pisarz Andrs Malraux. W powieści La voie royal (Droga królewska), wydanej w r. 1930, opisuje on w sposób nieporównany uporczywą walkę ludzi z potęgą dżungli celem odsłonięcia bajecznych skarbów wielkiej kultury Khmerów.
Turystów zbliżających się od południa wita przede wszystkim świątynia Angkor-Wat, gigantyczny masyw kamienny pochodzący z IX w. n.e. Czworokątna platforma o trzech tarasach otoczona jest szeroką fosą. Wchodzi się tam po grobli przez ogromną bramę. Świątynia wprawdzie się nie zachowała, czas jednak oszczędził przed zagładą pięć wież, które wznoszą się nad rozległymi dziedzińcami i kolumnowymi galeriami. Ściany tych galerii zdobią setki metrów kwadratowych płaskorzeźb, tak żywych i sugestywnych w plastycznym wykonaniu, że ludzie i zwierzęta zdają się wychodzić ze ścian w sam środek naszego życia.
Na tych płaskorzeźbach występują walczący ze sobą bogowie, demony i wielkoludy, wojownicy ciskający włócznie, małpy splecione ramionami i nogami w rozpaczliwych zapasach oraz rozmaite sceny wyjęte ze świętych eposów Ramajana i Mahabharata. Szczególnie fascynująca jest scena sądu ostatecznego: ludzie pobożni unoszą się ku niebu, aby zamieszkać w pawilonach szczęśliwości, natomiast grzesznicy schodzą do 32 piekieł, gdzie czekają ich rozmaite tortury: łamanie kości, kotły z wrzątkiem, nadziewanie na pal i pożarcie przez dzikie bestie.
W innej galerii widzimy króla Khmerów Suriawarna siedzącego na słoniu. Za nim kroczą jego wodzowie i armia. Kolumnie przygrywa kapela złożona z muzykantów grających na rogach i konchach do taktu bębnów i gongów. Monarchę zabawiają błazny wywijaniem kozłów. Płaskorzeźba, wykuta w piaskowcu, błyszczy jak szkliwo. Wygładziły ją palce niezliczonych pokoleń pielgrzymów, pobożnych wyznawców hinduskich bóstw Sziwy i Wisznu, którym świątynia Angkor-Wat była poświęcona.
W dwu ocembrowanych basenach przeglądają się wieże świątynne. Wszędzie widać ogromne stylizowane posągi lwów i słoni, zdobiące dziedzińce i mury. Jest to architektura wyjęta jakby z bajki, niepowtarzalna w swoim osobliwym kunszcie, jednolita w wyrazie, a jednak pełna niepokoju w spiętrzonym bogactwie ozdób i motywów plastycznych, tak pełna niepokoju, jak zapewne niespokojna była dusza jej twórców.
Udajemy się teraz do Angkor-Thom. Miasto jest otoczone murem obronnym i szeroką fosą. Od bramy miejskiej, wspartej na grzbietach dwóch słoni, do pałacu prowadzi droga paradna, tak zwana „wielka droga zwycięstwa”. Zdobią ją posągi z piaskowca: po jednej stronie życzliwi półbogowie z uśmiechem wyrozumienia na ustach, po drugiej stronie demony zła z wyrazem sardonicznego grymasu na twarzach.
Pałac królewski, wzniesiony na wysokiej podbudowie, pokryty jest od góry do dołu płaskorzeźbami. Widzimy na nich rozmaite sceny rodzajowe z życia Khmerów: króla polującego na słoniu, korowód słoni przedzierających się przez dżunglę, młodzież grającą w polo na cwałujących rumakach, wojowników z dzidami i sztyletami w ręku oraz tancerki z obnażonymi piersiami.
Wrażenie, jakie sprawia miasto, jest zupełnie niepowszednie i niezatarte. W półmroku puszczy drzemie czworokątne jezioro, ujęte w ramy z piaskowca. W jego oliwkowej toni odbija się las fantastycznych wieżyc o dziwacznych, barokowych kształtach. Gdzie tylko spojrzeć: na murach, fasadach, pilastrach i kolumnach widnieją kipiące namiętnym życiem płaskorzeźby - setki scen z tancerkami, wojownikami i myśliwymi. Na tarasach, schodach i dziedzińcach czuwają olbrzymie lwy i słonie. Na ów świat rzeźbiarskiego i architektonicznego szaleństwa napierają zewsząd potężne pnie i konary, liany i krzewy, wśród których baraszkują hałaśliwie małpy, papugi i inne ptactwo o jaskrawym upierzeniu.
Największą osobliwością w Angkor-Thom, zapewne unikatem w dziejach architektury, jest świątynia Bayon. Składa się ona z rozległej, dwutarasowej platformy, nad którą wznosi się 16 wieżyc o przedziwnym kształcie. Na ich szczytach spoglądają w cztery strony świata ogromne, wykute w piaskowcu oblicza mężczyzn. Oczy ich są na pół lub całkowicie przymknięte, naokoło wydatnych warg błąka się uśmiech duchowego błogostanu. Twarze miały zapewne już z daleka dawać pielgrzymom przedsmak czekających ich w mieście mistycznych uniesień religijnych i szczęśliwości na skutek zatracenia się w myślach o nirwanie. Trzeba bowiem zaznaczyć, że religia Khmerów była mieszaniną elementów zapożyczonych z braminizmu, hinduizmu i buddyzmu. Ta zgęszczona kępa wieżowych budowli, zwieńczonych enigmatycznie uśmiechniętymi obliczami, sprawia wrażenie jakiegoś zjawiska nie z tego świata. Z ich właśnie przyczyny archeolodzy nazwali świątynię Bayon „architektonicznym szturmem do niebios”.
Wzdłuż krawędzi obu tarasów stoją w równych odstępach posągi bogini-węża Nagi oraz groteskowo wystylizowane lwy. Na wszystkich wolnych płaszczyznach ścian pełno płaskorzeźb: maszerujące przez dżunglę wojska, okręty wojenne w bitwie, krokodyle polujące na spadających z pokładu wojowników, rybacy łowiący ryby, muzykanci, przekupki przy straganach na rynku, nosiciele wody, hazardziści przyglądający się walce kogutów i niezliczona ilość półnagich tancerek w rozmaitych pozach tanecznych, z uwodzicielskim uśmiechem na ustach i ze stylowo ułożonymi palcami rąk.
Ktoś zadał sobie trud przeliczenia tych wszystkich pełnych kobiecego wdzięku tancerek i ku swemu zdumieniu stwierdził, że jest ich aż dziesięć tysięcy. Ów obsesyjny pociąg do jednego i tego samego motywu wiąże się z pewną legendą, która najwidoczniej w Angkor otaczana była wyjątkowym pietyzmem. Bóg Wisznu udał się razu jednego na wędrówkę po kraju w przebraniu starca, by wypróbować dobroć i litościwość ludzi. Pukał od drzwi do drzwi prosząc o przytułek, ale wszędzie spotykał się z odmową. Pewnej nocy stanął przed skromną chatką, skąd rozlegał się wesoły śpiew. Drzwi otworzyła mu tancerka, zaprosiła do wnętrza, uraczyła jedzeniem, zabawiła śpiewem i udzieliła noclegu. Wszystko czyniła jak najnaturalniej w świecie, z miłym uśmiechem na ustach. W nagrodę za jej dobroć Wisznu stał się patronem tancerek, a swoim wyznawcom nakazał otaczać je opieką i szacunkiem.
Największym budowniczym Khmerów był król Dżajawarman VII, który żył w XII w. n.e. i zmarł w 90 roku życia. Jemu zawdzięcza Angkor-Thom swoją architektoniczną wspaniałość, na jego rozkaz wzniesiono pałace, pawilony, świątynię Bayon, mury obronne i ozdobne tarasy, między innymi prawdziwie monumentalny taras pałacowy ozdobiony posągami słoni. W przeciwieństwie do dawniejszych królów wyznających przede wszystkim Sziwę i Wisznu, Dżajawarman był gorliwym buddystą. Dla zamanifestowania swojej wiary kazał wyrzeźbić czterysta twarzy Buddy i ozdobić nimi wszystkie ważniejsze budowle miasta. Oddany całą duszą altruistycznej nauce swego boskiego mistrza, podejmował roboty publiczne również dla dobra poddanych. Wzdłuż szlaków komunikacyjnych ustanowił zajazdy dla pielgrzymów i podróżników, a przede wszystkim założył 102 szpitale. Na ich murach kazał umieścić napisy, rozpoczynające się następującym zdaniem: „Cierpiał z powodu chorób swoich poddanych więcej niż z powodu swoich własnych chorób...”
Oczywiście, budownictwo zakrojone na tak olbrzymią skalę mogło w owych czasach istnieć jedynie tylko w państwie z ustrojem opartym głównie na niewolnictwie. Poseł chiński Czu-Takuan twierdzi, że Angkor-Thom budowało dwadzieścia lat 44 tysiące niewolników i tysiąc rzeźbiarzy. Te olbrzymie rzesze niewolników składały się z jeńców wojennych, istnieją jednak dane, by przypuszczać, że natomiast lud Khmerów zażywał pewnej osobistej wolności.
Podstawą gospodarki było rolnictwo, mianowicie głównie uprawa ryżu. Ziemia należała formalnie do króla, dzierżawili ją jednak w małych zagonach chłopi. Khmerowie rozbudowali imponującą sieć irygacyjnych kanałów, cystern, fos, stawów i rezerwuarów, połączonych w jeden łatwy do regulowania system nawadniania. W okresie powodziowym jezioro Tonie Sap i rzeka Mekong zalewały okoliczne pola. Wodę kierowano wówczas na odleglejsze pola kanałami i gromadzono w rezerwuarach na okres posuchy. Rzeka, jezioro i sieć kanałów służyły równocześnie za arterie komunikacyjne. Nad błotnymi brzegami mieszkali w chatach palowych rybacy, dostarczyciele ryb, drugiego obok ryżu najważniejszego spożywczego artykułu.
W samym mieście skupiało się oczywiście szereg innych zawodów. Jak sądzić wolno z rodzajowych scen na płaskorzeźbach, ulice i place mrowiły się od tragarzy wody, przekupniów, cyrkowców, żebraków i podróżników. Szczególnie licznie były reprezentowane takie zawody, jak kamieniarze, rzeźbiarze, złotnicy, płatnerzy i garncarze. Nie mogło też braknąć kupców, skoro Angkor utrzymywał żywe stosunki handlowe z Chinami. Za ptasie pióra o pięknym zabarwieniu, rogi nosorożców i rozmaite korzenie sprowadzano artystyczne przedmioty z laki, porcelanę, wyroby z brązu i kolorowe parasole.
Państwo Khmerów, a szczególnie stolica Angkor, niewątpliwie miała okresy gospodarczej pomyślności, ale większość dochodów zużywali król, kapłani i członkowie domów arystokratycznych na swoje potrzeby. Już sam fakt wznoszenia tych potężnych pałaców i świątyń musiał poważnie nadszarpnąć zasoby materialne państwa i narodu. Nasz chiński reporter opisuje bardzo sugestywnie przepych i splendor na dworze królewskim. Król i jego dostojnicy często przyglądali się wystawnym popisom baletowym na tarasie, w których brały udział setki tancerek z obnażonymi piersiami, w złocistych hełmach, w barwnych spódnicach i łyskających od półszlachetnych kamieni naramiennikach. Festyny odbywały się przeważnie po zachodzie słońca. W jaskrawych wybuchach ogni sztucznych i rac ukazywały się pozłociste wieże Bayon i łopocące kolorowe bandery, którymi ozdobiono mury. Nad całym tym malowniczym widowiskiem górował olbrzymi namiot purpurowego tropikalnego nieba.
Król przyjmował dwa razy tygodniowo poddanych dla wysłuchania próśb i skarg. Czu był obecny na jednej z takich audiencji. Głębokie wrażenie sprawiła na nim sala przyjęć, ozdobiona złocistymi, bogato rzeźbionymi pilastrami, pilnowana przez żołnierzy w hełmach z fantastycznymi grzebieniami i z tarczami, na których wyrzeźbione był odstraszające potwory. Na końcu sali, wysoko ponad głowami oczekujących króla dworaków, wodzów, i kapłanów, znajdowało się okno ujęte w złotą, bogato rzeźbioną futrynę i zakryte jedwabną zasłoną. Nagle słychać było z dala cichą muzykę i dwie dłonie niewieście odchyliły kurtynę. W złotej ramie ukazał się król siedząc na złotym tronie, trzymając złoty miecz w ręku. Podobno miecz ten, strzeżony przez braminów, do dnia dzisiejszego jest przechowywany w skarbcu królewskim w Pnom Penh, dzisiejszej stolicy Kambodży.
Chińczyk opisuje także orszak królewski: „Gdy król podróżuje, pochód otwierają żołnierze, a za nimi idą chorążowie i muzykanci. Następnie kroczy paręset dworek w szatach wyszywanych w kwiaty, z kwiatami w włosach i z pochodniami w ręku, które są zapalone nawet w dzień. Tuż za nimi idą służebnice pałacowe noszące złoty i srebrny sprzęt króla: zastawę stołową i emblematy władzy. Potem widać kolumnę niewiast uzbrojonych w dzidy i tarcze, stanowiących straż prywatną króla. Zaraz potem jadą w złoto ozdobne pojazdy, ciągnione przez kozły i konie. Dostojnicy dworu i książęta siedzą na słoniach, już z daleka widać tysiące czerwonych parasoli unoszących się nad ich głowami. Dopiero teraz pokazuje się król. Stoi wyprostowany w lektyce na grzbiecie słonia, w dłoni trzyma swój drogocenny miecz ze złota. Słoń jest wystrojony w jedwabny czaprak i w złotą uprząż, nawet jego trąba jest ozdobiona. Za nim, w lektykach lub na wozach, na słoniach lub na koniach, podróżują królewskie małżonki i nałożnice. Nad nimi kołyszą się setki czerwonych, wyszywanych złotem parasoli. Orszak podróżnych zamykają uzbrojeni żołnierze straży pałacowej”.
Czu Takuan utrzymuje, że dwór królewski w stolicy liczył aż 12 640 osób, w tym 2740 urzędników oraz 515 śpiewaczek i tancerek. Obyczaje Khmerów budziły w nim zgorszenie. Szczególnie raziła go zmysłowość kobiet, które obnażały piersi i w sprawach miłości nie znały hamulców. Pisze również z pogardą o zniewieściałości mężczyzn i szerzącym się wśród nich homoseksualizmie. Oburzało go także to, że Khmerowie często się kąpali i myli włosy. Ta ostatnia uwaga osłabia nieco naszą wiarę w trafność sądu Chińczyka, który snadź oceniał te sprawy ze stanowiska specyficznych obyczajów swego kraju, szczególnie gdy chodzi o rolę kobiety. Nie można jednak zaprzeczyć, że w swoistej i fascynującej zresztą kulturze Khmerów jest coś schyłkowego i przerafinowanego. Dochodzi to szczególnie do głosu w ich rzeźbie i architekturze. W tym groteskowo krańcowym spiętrzeniu ozdób i reliefów, w tych natarczywie powracających tancerkach i twarzach Buddy odczuwa się niewątpliwie jakiś stygmat chorej wyobraźni i wynaturzenia gustu.
Król uchodził za osobę boską i jedynego właściciela całej ziemi. O jego nadnaturalnych atrybutach krążyły wśród szerokich mas poddanych najróżniejsze legendy. Tak na przykład wierzono, że monarchę trzeba zawsze nosić, gdyż ziemia spłonęłaby natychmiast, gdyby jej dotknął stopami.
Ale wszechwładza króla istniała tylko na pokaz. Rzeczywistymi panami kraju byli kapłani. Oni zarządzali haremem królewskim, oni trzymali w ręku administrację kraju i sprawowali nadzór nad tysiącznymi rzeszami niewolników, którym na całe życie zakładano metalowe obroże. O potędze kapłanów możemy wnioskować z inskrypcji w świątyni Ta Prohm. Rezydowało tam 18 wyższych kapłanów, 2740 zwykłych kapłanów i 2232 osoby pomocniczego personelu. W pewnym okresie czasu w zabudowaniach świątynnych mieszkało 12 640 ludzi, których karmiło 66 625 chłopów uprawiających ziemie należące do świątyni. Była to więc jednostka gospodarcza obejmująca 80 tysięcy ludzi. Jeżeli uprzytomnimy sobie, że takich świątyń było w państwie Khmerów bardzo wiele, nie trudno pojąć, do jakiej potęgi doszła kasta kapłanów.
Zależność króla od kapłanów uwidacznia się w następującej legendzie. W jednej z pałacowych wieżyc ponoć miał przebywać tajemniczy wąż. Co noc arcykapłan prowadził króla na miłosną schadzkę z wężem, który zamieniał się w piękną kobietę. Z chwilą, kiedy okazywało się, że król tracił męskość, skazywano go na śmierć, aby ustąpił miejsca młodszemu. Nieszczęśnika pakowano do jedwabnego wora i zatłukiwano na śmierć maczugą z pachnącego drzewa. W tym makabrycznym opowiadaniu, również przekazanym nam przez Czu Takuana, prawdą jest zapewne to, że kapłani po prostu uśmiercali władców, którzy z tych czy innych powodów stali im się niewygodni.
ARCHEOLOGIA PODWODNA
W 1907 roku, gdy Angkor był w Europie modnym tematem, gazety przyniosły następującą wiadomość. Pewien Anglik nieznanego nazwiska zwiedził Angkor-Thun i dostał się do jednej z wież świątyni Bayon. Nagle oderwał się od ściany blok kamienny i zdumiony turysta stanął u wejścia do korytarza, na którego końcu lśnił w półmroku ogromny posąg Buddy z jednej bryły szmaragdu. Olśniony, zbliżył się do posągu i spostrzegł, że u jego stóp stoi czara pełna rubinów wielkości gołębich jaj. Anglik sięgnął chciwie po kamienie, ale wówczas wypełzła spoza ołtarza kobra i wściekle go zaatakowała. Przerażony Anglik rzucił się na oślep do ucieczki: spadł z wieży na kamienny taras. Następnego dnia rano znaleziono go tam dogorywającego z ogromnym rubinem w kurczowo zaciśniętej dłoni. Zanim skonał, zdążył jeszcze wymamrotać, co mu się w nocy przydarzyło.
Od tej chwili do Angkor ciągnęły chmary śmiałków, szukających kaplicy ze szmaragdowym Buddą. Mimo że opowieść miała wszelkie cechy kaczki dziennikarskiej, to jednak napływ poszukiwaczy skarbów nie ustawał przez długi okres czasu. Jak twierdzą niektórzy, w ruinach Angkor zginęło podobno bez wieści trzydziestu ludzi. Opowiada się o nich, że zbłądzili w ukrytych krużgankach świątyni i nie znaleźli drogi powrotu. Chociaż i to twierdzenie jest na pewno tworem bujnej fantazji, to cała ta romantyczna historia jest dla nas o tyle pożyteczna, że pokazuje, jak silnie ruiny Angkor oddziaływały na wyobraźnię ludzi.
Archeolodzy zajmowali się przeważnie poszukiwaniem zabytków dawnych kultur ukrytych pod ziemią lub zagubionych w niedostępnych dżunglach Ameryki lub Azji. Wiedziano jednak od dawna, iż cenne skarby starożytności znajdują się również na dnie mórz, jezior i rzek. Wbrew pozorom niełatwo było do nich dotrzeć i dopiero w ostatnich latach, wraz z udoskonaleniem techniki nurkowania, rozwinęła się nowa gałąź poszukiwań, tak zwana archeologia podwodna.
O bogactwie tych podwodnych zabytków sygnalizowały raz po raz odkrycia dokonane przypadkowo. W 1900 r. pewien nurek grecki, zbierając gąbki w przybrzeżnych wodach Grecji, natknął się na odłamki jakiejś rzeźby. Zorganizowana ekspedycja znalazła w tym samym miejscu szczątki starożytnego wraka, a między tymi szczątkami nie uszkodzony posąg z brązu. Po oczyszczeniu znaleziska olśnionym oczom konserwatorów ukazała się znakomita rzeźba atlety greckiego, pochodząca z IV w. p.n.e. W historii sztuki arcydzieło znane jest pod nazwą „młodzieńca z Antycery”.
W 1925 r. inny nurek grecki, zbierając gąbki w Zatoce Maratońskiej, potrącił stopą jakąś rzeźbę z brązu. Zafrapowany znaleziskiem popłynął do brzegu po linę i wciągnął na łódź figurę młodzieńca. W ten sposób ludzkość wzbogaciła się o jedno z najwspanialszych dzieł greckiej sztuki rzeźbiarskiej, tak zwanego „Efeba z Maratonu”, pochodzącego prawdopodobnie z warsztatu Praksytelesa.
Dzięki płetwom i lekkim aparatom tlenowym poszukiwania zabytków podwodnych stały się dostępne dla amatorów. Płetwonurkowie organizują się w specjalnych klubach archeologicznych i przeszukują systematycznie morza, jeziora i rzeki.
Nieprzebrane bogactwa znajdują się szczególnie na szlakach starożytnego handlu morskiego, a więc u wybrzeży Hiszpanii, południowej Francji, Włoch, Grecji, Syrii i północnej Afryki. Płetwonurkowie odkryli dotąd przeszło sto niezmiernie cennych stanowisk archeologicznych. Tak na przykład u wybrzeży Peloponezu w pobliżu miasta Petras dostrzegli oni na dnie morza ruiny starożytnego miasta. Piaszczyste dno zalegało mnóstwo kolumn w stylu jońskim, odłamki rzeźb i skorupy gliniane. Archeolodzy doszli do przekonania, że są to szczątki greckiego miasta Phea, które w VI w. p.n.e. pochłonęło morze w następstwie straszliwego trzęsienia ziemi.
Jednego z największych odkryć dokonał amator-płetwonurek Pietro Nicola Gargallo. Nurkując w morzu kilka kilometrów na północ od Rzymu, natknął się na ruiny wielkiego miasta. Widok, jaki ujrzał poprzez zamglony błękit wody morskiej, był wręcz baśniowy. Na głębokości dwudziestu metrów dno zalegały obrośnięte wodorostami ruiny domów, odłamki marmurowych kolumn i rzeźb, place, brukowane ulice i molo portowe. O wielkości zatopionego miasta świadczy fakt, że ruiny zajmują około dwudziestu akrów dna morskiego. Historycy zidentyfikowali je z etruskim miastem portowym Pyrgi, którego położenie stanowiło przez wieki nie rozwiązaną zagadkę historyczną.
Gargallo odkrył ponadto trzydzieści innych ruin podwodnych. Do najważniejszych należą zatopione miasta w pobliżu Wenecji oraz na północ od Neapolu, gdzie rumowiska podwodne ciągną się równolegle do brzegu na przestrzeni pięciu kilometrów. Wszystkie te zatopione ruiny nie zostały dotąd zidentyfikowane historycznie, co więcej: nikt nawet nie przeczuwał ich istnienia. Nie wiemy też, dlaczego zalało je morze. Poziom Morza Śródziemnego podniósł się od czasów ostatniej epoki lodowej zaledwie o dwa centymetry, nie odkryto też żadnych śladów jakiejś katastrofy żywiołowej, jak na przykład trzęsienia ziemi. O Etruskach, którzy przed Rzymianami stworzyli w Italii wspaniałą kulturę, wiemy wciąż jeszcze niewiele. Ruiny tych miast mają więc niemałe znaczenie dla archeologii i historii. Muł na dnie morskim ma własności konserwacyjne, toteż nie można wykluczyć, że zachowały się w nim zabytki, które dopomogą do wyjaśnienia niejednej tajemnicy Etrusków.
Zachęcony odkryciami, Gargallo założył pod nazwą „Śródziemnego Morskiego Instytutu Archeologii Podmorskiej” placówkę naukową, która zajmuje się wyłącznie przeszukiwaniem dna morskiego. Wyniki Instytutu są imponujące. Próbne nurkowania w okolicy Herakleion, Motya i innych miast sycylijskich przyczyniły się do wykrycia kilku miast greckich. Dokładne ich zbadanie jest tylko kwestią czasu i funduszów. Do wielkich zasług archeologii podwodnej zaliczyć należy wytyczenie granic ruin @ilyryjskiego miasta Apolonia, gdzie cesarz August przebywał na studiach przed zamordowaniem Cezara. Ważne to miasto prawie całkowicie zanurzyło się w morzu i dlatego nie można było dokładnie zbadać jego ruin.
Członkowie instytutu wykryli w pobliżu Santa Panagia zatopiony okręt handlowy pochodzący z VII lub VI w. p.n.e. We wraku znajdowała się ogromna ilość pogruchotanych amfor, a wśród nich parę ocalałych okazów dużego naczynia do wina. Okięt na pewno utonął, gdy przewoził wino z Grecji dla kolonistów greckich, którzy osiedlili się na Sycylii. Niedaleko od brzegu miasta Ognino na dnie morskim leżały blisko siebie dwa wraki: okręt rzymski i grecki, nieme świadectwo jakiejś tragedii morskiej.
Niemniej ciekawy jest wrak, jaki leżał w okolicy miasta Marżami. Ładunek jego składał się z gotowych do ustawienia, żłobkowanych kolumn z kararyjskiego marmuru. Takie same kolumny transportował okręt, który zatonął przy brzegu Capo Pasero. W owych czasach, kiedy Grecy zakładali na Sycylii swoje miasta i wznosili owe piękne świątynie, których ruiny dziś jeszcze można oglądać, nie odkryto jeszcze w Italii pokładów kararyjskiego marmuru, toteż ów cenny budulec trzeba było sprowadzać aż z Grecji.
Archeolodzy radzieccy odkryli w zatoce w Suchumi we wschodniej części Morza Czarnego ruiny miasta greckiego Dioskury, które w VI w. p.n.e. założyli emigranci z Miletu. Za pomocą zdjęć podwodnych, płetwonurków i echosondy udało się sporządzić jego mapę z ulicami, placami i ważniejszymi budowlami publicznymi. W samym środku wznosiła się potężna warownia, a u jej stóp biegły ulice z warsztatami rzemieślników, kramami i magazynami do przechowywania towarów. Dioskura była ważnym ośrodkiem handlu międzynarodowego, na jej targi zjeżdżali się kupcy z Grecji, Rzymu i Azji Mniejszej. Geograf grecki Strabon donosi, że spotykali się tam przedstawiciele trzystu ludów. Znalezione w ruinach przedmioty domowego użytku, jak naczynia ceramiczne, żarna kamienne i przedmioty z brązu pozwoliły ustalić, że miasto zalała woda pod koniec IV w. p.n.e. Co było przyczyną tej katastrofy? Uczeni nie są pod tym względem zgodni, zachodzi jednak przypuszczenie, że zatopiły je potężne ruchy tektoniczne ziemi, które w tamtych okolicach, u stóp Kaukazu, są zjawiskiem nierzadkim.
Dwa lata temu amerykański płetwonurek P. Trockmorton, sporządzając podwodny fotoreportaż o pracy tureckich poszukiwaczy gąbek, odkrył u przylądka Gilidonia w Turcji najstarszy ze znanych dotąd wraków okrętowych. Na głębokości trzydziestu metrów pod powierzchnią morza, w warstwie stwardniałego osadu wapiennego, oparło się niszczącemu działaniu morza jedynie tylko kilka desek i resztki kilu. Pozostał jednak ładunek okrętu: bryły miedzi wagi przeszło jednej tony, rozmaite narzędzia i oręż wojenny z brązu. Ponadto znaleziono w skorupie wapiennej szereg innych przedmiotów, jak pieczęcie w kształcie cylindrycznym, skarabeusze egipskie, amfory pełne szklanych paciorków, maczugi z kamienia gładzonego oraz fragmenty wiklinowych wyrobów.
Na podstawie tych znalezisk archeolog amerykański prof. G. F. Bas stwierdził dowodnie, że statek zatonął w XIII w. p.n.e., czyli na sto lat przed wybuchem wojny trojańskiej. Z położenia wraka wolno wnioskować, że płynął on ze wschodu na zachód, gdy zaskoczyła go burza morska. Prof. Bas pisze, co następuje, w swoim sprawozdaniu: „Jest to pierwszy relikt statku z ery przedhomeryckiej, jaki posiedliśmy. Wszystko, co dotąd mówiło nam o wojnie trojańskiej, to były tylko przekazy literackie. Znaleźliśmy szczątki żywności, załogi, zakonserwowane w wapnie pestki oliwek, kości kozy czy barana i jakiegoś ptaka oraz resztki rozmaitych ryb”. Największego odkrycia podmorskiego dokonano w 1955 roku. Chcąc docenić jego wagę, musimy przypomnieć sobie kilka faktów, historycznych. Pod koniec V w. p.n.e. w niszczącej wojnie peloponeskiej nastąpiło chwilowe zawieszenie broni. W Atenach zdobywał w tym czasie coraz większe wpływy Alkibiades, młodzieniec bogaty, wielokrotny zwycięzca na igrzyskach olimpijskich, świetny mówca, człowiek błyskotliwy, rozwiązły i cyniczny. Agitował on namiętnie za wysłaniem floty ateńskiej na podbój Sycylii i mimo opozycji zdołał przeforsować swój plan. Wraz z dwoma innymi Ateńczykami mianowano go dowódcą floty liczącej przeszło sto okrętów bojowych i wiele statków pomocniczych.
W maju 415 r. p.n.e. ekspedycja zaborcza ruszyła w drogę. W chwili odbijania od brzegu Atenami wstrząsnęła wiadomość, że ktoś uszkodził w nocy wszystkie posągi Hermesa rozstawione po ulicach. Wrogowie wyprawy oskarżyli o świętokradztwo Alkibiadesa, ponieważ jednak nikt nie wniósł formalnego aktu oskarżenia, pozwolono mu opuścić miasto.
Flota pożeglowała do Sycylii i przystąpiła do oblężenia Syrakuz. Kampania miała zrazu przebieg pomyślny dla najeźdźców, ale pewnego dnia przybył z Aten okręt z rozkazem aresztowania Alkibiadesa pod zarzutem świętokradztwa. Alkibiades wsiadł na okręt dobrowolnie, ale w czasie powrotnego rejsu uciekł z pokładu i znalazł azyl w Sparcie.
Tymczasem flota, pozbawiona swego najzdolniejszego dowódcy, poniosła klęskę. Wojska ateńskie schroniły się na ląd i wpadły w ręce wojowników syrakuzańskich. Wodzowie zostali straceni, a żołnierze w liczbie siedmiu tysięcy piechoty i marynarzy, stanowiący kwiat młodzieży ateńskiej, zostali zapędzeni do pracy niewolniczej w kamieniołomach sycylijskich.
Od chwili owej klęski minęło 2370 lat i nikt nie śmiałby przypuszczać, iż mogły zachować się widome szczątki pamiętnej bitwy morskiej. A jednak stało się to, co nawet w najśmielszych marzeniach trudno było sobie wyobrazić. Znaleziono bowiem zbutwiałe resztki niefortunnej floty ateńskiej, ślady 119 wraków zanurzonych głęboko w podmorskim mule. Prace nad ich wydobyciem potrwają dobre kilka lat, ale już teraz można śmiało powiedzieć, że będzie to znalezisko o wyjątkowej wartości archeologicznej.
ZWIERCIADŁO DIANY
Pod względem doniosłości nie ustępuje temu odkryciu inny sukces archeologii podwodnej. Oto w odległości 25 kilometrów od Rzymu znajduje się jezioro Nemi. Rzymianie, urzeczeni jego pogodną, zwierciadlaną taflą wodną, nasyconą błękitem nieba i ujętą w szmaragdową oprawę cyprysowych drzew, obdarzyli je poetycką metaforą: „Zwierciadło Diany”.
Ale tytułem do sławy jeziora jest nie tylko jego urocze położenie; odegrało ono bowiem ponadto niezwyczajną rolę w krótkim panowaniu imperatora Kaliguli (37-41 n.e.). Był to człowiek oszalały władzą, który wśród nieustannych igrzysk i wyuzdanych biesiad mordował według kaprysu swoich poddanych i krewnych, aż w końcu przebrała się miara bezeceństw i padł pod sztyletem własnych pretorianów.
Ów zwyrodnialec na tronie, marnotrawiąc zasoby państwa, wymyślał sobie najbardziej kosztowne i ekscentryczne rozrywki. Między innymi kazał na jeziorze Nemi wybudować dwie ogromne galery. Były to pływające pałace, urządzone z bezmiernym przepychem, pełne złoceń, okuć z brązu, marmurów, rzeźb, wzorzystych makat i puszystych kobierców. Na pokładzie tych galer, w łunie setek gorejących pochodni i lamp oliwnych, odbywały się uczty i zabawy, rozbrzmiewały wyuzdane śmiechy i okrzyki upojonych winem biesiadników.
Nie znamy dalszych losów galer po zabójstwie cesarza. Podania ludowe utrzymywały, że na krótko przed śmiercią sam Kaligula polecił zatopić je wraz z ostatnimi członkami swojej rodziny, których zwabił na pokład zapraszając na ucztę. Raczej należy jednak przypuszczać, że stały one jeszcze długo przy brzegu odarte z dawnego splendoru, aż wreszcie przechyliły się na burty i poszły na dno jeziora.
Nie zapomniano jednak nigdy o istnieniu wraków w głębinie jeziora. Miejscowi rybacy mieli z nimi niemało kłopotów, gdyż często zahaczali sieciami o wystające części kadłubów. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa nikt nie odważył się ich tknąć, ponieważ wyznawcy Chrystusa odnosili się do nich z zabobonną bojaźnią poczytując je za dzieła pogan obarczonych przekleństwem.
Dopiero w epoce Renesansu, kiedy narodził się powszechny entuzjazm dla antycznej kultury Greków i Rzymian, zainteresowano się bliżej zatopionymi okrętami Kaliguli, zwłaszcza że spodziewano się znaleźć w ich kadłubach cenne skarby. W 1556 r. kardynał Prospero Colonna postanowił rozwikłać tajemnicę wraków. Zadania tego podjął się słynny naówczas architekt i uczony Leone Battista Alberti. W tym celu sprowadził on z Genui kilku doświadczonych nurków, którzy wymierzyli kadłuby zatopionych galer i ustalili dokładnie ich położenie na dnie jeziora. Za pomocą specjalnie zbudowanych kranów próbowali wraki wydźwignąć na powierzchnię, ale jak na ówczesny stan techniki zadanie okazało się zbyt trudne. Po długotrwałych wysiłkach uzyskano jedynie tylko parę odłupanych od kadłuba belek i desek.
Nie powiodły się też próby ponawiane w latach 1560, 1827 i 1895, chociaż w ostatnim wypadku korzystano już z dzwonów nurkowych i dźwigów parowych. Za każdym razem kończyło się na odłupaniu jakiegoś fragmentu kadłuba, tak że powstała obawa, iż cenne wraki ulegną w końcu całkowitemu zniszczeniu.
Wreszcie w 1925 r. utworzyła się komisja archeologiczna, która zgromadziła poważne fundusze i opracowała zupełnie nową, pozornie fantastyczną metodę wydobycia zabytków. W październiku 1927 r. puszczono w ruch potężne pompy parowe. Dopiero po roku pracy, kiedy poziom jeziora obniżył się o 15 metrów, pokazał się pierwszy, wyżej leżący kadłub. Wyciągnięto go na brzeg na łozach żelaznych. Drugi kadłub wydobyto w 1929 roku.
Przede wszystkim sprawdziły się wieści, że galery Kaliguli były istotnie pływającymi pałacami. Kadłuby ich, zbudowane z dębiny, jodły i sosny, oparły się zdumiewająco dobrze niszczącemu działaniu wody, toteż można było dokładnie je zbadać. Komnaty i kabiny mówią nam w sposób niezbity o wielkim przepychu okrętów. Posadzki, jak świadczą ocalałe fragmenty, były wykonane z klepek ułożonych w kunsztowne ornamenty, a powierzchnię ścian pokrywały pozłacane kafle. Okręty miały urządzenia ogrzewnicze, łaźnie, sypialnie i jadalnie. Bogato rzeźbiona balustrada z brązu otaczała pokład, a dzioby wieńczyły zwierzęce głowy z brązu z pierścieniami w paszczy, służącymi do przycumowania statków do brzegu.
Wprawdzie nie znaleziono w kadłubach skarbów, uzyskano jednak zabytki nieocenionej wartości historycznej. Galery są bowiem jedynymi, prawie kompletnymi okazami rzymskiego budownictwa okrętowego, jakie dziś posiadamy.
ARCHEOLOGIA RZECZNA
W roku 1959 archeolodzy niemieccy przeprowadzili bardzo ciekawe badania podwodne w rozlewisku Renu w sąsiedztwie miasta Xen. Podczas pogłębienia dna wydobyto z mułu rzymski posążek lwa, skorupy gliniane oraz płytki z brązu z łacińskimi inskrypcjami. Poszukiwania nurków, zaopatrzonych w najnowocześniejszy sprzęt, dały plon rewelacyjny. Okazało się, że na dnie jeziora kryją się ruiny obozu X legionu rzymskiego, który stacjonował tam w II i III w. n.e. Jakim sposobem znalazł się obóz pod wodą? Przypuszcza się, że teren został swego czasu zalany przez płynącą w kierunku zachodnim odnogę Renu, nie wiadomo jednak, czy stało się to nagle, czy też w ciągu dłuższego okresu czasu, już po opuszczeniu obozu przez wojsko rzymskie. Odkrycie wywołało wśród historyków niemałe poruszenie, gdyż miejsce postoju słynnego X legionu, który walczył z Germanami i poniósł klęskę pod dzisiejszym Fur-Etenbergen, otoczone było do tej chwili tajemnicą. Tak więc archeologia podwodna wyjaśniła jedną z frapujących zagadek i wypełniła ważną lukę historyczną.
Do tej nowej gałęzi poszukiwań przywiązuje się wielkie nadzieje. Istnieją bowiem zabytki archeologiczne, o których przypuszcza się, że kryją się na dnie rzek i jezior, a których nie zdołano dotąd odnaleźć. Jest ich miedzy innymi zatrzęsienie w błotnistym korycie Tybru, na odcinku od Rzymu do portu Ostii. Przez okres siedmiuset lat Ostia była najruchliwszym portem w świecie, historycy zaś obliczyli, iż na jego dnie spoczywa bez mała dwieście wraków okrętów handlowych, ładownych w bogate łupy, zrabowane przez legiony rzymskie w Afryce, Azji i Grecji.
Ponadto Rzymianie mieli zwyczaj wrzucania do Tybru ofiar wotywnych w postaci rozmaitych przedmiotów. Były to przeważnie klejnoty, wazy i posążki. Zwyczaj ten trwał bardzo długo, stąd wniosek, że w rzece powinna znajdować się ogromna ilość przedmiotów o wielkiej wartości historycznej. Nie są to gołosłowne domysły, rybacy bowiem ustawicznie wyławiają sieciami rozmaite okazy sztuki rzymskiej ze złota i srebra. Podczas niedawnego remontu mostu Palatyńskiego wydobyto z mułu rzecznego taką ilość zabytków, że ich wartość kilkakrotnie pokryła koszt wszystkich podjętych tam robót rekonstrukcyjnych.
ŁUP DYKTATORA
Z historii wiemy o zatopieniu w Tybrze pewnych określonych skarbów. Po bitwie przy moście Mulwijskim pod murami Rzymu, w której to bitwie Konstantyn Wielki odniósł zwycięstwo i tym samym utorował drogę dalszemu rozwojowi chrześcijaństwa, pokonany cesarz Maksencjusz wrzucił do Tybru szkatułę, wypełnioną złotymi monetami. Do tej chwili nie udało się jej odnaleźć.
Ale najbardziej poszukiwanym zabytkiem jest siedmioramienny świecznik z litego złota. Po zdobyciu i zburzeniu Jerozolimy cesarz Tytus przywiózł świecznik do Rzymu jako łup wojenny i kazał go nieść przez ulice w swoim pochodzie triumfalnym. Scenę tę, utrwaloną w płaskorzeźbie, do dziś dnia możemy oglądać na jego łuku triumfalnym.
W VI w. n.e. do wiecznego miasta wdarli się Goci. Wtedy tamtejsi Żydzi, powodowani chęcią uratowania świętości narodowej, zatopili świecznik w nurtach Tybru. Jednakże podczas kataklizmów politycznych, jakie wstrząsały światem rzymskim, miejsce ukrycia poszło w zapomnienie. Nie można przeto wykluczyć, iż świecznik, opisany w 25 rozdziale Księgi Wyjścia, do dziś dnia spoczywa gdzieś w mulistym korycie Tybru.
Już w XV w. p.n.e. handlowano na Morzu Śródziemnym oliwą i winem. Statki handlowe z czworokątnym żaglem nad rozłożystymi burtami wiozły setki ogromnych amfor wypełnionych płynnym towarem. Przeładowane i mało zwrotne, wolały trzymać się blisko brzegów, płynąc z Grecji wzdłuż Italii, Afryki, Galii i Półwyspu Iberyjskiego. Ponieważ łatwo padały ofiarą burz morskich, które zapędzały je na przybrzeżne mielizny lub rafy, archeolodzy morscy odkrywają dziś ich wraki w wielu miejscach Morza Śródziemnego.
Przeważnie leżą one pod warstwą nagromadzonego mułu czy piasku, tworząc na dnie morskim podłużne wzgórza łatwo dostrzegalne przez płetwonurków. Po kadłubach tych statków zazwyczaj nie ma oczywiście śladu, gdyż drewno szybko ulega niszczącemu działaniu wody, skorupiaków i wodorostów. Ale za to uchowały się amfory, które swego czasu zostały w równych szeregach ustawione na pokładzie, a obecnie w takim samym porządku leżą na dnie morza. Nurkowie opowiadają o niesamowitym wrażeniu, jakie sprawia widok tych ogromnych naczyń glinianych, ułożonych symetrycznie jedno przy drugim i zrośniętych ze sobą osadem wapnia i mułu. Statki handlowe, odkryte u wybrzeży Włoch i Francji, wiozły na swoim pokładzie dwa do trzech tysięcy tego rodzaju amfor. Ponieważ każda z nich miała co najmniej półtora metra wysokości i pół metra szerokości, statki były niewątpliwie przeciążone ładunkiem i bardzo mało zwrotne na morzu.
O jednym z tych statków towarowych, odkrytym w pobliżu Riwiery Francuskiej w sąsiedztwie Antheor Point i pochodzącym z I w. p.n.e. warto przytoczyć ciekawy szczegół. Amfory były zakorkowane czopem z masy wulkanicznej i opieczętowane nazwiskiem producenta czy eksportera wina. Był to niejaki Caius Lassius. Archeolodzy włoscy przypomnieli sobie, że w Pompei znaleziono tablicę nagrobkową rodziny Lassius, bogatych i wpływowych patrycjuszów pompejańskich. Wrak odnaleziony na Riwierze Francuskiej ujawnił, z jakich źródeł czerpała ta rodzina swoje dochody. Według wszelkiego prawdopodobieństwa posiadała ona winnice na stoku Wezuwiusza lub w Sorrento. Wyprodukowane wino eksportowała morzem do Galii, gdzie w owym czasie, to jest w I w. p.n.e. nie uprawiano jeszcze winnej latorośli.
Zgoła odmienny ładunek wiózł statek kupiecki, którego wrak odkrył jeden z poławiaczy gąbek w pobliżu afrykańskiej wioski rybackiej Mahdia (w Tunisie). Na wiadomość o znalezisku dyrektor muzeum w Tunisie zorganizował ekspedycją archeologiczną, zapewniając sobie pomoc francuskiej marynarki wojennej. Po usunięciu dość grubego osadu piasku, okazało się, że na pokładzie statku leżało 60 marmurowych żłobkowanych kolumn, ułożonych w sześciu szeregach. Dookoła poniewierało się w nieładzie mnóstwo innych fragmentów architektonicznych, jak głowice, bazy i podnóżki kolumn, ociosane bloki, naszczytniki, fryzy, narożniki i szereg innych części, typowych dla budowli greckich.
Była to nie byle jaka rewelacja. Wyszedł bowiem na jaw fakt trudny do uwierzenia, mianowicie, że Grecja eksportowała do innych krajów całe świątynie w częściach prefabrykowanych, obrobionych przez swoich znakomitych kamieniarzy-artystów.
Prace archeologiczne na odkrytym stanowisku podmorskim trwały kilka lat i nie będzie przesady, jeżeli powiemy, że każdy rok przynosił coraz to nowe sensacje. Gdy po wielu trudach wydobyto na wierzch masywne, przeszło trzy i półmetrowe kolumny, zastano pod nimi równą, ciemną warstwę mazi przypominającej ił morski. Nie ulegało wątpliwości, że były to zbutwiałe deski pokładu. Co kryło się pod nim, czyli w dawnych lukach statku?
Gdy za pomocą wysokoprężnych pomp usunięto zbutwiałą masę, nurkowie natknęli się na drugą warstwę kolumn, które kiedyś zostały umieszczone pod pokładem. Ale w innych miejscach, przypuszczalnie w dawniejszych kabinach załogi, wygrzebano amfory, kubki, półmiski, rozmaite przedmioty domowego użytku z brązu, metalowe części umeblowania. Między innymi znaleziono lampkę oliwną z okopconym knotem, której kształt i styl był w użyciu w ciągu I w. p.n.e., co oczywiście pozwoliło ustalić w przybliżeniu datę zatonięcia statku.
Kadłub tego dużego na owe czasy transportowca miał około 50 metrów długości, zajmował przeto na dnie morza dużą powierzchnię. Toteż tylko stopniowo zdołano spenetrować i przebadać wszystkie jego zakamarki. Ale ta mozolna praca sowicie się opłacała. Wrak bowiem zawierał największy chyba skarb, jaki znaleziono od czasów odsłonięcia ruin pompejańskich. Było to zdumiewające nagromadzenie arcydzieł greckiej sztuki rzeźbiarskiej, wspaniałych dzieł z brązu i marmuru dłuta najprzedniejszych mistrzów. Ilość ich była tak pokaźna, że zapełniają one dzisiaj sześć sal muzeum tuniskiego. Wyliczenie ich wymagałoby osobnego katalogu. Warto tu jednak wymienić Erosa z łukiem, Dionizosa i mnóstwo statuetek, wśród których uwagę zwracają groteskowe figurki błaznów widowiskowych i karłów - wszystko odlane w brązie. Jeżeli chodzi o rzeźby wykute w marmurze, to szczególną szlachetnością dłuta odznaczają się popiersia Afrodyty, posążki bożka pasterzy Pana, Nioby i dwóch Satyrów oraz tors Efeba naturalnej wielkości. Poza tym znaleziono marmurowe lampki oliwne w stylu nowoattyckim, kandelabry i rozmaite ozdoby do mebli z brązu.
Odkrycie tych oszałamiających skarbów sztuki było jednym z największych triumfów archeologii morskiej. Leżały one dwa tysiące lat na dnie morza, a jednak zachowały się do naszych czasów w stanie na ogół zadowalającym. Wobec tego wolno nam zapytać, ile jeszcze skarbów, ile rewelacji historycznych kryją nurty Morza Śródziemnego? Najbliższe lata, w miarę wydoskonalenia techniki nurkowania, powinny udzielić nam na to pytanie niejednej jeszcze rewelacyjnej odpowiedzi.
Tajemnica tego statku i jego osobliwego ładunku była nad wyraz intrygująca. Skąd i dokąd płynął transportowiec i co tkwi w fakcie, że wiózł on taką ilość arcydzieł greckich? Odpowiedź na pierwsze pytanie zawarta była w napisie wyrytym na odłamku marmuru, który kiedyś stanowił część jakiejś stelli, a później znalazł się między kamieniami tworzącymi balast żaglowca. Inskrypcja dotyczyła załogi ateńskiej triery „Paralos”, owego świętego okrętu, który stacjonował w Pireusie, by każdej chwili być na usługi państwa.
Już na podstawie tego jednego znaleziska wolno nam przypuszczać, że okręt płynął z Aten. Ale we wraku znaleziono jeszcze inne dowody. Tak na przykład posąg Asklepiosa siedzącego przy suto zastawionym stole wraz ze swoją córką Hygieją pochodzi, według opinii historyków sztuki, ze świątyni poświęconej temu bóstwu, która stała ongiś w Pireusie. Co więcej, znalezione we wraku głowy Dionizosa i Ariadny zdobiły podobno narożniki pireuskiego arsenału. W końcu wymienić należy również biały, charakterystycznie żyłkowany marmur, z którego wykuto kolumny. Pochodzi on ze słynnych kamieniołomów w górach Hymettos, leżących na południowy wschód od Aten.
A więc statek żaglowy płynął z Aten, pod tym względem nie może być żadnej wątpliwości. Jak wykazały niektóre znaleziska, pochodzi on z I w. p.n.e. Gdy archeolodzy to sobie uświadomili, spadła im łuska z oczu. Cenny ładunek był łupem wojennym srogiego wodza i najkrwawszego dyktatora Rzymu Lucjana Korneliusza Sulli, pogromcy stronnictwa plebejskiego i obrońcy arystokratycznego senatu. Podczas jego rządów wytępiono doszczętnie Samnitów i Etrusków, a na podstawie ogłoszonej przezeń listy proskrypcyjnej wymordowano tysiące obywateli rzymskich, wśród nich 90 senatorów i ekwitów.
W 87 r. p.n.e. Sulla odniósł zwycięstwo nad wojskiem Mitrydatesa i przystąpił do oblężenia Aten, które nie chciały się poddać. Wyciął wtedy słynne gaje Lykejonu i Akademii Platońskiej, zużywając drzewo na budowę maszyn oblężniczych. Równocześnie splądrował największe sanktuaria greckie w Olimpii i Delfach, by zdobyć środki na prowadzenie wojny. W marcu 86 r. wziął Ateny szturmem i wydał na łup rozbestwionego żołdactwa. Mordy i grabieże trwały kilka dni, ulice zalegały trupy kobiet, mężczyzn i dzieci.
Sulla puścił z dymem również port ateński Pireus. Arsenał i słynna świątynia Asklepiosa obróciły się w perzynę. Ateny i Pireus z rozkazu zwycięzcy ogołocono z wielu arcydzieł sztuki i załadowano na kilka statków, by odesłać je do Italii. Jeden z tych transportowców nie dotarł jednak do portu przeznaczenia. Po drodze zaskoczyła go burza morska i zagnała w kierunku Afryki. W niedalekiej odległości od miejsca, gdzie dziś znajduje się wioska rybacka Mahdia, kapitan próbował ratować się przez zarzucenie wszystkich kotwic, jakie posiadał. Niewiele mu to pomogło. Kadłub przeciążonego transportowca szybko nabierał wody i poszedł na dno. Dopiero dwa tysiące lat później natknął się na jego ślad arabski poławiacz gąbek, dokonując w ten sposób największego odkrycia w dziejach archeologii podmorskiej.
BABILON PIRATÓW
W roku 1655 Anglicy wydarli Hiszpanom wyspę Jamajkę i założyli tam „Królewskie Towarzystwo Afrykańskie”, zajmujące się handlem niewolnikami murzyńskimi. Wyspa stała się głównym w świecie targowiskiem, pośredniczącym między Afryką i Ameryką.
Przy północnym brzegu wyspy, na piaszczystym przylądku, rosło jak na drożdżach miasto portowe Port Royal. Był to okres, kiedy na Morzu Karaibskim grasowali korsarze, polujący na okręty hiszpańskie. Wyspę obrał sobie za bazę operacyjną również słynny pirat Henryk Morgan, który pozostawał na żołdzie Anglii i z jej polecenia napadał na statki hiszpańskie wiozące złoto i srebro z kolonii amerykańskich.
Bogaci kupcy Jamajki pozostawali z tymi rabusiami w cichej zmowie, nabywali od nich złupione towary i dorabiali się na tym paserstwie bajońskich fortun. Dzięki tej spółce piraci mieli swobodny dostęp do miasta i cieszyli się tam zupełną nietykalnością. Z tych względów Port Royal stał się ich ulubioną przystanią i bazą, gdzie mógł spieniężyć łupy, zaprowiantować się na nową wyprawę, odpocząć i zabawić się do woli.
Stopniowo miasto zamrowiło się ludźmi wszelkich ras i narodowości, zwabionych perspektywą łatwego zarobku. Była to istna wieża Babel. Murzyni, Mulaci, Metysi, biali i żółci ludzie, Anglicy, Holendrzy, Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy i Amerykanie pozakładali tam nocne spelunki, tawerny, jadłodajnie, domy prostytucji i hazardu, zajazdy, warsztaty rzemieślnicze i kramy z towarem pochodzącym z importu bądź z grabieży. Na ladach można było oglądać kamienie szlachetne najczystszej wody, biżuterię z ciężkiego złota, aksamity, brokaty i wiele innych drogocennych towarów. Cały handel nastawiony był na to, by ulżyć ciężkim sakiewkom piratów, złaknionych blichtru i uciech.
Malownicze typy spod ciemnej gwiazdy z kolczykami w uszach paradowały w mieście w jedwabiach i welwetach. U ramion ich wieszały się przygodne kochanki, wystrojone w kosztowne robrony i klejnoty odebrane brankom hiszpańskim. W zajazdach i tawernach piraci spijali ze złotych i srebrnych pucharów najprzedniejsze wina, jadali na złotych talerzach i z nonszalancją sypali w prawo i w lewo dukatami. Tymczasem na głównym placu odbywała się licytacja niewolników murzyńskich i białych kobiet zagarniętych na morzu podczas wypraw pirackich.
Fama o antylskim mieście rozpusty rozniosła się szeroko po świecie i dotarła oczywiście również do Europy. Zgorszeni ludzie przezwali Port Royal „Babilonem piratów”.
Coraz natarczywiej domagano się, by ukrócić przestępczy proceder miasta, ale nawet interwencja samego króla angielskiego nie odniosła skutku. Kolonizatorzy Jamajki urośli w taką potęgę finansową, że mogli pozwolić sobie na przekupienie nawet najwyższych dostojników dworu i zapewnić sobie w ten sposób bezkarność.
Nadszedł dzień 7 czerwca 1692 roku. Zbliżało się upalne południe, miasto stało się senne. W zatoce kołysało się parę statków żaglowych na leniwych falach, podczas gdy tragarze wynosili z ich luk toboły i skrzynie. W jadłodajniach wzdłuż głównej ulicy portowej przygotowywano obiady dla żeglarzy, z mrocznych pomieszczeń kuchennych szedł smakowity zapach pieczonej na rożnie baraniny i specjalności karaibskiej: żółwiowego mięsiwa duszonego w miedzianych garnkach wraz z rybami i rozmaitymi korzeniami.
W pewnej chwili niebo zasnuło się groźnymi chmurami; rozpętała się typowo tropikalna, gwałtowna burza i ulewa deszczowa. Niebawem wyspą zakołysało trzęsienie ziemi. Domy zamieniały się w kupy gruzów, tu i ówdzie wybuchały pożary. Przerażeni mieszkańcy w panice rzucili się do ucieczki, by ratować życie. Potężne fale morskie wtargnęły w głąb lądu, grunt przybrzeżny oberwał się i wraz z dużą częścią miasta zanurzył się w nurtach rozszalałego morza. Pięć tysięcy ludzi utonęło, a tylko kilkaset zdążyło wymknąć się zagładzie. Na dno poszły nieprzebrane skarby w złocie i srebrze oraz spichrze portowe wypełnione po brzegi rozmaitym towarem. Bogate, tętniące bujnym życiem miasto przestało istnieć.
W 1780 r., a więc 88 lat później, admirał angielski Sir Charles Hamilton doniósł swemu rządowi, że w głębinie morskiej można było wyraźnie dostrzec dachy zatopionego miasta. W 1835 r. podporucznik angielskiej marynarki wojennej Jefferey zaobserwował również podwodne szczątki miasta i nazwał je „Atlantydą w miniaturze”. Dopiero w 1859 r. pomyślano o tym, by zbadać dokładnie ruiny. Nurek wysłany na dno, zatoki stwierdził, że spora ilość domów nie rozpadła się podczas trzęsienia ziemi i sterczy dachami nad dnem morskim.
Wieści o legendarnych skarbach zatopionych wraz z miastem nie dawały spokoju porucznikowi marynarki amerykańskiej H. E. Riesenbergowi. Był to człowiek, który obrał sobie jako zawód wyszukiwanie na dnie mórz wraków i wydobywanie z nich kosztowności. W książce Nurkują ID@ poszukiwaniu skarbów opisuje w ten sposób wrażenie z odwiedzin podwodnych ruin Port Royal:
„Miasto miało wygląd niesamowity i fascynujący. Trwało ono w toni morskiej o żywych odcieniach i bogatej skali kolorów: od czystego lazuru począwszy aż do smolistej Czerni. Płynąc wolno i ostrożnie zaglądałem przez okna domów do tajemniczych pomieszczeń. Panowały w nich nieprzeniknione ciemności i nieraz odskakiwałem z przerażeniem, gdy obleśnym ruchem zbliżały się do mnie potworne macki, bowiem w zakamarkach ruin czatowały ogromne kraby-pająki lub ośmiornice. Patrząc jak urzeczony na dziwaczne bryły ruin rysujące się w niebieskawej, fosforyzującej wodzie morskiej, uświadomiłem sobie, że oto znalazłem się w owym bogatym i rozpustnym mieście Antylów, które zwało się Port Royal i pewnego dnia osunęło się w morze wraz z większością mieszkańców”.
Riesenberg nie zdołał jednak przeszukać ruin dokładniej. Okazało się bowiem, że dno było pochyłe i gwałtownie opadało w czeluść morską. Przyrzekł sobie jednak, że powróci z lepszym sprzętem nurkowym i ponowi próbę wydobycia legendarnych skarbów, lecz swego zamiaru nie doprowadził do skutku. Podczas jednej z wypraw morskich złamał nogę tak fatalnie, że już na całe życie pozostał inwalidą.
Dopiero w 1960 r. pomyślano o tym, by raz wreszcie zabrać się poważnie do spenetrowania podwodnych ruin. „Amerykańskie Towarzystwo Geograficzne” zmobilizowało znaczne środki finansowe dla zrealizowania kosztownego przedsięwzięcia. Przede wszystkim w jednej ze stoczni zbudowano pierwszy w świecie jacht przystosowany do celów archeologii morskiej, wyposażony w najnowocześniejsze maszyny i aparaty, jak echosonda, urządzenia do nurkowania, reflektory podwodne, wysokoprężne pompy do ssania morskiego mułu i piasku, radar i różnego rodzaju inne naukowe instrumenty. Kierownictwo wyprawy powierzono archeologowi Edwinowi Linkowi.
Na miejscu stwierdzono od razu, że Riesenberg dał się unieść fantazji i swoje spostrzeżenia zbyt koloryzował. Port Royal po 268 latach zakrył prawie całkowicie gruby pokład mułu i piasku. Jedynie tylko tu i ówdzie wystawały szczyty poszczerbionych murów, kominów czy dachów. Cały ten osad należało nie tylko usunąć, lecz rurami za pomocą pompy wyssać na specjalną barkę, by wybrać z niego ewentualne znaleziska mające wartość archeologiczną. Potem muł wrzucano z powrotem do morza.
W ten sposób po cierpliwym bagrowaniu uwolniono z warstwy mułu królewski magazyn portowy, gdzie spodziewano się największych skarbów. Niestety wynik tych żmudnych, trwających miesiące zabiegów okazał się bardzo lichy. Znaleziono tylko mnóstwo przedmiotów domowego użytku z miedzi i mosiądzu oraz uderzająco dużą ilość butelek do wina z opalizującego szkła.
Dwa znaleziska, jak dotąd, zasługują na większą uwagę. Z ruin warowni portowej wygrzebano lufę armatnią, odlaną z brązu w Hiszpanii i pochodzącą z XV w., a więc z czasów Kolumba. Niektórzy archeolodzy sądzą, że armatka była własnością samego Kolumba. Gdy mianowicie jeden z jego żaglowców osiadł na mieliźnie przy północnym brzegu wyspy i musiał ulec rozbiórce, armatkę według wszelkiego prawdopodobieństwa ustawiono w warowni portowej. Z upływem lat mieszkańcy miasta zaczęli odnosić się do niej z pietyzmem, widząc w niej cenną pamiątkę po wielkim odkrywcy.
W magazynie królewskim wydobyto spod gruzów drugi cenny relikt. Był to zegarek z mosiądzu, pięknie zdobiony rytowanym ornamentem. Gdy go otworzono, z koperty wysypały się części mechanizmu, tak błyszczące, jak nowe. Tarczę zegarka kryła skorupa nagromadzonego wapnia. Gdy ją oczyszczono, okazało się, że stalowe wskazówki uległy całkowitemu zniszczeniu. Zostawiły one jednak odciski w skorupie wapiennej, z których wynikało, iż zegarek zatrzymał się 17 minut przed dwunastą. W ten niezwykły sposób dowiedzieliśmy się, o której dokładnie godzinie Port Royal spotkała nagła zagłada.
Na kopercie wyryte było nazwisko zegarmistrza. Nazywał się Paul Blondel. Z dokumentów archiwalnych wynika, że był to hugonot francuski, który po zniesieniu w 1685 r. edyktu nantejskiego uciekł przed prześladowaniami religijnymi do Amsterdamu, gdzie prowadził swój warsztat zegarmistrzowski do 1686 roku. Trudno dziś dociec, jaką drogą dostał się kosztowny zegarek na wyspę Jamajkę. Czy przywiózł go z Amsterdamu jeden z tych bogatych kupców, którzy na wyspie trudnili się paserstwem? Czy może wpadł on w ręce piratów podczas jednej z ich wypraw grabieżczych i został spieniężony w Port Royal? W każdym razie dzieje tego zegarka były na pewno bardzo romantyczne i mogłyby stanowić ciekawy temat dla powieści awanturniczej.
FANTASTYCZNE PERYPETIE WOJENNEGO OKRĘTU
Przenieśmy się teraz daleko na północ, do wybrzeży Szkocji. Leżą tam na dnie morskim zabytki historyczne, z którymi związane są bodajże najfantastyczniejsze perypetie w dziejach poszukiwań archeologicznych.
W roku 1588 prześwietna armada hiszpańska - jak wiemy z historii - popłynęła przeciwko Anglii. Gdy na Morzu Północnym pojawiła się ze swymi wydętymi na wietrze żaglami, z barwnymi banderami spływającymi z masztów oraz z nastroszonymi lufami dział - zdawało się, iż los Anglii jest przesądzony.
Wyspiarze w gorączkowym pośpiechu uzbroili żaglowce, okręty handlowe i szalupy, jakie mieli pod ręką. Następnie nie zwlekając przeszli do akcji zaczepnej. O tym, by zmierzyć się z potężną flotą w otwartej walce, nie mogło być mowy, wybrali więc taktykę podjazdową. Trzymając się za dnia przezornie poza zasięgiem artylerii hiszpańskiej, podpływali pod osłoną nocy do drewnianych, nieruchawych fortec morskich, prażyli do nich nagłą salwą i co sił umykali do brzegu. Taktyka okazała się dla Hiszpanów zabójcza. Niebawem morze i niebo zapłonęło od palących się galeonów i fregat hiszpańskich.
Admirał dumnej armady, przerażony zaciekłymi i podstępnymi atakami nieuchwytnego przeciwnika, uznał w końcu sytuację za groźną i szukał ocalenia w ucieczce. Ponieważ droga przez wąski kanał La Manche była zbyt niebezpieczna, postanowił opłynąć wyspę brytyjską od północy i wzdłuż wybrzeży Irlandii skierować się do Hiszpanii.
Ale po drodze armadę spotkało nowe nieszczęście. Na morzu rozszalał się piekielny sztorm. Huragan rzucił część floty na bezludne wysepki Szetlandii, później czterdzieści jednostek rozbiło się na wybrzeżach Irlandii. Z wielkiej armady tylko pięćdziesiąt okrętów wróciło do portów macierzystych, potęga morska Hiszpanii została złamana na zawsze.
Wśród zaginionych jednostek znajdowała się „Florencja”, duma floty hiszpańskiej. Był to jak na owe czasy ogromny galeon o wyporności 980 ton, mający na pokładzie 52 działa i 468 ludzi załogi, przeważnie Portugalczyków.
Ciekawa była metryka tego okrętu. Zbudowali ją Włosi ze zbiórek publicznych i zaofiarowali w darze Hiszpanom, ponieważ jako katolicy sprzyjali im w konflikcie z protestancką Anglią. Na pokładzie potężnej fortecy morskiej znajdowało się działo z lufą długości czterech metrów. Było to jednocześnie prawdziwe dzieło sztuki, gdyż odlał je w brązie i ozdobił płaskorzeźbami genialny artysta włoski Benvenuto Cellini.
„Florencja” wiozła na domiar złego ogromne skarby. Pod jej pokładem stały skrzynie pełne złotych i srebrnych monet wartości pięciu milionów funtów szterlingów. Ponadto powierzono jej koronę królewską wykładaną brylantami i rubinami, przeznaczoną dla przyszłego króla, który miał zasiąść na tronie Anglii jako wasal Hiszpanii. Co gorsza, wraz z okrętem zginęła księżniczka hiszpańska, przewidziana przez politykę hiszpańską na małżonkę marionetkowego władcy.
To, co przytrafiło się „Florencji”, mogłoby posłużyć za temat do powieści awanturniczej. Wydostawszy się bez szwanku z zamętu bitewnego, dumny galeon zawinął do zatoki Tobormory na wyspie Muli, położonej u zachodniego brzegu Szkocji. Zamierzał zdobyć tam prowiant, bez którego nie mógł udać się w długą drogę powrotną do Hiszpanii.
Przypadek sprawił, że uwikłał się tam w walkę wendetową, jaka podówczas toczyła się między dwoma klanami szkockimi MacCleanów i MacDonaldów. Naczelnik MacCleanów zgodził się dostarczyć okrętowi prowiant pod warunkiem, że kapitan wypożyczy mu na kilka dni stu żołnierzy do walki z przeciwnikiem. Chcąc nie chcąc, kapitan musiał warunek przyjąć.
Niebawem jednak wybuchł między kontrahentami zatarg. MacClean zwrócił żołnierzy w odpowiednim czasie i w myśl umowy dostawił żywność, podobno jednak nie otrzymał od kapitana przewidzianej zapłaty. Krewki szlachcic zatrzymał trzech oficerów hiszpańskich jako zakładników i posłał na „Florencję” swego krewniaka dla załatwienia sporu.
Ale kapitan hiszpański był człowiekiem bez skrupułów: postanowił swoich oficerów pozostawić ich własnemu losowi i wymknąć się z uwięzionym Szkotem na pełne morze, by zaoszczędzić sobie zapłaty za otrzymany prowiant.
Tu jednak pokrzyżował mu plany fakt, że Szkoci to naród zapalczywy i nieustępliwy. Młody poseł MacCleanów, słysząc zgrzyt podnoszonej kotwicy, wyłamał drzwi swojej celi, gdzie go uwięziono, wtargnął do prochowni i bez namysłu wysadził „Florencję” w powietrze ginąc wraz z hiszpańską załogą. Okręt osiadł na dnie morza w odległości stu metrów od mola i dotąd spoczywa tam na głębokości czterdziestu metrów.
Wrak hiszpański, ugrzęzły w mule i piasku morskim, przechodził od tej chwili nader burzliwe i osobliwe koleje losu. Ponieważ leżał u brzegu wielkich posiadłości ziemskich rodziny lordowskiej Argyllów, król angielski Karol I przyznał jej prawo do tego wraka. Później król został ścięty podczas rewolucji, a gdy po kilkunastu latach władzę objął Karol II, potwierdził nadanie w nagrodę za to, że jeden z rodu Argyllów walnie dopomógł mu do odzyskania tronu.
Ale, jak powiada przysłowie, łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Wkrótce potem niewdzięczny król pożałował swojej hojności i postanowił skarby „Florencji” zagarnąć dla siebie. Z naczelnikiem rodu Argyllów, konkurentem do wraka, załatwił się w sposób bezceremonialny, oskarżył go o zdradę stanu i posłał na szafot.
Młodszy przedstawiciel rodu odwołał się do sądu feudałów szkockich i odzyskał prawo do „Florencji”. Król pozornie podporządkował się wyrokowi, skorzystał jednak z najbliższej okazji, by skłonić parlament do jego unieważnienia. Butnym magnatom było tego za wiele: podnieśli rebelię, która znowu skończyła się dla nich tragicznie, gdyż drugi z rzędu Argyll stracił życie pod mieczem katowskim.
Król nie skorzystał jednak ze zwycięstwa i nie podjął próby wydobycia wraka. Argyllowie nadal uważali go za swoją własność. W 1670 r. sprowadzili z Niemiec nurka, który za pomocą wynalezionego naówczas dzwonu nurkowego dotarł do wraka i wydobył - na powierzchnię armatę Celliniego. Stoi ona do dziś dnia w parku zamkowym tego rodu.
Dalszych prób rewindykacji trzeba było jednak zaniechać z nie przewidzianych zgoła powodów. Z roszczeniami do wraka wystąpili ni stąd, ni zowąd MacCleanowie powołując się na okoliczność, że ich przodek wysadził „Florencję” w powietrze. Skrzyknęli oni nad zatokę wszystkich swoich krewniaków i kamieniami przepędzili nurków z wyspy. Nawet Argyllom trudno było walczyć z wojowniczym klanem, toteż machnęli na zatopiony okręt ręką i przerwali próby jego wydobycia.
SZLAKIEM NIEKTÓRYCH MORSKICH POSZUKIWAŃ
Rozbita „Florencja” spoczywa już 369 lat pod wodą. Ponawiane w ciągu następnych lat starania o odzyskanie jej skarbów kończyły się niepowodzeniem. W 1920 r. niefortunny galeon hiszpański pochłonął jeszcze jedną ofiarę; przy pracach nurkowych zginął angielski inżynier Foss.
W ciągu tego czasu udało się mimo wszystko wydobyć z nurtów szereg przedmiotów o dużej wartości zabytkowej, jak pojedyncze monety, kotwicę, broń, srebrne lichtarze i tace oraz kilka medalionów z wizerunkami świętych. Wśród tych medalionów jeden jest wymodelowany z takim niepospolitym kunsztem, że wyszedł chyba spod dłuta samego mistrza Celliniego. Kto wie, czy nie stanowił własności owej nieszczęsnej księżniczki hiszpańskiej, która miała zasiąść na tronie angielskim, a której pisana była śmierć w zimnych głębinach Morza Północnego.
Wiadomości, jakie nadchodzą z Anglii, pozwalają przypuszczać, że „Florencja” nie zdoła oprzeć się dłużej wynalazczości człowieka. W Londynie powołano komisję archeologów, historyków sztuki i specjalistów morskich. Zbiera ona obecnie fundusze, by za pomocą najnowocześniejszego sprzętu nurkowego wydobyć wreszcie ogromne skarby galeonu. Zapewne będzie to już ostatni akt owych osobliwych i dramatycznych perypetii, jakich nawet najbujniejsza fantazja ludzka nie zdołałaby wymyślić.
Okres między odkryciem lądu amerykańskiego a klęską wielkiej armady w 1588 r., był złotym wiekiem Hiszpanii. I to bynajmniej nie w przenośni, lecz w dosłownym tego słowa znaczeniu. Niezmierne ilości złota i srebra, zrabowane Inkom w Peru i Aztekom w Meksyku, w późniejszych czasach zaś wydobywane krwawym trudem niewolników indiańskich w kopalniach kolonii amerykańskich - płynęły nieprzerwanym strumieniem do skarbca rządu hiszpańskiego.
Ale nie pisane było Hiszpanom korzystanie z tych skarbów bez przeszkód. Nieporęczne galiony i fregaty z ogromnymi nadbudówkami, zwanymi kasztelami, po wielekroć razy stawały się łupem angielskich, francuskich i holenderskich korsarzy, którzy działali przeważnie w zmowie ze swymi królami i w nagrodę za rozbójnicze zasługi otaczani bywali nimbem bohaterstwa.
Nauczeni gorzkim doświadczeniem, Hiszpanie zaniechali samotnych rejsów i zaprowadzili system konwojowania statków eskadrami wojennymi. Niewiele im to wprawdzie pomogło. Scigłe, buńczuczne jednomasztowce korsarskie, zręcznie wygrywając wiatry i prądy, polowały na konwoje jak drapieżne wilki, szarpały je i nękały, aż umiejętnym manewrem odcięły jakiegoś marudera, przybiły burtą do burty i po walce wręcz zawładnęły cennym ładunkiem.
Morze Karaibskie, główne pole działania korsarzy, było świadkiem wielu potyczek morskich, w których huk dział i palby muszkietów mieszały się z okrzykami triumfu napastników i z jękami mordowanych marynarzy. Ileż okrętów ze sztabami złota poszło na dno przy tej sposobności! Leżą tam po dziś dzień niezmierzone skarby, których już nigdy chyba nie uda się odzyskać, pokryły je przecież z biegiem czasu grube warstwy mułu i piasku.
Pewne wyobrażenie o ich ogromie daje nam statystyka, jaką Hiszpanie prowadzili w latach 1619-1659. W ciągu tych czterdziestu lat na 2431 okrętów, kursujących między Hiszpanią a lądem amerykańskim, 673 padły w ręce korsarzy lub zatonęły w głębinach morza.
ŚLADAMI KAPITANA NEMO W „NAUTILUSIE”
Miłośnicy powieści Vernego „20000 mil podmorskiej żeglugi” z pewnością przypominają sobie zatokę Vigo w Hiszpanii, na której dnie kapitan Nemo w swej łodzi podwodnej „Nautilusie” zebrał ogromne żniwo w postaci sztab złotego kruszcu. Ów porywający fragment powieści oparty jest na prawdziwych wydarzeniach historycznych, z tą tylko różnicą, że złote skarby dotąd spoczywają sobie w zatoce nietknięte.
Vigo jest małym miastem portowym w prowincji Pontevedra, położonym malowniczo u stóp majestatycznych gór. Zatoka, otoczona skalistym brzegiem, pełna podwodnych raf i ławic, ma bardzo wąskie, niebezpieczne wejście. W tym starym, romantycznym miasteczku o krętych uliczkach, rozegrała się w 1702 r. jedna z najbardziej pamiętnych bitew w historii żeglugi morskiej.
W tymże roku wybuchła wojna sukcesyjna między Anglią i Holandią z jednej strony a Hiszpanią i Francją z drugiej strony. Chodziło o to, że zmarły król hiszpański zapisał tron Filipowi d’Anjou, wnukowi Ludwika XIV, przeto Anglia, obawiając się wzrostu potęgi Francji, próbowała siłą zbrojną przeszkodzić temu następstwu na tronie hiszpańskim.
Wielka sprzymierzona flota angielsko-holenderska, złożona z 203 jednostek bojowych, przypuściła szturm na Kadyks, ale wyprawa rozbiła się o zacięty opór Hiszpanów.
W drodze powrotnej do Anglii, admirał angielski zdołał zasięgnąć języka, że Atlantyk przecina siedemnaście okrętów hiszpańskich, wiozących złoto i srebro z kopalń amerykańskich. W pobliżu Azorów okręty z cennym ładunkiem zaczęła osłaniać flota francuska, licząca 23 fregat. Konwój miał pierwotnie udać się do Kadyksu, ale na wiadomość, że port jest zagrożony, zmienił kurs na Vigo.
Od tej chwili rozpoczęła się niewiarogodna wprost krotochwila biurokracji. Admirał hiszpański Velasco chciał bez zwłoki wyładować cenny kruszec wartości 150 milionów funtów szterlingów, natknął się jednak na zgoła niedorzeczne przeszkody. Kupcy Kadyksu, którzy posiadali przywilej wyłącznego odbioru wszystkich skarbów z Ameryki, założyli energiczny protest. Około tej sprawy rozwinęła się zawiła korespondencja, a gdy nareszcie po upływie miesiąca król udzielił zezwolenia na wyładowanie złota, było już za późno.
12 października przed wejściem do portu Vigo pojawiła się flota angielska i otworzyła huraganowy ogień artyleryjski na przyparte do brzegu okręty hiszpańsko-francuskie. Marynarze angielscy szybko zdobyli warownię przy wjeździe do portu i usadowili się na przybrzeżnych wzgórzach. Hiszpanie zdołali pod ogniem wyładować tylko jeden okręt, drugi dostał się w ręce nieprzyjaciela, natomiast pozostałe jednostki hiszpańskie wraz z całą flotą francuską stanęły w płomieniach i co do jednego zatonęły w głębinach zatoki.
Po zwycięskiej bitwie Anglicy pozostawili w porcie kilka swoich fregat i usiłowali wydobyć zatopione skarby, ale Hiszpanie, odzyskawszy pobliskie skały, przeszkodzili im w tym, rażąc w nich pociskami z armat i muszkietów.
Począwszy od 1702 r. nieomal bez przerwy podejmowano próby wydobycia skarbów. Zakładano w tym celu liczne towarzystwa akcyjne: angielskie, francuskie, włoskie i hiszpańskie. Rezultaty były jednak zawsze dość niepokaźne. Co prawda wydobyto pojedyncze sztaby złota i srebra, raz nawet cały okręt z drzewem mahoniowym, które było w tak dobrym stanie, że jego sprzedaż pokryła koszty eksploatacji. Ale trudności piętrzyły się z latami, skarby bowiem grzęzły coraz głębiej w mule i piasku. Jedynie tylko przy zastosowaniu nowoczesnych potężnych środków technicznych i wielkich nakładach pieniężnych będzie można pokusić się o ich wydobycie.
FREGATA BRYTYJSKA „HUSSAAR”
Powstanie w Ameryce Północnej przeciwko Anglii miało się już ku końcowi. Regularne wojska królewskie, bite na głowę przez luźne oddziały patriotycznych traperów, chłopów i rzemieślników, trzymały się już tylko ostatnim wysiłkiem i wynik kilkuletniej rozprawy stawał się coraz bardziej oczywisty.
W 1780 r. rząd brytyjski wysłał na ręce głównego płatnika armii walczącej w koloniach amerykańskich, pięć milionów funtów szterlingów w złotych i srebrnych monetach na zapłacenie zaległych żołdów. Z pieniędzmi wyruszyła w drogę świeżo zbudowana fregata „Hussaar”, uzbrojona w 28 dział.
13 sierpnia 1780 r. „Hussaar” stanął na kotwicy w Nowym Jorku, na rzece tworzącej wschodnią granicę półwyspu Manhattanu. Stamtąd miał udać się do New Port na Rhode Island, gdzie transportu wyglądał niecierpliwie główny płatnik armii angielskiej.
Ujście rzeki było nad wyraz zdradliwe dla żeglugi. Roiło się tam od najróżniejszych pułapek w postaci podwodnych skał, mielizn i wirów. Niedarmo przecież nazwano to miejsce „Heli Gate”, czyli piekielną bramą. W okresie rewolucji amerykańskiej ginął tam co dwudziesty piąty statek. Z biegiem lat podwodne przeszkody usunięto dynamitem, ale nazwa „Heli Gate” nie wyszła dotąd z użycia.
Nie obeznany z terenem i pozbawiony amerykańskiego pilota, „Hussaar” uderzył o skałę, nabrał szybko wody i utonął. Leży tam dotychczas na stosunkowo niewielkiej głębokości 35 metrów. Wszystkie próby wydobycia go kończą się niepowodzeniem. Kiedyś co prawda zdołano za pomocą kranu podnieść rufę fregaty, ale łańcuch zerwał się i wrak zanurzył się z powrotem w wodzie.
Wydawać się musi rzeczą dziwną, że nie wydobyto dotąd poważnej ilości złota, leżącego w samym środku Nowego Jorku, gdzie nowoczesne środki techniczne są do dyspozycji w najbliższym zasięgu. Żeby to zrozumieć, wniknijmy w położenie nurka, który opuszcza się na dno rozległego ujścia. Gdzie tylko sięga słup reflektora, spostrzega liczne pagórki piasku, pod którymi kryją się wraki. Jest ich tam wprost zatrzęsienie. W jakim miejscu znajduje się „Hussaar”? Nikt już dzisiaj nie umiałby na to udzielić dokładnej odpowiedzi. Trzeba by rozkopywać kilka, a może nawet kilkadziesiąt mogił okrętowych, żeby go odnaleźć. A koszta takiej operacji pochłonęłyby niewątpliwie całe złoto i srebro, znalezione w roztrzaskanym kadłubie. Wobec tego „Hussaar” nadal spoczywa na dnie morza i karmi wyobraźnię romantyków, marzących o nadzwyczajnych przygodach poszukiwaczy skarbów.
ZŁOTY ŁADUNEK FREGATY „LUTINE”
W 1793 r. rojaliści Toulonu, przerażeni wielką demonstracją miejscowych republikanów, dopuścili się ohydnej zdrady stanu. Całą flotę francuską, stacjonującą w porcie, wydali podstępnie Brytyjczykom. W ten sposób między innymi znalazła się w jednym z portów angielskich dorodna fregata francuska „Lutine”.
Dalsze koleje okrętu były niezwykłe. W roku 1799 wybuchła w Hamburgu panika giełdowa. Banki i przedsiębiorstwa handlowe, w których kupcy angielscy mieli ulokowane poważne kapitały, chwiały się w posadach i zagrożone były zupełną zagładą. Giełda londyńska, chcąc ratować co się da z kryzysu, wysłała na „Lutine” 18 milionów funtów szterlingów w złocie. Cenny ładunek ubezpieczono w Lloydzie.
Między Anglią a Francją i Holandią istniał wtedy stan wojenny. W czasie rejsu fregatę zaskoczył gwałtowny sztorm i spędził z kursu na bezludne wysepki holenderskie Ylieland i Tescherlling, gdzie wepchnął ją na przybrzeżne mielizny. Załoga, korzystając z zamieszania, podniosła bunt z myślą zawładnięcia skarbu i schronienia się w Holandii. Nie zdążyła jednak wykonać zamiaru. Okręt poszedł na dno, a zbuntowani marynarze ledwie zdążyli przesiąść się na łodzie ratunkowe. W drodze do brzegu holenderskiego wszyscy utonęli.
Od 1799 r. firma Lloyd utrzymuje w pobliżu strażnika, który ma za zadanie pilnowania jej własności. Okręt leżał z początku trzydzieści metrów pod woda, później zsunął się głębiej o dwadzieścia metrów. Jest to wprawdzie głębokość niewielka, ale liczne próby odzyskania skarbów za każdym razem okazywały się syzyfową pracą. Ile razy uwalniano wrak z grubej powłoki piasku, podnosił się nowy sztorm i zasypywał go z powrotem, a morze w tym miejscu prawic nigdy nie jest spokojne.
ANGIELSKI ROZBÓJNIK MORSKI „BRAAK”
Jednomasztowiec „Braak”, mający na pokładzie zgraję zabijaków na schwał, był oficjalnie jednostką bojową floty brytyjskiej, w rzeczywistości jednak uprawiał zwyczajny rozbój na wodach Atlantyku i Morza Karaibskiego.
25 maja 1798 r. zbliżał się do przylądka Henlopen na półwyspie Delaware w Stanach Zjednoczonych. W białe żagle kładł się ostry szkwał, ale zwrotny zazwyczaj okręt płynął ociężale, tak był wypełniony ładunkiem. Wracał bowiem z wyjątkowo pomyślnych łowów korsarskich. W czasie gończego rejsu przyłapał aż pięć galeonów hiszpańskich, wypełnionych złotem i srebrem. Po przeładowaniu łupu, kapitan angielski puszczał zwykle wolno obrabowane galeony, ale jeden spośród nich „St. Francis Xavier” był tak porywająco piękny, że przyholował go do Halifaxu, gdzie sprzedał go kupcom, zawsze łasym na łatwy, choćby niechlubny zarobek.
„Braak” nie pogardzał żadnym zgoła łupem. Na jednym z galeonów znalazł 70 ton miedzi. Kapitan kazał metal przeładować na swój okręt, gdzie zsypano go niedbale w wysokie sterty na pokładzie.
Ta łapczywość na zły koniec mu wyszła. U przylądka Henlopen poderwał się opętańczy huragan, miotając korsarskim jednomasztowcem jak piłką. Rozhukane fale biły o jego burtę i waliły się na pokład ogromną lawiną. Przeładowany ponad miarę, „Braak” wywrócił się i poszedł na dno jak kamień.
Wrak po dziś dzień leży tam na głębokości trzydziestu metrów. Wartość jego ładunku oceniono na 10 milionów dolarów. W następnych latach zakładano różne towarzystwa dla eksploatacji podwodnego skarbu; kończyły się one bankructwem i stratami dla akcjonariuszy. Zachodzi tu bowiem dokładnie ta sama sytuacja co z „Hussaarem”: dno morskie jest tak gęsto zasiane dawnymi i nowszymi wrakami, że nie sposób rozpoznać między nimi powalonego rozbójnika, który padł ofiarą własnej chciwości.
PAROWIEC „MERIDA”
W latach 1884-1911 panował w Meksyku Porfiro Diaz. Był to krwawy, brutalny dyktator, służalec osławionej amerykańskiej „United Fruit Company”, która do dziś dnia uprawia w Ameryce Łacińskiej najbezwzględniejszy wyzysk. Porfiro Diaz mordował swoich pracowników, a przede wszystkim robotników, którzy ośmielali się strajkować na plantacjach amerykańskich kapitalistów. Aż w końcu przebrała się miarka. Lud Meksyku chwycił za broń pod wodzą Francisca Madery i wypędził wyzyskiwaczy.
Uciekinierzy schronili się na parowcu „Merida” wymienionego już trustu amerykańskiego, zabierając ze sobą sztaby złota i klejnoty wartości z górą sześciu milionów dolarów, własność państwa meksykańskiego. Wśród skarbów znajdowały się rubiny pierwszej wody, które kiedyś zdobiły koronę rozstrzelanego cesarza Meksyku Maksymiliana.
12 maja 1911 r. „Merida” zderzyła się z innym statkiem u przylądka Charles w Wirginii i natychmiast zniknęła w czeluściach morskich. Jej wrak odkryto dopiero w 1925 r., pomimo że przez długie lata nurkowie przeszukiwali dno morza za pomocą najnowocześniejszego sprzętu technicznego. Ale skarbów meksykańskich nie udało się dotąd wydobyć. Główną przyczyną jest to, że w tamtejszych stronach wieją nieustannie silne wichry, udaremniające poszukiwania nurków.
BUNT NA TRÓJMASZTOWCU „BOUNTY”
Przenieśmy się teraz z Atlantyku na Pacyfik. Pod koniec 1787 r. trójmasztowiec wojenny admiralicji angielskiej „Bounty” wypłynął na wody Oceanu Spokojnego. Zadanie, jakie mu powierzono, było pokojowe i raczej nieco dziwne. Chodziło o to, by zabrać kilkaset młodziutkich pędów drzewa chlebowego i dostawić je na Wyspy Antylskie. Kolonizatorzy angielscy mieli nadzieję uzyskać z nich tanią żywność dla niewolników murzyńskich zatrudnionych na ich plantacjach.
Odebrawszy towar, „Bounty” udał się w rejs powrotny na Atlantyk. Ale w drodze okręt spotkała przygoda, która szerokim echem odbiła się w całym świecie. Kapitan William Bligh, człowiek brutalny w pojmowaniu swoich obowiązków, który za najmniejsze przewinienia karał chłostą i w dodatku nie dokarmiał załogi, przeciągnął tym razem strunę. Część załogi pod wodzą pierwszego oficera Christiana Fletchera podniosła bunt. Uczestnicy sprzysiężenia wysadzili kapitana i osiemnastu wiernych mu marynarzy do szalupy ratunkowej i pozostawili na łaskę oceanu. Nie byli to zbrodniarze, lecz ludzie doprowadzeni do ostateczności złym traktowaniem, toteż nie chcieli plamić się rozlewem krwi. Na drogę dali wysadzonym marynarzom żywność, wodę, narzędzia i takie przyrządy nawigacyjne, jak kompas i kwadrant. W cichości liczyli jednak na to, że rozbitkowie zginą z głodu, pragnienia i wycieńczenia. Szalupa zanurzyła się tak głęboko pod nadmiernym ciężarem, że ledwie wystawała z wody, a do najbliższego punktu lądowania było przeszło trzy i pół tysiąca mil morskich. Nie brali jednak w rachubę zdolności nawigacyjnych i hartu kapitana Bligh. Po 48 dniach nieopisanych trudów i cierpień szalupa przybiła do brzegu wyspy Timor bez utraty jednego człowieka z załogi.
Tymczasem buntownicy szukali sposobu uniknięcia karzącej ręki admiralicji angielskiej. Początkowo usiłowali ufortyfikować się na wyspie Tabuai, wszelako zacięte ataki wrogo usposobionych krajowców zmusiły ich do zaniechania tego planu. Christian Fletcher postanowił teraz wrócić na Tahiti. Dla osiedlenia się na jednej z wysp Pacyfiku należało uzupełnić zapasy żywności, nabyć żywy i martwy inwentarz, jak świnie, drób, sadzonki drzew owocowych i narzędzia rolnicze, a ponadto zwerbować wśród Polinezyjczyków kilku mężczyzn i kobiet. Trzeba było zrobić to jak najprędzej, zanim dotrze tam wieść o buncie.
Tahiti skusiła swoimi urokami szesnastu buntowników do opuszczenia statku i urządzenia się na lądzie. Niebawem mieli przekonać się, jak lekkomyślnie postąpili. Kapitan Bligh przybył do Anglii na okręcie holenderskim i złożył raport o buncie. Admiralicja wysłała natychmiast fregatę wojenną „Pandorę” z poleceniem ścigania i ujęcia zbuntowanych majtków. Zawinąwszy do portu Tahiti, ekspedycja karna przetrząsnęła całą wyspę i zaaresztowała winowajców, przy czym dwóch straciło życie podczas próby ucieczki.
W drodze powrotnej „Pandora” zatonęła podczas burzy morskiej wraz z wieloma członkami załogi i czterema aresztantami. Reszta buntowników uratowała się na łodziach i, przywieziona do Anglii, stanęła przed sądem. Było ich dziesięciu. Czterech uniewinniono, a sześciu skazano na śmierć. W ostatniej chwili ułaskawiono trzech, tak że na szubienicy zawisła trójka buntowników.
Trójmasztowiec „Bounty” opuścił Tahiti na długo przed zjawieniem się pościgu. Odtąd na okres osiemnastu lat wszelki ślad po nim zaginął. Tak jakby przekroczył granice czwartego wymiaru i rozpłynął się w nicości. Na jego pokładzie znajdowało się ośmiu marynarzy oraz sześciu mężczyzn i dwanaście niewiast polinezyjskich.
Dopiero w 1808 r. sprawa się wyjaśniła. Okręt amerykański „Topaz” stanął na kotwicy przed samotną wyspą Pitcairn, położoną sto mil na południe od archipelagu Tuamotu. Fale morskie roztrzaskiwały się o skały, które tworzyły stromą, poszarpaną ścianę. Rozszalała kipiel przybrzeżna, najeżona rafami, przedstawiała widok budzący grozę. Wydawało się, że nikt nie przebije się przez to piekło, że wobec tego wyspa nie może być zamieszkała. Tym większe było zdumienie, gdy od brzegu oderwała się duża piroga. Wyspiarze, wiosłując gorączkowo, dali susa na odbitą od brzegu falę i niby na grzbiecie dzikiego mustanga pognali wprost do burty „Topaza”.
Po trapie wszedł na pokład starszy mężczyzna i przedstawił się kapitanowi. Nazywał się Alexander Smith i, jak oświadczył, był ostatnim żyjącym uczestnikiem pamiętnego buntu. Następnie opowiedział, co przydarzyło się zbuntowanym marynarzom po opuszczeniu Tahiti.
Po wylądowaniu na Pitcairn, podzielili między sobą ziemię i zaczęli gospodarować. Wyspa była urodzajna i zapewniała wszystkim życie. Ale z podziału wyłączono Polinezyjczyków, co wywołało wśród nich poważne kwasy. Mimo to przez dwa lata panowała na wyspie zgoda. Dla zatarcia śladów po sobie, osiedleńcy spalili trójmasztowiec przy brzegu i stale trzymali wachtę na szczycie skały, by w razie zbliżania się podejrzanych okrętów ukryć się w głębi wyspy.
Do otwartego zatargu doszło, gdy marynarz Quintal, człowiek prymitywny i brutalny, stracił żonę i bez ceregieli zabrał jednemu z Polinezyjczyków kobietę. Odtąd wyspa zmieniła siew teren krwawej, podjazdowej wojny, w której wszyscy walczyli przeciwko wszystkim. Niebawem padli co do jednego Polinezyjczycy i trzech białych. Zginął również Fletcher od postrzału, gdy pracował na swoim poletku.
Z mężczyzn pozostało więc tylko czterech marynarzy. Na domiar złego McCoy nauczył się wyrabiać z pewnej rośliny alkohol. On i Quintal upijali się do nieprzytomności, przyczyniając się do pogorszenia i tak już bardzo ponurego nastroju. Słoneczna, szczodrobliwa wyspa, która mogłaby być rajem, okazała się udręką. Pewnego dnia McCoy dostał ataku pijackiego szału i rzucił się z wysokiej skały do morza. Quintal stracił drugą żonę i odgrażał się, że siłą weźmie sobie trzecią. By zapobiec nowej awanturze, wyspiarze postanowili go uśmiercić i wykonali swój zamiar. W końcu umarł na chorobę płucną lubiany przez wszystkich marynarz Edward Joung.
Przy życiu pozostał tylko Alexander Smith, jedyny mężczyzna wśród grona niewiast i dzieci. Stał się ich dobrotliwym ojcem i patriarchą. Na Biblii pochodzącej z „Bounty” (przechowywanej dotąd na wyspie) wyuczył kilka pokoleń wyspiarzy modlić się, czytać i pisać. „Topaz” wrócił do Ameryki, ale gdy kapitan opowiedział dziwną historię buntowników, nikt nie chciał dać mu wiary.
W 1952 r. pisarz i podróżnik amerykański Luis Marden odwiedził muzeum w stolicy wysp Fidżi, w Suwa. Głębokie wrażenie wywarło na nim wiosło z wyrytym napisem: „H. S. M. Bounty”. Od kustosza muzeum dowiedział się, że wiosło wyłowił z wód pobrzeżnych pewien rybak z wyspy Pitcairn. Był to pierwszy ślad, który mógł naprowadzić na miejsce spalenia i zatopienia słynnego trójmasztowca, który przeszedł do historii i legendy.
Marden wpadł w niebywały zapał. Postanowił poświęcić się odnalezieniu reliktów metalowych statku, bo trudno było liczyć na to, że po pożarze zachowały się jakieś części drewniane. Natychmiast udał się do Anglii, by zapoznać się ze wszystkimi dokumentami dotyczącymi przebiegu buntu. Po trzech latach poszukiwań, zaopatrzywszy się w sprzęt płetwonurka, udał się na wyspę Pitcairn. Zastał tam ciekawe stosunki. Gmina liczyła 155 wyspiarzy mówiących dziwnym angielskim językiem, pełnym biblijnych archaizmów i elementów polinezyjskich. Wszyscy należą do sekty „Adwentystów siódmego dnia” i dlatego nie jedzą wieprzowiny. Są to pracowici rolnicy, żyjący z uprawy kawy, trzciny cukrowej, słodkich ziemniaków, pomarańczy, melonów i najrozmaitszych warzyw. Do dziś dnia są dumni ze swego pochodzenia; na pamiątkę wodza buntu Fletchera 55 mężczyzn i chłopców w czasie wizyty Mardena miało na imię Christian.
Marden długo przeszukiwał dno zatoki, gdzie według jego pomiarów powinien był kryć się zatopiony wrak okrętu. Pomagała mu w tym ochoczo wesoła i hałaśliwa zgraja chłopców, nurkujących i pływających jak ryby. Wreszcie pewnego poranka natknął się pod wodą na długi nasyp jakby pokryty białą warstwą kredy. Obejrzawszy dokładnie ową białą masę, stwierdził, że są to zbutwiałe i obrócone w drobny proszek nity z miedzi, używane do zespalania elementów drewnianych kadłuba. Największa jednak niespodzianka spotkała go, gdy w zagadkowy nasyp wbił żelazną sztabę. Z otworu trysnęła z sykiem chmura czarnego pyłu niby powietrze z opony. Był to, jak wykazała analiza, popiół po spalonym kadłubie statku, który pod ochronną warstwą piasku zachował swój kolor i chemiczne właściwości.
Dokładne przeszukanie całego pokładu popiołu i piasku, ciągnącego się na długość zatopionego statku, wymagało dużo czasu i wysiłku. Ale Marden od samego początku miał szczęście. Znalazł na przykład dulkę od wiosła z napisem „Bounty”, co ostatecznie ustaliło identyczność znaleziska. Ponadto wydobył z dna dużą ilość innych przedmiotów, jak żelazne sztaby, które służyły za balast, czopy miedziane do zatykania otworów okrętowego dna, zerwane ogniwa łańcucha i inne części metalowe. Najpoważniejszym jednak znaleziskiem była ogromna kotwica, zbyt ciężka do wydźwignięcia na powierzchnię gołymi rękoma. Dopiero dwa lata później zjawił się w zatoce Amerykanin Irving Johnson na jachcie „Yankee” i wydobył ją z dna za pomocą mechanicznego dźwigu.
Przebywając w Anglii i grzebiąc w archiwach, Marden zwrócił uwagę na szereg zagadkowych faktów, które mocno go zafrapowały. Z zaprotokołowanych zeznań oficerów i marynarzy „Topazu” wynikało, że Alexander Smith podawał różnym ludziom aż trzy różne wersje o śmierci Fletchera, mianowicie:
1) że zastrzelił go Polinezyjczyk,
2) że skoczył ze skały do morza,
3) że umarł śmiercią naturalną.
Bardziej intrygujące było zeznanie, złożone w admiralicji przez kapitana Heywooda, jednego z buntowników, który uzyskał ułaskawienie i nadal służył w marynarce. Otóż ten stary wilk morski przechadzał się kiedyś na Fore Street w Plymouth. Wyprzedzał go o parę kroków jakiś mężczyzna, którego postawa i ruchy mocno mu; kogoś przypominały. Przyśpieszył więc kroku i przyjrzawszy się mu z boku, poznał w nim Christiana Fletchera. Zanim jednak zdążył go zagadnąć, nieznajomy rzucił się do panicznej ucieczki.
Dwa te szczegóły z dokumentów nie dawały Mardenowi spokoju. Gdy przeto wszedł w bardziej zażyłe stosunki z mieszkańcami Pitcairn, namówił ich do odkopania grobu Fletchera. I ku zdumieniu obecnych wyszło na jaw, że w tym miejscu nigdy nikogo nie chowano. Grób był fikcyjny.
Co więc stało się z Fletcherem? Może wypłynął w łodzi i na morzu spotkał jakiś statek, który zawiózł go do Anglii, gdzie spędził resztę życia pod przybranym nazwiskiem? Zastanawiając się nad tymi sprawami, Marden przypomniał sobie, że kapitan „Bounty” miał szkatułę pełną dukatów, o której było uderzająco głucho wśród buntowników. Fletcher mógł więc sobie ją przywłaszczyć, kupić milczenie Smitha, opłacić podróż do kraju i żyć tam jako człowiek zamożny, co w ówczesnym ustroju dawało mu dodatkową ochronę przed zdemaskowaniem. Są to oczywiście tylko domysły. Co rzeczywiście tkwi za tymi zagadkowymi faktami, zapewne nigdy się nie dowiemy.
STATEK WIDMO „MARY CELESTE” BEZ ŻEGLARZY
Legenda holenderska o statku widmie, który skazany był na wieczną tułaczką i raz po raz ukazywał się marynarzom zwiastując im zgubę w falach morskich, jest nam wszystkim dobrze znana. Legenda posłużyła Henrykowi Heinemu za osnowę do poematu, a Wagnerowi za libretto do opery „Latający Holender”.
Niewielu jednak wie o tym, że w historii żeglugi morskiej wydarzył się wypadek, stanowiący jakby rzeczywisty odpowiednik owej marynarskiej gadki. W 1872 r. znaleziono na Atlantyku dwumasztowy bryg „Mary Celeste” pod pełnymi żaglami i bez żywej duszy na pokładzie. Na temat niesamowitych losów tego statku i jego zaginionej bez wieści załogi powstała odtąd ogromna literatura. Powieściopisarze czerpali z nich pomysły do sensacyjnej i awanturniczej fabuły; na łamach pism ukazywały się coraz to inne teorie usiłujące w mniej lub więcej prawdopodobny sposób odtworzyć dramatyczne dzieje opuszczonego żaglowca; ba, nawet różni żartownisie, podając się za byłych członków załogi lub też za ich krewnych, ujawniali światu rzekome fakty dając upust bujnej wyobraźni.
Spróbujemy przedstawić wszystkie stwierdzone dotąd okoliczności związane z brygiem „Mary Celeste” oraz próby wytłumaczenia jego tajemniczych losów.
Dnia 5 grudnia 1872 r. amerykański żaglowiec „Del Gratia”, płynąc pod komendą kapitana Morohouse’a z Nowego Jorku do Gibraltaru, znajdował się około 130 mil od brzegów Portugalii. Morze było spokojne. Z północy wiała łagodna i wyrównana morka, a lekko sfalowana powierzchnia morska dyszała monotonnym rytmem. Na Atlantyku panowała już od kilku tygodni pogoda, toteż rejs był wyjątkowo pomyślny. Statek płynął pod rozdętymi na wietrze żaglami, zdążając szybko do portu przeznaczenia.
Kapitan Morehouse stał na pomoście wodząc wzrokiem po horyzoncie. Naraz spoza skraju tafli morskiej wychylił się jakiś dwumasztowiec z podniesionymi żaglami. Doświadczone oko marynarza od razu poznało, że nieznany statek porusza się jak na istniejące warunki żeglugi z podejrzaną niepewnością. „Del Gratia” żwawo pochłaniała trasę i gdy wkrótce zbliżyła się do statku na odległość jednej mili, kapitan Morehouse rozpoznał w nim ku swojemu zdumieniu bryg „Mary Celeste”, który na kilka dni przed nim podniósł kotwicę w Nowym Jorku. Obeszło go to tym bardziej, że dowódca statku kapitan Briggs był jego przyjacielem. Podczas postojów w Nowym Jorku bywali nierozłącznymi towarzyszami i często spędzali razem wieczory w tamtejszych gospodach portowych.
Chociaż niezdecydowany kurs „Mary Celeste” mógł dawać wiele do myślenia, Morehouse nic jeszcze nie podejrzewał. Z radością począł wysyłać sygnały do swego przyjaciela. Ale „Mary Celeste” milczała jak zaklęta, na jej pokładzie nie było widać ani jednego człowieka.
Wtedy Morehouse zaczął statkowi przyglądać się dokładnie. Omasztowanie i takielunek zdawały się być w porządku. Dwa żagle rejowe i żagiel gaflowy na bezanie nastawione były na wiatry prawidłowo. Uderzyła go natomiast inna rzecz: bryg sprawiał wrażenie, jakby był położony w dryf, co zwykle działo się w nocy, kiedy strudzona załoga, umocowawszy ster na głucho, kładła się na spoczynek. Nie zdarzało się to jednak nigdy w jasny dzień. Kadłub wprawdzie trzymał się kursu wschodniego, ale przewalał się po bałwanach jakoś chwiejnie, bezwolnie poddając się kaprysom wiatru i prądu morskiego.
Morehouse zawołał pierwszego oficera i zapytał go, co o tym sądzi. Stary wilk morski przez niejaki czas śledził ruchy statku, a potem wybuchnął rubasznym śmiechem.
Kapitan spojrzał na niego zaskoczony i zapytał:
- Cóż w tym jest wesołego?
- Panie kapitanie, czyż pan zapomniał, jaki oni wiozą ładunek? 1700 beczułek alkoholu! Nic panu to nie mówi? Wszyscy tam upili się jak nieboskie stworzenia i teraz leżą nieprzytomni pod pokładem.
- Wykluczone, znam kapitana Briggsa, nigdy by na to nie pozwolił. Chyba że załoga się zbuntowała i...
- Przecież łatwo stwierdzić, co się tam dzieje, wyślijmy szalupę na ich pokład.
Tymczasem okręty zbliżyły się do siebie na odległość pół mili, a na „Mary Celeste” wciąż nie było widać znaku życia. Cała załoga „Del Gratia” zebrała się przy burcie i w milczeniu przyglądała się lekko pląsającemu żaglowcowi. Szalupa z drugim oficerem i z dwoma wioślarzami dobiła do jego burty i marynarze wdrapali się na pokład.
Nie zastali tam nikogo - ani na pokładzie, ani w kajutach, ani przy sterze. Statek płynął przed siebie, jakby kierowany przez niewidzialną rękę. Wszędzie panowała złowieszcza cisza, przerywana raz po raz łopotem płótna żaglowego lub łoskotem jakiegoś osprzętu. Marynarzy ogarnęła przesądna bojaźń, zasygnalizowali więc Morehouse’owi, by zechciał się do nich przyłączyć i wysłali po niego szalupę.
Kapitan poddał statek dokładnym oględzinom. Nie widać było najmniejszego uszkodzenia. Ładunek składający się ze starannie ułożonych beczułek z alkoholem, zdawał się nie naruszony. Prowiantu dla załogi było pod dostatkiem. Najbardziej jednak intrygował brak jakiegokolwiek śladu, jakiegoś nieładu, który by wskazywał na przyczynę opuszczenia okrętu przez załogę. Tak jakby zdmuchnęła ją z pokładu jakaś nadprzyrodzona siła.
W kajutach majtków stały skrzynki z ich osobistymi rzeczami, na linach suszyła się bielizna, na stolikach przed lusterkami leżał sprzęt do golenia, znaleziono nawet pieniądze i inne wartościowe przedmioty.
W kabinie kapitana zastano na stole akordeon na pół rozciągnięty, jakby go ktoś dopiero co używał, obok leżał otwarty zeszyt z nutami. W kącie stała maszyna do szycia z założonym kawałkiem jedwabiu, a na ścianie wisiała garderoba kobieca i sukienki małej dziewczynki. Morehouse’a nie zdziwiło to wcale, wiedział bowiem, że kapitan zabrał ze sobą żonę i dwuletnią córeczkę. Na stole leżał również złoty zegarek kapitana Briggsa. W kabinie pierwszego i drugiego oficera pozostało nie dojedzone śniadanie, złożone z płatków owsianych i napoczętego jajka ugotowanego na miękko. Nie opodal leżał arkusz papieru listowego z nagłówkiem: „Kochana żono!” Oficer zdołał nakreślić tylko te dwa słowa, gdy raptem musiało stać się coś strasznego i tajemniczego. Co przerwało mu napisanie tego listu? Jedno jest pewne: załoga jak jeden mąż porzuciła swoje zajęcia i w szalonym pośpiechu opuściła pokład w jedynej łodzi ratunkowej, jaką miała na statku.
Na podstawie dziennika okrętowego można było ustalić, kiedy miało miejsce to wstrząsające wydarzenie. Ostatni zapisany tam dzień - to 24 listopad. Z notatki wynikało, że bryg znajdował się wtedy 110 mil na zachód od wyspy azorskiej Santa Maria. Ale kapitan Briggs miał zwyczaj redagować notatki na brudno na tablicy szkolnej, zanim je wnosił do dziennika. Na tej tablicy znaleziono informacje, dotyczące 25-go listopada. „Mary Celeste” mijała właśnie wymienioną wyspę w odległości sześciu mil na północ.
Co więc stało się dnia 25 listopada po godzinie 8 rano? Od tej fatalnej chwili statek płynął bez załogi przez dziesięć dni i znalazł się 755 mil na wschód od wyspy Santa Maria, gdzie natknął się na żaglowiec „Del Gratia”.
Kapitan Morehouse przyholował opuszczony bryg do portu w Gibraltarze, gdzie władze admiralskie natychmiast przystąpiły do szczegółowych dochodzeń. Nie stwierdziwszy żadnego uszkodzenia w kadłubie, sędzia śledczy wydał werdykt, według którego załoga dobrała się do alkoholu, upiła się, zamordowała kapitana, jego żonę i córkę oraz oficerów, a potem na łodzi ratunkowej uciekła na pokład innego statku, udając rozbitków morskich. Podstawą do tej opinii był fakt, że jedna z beczek z alkoholem okazała się odszpuntowana i suto napoczęta. Ogłoszono nawet list gończy za zbiegłymi majtkami.
Teza władz admiralickich nie mogła jednak zbyt długo się ostać. Żaden doświadczony kapitan morski nie uwierzyłby zbiegom, że są rozbitkami. Przede wszystkim panowała wtedy na Atlantyku od kilku tygodni niezmienna pogoda i żegluga była zupełnie bezpieczna. Majtkowie musieliby zresztą dokładnie się tłumaczyć z całego przebiegu katastrofy i podać nazwę zatoniętego okrętu, a wtedy niewątpliwie wyszłyby na jaw podejrzane sprzeczności i luki w ich opowiadaniu. Zresztą żaden kapitan nie miałby rozsądnych powodów, by w najbliższym porcie nie zameldować o całym zajściu. Powstało ponadto pytanie, dlaczego buntownicy nie postarali się o zatopienie „Mary Celeste”, jeżeli chcieli udawać rozbitków. Nie mogli również wylądować na jakimś wybrzeżu. Na Atlantyku nie istnieją bezludne wyspy; zresztą prędzej lub później ktoś musiałby ich zauważyć, zwłaszcza że losy „Mary Celeste” stały się szybko jedną z największych sensacji świata.
PRZEDŚMIERTNE ZEZNANIE DR J. HABAKUKA JEPHSONA
Minęło z górą 13 lat od tej chwili i dyskusje na temat niezwykłej przygody „Mary Celeste” prawie zupełnie już ucichły. Naraz sprawa wypłynęła na nowo i stała się znowu powodem niebywałego poruszenia. W styczniu 1884 r. ukazał się w „Cornhill Magazin” artykuł niejakiego dr J. Habakuka Jephsona, który twierdził, że był pasażerem na brygu „Mary Celeste” podczas owego fatalnego rejsu i zna tajemnicę zniknięcia jego załogi.
Dlaczego zgłosił się dopiero teraz ze swoimi wiadomościami? Owszem, próbował opowiedzieć wszystko trzynaście lat temu, ale to, co mu się przytrafiło, jest tak fantastyczne, że władze policyjne w Liverpoolu i najbliżsi z rodziny nie dali mu wiary, co więcej - nabrali podejrzenia, że jest niespełna rozumu i że bredzi od rzeczy. Zaciął się więc i milczał. Teraz czuje zbliżającą się śmierć i nie chciałby tajemnicy zabrać do grobu.
Dr Jephson był z zawodu lekarzem i całą młodość poświęcił walce o wyzwolenie Murzynów w Stanach Zjednoczonych. Napisał nawet na ten temat broszurę pt.: „Oto twój brat”. Gdy wybuchła wojna domowa o zniesienie niewolnictwa, zaciągnął się natychmiast do jednego z pułków nowojorskich i brał udział w kampanii przeciwko południowym stanom. W jednej z bitew odniósł ciężką ranę i zginąłby może, gdyby nie pewna stara Murzynka, która wzięła go pod swoją opiekę i doprowadziła do zdrowia. Przy pożegnaniu wzruszona staruszka wyjęła z zanadrza dziwny amulet, mianowicie ucho ludzkie wyżłobione z czarnego jak smoła kamienia i wręczyła mu je na szczęście.
W siedem lat po tym wypadku - ciągnął dalej dr Jephson - zapadł na niebezpieczną chorobę płuc i lekarze oświadczyli mu, że tylko powietrze morskie może go poratować. Postanowił zatem odbyć podróż do Europy i w tym celu zakupił kabinę na „Mary Celeste”.
Na statku zastał dziesięciu majtków, wśród których było trzech Murzynów, ponadto kapitana, jego żonę i dwuletnią córeczkę oraz dwóch innych pasażerów: młodego agenta towarzystwa okrętowego Hartona i Mulata Septimusa Goringa.
Ów Goring był to człowiek pod każdym względem niezwykły. W jego twarzy uderzało coś diabolicznego i odpychającego. Prawa jego dłoń była odstręczająco okaleczona, brakło jej bowiem czterech palców, odciętych równo jakby brzytwą. Jednak w czasie pogawędek na pokładzie pierwsze niekorzystne wrażenie zacierało się zupełnie. Mulat okazał się człowiekiem pełnym ogłady, dużej wiedzy i błyskotliwej inteligencji. Znał się dosłownie na wszystkim, był obyty w świecie i zdradzał szczególnie duże wiadomości w sztuce nawigacji. Słowem, dr Jephson winszował sobie, że spotkał tak - zajmującego towarzysza podróży.
Ich kabiny dzieliło tylko cienkie drewniane przepierzenie. Któregoś poranku dr Jophson opuścił właśnie swoją koję, gdy naraz ogłuszył go strzał z pistoletu. Kula przebiła przepierzenie i utkwiła w ścianie akurat w tym miejscu, gdzie przed chwilą spoczywała jego głowa. Zanim zdołał oprzytomnieć, wpadł do niego Goring wielce zaaferowany i gorąco go przepraszał, tłumacząc się, że przy czyszczeniu pistoletu przez nieuwagę pociągnął za cyngiel.
Tegoż samego dnia wieczorem wpadł do jego kabiny kapitan Briggs i w nieopisanej rozpaczy opowiedział mu, że nagle zniknęła jego żona z córeczką. Cała załoga rzuciła się do przetrząsania każdego zakamarka statku, wszyscy błąkali się i kołowali, głośno nawołując zaginionych, ale odpowiadał im tylko szum fal morskich i łopot żagli. Przypuszczalnie dziewczynka wypadła za burtę i nieszczęsna matka rzuciła się za nią w fale morskie. Dziwne było tylko to, że nikt tego nie zauważył i nie usłyszał ich krzyku.
Kapitan Briggs zamknął się w swojej kabinie, gdzie całymi dniami leżał odrętwiały z bólu, tak że pierwszy oficer musiał objąć komendę statku. Pewnego dnia kapitan popełnił samobójstwo pakując sobie kulę w usta.
Podczas następnych dni tej koszmarnej podróży nie stało się nic godnego uwagi. Pasażerowie spędzali dnie na pokładzie i podczas jednej z pogawędek dr Jephson pokazał amulet otrzymany od Murzynki. Goring wziął go do ręki i z uśmiechem lekceważenia chciał go wyrzucić za burtę. Na to Murzyn, który trzymał koło sterowe, błyskawicznie doskoczył do niego i uwiesiwszy się jego ramienia, w wielkim podnieceniu coś mu tłumaczył. Potem wyjął mu z ręki amulet i z objawami wielkiego pietyzmu zwrócił go dr Jephsonowi.
Tymczasem nastały tropikalne upały, nigdy nie spotykane w pobliżu Portugalii. Zagadka tego zjawiska wyjaśniła się niebawem w sposób nieoczekiwany, gdy zamiast Portugalii ukazało się na horyzoncie pobrzeże Afryki. Statek zboczył z kursu niezgodnie ze strzałką kompasu, a osłupiały oficer upierał się, że to nie jego wina, że ktoś musiał grzebać w instrumentach nawigacyjnych i uszkodzić ich delikatny mechanizm. Wtedy dr Jephson przypomniał sobie, że kiedy przed kilku dniami weszli z kapitanem do jego kabiny, zastali tam Goringa pochylonego nad instrumentami i mocno zażenowanego ich przybyciem.
Tegoż dnia wieczorem, gdy dr Jephson wyszedł na pokład, został napadnięty przez Goringa i trzech Murzynów, powalony na deski i skrępowany powrozami. Ten sam los spotkał wszystkich białych marynarzy i pasażera Hartona. Potem nastąpiła ścinająca krew w żyłach scena: czarni spiskowcy strącili skrępowane ofiary w głębię morską. Ale gdy Goring zabierał się do dr Jephsona, by z nim to samo zrobić, Murzyni jednomyślnie zaprotestowali. Z głośnej sprzeczki wynikało, iż uważali go za osobę nietykalną, ponieważ był w posiadaniu amuletu.
Napastnicy załadowali go na szalupę i powiosłowali ku brzegowi, pozostawiając bryg „Mary Celeste” swojemu własnemu losowi. Na brzegu przywitały ich roje Murzynów wśród dzikich okrzyków i tam-tamów. Wieś ich składała się z licznych stożkowych chat z liści palmowych, okalających przestronny majdan. W pośrodku stała świątynia z drzewa hebanowego, jej wejście kryła złocista makata.
Dr Jephsona wprowadzono do środka w otoczeniu starszyzny murzyńskiej. Ściany świątyni zdobiły maty i muszle. Mroczna komnata była pusta, tylko w pośrodku stał ogromny bożek z czarnego kamienia z jednym odłupanym uchem. Sędziwy Murzyn odebrał mu amulet i przypasował do głowy posągu. Ucho przylegało tak szczelnie, że ledwie było widać miejsce pęknięcia. Na ten widok wśród obecnych w świątyni i Murzynów stłoczonych na dworze podniósł się ogromny wrzask radości. Wszyscy padli na ziemię i oddawali cześć świętemu posągowi.
Od tej chwili cała wieś traktowała dr Jephsona jak honorowego jeńca. Przydzielono mu wygodną chatę i karmiono go dobrze, ale pozostawiona przy wyjściu straż nie wypuszczała go na dwór.
W nocy odwiedził go Goring i wyjaśnił mu swoje postępowanie.
Ojciec jego był białym człowiekiem, a matka niewolnicą murzyńską. Gdy ojciec umarł, matkę jego okrutni plantatorzy zachłostali na śmierć, a jemu obcięli cztery palce prawej ręki za jakieś drobne przewinienie. Za te krzywdy poprzysiągł białym straszliwą zemstę.
Od kilku lat popełniono w Stanach Zjednoczonych serię zabójstw, których policja nie zdołała wyjaśnić, i oto sprawcą tych zbrodni był właśnie Goring. Ostatnim jego czynem miało być wymordowanie załogi „Mary Celeste” i ucieczka do szczepu murzyńskiego, z którym się zaprzyjaźnił. Jego planem było stworzenie wielkiego mocarstwa murzyńskiego w Afryce i prowadzenie nieubłaganej wojny z białymi ciemięzcami.
Owe zamiary pokrzyżował mu nieco dr Jephson dzięki posiadaniu amuletu. Historia tego kamiennego ucha była dziwna. Oto przed wiekami pewien odłam plemienia postanowił wywędrować do innej okolicy Afryki. Opuszczając wieś rodzinną, odstępcy odłupali bożkowi jedno ucho, aby zabrać ze sobą choćby część świętego posągu. Spotkał ich jednak okrutny los, gdyż wpadli w ręce handlarzy niewolnikami i zostali odtransportowani do Stanów Zjednoczonych. W ten sposób ucho znalazło się w końcu w posiadaniu sędziwej niewolnicy murzyńskiej, która zaopiekowała się dr Jephsonem.
Murzyni wierzyli, że brakujące ucho przywróci bałwanowi człowiek przysłany z nieba, dlatego oszczędzali dr Jephsona uważając go za półboga. Goring nie krył się, że chce zostać królem Murzynów i że w związku z amuletem obawia się konkurencji białego lekarza. Dlatego postanowił dopomóc mu do odzyskania wolności i spławić go w ten sposób.
Odprowadzony pod osłoną nocy na pobrzeże, dr Jephson wsiadł do szalupy i wypłynął na morze. Z oddali widział Mulata, jak na tle księżyca dawał mu znaki gestykulacją ramion, nie wiedzieć, czy na pożegnanie czy toż dla zamanifestowania po raz ostatni swojej nienawiści do białych ludzi. Po pięciu dniach rozbitka zauważył jakiś statek i zawiózł do Liverpoolu.
Sensacyjne zeznanie dr Jephsona stało się istnym kijem w mrowisku. W gazetach i czasopismach zaroiło się od najrozmaitszych artykułów, listów i polemik. Byli tacy, którzy całe opowiadanie wzięli za dobrą monetę i wzywali rząd, by wysłał ekspedycję w pościg za zbrodniczym Mulatem Septimusem Goringiem. Inni znowu, bardziej ostrożni, domagali się, by stworzyć komisję dla dokładnego wybadania dr Jephsona. Znaleźli się i tacy, którzy uważali całą historię za wierutną bajkę.
Upłynęło kilka lat i wtedy wyszło na jaw, kto był autorem opowiadania. Okazało się, że niesamowite przygody „Mary Celeste” skomponował dla żartu twórca Sherlocka Holmesa, Conan Doyle, który zapewne śmiał się w kułak, że zdołał wyprowadzić w pole tysiączne rzesze czytelników amerykańskiej i angielskiej prasy.
Ale przykład działał zaraźliwie. W następnych latach ukazywały się coraz to inne i coraz nieprawdopodobniejsze zeznania rzekomych świadków katastrofy. Nie dorastali oni Conan Doylemu zarówno wyobraźnią, jak i też zręcznością wyzyskania dla swojej fikcji ustalonych faktów, toteż z łatwością demaskowano ich jako mistyfikatorów.
JAK BYŁO NAPRAWDĘ?
Wyświetleniem tajemniczej katastrofy zajął się jeden z najwybitniejszych angielskich specjalistów od spraw morskich J. G. Lockhart. Nie szczędził on trudu ani kosztów, żeby ujawnić wszystkie fakty i na ich podstawie zrekonstruować to, co mogło się stać na „Mary Celeste”. Przestudiował nie tylko protokoły w Gibraltarze i w Nowym Jorku, lecz radził się różnych specjalistów i przesłuchał najbliższych krewnych zaginionego kapitana Briggsa.
Po żmudnych badaniach Lockhart doszedł do przekonania, że klucza do tajemnicy należy szukać w ładunku brygu, składającego się z 1700 beczułek alkoholu. Fachowcy okrętowych towarzystw ubezpieczeniowych stwierdzili, że ładunek ten jest w normalnych warunkach zupełnie bezpieczny, że jednak zbyt wysoka temperatura może spowodować eksplozję rozgrzanego alkoholu.
Wiemy już, że jedna z beczek była odszpuntowana i napoczęta. Fakt ten posłużył Lockharfowi za podstawę do odtworzenia całego tragicznego zajścia. Jeden z marynarzy prawdopodobnie poczuł silny zapach ulatniającego się alkoholu, pobiegł więc do kapitana, by go o tym zawiadomić. Zanim jednak zdołano coś przedsięwziąć, w jednej z beczek nastąpiła eksplozja, która wyrzuciła na bok pokrywę luku.
Wśród załogi powstała panika. Każdej chwili mogła nastąpić eksplozja całego ładunku, która rozszarpałaby na kawałki statek i jego załogę. Marynarze w gorączkowym pośpiechu spuścili szalupę, wsiedli do niej i wiosłowali co sił, by jak najdalej odpłynąć, od zagrożonego statku, potem z bezpiecznej odległości czekali na spodziewaną katastrofę.
Tymczasem nic nie nastąpiło. Otwarty przez częściową eksplozję - huk dał swobodne ujście nagromadzonym pod pokładem gazom, co zapobiegło katastrofie. Po jakimś czasie załoga chciała wrócić na pokład, ale ku jej przerażeniu zerwał się nagły szkwał, który pognał ożaglowany statek na dalekie morze. Mimo rozpaczliwego wiosłowania, marynarze nie zdołali go dogonić. W tej sytuacji nie pozostało im nic innego, jak skierować się ku pobliskiej wyspie San Martin.
Wyspa ta jest osławiona z burzliwych wód przybrzeżnych i niebezpiecznych, podwodnych raf. Należy przeto sądzić, że przeładowana szalupa nie zdołała przebić się przez spienione fale, że rozbiła się o rafę i zatonęła wraz z całą załogą.
Niefortunny żaglowiec pozostawał jeszcze dwanaście lat w służbie morskiej, ale, jeżeli wolno nam tak się wyrazić, schodził stopniowo na psy. Marynarze, wiadomo, ludzie przesądni, niechętnie zaciągali się na statek, który miał tak niesamowitą przeszłość. Z tych powodów przechodził on z rąk do rąk za coraz niższą cenę kupna, aż w końcu dostał się w posiadanie zwykłych oszustów. W styczniu 1884 r. „Mary Celeste” rozbiła się na mieliźnie w niedalekiej odległości od wyspy Haiti z wysoko ubezpieczonym ładunkiem. Śledztwo wykazało, że właściciele zatopili ją umyślnie z bezwartościowymi rupieciami, by podjąć odszkodowanie. W spisek był zamieszany, jak się pokazało, także konsul amerykański rezydujący na Haiti. Jego ucieczka w głąb puszczy haitańskiej i pościg z psami gończymi to finał, który mógłby posłużyć za temat do osobnego, wielce sensacyjnego opowiadania.
19 maja 1845 r. cała Anglia żyła w podnieceniu. W dniu tym doświadczony i odważny badacz polarny Sir John Franklin podnosił żagle na swoich statkach, by na nowo zapuścić się w bezmiar groźnych i nie znanych wód podbiegunowych. Ekspedycja została przygotowana z dużym nakładem kosztów i wysiłku. Załoga składała się z zahartowanych wilków morskich, w ten lub ów sposób obeznanych z niebezpieczeństwami Arktyki.
Dwa okręty żaglowe „Erebus” i „Terror” otrzymały jak najlepsze wyposażenie. Nie odznaczały się one zbytnią szybkością i niełatwo było nimi manewrować, ale ich szerokie, obłe, zażywne kadłuby z łatwością stawiały czoło najwyższym falom. John Franklin znał Ocean Lodowaty z poprzednich wypraw. Widział, jak potężne kry lodowe miażdżyły statki wielorybnicze niby łódki z papieru, jak podwodne występy gór lodowych niby brzytwy pruły ich kadłuby. Wzmocnił więc swoje trójmasztowce w ten sposób, że podwoił ich szkielet, a burty pokrył dodatkowym poszyciem z grubych desek dębowych.
„Erebus” i „Terror”, żegnane przez całą Anglię najlepszymi życzeniami, wypłynęły na morze. Ich czarne kadłuby i białe żagle zniknęły za sinym horyzontem i odtąd wszelki słuch o nich zaginął. Trzy lata minęły bez jakiejkolwiek wiadomości. Władze angielskie czekały z założonymi rękoma, ufne w doświadczenie Franklina, który już nieraz wyszedł obronną ręką z najgorszych przygód polarnych.
Stopniowo opinia publiczna zaczęła się niepokoić, burzyć i ciskać gromy na ospałość admiralicji. Jaki los spotkał ekspedycję Franklina i dlaczego nikt nie spieszy jej na ratunek - takie oto pytanie rozbrzmiewało coraz głośniej, z coraz większą natarczywością. Bezczynność władz zakrawała już na skandal o zasięgu międzynarodowym.
Nękana admiralicja ocknęła się do czynu dopiero w roku 1848 i w gorączkowym pośpiechu zaczęła wysyłać ekspedycję za ekspedycją w poszukiwaniu zaginionej załogi. W ślad za nią wyruszyły również wyprawy zorganizowane ze składek publicznych przez osoby prywatne. Przyjaciel Franklina Sir John Ross, mimo że był już siedemdziesięciotrzyletnim starcem, puścił się osobiście w niebezpieczną podróż polarną. Trwało to do 1853 roku. Przez pięć lat szukano Franklina po wyspach i cieśninach Oceanu Lodowatego, zasięgano języka wśród Eskimosów, przetrząsano wybrzeża, by znaleźć choćby ślad nieszczęsnych rozbitków. Wszystko okazało się daremne - dwa trójmasztowce wraz z załogą stu krzepkich marynarzy tak jakby roztopiły się w mroźnych bezmiarach Północy.
Wreszcie pogodzono się z myślą, że ekspedycja Franklina skończyła się katastrofą. Admiralicja wykreśliła statki „Erebus” i „Terror” z rejestrów morskich, a ich załogę wymazała z służbowej listy marynarzy. Społeczeństwo brytyjskie, pochłonięte innymi sprawami, powoli zapominało o Franklinie i jego towarzyszach.
Minęło kilka lat. W biurach admiralicji otwierano codzienną pocztę. Jeden z oficerów pochylił się nad listem, otrzymanym od marynarza nazwiskiem James A. Shore. Nieznany korespondent donosił w nim nieporadnym pismem rzeczy nader niepokojące. Będąc w Quebec, poszedł do jednej z licznych knajp portowych i usłyszał tam plotkę, że Edward Cuward, kapitan angielskiego brygu „Renovation”, oraz jego zastępca Robert Simpson spostrzegli w 1851 r. okręty Franklina w pobliżu Nowej Fundlandii. Wiadomość była wprost niewiarogodna, ale list powędrował poprzez poszczególne instancje na biurko admirała.
I tutaj następuje rzecz, którą należy zaliczyć do typowych zjawisk nieśmiertelnej biurokracji. Admirał oburzył się, że jakiś tam marynarz śmiał pisać bezpośrednio do jego urzędu. Podyktował więc odpowiedź, w której zlekceważywszy wiadomość, skarcił niefortunnego korespondenta za to, że nie zachował przepisowej drogi służbowej i nie zwrócił się z poruszoną sprawą do swego bezpośredniego przełożonego. Marynarzy naturalnie odeszła wszelka chęć dalszego zajmowania się plotką usłyszaną przypadkowo w knajpie portowej.
Niebawem jednak wiadomość o liście przeciekła przez mury admiralicji i zaczęła krążyć po Londynie. Prasa uderzyła na alarm. Na głowę dygnitarzy morskich sypnęły się gromy, zwłaszcza że na krótko przedtem wystawili się na pośmiewisko nabywając ogromny transport obuwia marynarskiego, w którym, jak się okazało, były wyłącznie buty na lewą nogę.
Biurokraci po raz drugi zbudzili się z drzemki i wreszcie wszczęli dochodzenia. Należało za wszelką cenę przesłuchać kapitana Cowarda i pierwszego oficera Simpsona. Okazało się jednak, że jeden i drugi płynęli w tym czasie na morzu. Coward miał właśnie zawinąć do Wenecji, a Simpsona oczekiwano na innym statku w porcie Limerick w Irlandii. Wysłany oficer śledczy przyłapał wreszcie Simpsona w porcie i zaprotokołował jego zeznanie. Cowarda miał zbadać angielski konsul rezydujący w Wenecji.
To, co opowiedział Simpson, było sensacją nie lada. W kwietniu 1851 r. bryg „Renovation” w czasie rejsu z Limerick do Quebeck mijał w pobliżu Nowej Fundlandii ogromną krę lodową. Odległość wynosiła nie więcej niż trzy mile morskie, powietrze było przejrzyste, a morze gładkie, widoczność była więc doskonała. Simpson przyjrzał się krze dokładnie i struchlał, bo zobaczył na niej dwa uwięzione trójmasztowce. Jeden był przechylony na burtę, a drugi stał wyprostowany na kilu. Widział wyraźnie czarne burty i maszty z olinowaniem, pozbawione żagli. Przywołał natychmiast marynarzy pełniących wachtę, którzy potwierdzili jego obserwację. Wszyscy wiedzieli o tragicznym losie Franklina, toteż nabrali przekonania, że mają do czynienia z zaginionymi statkami „Erebus” i „Terror”. Na pokładach nic się nie ruszało, z czego wnioskowali, że były opuszczone przez załogę.
Pierwszy oficer pobiegł do kajuty kapitańskiej, gdzie Edward Coward leżał w swojej koi chory i zamroczony gorączką. Opowiedział mu, co widział, ale kapitan tylko jęknął i wymamrotał: „Nic mnie to nie obchodzi”. Simpson wrócił na pokład i nie wiedział, co ma zrobić. Czuł, że obowiązkiem marynarskim jest zbliżyć się do kry i zbadać opuszczone statki. Może znalazłyby się tam jakieś cenne informacje o losie głośnej wyprawy polarnej. Ale kapitan zakazał mu surowo zbaczać z kursu. Więc wespół z innymi marynarzami obserwował bezczynnie przez blisko godzinę, jak krę znosiły fale, aż szczyty masztów uwięzionych statków zniknęły za widnokręgiem. Simpson sporządził szkic, w którym zaznaczył dokładnie pozycję tajemniczych trójmasztowców.
Zeznania Simpsona wywołały w Anglii falę ogromnego oburzenia. Wyszedł bowiem na jaw niesłychany, bezprzykładny wypadek naruszenia prawa morskiego, nakładającego na kapitanów obowiązek pospieszenia z pomocą rozbitym statkom. Gorszą rzeczą było jednak to, że lekkomyślnie zlekceważono jedyną okazję otrzymania jakichś informacji o losie Franklina. Wszystko przemawiało za tym, że statki opuszczono dobrowolnie, nie można więc było wykluczyć możliwości, że Franklin pozostawił w kajucie notatki, ba, nawet może dziennik okrętowy.
Zeznania kapitana Cowarda zaprotokołowano w konsulacie angielskim w Wenecji. Nie zaprzeczył on, że jego bryg „Renovation” mijał dryfującą krę lodową z uwięzionymi statkami i że w tym czasie on leżał chory. Ale w jednym szczególe, na pozór nieistotnym, rozmijał się z tym, co stwierdzili Simpson i inni członkowie załogi. Coward utrzymywał z całą stanowczością, że mimo gorączki wdrapał się na pokład, by osobiście sprawdzić raport Simpsona. Ponadto utrzymywał, że nękała ich wtedy wysoka fala utrudniająca żeglugę, co również pozostawało w jaskrawej sprzeczności z zeznaniami jego podwładnych.
Dlaczego kapitan Coward kłamał. Rzecz jasna, że zdawał sobie sprawę z tego, jak ciężkiego wykroczenia się dopuścił i co mu z tego powodu grozi. Nie mówiąc już o utracie patentu kapitańskiego, zarzut tchórzostwa, w najlepszym razie niedbalstwa, mógł go na całe życie okryć hańbą. Jak wynika z fragmentu protokołu, kłamstwa te potrzebne mu były do samoobrony.
- Dlaczego nie zareagował pan na raport Simpsona?
- Owszem, zareagowałem. Gdy Simpson wyszedł, opuściłem kajutę, poszedłem na pokład i przez lunetę przyjrzałem się statkom. Stwierdziłem wtedy, że były to tylko wraki zgruchotane przez zwały lodowe.
- Zapewne wiedział pan o zaginionej ekspedycji Franklina, czy przeto nie przyszło panu do głowy, że nawet na tych wrakach można było znaleźć poszlaki nieocenionej wartości? Dlaczego nie wysłał pan szalupy z marynarzami?
- Morze było wtedy bardzo zburzone, nie chciałem narażać życia swojej załogi.
Tymczasem pojawił się niezwykły dowód, który zadał kłam kapitanowi, a potwierdził w całej pełni wersję Simpsona. Oto szyper pewnego statku wielorybniczego przedłożył prymitywny rysunek otrzymany od Eskimosa, który ze swego kajaku również spostrzegł dwa statki uwięzione na krze lodowej. Rysunek był prawie identyczny ze szkicem pierwszego oficera „Renovation”, ale ważniejszą rzeczą było to, że narysowane statki, jak to widać było wyraźnie, bynajmniej nie miały wyglądu rozbitych wraków.
O tym, że kapitan Coward nie miał czystego sumienia, świadczy jeszcze jedna okoliczność: spotkania na północnych wodach dwóch opuszczonych statków nie zanotował w dzienniku okrętowym, gdzie przecież zapisywało się normalnie daleko drobniejsze fakty, ani nie raportował o nim w swoim porcie macierzystym. Zdawałoby się przeto, że kapitana nie minie kara. A jednak, w tym splocie nagromadzonych osobliwości, wydarzył się jeszcze i ten dziwny wypadek, że sąd morski uwolnił go od winy i kary, choć w sformułowanym werdykcie nie ukrywał dlań swojej pogardy.
Kapitan Coward nigdy nie przyznał się, dlaczego postąpił na morzu tak, a nie inaczej. Zbliżenie się do kry lodowej lub wysłanie szalupy nie groziło żadnym niebezpieczeństwem, przeto nic nie stało na przeszkodzie, by wykonać podstawowy ludzki obowiązek zespalający brać marynarską w jedną rodzinę. W dodatku odkrycie statków Franklina, statków poszukiwanych od kilku lat przez całą @
@francuski parowiec ujrzał na krze lodowej jakiś żaglowiec starego typu. Wywołało to w świecie niebywałe wrażenie. Prasa przypomniała losy Franklina i aferę kapitana Cowarda. Czyżby ujrzany statek miał coś wspólnego z głośną ekspedycją polarną? Raport parowca francuskiego dorzucił tylko jedno pytanie więcej do wielu pytań bez odpowiedzi.
Nie ulega wątpliwości, że statki ekspedycji polarnej opuszczono dobrowolnie w stanie nieuszkodzonym. Ale co stało się z Franklinem i jego towarzyszami? Dlaczego opuścili pokład i gdzie się udali? W 1857 r. kapitan angielski nazwiskiem Fox wyłowił z morza butelkę z lakoniczną notatką, pisaną pośpiesznie zgrabiałą od mrozu ręką. Wynikało z niej, że załoga wylądowała dnia 12 sierpnia 1848 r. na wyspie Króla Williama, że do 11 czerwca 1847 r., czyli w ciągu jedenastu miesięcy, zmarli tam: John Franklin, dziesięciu oficerów i piętnastu marynarzy. Ale mimo dokładnych poszukiwań, na wyspie Króla Williama nie znaleziono ich mogił.
Tymczasem w portach angielskich zaczęły krążyć dziwne plotki. Wielorybnicy, którzy wracali z okolic arktycznych i znali język Eskimosów, opowiadali, iż tamtejsze plemiona mają jakieś wiadomości o Franklinie. Pewien stary Eskimos wygadał się przed jednym z wielorybników, że wśród ludzi Franklina wybuchały bójki i zapanowało ludożerstwo. Cozier, zastępca Franklina, ponoć żył jeszcze długie lata wśród plemion północnych, przybrawszy ich strój i obyczaje. Podobno nie chciał wracać do cywilizacji, choć Eskimosi byli gotowi mu w tym dopomóc.
Wreszcie wybuchła największa sensacja. Niejaki McClintock natknął się w okolicach północnych na łódź unoszoną przez fale morskie. Znalazł w niej dwa szkielety ludzkie i dwie strzelby. Badania wykazały, że byli to mężczyźni, którzy oddali do siebie po jednym strzale. Aktorzy tego dramatu przypuszczalnie należeli do ekspedycji Franklina. Za tą tezą przemawiało wiele okoliczności, jak miejsce znalezienia łodzi i fakt, że w żadnym z portów nie zanotowano zaginięcia dwóch uzbrojonych marynarzy.
W związku z tą wiadomością zgłosiła się rodzina Coziera z jego ostatnim listem z Północy. Pierwszy oficer Franklina pisał w nim w sposób zagadkowy o „wielkich kłopotach, jakie mu bokiem wyłażą”. Choć uwaga była lakoniczna, daje podstawę do przypuszczenia, że wśród ludzi ekspedycji powstały poważne niesnaski i różnice zdań, które doprowadziły do rozbicia załogi i jej zagłady w lodowatych bezmiarach Północy.