E A Poe Opowiadania

Edgar Allan Poe

OPOWIADANIA


TRZY NIEDZIELE W TYGODNIU

Wszedłszy do salonu, ujrzałem staruszka, siedzącego w fotelu z nogami opartymi o balustradę kominka. W olbrzymiej ręce trzymał kufel piwa. Nucił z wysiłkiem:

Remplis ton verre vide, Vide ton verre plein!

- Kochany wuju! - odezwałem się, zamknąwszy uprzednio ostrożnie drzwi za sobą i uśmiechając się najuprzejmiej.- Wuj ma takie dobre serce, takie bardzo dobre serce...tak często wuj był moim dobroczyńcą, że jestem pewien...wystarczą tylko dwa słowa prośby, a wujek da pozwolenie.

- Hmm... tak. - mruknął wujek. - Cóż powiesz, kochanku?

- Drogi wujku! (Przeklęty stary piernik!). Jestem pewien, że nie będzie przeciwny memu małżeństwu z Katty. Jeśli wujek sprzeciwiał się dotąd, to chyba dlatego, że chciał sobie pożartować. Ha, ha, ha!

- Ha, ha, ha! śmiał się wuj. Naturalnie, lubię pożartować ...

- A widzi wujek. Ja zaraz wiedziałem, że wujek żartuje... Wuju! Bylibyśmy bardzo wdzięczni z Katty gdyby wuj był tak dobry... gdyby wuj z właściwą mu dobrocią ... wypowiedział się w sprawie terminu, czasu... Jednym słowem... kiedy wuj uważa za wskazane wyprawić nasze wesele?...

- Wesele, durniu? Wesele? Jakie wesele?

- Ha, ha, ha, hi, hi, he, he! Wujaszek znów raczy żartować. No, nasze wesele: moje i Katty!

- Aha, niby twoje?!

- Tak, wujaszku, tak. Jeśli oczywiście wujaszek nie ma nic przeciw temu.

- Mój dobry chłopcze! Czy nie wystarczy, gdy określę to ogólnie, ot: „w ciągu roku” na przykład. Nie można? Trzeba, żebym powiedział ściśle?

- Dobrze, młodzieńcze. Skoro ci tak bardzo na tym zależy, to nie mogę ci odmówić.

- Wujku drogi!

- Nie przeszkadzaj mi! Chcę spełnić twą prośbę. Dostaniesz moje pozwolenie i rentę! Rozumiesz - i rentę. Chodzi tylko o termin. Jeśli się nie mylę, mamy dziś niedzielę.

- Niedzielę, wujku!

- Hm! A więc określę termin ściśle! Słuchaj! Pobierzecie się wtedy, gdy przypomnicie mi o tym w tygodniu, który będzie miał trzy niedziele. Musisz czekać, aż tydzień będzie miał trzy niedziele. Zrozumiałeś? Czego wytrzeszczyłeś na mnie gały?? Powiedziałem głośno i zrozumiale! Będzie taki tydzień - to będzie i wesele. Nie będzie - nie będzie wesela. Takie jest moje ostatnie słowo. Sądzę, że wiesz dobrze, iż nigdy słowa nie cofam! Marsz!

Po tych słowach przytknął kufel do ust, a ja wybiegłem zrozpaczony z pokoju.

Muszę nadmienić, że wuj, mój wychowawca, był gentlemanem z krwi i kości, lecz miał i swe słabostki.

Wuj był niewielkiego wzrostu, dużego temperamentu, miał srodze czerwony nos, żelazne mięśnie, mocno wypchany portfel i niezwykle rozwinięte poczucie własnej godności. Człowiek ten, dobry w gruncie rzeczy, miał dzięki swym dziwactwom opinię sknery. Jak ludzie o dobrym sercu, lubił nieraz podrażnić bliźniego, co dawało powód jego znajomym do plotek na temat jego złośliwości. Uważano go za człowieka złego i upartego.

Na każdą prośbę odpowiadał stale kategoryczną odmową, co nie przeszkadzało mu jednak udzielać innym pomocy w nagłych wypadkach. Walczył zawzięcie przeciwko częstym zamachom na jego kieszeń, w rezultacie jednak suma, którą ofiarowywał, była zawsze proporcjonalna do czasu oczekiwania.

Rokrocznie wydawał też spore sumy na cele dobroczynne, lecz nikt o tym nie wiedział. Nienawidził literatury i w ogóle sztuki.

Jestem przekonany, że kochał mnie jak rodzonego syna, lecz nie przeszkadzało mi to wylewać łez goryczy.

Do piątego roku życia dostawałem systematycznie lanie, od 6 do 15 byłem stale straszony domem poprawczym, a od 16 do 20 włącznie wujaszek zapewniał mnie co chwila, że zostanę wydziedziczony.

Naturalnie było w tym trochę mej własnej winy, nie zważając jednak na moje braki, Katty pokochała mnie i, pewnego razu oświadczyła, że tego dnia, kiedy wujaszek da swe pozwolenie, będzie należała do mnie wraz z posagiem.

Na próżno jednak prosiliśmy staruszka. Był jak opoka i, choć wiedzieliśmy, że w głębi duszy cieszy go nasza miłość, opierał się nam stanowczo, a od czasu postawienia owego warunku - nie chciał nawet mówić z nami o tym. Byłem jednak pewny, że z gustem dałby tysiąc funtów za coś, co pozwoliłoby mu jednocześnie i zadowolić swój kaprys, i zrealizować nasze marzenia.

I oto Katty udało się dokonać tego.

Najszczęśliwszy z szczęśliwych zbiegów okoliczności sprawił, że po długiej podróży powrócili do Anglii dwaj marynarze z dalekich, obcych stron. Było to akurat w trzy tygodnie po przytoczonej powyżej rozmowie z wujaszkiem.

Umówiliśmy się, i w czwórkę, obaj marynarze, Katty i ja odwiedziliśmy wujaszka 10 października. Przez pół godziny toczyła się rozmowa na tematy oderwane, wreszcie zaczęliśmy:

Kapitan Pratt:

- To dziwne, proszę państwa! Dziś mamy 10 października: ależ to akurat rok od mego wyjazdu z Anglii. Czy pamięta pan - tu zwrócił się do wuja - że byłem u pana z wizytą pożegnalną? I co najważniejsze nasz wspólny przyjaciel, kapitan Smitterton, podróżował również przez cały rok.

Smitterton:

- Tak jest. Dziś właśnie upływa rok, jak opuściłem Anglię. Czy pamięta pan - zwrócił się do wuja - że też przyszedłem pożegnać się?

Wuj:

- Pamiętam, pamiętam! To rzeczywiście dziwne. Filozof nazwałby to - (wujek w ostatnich czasach zaczął studiować filozofię)...

Katty (przerywa mu):

- To rzeczywiście dziwne, tatuniu, lecz trzeba wziąć pod uwagę, że podróżnicy wyjechali każdy w inną stronę.

Wuj:

- Głupstwo. To nic nie znaczy. Owszem, filozof rzekłby przy tej okazji, że...

Katty:

- Kapitan Pratt opłynął przylądek Horn, a kapitan Smitterton - przylądek Dobrej Nadziei.

Wuj:

- Tak jest. Jeden pojechał na wschód, drugi na zachód i obaj objechali świat naokoło. Filozofia...

Ja (pośpiesznie):

- Kapitan Pratt i jego towarzysz na pewno mają dużo ciekawych rzeczy do opowiadania. Pozostaną u nas na kolacji, a następnie zagrają z wujem partyjkę wista.

Kapitan Pratt:

- Wista? Orać w wista po dwunastej w sobotę ? Czyś pan zapomniał, że jutro niedziela, a uczciwy Anglik nie grywa w niedzielę w karty?

Katty:

Pan się myli, kapitanie. Dziś mamy niedzielę, a jutro -poniedziałek. Prawda wuju ?

Wuj:

- Naturalnie.

Kapitan Pratt:

- Przepraszam bardzo, ale państwo mylicie się chyba: to jutro będzie niedziela!

Smitterton (zdziwiony bardzo):

- Nie pojmuję, jak można sprzeczać się w ten sposób ! Przecież niedziela była wczoraj, dziś mamy poniedziałek!

Wszyscy:

- Ha, ha, ha!

Wuj:

- Dziś jest niedziela!

Pratt:

- Niedziela jest jutro!

Smitterton:

- Na próżno się śmiejecie. Mogę was zapewnić, że wczoraj była niedziela.

Katty (wstając z krzesła):

- Rozumiem, rozumiem! To nauczka dla ciebie, tatusiu! To bardzo proste. Kapitan Pratt, który twierdzi, że wczoraj była niedziela, ma rację. I my mamy rację i kapitan Smitterton. Wszyscy mają rację, a więc z tego wynika, że w jednym tygodniu były trzy niedziele.

Smitterton (po krótkiej pauzie):

- Hm. hm! Katty ma rację; do diaska! Pratt i ja okazaliśmy się przy niej osłami. Przecież to takie proste! Jak panom wiadomo, obwód kuli ziemskiej wnosi 24.(XX) mil. Ziemia, obracając się dokoła swej osi wykonuje pełny obrót w ciągu 24 godzin w kierunku z zachodu na wschód? Czyż tak aby?

Wuj:

- Tak jest... Filozofowie dawniejsi...

Smitterton (przerywając mu):

- A więc ziemia obraca się z szybkością tysiąca mil na godzinę. Przypuśćmy, że w danej chwili znajduję się w odległości 1.000 mil na wschód od Londynu. Nie ulega wątpliwości, że tutaj ujrzę słońce o godzinę wcześniej, niż wy w Londynie. Gdybym oddalił się jeszcze o 1.000 mil, ujrzę słońce o dwie godziny wcześniej. Gdy posuwając się tak, znajdę się wreszcie w odległości 24000 mil od punktu, z którego wyszedłem, ujrzę słońce o 24 godziny wcześniej od was, czyli, że wyprzedziłem was o całą dobę... Tak?

Wuj:

- Tak...

Smitterton (nie pozwalając mu dojść do słowa):

- Tymczasem kapitan Pratt, oddalając się w kierunku zachodnim, co tysiąc mil spóźniał się o godzinę. Gdy wreszcie oddalił się od Londynu na 24000 mil, to jest wrócił do niego z drugiej strony, spóźnił się o całą dobę. Z tego wynika, że dla mnie niedziela była wczoraj, dla pana jest dziś, a Pratt będzie obchodzić ją jutro. Najważniejsza rzecz jednak, że każdy z nas ma rację, i że nikomu z nas nie można zarzucić kłamstwa.

Wuj:

- Ależ tak, tak! Katty ! Bob! Słuchajcie, co wam powiem i przyznacie, że zawsze dotrzymuję danego słowa. Bob! daję ci Katty i wszystko, co do niej należy... Stał się cud: w jednym tygodniu były trzy niedziele. Warto by napisać o tym rozprawę filozoficzną!

OPOWIEŚĆ Z GÓR SKALISTYCH

Przebywając z końcem 1827 r. w okolicach Charlotesville, w Wirginii, poznałem przypadkowo Mr. Augusta Bedloe. Młodzieniec ten był osobą ze wszech miar niepospolitą, i stał się dla mnie przedmiotem głębokiego zajęcia i zaciekawienia. Nie mogłem zdać sobie sprawy ani z jego istoty psychicznej, ani też fizycznej. O rodzime jego nie udało mi się zebrać dokładniejszych wiadomości. Nie dowiedziałem się nigdy, skąd pochodził. Nawet co do wieku jego - aczkolwiek nazwałem go młodzieńcem - zachodziło coś, co w niemałe wprawiało mnie zakłopotanie. Wyglądał młodo - i chełpił się tą swoją młodością - ale bywały chwile, kiedy bez trudu mogłem wyobrazić sobie, iż ma ze sto lat. Nic jednak nie było w nim bardziej niezwykłego, niż powierzchowność. Był ogromnie wysoki, szczupły i mocno przygarbiony. Kończyny miał nadzwyczaj długie i chude, zaś czoło szerokie i niskie, organizm jego był zupełnie pozbawiony krwi. Usta miał duże i ruchliwe, zaś podobnie nierównych, jakkolwiek zdrowych zębów nie zdarzyło mi się przedtem widzieć w żadnej szczęce ludzkiej. Mimo to wyraz jego uśmiechu bynajmniej nie był niemiły, jakby ktoś mógł przypuszczać; wszelako nie było w nim rozmaitości. Przejawiała się w nim jakaś głęboka melancholia - nieodmienny i nieustający smutek. Oczy miał nienormalnie duże i krągłe jak u kota. Źrenice jego w miarę przypływu światła ulegały zwężeniu lub rozszerzeniu podobnie jak źrenice kocie. W chwilach podniecenia oczy jego jarzyły się świetlistością wprost niepojętą; zdawały się wydzielać promienie świetlne, nie odbite, lecz dopływające od wewnątrz, podobnie jak wydziela je słońce lub pochodnia. Ale w okolicznościach zwyczajnych bywały takie przygasłe i zamglone, iż wywoływały wrażenie oczu u dawno pogrzebanego trupa.

Ta niezwykłość jego zdawała się sprawiać mu wiele przykrości i nieustannie napomykał o niej w tonie, na poły wyjaśniającym, na poły usprawiedliwiającym, co dotknęło mnie nader nieprzyjemnie, gdy go po raz pierwszy usłyszałem. Wszelako wnet przyzwyczaiłem się do tego i niemiłe wrażenie pierzchło. Nie tyle zapewniał, co raczej chciał - jak się zdaje - poddawać swym słuchaczom myśl, jak podówczas - że przewlekłe przypadłości newralgiczne pozbawiły go niezwykłej, dawnej urody i uczyniły zeń to, co miałem przed oczyma. Od wielu lat pozostawał pod opieką lekarza, nazwiskiem Templeton; był to starzec może siedemdziesięcioletni, którego spotkał po raz pierwszy w Saratodze i którego pomocy lekarskiej w owym czasie zawdzięczał, lub przynajmniej zdawało się mu, że zawdzięczał, znaczną poprawę zdrowia. Ostatecznie Bedloe, który był bogaty, zawarł umowę z doktorem Templetonem. W zamian za hojne wynagrodzenie roczne zgodził się tenże poświęcić cały swój czas i wiedzę lekarską na usługi chorego.

Doktor Templeton podróżował wiele za młodu i stał się w Paryżu gorącym zwolennikiem doktryn, głoszonych przez Mesmera. Jakoż tylko dzięki środkom magnetycznym powiodło mu się ulżyć przykrym dolegliwościom chorego. Rzecz prosta, iż powodzenie to rozbudziło w tymże ufność do poglądów, którym owe środki zawdzięczały swe powstanie. Jednakże doktor, podobnie jak wszyscy entuzjaści dokładał najusilniejszych starań, by nawrócić zupełnie swojego pacjenta, i w końcu udało mu się skłonić go do poddania się licznym eksperymentom. Powtarzał je tak często, iż wreszcie osiągnął wyniki, które obecnie są tak pospolite, że już nie zwracają niemal niczyjej uwagi, ale w czasach, o których piszę, były nader mało znane w Ameryce. Chcę przez to powiedzieć, iż między doktorem Templetonem a chorym ustalił się z wolna bardzo wyraźny i mocno zaznaczający się raport czyli stosunek magnetyczny. Nie zamierzam wprawdzie utrzymywać, że ten raport sięgał poza zwykłą władzę usypiania, wszelako stwierdzam, iż władza ta osiągnęła wielkie nasilenie. Za pierwszym razem wszelkie próby wywołania senności magnetycznej nie udały się zupełnie. Za piątym czy szóstym przejawy były tylko cząstkowe i wystąpiły zaledwie po przewlekłych wysiłkach. Dopiero za dwunastym razem tryumf był zupełny. Po czym wola chorego uległa tak nagle woli lekarza, iż kiedy poznałem ich obu, sen następował niemal niezwłocznie pod wpływem samej woli magnetyzera, i to nawet wówczas, gdy chory nie dostrzegał jego obecności. Nie wcześniej, jak obecnie, w roku 1845, kiedy podobne cuda znajdują codziennie potwierdzenie w zeznaniach tysięcy świadków, śmiem wspomnieć o tym pozornym niepodobieństwie, które mimo to jest przejawem najzupełniej rzeczywistym.

Usposobienie Augusta Bedloe było w najwyższym stopniu wrażliwe, pobudliwe i entuzjastyczne. Wyobraźnię miał nadzwyczaj mocną i twórczą, zaś nadmiar jej bujności pochodził niewątpliwie z nawykowego używania opium, które pochłaniał w wielkich ilościach i bez którego nie mógł istnieć. Miał zwyczaj zażywać dużą dawkę każdego ranka, zaraz po śniadaniu - lub raczej zaraz po wypiciu filiżanki mocnej kawy, gdyż nie jadał nic przed południem - po czym wybierał się sam, lub tylko w towarzystwie psa, na długą włóczęgę wśród pasma dzikich i posępnych wzgórz, które okalają Charlotesville od zachodu i południa i noszą szumne miano Gór Skalistych.

Pewnego mrocznego, ciepłego i mglistego dnia, pod koniec listopada, kiedy następuje owo szczególniejsze bezkrólewie pór roku, które w Ameryce zowie się latem indyjskim, Mr. Bedloe podążył jak zwykle w góry. Dzień minął, a jego wciąż nie było.

Około ósmej wieczorem, zaniepokojeni tą przewlekłą nieobecnością, zamierzaliśmy już przystąpić do poszukiwań, kiedy pojawił się nieoczekiwanie, w zdrowiu na ogół nie gorszym, niż zazwyczaj, lecz więcej, niż zwykle, ożywiony. To, co nam opowiedział o swej wycieczce i o zdarzeniach, które opóźniły jego powrót, było zaprawdę niezwykłe.

- Zapewne pamiętacie - mówił - iż około dziewiątej rano wyszedłem z Charlotesville. Podążyłem niezwłocznie w góry i około dziesiątej znalazłem się u wejścia do jakiejś skalnej gardzieli, zupełnie mi nieznanej. Wszedłem tam, śledząc pogmatwane zakręty tego przesmyku z wielkim zajęciem. Krajobraz, roztaczający się dokoła, aczkolwiek nie mógł mieć pretensji do wspaniałości, miał jednakże w sobie coś niewysłowionego, zaś dla mnie zachwycający wygląd ponurego opuszczenia. Pustkowie to wywoływało wrażenie zupełnej dziewiczości. Stąpając po zielonych upłazach i szarych skałach, jąłem ulegać przeświadczeniu, iż nie deptała ich przede mną stopa ludzka. Jakoż wejście do tej rozpadliny jest tak ustronne i - o ile nie zrządzi inaczej całe mnóstwo okoliczności - takie niedostępne, iż bynajmniej nie jest niepodobieństwem, że istotnie pierwszy tam się zabłąkałem - że byłem najpierwszym i jedynym wędrowcem, który dotarł do tego tajemniczego zakątka.

Gęsta i osobliwa mgła, czy raczej wyziewy, jakie są znamieniem indyjskiego lata i słaniały się podówczas ciężko nad wszystkimi przedmiotami, przyczyniały się niewątpliwie do pogłębienia nieokreślonych odczuwań, które te przedmioty wywoływały. Opary były tak gęste, iż wzrok mój ani przez chwilę nie sięgał dalej przed siebie niż na jakie dziesięć jardów. Szedłem ścieżką, nadzwyczaj krętą, a ponieważ słońca nie było widać, postradałem wkrótce wszelkie poczucie kierunku. Równocześnie doznałem objawów, które bywają zwykłym następstwem spożycia opium, a polegają na tym, iż świat zewnętrzny poczyna budzić moc wrażeń. A z drżenia liści, z zabarwienia źdźbła trawy, z kształtu koniczyny, z brzęku pszczoły, ze skrzenia się kropli rosy, z powiewu wiatru, z nikłych woni, dolatujących od lasu, poczynał się cały bezlik podniet - barwisty i radosny korowód myśli rapsodycznych i bezładnych.

Pogrążony w marzeniach, szedłem dalej przez kilka godzin. Tymczasem mgły zgęstniały do tego stopnia, iż w końcu stąpałem wprost po omacku. Wtem ogarnął mnie jakiś nieopisany niepokój - jakaś nerwowa opieszałość i drżenie. Bałem się, by nie runąć w przepaść. Przypomniały mi się dziwne opowiadania o tych Skalistych Wzgórzach, o dzikich i tajemniczych plemionach ludzkich, co zamieszkiwały ich lasy i jaskinie. Gnębiło mnie i rozstrajało mnóstwo przewidzeń - przewidzeń, tym bardziej gnębiących, że niepojętych. Nagle uwagę moją pochłonął głośny łoskot bębna.

Moje osłupienie nie miało oczywiście miary. Bęben w tych górach był rzeczą nieznaną. Nie byłby mnie więcej zdziwił odzew trąb archangielskich. Wszelako pojawiła się nowa i jeszcze bardziej zdumiewająca przyczyna zaciekawienia i zaniepokojenia. Oto coś szczęknęło czy brzęknęło, jak gdyby podzwaniał pęk wielkich kluczy - i w tejże samej chwili jakiś śniady, półnagi człowiek przebiegł tuż przede mną z krzykiem. Przesunął się tak blisko koło mnie, iż poczułem na twarzy jego gorący oddech. Trzymał w ręce jakieś narzędzie muzyczne, złożone z mnóstwa stalowych pierścieni. Biegnąc, potrząsał nim mocno. Zaledwie przepadł w mgłach, kiedy z rozwartą paszczą i gorejącymi ślepiami śmignęło za nim, dysząc, jakieś wielkie zwierzę. Nie mogłem co do niego się pomylić. Była to hiena.

Widok tego potwora złagodził raczej niż powiększył mój przestrach - gdyż utwierdziłem się w przeświadczeniu, że śnię i starałem się przebudzić. Szedłem śmiało i swobodnie dalej. Przecierałem oczy. Krzyczałem na całe gardło. Szczypałem się w ciało. Ujrzawszy jakieś źródełko, zatrzymałem się, umyłem sobie ręce, głowę i szyję. Zdawało mi się, że pierzchają dziwaczne przewidzenia, które mnie dotychczas dręczyły. Doznawałem wrażenia, iż stałem się nowym człowiekiem, więc kroczyłem chętnie i niewzruszenie nieznaną drogą.

W końcu, znużony wielce przechadzką i gnębiącą dusznością powietrza, usiadłem pod drzewem. W tejże samej chwili zajaśniała blada poświata słoneczna i cień liści owego drzewa zarysował się z lekka, lecz wyraźnie na murawie. Na cień ten patrzyłem ze zdumieniem przez kilka minut. W końcu spojrzałem w górę. Drzewo to było palmą.

Zerwałem się na równe nogi, a niepokój mój nie miał granic - gdyż przeświadczenie, że śnię, już mi nie wystarczało. Widziałem -czułem, że mam zupełną władzę nad moimi zmysłami - i oto te zmysły wnosiły w mą duszę ogrom wrażeń, nowych i niezwyczajnych. Upał stał się nagle nieznośny. Dziwne jakieś wonie przesycały powietrze. Głuchy i przeciągły szmer, jak gdyby dolatujący od wielkiej, lecz spokojnie płynącej rzeki, szumiał mi w uszach, przerywany co chwila osobliwym rozgwarem mnogich głosów ludzkich.

Nadsłuchiwałem, odrętwiały ze zdumienia, którego wysłowić nie zdołam, gdy wtem silny i krótki powiew wiatru rozwiał niby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej ciężkie opary mgieł.

Ujrzałem, że siedzę u podnóża wysokiej góry, wznoszącej się nad rozległą równiną, wskroś której snuła się kręto majestatyczna rzeka. Na brzegu tej rzeki widniało miasto o wyglądzie wschodnim, podobne do tych, o jakich opowiadają Baśnie Arabskie, ale stokroć jeszcze dziwniejsze od wszelkich opisów. Z mojego miejsca, które znajdowało się znacznie wyżej od poziomu miasta, widziałem wszystkie zakręty i narożniki, jak na mapie. Ulice były nieprzeliczone i krzyżowały się bezładnie we wszystkich kierunkach, wszelako wyglądały raczej jak długie, kręte aleje niż jak arterie miejskie, i roiły się od ludności. Domostwa przedstawiały się nadzwyczaj malowniczo. Ze wszech stron wyzierał chaos balkonów, werand, minaretów, kaplic i fantastycznie rzeźbionych wieżyczek. Bazarów było mnóstwo - a wszystkie przepełnione nieprzebraną rozmaitością towarów - jedwabiów, muślinów, lśniącego oręża, najwspanialszych drogocenności i klejnotów. Obok tego wszystkiego zewsząd rzucały się w oczy chorągwie i palankiny; lektyki ze strojnymi kobietami, których lica kryły się pod gęstymi zasłonami; słonie w kapiących złotem czaprakach; dziwnie rzeźbione bałwany; bębny, sztandary, gongi, włócznie, złociste i srebrzyste buławy. Zaś wśród tego zgiełku i ciżby pośród powszechnego ścisku i zamieszania - wśród miliona czarnych i żółtych ludzi, o rozmaitych brodach, odzianych w turbany i powłóczyste szaty wałęsało się nieprzebrane mnóstwo odświętnie uwieńczonych byków, a całe chmary sprośnych, lecz uświęconych małp wspinały się, paplając i wrzeszcząc, po narożnikach meczetów lub huśtały się na minaretach i wieżyczkach. Z mrowiących się ulic zbiegały ku rzece niezliczone stopnie schodów, prowadzących do łazienek, zaś rzeka zdawała się z trudem torować sobie drogę wśród olbrzymiej floty ładownych okrętów, co na ogromnej przestrzeni pokrywały jej powierzchnię. Opodal od miasta widniały majestatyczne nieraz kępy palm daktylowych i kokosowych oraz innych drzew, rosochatych i odwiecznych. Gdzieniegdzie ukazywały się pola ryżowe, słomiane strzechy chat chłopskich, stawki, obozy cygańskie lub jawiła się na widnokręgu samotna postać smukłej dziewczyny, co z dzbanem na głowie, podążała ku roztoczy rzecznej.

Powiecie zapewne, że śniłem, ale nie. Co widziałem - co słyszałem - co myślałem - nie miało nic wspólnego z niezawodnymi oznakami snu. Wszystko to posiadało swą bezwzględną samoistność. Kiedy bowiem począłem wątpić, czy istotnie nie marzę, poddałem się mnóstwu prób, które mnie rychło przekonały, że nie. Otóż gdy ktoś śni i we śnie podejrzewa, że śni, to podejrzewanie owo niezawodnie się potwierdza i śpiący omal natychmiast się budzi. Toteż Novalis się nie myli, gdy powiada, że „jesteśmy bliscy jawy, gdy się nam śni, że śnimy”. Gdyby widzenie moje odbyło się bez jakichkolwiek z mej strony podejrzeń, że jest snem, to byłoby nim na pewno; ponieważ jednak odbyło się inaczej, było podejrzewane i sprawdzane, przeto muszę je zaliczyć do rzędu innych zjawisk.

- Co do tego nie jestem pewien, czy pan się nie myli; - wtrącił Dr Templeton - lecz proszę opowiadać dalej. Wstał pan i zeszedł ku miastu.

- Wstałem - powtórzył Bedloe, spoglądając na lekarza z wyrazem głębokiego zdumienia - wstałem, jak pan powiada, i zszedłem do miasta. Po drodze znalazłem się wśród nieprzebranej tłuszczy, co przewalała się wszystkimi ulicami w tym samym kierunku i we wszystkich swych czynach objawiała najdziksze rozpętanie. Bardzo rychło, skutkiem jakiejś niepojętej podniety, poczułem, iż niezmiernie żywo przejmuję się tym wszystkim, na co się zanosiło. Zdawało mi się, jak gdybym miał świadomość, że przyjdzie mi odegrać ważną rolę, aczkolwiek nie zdawałem sobie jasno sprawy, na czym miała ona polegać. Jednakże względem otaczającej mnie ciżby odczuwałem głęboką, wrogą niechęć. Wymknąłem się spomiędzy niej i śpiesznie, ustronnymi ścieżkami, podążyłem ku miastu. Wrzało ono rozpętanym zamętem i walką. Niewielka garstka ludzi, odzianych na poły po hindusku, na poły po europejsku i dowodzona przez jakiegoś gentlemena w mundurze, po części angielskim, toczyła bardzo nierówną walkę z motłochem, zalegającym ulice. Stanąłem po stronie słabszej, uzbroiłem się w oręż poległego oficera i walczyłem - sam nie wiem, czemu - z nerwową zajadłością rozpaczy. Wkrótce przemogły nas tłumy i zmusiły szukać schronienia w jakiejś altanie. Zabarykadowaliśmy się tam i na razie byliśmy zabezpieczeni. Z okienka, znajdującego się na poddaszu kiosku, widziałem kipiące wzburzeniem mrowie ludzkie, które otaczało i oblegało świetny pałac, wznoszący się tuż nad brzegiem rzeki. Wtem z górnego okna tegoż pałacu spuściła się jakaś postać po linie, skręconej z turbanów swych służebników. Łódź była w pogotowiu i przewiozła ją pośpiesznie na przeciwległy brzeg rzeki.

A potem nowe jakieś pragnienie owładnęło mą duszą. Przemówiwszy w naglących i energicznych słowach do mych towarzyszy, pozyskałem kilku z nich dla mojego przedsięwzięcia i wypadliśmy zuchwale z altany. Rzuciliśmy się na tłum , który go otaczał. Zrazu pierzchnęli przed nami. Tymczasem oddaliliśmy się bardzo od altany i zagłębili w wąskich uliczkach, wśród wysokich, pochyłych domostw, do których nigdy nie zaglądało słońce. Motłoch napierał na nas potężnie, godząc w nas swymi włóczniami i zasypując chmarą strzał. Były one bardzo osobliwe i przypominały poniekąd krzywe malajskie krissy. Naśladowały kształtem pełzającego węża, były długie, czarne i miały zatrute ostrza. Jedna z nich ugodziła mnie w prawą skroń. Zachwiałem się i upadłem. Owładnęła mną mdłość, niezwłoczna i okropna. Jąłem się rzucać - zatchnąłem się - i umarłem.

- Chyba nie będzie pan się teraz upierał - rzekłem z uśmiechem - iż cała pańska przygoda nie była snem. Czyżby pan był gotów utrzymywać, że pan nie żyje?

Mówiąc te słowa, spodziewałem się, że Bedloe mi odpowie jakimś wesołym żartem; tymczasem ku mojemu zdumieniu zawahał się, drgnął, pobladł przeraźliwie i nie odezwał się wcale. Spojrzałem na Templetona. Siedział wyprostowany i nieruchomy w swym krześle - zęby mu szczękały, a oczy wystąpiły ze swych łożysk.

- Cóż dalej? - rzekł w końcu ochrypłym głosem.

- Przez kilka minut - podjął Bedloe wątek swego opowiadania - jedynym moim poczuciem - jedynym wrażeniem była ciemność i nicość oraz świadomość śmierci. W końcu zdało mi się, jak gdyby silny i nagły wstrząs, ni to prąd elektryczny, przeniknął mą duszę. Wraz z nim powróciło poczucie sprężystości i światła. Czułem je - ale go nie widziałem. W oka mgnieniu wydało mi się, że podnoszę się z ziemi. Wszelako nie posiadałem obecności cielesnej, ani też widzialnej, słyszalnej czy dotykalnej. Ciżba odeszła. Zgiełk ucichł. Miasto było względnie spokojne. Pode mną leżał mój trup ze strzałą w skroni; głowa jego była ogromnie obrzękła i zniekształcona. Przy tym czułem tylko wszystko - a nie widziałem. Nie obchodziło mnie nic. Nawet trup mój zdawał mi się czymś, co nie miało ze mną nic wspólnego. Woli nie miałem, wszelako doznawałem wrażenia, że coś wprawiło mnie w ruch i że pierzchałem, ważąc się w przestworzach, z miasta tą samą ustronną ścieżką, którą przyszedłem do niego. Gdy przybyłem do tego miejsca w wąwozie, gdzie spotkałem przedtem hienę, doznałem znowu wstrząsu jakby od baterii galwanicznej; odzyskałem poczucie ciężaru, woli i istoty cielesnej. Stałem się znowu dawniejszą jaźnią ludzką i pośpiesznie podążyłem z powrotem - wszelako to, co zaszło, nie zatraciło wyrazistej mocy rzeczywistości i nawet obecnie, bodaj na chwilę, nie mogę zniewolić mego pojmowania, by uważało tę przeszłość za sen.

- Bo też nim nie była - odezwał się Templeton uroczyście -wszelako byłoby bardzo trudno powiedzieć, jak ją inaczej określić. Przyjmijmy tylko, iż dusza człowieka nowoczesnego znajduje się u rubieży jakichś osłupiających odkryć psychologicznych. Poprzestańmy na tym przypuszczeniu. O ile zaś chodziło o inne szczegóły, to mogę dać pewne wyjaśnienia. Oto akwarela, którą byłbym pokazał panu już dawniej, gdyby jakieś nieokreślone uczucie grozy nie wstrzymywało mnie od tego.

Spojrzeliśmy na malowidło, które nam pokazał. Nie dostrzegłem niczego nadzwyczajnego, ale wrażenie, jakie wywarło ono na Bedloe'u było niesłychane. Ujrzawszy je, omal nie zemdlał. A jednak była to tylko miniatura - przedziwnie, co prawda, odtwarzająca jego własne, wyraziste rysy. Przynajmniej przyszło mi to na myśl, gdy na nią patrzałem.

- Niech pan zobaczy datę tego malowidła! - mówił Templeton. - Zaledwie jest widoczna - ot, tu - w tym rogu - widzi pan? -rok 1780... W tym roku portret ten wykonano. Jest to podobizna mojego przyjaciela - niejakiego Mr. Oldeba - do którego przywiązałem się bardzo podczas pobytu w Kalkucie, kiedy wielkorządcą był Warren Hastings. Miałem wówczas zaledwie dwadzieścia lat. Kiedy ujrzałem pana w Saratodze, przedziwne podobieństwo między panem a tym portretem skłoniło mnie, że przemówiłem po raz pierwszy, że zapragnąłem pańskiej przyjaźni i doprowadziłem w końcu do układu, dzięki któremu stałem się nieodłącznym pańskim towarzyszem. Czyniąc to, ulegałem po części, i być może przede wszystkim, nieukojonej żałości po zmarłym, ale w znacznej mierze przyczyniała się również do tego niespokojna i nie pozbawiona lęku ciekawość, dotycząca pańskiej osoby.

Opowiadając nam o swej wizji w górach, opisał pan z drobiazgową dokładnością hinduskie miasto Benares, położone nad Świętą Rzeką. Zaburzenia, walki i rzezie stanowiły istotny wątek powstania Cheyte Singa, które wybuchło w 1780 r. i zagrażało Hastingsowi niebezpieczeństwem życia. Człowiek, który uszedł przy pomocy powroza, ukręconego z turbanów, był to sam Cheyte Sing. Oddział, osaczony w altanie, składał się z sipay'ów i oficerów angielskich, dowodzonych przez Hastings'a. Należałem do tego oddziału i nie zdołałem zapobiec nierozważnej i nieszczęśliwej wycieczce oficera, który poległ w ścisku od zatrutej strzały bengalskiego łucznika. Oficerem tym był mój najdroższy przyjaciel Oldeb. Przekona się pan z tego rękopisu (tu mówiący pokazał nam notatnik, w którym kilka kartek było zapisanych świeżym - jak mi się zdawało - pismem), że kiedy panu marzyły się te zdarzenia w górach, ja tu równocześnie ujmowałem je w słowa i przenosiłem na papier.

W jakiś tydzień po tej rozmowie pojawiła się w miejscowym dzienniku wzmianka następująca:

Czyniąc zadość bolesnemu obowiązkowi, zawiadamiamy o zgonie Mr. Augusta Bedlo, gentlemana, który swym ujmującym zachowaniem się i licznymi zaletami od dawna zjednał sobie serca obywateli charlottesvillskich.”

Mr. Bedlo już od kilku lat cierpiał na newralgię, która niejednokrotnie zagrażała jego życiu; wszelako należy ją uważać tylko za pośrednią przyczynę jego śmierci. Bezpośrednia natomiast przyczyna była nadzwyczaj osobliwa. Podczas wycieczki, którą przed kilku dniami odbył w Górach Skalistych, nabawił się lekkiego przeziębienia i gorączki, ta zaś wywołała uderzenie krwi do głowy. By mu ulżyć, Dr Templeton zarządził puszczenie krwi. Przystawiono mu więc pijawki do skroni. W przeraźliwie krótkiej chwili chory zakończył życie. Okazało się, że do naczynia z pijawkami dostała się przypadkiem robakowata pijawka jadowita, napotykana niekiedy w okolicznych stawach. Wpiła mu się ona w małą tętniczkę na prawej skroni. Nadzwyczajne jej podobieństwo do pijawki leczniczej było przyczyną przeoczenia, które zauważono za późno.”

''Przyp. Pijawka jadowita z Charlottesville daje się zawsze rozpoznać w odróżnieniu od pijawki lekarskiej po czarnym zabarwieniu, przede wszystkim zaś po kłębieniu się, czyli po ruchach robaczkowatych, przypominających wielce ruchy węża.”

Rozmawiałem właśnie z redaktorem owego dziennika o tym szczególniejszym zdarzeniu, kiedy przyszło mi na myśl zapytać go, dlaczego pisownia nazwiska zmarłego opiewała w nekrologu: Bedlo.

- Przypuszczam - rzekłem - iż miał pan pewne dane, posługując się tą pisownią, ale zawsze dotychczas sądziłem, że nazwisko to należy pisać z „e” na końcu.

- Dane? - nie! - odparł. - To tylko błąd drukarski. Jak świat

Światem nazwisko to pisze się Bedlo z dodatkiem „e”. Nie znam nikogo, kto by je pisał inaczej.

- Zatem - szepnąłem do siebie, odchodząc - zatem może się zdarzyć, że prawda bywa dziwniejsza od wszelkiego zmyślenia - bo czymże jest Bedlo bez „ e”, jeśli nie odwróceniem słowa Oldeb? A ten człowiek mi powiada, że to błąd drukarski!

PRZYPADEK PANA WALDEMARA

Jeżeli mój niezwykły eksperyment z p. Waldemarem obudził w swoim czasie żywe zainteresowanie, nie było w tym nic dziwnego. Był to po prostu cud, nawet przy uwzględnieniu wyjątkowych okoliczności.

Osoby zainteresowane, pragnąc dochować tajemnicy, dały wówczas niechcący powód do dziwacznych opowiadań i postawiły całą tę sprawę w fałszywym świetle. Opowiadania te przyczyniły się do wielkiej kompromitacji. Ja ze swej strony chcę przedstawić ten wypadek tak, jak ja go rozumiem, jako naoczny świadek zajścia.

W ciągu ostatnich trzech lat całą uwagę skupiłem na zagadnieniu magnetyzacji, lecz w całej serii dokonywanych doświadczeń miałem jeden tylko wypadek niezwykły, niewytłumaczony. Nikt dotychczas nie był magnetyzowany ''in articulo mortis”, chciałem więc przekonać się, czy pacjent może ulec w tym stanie jakimkolwiek wpływom magnetyzmu, a po wtóre, czy w razie stwierdzenia wpływu, wpływ ten jest osłabiony, czy zwiększony. Po trzecie wreszcie, jak długo i do jakiego stopnia podobna operacja może powstrzymać ingerencję śmierci.

Długo szukałem osobnika, z którego pomocą mógłbym wyświetlić tę tajemnicę, gdy nagle przypadek sprawił, że zetknąłem się z moim dawnym przyjacielem, p. Waldemarem, znanym bibliofilem i autorem, używającym pseudonimu Issachar Mara.

Pod koniec 1830 roku zamieszkał on w Londynie, gdzie zwracał powszechną uwagę swoją chudością i białymi jak śnieg faworytami, stanowiącymi rażący kontrast z gęstą kruczą czupryną. Posądzano go, że nosi perukę. P. Waldemar cierpiał na hyperestezję, nadawał się więc bardzo do doświadczeń magnetycznych. Za każdym razem udawało mi się uśpić go bez trudności.

Na kilka miesięcy przed naszym spotkaniem doktorzy orzekli o nim, że ma suchoty daleko posunięte. Miał od tej pory zwyczaj opowiadać z dziwnym spokojem i zimną krwią o zbliżającej się śmierci, jak o czymś, czego ani uniknąć nie można, ani nad czym zbytnio rozpaczać nie warto.

Gdy w mózgu mym powstała myśl, o której na wstępie wspomniałem, nie omieszkałem zwierzyć się z tego p. Waldemarowi. Znałem go zbyt dobrze jako poważnego filozofa i człowieka, abym miał się obawiać sprzeciwu, tym bardziej, że pacjent mój nie posiadał w Ameryce rodziny, która mogłaby stawiać opór jego woli. Wyłożyłem mu o co mi chodzi i byłem zdziwiony jego wielkim zainteresowaniem się mymi zamiarami, ponieważ nigdy przedtem nie zdradzał sympatii dla mych studiów.

Teraz zaś dziwaczność mego projektu obudziła w nim ciekawość.

Stanęło na tym, że obiecał zawiadomić mnie o zbliżającej się według orzeczenia lekarzy śmierci na dwadzieścia cztery godziny przed faktem.

Minęło siedem miesięcy. Pewnego dnia otrzymałem bilecik tej treści:

Kochany P...

Możesz przyjechać zaraz. D... i F... orzekli, że jutro już odejdę od Was na zawsze. Może mylę się co do minuty, ale zdaje mi się, że obliczyli zupełnie dobrze.

Waldemar

Pismo to otrzymałem w pół godziny po napisaniu. W kwadrans potem byłem u łoża umierającego. Nie widziałem go od dziesięciu dni i przeraziła mnie zmiana, jaka w nim zaszła. Twarz chorego miała barwę ołowiu, oczy zgasły. Był tak wychudzony, że skóra przyschła do kości. Puls stał się prawie nie wyczuwalny. Lecz dziwne było jedno: władze umysłowe nie uległy destrukcji. Posiadał jeszcze spory zasób sił fizycznych. Mówił, powoli ale zupełnie wyraźnie. Gdy wchodziłem, notował coś, siedząc oparty o poduszki. Byli przy nim lekarze D... i F...

Uścisnąwszy rękę chorego, odprowadziłem lekarzy na stronę, aby dowiedzieć się kiedy zgon nastąpi. Orzekli obaj, że chory umrze nazajutrz, mniej więcej o północy. Była sobota, godzina siódma wieczór. Doktorzy D... i F... pożegnali chorego. Nie mieli zamiaru powrotu, ale na moją prośbę obiecali wrócić o dziesiątej.

Po ich wyjściu rozmawialiśmy długo i swobodnie o zbliżającej się śmierci i o zamierzonym przeze mnie doświadczeniu. Chory był spokojny. Zdradzał żywą ochotę poddania się temu doświadczeniu, nalegał nawet, żebym zaraz rozpoczął. Odesłałem więc służbę, w pokoju pozostał tylko student, medyk, Teodor L.

Nie miałem wiele czasu do stracenia, gdyż życie chorego uchodziło szybko. Około godziny 8, biorąc go za rękę, prosiłem, żeby oświadczył panu L., że przystępuje do doświadczenia na własne żądanie.

Odpowiedział szybko ale wyraźnie:

- „Tak! chcę być zahipnotyzowany” - i dodał: -” boję się, żebyście się nie spóźnili”.

Prócz nas w pokoju znajdowała się jeszcze para dozorców: mężczyzna i kobieta. Nie śmiałem przystąpić do dzieła, nie mając pod ręką na wypadek nagłego nieszczęścia innych, wiarygodniejszych niż ci ludzie świadków. Pierwotnym moim zamiarem było czekać na powrót lekarzy. Dałem się jednak nakłonić do rozpoczęcia doświadczeń, skutkiem usilnych nalegań pana Waldemara, także z powodu własnego przeświadczenia, że nie należy tracić ani chwili czasu, gdyż agonia w oczach się przybliża.

P. L. przyrzekł mi, że wszystko, co nastąpi, zaprotokołuje dokładnie, toteż to, co teraz opowiem, jest po części wyciągiem, po części dosłownym powtórzeniem jego notatek.

Brakowało jeszcze pięciu minut do 8- mej, kiedy, ująwszy rękę chorego, zwróciłem się doń z prośbą, aby możliwie najgłośniej oświadczył wobec p. L, że jest to jego własną, wolną i nieprzymuszoną wolą, abym na jego osobie dokonał w tej chwili eksperymentów magnetycznych.

Słabo, lecz całkiem zrozumiale odpowiedział:

- Tak, chcę być zamagnetyzowany, - i dodał: - Boję się, czy nie za długo pan z tym zwlekał...

W chwili kiedy to mówił, rozpocząłem wykonywać passy. Widoczne było, że od pierwszego pociągnięcia mej ręki uległ wpływowi fal magnetycznych, jednak pomimo, iż wytężyłem wszystkie siły, nie wywołało to żadnych objawów. Tak przyszła dziesiąta i lekarze D. i F. zjawili się w pokoju chorego. Objaśniłem ich w kilku słowach, co zamyślam, a kiedy nie sprzeciwili się temu, oświadczając, że pacjent leży w agonii - wznowiłem bezzwłocznie moje zabiegi. Zmieniłem tylko kierunek passów, wykonując je nie w poprzek, lecz z góry na dół, przy czym wpatrywałem się niewzruszenie w prawe oko chorego.

Puls jego stawał się zaledwie wyczuwalny, oddech zmienił się w rzężenie, dające się słyszeć w półminutowych odstępach.

Stan ten trwał bez zmian około kwadransa. Po upływie tego czasu z piersi umierającego wydobył się naturalny głęboki jęk, charczący oddech ustał - rzężenia nie można było dosłyszeć, natomiast pauzy pomiędzy poszczególnymi oddechami pozostały takie same.

Ręce i nogi pacjenta zimne były jak lód.

Pięć minut przed jedenastą spostrzegłem nieomylne znaki magnetycznego działania. Otępiałe wejrzenie oka ustąpiło miejsca temu stanowi naprężonego trwożnie, zwróconego ku wnętrzu postrzegania, które, za wyjątkiem wypadków somnambulizmu, nigdy się nie zdarza i którego nie rozpoznać niepodobna. Za pomocą kilku szybkich bocznych passów sprawiłem, że powieki Waldemara drgnęły z lekka, a za pomocą kilku dalszych powiodło mi się zamknąć je zupełnie. Wyniki te jednak nie zadowoliły mnie, kontynuowałem więc dalej moje zabiegi z największą siłą i całym napięciem woli, póki nie doprowadziłem do tego, że członki śpiącego, gdy im nadałem wygodne położenie, wyciągnęły się całkowicie. Nogi leżały teraz wyprostowane, ramiona spoczywały na poduszkach w nieznacznej odległości od bioder. Głowa była nieco wzniesiona.

Kiedy dokonałem tego wszystkiego, wybiła północ. Zażądałem wówczas od obecnych, aby zbadali stan p. Waldemara. Lekarze stwierdzili, że pacjent jest pogrążony w niezwykle głębokim śnie magnetycznym. Ciekawość ich osiągnęła najwyższe napięcie. Czekali co dalej nastąpi. Dr D. postanowił całą noc spędzić u łoża chorego, dr F. zaś oddalił się wprawdzie, ale z przyrzeczeniem, że nie omieszka rano powrócić. P. L. i para dozorców pozostali w pokoju.

Zostawiliśmy p. Waldemara w zupełnym spokoju do godziny trzeciej rano. Przystąpiwszy do niego ponownie, znalazłem go w tym samym stanie, w jakim znajdował się w chwili odejścia dr F. Leżał jak przedtem, puls ledwo można było wyczuć, oddech był tak słaby, że ledwie dało się go zauważyć przy zbliżeniu do ust lusterka; oczy zamknięte, ciało sztywne i zimne jak marmur. Poza tym wszystkim jednak w całym wyglądzie bezwarunkowo nic trupiego.

Zbliżywszy się do p. Waldemara, spróbowałem drobnego doświadczenia, starając się oddziaływać na jego prawe ramię. Miało ono wykonać ruchy, odpowiadające ruchom mego ramienia, które przesuwałem łagodnie nad jego ciałem w jedną i drugą stronę. Do tej pory doświadczenie to nie udawało mi się z nim nigdy i, zaiste, nie śmiałem nawet przypuścić, że mi się ono tym razem powiedzie. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy ramię Waldemara bez najmniejszego oporu poczęło towarzyszyć mym ruchom we wszystkich kierunkach. Postanowiłem wobec tego odważyć się na wyrzeczenie kilku słów.

- Waldemarze! - Czy śpisz?

Nie odpowiedział, zauważyłem jednak lekkie drżenie warg, co skłoniło mnie do powtórzenia wyrzeczonych słów ponownie. Za trzecim razem całym ciałem leżącego wstrząsnął lekki dreszcz. Powieki rozchyliły się , odsłaniając wąskie, białe pasemko gałki ocznej. Wargi poruszały się słabo, ledwie słyszalnym szeptem:

- Śpię. Nie budźcie mnie. Chciałbym tak umrzeć!

Zbadałem mego pacjenta: ciało sztywne jak dawniej, prawe ramię posłuszne ruchom mej ręki. Zapytałem go:

- Czy czujesz jeszcze ból w piersiach?

Odpowiedział natychmiast, lecz jeszcze mniej wyraźnie niż poprzednio:

- Żadnych bólów - umieram.

Nie uważałem za wskazane niepokoić go nadal. Na krótko przed świtem przybył dr.F. i zdziwił się niepomiernie, znalazłszy pacjenta przy życiu. Zbadał puls i przysunął do ust zwierciadło, po czym na jego żądanie spytałem Waldemara:

- Czy śpisz jeszcze?

Upłynęło kilka minut, nim usłyszałem odpowiedź. Przez ten czas zdawało się, że pacjent zbiera rozproszone siły. Kiedy powtórzyłem pytanie po raz czwarty, bardzo słabo, prawie niedoslyszalnie rzekł:

- Śpię. Umieram...

Lekarze wyrazili obecnie życzenie, ażeby zostawić p. Waldemara w obecnym jego stanie aż do chwili zgonu, który, według jednomyślnego ich orzeczenia, powinien był nastąpić w przeciągu kilku minut. Postanowiłem wszakże zagadnąć umierającego raz jeszcze. Powtórzyłem w tym celu pytanie.

Gdy wymawiałem wyrazy, w rysach uśpionego dokonywała się wielka przemiana. Oczy otwierały się powoli, źrenice zachodziły pod górne powieki, ciało pokryła jakby trupia barwa, a okrągłe, gruźlicze plamy, odcinające się dotąd ostro na obu policzkach, zniknęły naraz, jakby je kto zdmuchnął. Posługuję się tym porównaniem, ponieważ szybkość ich zniknięcia przypominała żywo gaśnięcie płomienia świecy, na który silnie dmuchnięto. Jednocześnie dolna warga wysunęła się ku przodowi, odsłaniając z charakterystycznym mlaśnięciem zęby, usta rozwarły się i obrzmiały, czarny, nabiegły krwią język ukazał się wyraźnie. Mam prawo przypuszczać, że wszyscy obecni obeznani byli ze zgrozą konania, w tej chwili jednak wygląd p. Waldemara był tak straszny, że odsunęliśmy się w przerażeniu od łóżka.

Pojmuję doskonale, że doszedłem w opowiadaniu moim do tego punktu, gdy czytelnik traci bezwarunkowo wszelką wiarę w prawdziwość mych słów. Obowiązkiem mym wszakże jest opowiadać dalej.

W organizmie p. Waldemara nie udało się wykryć najlżejszego nawet śladu funkcji fizjologicznych. Przekazaliśmy jego ciało, jako martwe, dozorcom, gdy naraz język jego uległ gwałtownemu drganiu. Zjawisko to trwało około minuty. Po upływie tego czasu spomiędzy szeroko rozdziawionych, nieruchomych szczęk wydobył się głos, niemożliwy do opisania.

Mowa nasza posiada wszystkiego dwa - trzy określenia, które można by w pewnej mierze tutaj zastosować. Mógłbym na przykład powiedzieć, że dźwięk miał brzmienie twarde, złamane, puste. Niepodobna atoli opisać całkowitego efektu dla tej prostej przyczyny, że uszom ludzkim nie zdarzyło się jeszcze nigdy słyszeć takiego dźwięku. Można by tylko wymienić tutaj dwie jego cechy charakterystyczne, aby dać przynajmniej jakie takie pojęcie o jego osobliwej nienaturalności. Po pierwsze głos ten dochodził do uszu ludzkich - a przynajmniej moich - ze znacznego jakby oddalenia, lub jak gdyby z głębokiej, podziemnej otchłani. Po drugie wywierał on na mnie - lękam się doprawdy, że nie będę w stanie zrozumiale tego określić - wrażenie, jakby dotykania czegoś galaretowego, czy też ciągnącego się lepko.

Jedno i drugie powiedziałem zarówno o barwie, jak o jakości głosu. Muszę też zaznaczyć, że składał się z jasnych, ba, nawet z cudownie przenikliwą wyrazistością występujących sylab. Pan Waldemar odpowiadał widocznie na pytanie, postawione przeze mnie ostatnio. Przypominam sobie, że pytałem go, czy jeszcze śpi. Mówił teraz:

- Tak... nie. Spałem, lecz teraz... teraz umarłem.

Nikt z obecnych nie zdołał ukryć, ani nawet opanować przerażenia. Słowa umarłego zjeżyły włosy na głowie... Student L. zemdlał. Dozorcy uciekli z pokoju i niepodobna ich było nakłonić do powrotu. Moich własnych wrażeń nie potrafiłbym opisać. Około godziny spędziliśmy w milczeniu, zajęci cuceniem p. L. Gdy odzyskał przytomność, przystąpiłem ponownie do zbadania stanu p. Waldemara.

Stan ten nie uległ żadnej widocznej, zmianie, z tą różnicą, że zwierciadło nie wykazywało już śladów oddechu. Próba puszczenia krwi z ramienia nie powiodła się. Ramię to przestało również ulegać mej woli. Daremnie usiłowałem uczynić je powolnym ruchom mej ręki. Jedyną istotną oznaką magnetycznego wpływu były wibrujące poruszenia języka, ponawiające się za każdym zapytaniem, jakie do p. Waldemara skierowałem. Zdawało się, że czyni wysiłki, aby mi odpowiedzieć, lecz nie ma na to dość siły woli. Na pytania pozostałych osób był zupełnie niewrażliwy - chociaż starałem się każdego z obecnych wprowadzić z nim w kontakt magnetyczny. Zdaje się, że przytoczyłem już wszystko niezbędne do zrozumienia stanu p. Waldemara. Posiano po innych dozorców i koło dziesiątej opuściłem dom mego pacjenta w towarzystwie p. L. oraz obu lekarzy.

Po południu zeszliśmy się tam znowu, aby zobaczyć chorego. Stan jego nie uległ zmianie. Zaczęliśmy dyskutować nad celowością i wykonalnością przebudzenia go, i zgodziliśmy się, że to by do niczego nie doprowadziło, widoczne bowiem było, że śmierć, lub to, co zazwyczaj śmiercią nazywane bywa, zostało przez magnetyzację powstrzymane. Wydało się nam oczywiste, że jeżeli zbudzimy p. Waldemara, to sprowadzimy nań natychmiastową, a przynajmniej rychłą śmierć.

Od tego czasu aż do końca ubiegłego tygodnia - łącznie około siedmiu miesięcy - kontynuowaliśmy codziennie w domu p. Waldemara nasze doświadczenia, niekiedy z udziałem innych lekarzy i przyjaciół. Przez cały ten czas p. Waldemar pozostawał ściśle w tym samym stanie, pod ciągłą opieką dozorców.

Dopiero w ubiegły piątek zdecydowaliśmy się ostatecznie przystąpić do obudzenia uśpionego, a przynajmniej spróbować doprowadzić je do skutku. Przyznaję, że powodem tylu dysput w kołach prywatnych i tylu przykrych wrażeń wśród publiczności, było nie co innego, jak nieszczęśliwy rezultat tego właśnie eksperymentu.

Celem zbudzenia p. Waldemara ze snu magnetycznego zacząłem wykonywać odpowiednie passy. Czas jakiś pozostawały one bez skutku. Pierwszą oznaką powrotu do przytomności było częściowe opuszczenie się gałki ocznej. Najdziwniejszym z objawów, towarzyszących temu zjawisku było wypłynięcie spod powiek wielkiej ilości żółtawej ropy o nadzwyczajnie ostrym i przykrym zapachu.

Nakłoniono mnie wówczas, abym przedsięwziął jedno jeszcze doświadczenie z oddziaływaniem na ramię pacjenta. Spróbowałem, ale bezskutecznie. Wtedy dr F. wyraził życzenie, abym zadał p. Waldemarowi jakieś pytanie zapytałem więc:

- Waldemarze! czy możesz dać nam do poznania, co czujesz w tej chwili lub jakie masz życzenia?..

Zaraz po tych słowach wystąpiły na policzkach zapytanego gruźlicze, czerwone plamy. Język począł drżeć, lub ściślej: poruszać się w ustach w jedną i drugą stronę. Szczęki zadrgały również. Tylko wargi pozostały nieruchome. Na koniec wśród tych kurczowych drgawek dał się słyszeć ten sam, który już opisałem, głos:

- Na Boga!.. prędzej!.. prędzej!.. uśpijcie mnie na nowo... albo... obudźcie mnie!.. prędko!.. mówię wam... umarłem!..

Jakby mnie paraliż tknął. Nie wiedziałem przez chwilę, co czynić. Przede wszystkim starałem się uspokoić pacjenta. Lecz, kiedy mi się to w żaden sposób nie udawało, wytężyłem na nowo wszystkie siły, aby go obudzić. Wierzyłem, a przynajmniej wmawiałem w siebie, że mi się to powiedzie. Przekonany jestem również, że wszyscy obecni byli także na to przygotowani.

Tymczasem niemożliwością wprost było, aby jakakolwiek istota ludzka zdołała przewidzieć, co się w rzeczywistości stanie.

Kiedy po słowach „umarłem!., umarłem!..”, wychodzących wprost z języka p. Waldemara - bez żadnego udziału warg - począłem szybko wykonywać passy magnetyczne, nagle w przeciągu minuty, a może i krócej - całe jego ciało dosłownie rozpadło się ze szczętem, przeobraziwszy się w zgniłą substancję pod moimi rękoma. Przed oczami zebranych leżała teraz na łóżku bezkształtna masa we wstrętnym rozkładzie.

POGAWĘDKA Z MUMIĄ

Sympozjum ubiegłego wieczora nieco za dotkliwie dało się we znaki moim nerwom. Miałem haniebny ból głowy i byłem rozpaczliwie senny. Zamiast więc wyjść z domu i spędzić wieczór, jak zamierzałem, postanowiłem uczynić rzecz dużo mądrzejszą, mianowicie przekąsić coś na kolację i niezwłocznie położyć się do łóżka.

Oczywiście przekąsić coś lekkiego. Po prostu przepadam za grzankami z serem, wszelako więcej niż funt tego przysmaku naraz nie wydaje się rzeczą wskazaną. Od biedy można by się zgodzić na dwa. Zaś między dwoma i trzema jest tylko jedyna jedynka różnicy. Być może, iż ostatecznie zaryzykowałem cztery. Moja żona utrzymuje że pięć - i naturalnie miesza bardzo różne sprawy. Na abstrakcyjną liczbę: pięć, mógłbym zresztą się zgodzić, ale biorąc rzecz ściśle, odnosiła się ona do butelek brownstout`u, gdyż bez jego goryczki grzanki z serem są nie do zniesienia.

Spożywszy tę skromną kolacyjkę i włożywszy sobie na głowę czapeczkę nocną z tą błogą nadzieją, iż nie rozstanę się z nią aż do południa, złożyłem głowę na poduszce i przy pomocy najczystszego pod słońcem sumienia pogrążyłem się natychmiast w głębokim śnie.

Lecz czyż iściły się kiedykolwiek nadzieje ludzkie? Nie zdążyłem jeszcze chrapnąć po raz trzeci, gdy z ulicy przeraźliwie odezwał się dzwonek, a wnet potem rozległo się niecierpliwe kołatanie do drzwi, które obudziło mnie od razu. W chwilę później, kiedy jeszcze przecierałem oczy, rzuciła mi żona w twarz kartkę od starego mojego przyjaciela, doktora Ponnoner'a, Treść jej była następująca:

Przyjdź do mnie koniecznie, mój drogi, serdeczny druhu, skoro tylko tę kartkę otrzymasz. Przyjdź, a ucieszysz się wraz z nami. Po uporczywych, dyplomatycznych zabiegach udało mi się uzyskać od dyrektora Muzeum Miejskiego pozwolenie na zbadanie mumii wiesz, której. Mam pozwolenie rozwinąć ją i otworzyć, gdy zajdzie potrzeba. Będzie tylko kilku przyjaciół - i ty naturalnie. Mumia już jest u mnie w domu; zaczniemy ją rozwijać o jedenastej w nocy.

Twój oddany

Ponner.

Zanim zdążyłem przeczytać podpis, doznałem już wrażenia, iż jestem tak rozbudzony, jak tylko człowiek być może. Wyskoczyłem z łóżka zachwycony, przewracając wszystko po drodze, ubrałem się z pośpiechem wprost zadziwiającym i pośpieszyłem co tchu do doktora.

Zastałem tam bardzo wesołe towarzystwo. Oczekiwano mnie z ogromną niecierpliwością i zaraz przystąpiono do badania.

Mumia owa była jedną z dwu, przywiezionych przed kilku laty przez kapitana Sabretash'a, krewnego Ponnoner'a, z grobowca, położonego w pobliżu Eleithias, w górach Libijskich, znacznie powyżej Teb nad Nilem. Groty w tych okolicach, choć nie tak okazałe jak grobowce tebańskie, są znacznie więcej zajmujące, gdyż zawierają mnóstwo obrazów, przedstawiających prywatne życie Egipcjan. Komnata, z której pochodził okaz leżący przed nami wyróżniała się podobno ogromnym bogactwem takich obrazów, gdyż ściany były całkowicie pokryte freskami i płaskorzeźbami, a posągi, urny i wzorzyste mozaiki świadczyły o nieprzebranych bogactwach zmarłego.

Skarb ten złożono w muzeum dokładnie w tym samym stanie, w jakim go kapitan Sabretash znalazł, - to znaczy, że trumna była nienaruszona. Przez osiem lat stała tam, oglądana przez publiczność tylko, od zewnątrz. Mieliśmy zatem do naszego rozporządzenia całkowitą mumię, a kto wie, jak niezmiernie rzadko nieuszkodzone zabytki starożytności docierają do naszego wyobrażenia, ten pojmie od razu, iż mieliśmy wszelkie powody radować się tą gratką.

Zbliżywszy się do stołu, zobaczyłem wielką skrzynię, na jakieś siedem stóp długą, na trzy stopy szeroką i dwie i pół stopy głęboką. Była podłużna i nie miała kształtu trumny. Zrazu zdawało się nam, że była zrobiona z drzewa jaworowego, ale zaciąwszy nożem, przekonaliśmy się, iż nie było to drzewo, lecz tektura, a raczej papier mache, sporządzony z papirusu. Zdobiły ją szczodrze malowidła, przedstawiające obrzędy pogrzebowe oraz inne żałobne szczegóły, wśród których, bardzo rozmaicie rozmieszczone, widniały rządki znaków hieroglificznych, wyobrażających niewątpliwie imię zmarłego. Na szczęście znajdował się w naszym towarzystwie Mr. Gliddon, który z łatwością przełożył te znaki. Były one tylko fonetyczne i tworzyły słowo Allamistakeo.

Niełatwo nam przyszło otworzyć tę skrzynię bez uszkodzenia, dokonawszy jednak w końcu tego dzieła, znaleźliśmy wewnątrz drugą, podobną do trumny i znacznie mniejszą, ale zresztą nie różniącą się niczym od zewnętrznej. Szczelina między tymi trumnami była wypełniona żywicą, która przygasiła nieco barwy malowideł na skrzyni wewnętrznej.

Otworzywszy i tę z kolei ( co poszło nam bardzo łatwo), ujrzeliśmy trzecią skrzynię, również kształtu trumny, różniącej się od trumny tylko materiałem, z którego była zrobiona. Był w nim cedr, który wciąż jeszcze wydzielał właściwe sobie, aromatyczne wonie. Między drugą a trzecią skrzynią nie było odstępu, gdyż jedna mieściła się szczelnie w drugiej.

Odchyliwszy wieko trzeciej skrzyni, wyjęliśmy z niej zwłoki. Przypuszczaliśmy, iż będą, jak zwykle, gęsto spowite opaskami lnianymi, lecz zamiast nich znaleźliśmy coś, jakby pochwę papirusową, pokrytą warstwą gipsu, grubo złoconego i malowanego. Malowidła przedstawiały szczegóły, pozostające w związku z wszelakimi domniemanymi obowiązkami duszy oraz jej pojawienie przed różnymi bóstwami w otoczeniu wielu jednakowych postaci ludzkich, mających prawdopodobnie wyobrażać wizerunki osób zabalsamowanych. Od głowy do stóp rozciągał się na kształt kolumny prostopadły napis w heroglifach fonetycznych, głoszący znowu imię i tytuł zmarłego, tudzież imiona i tytuły jego krewnych.

Dokoła odsłoniętej szyi widniał naszyjnik z podłużnych, różnobarwnych pereł szklanych, ułożonych w ten sposób, iż tworzyły wizerunki bóstw, świętego żuka i uskrzydlonego globu. W pasie znajdował się również podobny różaniec.

Zdjąwszy papirus, znaleźliśmy ciało, znakomicie zachowane i bez silniejszego zapachu. Barwę miało różową. Skóra była mocna, gładka i połyskliwa. Zęby i włosy w dobrym stanie. Oczy - jak się zdaje - wyjęto i zastąpiono szklanymi, które były nadzwyczajnie piękne i różniły się od żywych tylko zaledwie dostrzegalnym wyrazem odrętwiałości. Palec i paznokcie pokrywała złocista powłoka.

Mr. Gliddon, wnioskując z różowości naskórka, był zdania, iż do zabalsamowania zwłok użyto tylko asfaltu, wszelako poskrobawszy nieco powierzchnię narzędziem stalowym i wrzuciwszy zebrany w ten sposób proszek do ognia, uczuliśmy zapach kamfory oraz innych wonnych żywic. Obejrzeliśmy dokładnie trupa, szukając otworu, przez który wyjmowano wnętrzności, lecz ku naszemu zdumieniu nie znaleźliśmy go. Nikt z obecnych podówczas jeszcze nie wiedział, iż nietknięte czyli nieotwarte mumie bynajmniej nie należą do rzadkości. Mózg wyjmowano zazwyczaj przez nos; wnętrzności przez nacięcie w bocznej ścianie jamy brzusznej. Następnie zwłoki golono, myto i solono; po czym pozostawiano je w tym stanie przez kilka tygodni i dopiero wówczas przystępowano do właściwego balsamowania.

Gdy śladu przecięcia nie udało się znaleźć, a doktor Ponnoner przygotował swe narzędzia do sekcji, zauważyłem, iż było już po drugiej. Umówiono się zatem, by badanie wnętrza odłożyć do następnego wieczora, i już mieliśmy zamiar rozejść się, gdy ktoś poddał myśl, by zrobić doświadczenie ze stosem Volty.

Zastosowanie elektryczności do mumii, liczącej trzy czy cztery tysiące lat, nie było wprawdzie zbyt mądre, lecz tak oryginalne, iż zgodziliśmy się na nie bez wahania. W jednej dziesiątej na serio, a w dziewięciu dziesiątych żartem, przygotowaliśmy baterię elektryczną w pracowni doktora i przenieśliśmy tam Egipcjanina.

Dopiero po niemałych trudach udało się nam odsłonić część mięśnia skroniowego, który był nieco mniej stężały od innych części ciała, lecz, jak zresztą przewidywaliśmy, w zatknięciu z przewodnikiem elektrycznym, nie objawiał bynajmniej pobudliwości. Pierwsza ta próba wydała się nam rozstrzygająca i śmiejąc się na cały głos z własnej niedorzeczności, zegnaliśmy się już z życzeniami dobrej nocy, gdy oczy me padły przypadkiem na oczy mumii i osłupiałem ze zdumienia. Dość bowiem było tego przelotnego spojrzenia, by zauważyć, iż gałki oczne, które uważaliśmy za szklane i które objawiały pierwotnie jakąś dziwną odrętwiałość, znikły teraz pod powiekami i widoczna była zaledwie wąska smużka białka.

Okrzykiem zwróciłem uwagę obecnych na to zjawisko, a ci je niezwłocznie potwierdzili.

Nie powiem, żeby mnie zatrwożyło, gdyż o trwodze właściwie nie mogło być mowy. Być może tylko, iż pod wpływem brownstout`u doznałem lekkiego rozstroju nerwowego. Natomiast moi towarzysze nie starali się nawet ukryć opętańczego lęku, który nimi owładnął. Doktor Ponnoner był godzien politowania. Mr. Gliddon w jakiś osobliwy sposób stał się niewidzialny. Zaś Mr. Silk Buckingham nie odważy się chyba zaprzeczyć, iż wlazł na czworakach pod stół.

Kiedy jednakże minął pierwszy wstrząs, postanowiliśmy przystąpić niezwłocznie do dalszych doświadczeń. Przedmiotem ich miał być wielki palec u prawej nogi. Zrobiliśmy nacięcie nad os sesamoideum pollicis pedis i dostaliśmy się w ten sposób do nasady mięśnia, zwanego abductor'em. Naładowawszy ponownie baterię, jęliśmy oddziaływać prądem na nerw dwugłowy - gdy nagle ruchem, co był nadzwyczaj podobny do ruchu żywego człowieka, mumia najpierw zgięła swe prawe kolano tak mocno, iż niemal dotknęła nim brzucha, po czym wyrzuciwszy nogę przed siebie z ogromną siłą, kopnęła doktora Ponnoner'a, zaś następstwem tego ruchu było to, iż ten gentleman na podobieństwo pocisku, wyrzuconego z katapulty, wyleciał przez okno na ulicę.

Wybiegliśmy gromadnie, by zabrać szczątki ofiary, lecz ku niewymownej radości spotkaliśmy go na schodach, biegnącego z niesłychanym pośpiechem na górę w zupełnym zapamiętaniu filozoficznym i przeświadczonego więcej niż kiedykolwiek o konieczności dalszych eksperymentów, byle dokonywanych ze ścisłością i sumiennością naukową.

Posłuszni jego zarządzeniom, zrobiliśmy natychmiast głębokie nacięcie na koniuszku nosa mumii, po czym doktor położył na nim swe ręce i zaczął oddziaływać na niego silnym prądem elektrycznym.

Moralnie i fizycznie - obrazowo i dosłownie - wynik był elektryzujący. Najpierw trup otworzył oczy i mrugał nimi pośpiesznie przez kilka minut, podobnie jak to czyni Mr. Barnes w pantomimie; po wtóre kichnął; po trzecie, postawę leżącą zmienił na siedzącą; po czwarte, zwracając się do panów Gliddon`a i Buckingham`a, przemówił do nich najczystszym narzeczem egipskim w sposób następujący:

- Muszę wam oświadczyć, moi panowie, iż wasze postępowanie dziwi mnie i gniewa niepomiernie. Po doktorze Ponnonerze nie mogłem się naturalnie spodziewać niczego innego. Jest to biedny, nieokrzesany głuptas, który nie umie zachowywać się inaczej. Ale po panu, Mr. Gliddon i po panu Mr. Silk, którzy podróżowaliście tak długo po Egipcie, iż było można uważać was niemal za tuziemców - którzy, powtarzam, mieszkaliście tak długo wśród nas, iż mówicie, o ile mi wiadomo, równie dobrze po egipsku, jak swym ojczystym językiem, którzy wydawaliście mi się zawsze szczerymi przyjaciółmi - po was, moi panowie, spodziewałem się, naprawdę, bardziej wytwornego obejścia. Co mam myśleć o tym, iż staliście spokojnie i przyglądaliście się, kiedy mnie poniewierano? Co to ma znaczyć, że pozwoliliście jakimś tam Tomom i Harrym wywlec mnie z trumny i pozbawić odzieży w tym haniebnie zimnym klimacie? Jak mam to rozumieć (bo i o tym nadmienię), żeście pomagali temu zmierzłemu nicponiowi, doktorowi Ponnoner`owi, gdy mnie ciągnął za nos?

Zapewne ktoś pomyśli sobie, iż wysłuchawszy tego przemówienia w podobnych okolicznościach, albo wszyscy umknęliśmy za drzwi, albo dostaliśmy spazmów histerycznych, albo też popadliśmy w omdlenie. Jednej z trzech rzeczy należało oczywiście oczekiwać. Wszystkie te sposoby zachowania się mogły być równie dobrze zastosowane. I dalibóg, sam nie wiem, jak to się stało, że nie zastosowaliśmy żadnego z nich. Być może, iż istotnie przyczyny należałoby szukać w duchu czasu, którego prawem jest zasada sprzeczności i który obecnie uchodzi powszechnie za jedyne rozwiązanie wszystkiego przy pomocy paradoksu i niemożliwości. A może też nadzwyczaj proste i powszednie postępowanie mumii wyzuło te słowa z okropności. Bądź co bądź jest rzeczą najzupełniej pewną, że nikt z nas nadmiernie nie stchórzył ani też nie wyglądał na to, jak gdyby mu się zdawało, że dzieje się coś niesłychanie zdrożnego.

Osobiście byłem najzupełniej przekonany, że wszystko jest w porządku i jeżeli usunąłem się nieco, to tylko dlatego, by nie znajdować się w zasięgu pięści Egipcjanina. Doktor Ponnoner wtłoczył ręce do kieszeni od spodni, nie spuszczał oczu z mumii i poczerwieniał na twarzy. Mr. Gliddon gładził bokobrody i poprawiał kołnierz od koszuli. Mr. Buckingham zwiesił głowę i włożył wielki palec prawej ręki w lewy kącik ust.

Egipcjanin spoglądał na niego surowo przez kilka minut i w końcu zagadnął pogardliwie:

- Cóż pan na to, Mr. Buckingham? Czy pan słyszał, o co pytałem? Niech pan wyjmie palec z ust!

Mr. Buckingham drgnął z lekka, wyjął wielki palec prawej ręki z lewego kąta ust, lecz włożył za to wielki palec lewej ręki do prawego kącika swej czeluści ustnej.

Nie mogąc otrzymać odpowiedzi od Mr. Backingham`a nieznajomy zwrócił się niechętnie do Mr. Gliddon`a i stanowczym tonem domagał się wyjaśnień, czegośmy od niego chcieli.

Mr. Gliddon odpowiedział bardzo obszernie i fonetycznie; ponieważ jednak drukarnie amerykańskie nie posiadają czcionek hieroglificznych, przeto muszę się wyrzec wielkiej przyjemności przytoczenia tu jego znakomitej mowy w oryginale.

Korzystam z tej sposobności, by zaznaczyć, iż rozmowa, która w dalszym toku się rozwinie i w której mumia brała udział, odbywała się w rdzennym narzeczu egipskim, za pośrednictwem (o ile dotyczyło to mnie oraz innych, nieobytych z tym językiem członków naszego towarzystwa ) - powtarzam, za pośrednictwem panów Gliddon`a i Buckingham`a, którzy podjęli się obowiązków tłumaczy. Mówili oni językiem ojczystym mumii z niezrównaną płynnością i wdziękiem. Nie mogę jednak nie zauważyć, iż (zapewne skutkiem wprowadzenia pojęć najzupełniej nowoczesnych i, co za tym idzie, najzupełniej obcych dla cudzoziemca) obaj podróżnicy bywali niejednokrotnie zmuszeni posługiwać się plastycznymi wyobrażeniami na oznaczenie słów o bardziej niezwykłym znaczeniu. Zdarzyło się na przykład w pewnej chwili, że Mr. Gliddon nie mógł wyłuszczyć Egipcjaninowi, co oznacza słowo "polityka”. Powiodło mu się to dopiero wówczas, gdy narysował kawałkiem węgla na ścianie małego gentelman a z czerwonym nosem i dziurami na łokciach; gentleman ten stał na pniu, lewą nogę miał cofniętą wstecz, prawe ramię wyciągnięte przed siebie, pięści zaciśnięte, oczy zwrócone w niebo i gębę otwartą pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.

Tak samo Mr. Buckingham nie mógł żadną miarą wytłumaczyć mu najzupełniej nowoczesnej idei peruki aż w końcu (za poradą doktora Ponner`a) pobladł bardzo na twarzy i zgodził się zdjąć swoją.

Jak łatwo się domyślić, Mr. Gliddon rozwodził się głównie w swym przemówieniu nad ogromnymi korzyściami, jakie odnosi wiedza z rozwijania i otwierania mumii; usprawiedliwił następnie tymi względami wszelkie niedogodności, jakie wynikły stąd przede wszystkim dla mumii, zwanej Allamistakeo, i napomknął z lekka na zakończenie, iż po wyjaśnieniu tych drobnostek, byłoby dobrze teraz przystąpić do zamierzonej sekcji. Na te słowa doktor Ponnoner zaczął przygotowywać te narzędzia.

Co do ostatniej wymówki mówcy, Allamistakeo miał, jak się zdaje, jakieś wątpliwości z których nie zdołam zdać sobie sprawy. Zresztą oświadczył, iż wystarczają mu przytoczone usprawiedliwienia, i zszedłszy ze stołu, podał wszystkim obecnym kolejno rękę.

Po zakończeniu tej ceremonii przystąpiliśmy niezwłocznie do naprawy uszkodzeń, jakie gościowi naszemu wyrządziło ostrze sekcyjnego noża. Zaszyliśmy mu rankę na skroni, opatrzyliśmy mu nogę i nalepiliśmy mu łatkę czarnego plastra na koniuszek jego nosa.

Okazało się następnie, iż hrabia (taki był bowiem, jak się zdaje , tytuł Allamistakea) ma lekkie dreszcze - co było niewątpliwie następstwem zimna. Doktor udał się niezwłocznie do swej garderoby i wnet powrócił, niosąc czarny surdut uniformowy, wykonany nieskazitelnie przez Jennings`a, parę modrych, kraciastych pantalonów ze sztylpami, koszulę goździkowej barwy, jedwabną, pozłocistą kamizelkę, długi biały płaszcz, laskę z zakrzywioną rączką, kapelusz, patentowane buty skórzane, rękawiczki skórkowe koloru słomy, okulary, parę bokobrodów i spiętrzony na kształt wodospadu krawat. Skutkiem różnicy wymiarów, jaka zachodziła między hrabią a doktorem ( i wyrażała się w stosunku dwu do jednego), była niejaka trudność w przyobleczeniu osoby Egipcjanina w te stroje, lecz kiedy jakoś to załatwiono, można było o nim powiedzieć, że jest odziany. Mr. Gliddon podał mu następnie ramię i zaprowadził go do wygodnego fotelu przy kominku, doktor tymczasem zadzwonił i polecił przynieść cygara i wina.

Rozmowa wkrótce ogromnie się ożywiła. Szczególną ciekawość wywołała przede wszystkim ta, nieco zastanawiająca okoliczność, iż Allamistakeo jeszcze żyje.

- Sądzę - odezwał się Mr. Buckingham - że już najwyższy czas, żeby pan nie żył.

- Co? - odparł hrabia, wielce zdumiony. - Mam zaledwie siedemset lat! Mój ojciec dożył tysięcznego roku i do samej śmierci nie postradał rześkości umysłu.

Tu nastąpiła wartka wymiana pytań i zaczęto robić obliczenia, z których okazało się, iż co do wieku mumii zaszła gruba pomyłka. Od złożenia jej w katakumbach w Eleithias upłynęło pięć tysięcy pięćdziesiąt lat i kilka miesięcy.

- Ależ moja uwaga - powiedział Mr. Buckingham - nie odnosiła się bynajmniej do pańskiego wieku w chwili pogrzebu ( gdyż gotów jestem zgodzić się, iż jest pan jeszcze młodzieńcem). Po prostu miałem na myśli bezmiar czasu, jaki wedle własnych, pańskich obliczeń minął od chwili, kiedy pana zakonserwowano w asfalcie.

- W czym ? - rzekł hrabia.

- W asfalcie - powtórzył Mr. Buckingham.

- Ach, tak; zaczynam się domyślać, o co panu chodzi. Zresztą można by jeszcze o tym pogadać, ale za moich czasów nie używano już niczego innego, prócz dwuchloranu rtęci.

- Pragnęlibyśmy jednak przede wszystkim wiedzieć, - odezwał się doktor Ponnoner - jak to się dzieje, iż pan, zmarły i pogrzebany w Egipcie przed pięciu tysiącami lat, żyje obecnie i cieszy się przewybornym zdrowiem.

- Gdybym był umarł, jak pan powiada, - odrzekł hrabia - to byłoby rzeczą nader prawdopodobną, że byłbym martwy także obecnie; przekonuję się bowiem, iż galwanizm znajduje się u was dopiero w zawiązku i że nie umiecie stosować go w ten sposób, jak stosowano go powszechnie u nas za dawnych czasów. Ale ze mną było inaczej; uległem katalepsji i moi najlepsi przyjaciele osądzili, iż albo nie żyję, albo też powinienem nie żyć. Po czym zarządzili, by mnie natychmiast zabalsamowano. Zapewne jesteście panowie ciekawi, na czym głównie polegało zabalsamowanie?

- Co? Bynajmniej!

- Ach, pojmuję; jakaż żałosna ignorancja! Nie zamierzam się rozwodzić nad szczegółami obecnie, muszę jednakże nadmienić, iż balsamowanie ( we właściwym tego słowa znaczeniu ) polegało w Egipcie na nieokreślonym zatrzymywaniu wszystkich przejawów biologicznych, podległych temu procesowi. Używam słowa „biologicznych” w najszerszym znaczeniu zarówno co do jestestwa fizycznego jak psychicznego i życiowego. Powtarzam, iż przewodnia zasada balsamowania polegała u nas na niezwłocznym zatrzymaniu i przewlekłym zawieszeniu wszystkich przejawów biologicznych, podległych temu procesowi. Innymi słowy, w jakim stanie znajdował się ktoś w chwili balsamowania, w takim też pozostawał. Ponieważ miałem szczęście należeć do rodu Skarabeuszów, przeto zabalsamowano mnie żywcem, jak to panowie obecnie widzicie.

- Ród Skarabeuszów! - zawołał doktor Ponnoner.

- Tak jest. Skarabeusz był odznaką, czyli „ herbem” dostojnego i bardzo nielicznego rodu patrycjuszowskiego. Pochodzić z „rodu Skarabeusza” znaczyło należeć do rodziny, która miała w herbie Skarabeusza. Mówię obrazowo.

- Lecz w jakim pozostaje to związku z tym, że pan żyje?

- Jak to? W Egipcie istniał zwyczaj, iż przed balsamowaniem wyjmowano z trupów mózgi i wnętrzności. Jedynie Skarabeusze nie podlegali temu zwyczajowi. Gdybym przeto nie był Skarabeuszem, nie posiadałbym mózgu i wnętrzności; a bez nich nie można żyć.

- Rozumiem - rzekł Mr. Buckingham - wnioskuję stąd, że wszystkie całkowite mumie, jakie niekiedy się spotyka, należą do rodu Skarabeuszów.

- Bez wątpienia.

- Myślałem, - odezwał się Mr. Gliddon bardzo pokornie - że Skarabeusz był jednym z egipskich...

- Czym? - zawołała mumia, zrywając się na równe nogi.

- Bogów! - powtórzył podróżnik.

- Mr. Gliddon, naprawdę zdumiewam się, słysząc pana, przemawiającego w ten sposób - rzekł hrabia, zajmując znów miejsce w fotelu. - Nie było jeszcze narodu na powierzchni ziemskiej, który by czcił więcej niż jednego Boga. Skarabeusz, Ibis itd były u nas (podobnie jak u innych inne twory) symbolami; za ich pośrednictwem składaliśmy hołdy Stwórcy, który jest za wzniosły, aby można obcować z nim bezpośrednio.

Nastąpiła chwila milczenia. W końcu doktor Ponner podjął znów wątek rozmowy.

- Z tego, co pan nam powiedział, - odezwał się - wnioskuję, iż nie jest rzeczą niemożliwą, że w katakumbach nad Nilem mogą znajdować się inne mumie z rodu Skarabeuszów, przechowujące w sobie iskrę życia.

- To nie ulega wątpliwości; - odezwał się hrabia - wszyscy Skarabeusze, zabalsamowani żywcem, są żywi. Nawet wśród zabalsamowanych umyślnie mogą być tacy, których pominęli wykonawcy ich woli. Ci również pozostają jeszcze w grobach.

- Czy nie byłby pan łaskaw nam wytłumaczyć, - zagadnąłem - co pan miał na myśli, mówiąc o „zabalsamowanych umyślnie”?

- Jak najchętniej, - odpowiedziała mumia, spoglądając na mnie łaskawie przez okulary, ponieważ po raz pierwszy ośmieliłem się zwrócić do niej z bezpośrednim pytaniem.

- Jak najchętniej, - powtórzyła. - W moich czasach długość życia ludzkiego wynosiła zazwyczaj około ośmiuset lat. Pominąwszy nadzwyczajne wypadki, niewielu ludzi umierało przed sześćsetnym rokiem życia; niewielu żyło dłużej niż tysiąc lat; ale osiemset lat uchodziło za okres naturalny. Po odkryciu zasady balsamowania, jak to już panom opowiedziałem, przyszło na myśl naszym filozofom, iż można by uczynić zadość chwalebnej ciekawości, zarazem przysłużyć się wielce wiedzy, przeżywając ten okres naturalny w pewnych odstępach czasu. Jakoż, gdy chodzi o historię, doświadczenie dowiodło, że bez czegoś podobnego po prostu obejść się nie można. Na przykład, jakiś dziejopis, doszedłszy do pięćsetnego roku życia, zabierał się do napisania książki z wielkim nakładem pracy, po czym dawał się starannie zabalsamować i polecał wykonawcom swej woli stosownie do okoliczności, by znów przywołali go do życia po upływie pewnego okresu -jakichś pięciuset, czy sześciuset lat. Odżywszy po oznaczonym czasie, znajdował nieodmiennie swe wielkie dzieło, przeinaczone w jakąś przypadkową składaninę - to znaczy, jak gdyby w literacką arenę sprzecznych przypuszczeń, zagadek i osobistych swarów całej gromady zrozpaczonych komentatorów. Te przypuszczenia, dołączone pod nazwą przypisków i przyczynków, tak zupełnie spowijały, wypaczały i przytłaczały tekst, iż autor musiał z latarnią szukać swojego dzieła. Gdy je wreszcie odszukał, okazywało się, iż nie było warto szukać. Napisawszy je zupełnie na nowo, uważał za swój święty obowiązek historyka zabrać się niezwłocznie na podstawie swych osobistych wiadomości i znajomości rzeczy do sprostowania tradycji, jaka zdążyła już utworzyć się w owych czasach o epoce jego poprzedniego żywota. Otóż te ponowne opracowywania i sprostowania, stosowane przez różnych uczonych od czasu do czasu, nie pozwoliły dziejom naszym spaść do rzędu niedorzecznej baśni.

- Przepraszam pana, - rzeki w tej chwili doktor Ponnoner, kładąc łagodnie rękę na ramieniu Egipcjanina - przepraszam pana bardzo, czy pozwoli mi pan przerwać?

- Proszę bardzo - odparł hrabia, poprawiając się w fotelu.

- Chciałbym zadać panu jedno pytanie - mówił doktor. - Wspominał pan, iż historycy prostowali tradycje, dotyczące epok, w których żyli. Proszę mi powiedzieć, w jakim mniej więcej stosunku Kabały okazywały się prawdziwe?

- Przekonywano się na ogół, iż Kabały, jak pan je słusznie nazywa, posiadały dokładnie tę samą wartość, co zdarzenia zawarte w kronikach nie poddanych ponownemu opracowaniu - to znaczy, iż okazywało się, że ani w jednych, ani w drugich nie bywało nigdy ani słowa prawdy.

- Skoro jednak wiemy już na pewno, - mówił dalej doktor - że od pańskiego pogrzebu upłynęło co najmniej pięć tysięcy lat, uważam za rzecz dowiedzioną, że kroniki wasze z tych czasów, jeżeli już nie wasze tradycje, zawierały dokładne dane co do tak powszechnie zajmującego przedmiotu, jakim jest stworzenie, to zaś, jak zapewne panu wiadomo, dokonało się zaledwie o dziesięć wieków wcześniej.

- Co? - odezwał się hrabia Allamistakeo.

Doktor powtórzył swe wywody, ale dopiero po wielu dodatkowych wyjaśnieniach cudzoziemiec zdołał je zrozumieć. W końcu rzekł z niejakim wahaniem:

- Wyznaję, iż idee, przytoczone przez pana, są dla mnie zupełnie nowe. Za moich czasów nie zdarzyło mi się spotkać nikogo komu by się roiło takie dziwactwo, jakoby wszechświat (lub świat, jeżeli pan woli) w ogóle miał początek. Przypominam sobie, iż raz, lecz raz tylko, miałem sposobność słyszeć bardzo niejasno o czymś podobnym od człowieka, który zajmował się naukowo pochodzeniem rodzaju ludzkiego; on to używał tego samego słowa: Adam (czyli Czerwona Ziemia), którym pan się posługuje. Atoli używał go w znaczeniu rozrodczym, mówiąc o samorodnym poczęciu się z żywej ziemi (podobnie jak poczęły się tysiące tworów niższych) - o samorodnym poczęciu się, powtarzam, pięciu wielkich stad ludzkich, które równocześnie rozwinęły się na pięciu różnych i niemal równych połaciach globu.

Na te słowa towarzystwo wzruszyło ramionami, a niektórzy stuknęli się palcami w czoło z nader znaczącą miną. Mr. Silk Buckingham obejrzał pobieżnie najpierw od tyłu, a następnie od przodu czaszkę Allamistakea i rzekł, co następuje:

- Długowieczność życia ludzkiego za pańskich czasów ze wspomnianym przez pana przeżywaniem go w dowolnych czasokresach musiała istotnie przyczyniać się wielce do powszechnego rozwoju i nagromadzenia wiedzy. Sądzę zatem, iż niezaprzeczoną niższość, jaką objawiają starożytni Egipcjanie we wszystkich dziedzinach nauki, gdy ich się porówna z ludźmi nowoczesnymi, przede wszystkim zaś z jankesami, należy przypisać wyłącznie twardszej czaszce egipskiej.

- Wyznaję znowu, - odparł hrabia z wielką słodyczą - iż nie całkiem rozumiem pana. Może by mi pan powiedział, jakie to dziedziny nauki ma pan na myśli?

Na te słowa wszyscy obecni zgodnym chórem jęli rozwodzić się nad zagadnieniami frenologii i dziwami magnetyzmu zwierzęcego.

Wysłuchawszy nas do końca, przytoczył hrabia kilka anegdotek, z których wynikało, iż poprzednicy Galia i Spurzheima rozkwitali i więdli w Egipcie już od niepamiętnych czasów, zaś praktyki Mesmera były po prostu nędznymi sztuczkami w porównaniu z istnymi czarodziejstwami mędrców tebańskich, którzy stwarzali wszy i plagi im podobne.

Zapytałem hrabiego, czy jego naród umiał zapowiadać na podstawie obliczeń zaćmienia słońca i księżyca. Uśmiechnął się jakby pogardliwie i odparł, że były to rzeczy znane.

To stropiło mnie nieco, lecz jąłem zadawać inne pytania z dziedziny astronomii, gdy wtem ktoś z obecnych, który dotychczas nie przemówił ani razu, szepnął mi do ucha, że jeżeli mi chodzi o wiadomości z tego zakresu, to mógłbym ich zasięgnąć z Ptolomeusza (o ile wiem, kto to jest ten Ptolomeusz) lub Plutarcha „De facie lunae”.

Zagadnąłem następnie mumię o szkła powiększające, o soczewki i w ogóle o wyroby szklane, lecz nie zdążyłem jeszcze ukończyć moich pytań, gdy małomówny towarzysz trącił mnie znowu z lekka w łokieć i zaklął na miłość boską, bym zajrzał do Diodora Siculusa. Natomiast hrabia na moje pytania odpowiedział mi tylko pytaniem, czy my, ludzie nowocześni posiadamy szkła powiększające, które by umożliwiały nam rżnięcie kamei w stylu egipskim. Kiedy zastanawiałem się nad odpowiedzią, mały doktor Ponnoner wyrwał się, jak Filip z konopii.

- Niech pan spojrzy na naszą architekturę! - zawołał ku wielkiemu oburzeniu obu podróżników, którzy na próżno szczypali go do krwi.

- Niech pan patrzy - wołał z entuzjazmem - na Bowling - Green Fountain w Nowym Yorku! A jeżeli nie zdoła pan ogarnąć tego ogromu, to proszę rzucić okiem na Kapitol w Washingtonie! - i poczciwy doktorek jął opowiadać bardzo szczegółowo o rozmiarach tych budowli. Oświadczył, iż sam tylko portyk zdobi, aż dwadzieścia cztery kolumny, które mają po pięć stóp średnicy i po dziesięć stóp wysokości.

Hrabia odparł, iż ku swemu ubolewaniu nie może przypomnieć sobie w tej chwili dokładnych wymiarów którejkolwiek głównej budowli miasta Aznac, które powstało w zamierzchłych czasach, lecz którego ruiny widniały jeszcze w czasach jego złożenia do grobu wśród rozległej, piaszczystej równiny, położonej na zachód od Teb. Pamięta jednakże - jeżeli jest mowa o portykach - iż jeden z nich, przylegający do dolnego pałacu, tworzącego przedmieście, zwane Carnac, składał się ze stu czterdziestu czterech kolumn, z których każda miała trzydzieści siedem stóp obwodu i dwadzieścia pięć stóp wysokości. Dostęp do tego portyku od strony Nilu stanowiła aleja, długa na dwie mile i utworzona ze sfinksów, posągów i obelisków, mających po dwadzieścia, sześćdziesiąt i sto stóp wysokości. Sam pałac (o ile sobie przypomina) miał w jednym kierunku dwie mile długości i około siedmiu mil obwodu. Nie może zapewnić, czy pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt Kapitolów doktora dałoby się wybudować w obrębie tych ścian, lecz nie jest również pewien, czy nie pomieściłoby się ich tam z dwieście lub trzysta. Zresztą pałac w Carnac'u był niepozornym, małym budynkiem. Bądź co bądź nie zamierza bynajmniej odmawiać Wodotryskowi na Bowling-Green pomysłowości, wspaniałości i wyższości, tak wymownie sławionej przez doktora. Musi wyznać, iż niczego podobnego nie widziano przedtem ani w Egipcie ani gdzie indziej na świecie.

Zapytałem hrabiego, co by miał do powiedzenia o naszych kolejach żelaznych.

- Nic nadzwyczajnego - odparł. - Na ogół są liche, źle obmyślone i nieudolnie sklecone. To pewne, iż nie mogą wytrzymać porównania z ogromnymi, równymi, bezpośrednimi i w żelazne szyny zaopatrzonymi drogami, po których Egipcjanie przewozili całe świątynie i ogromne obeliski, mające sto pięćdziesiąt stóp wysokości.

Jąłem mówić o naszych olbrzymich siłach mechanicznych.

Przyznał, iż w tym zakresie posiadamy pewne wiadomości, lecz zaraz zapytał, co bym robił, gdyby mi przyszło piętrzyć tramy na progach bodaj małego pałacu w Carnac'u.

Uważałem za właściwe tego pytania nie dosłyszeć i zagadnąłem, czy wie, co to są studnie artezyjskie. Lecz zmarszczył tylko brwi. Natomiast Mr. Gliddon mrugnął na mnie surowo i powiedział mi na ucho, iż jedną taką studnię odkryli właśnie inżynierowie, którym polecono szukać wody w Oazie Wielkiej.

Wspomniałem wówczas o naszej stali, ale cudzoziemiec zmarszczył nos i zagadnął mnie, czy przy pomocy naszej stali dałyby się wykonać subtelne rzeźby, widywane na obeliskach, które rzezano wyłącznie dłutami miedzianymi.

To stropiło mnie tak bardzo, iż postanowiłem przenieść nasz spór w dziedzinę metafizyki. Posłaliśmy zatem po książkę, zatytułowaną „Zegar słoneczny”, i przeczytaliśmy mu stamtąd jeden czy dwa rozdziały o czymś, co nie jest zbyt jasne, lecz co Bostończycy nazywają wielkim przewrotem albo postępem.

Hrabia rzekł na to, iż wielkie przewroty bywały przeraźliwie pospolitą rzeczą za jego czasów, jeżeli zaś chodzi o postęp, to dawał się on nieraz dotkliwie we znaki, ale nigdy nie postępował.

Mówiliśmy następnie o wielkim znaczeniu i piękności demokracji i staraliśmy się usilnie wpoić należyte wyobrażenia o korzyściach, jakie wynikają dla nas stąd, iż żyjemy w kraju, gdzie nie ma króla, lecz za to głosowania ad libitum.

Słuchał z wielką powagą i zdawało się nam, że go to nawet nieco bawi. Gdyśmy skończyli, powiedział, iż przed wiekami zdarzyło się już coś podobnego. Mianowicie trzynaście stanów egipskich postanowiło od razu się wyzwolić i dać szczytny przykład pozostałej ludzkości. Zwołały zebranie swych mędrców i ustanowiły najrozumniejszą konstytucję, jaką można sobie wyobrazić. Przez jakiś czas włodarzyły nadzwyczaj dobrze, tylko ich chełpliwość nie znała miary. Tych trzynaście stanów połączyło się jednak w końcu z piętnastu czy dwudziestu innymi pod jarzmem najohydniejszego i najnieznośniejszego despotyzmu, o jakim kiedykolwiek zdarzyło się słyszeć na ziemi.

Zapytałem o imię samozwańczego tyrana.

O, ile hrabia mógł sobie przypomnieć, brzmiało ono MOTŁOCH.

Nie wiedząc, co na to powiedzieć, podniosłem głos i jąłem ubolewać, iż Egipcjanie nie znali zastosowania pary.

Hrabia spojrzał na mnie z wielkim zdziwieniem, lecz nic nie rzekł. Natomiast milczący gentleman dał mi potężnego szturchańca łokciem pod żebra - oświadczył mi, iż już raz dostatecznie się ośmieszyłem - i zapytał mnie, czy istotnie jestem taki niemądry, że nie wiem , iż nowoczesna machina parowa wyprowadza się od Herona poprzez Solomon'a de Caus.

Zagrażało nam już niebezpieczeństwo zupełnej porażki, gdy na szczęście doktor Ponnoner, odzyskawszy siły, przyszedł z pomocą i zapytał, czy lud egipski mógłby istotnie współzawodniczyć z ludźmi nowoczesnymi we wszystkich, najważniejszych szczegółach stroju.

Słysząc to, spojrzał hrabia w dół na sztylpy swych pantalonów po czym ujął poły swego surduta i przyglądał się jej z bliska przez kilka minut. W końcu upuścił ją, a jego usta jęły rozszerzać się stopniowo od ucha do ucha. Nie przypominam sobie jednak, czy zdobył się na jaką odpowiedź. To dodało nam otuchy, więc doktor Ponnoner podszedłszy do mumii z wielką godnością, zaklął ją na honor gentleman`a, by zechciała wyznać szczerze, czy Egipcjanie znali się kiedykolwiek na wyrobie tabletek Ponnoner'a lub pigułek Brandreth'a.

Oczekiwaliśmy odpowiedzi z zapartym tchem, lecz na próżno. Nie nastąpiła. Egipcjanin poczerwieniał i zwiesił głowę. Nigdy tryumf nie był zupełniejszy, nigdy nie odczuto jeszcze porażki z równą przykrością. Po prostu bolało mnie serce, gdym patrzył na udrękę biednej mumii. Wziąłem kapelusz, ukłoniłem się jej sztywno i pożegnałem się ze wszystkimi.

Przyszedłem do domu już po czwartej rano i udałem się zaraz na spoczynek. Jest obecnie dziesiąta przed południem. Od siódmej już jestem na nogach i kreślę niniejsze notatki dla dobra mej rodziny i ludzkości. Rodziny już nie chcę widzieć na oczy. Moja żona jest jędzą. Szczerze mówiąc, mam już dosyć życia, a zwłaszcza tego dziewiętnastego wieku. Jestem przekonany, że coś nie jest w porządku. Przy tym chciałbym wiedzieć, kto będzie prezydentem w 2045 roku. Skoro tylko ogolę się i wypiję filiżankę kawy, pobiegnę zaraz do Ponnoner'a i dam się zabalsamować na kilkaset lat.

REWELACJE MESMERYCZNE

Osłupiające objawy mesmeryzmu są już niemal powszechnie uznane, aczkolwiek teoria jego nurza się jeszcze w mgłach wątpliwości. Ludzie, którzy im jeszcze nie dowierzają, są tylko zawodowymi sceptykami - haniebną i jałową kastą. Byłoby to tylko marnotrawstwem czasu, gdyby ktoś uważał jeszcze za potrzebne dowodzić, że człowiek, jedynie dzięki ćwiczeniu woli, może oddziaływać na swego bliźniego, wywołując u niego stan nienormalny, którego przejawy są nadzwyczaj podobne do oznak śmierci, lub przynajmniej więcej do nich podobne, aniżeli do przejawów jakiegokolwiek innego stanu normalnego, znajdującego się w zakresie naszej świadomości; że osoba, podlegająca temu oddziaływaniu, kiedy znajduje się w tym stanie, posługuje się zewnętrznymi narządami zmysłowymi tylko z trudnością, a więc nieudolnie, lecz przenika w miejsce tego nadzwyczaj wysubtelnionym poczuciem i drogami rzekomo nieznanymi, rzeczy, leżące poza zasięgiem narządów fizycznych; że, co więcej, jej władze intelektualne doznają przedziwnego spotęgowania i wzmocnienia; że jej sympatie dla osoby, której oddziaływaniu ulega są głębokie; i wreszcie, że pobudliwość na to oddziaływanie jest tym większa, im ono jest częstsze, przy czym poszczególne objawy, które udało się wywołać, występują z tym jawniejszą wyrazistością i mocą.

Powiadam, iż byłoby rzeczą zbyteczną dowodzić tego wszystkiego, na czym opierają się w ogólnych zarysach zasady mesmeryzmu, i nie zamierzam obarczać mych czytelników tymi niepotrzebnymi dowodami. Zamierzenie moje, jak na chwilę obecną, jest najzupełniej odmienne. Czuję się zmuszony wbrew całemu światu uprzedzeń, przytoczyć bez komentarzy streszczenie nader znamiennej rozmowy, jaką zdarzyło mi się prowadzić z człowiekiem, pogrążonym w śnie hipnotycznym.

Poddawałem od dawna owego człowieka - niejakiego Mr. Vankirka - oddziaływaniu mesmerycznemu i przejawiała się już u niego wrażliwa podatność oraz wzmożenie się poczucia mesmerycznego. Od wielu miesięcy dręczyła go ostra gruźlica, której najprzykrzejsze objawy udało mi się złagodzić różnymi zabiegami. W środę, 15 b.m., wezwano mnie nocą do jego łoża.

Chory doznawał przykrego bólu w okolicy serca i oddychał z wielką trudnością, ponieważ miał wszystkie zwyczajne objawy duszności. Na skurcze tego rodzaju pomagało mu zazwyczaj przyłożenie plastra gorczycznego na odpowiednie ośrodki nerwowe, wszelako tej nocy nie przyniosło mu to ulgi.

Gdy wszedłem do pokoju, powitał mnie pogodnym uśmiechem, i aczkolwiek znać było po nim, że cierpiał bardzo, wydawał się najzupełniej opanowanym i spokojnym.

- Posłałem po pana - odezwał się - oczekując nie tyle poprawy fizycznej, ile wyjaśnienia pewnych wrażeń psychicznych, które przed chwilą napełniły mnie wielką obawą i niepokojem. Nie potrzebuję przypominać panu, jak sceptycznie zapatrywałem się dotychczas na sprawę nieśmiertelności duszy. Nie mogę się zapierać, iż w tej samej duszy, której zaprzeczałem, tliło się zawsze niejasne, połowiczne poczucie jej istnienia. Wszelako to połowiczne poczucie nie potęgowało się nigdy do przeświadczenia. Rozum mój nie miał z nim nic do czynienia. Wszelkie próby rozważań logicznych kończyły się tym, iż popadałem w jeszcze większy sceptycyzm. Zabrałem się do studiów nad Cousin'em. Rozczytywałem się zarówno w jego własnych dziełach, jak w ich echach europejskich i amerykańskich. Wpadł mi, na przykład, w ręce Charles Elwood Mr. Brownsona. Przeczytałem go z najgłębszą uwagą. Wydał mi się ogromnie logiczny. Niestety, zasadnicze rozumowania niewierzącego bohatera tej książki opierają się na przykazaniach niezbyt logicznych. Z jego wniosków poniekąd wynika, że nie udało się mu przekonać nawet siebie. Jego koniec zapomina o swym początku, jak Trinculo o swych rządach. Słowem, doszedłem rychło do przeświadczenia, że jeżeli człowiek ma nabrać przekonania intelektualnego o swej nieśmiertelności, to nie nabierze go nigdy z samych tylko abstrakcji, w których tak długo brnęli moraliści angielscy, francuscy i niemieccy. Abstrakcje mogą być rozrywką, ćwiczeniem, ale nie ostoją dla ducha. Jestem przekonany, że przynajmniej tu, na ziemi, filozofia na próżno będzie nas nawoływała, byśmy zapatrywali się na właściwości jako na istotę rzeczy. Wola może się zgodzić - dusza, intelekt, nigdy.

Powtarzam zatem, iż wszystko odczuwałem tylko połowicznie, nigdy zaś nie wierzyłem intelektualnie. Wszelako w ostatnich czasach dokonało się we mnie pogłębienie uczuciowe, tak bliskie zgodności rozumowej, iż trudno jest mi rozpoznać między nimi różnicę. Zdaje mi się, iż mniemam słusznie, przypisując to zjawisko po prostu oddziaływaniu magnetycznemu. Najlepszym wytłumaczeniem moich pojęć byłaby hipoteza, iż pobudzenie mesmeryczne czyni mnie zdolnym do wytworzenia pewnego systemu rozumowego, który w tych anormalnych warunkach ma władzę przekonywania, chociaż zgodnie ze zjawiskami mesmerycznymi, tylko drogą przejawów zastępczych może mieć pewien wpływ na te warunki normalne. W śnie magnetycznym rozumowanie i wynikające zeń wnioski - przyczyna i jej skutek -przejawiają się równocześnie. W mym stanie naturalnym przyczyna zanika, pozostaje tylko skutek, i to widać tylko częściowo.

Te spostrzeżenia nasunęły mi myśl, iż można by otrzymać korzystne wyniki z szeregu pytań, postawionych mi we właściwy sposób podczas snu magnetycznego. Zdarzyło się panu niejednokrotnie zauważyć, że osoby magnetyzowane objawiają przenikliwe znawstwo siebie samych - rozległą wiedzę, która ogarnia wszystkie szczegóły, dotyczące samego właśnie stanu magnetycznego. Z tego znawstwa siebie samego można by wysnuć wskazówki, które by posłużyły do ułożenia odpowiedniego podręcznika.

Zgodziłem się oczywiście na wykonanie tego doświadczenia. Dość było kilku ruchów dłoni, by pogrążyć Mr. Vankirk'a w śnie magnetycznym. Oddech jego niezwłocznie zelżał, i zdawało się, że nie doznaje już dolegliwości fizycznych. Zawiązała się więc rozmowa następująca: - V. będzie oznaczało w tym dialogu chorego, P.- mnie.

P. Czy pan śpi?

V. Tak... nie; pragnąłbym zasnąć mocniej.

P. (Po jeszcze kilku ruchach dłoni). A teraz śpi pan?

V. Tak jest.

P. Jak zakończy się pańska choroba?

V. (Po długim wahaniu i jak gdyby z wysiłkiem). Muszę umrzeć.

P. Czy myśl o śmierci martwi pana?

V. (Z ożywieniem). Nie - nie!

P. Czy jej przewidywanie jest panu miłe?

V. Gdybym nie spał, wolałbym umrzeć, ale teraz nie dbam o to. Stan magnetyczny jest mi tak bliski śmierci, iż jestem z niego zadowolony.

P. Pragnąłbym, żeby mi pan dał odpowiedź jaśniejszą, Mr. Vankirk!

V. Chciałbym bardzo, lecz to wymaga wytężenia ponad moje siły. Nie pyta mnie pan w sposób właściwy.

P. A jakże mam pytać?

V. Trzeba zaczynać od początku.

P. Od początku? Lecz gdzie jest początek?

V. Pan wie, że początkiem jest Bóg.(Słowa te były powiedziane niskim, falującym głosem, ze wszystkimi oznakami najkorniejszej czci).

P. Czymże jest Bóg?

V. (Po kilkuminutowym wahaniu). Nie mogę powiedzieć.

P. Czy Bóg nie jest duchem?

V. Nieuśpiony wiedziałem, co pan rozumie przez słowo „duch”, ale teraz jest to dla mnie tylko słowo - takie, na przykład, jak prawda, piękno - właściwość; tak mi się zdaje.

P. Czy bóg nie jest niematerialny?

V. Niematerialności nie ma - to tylko czcze słowa. To, co nie jest materią, nie istnieje wcale - bowiem właściwości nie są rzeczami.

P. A więc bóg jest istotą materialną?

V. Nie.(Osłupiałem na tę odpowiedź).

P. Czymże więc jest?

V. (Po długiej przerwie, głosem przytłumionym). Widzę, lecz to tak trudno wysłowić. (Ponownie długa przerwa) Nie jest duchem, gdyż istnieje. Nie jest również materią w pańskim pojęciu tego słowa.

Istnieją bowiem stopniowania materii, o których ludzie nic niewiedzą; cięższa porusza lotniejszą, lotniejsza przenika cięższą. Atmosfera, na przykład wprawia w ruch czynniki elektryczne, natomiast czynniki elektryczne przenikają atmosferę. To stopniowanie materii wzmaga się w miarę rozcieńczenia czy przesubtelnienia, iż osiąga się w końcu materię niezłożoną - bez atomów - niepodzielną - jedną; i tu prawo poruszania i przenikania ulega zmianie. Ostateczna czyli niepodzielna materia nie tylko przenika wszechrzeczy, lecz także wprawia je w ruch - jest więc wielością w jedności. Materią tą jest Bóg. To, co człowiek chciałby wyrazić słowem „myśl”, jest materią w ruchu.

P. Metafizycy utrzymują, iż wszelka czynność daje się sprowadzić do ruchu i myśli, i że ta ostatnia jest początkiem pierwszej.

V. Tak; teraz zdaję sobie sprawę z pomieszania pojęć. Ruch jest czynnością ducha - nie zaś myśli. Niezłożoną materia, czyli Bóg, w stanie spoczynku jest (o ile mieści się to w naszych pojęciach) tym, co ludzie nazywają duchem. Zaś zdolność ruchu, który bierze początek z siebie samego, (odpowiadająca w przejawach woli ludzkiej), jest w materii niezłożonej wynikiem jej jedności i jej wszechmocy; jak - tego nie wiem i pojmuję teraz jasno, że nie będę wiedział nigdy. Natomiast materia niezłożoną, wprawiona w ruch przez jakieś prawo lub właściwość, wchodząca w skład jej istoty, jest myśleniem.

P. Czy nie może mi pan dać dokładniejszego wyobrażenia o tym, co pan rozumie przez materię niezłożoną?

V. Materia, podległa poznaniu ludzkiemu, staje się niedostępną dla zmysłów w miarę stopniowania. Mamy na przykład, do czynienia z kruszcem, kawałkiem drzewa, kroplą wody, atmosferą, gazem, cieplikiem, elektrycznością lub eterem kosmicznym. Otóż nazywamy wszystkie te rzeczy materią i ujmujemy wszechmaterię w jedną definicję ogólną; tymczasem wbrew temu wszystkiemu, nie ma dwu pojęć bardziej w istocie swej rozbieżnych aniżeli to, które przypisujemy kruszcowi, i to, które przypisujemy eterowi kosmicznemu. Dotarłszy do tego ostatniego, ulegamy nieodpartej chętce, by zaliczyć go do sfery ducha lub sfery nicości. Jedyny wzgląd, który temu naszemu pojmowaniu staje na przeszkodzie, to jego budowa atomowa; wszelako nawet tu musimy uciekać się do pomocy naszych pojęć o atomie, jako o czymś, co wyposażone jest nieskończoną maleńkością, miąższością, uchwytnością i wagą. Dość jest obalić przeświadczenie o budowie atomowej, a nie będziemy już mogli uważać eteru za byt lub przynajmniej za materię. Dla braku odpowiedniejszego słowa moglibyśmy nazwać go duchem. Postąpmy więc teraz o stopień dalej poza eter kosmiczny - wyobraźmy sobie materię, subtelniejszą od eteru, podobnie jak on subtelniejszy jest od kruszcu, a dotrzemy w końcu (wbrew wszelkim pewnikom naukowym) do ciała jednolitego -do materii niezłożonej. Jakkolwiek bowiem możemy przyjąć nieskończoną maleńkość samych atomów, to przecież nieskończona maleńkość zawartych między nimi przestrzeni jest niedorzecznością. Dojdzie do takiego punktu - nastąpi taki stopień rozcieńczenia, iż przestrzenie muszą zaniknąć, o ile atomy będą się znajdowały w dostatecznej ilości, i objawi się istota, absolutnie spoista. Skoro jednak usuniemy z drogi sprawę budowy atomowej, to istota owa wnika nieodparcie w pojęcie tego, co nazywamy duchem. Oczywiście, iż pozostaje tak samo materią, jak była poprzednio. Co prawda, równie trudno jest pojąć ducha, jak wyobrazić sobie, że utworzyliśmy jego pojęcie, oszukujemy jedynie swój rozum wyobrażeniem materii, rozcieńczonej do nieskończoności.

P. Moim zdaniem istnieje nieodparty zarzut przeciwko pojęciu spoistości absolutnej; jest nim nader słaby opór, jakiego doznają ciała niebieskie w swych obiegach w przestrzeni. Zapewnia się obecnie, iż opór ten w niejakim stopniu istnieje, wszelako w tak nikłym, iż przeoczyła go całkowicie nawet mądrość Newtona. Wiemy, że odporność ciał pozostaje przede wszystkim w prostym stosunku do ich gęstości. Spoistość absolutna jest absolutną gęstością. Gdzie nie ma przedziałów, tam nie może być mowy o przenikaniu. Eter absolutnie gęsty, stanowiłby dla obiegu ciał niebieskich zaporę, nieskończenie istotniejszą, niż eter z żelaza lub diamentu.

V. Podniósł pan ten zarzut z łatwością, pozostającą niemal w prostym stosunku do pozornej jego niewzruszoności. - Jeżeli chodzi o bieg ciał niebieskich, to nie będzie żadnej różnicy, czy przejdą one przez eter, czy też eter przez nie. Nie ma w astronomii błędu bardziej niepojętego niż mniemanie, które kojarzy znane opóźnianie się komet z przejściem ich przez eter, bowiem bez względu na domniemaną gęstość tego terenu, spowodowałby on zastój wszelkiego ruchu planetarnego w znacznie krótszym czasie, aniżeli przypuszczają ci astronomowie, którzy próbowali wykręcić się sianem z zagadnienia, niedocieczonego dla ich rozumu. Opóźnienie, przejawiające się istotnie, równa się zresztą mniej więcej temu, jakie wynikałoby z pokonywania oporu przez eter, przenikający śpiesznie ciało niebieskie. W tym wypadku siła opóźniająca jest chwilowa i do siebie samej ograniczona - natomiast w przeciwnym wzmaga się ona bez końca.

P. Wszelako o tym wszystkim - w tej identyfikacji materii czystej z Bogiem - czy nie ma bluźnierstwa? (Musiałem powtórzyć to pytanie, gdyż uśpiony nie mógł ogarnąć od razu pełnego znaczenia moich słów).

V. Czy może pan wyjaśnić, dlaczego materia ma być mniej czczona od ducha? Pan zapomina, że materia, o której mówię, jest pod każdym względem, a więc także z uwagi na dostojeństwo swych władz, najistotniejszą „inteligencją” czy „duchem” szkół filozoficznych, ponadto jest również „materią” tychże szkół, wedle których Bóg w chwale wszystkich władz, przypisywanych duchowi, nie jest niczym innym, niż doskonałością materii!

P. A więc pan utrzymuje, że materia niezłożona, wprawiona w ruch, jest myślą?

V. Na ogół ruch ten jest wszechmyślą wszechducha. Myśl ta stwarza. Wszystko stworzone jest tylko myślą Bożą.

P. Pan powiada „na ogół”?

V. Tak jest. Wszechduchem jest Bóg. Nowe jaźnie nie mogą obyć się bez materii.

P. Ależ pan teraz mówi o „duchu” i „materii” jak metafizyk!

V. Tak jest; by uniknąć nieporozumień. Gdy mówię o „duchu”, mam na myśli nie złożoną, czyli ostateczną materię, zaś słowem „materia” określam wszystko inne.

P. Powiedział pan, iż dla nowych jaźni materia jest potrzebna.

V. Tak jest; gdyż duch, istniejący bezcieleśnie, jest Bogiem. By stworzyć myślące jestestwa indywidualne, trzeba było wcielić działki boskiego ducha. W ten sposób dokonała się indywidualizacja człowieka. Wyzuty z powłoki cielesnej, byłby Bogiem. Cząstkowy ruch wcielonej działki materii nie złożonej jest myślą ludzką, natomiast wszechruch jest myślą Bożą.

P. Zdaniem pańskim, człowiek wyzuty z ciała byłby Bogiem?

V. (Po dłuższym namyśle). Nie mogłem tego powiedzieć; to niedorzeczność!

P. (Zaglądając do swych notatek). A przecież pan wyraził się „człowiek wyzuty z powłoki cielesnej byłby Bogiem”.

V. I tak jest istotnie. Człowiek, wyzuty w ten sposób, stałby się Bogiem - wyzułby się ze swej indywidualności. Wszelako on nigdy w ten sposób wyzuty być nie może - wyzuty nie będzie - gdyż trzeba by wyobrazić sobie czynność Bożą cofniętą z powrotem - czynność bezcelową, czynność blachą. Człowiek jest stworzeniem. Stworzenia są myślami Bożymi. Myśl z natury swej jest nieodwołalna.

P. Nie rozumiem. Więc pan powiada, że człowiek nigdy nie pozbędzie się ciała?

V. Mówię, że nie będzie nigdy bezcielesny.

P. Proszę mi to wyjaśnić.

V. Istnieją dwa ciała: pierwotne i zupełne, na podobieństwo dwu stanów, gąsienicy i motyla. To, co nazywamy śmiercią, jest tylko bolesnym przeobrażeniem. Nasze wcielenie obecne jest przygotowawcze, postępowe, tymczasowe. Nasze wcielenie przyszłe będzie doskonałe, ostateczne, nieśmiertelne. Życie ostateczne jest najwyższym celem.

P. Jednak przeobrażenie gąsienicy jest dla nas rzeczywistością namacalną.

V. Dla nas, zapewne - ale nie dla gąsienicy. Materia, z której składa się nasze ciało pierwotne, znajduje się w zasięgu narządów tegoż ciała; czyli mówiąc wyraźniej, nasze narządy pierwotne są przystosowane do tej materii, z której utworzone jest ciało pierwotne, ale nie do tej, która wchodzi w skład ciała ostatecznego. To ostatnie nie daje się zatem ogarnąć naszymi pierwotnymi zmysłami i widzimy tylko podległą rozkładowi skorupę formy wewnętrznej, nie zaś formę wewnętrzną samą; wszelako z tej formy wewnętrznej podobnie jak z owej skorupy mogą zdać sobie sprawę tylko ci, którzy już osiągnęli żywot ostateczny.

P. Powtarza pan wielokrotnie, że stan magnetyczny jest bardzo podobny do śmierci. Na czym to polega?

V. Mówiąc, że stan ten podobny jest do śmierci, miałem na myśli jego podobieństwo do życia ostatecznego; kiedy bowiem popadam w uśpienie, zmysły mego pierwotnego życia są nieobecne i dostrzegam rzeczy zewnętrzne bezpośrednio, nie za pomocą narządów, lecz za pomocą przewodnika, którym będę się posługiwał w życiu ostatecznym, nieorganicznym.

P. Nieorganicznym?

V. Tak jest; narządy są mechanizmami, za pomocą których jednostka wchodzi w zmysłowy stosunek z poszczególnymi działami i przejawami materii z wyłączeniem innych działów i innych przejawów. Narządy, którymi rozporządza człowiek, są przystosowane do warunków jego pierwotnego istnienia - i tylko do nich; warunki jego żywota ostatecznego, nie podlegające prawom organicznym, dają mu możność poznania nieograniczonego z wyjątkiem jednej tylko rzeczy - mianowicie istoty woli Bożej, czyli ruchu materii niezłożonej. By zdać sobie sprawę z ciała ostatecznego, trzeba wyobrazić sobie, że jest ono całe mózgiem. Nie jest nim; wszelako koncepcja tego rodzaju da panu wyobrażenie, czym ono jest. Ciało świetlne udziela drgań eterowi, który przewodzi światło. Drgania owe wywołują podobne drgania w siatkówce, te zaś przenoszą się na nerw wzrokowy. Nerw przekazuje je mózgowi, a mózg materii niezłożonej, która go przenika. Ruch jej jest myślą, której percepcja dokonuje się przy pierwszym zadrganiu. Tym sposobem duch życia pierwotnego porozumiewa się ze światem zewnętrznym, ten zaś świat zewnętrzny ograniczony jest w stosunku do życia pierwotnego poszczególną wyłącznością jego narządów. Natomiast w ostatecznym, nieorganicznym życiu świat zewnętrzny pozostaje w zetknięciu z całym ciałem (utworzonym z tkanki, pokrewnej mózgowi, jak już powiedziałem) bez żadnego innego pośrednictwa prócz eteru, nieskończenie subtelniejszego od eteru, przewodzącego światło; wraz z tym eterem - w zgodnym z nim rytmie - drga całe ciało, wprawiając w ruch materię niezłożoną, która je przenika. Nieistnieniu zatem narządów, ograniczonych do czynności wyłącznych, przypisać należy nieograniczoną niemal percepcję żywota ostatecznego. Narządy są niezbędnymi klatkami, w których przebywają jestestwa pierwotne, zanim się nie opierzą.

P. Mówi pan o „jestestwach” pierwotnych. Czyż są inne myślące jestestwa pierwotne prócz człowieka?

V. Jedyne zadanie nieprzebranego nagromadzenia rozcieńczonej materii w mgławicach, planetach, słońcach tudzież innych ciałach niebieskich, które nie są mgławicami, słońcami i planetami, polega na dostarczaniu karmy narządom nieskończonego mnóstwa jestestw pierwotnych. Bez tej konieczności życia pierwotnego, poprzedzającego żywot ostateczny, światy te nie istniałyby. Na każdym z nich przebywa określona rozmaitość stworzeń organicznych, pierwotnych i myślących. Na wszystkich narządy są odmienne, stosownie do warunków otoczenia. Z chwilą śmierci czy metamorfozy stworzenia te, radujące się żywotem ostatecznym - nieśmiertelnością -i przenikające wszystkie tajemnice prócz jednej, czynią wszystko i przenoszą się wszędzie tylko samą wolą. Przebywają one nie na gwiazdach, które w naszym mniemaniu są czymś jedynie uchwytnym, i dla których wedle naszych niemądrych przeświadczeń została stworzona przestrzeń - lecz w samej przestrzeni - tej nieskończoności, której bezmiar arcyistotny pochłania gwiazdy ni to cienie i gasi je w oczach anielskich niczym nieistności.

P. Pan utrzymuje, że „bez tej konieczności życia pierwotnego” gwiazdy nie istniałyby. Lecz jaka jest przyczyna tej konieczności?

V. W życiu nieorganicznym, podobnie jak na ogół w materii nieorganicznej nie ma niczego, co by stawało na przeszkodzie prostemu, jedynemu prawu, którym jest wola Boga. Życie organiczne i materia organiczna (złożone, samoistne, obarczone mnóstwem praw) powstały, by utworzyć przeszkodę.

P. Cóż znowu - po cóż trzeba było tworzyć tę przeszkodę?

V. Następstwem prawa nienaruszonego jest doskonałość - słuszność - szczęście negatywne. Następstwem prawa naruszonego jest niedoskonałość - krzywda - ból pozytywny. Skutkiem przeszkód, wywoływanych ilością, złożonością i samoistnością prawideł życia organicznego i materii organicznej, naruszenie prawa staje się w pewnej mierze dopuszczalne. Zatem ból, niemożliwy w życiu nieorganicznym, jest możliwy w życiu organicznym.

P. Lecz po co ma być ból możliwy?

V. Wszystkie rzeczy są dobre lub złe porównawczo. Dokładna analiza wykazuje, iż błogość zawsze jest tylko przeciwieństwem przykrości. Pozytywna błogość jest tylko abstrakcyjną ideą. Żeby być szczęśliwym w pewnej mierze, trzeba poprzednio cierpieć w równej mierze. Nigdy nie cierpieć znaczyłoby nigdy nie doznać błogości. Wszakże wykazałem, że w życiu nieorganicznym ból istnieć nie może, zatem jest konieczny w życiu organicznym. Ból pierwotnego życia ziemskiego jest jedyną rękojmią błogości w ostatecznym żywocie niebieskim.

P. Jest jeszcze jedno pańskie powiedzenie, którego żadną miarą zrozumieć nie mogę - „arcyistotny bezmiar nieskończoności”.

V. Pochodzi to prawdopodobnie stąd, iż nie posiada pan dostatecznie uwzględniającego wszystkie cechy pojęcia o znaczeniu samej istoty. Nie trzeba jej uważać za właściwość, lecz za odczucie; u istot myślących jest to percepcja przyswajania swym ustrojom materii. Jest wiele rzeczy na ziemi, które byłyby niczym dla mieszkańców planety Wenus - wiele rzeczy, widzialnych i uchwytnych na tejże planecie, których istnienie leży poza obrębem naszego pojmowania. Wszelako dla bytów nieorganicznych - dla aniołów - całość materii niezłożonej jest istotą, to znaczy, że wszystko, co my nazywamy przestrzenią, jest dla nich najprawdziwszym bytem. Natomiast gwiazdy - o ile weźmiemy pod uwagę te ich cechy, które są dla nas znamieniem ich materialności - nie są dostępne dla zmysłów anielskich, zupełnie tak samo jak materia niezłożona nie jest dostępna dla zmysłów organicznych, o ile uwzględnimy właściwości, które nam każą uważać ją za niematerialną.

W chwili, kiedy chory wymawiał słabym głosem te ostatnie słowa, zauważyłem na jego twarzy jakiś dziwny wyraz, który mnie zaniepokoił i był przyczyną, że postanowiłem obudzić go niezwłocznie. Zaledwie zdążyłem to uczynić, gdy z jasnym uśmiechem, co rozwidnił promieniście wszystkie jego rysy, obsunął się na wezgłowie i skonał. Sprawdziłem, iż w niespełna minutę później zwłoki jego były już skrzepłe i stężałe jak kamień. Skroń jego była lodowato zimna. Takim mógł stać się tylko pod długim dotknięciem dłoni Azraela. Czyżby uśpiony, wygłaszając ostatnie okresy swego przemówienia, odzywał się do mnie już z krainy cieni?

PODŁUŻNA SKRZYNIA

Kilka lat temu zamówiłem sobie przejazd z Charleston (Karolina Południowa) do New Yorku na pięknym statku „Independence”, pozostającym pod komendą kapitana Hardy'ego. Mieliśmy odpłynąć piętnastego czerwca, o ile pogoda na to pozwoli; zaś czternastego udałem się na pokład, by poczynić pewne zarządzenia w mej kajucie.

Dowiedziałem się, iż będziemy mieli mnóstwo podróżnych, a przede wszystkim niezwykle dużo pań. Znalazłem na liście kilka osób znajomych; wśród nich ucieszyło mnie najwięcej nazwisko Mr. Corneliusa Waytt'a, młodego artysty, dla którego miałem uczucie serdecznej przyjaźni. Był on kiedyś moim kolegą na uniwersytecie w C, gdzie zbliżyliśmy się do siebie. W usposobieniu jego, właściwym wszystkim ludziom genialnym, kojarzyła się mizantropia z przewrażliwieniem i entuzjazmem. Właściwości tych dopełniało najgorętsze i najszczersze serce, jakie kiedykolwiek biło w piersiach ludzkich.

Zauważyłem, iż nazwisko jego widniało na trzech kajutach i zajrzawszy znów do listy podróżnych, przekonałem się, iż zamówił przejazd dla siebie, dla żony i dla dwu sióstr - swych sióstr. Kabiny były dość przestronne, a w każdej były po dwa posłania, jedno ponad drugim. Posłania te były tak wąskie, iż na każdym z nich mogła pomieścić się zaledwie jedna osoba. Mimo to nie mogłem pojąć, po co potrzebowano aż trzech kajut dla czterech osób. Znajdowałem się podówczas w tym nieznośnym usposobieniu, kiedy człowiek z chorobliwą jakąś badawczością zatraca się w drobnostkach, i wyznaję ze wstydem, że jąłem snuć całe mnóstwo niedorzecznych i niesmacznych przypuszczeń co do owej, nadliczbowej kajuty.

Nie było to moją sprawą; zapewne. Mimo to uparcie zastanawiałem się nad rozwiązaniem tej zagadki. Ostatecznie doszedłem do wniosku i zdziwiłem się niepomiernie, że nie przyszedł mi on wcześniej na myśl. „To chodzi o służącą! - rzekłem sobie. - Jakże mogłem być taki niemądry, że nie odgadłem od razu tego rozwiązania!” I znowu zajrzałem do listy - ale przekonałem się z niej, że służby nie było w tym towarzystwie, aczkolwiek pierwotnie miano zamiar wziąć ze sobą jedną służącą, gdyż widniały na liście słowa: „i służąca,”, które później podkreślano.

- „ No, to zapewne jakiś dodatkowy bagaż! - pomyślałem znów sobie. - Coś, czego nie chciałby oddać do składu, lecz woli mieć przy sobie. Ach, już wiem! - jakiś obraz lub coś podobnego! I dlatego targował się z tym Żydem włoskim, Nicolinem!”

Ten pomysł zadowolił mnie i przyniósł na razie zaspokojenie mej ciekawości.

Obie siostry Wytt`a znałem doskonale. Były to niezmiernie miłe i rozumne dziewczęta. Ożenił się bardzo niedawno, a żony jego nie widziałem przedtem nigdy. Jednakże mówił często o niej w mej obecności z właściwym sobie entuzjazmem. Przestawiał ją jako osobę nadzwyczajnej urody, zdolności i wytworności. Pragnąłem przeto ogromnie poznać ją osobiście.

Tego samego dnia, kiedy zwiedzałem okręt (to znaczy czternastego), miał przybyć tam również Waytt ze swymi towarzyszkami - tak przynajmniej zapewniał mnie kapitan. Zatrzymałem się więc na pokładzie o całą godzinę dłużej, niż zamierzałem, żeby być przedstawionym młodej mężatce, lecz w końcu zbyto mnie wymówką:” Mrs. Wytt jest nieco cierpiąca i przybędzie na statek dopiero nazajutrz, przed samym odjazdem”.

Następnego dnia szedłem właśnie z hotelu do przystani, gdy spotkałem kapitana Hardy'ego, który powiedział mi, iż z powodu pewnych okoliczności” (głupi to frazes, lecz bardzo wygodny) „nie zdaje się mu, żeby „Independence” mogła wyruszyć wcześniej niż za dzień lub dwa i że zawiadomi mnie, kiedy już wszystko będzie gotowe”. Wydało mi się to dziwne, gdyż wiał właśnie pomyślny wiatr od południa, ale „okoliczności” nie wychodziły na jaw, aczkolwiek starałem się wyłowić je z wielką wytrwałością, więc nie pozostało mi nic innego, jak powrócić do domu i przeżuwać w zaciszu swą niecierpliwość.

Upłynął prawie tydzień, zanim otrzymałem wiadomość zapowiedzianą. Jednakowoż ostatecznie nadeszła i niezwłocznie udałem się na pokład. Statek roił się od podróżnych, którzy tłoczyli się, oczekując chwili, kiedy statek odbije od brzegu. Waytt ze swym towarzystwem przybył jakieś dziesięć minut po mnie. Były obie jego siostry i młoda żona. On sam pogrążony był w zwykłej u niego, posępnej mizantropii. Zbyt jednak byłem do niej przyzwyczajony, by zwracać na nią szczególniejszą uwagę. Nie przedstawił mnie nawet swej żonie -pozostawiając ten akt grzeczności swej siostrze Marii, bardzo sympatycznej i inteligentnej panience, która kilkoma pośpiesznymi słowami zapoznała nas ze sobą.

Mrs. Waytt miała na twarzy gęstą woalkę, kiedy zaś ją uniosła, by odpowiedzieć na mój ukłon, wyznaję, iż po prostu osłupiałem. Zdumienie to byłoby jednak jeszcze większe, gdyby długie doświadczenie nie nauczyło mnie niejakiej nieufności względem entuzjastycznych uniesień mojego przyjaciela, artysty, zwłaszcza gdy mówił o urodzie niewieściej. Wiedziałem dobrze, z jaką łatwością gubił się w przestworach idealnych, gdy przedmiotem rozmowy stawała się piękność.

Prawda każe mi wyznać, iż od pierwszego wejrzenia Mrs. Waytt wydała mi się najpospolitszą pod słońcem kobietą. Nie była wprawdzie całkiem brzydka, ale też nie była zbyt daleko od tego. Strój jej świadczył jednakże o wytwornym smaku - nabrałem więc przeświadczenia, iż zjednała sobie serce mojego przyjaciela trwalszymi zaletami serca i umysłu. Rzekła zaledwie kilka słów i odeszła niezwłocznie z Mr. Waytt'em do swej kabiny.

Moja ciekawość ocknęła się znowu. Służącej nie było - ten szczegół nie ulegał wątpliwości. Jąłem wiec rozglądać się za bagażem dodatkowym. Po jakiejś chwili zajechał na wybrzeże wóz, wiozący podłużną skrzynię sosnową, na którą - jak się zdaje - oczekiwano. Natychmiast po zabraniu jej na pokład, podniesiono kotwicę i wnet, minąwszy zakole portu, znajdowaliśmy się na pełnym morzu.

Skrzynia owa - powtarzam - była podłużna. Miała około sześciu stóp długości, a dwie i pół stopy szerokości. Przyglądałem się jej uważnie, a lubię być dokładnym. Otóż kształt jej był niezwykły i kiedy ją ujrzałem, powziąłem zaufanie do słuszności swych przypuszczeń. Doszedłem - przypominam - do wniosku, iż dodatkowy bagaż mojego przyjaciela artysty zawiera zapewne obrazy, lub przynajmniej jeden obraz, wiedziałem bowiem, iż od kilku tygodni porozumiewał się z Nikolinem. I oto stała przede mną skrzynia, która, sądząc z kształtu, nie mogła zawierać niczego innego, jak kopię „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda, wiedziałem zaś, że kopia tejże „Ostatniej Wieczerzy”, wykonana przez młodego Rubini'ego we Florencji, znajdowała się czas jakiś w posiadaniu Nicolina. Uważałem ten szczegół za dostatecznie stwierdzony. Zachichotałem, myśląc o mej przenikliwości. Nie zdarzyło się przedtem nigdy, żeby Waytt miał przede mną tajemnice artystyczne, ale obecnie chciał mnie widocznie wywieść w pole i przemycić, tuż pod mym nosem piękny obraz do New Yorku, przypuszczając, iż nie dowiem się o niczym. Postanowiłem tedy wziąć go na kawał, zaraz i później.

Jedna jednak rzecz wprawiała mnie w niemałe zakłopotanie. Skrzyni tej nie umieszczono w osobnej kabinie. Zaniesiono ją do kabiny Waytt`a. Zajmowała ona tam niemal całkowitą powierzchnię posadzki, co było zapewne połączone z ogromną niewygodą artysty oraz jego małżonki, bowiem maź czy farba, której użyto do nakreślenia na niej rzucającego się w oczy napisu, wydzielała przenikliwy, niemiły, a dla mego powonienia wprost odrażający zapach. Na wieku widniały słowa: Mrs. Adelaide Curtis, Albany, New York. Wysyła Cornelius Waytt Esq. - Tu wierzch! Obchodzić się ostrożnie!

Oczywiście wiedziałem, że Mrs. Adelaide Curtis of Albany była matką żony artysty, ale uważałem cały ten napis za mistyfikację, mającą na celu przede wszystkim moją osobę. Uroiłem sobie więc, że skrzynia wraz ze swą zawartością nie podąży dalej na północ, lecz zatrzyma się na pewno w pracowni mego samotniczego przyjaciela przy Chambers Street, w New Yorku.

Przez pierwsze trzy czy cztery dni mieliśmy piękną pogodę, aczkolwiek wiatr przycichł, gdyż minąwszy przylądek, zwróciliśmy się na północ, skoro tylko straciliśmy z oczu wybrzeże. Podróżni byli przeto w doskonałym usposobieniu i okazywali skłonności towarzyskie. Muszę jednak zaznaczyć, iż wyjątek stanowił Wyatt oraz jego siostry; zachowanie się ich było chłodne i - jak mimowolnie przyszło mi na myśl - wręcz nieuprzejmie w stosunku do pozostałego towarzystwa.

Postępowanie Waytt'a mniej mnie obchodziło. Był smutniejszy niż zazwyczaj - ba, nawet posępny - ale na te jego dziwactwa byłem przygotowany. Natomiast nie znajdowałem usprawiedliwienia dla jego sióstr. Znaczniejszą część podróży spędzały zamknięte w swej kabinie i aczkolwiek kilkakrotnie na nie nalegałem, nie chciały bezwarunkowo utrzymywać stosunków towarzyskich z nikim na pokładzie.

Mrs. Waytt była o wiele milsza. Chcę przez to powiedzieć, że była gadatliwa; zaś być gadatliwym jest niemałą zaletą podczas podróży morskiej. Zaprzyjaźniła się bardzo z większością pań i ku mojemu niewymownemu zdumieniu okazała niedwuznaczną skłonność do kokietowania panów. Bawiła nas wszystkich ogromnie. Powiadam; „bawiła” - i sam nie wiem, jak to wytłumaczyć. Mogę tylko stwierdzić, iż częściej śmiano się z niej, niż śmiano się z nią. Panowie mówili o niej niewiele; natomiast panie, po niejakim czasie, jęły ją określać jako „dobroduszne stworzenie, wyglądające znośnie, ale pozbawione wszelkiego wychowania i stanowczo prostackie”. Było rzeczą wprost niepojętą, jak Waytt mógł wpaść w taką pułapkę. Powszechnym tej zagadki rozwiązaniem był posag, ale wiedziałem, jak dalece jest ono chybione, gdyż słyszałem od Waytt`a, iż żona nie wniosła mu w posagu ani dolara i że nie było można spodziewać się czegokolwiek na przyszłość. „Ożeniłem się - tak mi oświadczył - z miłości, i tylko z miłości, zaś moja narzeczona zasługiwała na coś godniejszego, niż na miłość”. Wyznaję, iż kiedy myślałem o tych zapewnieniach mojego przyjaciela, czułem się niewymownie zakłopotany. Czyż miał postradać zmysły? Bo i cóż miałem o tym myśleć? On, taki wytworny, laki myślący, taki wyniosły, taki wrażliwy na brzydotę i taki przenikliwy w odczuwaniu piękna! Fakt, że ta kobieta zdawała się być bardzo do niego przywiązana - zwłaszcza w jego nieobecności, kiedy ośmieszała się częstym przytaczaniem słów swego „ukochanego męża Mr. Waytt” Słowo „mąż” zdawała się mieć zawsze - używając jednego z jej własnych, wykwintnych powiedzeń - zawsze „na koniuszku swego języka”. Tymczasem zauważyli wszyscy obecni na pokładzie, iż unikał jej wprost wyzywająco i najczęściej zamykał się sam w swej kabinie, skąd zresztą prawie nie wychodził, pozostawiając swej żonie najzupełniejszą swobodę i pozwalając jej bawić się do woli wśród towarzystwa, które gromadziło się we wspólnej sali.

Z tego, co widziałem i słyszałem, doszedłem do wniosku, iż artysta skutkiem jakiegoś nieobliczalnego zrządzenia losu, a może też w przystępie entuzjastycznego i marzycielskiego uniesienia, zgodził się na związek z kobietą nie dorównującą mu w niczym, i że naturalnym związku tego następstwem było rozczarowanie rychłe i zupełne. Współczułem mu z głębi duszy, ale nie mogłem mu dlatego wybaczyć, iż nic mi nie wspomniało „Ostatniej Wieczerzy”. Za to poprzysiągłem sobie odwet.

Pewnego dnia, kiedy wyszedł na pokład, wziąłem go swym dawniejszym zwyczajem pod ramię i jąłem przechadzać się z nim tam i z powrotem. Mimo to jego smutek (który z uwagi na okoliczności wydawał mi się rzeczą najzupełniej naturalną), bynajmniej się nic zmniejszał. Mówił mało, głosem posępnym i wysilonym. Pozwoliłem sobie na jeden czy dwa żarty, na które starał mi się odpowiedzieć nikłym uśmiechem. Biedny człowiek! - myśląc o jego żonie, dziwiłem się, iż zdołał zdobyć się bodaj na taki pozór pogody. W końcu odważyłem się na cios stanowczy. Postanowiłem wziąć go w krzyżowy ogień skrytych aluzji i niedomówień o owej podłużnej skrzyni, żeby pojął stopniowo, iż niezupełnie stałem się igraszką i ofiarą tej jego maluczkiej, zabawnej mistyfikacji. Pierwsza moja uwaga zmierzała do odsłonięcia utajonej baterii. Napomknąłem coś o „szczególnym kształcie tej skrzyni”; mówiąc to, uśmiechnąłem się znacząco, mrugnąłem oczyma i szturchnąłem go z lekka palcem pod żebro.

Sposób, w jaki Waytt przyjął ten niewinny żarcik, przekonał mnie niezbicie, że postradał zmysły. Zrazu spojrzał na mnie, jak gdyby nie mógł pojąć subtelności mojego dowcipu; w miarę jednak jak jego ostrze jęło torować sobie z wolna drogę do jego mózgu, oczy jego zdawały się występować ze swych łożysk. Najpierw poczerwieniał bardzo - potem pobladł potwornie - potem, jak gdyby wielce ubawiony tym, o co go posądzałem, wybuchnął śmiechem, głośnym i niepohamowanym, który ku mojemu zdumieniu wzmagał się stopniowo przez jakie dziesięć minut. Skończyło się tym, iż powalił się na pokład ciężko i bezwładnie. Kiedy podbiegłem, aby go podnieść, wyglądał zupełnie jak martwy.

Zawołałem o pomoc i z niemałym trudem zdołaliśmy go ocucić. Odzyskawszy przytomność, mówił jakiś czas bez związku. W końcu puściliśmy mu krew i położyliśmy go do łóżka. Następnego dnia ciało jego zupełnie powróciło do zdrowia. O duszy wolę nie mówić. Unikałem go podczas dalszej podróży za poradą kapitana, który zdawał się w zupełności podzielać moje poglądy na stan jego umysłu, ale prosił mnie, żebym nie wspominał o tym nikomu.

Bezpośrednio po tym wypadku z Wayttem zaszło kilka okoliczności, które wzmogły jeszcze rozbudzoną już moją ciekawość. Między innymi przede wszystkim następująca: stałem się nerwowy - pijałem za dużo mocnej herbaty i sypiałem nieszczególnie, a właściwie przez dwie noce wcale nie zmrużyłem oczu. Otóż, zdarzyło się, iż z kajuty mojej wiodły drzwi do sali wspólnej, czyli do jadalni, podobnie zresztą jak z kajut wszystkich innych mężczyzn, którzy sami odbywali tę podróż. Trzy przedziałki Waytta znajdowały się w kajucie tylnej, oddzielonej od sali wspólnej tylko lekkimi, rozsuwanymi drzwiami, których nie zamykano na klucz nigdy, nawet nocą. Płynęliśmy prawie stale pod wiatr, który wcale nie przycichał, toteż sutek przechylał się mocno od strony nawietrznej; zaś ilekroć prawa jego strona znajdowała się od strony nawietrznej, tylekroć drzwi między kajutami się rozsuwały i pozostawały otwarte, gdyż nikomu nie chciało się wstawać i ich zamykać. Przypadkiem posłanie moje było tak umieszczone, że kiedy drzwi do mej kajuty i owe, wspomniane już drzwi rozsuwane stały otworem (a moje zawsze były otwarte z powodu gorąca), widziałem zupełnie dokładnie wnętrze kajuty tylnej, przede wszystkim zaś tę jej część, gdzie znajdowały się przedziałki Mr. Waytt`a. Otóż pierwszej i drugiej nocy (które bynajmniej nie nastąpiły po sobie bezpośrednio), kiedy nie mogłem zasnąć, widziałem wyraźnie, jak Mrs. Waytt około jedenastej w nocy wychodziła chyłkiem z przedziałku swego męża i zamykała się w kajucie oddzielnej, gdzie pozostawała aż do świtu i powracała dopiero na jego wezwanie. Na pewno nie żyli ze sobą. Mieli osobne pomieszczenia - zapewne w oczekiwaniu rozwodu. A więc w tym - pomyślałem sobie - kryje się tajemnica oddzielnej kajuty!

Zaszła jeszcze inna okoliczność, która zaciekawiła mnie bardzo. Podczas owych bezsennych nocy i zaraz po odejściu Mrs. Waytt, zastanowiły mnie jakieś dziwne, przezorne, stłumione szmery dolatujące z przedziałki jej męża. Nasłuchując przez jakiś czas z wytężoną uwagą, zdołałem w końcu zdać sobie sprawę z ich znaczenia. Były to szmery, wywoływane przez artystę przy ostrożnym otwieraniu podłużnej skrzyni za pomocą dłuta i drewnianego tłuczka, którego uderzenia były widocznie przygłuszone czy przytępione jakąś miękką tkaniną wełnianą lub bawełnianą, owiniętą dokoła jego główki.

Zdawało mi się, iż w ten sposób mogę odróżnić dokładnie chwilę, kiedy obluźniał wieko - a także określić, kiedy zdejmował je całkiem i kładł na dolnym posłaniu swej kajuty. Ten ostatni szczegół poznawałem na przykład po pewnych lekkich stuknięciach, które pochodziły stąd, iż wieko trącało o drewniane poręcze posłania, kiedy chciał je położyć bardzo cicho, a nie mógł znaleźć dla niego miejsca na posadzce. Potem następowała głucha cisza i ani za pierwszym ani za drugim razem nie słyszałem do świtu już nic więcej; chociaż może należałoby jeszcze wspomnieć o jakichś szeptach czy łkaniach, tak przytłumionych, iż niemal nieuchwytnych, o ile ten szmer nie był w ogóle wytworem mej wyobraźni. Zaznaczani, iż miał on niejakie podobieństwo do łkań i westchnień, ale mógł nie być nimi. Przypuszczam raczej, że po prostu dzwoniło mi w uszach. Widocznie Mr. Waytt puszczał, jak zazwyczaj, wodze swym chimerom i zapamiętywał się w zachwytach artystycznych. Otwierał podłużną skrzynię, by paść swe oczy zawartym w niej skarbem. Jednak nie było w niej niczego, co by mogło wywoływać łkania. Powtarzam tedy, iż musiał być to wybryk mej własnej wyobraźni, co rozkiełznała się pod wpływem mocnej herbaty zacnego kapitana Hardy'ego. Tuż u schyłku pierwszej i drugiej nocy słyszałem wyraźnie, jak Mr. Waytt przytwierdzał znów wieko na podłużnej skrzyni i wbijał gwoździe na dawnych miejscach za pomocą tłuczka, owiniętego czymś miękkim. Po ukończeniu tej pracy wychodził z kajuty, zupełnie ubrany, i przywoływał swą małżonkę.

Byliśmy już od siedmiu dni na morzu i mijaliśmy właśnie przylądek Hatteras, gdy nagle wionął przepotężny podmuch wiatru od południowego zachodu. Nie zastał nas atoli nieprzygotowanych, gdyż pogoda już od pewnego czasu zapowiadała się groźnie. Poprzytwierdzano wszystko na pokładzie i pod pokładem, a ponieważ wiatr wciąż się wzmagał, ponawlekaliśmy żagle podwójnie i rozwinęliśmy je w ten sposób, aby jedna ich połowa przynaglała statek do biegu, druga zaś go wstrzymywała.

Mając się w ten sposób na baczności, żeglowaliśmy całkiem znośnie przez czterdzieści osiem godzin, a nasz statek okazał się na ogół doskonałym pływakiem i nie obłykał się bynajmniej wody. Jednakże pod koniec tego czasu wicher rozpętał się w huragan i poszarpał nasz żagiel tylny na strzępy, co naraziło nas na taki napór fali, iż raz po raz przewaliły się kilkakrotnie przez statek potworne bałwany. Przypłaciliśmy to życiem trzech ludzi, których woda zmiotła z pokładu, postradaliśmy naszą spiżarnię okrętową i niemal cały nasz szalunek lewej ściany statku. Zaledwie zdołaliśmy się opamiętać, gdy rozdarł się, potargany doszczętnie, żagiel na maszcie przednim. Rozpięliśmy więc żagiel, przytwierdzony do grubej liny, i przez kilka godzin trzymaliśmy się jako tako, gdyż statek znacznie lepiej stawiał czoło wzburzonemu morzu.

Jednakże burza trwała dalej i nic nie zapowiadało jej uśmierzenia. Okazało się, iż statek nasz był źle zaopatrzony i mocno skołatany, zaś trzeciego dnia tej wichury nasz maszt przedni uległ naporowi wiatru i runął na pokład. Z godzinę lub dłużej wysilaliśmy się na próżno, żeby go się pozbyć, co było konieczne ze względu na niesłychane rozkołysanie się okrętu, ale zanim to nam się udało, nadszedł cieśla i oświadczył, że mamy pod pokładem cztery stopy wody. Na domiar złego przekonaliśmy się, że pompy są zatkane i prawie bezużyteczne.

Nastąpiła powszechna rozpacz i zamieszanie - nie zaniedbano jednakże niczego, by ulżyć okrętowi, i postanowiono wrzucić do morza dostępną jeszcze część ładunku oraz obalić pozostałe dwa maszty. Ostatecznie dokonaliśmy tego - ale z pompami nie mogliśmy dać sobie rady. Tymczasem wyłom w kadłubie okrętu zwiększył się ogromnie.

O zachodzie słońca wiatr znacznie przycichł; a ponieważ morze także się uśmierzyło, mieliśmy jeszcze niejaką nadzieję, że zdołamy ocalić się w łodziach. O ósmej wieczorem rozpierzchły się chmury i zajaśniał księżyc w pełni. Ten nikły promyk pomyślności pokrzepił przedziwnie strapione nasze dusze.

Po nadludzkich wysiłkach udało nam się spuścić do morza wielką łódź bez najmniejszej szkody. Pomieściła się w niej cała załoga i większość podróżnych. Łódź ta odpłynęła natychmiast i wśród ciągłych niebezpieczeństw zdołała trzeciego dnia dotrzeć szczęśliwie do ujścia Ocracoke.

Czternastu podróżnych wraz z kapitanem pozostało na pokładzie, zamierzając powierzyć swe losy mniejszej łodzi tylnej. Spuściliśmy ją bez trudu, ale tylko cudem jakimś nie zatonęła, zanurzywszy się w wodzie. Prócz mnie zajął w niej miejsce kapitan ze swą małżonką, Mr. Waytt ze swymi towarzyszkami, tudzież jakiś oficer meksykański z żoną, czworgiem dzieci i służącym Murzynem.

Było zaledwie tyle miejsca, iż mogliśmy zabrać nieco najpotrzebniejszych narzędzi i odrobinę żywności. Pozostała nam tylko ta odzież, którą mieliśmy na sobie. Nikt nawet nie marzył, żeby mógł ocalić coś więcej. Łódź już oddaliła się o kilka sążni od statku, gdy ku powszechnemu zdumieniu Mr. Waytt powstał ze swego miejsca przy sterze i chłodnym głosem zażądał od kapitana Hardy'ego, żeby kazał zawrócić i zabrać* jego podłużną skrzynię!

- Proszę usiąść, Mr. Waytt! - odparł kapitan nieco surowo. -Łódź może się wywrócić, jeśli nie będzie się pan zachowywał spokojnie. Płaski jej kraniec jest już niemal nad wodą.

- Skrzynia! - wołał Mr. Waytt, wciąż stojąc. - Skrzynia, mówię panu! Kapitanie, pan nie może, pan nie zechce mi odmówić! Ciężar jej to drobnostka - nic nie znaczy, naprawdę nic. Zaklinam pana na imię matki pańskiej - na miłość Boską - na zbawienie duszy pańskiej! Błagam pana, powróćmy i zabierzmy tą skrzynię!

Zdawało się przez chwilę, iż kapitana wzruszyły gorące nalegania artysty, lecz wnet odzyskał swą surową powagę i rzekł tylko:

- Jest pan szalony, Mr. Waytt! Nie usłucham pana. Proszę usiąść - powtarzam - gdyż łódź pójdzie na dno! Trzymajcie go! - nie puśćcie! - chce rzucić się w wodę! Wiedziałem, że tak będzie! Już skoczył!

Jakoż Mr. Waytt istotnie wyskoczył z łodzi, a ponieważ wciąż jeszcze znajdowaliśmy się w pobliżu rozbitego statku, który nas osłaniał przed wichrem, dzięki nadludzkim wysiłkom udało się mu uchwycić koniec liny, zwisającej z pokładu. W chwilę później był już na pokładzie i jak obłąkany pobiegł w głąb, do kajuty.

Tymczasem odrzuciła nas fala ku tyłowi okrętu i odsłonięci, znaleźliśmy się na łasce wichru i straszliwego morza, co wciąż jeszcze kipiało. Wytężyliśmy wszystkie siły, aby zawrócić, ale nasza łódka była niczym pierze w podmuchu burzy. Od razu zdaliśmy sobie sprawę, że nieszczęsny artysta jest zgubiony.

Odległość między nami a rozbitym statkiem jęła się szybko zwiększać, gdy wtem ujrzeliśmy znów szaleńca (gdyż za nikogo innego nie mogliśmy go uważać), który wynurzył się spod pokładu, wlokąc z nadludzkim wysiłkiem podłużną skrzynię. W oczach naszych, co osłupiały ze zdumienia, okręcił szybko kilka razy grubą na trzy cale linę najpierw dokoła skrzyni, a potem dokoła siebie. Po chwili ciało jego i skrzynia były już w wodzie - i znikły w okamgnieniu, nagle i na zawsze.

Zaprzestaliśmy wiosłować, nie mogąc oderwać oczu od miejsca, gdzie zatonął. Po chwili popłynęliśmy dalej. Przez jakąś godzinę zalegało wśród nas głuche milczenie. W końcu odważyłem się przemówić;

- Kapitanie, czy pan zauważył, jak nagle poszli na dno? Czy nie jest to nadzwyczaj dziwne? Wyznaję, iż miałem niejaką nadzieję, że ostatecznie zdoła się ocalić, kiedy przywiązywał się do tej skrzyni i rzucał się w morze.

- Jasne, że poszli na dno, - odparł kapitan - jak ołowiana kula. Wypłyną znowu, ale nie wcześniej, aż sól się rozpuści.

- Sól? - wybełkotałem.

- Pst! - mruknął kapitan, wskazując na żonę i siostry zmarłego. - Pomówimy jeszcze o tym we właściwej chwili.

Wycierpieliśmy wiele i ledwie uszliśmy cało; ale los sprzyjał nam, podobnie jak naszym towarzyszom z większej łodzi. Przybiliśmy w końcu, raczej martwi niż żywi, po czterech dniach niewysłowionej męki do wybrzeża naprzeciw wyspy Roanoke. Pozostaliśmy tam przez tydzień, nie doznając przykrości od gawiedzi czyhającej na rozbitków i wreszcie zdołaliśmy dotrzeć do New Yorku.

W jakiś miesiąc po rozbiciu „Independence” zdarzyło mi się spotkać kapitana Hardy'ego na Broadway. Mówiliśmy oczywiście o tym wypadku, przede wszystkim zaś o nieszczęściu biednego Waytta. Dowiedziałem się wówczas szczegółów następujących:

Artysta zamówił przejazd dla siebie, żony, dwu sióstr i służącej. Jego żona miała odznaczać się istotnie nadzwyczajną urodą i niezrównanymi zaletami ducha. Rankiem czternastego czerwca (to znaczy, dnia, kiedy po raz pierwszy zwiedzałem okręt), pani ta zachorowała nagle i umarła. Młodożeniec szalał z bólu - ale naglące okoliczności nie pozwoliły mu odroczyć podróży do New Yorku. Musiał odwieźć matce zwłoki ukochanej żony, a powszechnie znany przesąd nie pozwalał mu uczynić tego otwarcie. Dziewięć dziesiątych wszystkich podróżnych wolałoby raczej opuścić okręt, niż odbywać podróż z trupem.

Nie widząc innego wyjścia, kapitan Hardy poradził, aby zwłoki częściowo zabalsamowano, włożono do skrzyni odpowiednich rozmiarów, wysłanej dużą ilością soli, i skrzynię tę oddano na pokład z oświadczeniem, iż zawiera towary. Zgon młodej osoby trzeba było przemilczeć; a ponieważ wiedziano powszechnie, iż Mr. Waytt zamówił przejazd dla swej żony, przeto nie pozostawało nic innego, jak zastąpić ją kimś innym na czas podróży. Z łatwością udało się nakłonić do tej roli pokojówkę zmarłej lady. Osobną kajutę, którą jeszcze za życia jej pani zamówiono dla tej dziewczyny, zatrzymano nadal. W kajucie tej sypiała nocami rzekoma Mrs. Waytt. Za dnia, w miarę możności, zastępowała swą panią, której nie znał nikt z obecnych na pokładzie, o czym zawczasu się upewniono.

Moje pomyłki wynikły po prostu ze zbyt lekkomyślnego, zbyt wścibskiego i zbyt pobudliwego usposobienia. Ale od tego czasu rzadko zdarza mi się sypiać spokojnie. Gdziekolwiek się obrócę, wszędzie pozostaję pod zaklęciem pewnej twarzy. I pewien obłąkany śmiech będzie wiecznie rozbrzmiewał w mych uszach.

ZDRADZIECKIE SERCE

To prawda! Nazbyt żytem podówczas, jak i dziś żyję -nerwami, ale dlaczego miałbym być obłąkany? Choroba wysubtelniła zmysły, ale ich nie zniszczyła, nie przytępiła. Przede wszystkim słuch mój, wydelikacony, stał się nadwrażliwy. Słyszałem wszystko, co działo się w niebie i na ziemi, a także wiele ze zdarzeń piekielnych. Czy można jednak nazwać to obłąkaniem? Posłuchajcie jak rozsądnie i spokojnie potrafię wyłożyć całkowity przebieg wypadków.

W jaki sposób pierwsza myśl zrodziła się w mym mózgu, powiedzieć nie umiem; ale raz powzięta, prześladowała mnie dniem i nocą. Nie miałem w tym specjalnego celu, nie nienawiść skłaniała mnie do tego. Lubiłem nawet tego starca. Nigdy nie wyrządził mi przykrości, nigdy nie obraził ani słówkiem. Nie skusiło mnie również jego złoto. Ot, po prostu drażniło mnie jego oko. Tak było z pewnością! Jedno jego oko - podobne do oka sępa - miało barwę blado - niebieską i było okryte błoną. Gdy spoglądał tym okiem na mnie, czułem, że mi się krew ścina w żyłach. I tak oto, pod wpływem tego oka, w duszy mojej powoli powstawał i dojrzewał plan zabicia starca. Za wszelką cenę musiałem się od tego oka uwolnić.

Oto dlaczego uważają mnie za wariata. Ale wariaci działają bez zastanowienia. Ja zaś planowo bratem się do dzieła - z ostrożnością, zastanowieniem i przeświadczeniem przystąpiłem do wykonania mego zamiaru. Nigdy nie byłem bardziej uprzejmy dla tego starca, jak podczas ostatniego tygodnia przed morderstwem. Co noc, około północy skradałem się pod jego drzwi, kładłem rękę na klamce i otwierałem je - cicho, powoli! A gdy były już otwarte dość szeroko, gdy mogłem wsunąć głowę przez szparę, wydobywałem ślepą latarkę.

O, gdyby mnie ktoś wtedy wdział, pewnie by się aż roześmiał, tak ostrożnie i zręcznie wyciągałem szyję i tak podstępnie i bacznie to czyniłem! Bardzo, bardzo powoli wysuwałem ją w przód, byle tylko nie zbudzić starca ze snu. Trwało to całą godzinę... Wreszcie wsuwałem głowę, tak, że mogłem już widzieć go, leżącego na łóżku. Czy obłąkany mógłby okazać tyle cierpliwej ostrożności? A kiedy głowa moja wniknęła do wnętrza pokoju, uchylałem zasłony latarni cicho, - ostrożnie, aby zawiasy nie zaskrzypiały zbyt głośno. Uchylałem je, o tyle tylko, by jeden, jedyny promyczek mógł paść na sępie oko starca. Powtarzało się to w ciągu siedmiu nocy, za każdym razem około dwunastej. Oko jednak znajdowałem zawsze zamknięte, nie mogłem zatem zabrać się do dzieła, bo przecież nie starzec, lecz jego chore oko gniewało mnie. Co dzień o świcie wchodziłem potem zuchwale do jego pokoju, rozmawiałem z nim zupełnie spokojnie, przemawiałem do niego serdecznie, nazywając go po imieniu i dowiadywałem się, jak przespał noc. Musiałby chyba być bardzo podejrzliwy, gdyby miał bodaj przeczucie mych myśli, z jakimi obserwowałem go o północy śpiącego. Tak nadeszła ósma noc z rzędu. Otworzyłem drzwi, z większą jeszcze, niż zwykle ostrożnością. Sekundowa wskazówka zegara nie porusza się wolniej, niż poruszałem ręką. Nigdy jeszcze nie byłem tak przeświadczony o swych zdolnościach i bystrości umysłowej. Było to powodem takiej radości, że ledwie ją mogłem opanować. Pomyśleć tylko! Stałem na progu mego mieszkania, otwierałem drzwi powoli, coraz szerzej i szerzej, a jemu nawet we śnie nie marzyło się o mym tajemnym działaniu! O! na tę myśl zmuszony byłem roześmiać się w duszy. A może mnie mimo to usłyszał? W tej samej chwili poruszył się na łóżku, jak gdyby wystraszony. Pomyślicie, że uciekłem? Ależ skąd znowu! W pokoju było zupełnie ciemno, bo z obawy przed rabusiami pozamykał okiennice. Wiedziałem więc, że nie dostrzeże otwierania drzwi i z usilną wytrwałością starałem się otwierać je coraz to szerzej. Wreszcie wsunąłem zupełnie głowę i miałem akurat zamiar odsunąć zasłonę latarni, gdy wtem ześlizgnął mi się palec z cynowego haczyka. Starzec podniósł się na łóżku.

- Kto tu? - zawołał.

Zachowałem zimną krew. Nie odpowiedziałem. Przez całą długą godzinę ledwo oddychałem i nie drgnąłem nawet rzęsami; przez cały czas cisza panowała taka, jak gdyby starzec położył się znowu. On jednak siedział na łóżku i słuchał. Zupełnie tak jak ja przysłuchiwał się kołatkowi toczącemu drewnianą ścianę.

Nagle usłyszałem coś, jakby ciche stękanie. Poznałem w tym spazm śmiertelnego strachu. Nie był to jęk bólu lub rozpaczy. Był to ów głuchy, stłumiony dźwięk, jaki wydziera się z głębi przejętej strachem duszy. Aż nadto dobrze znam to bolesne westchnienie. Nieraz, gdy o północy wszystko w głębokim śnie spoczywało, wydobywało się ono z mej własnej piersi, aby ściśnieniem straszliwym powiększyć jeszcze lęk, pozbawiający mnie przytomności. Powiadam: znałem je i wiedziałem, co ten starzec odczuwał. Żal mi go było, choć cieszyłem się w duszy. Wiedziałem, że od pierwszego szmeru, który zniewolił go do obrócenia się na łóżku, leżał, nie śpiąc. Wijąc się w szponach rosnącego strachu, usiłował sam siebie przekonać o jego bezpodstawności; ale mu się to nie udawało. Mówił sobie na próżno: „To nic, to prawdopodobnie wiatr, a może mysz szperająca po strychu, albo ciche ćwierkanie świerszcza”. Tak zapewne starał się uspokoić. Ale próżne to były usiłowania. Rozpościerały się nad nim czarne skrzydła, jak ponad duszą ofiary, a straszliwe muśnięcia tych skrzydeł niewidzialnych, pozwalały starcowi wyczuć moją obecność w pokoju, pomimo, że nic nie widział, ani nie słyszał w ciemności.

Przez dłuższy czas czekałem cierpliwie w bezruchu. Nie słysząc jednak, żeby się położył, postanowiłem znów uchylić nieco zasłony latarni. Nie można sobie wyobrazić, jak cicho i powoli doprowadziłem do chwili, gdy jedyny, cieniutki, jak nitka pajęcza, promyczek zamigotał w szczelinie i padł na sępie oko.

Spojrzałem. Łypnęło ku mnie spod rozwartej szeroko powieki i wściekłość moja się wzmogła. Tak wyraźnie widziałem matowy błękit, okryty ohydną zasłoną, że aż dreszcz przeniknął mnie do szpiku kości. Reszta twarzy i kształtów starca tonęła w mroku. Nie mogłem nic więcej rozpoznać. Skierowałem instynktownie promień na upragnione miejsce.

Powiedziałem już, że moje rzekome szaleństwo polegało jedynie na przeczuleniu zmysłów. Toteż i teraz wdarł mi się do ucha jakiś cichy, głuchy i śpiesznie drgający szmer, jak gdyby ćwierkanie zegarka, owiniętego watą. I to znałem. Było to bicie serca mej ofiary, które podsycało mą wściekłość, podobnie jak warkot bębna budzi odwagę w żołnierzu.

Ale teraz nawet panowałem nad sobą. Ledwie odważyłem się oddychać. Latarnię trzymałem nieruchomo. Próbowałem, jak długo potrafię utrzymać promień na oku. A tymczasem szatańskie bicie serca wzmagało się. Uderzenia stawały się coraz szybsze i głośniejsze. Przerażenie starca musiało już dojść do zenitu. Czy mnie rozumiecie? Powiedziałem, że jestem nerwowy, i jestem nim rzeczywiście. Teraz, o północy, wśród straszliwej ciszy grobowej starego domostwa, owładnął mną pod wpływem tego potężniejącego szmeru niepohamowany strach. Traciłem panowanie nad sobą, a tętno stawało się coraz głośniejsze i zdawało mi się, że mu serce rozsadzi. Nowy strach opanował mnie teraz: może ktoś w sąsiedztwie słyszy ten hałas?! To zdecydowało! Z głośnym krzykiem zerwałem zasłony z latarni i wtargnąłem do wnętrza pokoju. Raz, tylko jeden, jedyny raz jęknął. W okamgnieniu ściągnąłem go na podłogę i zwaliłem nań ciężkie poduszki. Potem uśmiechnąłem się z zadowoleniem na myśl, że tyle już uczyniłem. Przytłumione bicie serca dobiegało mnie jeszcze kilka minut. Nie dbałem już o to; i tak nie można było usłyszeć tego przez ścianę. W końcu ucichło zupełnie. Starzec nie żył. Usunąłem poduszki i zbadałem ciało. Bez wątpienia był nieżywy -nieżywy, jakby nigdy nie oddychał. Położyłem mu rękę na sercu i trzymałem ją tak kilka minut. Nie ruszało się. Umarł nieodwołalnie. Jego oko nie mogło mnie już dręczyć.

Kto zechciałby mnie sądzić o obłąkanie, porzuci chyba tę myśl, gdy opowiem, jakie planowe przygotowania poczyniłem, by ukryć trupa. Noc miała się ku końcowi, a ja pracowałem z milczącym pośpiechem.

Wyrwałem z podłogi trzy deski i ukryłem zwłoki w zagłębieniu, po czym ulokowałem deski na dawnym miejscu. Niczyje oko - nawet jego - nie odkryłoby jakiejkolwiek zmiany. Nie trzeba też było nic zmywać, nigdzie nie było plamki, nigdzie najmniejszego śladu krwi. Za ostrożny byłem, by do tego dopuścić.

Gdy uporałem się z tym, była godzina czwarta. Noc była jeszcze zupełnie ciemna. Wraz z uderzeniem zegara, zapukano z ulicy do bramy. Z lekkim sercem wyszedłem ją otworzyć. Mówię z lekkim, bo czegoż miałem się lękać? Weszło trzech ludzi. Z wyszukaną grzecznością przedstawili mi się, jako funkcjonariusze policji. Jeden z moich sąsiadów usłyszał w nocy krzyk. Wydawało mu się to podejrzane.

Dano znać policji i oto przyszła dla przeprowadzenia śledztwa na miejscu.

Uśmiechnąłem się (czegoż miałem się obawiać?) - i przywitałem serdecznie tych panów. „ Krzyk, - oświadczyłem - sam we śnie wydałem, a co się tyczy starca, wyjechał na wieś”. Oprowadziłem moich gości po całym domu, zalecając im dokładne drobiazgowe oględziny. Zaprowadziłem ich wreszcie do pokoju staruszka. Tu pokazałem im, że jego mienie jest całkiem nienaruszone. Pod wpływem pewności siebie byłem jak odurzony. Przyniosłem krzesła i skłoniłem przybyszów, by wypoczęli po trudach. W szalonym i zuchwałym przeświadczeniu o zupełnym bezpieczeństwie postawiłem swe krzesło niemal na tym miejscu, gdzie ukryłem zwłoki zamordowanego.

Policjanci byli zadowoleni... Moje zachowanie się przekonało ich o mej niewinności, ja sam czułem się doskonale. Usiedli, i podczas gdy wesoło odpowiadałem na ich pytania, rozmawiali ze mną o innych sprawach. Niedługo jednak to trwało. Uczułem, że blednę i życzyłem sobie, by odeszli. Głowa mnie rozbolała i szumiało mi w uszach, a oni siedzieli, siedzieli i rozmawiali dalej. Szum stawał się silniejszy - trwał ciągle i przybierał wyraźniejsze brzmienie. Aby pozbyć się strasznego uczucia, przyłączyłem się swobodnie do rozmowy. Ale szumiący hałas trwał dalej i stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu przekonałem się, że nie w moich odbywa się uszach. Musiałem teraz zblednąć jak opłatek...Jeszcze więcej i głośniej zacząłem mówić.

Lecz szum również stawał się głośniejszy - co miałem począć? Był to cichy, przygłuszony, prędki dźwięk - szmer zupełnie podobny do cykania owiniętego watą zegarka. Dech mi zaparło, a urzędnicy nic jeszcze nie usłyszeli. Mówili coraz prędzej i z coraz większym ożywieniem, a szmer stawał się coraz głośniejszy! Wstałem i rozprawiałem o lada błahostkach podniesionym tonem, żywo gestykulując. Nic nie pomagało! Szmer wzmagał się. Czemu, do kroćset, nie odchodzą? Jakby mnie swoimi uwagami do wściekłości doprowadzili, biegałem ciężko po pokoju. Wszystko na nic! Hałas wzrastał nieustannie. Boże! Co miałem jeszcze uczynić? Pieniłem się jak wściekły - szalałem i kląłem. Chwyciłem krzesło, na którym siedziałem i uderzyłem nim po deskach, ale hałas stawał się coraz głośniejszy. Zagłuszał wszystko. Głośniejszy, coraz głośniejszy!! A ci ludzie rozmawiali dalej wesoło i uśmiechali się. Czyż to możliwe, by nie słyszeli? O, Boże wszechmogący! - nie, nie! Oni słyszeli. Domyślali się związku! Rozumieli znaczenie! - Oni szydzili z mego przerażenia! -Byłem o tym przekonany tak jak dziś. Wszystko inne wydawało mi się wówczas ulgą wobec tej męki duchowej. Wszystko było znośniejsze od szyderstwa.

Nie mogłem znieść ich obłudnego śmiechu. Zdawało mi się, że umrę, jeśli głośno nie krzyknę: „A teraz - słuchajcie! - (głośniej, i coraz głośniej i głośniej!) - Łotry - wybuchnąłem - nie kłamcie dłużej! Przyznaję się do zbrodni! - Oderwijcie deski! - oto tu, tu! - to bicie jego serca!

BON-BON

Quant un bon vinmeuble mon estomac

Je suis savant que Balzac -

Plus sage que Pibrac;

Mon bras seul faisant `l attaque

De la nation Cosaque,

La mettroit au sac;

De Charon je passerois le sac

En donnant dans son bac;

J` trois au fier Eac

Sans que mon coeur fit tie ni tac,

Presenter du tabac.

(Wodewil francuski)

Kto za panowania.....bywał w maleńkiej kawiarence przy culde-sac Le Febvre w Rouen, ten, jak sądzę, nie będzie śmiał zaprzeczyć, że Pierre Bon-Bon był restauratorem wprost nadzwyczajnym. To, że Pierre Bon-Bon był w nie mniejszym stopniu obeznany z filozofią ówczesną, zdaniem moim nie ulega najmniejszej wątpliwości. Jego pates a la fois zaprawdę były nieskazitelne. Lecz czyjeż pióro zdoła złożyć należny hołd jego studiom sur la Nature - jego pomysłom sur l'Ame - Jego spostrzeżeniom sur l'Esprit? Jeżeli jego omelettes - jego fricandeaux były nieocenione, to któryż literat owych czasów nie dałby dwa razy tyle za jedną ideę de Bon-Bon, co za cały śmietnik „idei” wszystkich innych mędrców? Bon-Bon przetrząsnął biblioteki, których nikt inny nie przetrząsnął - przeczytał więcej, niżby inny powziął zamiar przeczytać - zrozumiał więcej, niżby inny przypuszczał, że można zrozumieć. I jakkolwiek w okresie jego rozkwitu nie zbywało w Rouen na pisarzach, którzy utrzymywali, iż „jego dieta nic objawiała ani czystości akademickiej ani głębi licealnej”, - aczkolwiek (proszę zważyć!) doktryny jego nie spotykały się bynajmniej z powszechnym zrozumieniem, to jednak jeszcze stąd nie wynikało, jakoby były trudne do zrozumienia. Pochodziło to, jak sądzę, z ich najoczywistszej oczywistości, że niektórzy ludzie skłonni byli uważać je za mętne. Bon-Bon był tym człowiekiem - lecz proszę tego nie powtarzać nikomu! - któremu sam Kant zawdzięczał głównie swe pomysły metafizyczne. Nie był ci on Platonikiem, ani też, ściśle rzecz biorąc, Arystotelikiem - cennych godzin, które mogły być użyte na wynalezienie jakiejś fricasee lub facili gradu, na rozbiór jakiegoś odczuwania, nie zwykł był marnować, jak nowoczesny Leibnitz, na czcze wysiłki, zmierzające w rozmowach o etyce do pogodzenia upartej oliwy z wodą. Bynajmniej. Bon-Bon był zwolennikiem filozofii jońskiej, lecz również włoskiej. Rozumował a priori - ale rozumował także a posteriori. Idee jego bywały wrodzone - lub nie. Wierzył w Jerzego z Trebizondy - wierzył również w Bessariona. Bon-Bon był bezsprzecznie bon-bonistą.

Mówiłem o filozofie jako o restauratorze. Nie chciałbym jednak, aby ktokolwiek z moich przyjaciół przypuszczał, iż spełniając dziedziczne obowiązki w tym zakresie, nie posiadał właściwego poczucia ich dostojeństwa i znaczenia. Wręcz przeciwnie. Trudno zaiste powiedzieć, która dziedzina jego zawodu napełniała go większą dumą. W jego mniemaniu władze intelektu pozostawały w ścisłym związku z uzdolnieniami żołądka. Zdaje mi się, iż w poglądach swych nie różnił się zbytnio od owego Chińczyka, który mniemał, iż dusza mieści się w żołądku. To pewne, iż zdaniem jego słuszność mieli Grecy, którzy używali tego samego słowa na określenie umysłu i przepony brzusznej. Nie znaczy to, żebym pomawiał metafizyka o przywarę obżarstwa lub inne, zdrożne przywary. Jeżeli Bon-Bon miał swe grzeszki - a któryż wielki człowiek nie ma ich tysiącami? -jeżeli BonBon, powtarzam, miał swe grzeszki, to były one nader błahe - ot, takie sobie błędy, które przy innym nastroju umysłów uważano by raczej za cnoty. O jednej z tych słabostek nie wspomniałbym w ogóle w tej opowieści, gdyby nie zaznaczała się ze szczególniejszą wyrazistością - gdyby jej alto rilievo nie wyrzynał się tak ostro z płaszczyzny jego ogólnego usposobienia. Mianowicie nie mógł usnąć spokojnie, jeżeli nie udało mu się przedtem dobić jakiegoś interesu.

Nie, żeby był chciwy - bynajmniej. Zadowolenie filozofa wcale nie polegało na tym, by ten interes był z jego własną korzyścią. Byleby doszedł do skutku - niniejsza o to, jakiego rodzaju, na jakich warunkach i w jakich okolicznościach - a tryumfujący uśmiech rozwidniał później całymi dniami jego oblicze. Znacząco wówczas mrugał oczyma, pełen zachwytu nad swą mądrością.

Nie było nigdy rzeczą dziwną, iż usposobienie tak osobliwe, jak to, o którym co tylko nadmieniłem, ściągało na siebie powszechną uwagę. Gdyby zaś w epoce niniejszego opowiadania osobliwość ta przeszła niepostrzeżenie, byłby to zaiste dziw nad dziwami. Zauważono też natychmiast, iż uśmiech Bon - Bona w podobnych okolicznościach zwykł był różnić się zasadniczo od prostoduszności, z jaką szczerzył zęby, dowcipkując lub witając znajomych. Krążyły różne, niepokojące wieści, opowiadano sobie o niebezpiecznych umowach, zawieranych naprędce i żałowanych poniewczasie; przytaczano przykłady niepojętych uzdolnień, nieuchwytnych zachcianek i nienaturalnych skłonności, które dla swych chytrych zamierzeń zaszczepił sprawca wszystkiego złego.

Filozof miał jeszcze inne słabostki, ale te nie zasługują niemal na rozstrząsanie. Na przykład, niewielu jest ludzi, odznaczających się niezwykłą głębią umysłu, którzy by nie posiadali skłonności do butelki. Czy ta skłonność jest bodźcem, czy też raczej ważkim dowodem owej głębi - to niełatwo powiedzieć. Bon Bon - o ile mi wiadomo - nie uważał tego zagadnienia za przedmiot, godny szczegółowego badania - i ja go też za taki nie uważam. Jednakowoż nie należy mniemać, jakoby restaurator, puszczając wodze popędowi tak iście klasycznemu, zaniedbywał przy tym tej instytucji zdolności rozróżniania, jaka znamionowała zazwyczaj, razem i równocześnie, jego essais i jego omelletes. W swych osamotnieniach miewał dla Vin de Bourgogne wyznaczone godziny i zwykł był przystępować do Cotes du Rhone we właściwych chwilach. Sauterne pozostawało dlań w tym stosunku do Medoc`u, co Catullus do. Homera. Lubił igrać ze sylogizmami, sącząc St.Peray, lecz rozstrząsał argumenty nad Clos Vougeot i pogrążał teorie w powodziach Chambertin`a. Byłoby dobrze, gdyby to samo subtelne poczucie godziwości kierowało w nim także owym drobiazgowym popędem, o którym poprzednio nadmieniłem - cóż, kiedy stało się inaczej. Trzeba bowiem wyznać, iż ten rys jął w końcu we filozoficznym umyśle Bon Bon`a dziwnie jakoś się wzmagać, przybierać znamiona mistycyzmu i zabarwiać mocno diabelstwem ulubionych przezeń szkół filozoficznych niemieckich.

Wstąpić do małej kawiarenki przy cul de sac Le Febvre, znaczyło to w epoce naszego opowiadania zajść do sanctum człowieka genialnego. Bon Bon był człowiekiem genialnym. Nie było ani jednego kopcidyma w Rouen, który by nie oświadczył, iż Bon Bon jest człowiekiem genialnym. Wiedział o tym nawet jego genialny kot i nie odważył się merdać ogonem w obecności człowieka genialnego. Nie zapomniał o tym również jego wielki pudel, który za zbliżeniem się swego pana okazywał poczucie swej niższości solenną uległością, zwieszeniem uszu i opuszczeniem szczęki dolnej, co wcale nieźle wyglądało na psa. Nie da się jednakowoż zaprzeczyć, iż ta nawykowa czołobitność wynikała w niemałej mierze z osobistego wyglądu metafizyka. Niechaj mi będzie wolno zauważyć, iż wytworna powierzchowność ma znaczenie nawet u zwierząt. Toteż muszę wyznać, iż zewnętrzność restauratora mogła oddziaływać na wyobraźnię czworonogów. Roztacza się jakieś szczególniejsze dostojeństwo dokoła małej wielkości - jeśli wolno użyć tego dwuznacznego powiedzenia -dostojeństwo, którego fizyczny tylko ogrom nigdy wywołać nie zdoła. Aczkolwiek Bon Bon miał zaledwie trzy stopy wysokości i główkę niepomiernie małą, to jednak niepodobna było spojrzeć na wypukłość jego brzucha bez wrażenia okazałości, graniczącej niemal ze wzniosłością. W obojętności tego brzucha - zarówno psy jak i ludzie musieli dostrzegać obraz nabytej przez filozofa wiedzy - w niezmierzoności zaś jego pomieszczenie dla nieśmiertelnej duszy.

Mógłbym, gdybym chciał rozpisać się tu szeroko o stroju oraz innych szczegółach powierzchowności metafizyka. Mógłbym wspomnieć, iż włosy miał krótkie, sczesane gładko na czoło i przykryte stożkowatą, uwieńczoną kutasem czapką z białej flaneli - że jego kaftan, co mienił się zielenią świeżego groszku, nie był skrojony wedle mody, obowiązującej pospolitą ciżbę ówczesnych restauratorów, - że rękawy były nieco sutsze, niż je powszechnie noszono - że mankiety nie były ze sukna tej samej jakości i barwy, co reszta odzieży, jak to w tej barbarzyńskiej epoce było przyjęte, lecz bardziej fantazyjne, z barwistego welwetu genueńskiego - że jego pantofle z dostojnej purpury były misternie haftowane i mogły uchodzić za wyrób japoński, że odznaczały się znakomitym wykończeniem nosków i olśniewały świetnymi barwami haftów - że jego szarawary były z żółtej tkaniny, co wyglądała jak satyna i zwała się aimable, że jego błękitny płaszcz, podobny z kształtu do peleryny i ozdobiony szczodrze szkarłatnymi floresami, owiewał rycersko jego ramiona niczym mgła poranna - i że jego tout ensemble wywołał znamienne słowa Benevenuty, improwizatorki florenckiej, iż „trudno powiedzieć, czy Pierre Bon-Bon był ptakiem rajskim, czy też istnym doskonałości rajem”. Mógłbym, powtarzam, gdybym chciał, rozwodzić się nad tymi szczegółami, lecz nie pozwalam sobie na to; szczegóły, natury tylko osobistej, nie przystoją noweliście historycznemu, nie posiadają bowiem godności moralnej pewników.

Powiedziałem, iż „wstąpić do kawiarenki przy cul-de-sac Le Febvre, znaczyło to zajść do sanctum człowieka genialnego” -wszelako tylko człowiek, równie genialny, mógł należycie ocenić zalety tego sanctum. Godło w kształcie olbrzymiego foliantu widniało nad wejściem. Po jednej stronie tej księgi namalowano butelkę, po drugiej pasztet. Na grzbiecie zwracał uwagę wielki napis OEUVRES DE BONBON. W ten sposób napomknięto subtelnie o dwoistości zajęć właściciela.

Przekroczywszy próg, obejmowało się wzrokiem całe wnętrze budynku. Jakoż kawiarnię tworzyła jedyna, długa i niska izba, zbudowana na modłę starożytną. W jednym kącie stało łoże metafizyka. Fałdziste opony w połączeniu z baldachimem a la Greque nadawały mu wygląd nie mniej wygodny jak klasyczny. W kącie przeciwległym widniały sprzęty kuchenne, pobratane z biblioteką. Półmisek, pełen polemik, stał spokojnie na kredensie. Tu rozpierał się piec, zawierający nowości z dziedziny etyki, tam kocioł z którego wyzierały melanges in duodecimo. Dzieła moralistów niemieckich sprzęgły się miłosnym uściskiem z rusztem - kuchenny widelec leżał obok Euzebiusza - Plato spoczywał wygodnie na patelni - a rękopisy współczesne były nanizane na rożen.

Poza tym kawiarnia Bon-Bon'a nie różniła się zbytnio od zwyczajnych restauracji ówczesnych. Naprzeciw drzwi ziała ogromna czeluść pieca. Na prawo od pieca stał długi stół gospodyni, na którym widniał mnogi zastęp zdobnych w etykiety butelek.

Około dwunastej, pewnej zimowej, srogiej nocy zdarzyło się, iż Pierre Bon-Bon, który przez jakiś czas przysłuchiwał się uszczypliwym uwagom swych sąsiadów o swej osobliwszej skłonności, wyrzucił w końcu ich wszystkich na ulicę, zamknął za nimi drzwi, klnąc na czym świat stoi, i szukał ukojenia swej usterki duchowej w wygodzie, jakiej użyczał wysłany skórą fotel i chrust, gorejący jasnym płomieniem na ognisku.

Była to jedna z tych okropnych nocy co zdarzają się tylko raz lub dwa razy na całe stulecie. Szalała zamieć śnieżna i dom drżał do posad pod naporem wichru, który, przenikając przez szczeliny ścian i wdzierając się przez komin, szemrał posępnie w zasłonach co osłaniały łoże filozofa, i wnosił zamęt w jego patelnie i papiery. Ogromny foliant, który stanowił godło gospody, zmagał się na zewnątrz z wściekłością burzy i skrzypiał złowieszczo, a z mocnej, dębowej belki, która go podtrzymywała, dobywały się jakieś żałosne piski.

Niezbyt zatem przyjemna była pogoda, gdy metafizyk ustawiał fotel na zwykłym miejscu przy ognisku. W ciągu dnia zaszło wiele niepokojących wypadków, które zmąciły spokój jego rozmyślań. Przyrządzając oeufs a la Princesse, popełnił nieszczęściem omelette a la Reine; odkrycie pewnej zasady etycznej spełzło na niczym, gdyż zawiodła go pieczeń i last, not least, spartolił jeden z tych przedziwnych interesów, których pomyślne załatwienie zwykło było mu sprawiać niesłychaną radość. Wszelako do rozterki jego umysłu, wywołanej tymi niepojętymi niepowodzeniami, przyłączał się także w niejakiej mierze ów nerwowy niepokój, co pod wpływem rozpętanej wśród nocy burzy tak łatwo się wywiązuje. Przywoławszy gwizdnięciem swego wielkiego, czarnego pudla bliżej ku sobie, i poprawiwszy się na fotelu, w którym mu było jakoś niewygodnie, nie mógł wstrzymać się, by nie rzucić bacznym i niespokojnym okiem ku owym odległym zakątkom gospody, w których nieprzeniknione cienie rozwidniała tylko po części czerwona poświata ognia. Dokonawszy badania, z którego zapewne sam nie zdawał sobie dokładnie sprawy, przysunął do swego fotela mały stolik, zawalony książkami i papierami, i pogrążył się wnet w pracy nad obszernym rękopisem, który zamierzał nazajutrz oddać do druku.

Zajęciu temu oddawał się przez kilka minut, gdy wtem jakiś żałosny głos zaszemrał w izbie:

- Mnie się nie śpieszy, Monsieur Bon-Bon.

- Diabeł! - wrzasnął filozof, zerwał się na równe nogi, przewrócił stolik i jął rozglądać się dokoła siebie ze zdziwieniem.

- Istotnie - odparł głos spokojnie.

- Istotnie? Co znaczy to „istotnie”? Jak waść tu się dostałeś?

- bełkotał metafizyk, dostrzegając, iż coś długiego wyciąga się w łóżku.

- Powiedziałem, - odezwał się natręt, nie zważając na pytania - powiedziałem, iż nic mnie nie nagli - że sprawa, w której pozwoliłem sobie tu zajść, bynajmniej nie jest pilna - słowem, mogę spokojnie poczekać, aż waść skończysz swą pracę.

- Moja rozprawa? - Cóż to znowu? - Skąd waść wiesz? W jaki sposób dowiedziałeś się, że piszę rozprawę - na miłość Boską?...

- Psst! - odezwała się zjawa przenikliwym szeptem i podniósłszy się rączo z łoża, podeszła na krok do Bon-Bon'a. Żelazna lampa, co zwisała od pułapu, drgnęła mocno, odchylając się za jej zbliżeniem.

Filozof, mimo swego osłupienia, poddał ścisłemu badaniu strój i powierzchowność przybysza. Zarysy jego postaci, nadzwyczaj chudej, ale sięgającej znacznie ponad miarę zwykłego wzrostu, uwydatniały się z drobiazgową dokładnością pod wyszarzałą powłoką czarnej odzieży, przylegającej obciśle do ciała, lecz skrojonej wedle najświeższej ówczesnej mody. Suknie te były widocznie przeznaczone na znacznie niższą osobę i nie osłaniały całkowicie swego obecnego właściciela. Nagie kostki u nóg i nagie ramiona wyglądały spod nich na kilka cali. Wspaniałe sprzączki u obuwia zadawały jednakże kłam krańcowemu ubóstwu, które wyzierało z innych szczegółów ubrania. Głowę miał nie nakrytą i zupełnie łysą, z wyjątkiem części tylnej, skąd zwisał harcap pokaźnej długości. Para zielonych okularów, opatrzonych po bokach szkiełkami, chroniła jego oczy przed Światłem, nie pozwalając równocześnie przyjrzeć się ich barwie i kształtowi. Nie miał na sobie ani śladu koszuli; mimo to szyję jego otaczał biały, brudny i nadzwyczaj starannie zawiązany krawat, którego końce, spadając symetrycznie obok siebie, wywoływały(śmiem twierdzić, że nieumyślnie) wrażenie osoby duchownej. Jeszcze wiele innych szczegółów zarówno w wyglądzie jak w zachowaniu przyczyniało się wielce do spotęgowania tego wrażenia. Za lewym jego uchem tkwiło, jak u pisarków nowoczesnych, jakieś narzędzie, przypominające starożytny stilus. Z kieszeni na piersi wyglądał mały, czarny tomik, zamknięty na stalowe klamry. Książka ta - nie wiadomo, przypadkiem czy też umyślnie - odwrócona była w ten sposób, iż widziało się na jej grzbiecie białe litery, tworzące słowa Rituel Catholique. Twarz miał przygasłą - ba, nawet śmiertelnie bladą. Czoło było wysokie, głęboko zbrużdżone zmarszczkami rozmyślań. Nisko opuszczone kąciki ust wyrażały najpoddańszą pokorę. Poza tym w złożeniu rąk, gdy podchodził do filozofa - w głębokim westchnieniu - przede wszystkim zaś w wyrazie, pełnym niewymownej świątobliwości, było coś, co od razu ujmowało za serce. Z oblicza filozofa pierzchły zupełnie cienie niechęci. Toteż ukończywszy swe spostrzeżenia nad osobą gościa, uścisnął mu serdecznie rękę i przysunął mu krzesło.

Byłoby jednakże najzupełniejszym błędem, gdyby tę nagłą zmianę w odczuwaniach filozofa zechciał ktoś przypisać jednej z tych przyczyn, o których zazwyczaj się mniema, iż są rozstrzygające. Z tego wszystkiego, co wiem o jego usposobieniu, wynika, iż Pierre Bon-Bon bynajmniej nie był człowiekiem, który by dał się powodować jakimkolwiek pozorom zewnętrznego wyglądu. Było niepodobieństwem, żeby tak przenikliwy znawca ludzi i rzeczy nie zdołał odgadnąć od razu istotnego charakteru osobnika, który naprzykrzał się jego gościnności. Dość powiedzieć, że kształt stopy przybysza był aż nadto znamienny - że tylną połać jego szarawarów wypełniał jakiś ruchliwy obrzęk - że drgające poły jego kaftana były dowodem, wprost niezbitym. Łatwo tedy wywnioskować, z jakim uczuciem zadowolenia znalazł się naraz filozof w towarzystwie istoty, która napawała go zawsze niewysłowioną czcią. Był jednakże zanadto dyplomatą, by dać jakikolwiek wyraz swym podejrzeniom co do istotnego stanu rzeczy. Nie było mu na rękę okazywać, iż w zupełności zdaje sobie sprawę z wielkiego zaszczytu, jaki niespodzianie go spotkał. Wolał nawiązać ze swym gościem rozmowę i wyłudzić od niego pewne ważne idee etyczne, które później znalazłyby miejsce w jego rozprawie ku zbudowaniu ludzkości i zarazem ku unieśmiertelnieniu jego samego - idee, których przybysz, w podeszłym już wieku i znany powszechnie ze swej biegłości w dziedzinie morału, mógł z pewnością udzielić.

Pobudzony tymi przenikliwymi przewidywaniami, filozof poprosił gościa, żeby zajął miejsce, sam zaś dorzucił do ognia wiązkę chrustu i na podniesionym z podłogi stole ustawił kilka butelek Mousseux. Załatwiwszy się szybko z tymi zajęciami, usiadł naprzeciw swego towarzysza, pozwalając mu najpierw dojść do słowa. Wszelako zamiary, najzupełniej nawet dojrzałe, bywają często pokrzyżowane, gdy przychodzi do ich zastosowania - toteż restaurator stracił całkiem głowę zaraz przy pierwszych słowach nieoczekiwanego gościa.

- Jak widzę, waść mnie znasz, Bon-Bon! - odezwał się. - Ha, ha, ha! - he, he, he! - hi, hi, hi!- ho, ho, ho! - hu, hu, hu! - i diabeł, odrzuciwszy pozory świątobliwości, rozdziawił paszczę od ucha do ucha, szczerząc swe pokarbowane, drapieżne kły. Odchylił wstecz głowę i zaniósł się śmiechem przeciągliwym, wyzywającym i bluźnierczym. Czarny pies przysiadł na tylnych nogach i zawtórował mu ochoczo, natomiast łaciaty kot pierzchł w podskokach od tego towarzystwa i jął prychać w najodleglejszym kącie izby.

Inaczej zachował się filozof; zanadto był człowiekiem otartym w świecie, by skomleć jak pies lub objawiać prychaniem nieprzyzwoite przerażenie kota. Trzeba jednak wyznać, iż był nieco zdumiony, gdy zobaczył, iż białe litery, które tworzyły słowa Brewiarz Katolicki na książce, wyzierającej z kieszeni gościa, w jednej chwili zmieniły zarówno barwę jak znaczenie, przekształcając się w pałający czerwienią napis Rejestr Potępieńców. Ta zatrważająca okoliczność wprawiła w niejakie zakłopotanie Bon-Bon`a, gdy zabierał głos, by odpowiedzieć swemu gościowi. Zresztą zakłopotanie to przeszłoby zapewne w innych warunkach niepostrzeżone.

- Hę, mój panie, - odezwał się mędrzec - hę, mój panie, by rzec otwarcie -sądzę, iż waść jest - daję słowo - dd-djas... to znaczy, mniemam - domyślam się - niejasno przeczuwam - bardzo niejasno - niezwykły zaszczyt...

- Oh! - ah! - przewybornie!- przerwał jego szatańska mość -zamilcz waść! - Wiem, co o tym myśleć. - Po czym zdjął zielone okulary z nosa, wytarł szkła starannie rękawem swego kaftana i schował je do kieszeni.

Jeżeli Bon-Bon był zdumiony na widok owej książki, to zdumienie jego wzmogło się teraz niepomiernie, gdy zaciekawiony spojrzał na swego gościa, by zobaczyć, jakiej barwy są jego oczy. Otóż okazało się, że bynajmniej nie były czarne, jak przypuszczał - ani szare, jak ktoś mógł sobie wyobrażać - ani brązowe czy niebieskie - ani żółte ani czerwone - ani purpurowe - ani białe - ani zielone - ani żadnej innej barwy, znanej na wysokościach niebieskich, na padołach ziemskich i w topielach podziemnych. Słowem Bon-Bon nie tylko że przekonał się niezawodnie, iż jego szatańska mość wcale nie miał oczu, ale też nie mógł dojrzeć ani śladu, by istniały kiedykolwiek - gdyż miejsce, gdzie zazwyczaj narząd wzrokowy się znajduje, przedstawiało się - by rzec otwarcie - jako nieożywiona, płaska warstwa mięsna.

Usposobienie metafizyka nie pozwoliło mu stłumić nawiasowego pytania o przyczynę tego osobliwego zjawiska; zaś odpowiedź jego szatańskiej mości była nie tylko szybka, lecz zarazem zadowalająca i pełna godności.

- Oczy? Mój kochany Bon-Bon, - oczy! Co waść powiedziałeś? - oh! - ah! - rozumiem! Komiczne bazgroły, które zdarzyło się waści widywać, wywołały błędne pojecie o mej powierzchowności? Oczy! - zapewne. Oczy, mój drogi, są potrzebne na właściwym miejscu - powiesz może, iż w głowie? Zgoda - ale w głowie robaka. Dla kogoś takiego, jak waść, te okienka są niezbędne - ale przekonam waści, że mój wzrok sięga dalej od twojego. Tam w kącie izby siedzi kot - ładny kot - spójrz waść na niego - przypatrz mu się dobrze, a teraz, Bon-Bon, czy widzisz waść myśli - Ot, myśli - idee - refleksje - co kiełkują pod jego czaszką? Otóż to - nie widzisz! Temu kotu roi się, że podziwiamy długość jego ogona i głębię jego umysłu. Przed chwilą doszedł do wniosku, że jestem najgodniejszym z duchownych, i że waść jesteś najpowierzchowniejszy z metafizyków. Widzisz waść więc że nie całkiem jestem ślepy, ale dla kogoś, kto piastuje mój zawód, oczy - jak zechcesz waść przyznać - byłyby tylko zawadą, narażoną co chwila na ciosy jakiegoś szpikulca lub wideł. Przyznaję, iż dla waści są te przyrządy niezbędne. Używajże ich waść sobie - ja zwykłem patrzeć duszą.

Po czym gość jął raczyć się winem i nalawszy kielich dla Bon-Bon`a prosił go, by pił bez ceremonii i czuł się, jak u siebie w domu.

- Niezła, to rzecz ta pańska książka - zagaił jego szatańska mość, klepiąc Pierre`a z miną znawcy po ramieniu, gdy tenże, trąciwszy się z nim, podawał znów swój kielich na wezwanie gościa. - Słowo daję, że dobra książka. Zupełnie po mojej myśli. Rozkład wszakże treści można by, zdaniem moim, jeszcze udoskonalić - przy tym niektóre uwagi waści przypominają mi Arystotelesa. Filozof ten należał zawsze do mych najbliższych znajomych. Lubiłem go zarówno dla jego wiekuistej zgryźliwości, jak dla szczęśliwego daru popełniania głupstw. We wszystkim, co napisał, jest tylko jedna rzetelna prawda, którą mu podsunąłem po prostu ze szczerego współczucia dla jego niedorzeczności. Przypuszczam, Pierre Bon-Bon, iż waść dobrze wiesz, jaką to przedziwną prawdę moralną mam na myśli ?

- Nie mógłbym rzec iż...

- Istotnie? - Otóż to ja poddałem Arystotelesowi, iż ludzie, kichając, wydzielają niepotrzebne idee przez nozdrza.

- Co też - czka-au! - nie ulega wątpliwości - odparł metafizyk, nalewając sobie wina do kielicha i podając tabakierkę swemu gościowi.

- Był też tam Plato - mówił dalej jego szatańska moc, dziękując skromnie za tabakę i zawarty w niej komplement. - Był także Plato, dla którego przez jakiś czas byłem przyjaźnie usposobiony. Waść znasz Platona, Bon-Bon? - Ach, nie! - przepraszam bardzo. Spotkał mnie raz w ateńskim Partenonie i opowiadał mi, że pewna idea doprowadza go do rozpaczy. Poradziłem mu, by napisał: „dusza jest bezcielesna”. Dałem wyrazowi palcem pstryka i wywróciłem do góry nogami. Toteż zasada ta brzmi teraz: "dusza jest oczywista” i jak waść wiesz, stanowi podstawę jego metafizyki.

- Czy był waść kiedyś w Rzymie? - zapytał restaurator, który ukończywszy drugą butelkę Mousseux, przyniósł ze skrytki spory zapas Chambertin`a.

- Raz tylko. Monsieur Bon-Bon, raz tylko. Za czasów - mówił diabeł, jakby przytaczając ustęp z jakiejś książki - za czasów pięcioletniej anarchii, kiedy rzeczpospolita, pozbawiona wszystkich swych urzędników, nie miała innego rządu prócz trybunów ludu, ci zaś zgoła nie posiadali prawomocnej władzy wykonawczej. Otóż wówczas -Monsieur Bon-Bon - tylko wówczas przebywałem w Rzymie i skutkiem tego nie znam zupełnie filozofii tamtejszej.

- Co waść myśli o - co waść myśli o - czk-au! - Epikurze?

- Co ja myślę o kim? - rzekł diabeł zdumiony. - Waść chyba nie masz nic do zarzucenia Epikurowi! Co ja myślę o Epikurze! Czy waść mnie miałeś na myśli ? - Ja jestem Epikurem! Ja jestem filozofem, który napisał trzysta rozpraw, wspomnianych przez Diogenesa Laertesa.

- To kłamstwo! - krzyknął filozof, któremu wino poszło nieco do głowy.

- Wcale nieźle! - wcale nieźle! - istotnie, przewybornie! - odezwał się jego szatańska mość, któremu widocznie podobało się bardzo to pochlebstwo.

- To kłamstwo! - powtórzył restaurator dogmatycznie - to jest - czkau! - kłamstwo!

- Już dobrze; myśl waść, co chcesz! - uspakajał go diabeł, zaś Bon-Bon, pokonawszy na głowę jego szatańską mość, uznał za właściwe dokończyć drugą butelkę Chamberlin`a.

- Jak już powiedziałem, - podjął znowu gość - jak już zauważyłem przed chwilą, jest w książce waści kilka nadzwyczaj ryzykownych twierdzeń. Co waść, na przykład, miałeś na myśli, plotąc trzy po trzy o duszy? Zechciej mi waść powiedzieć, co to jest dusza?

- Dusza - czkau! - odparł metafizyk, powołując się na swój rękopis - jest bez wątpienia...

- Nie, Monsieur Bon-Bon!

- Niewątpliwie...

- Nie, Monsieur Bon-Bon!

- Na pewno...

- Nie, Monsieur Bon-Bon! -Oczywiście...

- Nie, Monsieur Bon-Bon! -Bezsprzecznie... -Czkau!

- Nie, Monsieur Bon-Bon!

- Bezwarunkowo...

- Wcale nie; dusza nie jest niczym takim! - (Tu filozof spojrzał nienawistnie i dokończył jednym haustem trzecią butelkę Chambertin'a).

- Powiedzie mi waść, - czkau! - czym jest ona?

- Jest to ni to, ni owo - Monsieur Bon-Bon - odparł jego szatańska mość zadumany. - Kosztowałem - to jest, chciałem powiedzieć - znałem bardzo kiepskie dusze i także wcale niezłe. - Przy tych słowach mlasnął językiem i dotknąwszy mimowolnie ręką książki, którą miał w kieszeni, jął kichać zawzięcie.

Po czym mówił dalej:

- Taka dusza Cratinusa - znośna; Arystofanesa - cierpka; Platona - wyśmienita - ale nie waszego Platona, lecz Platona, kosmicznego poety. Od waszego Platona zemdliłoby nawet Cerbera -brr! Potem - poczekaj no waść - był Naevius i Andronicus i Plautus i Terentius. Następnie był Lucilius i Catullus i Naso i Quintus Flaccus - kochany Quintus! Tak go bowiem nazwałem, gdy dla mej rozrywki śpiewał saeculare, ja zaś, ot tak z dobrego serca, przypiekałem go na rożnie. Ale oni są bez smaku, ci Rzymianie. Jeden Grek wart więcej, niż cały ich tuzin, a przy tym nie psuje się, czego nie można powiedzieć o Kwirynach. Podaj no waść Sauterne'a.

Bon-Bon zdążył już przesiąknąć zasadą nil admirari i zakrzątnął się, by przynieść nowe butelki. Doleciał go przy tym jakiś dziwny szmer w izbie, jak gdyby wywołany przez merdanie ogonem. Filozof puścił go jednak mimo uszu, aczkolwiek takie zachowanie się jego szatańskiej mości było nader nieprzystojne; po prostu kopnął psa i kazał mu leżeć spokojnie. Gość mówił dalej:

- Przekonałem się, że Horacy smakował podobnie jak Arystoteles - a wiesz waść zapewne, iż lubię rozmaitość. Terentiusa nie mogłem odróżnić od Menandra. Naso ku mojemu zdumieniu okazał się przebranym Nicandrem. W Wergiliuszu odzywa się mocno Teokryt. Marcial przypominał mi wielce Archilocha - zaś Tytus Livius to po prostu Polibius.

- Czkau! - wtrącił Bon-Bon, po czem jego szatańska mość zabrał głos ponownie:

- Przede wszystkim jednak mam penchant do filozofów, Monsieur Bon-Bon. Ale, wyznam waści, iż nie każdy diab... to jest, nie każdy przyzwoity człowiek wie, jak należy wybierać filozofów. Dłudzy nie są dobrzy; ale i najlepsi mogą z lekka trącić żółcią, jeśli starannie ich się nie wyłuska.

-Nie wyłuska?!

- Chciałem powiedzieć, jeśli nie dobędzie się ich z cielesnej gliny.

- A co waść myśli - czkau! - o lekarzach?

- Nie wspominaj mi waść o nich!-tfu! tfu! (Tu jego szatańska mość dostał mdłości). - Raz tylko pokosztowałem jednego - tego łajdaka Hipokratesa! - Czuć go było czarcim łajnem - tfu! tfu! tfu! -Przeziębiłem się haniebnie, płucząc go w Styksie - i na dobitek nabawiłem się od niego cholery.

- To dopiero - czkau! - ścierwo! - wybełkotał Bon-Bon. -Zatracony pigularz - czkau! - i filozof uronił łzę.

- Przy tym, - zwierzał się dalej gość - przy tym, jeżeli diab... to jest, jeżeli porządny człowiek chce żyć, to musi dobrze nałamać sobie

głowy. Toteż krągłe policzki są dowodem rozumu.

- Jak to?

- No, niekiedy bywa bardzo trudno o żywność. Trzeba waści wiedzieć, iż w klimacie, tak parnym jak nasz, utrzymać ducha dłużej przy życiu niż dwie lub trzy godziny jest często niepodobieństwem i jeżeli po śmierci go się nie zamarynuje, - no to waść rozumiesz! - będzie go czuć. Zawsze trzeba obawiać się zepsucia, gdy dusze dochodzą nas zwykłą drogą.

- Cz-kau! Cz-kau! - Mój Ty Boże! - Cóż wtedy robicie?

Na te słowa żelazna lampa jęła się kołysać ze wzmożoną siłą, a diabeł poderwał się z miejsca; odzyskał wnet jednakże spokój ducha i westchnąwszy lekko, rzekł przyciszonym głosem:

- Powiadam waści, Pierre Bon-Bon, że kląć nie wolno.

Gospodarz, jakby czyniąc zadość życzeniu i wyrażając swą uległość, wychylił jednym haustem swój kielich, zaś gość mówił dalej:

- Ale ciało! - czkau! - Ciało!!!

- Ciało, ciało - cóż po ciele? - oh! ah! rozumiem. No, ciału przy tym kupnie nie dzieje się nic złego. Mam ja za sobą nieprzeliczone mnóstwo interesów tego rodzaju i nikt jakoś się nie skarżył. Miałem do czynienia z Kainem i Nemrodem, i Neronem, i Kaligulą, i Dionysiusem, i Pisistratem - i z całymi tysiącami innych, z których żaden pod koniec życia nie wiedział, co to znaczy mieć duszę; a jednak ludzie ci byli ozdobą społeczeństwa. Należy do nich także A..., którego waść znasz równie dobrze, jak ja. A czyż nie jest w pełni władz cielesnych i duchowych? Któż dowcipniejszy napisze epigram? Kto rozumuje bystrzej? Kto - lec

poczekaj no waść! Mam w zanadrzu jego cyrograf.

To mówiąc, dobył portfel z czerwonej skóry i wyjął z niego mnóstwo papierów. Na niektórych z nich zdołał Bon-Bon dostrzec zgłoski Macchi - Maza - Robesp tudzież słowa Caligula, George, Elizabeth. Jego szatańska mość znalazł w końcu wąski świstek pergaminu i odczytał głośno następujące słowa:

Z uwagi na pewne uposażenia duchowe, których wymieniać nie uważam za potrzebne, dalej z uwagi na tysiąc pobranych luidorów, ja, który liczę obecnie jeden rok i jeden miesiąc życia, przekazuję niniejszym posiadaczowi tego cyrografu wszystkie swe prawa, tytuły i przywileje do cienia, zwanego mg duszą”

(Podpis) A... *

(Tu jego szatańska mość odczytał nazwisko, którego nie poważam się wymienić wyraźniej).

- Tęga to głowa, - dodał - ale podobnie jak waść, Monsieur Bon-Bon, pomylił się co do duszy. Dusza cieniem! Ha, ha, ha! - he, he, he! - hu, hu, hu! Czy można wyobrazić sobie potrawkę z cienia?

- Czy można wyobrazić sobie - czkau! - potrawkę z cienia?! -zawołał restaurator, którego umysł rozbłysnął pod wpływem głębokiej przemowy jego szatańskiej mości.

- Czy można wyobrazić sobie - czkau! - potrawkę z cienia? Niech to licho porwie! - czkau! - uff! - Jak ja mogłem być - czkau! takim kpem? Moja dusza - wiesz waść - uff.

*. Może - Arouet ? (E. A. P.)

- Dusza waszmości, Monsieur Bon-Bon?

- Wiesz waść - czkau! - moja dusza nie jest...

- Czym, Monsieur Bon-Bon?

- Do licha, nie jest cieniem!

- Chcesz waść powiedzieć...

- Właśnie, moja dusza czkau! - rozumie się.

- Bynajmniej nie miałem zamiaru...

- Moja dusza - czkau! nadaje się przede wszystkim na...

- Co?

- Gulasz.

- Hm!

- Suflet.

- Czyżby?

- Bigos.

- Istotnie.

- Ragout i fricandeau. Widzisz, kumotrze, gotów byłbym z waścią-czkau! - o nią się potargować. - Mówiąc to, filozof poklepał jego szatańską mość po grzbiecie.

- Nie przychodziło mi to na myśl - odparł tenże spokojnie i podniósł się z miejsca. Metafizyk wytrzeszczył oczy.

- Mam na razie zapas - rzekł jego szatańska mość.

- Czkau! - cóż z tego? - zapytał filozof.

- Zresztą nie mam gotówki.

- Co?

- Przy tym byłoby brzydko, gdybym chciał...

- Mów waść!

- Wyzyskiwać...

- Czkau!

- Niesmaczne i nieprzyzwoite zachowanie się waszmości w tej chwili.

Po tych słowach gość ukłonił się i znikł - w jaki sposób, to trudno byłoby powiedzieć. Jednak rzucona z rozmachem za tym „łotrem” butelka przerwała cienki łańcuch, zwisający od pułapu, i metafizyk, ugodzony przez spadającą lampę, powalił się martwy na podłogę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
opowiadania e a poe
Poe biografia i 2 opowiadania
Poe Zdradzieckie serce (opowiadania)
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
opowiesci niesamowite poe e a UDP2EQ3BGP7D4J6A5NHY7TZ67LQSIR4RBUZKB6Q
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun
Balsam dla duszy opowiadanie 1
opowiadanie
Bohater opowiadan

więcej podobnych podstron