Jankowski Czesław Z NOTATEK TURYSTY


Czesław jankowski

Z NOTATEK TURYSTY



Był czas, że być w Dreźnie i Kraszewskiego nie odwiedzić znaczyło dla nas to samo, co być w Rzy­mie i nie widzićć papieża.

Dziś inaczej... Dziś osamotniona willa na liord- strasse przestała być cclem pielgrzymki i jest tylko miejscem pamiątkowćm.

W parę dni po przybyciu do Drezna postanowi­łem zakolatać do willi Kraszewskiego, pewny, że po­mimo nieobecności gospodarza, wstępu mi do niej nie wzbronią.

Dorożkarz bez wahania zatrzymał powóz przed wysoką z kraty żelaznój bramą, obok której na opa­sującym całą posiadłość murze widniał napis: “ Villa Kraszewski*...

Po nad nmr wystrzeliły klomby drzew, zasłania­jące od ulicy willę i tylko przez kratę bramy ujrzałem dobrze mi znany jej fronton w głębi wąskiej wśród

drzew ścieżki, pnącej się kilkunastu schodkami ku górze.

Przez dzień cały deszcz padał ulewny. W chwili gdym zakołatał do drezdeńskiej pustelni, słońce do­piero co z za chmur wyjrzało, na ciemną drzew zie­loność i zroszony żwir ścieżek kładąc przelotne bły­ski. Na liściach, murze i kracie bramy iskrzyły się wszędzie krople deszczu.

Dobrą chwilę czekać musiałem, zanim na odgłos dzwonka zjawiła się u bramy jakaś służąca.

Zamieniłem z nią słów parę, tłómacząc podejrzli­we na przybysza patrzącej cel swoich odwiedzin i prosząc o zaanonsowanie mnie pani Heinitz, gospo­dyni Kraszewskiego.

Gospodyni... żle się może wyraziłem. Pani Heinitz była i jest do chwili obecnej jedyną i najtroskliwszą opiekunką wielkiego naszego pisarza. Od lat kilku­nastu, to jest od chwili nabycia przez Kraszewskiego willi w Dreźnie, aż do ostatniej bytności w Magde­burgu, gdzie nieszczęśliwemu starcowi własnoręcznie pożywienie sporządzała; jest ona dlań duchem opie­kuńczym, na którym cięży trudny obowiązek zarzą­dzania tem właśnie, o czem nigdy poeta i myśliciel nie pomyśli, a co stanowi owo zaciszne, schludne at home, za którem wzdycha tylu innych, pozbawio­nych zapobiegliwej troskliwości kobiecej.

P. Heinitz, którą w progu willi zastałem, podję-

la się chętnie oprowadzić mnie po opuszczonem do­mostwie, uprzedzając z góry, iż wielki wszędzieznaj- dę nieład...

—• Spójrz pan — rzekła — oto, naprzykład, co tylko przyniesiono mi paki, w które chcę wszystkie książki zapakować, aby w każdym czasie, w razie sprzedania willi przeniesione być mogły tam, gdzie się pan Kraszewski osiedli po opuszczeniu forte­cy. A oto znowu rzeczy przygotowane do przewie­zienia mu do więzienia... nieco książek i parę sprzętów. Zresztą gdzieżby tu znowu ład jaki zapro­wadzić, kiedy tu wszystko przetrzęsiono od dołu do góry!...

Weszliśmy na pierwsze piętro. Znalazłem się w owej pracowni, której reprodukcję dała kiedyś “Biesiada literacka”... Nie — póki życia, nie zapomnę tego wrażenia! Oto na biurku jeszcze wpół zapisa­na ćwiartka jakiegoś listu, stos piór gęsich porzucony wśród przeróżnych notatek, książki w takim samym nieładzie, w jakim je Kraszewski, opuszczając po raz osatni ten pokój, zostawił. Na środku pracowni stół, a na nim stosy książek, piętrzące się jedne na drugie; rzucone na samym wierzchu spostrzegłem najnowsze co tylko nadesłane powieści francuskie oraz polskie gazety w nieprzedartych opaskach...

Trzeba to będzie odesłać panu Kraszewskie­mu jaknajrychlej — odezwała się gospodyni, wska-

»

żując na tę ostatnią warstwę codziennej strawy nie­zmordowanego pisarza.

Więc wolno mu wszystkie odbierać książki i gazety? — zapytałem.

O! nie robią z tem żadnych trudności, listy tylko wpierw muszą być przez kogo należy odczy­tane.

Podczas dalszej rozmowy zapewniła mię pani H.^ że zdrowie Kraszewskiego stosunkowo nie pogorszyło się wcale, tylko ciągłe obrzęknięcie nóg budzi oba­wy. Co zaś do jenerała von Claer, to, ostry i szor­stki zrazu, jest dziś dla swojego więźnia wcale uprzejmym, głównie zaś opiekuje się Kraszewskim plac-major cytadeli Goetze, człowiek ożywiony naj- lepszemi dlań chęciami. Główną troską materjalną Kraszewskiego jest obecnie trudność w znalezieniu kupca na willę, w której za żadne skarby świata nie chce już nigdy zamieszkać... Za willę żąda od 60 do

70,000 marek, to jest kilka tysięcy mniej, niż sam za nią zapłacił.

I gdzież — spytałem — po wyjściu z więzie­nia zamierza osiedlić się Kraszewski?

Najprawdopodobniej we Włoszech; a w ka­żdym razie w którymś z południowych krajów.

Rozmowa, rzecz prosta, zeszła na temat uwięzie­nia i procesu.

Pani Heinitz dotknęła tych bolesnych dla mnie

wspomnień, z goryczą i oburzeniem odzywając się

o osobistościach, które w tę fatalną sprawę wplątały sędziwego pisarza.

Szczegółów nie powtarzam, jako nie przeznaczo­nych do niedyskretnego rozpowszechnienia drukiem. Jednego tylko przemilczeć nie mogę, a mianowicie, iż główny winowajca i sprawca całego nieszczęścia, niewykryty, a raczej doskonale osłonięty. Dla Kra­szewskiego wystarczało powiedzieć jedno słowo, je­dno nazwisko wymienić... ale to słowo przez usta je­go nie przeszło...

W dwóch bocznych pokojach, od dołu do góry zapełnionych książkami i rękopisami, znać było ślady rewizji i świeżego porządkowania. Listów z lat dawno ubiegłych, starannie w tomy oprawnych, nie tknięto. Przejrzane zostały wyłącznie pliki i teki zawierające korespondencję Kraszewskiego z lat ostatnich.

I cóż Kraszewski zamierza uczynić z tą boga­tą bibljoteką i z drogocennem archiwum?

Dotąd — odrzekła moja przewodniczka — nie odebrałam żadnego rozporządzenia. Pan Kraszewski dał mi tylko spis książek, które mu w Magdeburgu potrzebne być mogą i oto — dodała, wskazując na kilka pak drewnianych w kącie stojących — zamie­rzam je zapakować i jak najrychlej odesłać. Reszta pozostanie tutaj na miejscu.

Ostatni raz ogarnąwszy wzrokiem ustroń niestru­dzonego pracownika, prosiłem, aby mi wolno było wstąpić choć na chwilę do pomieszczeń parterowych, w których, jak wiedziałem, zwykł był gości swoich przyjmować Kraszewski.

Zeszliśmy na dół.

I tam ta sama pustka...

Jeden niewielki kwadratowy pokój —jadalna sala — z wyjściem na ogród. Stół w pośrodku, na ścianach obrazy. Na lewo pokój, w którym mieści­ły się jubileuszowe dary, świeżo przez hrabiego Engestroma do Poznania zabrane — więc pokój ca­ły pusty, za wyjątkiem jeduej niewielkiej szafki oszklonej, w której pozostały te pamiątki, z którcmi do końca życia Kraszewski rozstać się niechce... Na prawo salonik, w'którym zwykł był gości przyjmo­wać — umeblowanie skromne, tylko jak wszędzie, czystość wzorowa.

Za salonikiem jeszcze dwie również niewielkie komnaty, w których mieszczą się książki i obrazy, oraz rysunki Kraszewskiego, jak wiadomo, i dla ma­larstwa znajdującego wolną chwilę. Pozwoliłem so­bie przejrzeć włoskie krajobrazy i szkice, w licznych podróżacli z natury ^sowane, które główny temat prac malarskich Kraszewskiego stanowią. Nadto jeszcze, oglądałem z niemniejszą ciekawością kilka­dziesiąt talerzy wyrobu fabryki w Meissen, a dla

których malowideł sam dostarczył Kraszewski. Dno każdego talerza zapełnia szkic jednokolorowy, illu- strujący jaki popularny polski aforyzm... Oto np. mały krajobraz z walącym się mostem, rzuconym przez rzeczkę, a wokoło napis: “Polski most, nie­miecki post...” Na innym znów talerzu pejzaż swoj­ski. Gdzieindziej ¡Ilustracja do “Gzem chata bo­gata...”, ówdzie znów do przysłowia, tam do dewizy. Fantazji w tem wiele, a pomysł wielce oryginalny.

Miły Boże! — zawołałem mimowoli — a gdzież on na to wszystko czasu mógł znaleść ?!

Pani Heinitz uśmiechnęła się lekko.

O! — rzekła — pan Kraszewski nazywa tego rodzaju zajęcie wypoczynkiem. Zresztą na zrobie­nie tych kilkudziesięciu obrazków potrzebował zale­dwie kilku godzin czasu. Ot tak: między śniadaniem a godziną^ w której zasiada do rzeczywistej pracy. Zrobił to w ciągu tygodnia...

I znowu wróciliśmy do jadalnej sali, gdzie mimo­woli uprzytomnił mi się cały szereg osobistości, które przeciągnęły tędy, również jak ja ciekawie rozgląda­jąc się dokoła, z bijącem sercem oczekując tu na zja­wienie się gospodarza.

Pamiętam — mówiła dalej pani Heinitz — pierwszą wizytę Adlera. Przyszedł on tu jak żebrak błagający o wsparcie, zgięty we dwoje, całując nie­mal pana Kraszewskiego po rękach. A potem

wchodził tu jak do własnego domu, z największą arrogancją...

Wróciłem do rzeczywistości. Nie sposób było dłu­żej przeciągać natrętnej wizyty, a żal było opuszczać to miejsce. Czy wrócę tu kiedy jeszcze? Czynie ja to ostatni oglądam willę Kraszewskiego, która może, kto wie, niebawem w inne przejdzie ręce?...

Wyszliśmy do ogródka pełnego zieleni i róż czer­wieniących się wszędzie na rozłożystych krzakach. Dziwny kontrast! Ta samotna, cicha, opuszczona willa, — otoczona wesołą drzew zielonością i wian­kiem bujnych kwiatów.

I jedną z róż uszczknąwszy na pamiątkę, ze ści- śniętem sercem opuściłem willę Kraszewskiego...

Drezno w Lipcu 1884.

Jiomuż, bodaj najmniej interesującemu się dzie­łami sztuki, nie obiła się kiedy o uszy nazwa “Ma­donny Sykstyńskiej”? Jest-że kto jeszcze, coby nie widział bodaj najlichszej reprodukcji arcydzieła Ra­faela? Któż w czasach wiary prostej, dziecięcej a szczerej nie podniósł kiedy oczu błagalnych ku tej niebiańskiej postaci? Jest-że 'wreszcie artysta, czło­wiek pojmujący i kochający sztukę, piękno, ideały, któryby z rozkoszą wzroku na niej nie zatrzymał i o oglądaniu oryginału nie marzył ?

Dziwny to los zaiste tych nieśmiertelnych ma­lowideł religijnej treści! Do Madonny Sykstyńskiej setki ludzi—modlą się po wszystkich świata świąty­niach i tę samą Madonnę śpieszą ludzi tysiące... oglą­dać w galerji drezdeńskiej. Modlić się—oglądać... Dlaczegóż kopja ma być bóstwem a oryginał—osobie wością tylko? A jednak, trzeba być istotnie wielkim prostaczkiem, by w takiej np. katedrze antwerpskiej

modlić się” do owego wspaniałego Chrystusa, ze- środkowującego ealą dramatyczną akcję arcydzieła Rubensa. Mimowoli przed takiem płótnem wpierw budzi się ciekawość, podziw, zachwyt niż wszelkie inne uczucie. Ze wszech miar przeto słusznie postą­piono, przenosząc Madonnę Rafaela z klasztoru w Pia- cenzy do—galerji. Wierni nic 11a tem nie stracili, zwłaszcza, iż oryginał zastąpiono dobrą kopją, a dzie­ło najwyższego artyzmu znalazło się na właśeiwem miejscu—w świątyni sztuki.

A do tej drezdeńskiej świątyni sztuki śpieszyłem jakby mię kto na skrzydłach unosił. Corregio i Ve­ronese, Ruysdael i Berghem, Holbein i Kranach, na­wet ulubiony mój Andrea del Sarto nie istnieli dla mnie w tej chwili. Zobaczę nareszcie Madonnę Syks- tyńską!—tę myśl jedną tylko miałem w głowic. Re* produkcje, którem widział dotychczas, były, zdaniem znawców, niezadawalniające; studja i roztrząsania estetyczne, które o obrazie czytałem, mogły jedynie zwrócić moją baczniejszą uwagę na ten lub ów szcze­gół; wreszcie ci, którzy Sykstyńską widzieli, zaspaka­jali moją ciekawość gołoslownemi jedynie wykrzy­knikami : “Świetne! przepyszne! Nic równego niema pod słońcem!” Było więc szerokie pole dla cieka­wości, niecierpliwego oczekiwania i tego charaktery­stycznego niepokoju, poprzedzającego każdą bardziej znaczącą, a oddawna wyglądaną chwilę.

Madonna di san Sisto ma swą oddzielną salę na lewem skrzydle pierwszego piętra galerji. Takież wyróżnienie przypadło w udziale drugiej, nienmięj drogocennej perle drezdeńskich zbiorów, Madonnie Hansa Ilołbeina, zajmującej prawie niepodzielnie przeciwległą, krańcową również salę tegoż piętra. Zarówno do jednej jak do drugiej wiedzie droga mimo nieskończonych szeregów pierwszorzędnych płócien, na które atoli — wyznaję otwarcie — anim zwrócił uwagi w pierwszej mojej pielgrzymce do Ra­faela. Miałem cel wytknięty przed sobą. Zdążałem doń prosto.

Już tylko przestrzeń jednej sali, kroków kilka­naście, oddziela mię od sanktuarjum. Przystaję na chwilę. W głębi okno; drzwi na lewo wiodą do największego ~ rozmiarami — obrazu galerji, do Tintoretta “Apoteozy Marji Panny”, do kilku mniej­szych płócien Pawła Veronese i Palmy, drzwi na pra­wo — do Madonny. Dziwny zaiste ów przedsionek! Wzrok mój pada na kopję “Ledy” Michała Anioła, a niemal nawprost wysokich podwoi kaplicy rafae- lowskiego arcydzieła mimowoli wzrok więzi i przy­kuwa do siebie przepyszna, pełna świeżości i siły kolorytu, niewieściego powabu i niemal zalotnego wdzięku, dobrze znana — Battoni'ego “Magdalena pokutująca”... W tak bliskiein sąsiedztwie z “boską dziewicą” obraz ten stanowczo nie na miejscu. Kon

trast zamiast spotęgować wrażenie, osłabia go tem już nawet, że rozprasza ów podniosły nastrój ducha, z jakim do Rafaela spieszymy. Nic już wtedy nie poradzą ani uroczysta cisza przyległej sali, ani ro­dzaj ołtarza, na którym tam króluje niepodzielnie Madonna, ani natchnienie mistrza z Urbino. Wciąż mimo chęci błąkać się nam będzie przed oczami przed chwilą spotkana po drodze kobieta jasnowłosa, piękna, z piersią śmiało obnażoną, spoczywająca w głębi groty w pozie wyszukanie malowniczej, aktó- rą artysta XVII3-go wieku niewiedzieć po co ochrzci! Magdaleną...

Być może, iż nie wielu zwróciło na ten szczegół uwagę. Zazdroszczę im. A jeśli nadto, oglądnąwszy wpierw Madonnę Holbeina, ani razu w obec Syks- tyuskiej nie przypomnieli sobie jej gorącego, świe­tnego kolorytu, to mogą śmiało uważać siebie za uprzywilejowanych. Mojem zdaniem należałoby do Madonny Sykstyńskiej prowadzić ludzi z przepaską na oczach i zdejmować im ją nie pierwej, aż staną przed obrazem.

Ale oto i ja stanąłem przed nim.

Obszerny gabinet ociągnięty cały ciemno-czere- śniową materją i takaż zasłona, światło padające z dużego okna misternie skierowująca na płótno. Obraz ustawiony na rodzaju ołtarza, pięknie z drze­wa rzeźbionego, zajmuje całą niemal prawą od wej­

ścia ścianę komnaty i wysunięty jest nieco na ¡ko­dek. U dołu obrazu jaśnieje złoty napis: cytata z ży­ciorysu Rafaela przez VassariJego. Na wprost obra­zu, u przeciwległej ściany, spostrzegam popiersie uie- śmiertelnego mistrza, z białego marmuru. Dokoła ścian niskie, wygodne, takąż co i cały gabinet ma- terją. powleczone siedzenia. Kilka osób, przeważnie z czerwonemi Badeckerami w ręku, z niezwykłem skupieniem, półgłosem zamieniając spostrzeżenia, przygląda się obrazowi. Światło pada wyłącznie na obraz — reszta sali tonie w półzmroku. Cisza uroczy­sta dokoła, tylko od czasu do czasu jakiś urywek gło­śniejszej rozmowy i odgłos kroków zaleci z sąsiedniej sali. W progu wysokich podwoi pojawia się raz po raz nowy przybysz — wchodzi szybko, spojrzał w lewo, spojrzał w prawo — i stanął jak wryty o kro­ków kilka przed obrazem*. Zwłaszcza na nieprzygo­towanych wrażenie silne wywiera ta uroczysta sce- uerja “przybytku71, a wreszcie, czyżby żadnej przy tern nie grała roli sama myśl, że się ma oto tu, przed s°bą... Madonnę Sykstyńską!

Bo obraz sam — niech mi entuzjaści wybaczą - nie wywiera na razie tak wielkiego, jakby sic zdawać mogło, wrażenia. Koloryt jego łagodny, miękki, ni­kły, nadający mu na pierwszy rzut oka pozór spło­wiałego gobelinu, działa nawet ujemnie na przecię­tnego widza. To też niejeden odejdzie od obrazu Z notatek turysty. ^

J*Mro70wrW

MV ? :j2 .*>

rozczarowany, nie zadawszy sobie fatygi rozpatrzenia się w szczegółach. Powtóre, obraz jest znany — za­nadto znany. Nie zarzut to, ale tylko usprawiedli­wienie tych, którzy nie poświęcają dosyć czasu na wnikniecie w piękności, stanowiące wyższość orygi­nału nad zwykłą kopją. A że tych szczegółów prze­pysznych jest wiele i że artysta ma czem rozkoszo­wać się bez końca, to wątpliwości chyba nie ulega. Lecz nie rzecz moja powtarzać to, o czem już tomy dawno napisano. Nie studjum piszę estetyczne, lecz kreślę jeno prostą notatkę zwykłego, przeciętnie wy­kształconego turysty...

Są obrazy, wielkie dzieła sztuki malarskiej i na­tchnienia, działające odrazu na widza jakąś szalo­ną, nadziemską potęgą. Ze znanych mi, wspomnę tylko “Straż nocną” Rembrandta w Amsterdamie, Kaulbaehowskie freski w Berlinie, ów szereg dwu­dziestu obrazów Eubensa w Luwrze, “Chrystusa przed Piłatem” Munkaesego, “Pieta77 Andrea del Sarto w wiedeńskim Belwederze, że pominę “Skar­gę” naszego Matejki, lub niezapomniany dla mnie obraz Defreggera “Przybycie do sali tańca”, przed paru laty nagrodzony złotym medalem na międzyna­rodowej wystawie wiedeńskiej... Defreggera rodza­jowy obraz i—Madonna Sykstynska. Co za odskok— co za zestawienie! A jednak i jeden i drugi, każdy w swoim zakresie, są przecie objawami jednej i tej samej potęgi: nieśmiertelnej sztuki.

Zkąd zatem ta nierównomieraość wrażenia wy­wieranego przez nie ? Dlaczego dziś wnuk współcze­snych Rafaelowi obojętnym wzrokiem spogląda na płó­tno, przed którem na twarz padali jego praojcowie, z pewnością nie więksi entuzjaści artyzmu, a zbijącem sercem i twarzą płonącą zachwytem i artystyczną rozkoszą lubuje się zwykłą, z motywów codziennych zaczerpniętą sceną?

Czyżby Madonna zstępująca z obłoków, miała z biegiem czasu stać się..» osobliwością tylko? Mnie się zdaje, że niema obawy. Sztuka najwznioślej­szych dotykająca motywów, odtwarzająca ideały, sztuka wysoko ponad ziemią sztandar swój dzierżą­ca, nigdy na znaczeniu, na uroku nie straci. Odtwo­rzenie oblicza idealnie, wyraźnie; idealnie pięknego, postaci bodaj całkiem nadziemskiej, pozostanie zaw­sze szczytem natchnienia artysty... Ale czy właśnie Madonna Sykstynska, kreacja tak nawskroś abstra- kcyjna, posiada oprócz swej idcalności jeszcze coś, c°by pociągało ku niej nieprzepartą siłą nietylko ar­tystę szukającego w obrazie mistrzowskiej przede- wszystkiem gry świateł i kolorów, lub nietylko este­tyka, badającego arcydzieła, nie zaś wprost jedynie

zachwycającego się niemi?

Szeroko o tein piszą rzeczoznawcy, a laicy chętnie za nimi powtarzają, że Madonna Sykstynska jest

par eticellence—boską. Boskość ta atoli ujawnia się, mojem skromnetn zdaniem, w dwóch jedynie szcze­gółach kreacji Rafaela: w majestatycznem zestąpy- waniu z obłoków, jakoby z wyżyn nieba na ziemię oraz w oczach, w przepięknych, pełnych zadumy oczach. Ale boskość to —jeśli mi wolno tak się wyrazić — bierna. W pięknej twarzy Madonny nie odbija się żadne bodaj “przeanielone77 uczucie, ruch wspaniałej postaci nie zdąża ku żadnemu widocznemu dla nas celowi, ku jakiejś, bodaj najbardziej szczytnej i bo­skiej akcji. Słowem, Madonna ta niczem serc na­szych nie zdobywa — w przeciwieństwie do owych Madonn “miłosierdzia7’, “bolesnych77 i innych.— Pła­cząca nad zwłokami Chrystusa najżywszą litość na­szą budzi, ciesząca strapionych do wdzięczności serca nasze zniewala, wniebowzięta (jak np. u Murilla) podnosi naszego ducha — tu... ohjaicia się nam tylko. Boską jest chyba dlatego, że tak bardzo oderwana od ziemi, tak nic z nią wspólnego nie mająca. Ale powtarzam raz jeszcze: boskość taka nie porwie, nie zniewoli, nie wywrze zwłaszcza zamierzonego wraże­nia. Syn ziemi, potrzebujący miłosierdzia i współ­czucia, przebaczenia i pociechy, chłodnym pozostaje wobec tego majestatu Królowej Nieba — biernego przy całej swej wspaniałości.

Ale co za skończoność artystycznego wykonania! Co za czystość linji! Co za harmonja idealna barw!

Arcydzieło to największego artysty, którego wiara— to ekstatyczna kontemplacja zadawalniająca się sa­mem oglądaniem bóstwa, którego natchnienie — to korne bicie przed niem pokłonów, bez względu na to, jak się to bóstwo objawi...

Takie mi się uwagi nasunęły podczas długiej, długiej chwili spędzonej przed nieśmiertclneui płó­tnem. Odszedłem rozczarowany w niejednym wzglę­dzie, pełen podziwu — nie zachwytu, a jednak że­gnając z żalem ów tak zda się dobrze i oddawna zna­ny obraz, którego, kto wie, może mi już nigdy w ży­ciu nie sądzono więcej oglądać.

1 rzecz szczególna,., z całego arcydzieła Rafaela najżywiej i najwyraźniej zostały mi tylko na zawsze w pamięci duże, pełne dziwnej, wielkiej jakiejś za­dumy, przecudne oczy Madonny!

DrezDo, w Lipcu 1S?4.

POTYCZKA

ARM.JI ZBAWIENIA”.

(Słynna a raczej głośna “ Ar inja Zbawienia” rozbi­ła swoje namioty w Paryżu na QuaideValmy Nr 187.

Quai de Valmy, graniczące z naj odległej szenu

1 najbiedniejszemi dzielnicami Paryża, ciągnie ^ sic Wzdłuż ponurego kaualu St-Martin, a używa jak- uajgorszej reputacji. Bezludna zazwyczaj ulica,

2 szeregiem głuchych, ciemnych i niepozornych ka­mienic, gdzieniegdzie tylko ożywionych wystawą nędznego sklepiku lub gwarną piwiarnią, była ju/. nieraz widownia sensacyjnych kryminałów, których akt ostatni rozgrywał się dla ofiary w nurtacli kana­łu- Rzadko kiedy przezorny paryżanin przechodzi tamtędy, a już po zapadnięciu zmroku przyzwoicie ubranego człowieka stanowczo tam nie spotkać. Na­tomiast przeciągają tamtędy co wieczór roje wyro­bników, gałganiarzy i t. p., wracających do okro- l^ych nor swoich w północnych dzielnicach miasta,, Belleville i La Yillette. Co za typy, jakie twarze! Mimowoli ustępuje się wielu z pośród nich z drogi,

zwłaszcza gdy latarnie daleko a ciche wody kanału błyszczą gdzieś niemile wśród zmroku...

Dlaczego właściwie tam, a nie gdzieindziej obra­ła sobie siedlisko ta dziwaczna sekta “wojowników bożych”? Chyba widocznie dlatego, iż właśnie wśród maluczkich i najbardziej upośledzonych spo­dziewa się należytego ocenienia swoich “zbawiennych” manewrów, szykanowanych i wydrwiwanych słusznie przez oświeceósze klasy. Zresztą usiłowania jej nie można powiedzieć by nie zdążały do chwalebnych celów. “Armja Zbawienia” walczy przeciwko .szata­nowi, to jest przeciwko wszelkim złym instynktom człowieka. “1’rzychodźcie do nas — powiadają jej apostołowie — a duch boży was oświeci, a przesta­niecie upijać się, kraść, zabijać etc.” Owóż i obóz “Armji” rozbił namioty właśnie tam, gdzie niemal wszyscy upijają się, kradną, zabijają etc., gdzie lu­dzie najbardziej egzorty takowej potrzebują. A nad­to propaganda jej, zależąca na jaknajefektowniej- szem występowaniu wśród odgłosu bębnów, trąb i piszczałek, jedynie tylko tam wrażenie sprawić może.

Posiedzenie swoje odbywa “Armja” każdodzien- nie od godziny 8-ej wieczorem, z wyjątkiem piątku, dnia, w którym na t. z. Riunion de sanctification zgro­madzają się jedynie sami tylko członkowie, to jest nawróceni... Na zwykłem posiedzeniu każdy może

*>yć obecny. Wchodzi się i wychodzi bez żadnej kon­troli lub opłaty.

Ciekawość turysty, chęć oglądania zbliska owej ?)Amyin, o której się tyle czytało i słyszało, zawiodła i mnie na Quai de Yalmy.

Był już późny wieczór, kiedym stanął u wejścia do budynku, przypominającego dwiema latarniami jaśniejącemi zdaleka, kopułą, drzwiami szeroko otwartemi, coś w rodzaju teatrzyku, cyrku lub budy jarmarcznej...

U wejścia tłoczyła się, wykrzykując i wdzierając się do wnętrza, zgraja czysto paryskich gamenów, którą rozganiał i gromił odźwierny w skromnym libe- ryjnym płaszczu.

Entrez, monsieur, entrez! — rzekł mi uprzej­mie, cofając się w głąb małego perystyln, stanowią­cego sień lub przedpokój i uchylając zieloną portje- ię, oddzielającą nas jeszcze od sali posiedzeń.

Znalazłem się wobec sceny, której znaczenia na lazie pojąć było trudno... Wgłębi szli, oświeconej zwieszającemi się z góry lampami naftowemi, zapeł- monej rzędami ławek, otoczonej wokoło galerją na lnianych słupach wspartą—estrada. Publiczność

kobie^^870^ cz^c* w bluzach, w przeważnej liczbie ie y w mieszczańskich czepkach, gdzieniegdzie n> tużurek, tu i owdzie czarny kapelusz kobic- Cy °^°m osób zc sto—zapełnia pierwsze rzędy.

U samego wejścia tłoczy się wyjąc, krzycząc, świsz­cząc najsceptyczniejsza część audytorjum: pierwsi lepsi przechodnie, włóczęgi, wyrobnicy podchmieleni, którzy przyszli tu spędzić chwilę wesołą, zabawić się kosztem trąbiących i bębniących apostołów nowej sekty... Mieści się to, jak się rzekło, w ostatnich rzędach i istotnie godnie reprezentuje państwo Lu- cypera!

Na owe też ostatnie rzędy padają przeważnie gro­my, miotane z estrady. Zasiedli tam kapitanowie, sierżanci, dobosze i trębacze “Annji". Rzędem na krzesełkach usadowieni tworzą grupę, intonującą ja­kiś hymn—nie hymn, marsz wojenny—nie marsz, pieśń—nie pieśń, jakąś słowem melodję, niepodobną do żadnej arji, a jednak żywo operę przypominającą. Słychać sopran trzech kobiet, bas czterech mężczyzn, a wszystko zagłusza orkiestra z trzech najdonioślej­szych instrumentów, bo z bębna, trąbki i miedzia­nych talerzy złożona. Od czasu do czasu wtóruje hymnowi śpiew chóralny pierwszych rzędów publi­czności, przerywają go krzyki i świsty—słowem, po­wstaje hałas, rwetes i zamieszanie, trwające minut kilkanaście, a nie dające połapać się przybyszowi ogłuszonemu i pytającemu siebie w osłupieniu: “co to? gdzie jestem? co się stało ?n

Przedostaję się do pierwszego rzędu ławek. Pro- zelici “Armji71 uprzejmie czynią mi miejsce wpośród

siebie—rozglądam się ciekawie po siedzących na. estrądzie apostołach i widząc, iż sąsiad mój śpiewa z książki, zaglądam mu przez ramię.

Intonowany właśnie hymn brzmi w pierwszej '¿wrotce:

Au moment de détresse,

Si je regarde à Toi,

Je sens que ma faiblesse,

Disparait par la foi.

a chór podchwytuje:

Toujours sur Toi (bis).

Les yeux toujours fixé sur Toi,

Sur Toi, Jésus, mon Roi!

Oczom wierzyć się nie chce ! "Więc to istotnie na­bożeństwo? Jestem w świątyni, w której imię Boga wykrzykiwane jest wśród wrzasków pijanej gawie­dzi, wśród pieśni wytćj, nic śpiewanej, wśród klątw* bhiżnierstw i cynicznych żartów? Co ma do czynie­nia Pan nad Pany w tej komedji? Jaki związek istnieć może między oto tym atletą w czerwonej ko­szuli, rozpierającym się na estradzie i walącym co sił starczy w bęben a wiarą idealną w wszechmiłosier- nego Boga? Farsa czy skandal ?

Ale oto orkiestra grzmieć przestaje, ucisza się wszystko i podnosi się z siedzenia pierwszy z brzegu apostoł. # Chłopak młody, sadząc po zachowaniu się

i postaci do klasy średniej należący, w kurtce grana­towej z galonem wąskim i monogramem S. A. (Sal vation Anny) na kołnierzu. Anglik, jak zresztą wszyscy jego estradowi towarzysze, rozpoczyna egzor- tę haniebną lYancuzczyzną, co wywołuje nieustanne śmiechy, dowcipy i świstania. A mówi mniej - więcej w ten sens :

Życie moje całe było jedną czarną kartą! Upi­jałem się jak bydle, włócząc się dni i noce po balacli, kawiarniach i szynkach. A podpiwszy, rwałem się natychmiast do bójki... raz nawet zraniłem śmiertel­nie mojego najlepszego przyjaciela. Ach! ileż nędzy zaznałem, iłem grzechów popełnił, wszakże nie mia­łem siły oprzeć się przeklętemu nałogowi. Ale oto, chwała niech będzie Bogu! raz ciekawość zawiodła mię na posiedzenie “Armji Zbawienia71 i jakaż zmia­na nastąpiła w życiu mojem! Duch Boży mnie na­tchnął. Przestałem pić, nawet nie pomyślę o tern! Jestem szczęśliwy i spokojny, gotów jestem walczyć do ostatniego tchnienia! Amen!7

Całe zgromadzenie powtarza “Amen!” Ostatnie rzędy wrzeszczą, parodjując intonację głosu mówcy. Ten, niezmięszany, ciągnie rzecz swoją dalej, zachę­cając do odwiedzania posiedzeń, do przystąpienia do “Armii” i walki ze złym duchem.

I znowu odzywa się orkiestra—mówqa porywa

za trabe, dmie w nia okrutnie, a zgromadzenie wier-

l> w '

nych wykrzykuje na tempo marsza:

Que jamais dans mon âme Le demon n’entre plus;

Tout ce qu’elle réclame C'est Toi seul, o Jésus !

Hymn zarówno jak przemówienia, zamykają grzmiące okrzyki: “Amen!” i “Alleluja!”, przypomi­nające brava w teatrze, do którego zresztą cala ta szopka wielkie ma podobieństwo.

Z kolei podnosi się i przemawiać zaczyna sier- żantka “Armji”, wcale przystojna dzieweczka, przy­odziana w eiemno-granatowy stanik ze świecącemi guzikami, o kołnierzyku stojącym, również jak u męż­czyzn, ozdobionym galonikiem i monogramem. Mówi z zapałem, nie bacząc na przerywania i śmiechy pu­bliczności, a powtarzając co chwila : “krzyczcie, drwijcie, ale przychodźcie tu częściej, to może was duch Boży natchnie i wypowiecie jak my walkę sza­tanom !” Zresztą żadnych dogmatów, żadnych prze­pisów, żadnych reguł — prosta, gwałtowna frazeolo­gia i jaknajwięcej “amen” i “alleluja”. Trafiłem właśnie na posiedzenie wyłącznie zwalczaniu pijań­stwa poświęcone; mowa też głównie była o niem, a nie brakło salw w rodzaju: “wy opoje!” “wy pija­cy !” “W3r, dzieci szatana!”

Ceremonja cala obracała się nieustannie w kółko; kolejno zabierali głos wszyscy apostołowie i apostoł­ki z estrady, mniej lub więcej powołani do przemó­wień publicznych, mniej lub więcej rozgrzani “wal­ką71, a po każdej allokucji następował hymn mniej więcej zawsze na jednostajną, dziwaczną intonowa­ny nutę...

Myliłby się, ktoby sądził, iż nabrać można jakie- gobądź pojęcia o zasadach sekty z wysłuchania kilku takich kazań. Są one wyłącznie rodzajem najpierw publicznej spowiedzi nawróconych, a powtóre nawo­ływaniem do zaciągania się w szeregi “Armji77. Żą­dnych poznać o co właściwie chodzi tej flArmjin i ja­ki jej regulamin, odsyłam do sprzedawanych w tejże yjArmjP głównej kwaterze na Quai de Valmy broszur, jako to : ^La vie sainten, vérité à l'égard de VAr­mée du salut”, “ Le pur Evangile77 i innych.

Dodam nadto, iż oprócz wielkiej liczby broszur, śpiewników i t. p., wydaje “Armja77 w Paryżu dwa razy na miesiąc wychodzące czasopismo p. t. En avant! podające szczegółowe relacje o działalności “Armji” we wszystkich krajach...

Salę dziwacznych posiedzeń, po złożeniu 20 cen­tymów kwestarce, opuściłem zdumiony. Pomieścić mi się w głowie nie mogło, iżby w dziewiętnastym wieku tolerowane być mogły podobne wybryki. Więc istotnie — znaleźli się na świecie ludzie, narażający

się dzień w dzień na obelgi, wrzaski i drwiny pospól­stwa dla miłej parodji jakiejś nowej religji, głoszącej odwieczne zasady w zmienionej tylko, najdziwaczniej­szej pod słońcem formie? Czy ci ludzie, wymawia­jący z namaszczeniem w budzie jarmarcznej imię Boga, działają w dobrej wierze, czy też są poprostu najzwyczajniejszymi szarlatanami ?

Jeśli szarlatanami tylko, to żaden kraj cierpieć takich drwin z Boga i religji nie powinien.

lłaryi. 22 Czerwca 1884- r.

Z notatek turysty.

jjiia wybrzeżu kanału La Manche, stano wiącem północną granicę Bretanji, wznosi się granitowa ska- 5a, daleko w morze wystająca, niemal całkowicie od stałego, piasczystego lądu odcięta, otoczona podwo- dnemi rafami, o które bystre rozbijają się fale.

Na skale tej, zamykającej ujście liansy—twier­dza i miasto otoczone walami, a raczej zamek w go­tyckim stylu, cały najeżony wieżami, po nad któremi sterczy baszta staroświecka, stanowiąca niejako punkt najwydatniejszy w pierścieniu murów okaza­łych, ponurych i surowych.

W ciasnym ich obrębie chaos uliczek i placyków rozrzuconych, zmieszanych ze sobą bezładnie, ciem­nych, wtłoczonych między szeregi domów wysokich

o kształtach przeróżnych, dziwacznych nieraz; tam kamienice wspaniałe, ciągnące się regularną linją wzdłuż wałów, ówdzie dziwaczne i malownicze grupy starych domostw, piętrzące się fantastycznie po po-

cliylościacli i wzgórzach gruntu; a po nad te dachy nierówne, jedne po nad drugie wystające, wystrzela wiotka jak maszt okrętowy dzwonnica, biała, filigra­nowa cała, dominująca nad gmachem potężnym sta­roświeckiej katedry.

Po za obrębem wałów piękna i wygodna przy­stań, baseny, warsztaty i fortyfikacje nadbrzeżne — oto Saint-Malo.” *)

Poniżej tego fantastycznego “gniazda korsarzy”, jak je w początkach jeszcze bieżącego stulecia na­zywano, leży nowoczesna już, zaledwie dwa wieki tewu powstała osada, wesołe, jaśniejsze, ogrodami umajone Saint-Servan. Po przeciwnej stronie dru­gie przedmieście, już zupełny kontrast z Saint-Malo stanowiące, modne miejsce kąpielowe, własność pa­ryskiego Figara, reklamowane, eleganckie — Para- rame. Płynąc wzdłuż malowniczych brzegów, z bie­giem rzeki Ransy ku morzu, będzie się miało te trzy miejscowości po prawej ręce, na lewo zaś, ró­wnież u samego ujścia, na przeciwległych tarasach wzgórz niewielkich, wychylą się. z klombów drzew rozłożystych, z pomiędzy parterów i gazonów pię­trzących się coraz wyżej, powabne wille i domki — Dinaru.

Na wprost przed nami już tylko bezbrzeżne mo-

') r Bretagne contemporainepar P. de la Bigne-Villeneuve.

rza obszary, wśród których majaczeją w dali jakieś dwie, trzy wyspy skaliste — to forty broniące ujścia rzeki, przystani i twierdzy.

Oto panorama jednego z najpowabniejszych za­kątków prastarej Bretaąji.

Urocze krajobrazy, liczne pamiątki historyczne pozostawiam biegłym podróżopisom i skrzętnym badaczom przeszłości — moja droga kn innemu wie­dzie celowi, w dal na morze, ku jednej ze wspo­mnianych wysp...

Aiczem nie różni się ona od wielu innych, rozsia­nych dokoła Saint-Malo. Skała, mech ciemno-siny, gdzieniegdzie ścieżka, zarośla karłowate — zdała wy­gląda jak wielki, pospolity kamień rzucony w morze, sterczący wysoko ponad wód migotliwą taflą. Szybko zawija ku niej, wiatrem lekkim niesiona, rozbujana na falach trzymasztowa goelleta — wzrok wytężam ciekawie, podniecona wyobraźnia odtwarza przed Oczyma duszy cały szereg dawno minionych scen, obrazów, dawno znikłych ze świata postaci...

Płyniemy ku mogile Cliateaubrianda!

Tam w grobowcu w skale wykutym, na samotnej wśród morza wyspie, złożono stosownie do jego wołi zwłoki wielkiego poety. Nad skromną, duża płytą granitową, bez żadnego napisu, wzuosi się krzyż ka­mienny i mogiłę otaczają sztachety w stylu gotyckim

2 lanego żelaza. Jfic więcej... dokoła morze bez­

brzeżne i wspaniała cisza, przerywana monotonnym szmerem bijących o skałę fal...

Zaprawdę, trudno wymarzyć godniejszej mogiły dla człowieka, pozującego życie całe kolejno na wiel­kiego patrjotę, to na wielkiego poetę!

I jeden i drugi tytuł przypadł mu w udziale. Ży­cie całe poświęciwszy nieustannej pogoni za sławą i rozgłosem, stanął i długo utrzymać się zdołał na stanowisku jednego z najwybitniejszych ludzi swoje­go czasu; talent zdobył mu zaszczytne miejsce w lite­raturze, chwiejność zasad i charakteru utrzymały go zawsze na czele jakiegobądź prądu. Niedoszły ksiądz? niedoszły żołnierz, dworak i emigrant, walczy prze­ciwko własnej ojczyźnie w szeregach niemców... Kierownik następnie zachowawczego organu, ultra- rojalista, klerykał, wreszcie pamflecista, nagrodzony za tego rodzaju usługi godnością poselską, staje w ro­ku 1830 na czele reakcji i pozwala nosić siebie na rękach ludowi, przeciw któremu walczył niedawno L. “Jestem — powiada sam — burbonistą dla honoru, rojalistą z rozwagi i przekonania, republikaninem z upodobania i charakteru.71 Takie były charakter, zasady i czyny obywatela!

Poeta odbywa słynną pielgrzymkę do Palestyny, pozornie dla zaczerpnięcia podniosłego ducha w miej­scach tylu wzniosłemi uświęconych wspomnienia­mi, a właściwie, jak się sam przyznaje, dla wrócę-

nia “sławnym” ze Sparty, Zionu, Memphisu i Kar­taginy, aby ciekawą o romantycznej wycieczce zdać relację pani de Mouchy, której również romantyczne dał rendez-vout w Alhambrze hiszpańskiej. Byron czasów restauracji, pozujący na apologetę chrześci­jaństwa, oto wieszcz, który obrał dla siebie pompa­tyczną, niezwykłą mogiłę na nagiej skale wśród morza — pozując na romantycznego bohatera usque ad finem!...

Poseur za życia... poseur po śmierci!

I kiedym tak stał zapatrzony na ten pyszny gro­bowiec człowieka nigdy nienasyconej ambicji i pró­żności, a tak rozgłośnej ongi sławy — stanęła mi na myśli inna mogiła — o ! całkiem od tej różna.

Jest w Paryżu cmentarz, Montmartre zwany, cią­gnący się wzdłuż bulwaru Clichy aż ku rogatkom, od gwaru stolicy wzgórzami tejże nazwy niejako osło­nięty, a niewiele — chyba obszarem — różniący się od naszych Powązek.

Śpią tam snem nieprzespanym tacy, jak Delaroche, Gauthier, marszałek Lannes, Murger, Méry, Greuze, Karol Vernet, Stendhal i inni, których czynów i dzieł pamięć szeroko słynie, a których mogiły rzadko kto % odwiedza...

Do takich grobowców miałem zawsze dziwne na­bożeństwo. Tęskno mi było do nich wśród wrzawy i gorączkowego życia turysty, który w stolicy świata

chce być wszędzie i widzieć wszystko. I raz na schyłku skwarnego dnia lipcowego stanąłem u bramy cmentarza.

U wejścia, na progu niepokaźnego domku, sie­dział poważny szwajcar, z najświeższym numerem Petit JournaVw w ręku.

Może mię pan zechce objaśnić... — zagadnąłem grzecznie.

Czyj grób? —rzekł lakonicznie, podnosząc głowę.

Henryka Heine... Heine — powtórzyłem, kła­dąc umyślnie z francuska akcent na ostatniej zgłosce.

Heine... poète allemand?

Tak, właśnie.

Pójdziesz pan prosto, u okrągłego trawnika skręcisz na prawo, a potem w pierwszą ulicę na le­wo — pomyślał chwilę — Avenue de la cloche, 27-me division, 2 ligne, nr. 402.

Podziękowałem — u kwiaciarki stojącej opodal bramy kupiłem skromny wianek z róż i nieśmiertelni­ków i przeszedłszy wzdłuż długich szeregów stłoczo­nych jedne na drugie grobowców, krzyżów i’pomni­ków, spytawszy raz i drugi o drogę bardzo uprzej­mej służby cmentarnej, wszedłszy w wąskie między mogiłami przejście, znalazłem się w obec grobowca poety.

A nic nie może być skromniejszego, pospolitszego

i smutniejszego nad tę filisterską mogiłę ostatniego romantyka.

Prosta płyta z szarego piaskowca, otoczona żela­zną bez żadnych ozdób kratą, a nad nią druga z ta­kiegoż kamienia, wznosząca się prostopadle. U stóp jej wieniec z piaskowca, u góry na krzyżyku żela­znym wianek nieśmiertelników, a w środku napis dużemi literami: llenri Heinet zaś poniżej świeższy, mniejszy: Madame H. Heine... to i wszystko. Na mogile leżą zwiędłe dwa bukiety i szczątki jakiegoś wieńca z czarnych i białych paciorek — krzak bzu w pobliżu a dokoła las pomników i krzyżów, szczel­nie opasujący zewsząd niepokaźną mogiłę, której nikt bez dokładnej wskazówki i pilnego szukania nie spo­strzeże.

Cała nieubłagana proza życia rozpostarła swe pa­nowanie nad tym zapomnianym, wtłoczonym między masę pospolitych krzyżów i płyt cmentarnych, gro­bowcem jednego z największych liryków i pieśniarzy świata... gdzieżby tu się miało kiedy zabłąkać echo “Intermezza” lub “Nowej wiosny”?

Żal jakiś niewysłowiony i smutek głęboki ogarnia ua widok tej mogiły, tak rażący stanowiącej kon­trast z dźwięczącą uparcie w duszy piosnką poety, ze wspomnieniami, które ona budzi, z obrazem wie- szcie tego bladego róż purpurowych i smętnych me* lodyj kochanka, którego zwłoki tu złożono.

Im wunderschönen Monat Mai,

Als alle Knospen sprangen,

Da ist in meinem Herzen Die Liebe aufgegangen...

Jakże to dawno, dawno było i jak bez śladu prze­minęły na zawsze miłość twoja i łzy i sny, poeto !

Jahre kommen und vergehen,

Menschenthränen träufeln, rinnen Auf die Erde, und die Erde Saugt sie ein mit stiller Gier...

Aż wreszcie spełniło się to, coś przepowiedział... Szarym, chłodnym i mglistym porankiem zimo­wym poniesiono na cmentarz wielką trumnę i bez ża­dnych uroczystości rzucono do ziemi.

Żadnej mszy ksiądz nie odprawi,

Rabin mi nie powie mowy,

Ani pieśni, ani dzwony Zabrzmią w dzień mój pogrzebowy.

(Przekład M. Gawalowicza).

I oto na ustach spieczonych gorączką zaigrał mu w chwili, gdy to pisał, blady uśmiech i nadał inuą barwę następnej strofie :

Doch vielleicht an einem Tage,

Wenn das "Wetter schön und milde,

Geht spazieren auf Montmartre Mit Paulinen Frau Mathilde —

Mit dom Kranz von Immortellen Kommt sie, mir das Grab zu schmücken...

Aż przyszła wreszcie po raz ostatni “Frau Ma­thilde” spocząć w jednej z tobą mogile, poeto, a da­wna “pieśni twoich królowa” również w grobie. Przyjaciele spuściznę twoją wydzierają sobie, ko­chanki listy twoje sprzedają nakładcom, łzy twoje wszystkie wsiąkły w chłodną ziemię, a szyderski uśmiech twój złożono jako curiosum w skarbiec dzie­jów literatury. Prześpiewało się, prześniło wszystkie boleści i rozkosze życia...

I, przybysz z dalekiej północy, drżąca ręką złoży­łem na osamotniony grób poety — einen Kranz von Immortellen...

Dinar. 1S84.

Łjadny jest Pyrmont i jego wzgórzami sfalowa­ne; lasami porośnięte, rzekami zroszone malownicze okolice.

O kilka ztąd godzin drogi wznosi się olbrzym pomnik, das Hmmnnsdenbnal, a bohater spiżowy wy­soko miecz zwycięski wznoszący w górę, jest niejako allegoryczną figurą przypominającą pierwsze wielkie zwycięstwo germanów; pomnik niderwaldski nad Renem, z również olbrzymią Germanją, unoszącą w górę wieniec wawrzynowy w roku 1870 zdobyty, jest odpowiednikiem do olbrzyma z teutoburskie- go lasu.

Jesteśmy więc tu na klasycznym gruncie. Nie dziw też, że wspomnienia historyczne cisną się inimo- woli i najsamprzód pod pióro. Tu przebywał paro­krotnie ze swoim dworem Karol Wielki i kaplicę, dziś już nieistniejącą, fundował; tu jeszcze za rzym­skich czasów spieszono ze źródeł zdrowiodajnych czerpać siły; tu odwieczna rezydencja książąt na

Z notatek turysty, 4

Waldceku i Pyrmoncie, wyprowadzających swój ród od grafa Wittekinda żyjącego w pierwszej połowic XII-go wieku; tu u tych źródeł żelaznych i solnych gromadziło się już w XTV-ym i XV-ym wieku po kilkadziesiąt tysięcy przybyszów ze wszystkich stron świata; tu gościł Piotr Wielki w r. 1716-ym, a z nim król Jerzy I-szy angielski; Fryderyk, zwany Wiel­kim, krzepił tu siły w r. 1744 i w dwa lata później. A ile wybitniejszych wszelkich zawodów osobistości zapisało się w ciągu wieków na liście kuracjuszów pyrmonckich, nie zliczyć. Tuż wreszcie w pobliżu za­gadkowe nieco odłamy skał, wystrzelające z równiny, słynne Exernsteine oraz Hameln, owo znane miaste­czko, z którego legendowy “myszołów” dziatwę upro­wadził, pobudzają do wycieczki w krainę mytów

i legend średniowiecznych...

Tu miejsce na radę, opis, notatkę, ściśle dziejów bieżącej chwili dotyczącą.

Otóż, piękna pani, jeśli ci aneinja, nerwy, osłabie­nie, długa rekonwalescencja dokuczają... jedź do Pyrmontu, pij miejscowe wody, używaj tutejszych kąpieli błotnych i nie błotnych, napawaj się tutej- szem wybornem powietrzem, ciszą, malowniczemi, wdzięcznemi widokami, a najniezawodniej nie poża­łujesz, żeś poszła za radą piszącego te słowa; ale w ogóle dla ludzi osłabionych i znerwowanych, mało tak odpowiednich miejscowości, jak Pyrmont.

Z Hanoweru dojeżdża się tu wygodnie koleją w dwie godziny.

Sam Pyrmont leży w dolinie i jia łagodnych sto­kach gór, porosłych lasami: to nie miasteczko, to tylko kilka przepysznych, ale to istotnie przepy­sznych alei Jip odwiecznych (niektóre z nich sadzone w połowie XVII-go wieku), kilka małych parków, ogrodów, szpalerów', klombów, dokoła i wśród któ­rych pobudowano dla kuracjuszów półtorasta dom- ków i domów, wdzięcznych jak wille, gustownych jak małe pałacyki, tworzących krótkie, literalnie przywalone zielenią drzew i krzewów ulice i placyki.

Trochę przypomina to w wewnętrznym układzie Kreuznach, okolice zaś bliższe i dalsze mocno przy­pominają Marjenbad. Ale tyle drzew i takiej spo­kojnej ciszy, jak tu, w Pyrmoncie, nie znajdziesz wszędzie. Ta cisza i spokój, nie głuchej wsi, ale jakie­goś refugium ludzi znużonych światem, a rozkocha­nych w przyrodzie, stanowią wybitną cechę Pyr- montu.

Wody tutejsze znacznie silniejsze niż w Schwal­kach (żelazo i sól), wytryskują z kilkunastu źródeł.

Centrum Pyrmontu, a zarazem ognisko życia to­warzyskiego, stanowi Brunenplatz i -wybiegająca zeń przepyszna aleja główna. Tam między godzi­ną 3-ą a 6-ą po południu i godz. 8-mą a 10-tą wieczo­rem, przechadza się, rozsiada i zabawia się tutejsze

4*

różnobarwne towarzystwo. Aczkolwiek silnie mię­dzynarodowe i wcale liczne (kurlista wykazuje 10,200 osób przybyłych), nie odznacza się ono wy- kwintnością. Przewaga niemców, a zwłaszcza nie- mek, nadaje mieszczańską cechę grupom dam, wiecznie z prątkową robótką w ręku oraz kółkom mężczyzn, popijających tutejsze, wcale jednak niezłe piwo. Rozrywek niewiele: czytelnia, bardzo nędzny tea­trzyk, muzyka trzy razy dziennie, od czasu do czasu wcale licha zabawa tańcująca, kończąca się nieodwo­łalnie o godzinie 10-ej — oto i wszystko.

Do podniesienia Pyrmontu przyczynia się bardzo sam książę Jerzy Wiktor na Waldecku i Pyrmoncic, mający tu swoją letnią rezydencję w pięknym, staro­świeckim zamku. Książe, niegdyś udzielny przed zjednoczeniem Niemiec, panuje nad księstwem ma- jącem 1,000 kwadratowych kilometrów obszaru

i 56,050 mieszkańców. Jedna jego córka, dziś wdo­wa, poślubiła nieszczęśliwego księcia Albany, syna królowej Wiktoryi; druga jest obecnie królową ho­lenderską, której odwiedziny mieliśmy tu w końcu zeszłego miesiąca.

Życie w Pyrmoncie jest stosunkowo tanie. Za wygodny pokój w najlepszym punkcie, płaci się od 10-u do 15-u marek tygodniowo; mieszkanko dla dwóch lub trzech osób, złożone z saloniku, sypialni

i dużego balkonu, można mieć za 25 do 30-u marek

tygodniowo. Dodam, że wszystkie tu wille i hotele nie mają więcej nad dwa piętra, co wszelką fatygę wchodzenia i schodzenia po schodach zupełnie wy­klucza. Każde mieszkanie, każdy niemal pokój ma swój balkon lub wyjście na wspólną werendę, pełną zieleni i kwiatów. Czystość wzorowa wszędzie; na ulicach i w alejach spacerowych nigdzie nigdy błota- Stół tutejszy, jak zresztą w Prusach wszędzie, wiele zostawia do życzenia. Na szczęście, dodać muszę, tutejsze powietrze, aczkolwiek miejscowość nie­zbyt wysoko położona, wybornie działa na apetyt. Pod tym względem Pyrmont niemal z Zakopanem równać sie może.

w

W całej kurliście przeważają przybysze z Kolo- nji i Szwecji, nie brak też anglików i amerykanów, chociaż naturalnie 3/< kuracjuszów stanowią niemcy.

Pyrmont. 1889.

liok rocznie słysząc i widząc, jak tłumy obojej pici osób czasu lata przedsiębiorą wędrówkę do prze- rozmaitych źródeł... że wspomnę tylko źródła ma- rjenbadzkie, szczawnickie, pyrmonckie i tym podo­bne — postanowiłem i ja też odbyć pielgrzymkę do jakiegobądź źródła. Kto inny niożeby i oddal pierwszeństwo źródłom... Nilu, ot tak sobie, dla za­imponowania tłumowi; znam też ludzi, którzy ogra­niczają się na zażywaniu bardzo podobno przyjemnej wody ze... źródeł Hippokreny, nie rusząc się nawet z domu. Ja, skromniejszy w zamiarach, a zarazem niedowierzając wszelkim importowanym płynom, obrałem sobie pośrednią drogę i... wybrałem się do Pilzna.

Jeżeli to jeszcze mało znana, mało słynna, mało uczęszczana stacja kuracyjna (nie powiedziałem: kli­matyczna), to niech mię powieszą!

O wy, co u Stępka w Warszawie wołacie: “O bu­teleczkę pilznera będę prosił!71; co u Sachera w Wie­

dniu domagacie się: “ Kellner, etn PiUnerP; co w Café Riche w Paryżu na żądanie: “Garçon, un bockfr> otrzymujecie miłe zapytanie: “Monsieur désire un Pil- sner% co u Pforte’go w Hamburgu każecie sobie po­dawać Ein belles aus Filsen I — o wy wszyscy, za­zdrośćcie mi. Wiem dobrze, żeście pili, pijecie i bę’ dziecie pili rzekomo “prawdziwego71 pilznera. Czyż

o to jednak tylko chodzi istotnemu amatorowi? Chodzi mu o to błogie przeświadczenie, że pilzner istotnie był autentyczny. A tego błogiego uczucia niczem niezachwianej pewności zażywa — nikt nii nie zaprzeczy — ten tylko, kto pilznera pil... ze źródła.

To rzekłszy, z koturnów, na których dotąd z tru­dnością udało mi się utrzymać, schodzę do — moje­go notatnika i przepisuję zeń tę kartkę... “dla po­krzepienia serc75? Bynajmniej. Dla podrażnienia tylko zazdrości waszej, o czciciele Gabrinusa!

Było już dobrze po północy, kiedy mię pociąg praski na peron dużego, ciemnego, prawie pustego dworca pilzeńskiego wyrzucił.

Ze mną jednocześnie wysiadło paru jegomościów,. niemców, na poczciwych mieszczan lub kupców wy­glądających. Skierowaliśmy się wszyscy ku przej­ściu, gdzie widniał samotną lampą oświecony napis: Atisgang— Wychod, i znaleźliśmy się po drugiej stro­nie dworca przed szeregiem trzech bardzo niepocze-

snycb omnibusów hotelowych. Żem, stuknąwszy w palce, zajął miejsce w Kaiser von Oesterreich—Uci- sarza rakomkehoj przypisuję to śmiało mojej dobrej gwieździe. Hotel pod tą nazwą jest najlepszy wPil- znie, ba, śmiałoby mógł figurować w stolccznem mieście.

Którędyśmy się tam dostali, przez jakie ulice, place, skręty i zakręty — trudno było skombinować. Noc była czarna jak atrament, deszcz priiszył, a ulice gdzieniegdzie tylko oświetlone, wąskie, cie­mne, nie dawały żadnego na razie wyobrażenia o ro- dzinnem mieście słynnego pilznera. Wiem tylko, żeśmy przejeżdżali przez dwa mosty... nie należy tyl­ko sądzić, aby na piwie zbudowane. Jeden z nich rzucony na rzece Radbuzie, drugi na Miesie, co się po czesku “Mże* zowie.

Nazajutrz, nie zwlekając, ruszyłem na miasto.

Hotel nasz znajdował się w najpokaźniejszej dzielnicy starego Pilzna, na t. zw. promenadzie Sme­tany (nie muzyka, lecz patrjoty czeskiego, który w Pilznie bakałarzył i działał czas dłuższy). Przez Szkolną ulicę skierowałem się ku głównemu rynko­wi. Wielki on jest, obszerny, może tych rozmiarów co krakowski, ale staroświeckich cech w nim mało- Tu, w tym prawie regularnym czworoboku z wiel­kim kościołem św. Bartłomieja w pośrodku, rozegra­

ły się główne epizody z dziejów prastarego miasta, powstałego w pierwszej połowie XIII-go wieku.

Pilzno od wieków wiecznych odznaczało się gorliwćm przywiązaniem do kościoła i króla. To też wśród wiernych swoich poddanych goszczą tu często monarchowie. Tak naprzykład przebywa tu

i mieszka w tymże pilzneńskim rynku w roku 1579 cesarz Rudolf, przyjmując zagranicznych posłów. Dwakroć w r. 1634 i 1645 gości tu cesarz Ferdy­nand. Naj charakterystyczniej szym atoli epizodem z dziejów Pilzna jest pobyt w murach miasta księ­cia frydlandskiego, Wallenstcina. W jesieni roku 1633 przybywa tu wielki wódz i zamieszkuje w ryn­ku, w dziś nieistniejącym już domu na rogu ulicy Franciszkańskiej. W kilka miesięcy potem zgroma­dzeni w pilzneńskim ratuszu dowódcy wojsk Wallen- steina podpisują dnia 12 Stycznia roku 1634 słynny akt, wyrażający naczelnemu wodzowi bezgraniczną ufność i posłuszeństwo. Wallenstein sam opuszcza Pilzno dnia 10 Lutego tegoż roku i we dwa tygodnie potem zostaje w Eger zamordowany.

Śladów tych historycznych wspomnień daremnie- by szukać na wielkim, silnie zmodernizowanym, nie­co pustym pilzneńskim rynku. W kościele Św. Bar­tłomieja pokazują kazalnicę, z której jakoby głosił słowo Boże w roku 1451 Sw. Jan Kapistran.

Ciekawsze już są o wiele ubiory okolicznego lu-

du, którym, jako w dzień świąteczny, roił się wła­śnie rynek. Zwłaszcza wpada w oko strój kobiet: krótkie, do kolan prawie suknie, wydęte silnie na- krochmalonemi spódniczkami. Z pod nich wyziera­ją pończochy białe; suknie często jedwabne.

Pilzno (nazwa pochodząca od wyrazu: plzny, to jest “urodzajny”, a także “tłusty”), jest miastem niemal czysto czeskiem. Czeski język prawie wy­łącznie słychać na ulicy, lud okoliczny czeski, mie­szczaństwo czeskie, szyldy na sklepach, napisy na ulicach w dwóch językach — nawet w hotelu (dro­bny, ale charakterystyczny szczegół) kartka przy dzwonku objaśniająca, ile razy na kogo dzwonić na­leży, z napisami tylko czeskiemi:

Nadsklepikowi (na starszego kelnera) — / krat; Pamke (na pokojową) — 2 krat; Sluhovi (na chłop­ca) — 3 krat”. Jakiś dowcipniś pododawał ołów­kiem przy każdej cyfrze zero. Oczywiście nawet w Pilznie figlarzów nie brak.

Ale śpieszmy do celu — do piwodajnych źródeł. Istnieje ich w Pilznie dwa, a mianowicie: browar naj­starszy, największy i najsłynniejszy, Das bürgerliche Bräuhausj po czesku Mestansky Pivovar, i rywalizu­jący z mieszczańskim browarem, założony we 27 lat później, browar akcyjny, Erste Pilsner Actien-Bräuerei. Naturalnie, jeśli się mówi o źródle i sławie pilzneń- skiego piwa, ma się ten pierwszy tylko na myśli, ten

tylko się zwiedza, o nim tylko każdy z pilzneńczan z dumą wspomina.

Nawet fiakr — kubek w kubek krakowski — któ- regom wziął z rynku, nie pytał mię o szczegółowy adres. Powiózł mię prosto do mieszczańskiego bro­waru.

Rozsiadł się ów olbrzymi zakład opodal dworca kolejowego, z którym go łączy specjalna szynowa droga. Najmuje 011 ogółem 450,000 kwadratowych metrów powierzchni (tegoroczna wystawa paryska zajmuje 700,000) i tworzy kwadrat długich budowli, w pośrodku którego wznosi się kilkadziesiąt różnej wielkości i kształtu nie już domów, ale gmachów.

Wysoka brama, z napisem w dwóch językach, prowadzi do tego miasta w mieście. Odrazu staje się na obszernym placu, przerżniętym szynami kole- jowemi, na których stoją wagony i platformy, zawa­lonym górami beczek, pak i t. p.

Odwiedziny moje przypadły, niestety, w czas bez­robocia, to jest przed rozpoczęciem nowej dorocznej piwnej kampanji. Całego tedy mchu, całego fun­kcjonowania tej wielkiej browarnianej maszyny wi­dzieć nie mogłem. Trzeba było poprzestać na zwie­dzeniu bezczynnych warsztatów, co jednak i tak jeszcze daje dostateczne wyobrażenie o rozmiarach przedsięwzięcia i pracy. Za cicerone dano mi z kan­toru głównego zarządu jednego z nadzorców, spełnia­

jącego swą funkcję w mieszczańskim browarze od lat 25-u z górą. Rozpoczęliśmy wędrówkę od lewe­go skrzydła, gdzie znajdują się jedyne funkcjonu­jące rok okrągły, aparaty: maszyna wytwarzająca amonjak i maszyna wyrabiająca lód. Specjalista chyba zdołałby dać szczegółowy opis ty cli, a tym- bardziej wszelkich innych z piwowarną sztuką ściśle związanych maszyn, urządzeń, aparatów i pomy­słów. Ja mogłem tylko podziwiać np. ład i porzą­dek wzorowy panujący wszędzie, oraz rozmiar tych maszyn i skomplikowanych przyrządów. Laika, jak mnie naprzykład, niezmiernie zajął przyrząd, pozwa­lający przy pomocy jednego człowieka, kierującego całą maszynerją, wytwarzać dziennie 280 metry­cznych centnarów lodu. Ta sama maszyna, kiero­wana jedną słabą ręką człowieka, dwakroć w na­szych oczach wyrzuciła z drewnianych form z pięć­dziesiąt przepysznych cegieł lodu.

Opisu zresztą nie trzeba, wyobrazić sobie łatwo, co za rozmiary i jak wyborne urządzenie ma zakład, który wyprodukować jest w stanie dziennie 1,400 hektolitrów piwa, dodajmy, najznakomitszego z ist­niejących. Oto naprzykład, nie mogąc, pomimo tak olbrzymiej produkcji (w roku 1884 już wyrabiał browar przeszło 300,000 hektolitrów w ciągu dziesię­ciu miesięcy), inastarczyć piwa, zakontraktowanego z góry, szła w mieszczańskim browarze robota od

1-go Sierpnia roku 1888-go do dnia 23-go Czerwca roku 1889-go. Zatem niemal przez rok cały. Xadto, pomimo że naprzykład same składy na chmiel i słód stanowią istny labirynt sal podziemnych, wyglądają­cych jak wielkie piwnice starożytnych zamków, po­mimo że obejmują obecnie powierzchni przeszło

7,000 kwadratowych metrów; pomimo np. że wła­ściwe piwnice (Layerkeller), gdzie mieszczą się be­czki z piwem, mają długości... 6 kilometrów — po­mimo to wszystko wciąż jeszcze dobudowują i do- bndowują gmach za gmachem.

Mieszczański browar rozpoczął swą działalność w roku 1842-im i jest własnością 289-u mieszczan miasta Pilzna. Rządzi zakładem komitet, wybiera­ny co trzy lata i składający się z 13-u osób. Nikt z komitetowych żadnej pensyi nie pobiera. Kieruje obecnie robotami technik p. I. Binder. Jako pa­miątka z owych pierwszych dni istnienia dziś słyn­nego na świat cały browaru, pokazują niepokaźny piec i skromne przyrządy, które pierwszą beczkę “Pilznem” wyprodukowały. Przechowywtiją je sta­rannie.

Opuściwszy labirynt sal, aparatów, chłodników, składów, sklepów, wychodzi się wprost... do rodzaju bardzo miłego minjaturowego parku, pięknie utrzy­manego, o alejach strzyżonych i kwiatowych kobier­cach. Główna ścieżka, czysta jak posadzka, żwi­

rem twardo ubita, prowadzi do... by się tak wyrazić, palladium i serca całego zakładu, do — głównego rezerwoaru wody. Jest to olbrzymia studnia, nad którą wybudowano dom, miły, elegancki, schludny, olejno malowany, który na zewnątrz wygląda raczej na mieszkanie którego z wyższych urzędników za­rządu, niż na siedlisko motora o sile 12-u koni. Po prawej stronie domu mieszkanie nadzorców, dzień i noc czuwających, pokoiki czyściutkie, przyjemne, z mnóstwem kwiatów na oknach *, po lewej stronie stojąca w pośrodku dużej izby, czystej jak szklan­ka w najdalszych zakątkach — błyszcząca, wspa­niała, na podziw mała maszyna, dostarczająca bro­warowi do 12,000 hektolitrów wody.

Wracając z powrotem na główne podwórze, oglą­daliśmy dynamo-elektryczną maszynę, ciekawą zwła­szcza ze względu na małe rozmiary przy wiel­kiej sile. Dodam nawiasem, że zakład oświeca 650 płomieni gazowych i kilkanaście lamp elektry­cznych. Węgla zpotrzebowuje się przeszło 1,200 wa­gonów.

Dobiegliśmy do kresu trzygodzinnej wędrówki. Uprzejmy mój przewodnik powiódł mię raz jeszcze ku wejściu do głównych piwnie. Przy zapalonych kagańcach wstąpiliśmy do pierwszego przedziału;

Z notutek turysty, ^

pachołek przyniósł kufle i, wytoczonym prosto z be­czki złotawym płynem (iłużby powiedziało: nekta­rem!), wznieśliśmy toast na pomyślność... pilzneu- skich źródeł.

Pilzno. 1889.

;

%

p

J- o raz pierwszy, jeżeli nie od powstania teatrów naszych, to od lat mnogich, ujrzeliśmy onegdaj na scenie warszawskiej utwór dramatyczny czeskiego autora

Krytyk teatralny powie lub powiedział już, co za Djogenes w owej beczce siedzi, że w praskiem “di- vadle” po raz pierwszy na scene ją wytoczono; po­wie wreszcie, kto zacz ów jest p. Jarosław Yrcłilicky, ów najpopularniejszy dziś czeski poeta, rywalizujący ze Svatoplukiem Czechem, poeta bardziej narodo­wego pokroju, autor tylu to a tylu tomów poezji, przekładów, prac dramatycznych, szkiców krytycz­nych i t. p.

Ja zaś — dla pani to specjalnie czynię — powiem, jak ow autor “Beczki Djogenesa” — wygląda.

Poszedłem tam do niego w Pradze z przyjacielem moim serdecznym Kvapilem, krytykiem i poeta,

4) w W beczce Djogenosa" komedja w 1 akcie J. Yrchlickicgo.

przyjacielem nietylko moim, ale nas w ogóle wszyst­kich, jak tu jesteśmy.

W kraju, gdzie dzienniki nie mają więcej nad 3 do 4,000 prenumeratorów, a gdzie najlepszy dziemii- karz-literat nie zarabia rocznie więcej nad trzy ty­siące guldenów (¿owi comme chez nous, madame) — Vrchlicky chleb swój powszedni zmuszony jest czer­pać z “kondycji,” a kondycją ową jest sekretarjat przy politechnice praskiej.

Szliśmy tedy przez przedziwnie pięknie kwiato- wemi parterami ubrany skwer do wielkiego gmachu, gdzie woźny, przechadzający się poważnie u stóp szerokich wschodów, zapewnił nas, że p. Vrchlicky jest w kancelarji. P. Emil Bohusz Frida nie nazywa się tam wszędzie inaczej, jak Vrcblicky; zdaje mi się nawet, źe trzy czwarte wielbicieli Jarosława Vrchli- ckiego nie wie nic zgoła o istnieniu p. Emila Fridy, tak zupełnie, jak przywykło się u nas znać tylko Adama Pługa lub Bolesława Prusa.

Na górze, na trzeciem bodaj piętrze, w przeraża­jąco urzędownie, pusto i smutnie wyglądającym du­żym pokoju stały dwa biurka, z zielonem wytartem suknem, zarzucone papierami, typowe dwa kancela­ryjne biurka o wysokich pulpitach. Przy jednem z nich, dalszem, siedział jakiś zaczytany w gazecie jegomość; z przed drugiego podniósł się na powita­nie nas — Jarosław Yrchlicky.

Pierwszy go raz ujrzałem wtedy. Nizki, blondyn

0 łysawem nieco czole, rzadkim zaroście na brodzie

1 długich, zwieszających się w dół wąsach, o po­wierzchowności delikatnej, wątłej, słabowitej, wy­glądał starszym znacznie, niż jest w istocie (urodzo- dzony w roku 1853). Ubranie bez śladu jakiejbądź wykwintności, powiem nawet zaniedbane, potęgowało jeszcze “nikłość” tej postaci. Uderzały tylko na­tychmiastowo oczy nieduże, siwe, zamglone nieco, ale pomimo tej mgły przenikliwe bardzo, myślące i — dumne.

Uderzało też również na pierwszy zaraz rzut oka wielkie podobieństwo nie w postaci, nie w spojrzeniu, ale w ogólnych rysach twarzy — do Asnyka.

Yrchlicky nie mówi po polsku, ale język nasz doskonale rozumie i zna doskonale piśmiennictwo nasze. Rozmowa tedy szła nam łatwo — a że wra­ziła mi się w pamięć najmilszem wspomnieniem — nie dziw.

Gdyśmy przeszli do osobistych szczegółów i gdym, zagadnięty o cel wycieczki, wymienił kilka odleglej­szych miejscowości.

Dziwna rzecz — rzekł, uśmiechając się lekko, czeski poeta — wy, polacy, tak często wyjeżdżacie z kraju, widać macie dużo czasu i pieniędzy; my bo nie wyjeżdżamy prawie wcale, bo czasu ani pienię­dzy nie mamy.

I w tein ironicznem brzmieniu cichego, prawie słabego głosu zdało mi się, żem odgadł wtedy myśl niedopowiedzianą: Spójrz pan na te praskie gmachy, na te zakłady, na spółki i przedsiębiorstwa, spójrz pan na rolnictwo i przemysł w kraju... na to wszystko mieliśmy dość czasu i pieniędzy, dlatego też czasu i pieniędzy nam braknie na... co innego.

Widzę jeszcze siebie w tej spartańsko skromnej, rozpaczliwie “prozaicznej71 kancelarji politechniki praskiej, siebie, niepoprawnego potomka narodu hidalgów północnych, ściskającego z pewnem zmię- szaniem dłoń tego potomka słowiansko-germańskieh chłopów, co w glebę swoją nie kwiaty przepiękne, jeno chlebne ziarno siać przywykli. I przypomniały mi się słowa wysoce zamożnego holendra, właściciela dwóch wspaniałych willi w Scheweningen, oprowa­dzającego mnie po przepysznych apartamentach zimowego swego mieszkania we własnej kamienicy w Hadze. Tak, jak czeski poeta, uskarżał się też i ów holenderski kupiec, że czasu i pieniędzy nie ma na zwiedzanie Europy. Ale miał dosyć czasu i pie­niędzy, aby sprowadzić do siebie wszystko, co naj­wytworniejszego dać może Europa...

Przerzuciwszy kilka warszawskich gazet w pysz- nćj kawiarni “Slaria77 (radzę u Lourse’a lub Sema- deniego poprosić o jeden bodaj czeski dziennik), po­szedłem naprzeciw do czeskiego narodowego teatru,

do “diradla,” jak się a nas nawet mówi, do tego przybytku czeskiej dramatycznej muzy, gdzie po raz pierwszy “W beczce Djogcnesa” wystawiono kilka lat temu.

Lato byio. Czeski wielki teatr, wyprowadziwszy na scenę w zimowym sezonie najnowsze utwory pierwszorzędnych swoich pisarzy, dawszy szerokie miejsce najpoważniejszemu repertuarowi zagranicz­nemu, nie bawił się już latem w powiewanie sztan­darem godności sztuki i klasycznej powagi, ale aby nawet w najgorszym czasie mieć kasę pełną i na letnie deficyty zimą nié chorować, dawał... co? może “Makbeta/ “Mizantropa71 lub “Ojca Marcjala?” — nie, wcale; grano raz po raz najklasyczniejszą “szop­kę,71 ale efektowną wielce i zabawną, przykrojoną do gustu mniej wybrednej publiczności “Podróż do­koła świata* Veme’a.

Spóźniłem się, warszawskim obyczajem, a pra­skim znowuż obyczajem woźny nie wpuścił mię do sali przed końcem akta. Mniejsza z tem, czy to kon­cert symfoniczny, czy dramat Szekspira, czy féerie Verne'a — zawsze jednak racjonalność zostanie po «tronie praskiego obyczaju.

W owej “ Cesta kołem svetą77 grał Phileasa Fogga p. Bittner, dowcipnego Passê-Partout'a p. Moszna, zaś wdowę po indyjskim braminie panna Donzerova w zastępstwie jednej z najlepszych artystek cze­

skich, pani Sklenarzowej-Malej, która, o zgrozo! po­zwala nazwisku swemu figurować na afiszu tak “nie­poważnej” sztuki. Taki to już praski dziwaczny obyczaj.

Mise en scène bardzo piękna — powiem wspaniała, zaś sccna sama wydala mi się nawet nieco zamałą dla tak licznego personelu, występującego w sztu­ce — tak zupełnie, jak dla energji czeskiego narodu nawet zamałcm wydaje się być to pole ich dotych­czasowej działalności.

Sala piękna i gustowna, nieco tylko ciemna. Patrząc z parteru, widzi się nieledwie tylko głowy osób, siedzących w głębokich lożach pierwszego pię­tra. W czasie antraktu, podczas którego mało kto miejsce swoje opuszcza, panuje w teatralnej sali nieznana u nas cisza.

Za mną spostrzegam w trzecim rzędzie foteli kil­ka dam — w perkalikowych sukniach. Jak sięgnąć okiem, na całym parterze nie ujrzałem żadnego dam­skiego kapelusza.

Opowiadano mi, że pani Naprstkowa, żona zna­nego czeskiego milionera, filantropa i mecenasa, sama za kontuarem sklepowym dotąd wciąż jeszcze “waży pieprz i kawę” w literalnem znaczeniu słowa; opowiadano mi o owych wiejskich pannach czeskich, z najzamożniejszych domów, przerywających sobie... szorowanie półek śpiżarnianych, aby pójść i w salo-

\

nie zachwycać gości najpiękniejszą grą na fortepia­nie. Łatwo temu wierze, aczkolwiek na własne nie widziałem oczy. Tłumaczy mi to zachwyt dla “salo- nowości71 pań naszycli takiego np. Jelinka, częstego w naszych stronach gościa, a poniekąd usprawiedli­wia pierwsze wrażenie, które na mnie samym spra­wiła stoveżata Pr ahay mianowicie pańskiej, bogatej i pięknej rezydencji, którą sobie sprawił, wziąwszy na fantazję i ambicję, naród wyrobników, rzemieśl­ników i kupców. Nie mam bynajmniej na myśli “parwenjuszostwa; n czech nie ma wcale cech i wy­glądu dorobkiewicza; nie, jest to poprostu robotnik w zawalanej przy pracy bluzie, co zasiada sobie na własnej aksamitnej kanapie. A ów, zda się trudny do wytłumaczenia, ich gust wykwintny i zamilowa- nie w “pięknem bogactwie” pozostały widocznie im w spadku po czasach owych, kiedy u bram Wysze- hradu nie usłużny stał “przewodnik,” lecz strzegła je przyboczna straż królewska.

Ale na panoszący się zbytek, na wykwintne ma­niery miejsca niema w tej choć tak wspaniałej praskiej — “beczce Djogenesa.w

W wykwintnych hotelach Karolowych Warów, Marjańskich Łaźni, Cieplic, Francensbadu, gdy umil­kną przygrywające u źródeł i w parkach orkiestry sezonowe, pozostaje po wielkoświatowych zagranicz­nych damach delikatna woń ylang ylang^i, walające

się po kątach strzępki kosztownych koronek, zapo­mniane dziwacznych kształtów wachlarzyki japońskie, tu i owdzie kilka kartek najnowszego francuskiego romansu. Ale ten drażniący zapaszek fizycznego i mo­ralnego wydelikatnienia, rafinerji i komfortu dalej w głąb kraju nie sięga. Ulatuje on od żywicznych lasów i skib mozolnie rozoranych, hen, daleko, zam­knięty wśród miękkich obić salonowych przedziałów wagonu...

Rodzina, przez której ręce przechodziły co tylko najwyszukańsze smakołyki francuzkiej kuchni, obok której fruwały suknie od Wortha lub Redfern’a, przed której oczami błyskało złoto najróżnorodniejszego stempla — odpasuje teraz fartuchy służbowe, prze­ciąga muskuły twarzy, krępowane stereotypowym uprzejmym uśmiechem, zaciera spracowane ręce i za­siada po raz pierwszy do uczty en familie. Na stole pojawiają się narodowe hnedliczky, dymią apetycznie rizlcy 'przirodni i rizhy w paprice- (sznycle au naturel i w papryce) w kuflach przelewa się pilzeńskie piwo...

Co tam wtedy — odciągając zyski brutto od zy­sków netto — lud ów pracowity a mądry rozpowiada sobie o elegancji, salonowości i wykwincie swoich gości, niech to między nami — między panią, która się domyśla, a mną, który przez grzeczność nie po­wiem — pozostanie tajemnicą.

Warszawa. Grudzień 1890,

II zepolą skrzypce, mruczy bas W gospodzie pod lipami.

Hej, dziewczę, mknie przy tobie czas Szklenicę daj, ostatni raz

Przychodzę wypić z wami.

Mam ci ja, dziewczę, własny kąt, Lecz droga tam daleka...

Parę mi kwiatów daj z tych grząd, Niech choć pamiątkę wezmę ztąd; Tam na mnie — nikt nie czeka.

Stoi tam pusty, wielki dwór,

Wkrąg cicho szumią drzewa, Lecz najpiękniejsza z roku pór Trwa tam najkrócej, ptasząt chór Już w sadzie tam nie śpiewa.

Tam już w jesienne słotne dni Z drzew liście wicher zmiata; Szum jego w uszach huczy mi,

Już tam w zaparte moje drzwi Dmie, jęcząc, i kołata.

I smutnie echo wtórzy mu

Wśród .ścian pustego domu...

Z pięknego czas zbudzić się snu,

Dość jam wśród was popasał tu,

Pisz, com jest dłużny komu.

Bierz, dziewczę, kredę, bierz ich dwie, Ja kieskę na stół rzucę;

Poszukaj pilnie na jej dnie...

Zaś całus, któryś dala mnie,

Za chwilę tobie — zwrócę.

A za rok, dziewczę, w letni czas,

W gospodzie pod lipami,

Gdy wtórząc skrzypcom, mruknie bas,

Mojego miejsca wpośród was * Poszukaj oczętami.

Gdzie się winnice w górę puą,

Jam codzień szedł tamtędy;

W kasztanach, złotych świateł grą,

Tam nasze może echem drżą Piosenki i gawędy.

¿lad kroków naszych może tam Na ścieżki został piasku...

Pójdź, u gospody usiąść bram,

Na ławce, gdzie chwil tyle nam

W gwiazd cichym zbiegło blasku.

We włosy świeżą różę włóż,

Do domku pójdź nad rzeką,

Gdzie ktoś... ach... tyle zmiął tych róż I — odszedł ztąd, na zawsze już,

Na północ, hen, daleko...

Aujsee w Styrjł.

Z notatek turyety.

6

X)zień wczorajszy smutną na zawsze stanowić będzie date w dziejach Holandji.

W dniu tym złożono tutaj do grobu zwłoki ostat­niego członka wielkiego rodu Oranjów, którzy przez

lat 300 dzielnie i godnie sterowali nawą swojej ojczyzny...

De Pritis van Oranje is niet meer!

Zgasły w kwiecie wieku ks. Wilhelm był naj­młodszym synem panującego obecnie sędziwego mo­narchy. Zgon jego, to niejako hasło zaburzeń o na­stępstwo tronu a zarazem to ostatnia karta jednej z najświetniejszych epok dziejów narodu. To też zrozumiawszy to dobrze, naród zdjęty niekłamanym żalem, przybrał miasto stołeczne (Amsterdam jest tylko miastem największem i głównem Holandji) w czarne chorągwie i tłumnie zebrał się w dniu wczorajszym, aby oddać ostatnią posługę “ostatnie­mu z Oranjów.”

Za falą nieustannie wzbierającą tłumu, z trudno­ścią torując sobie drogę przez szpalery wojska i stek różnorodnych powozów, pośpieszyłem dobrze za- wczas, bo przed godziną 8-mą raso, przed pałac księcia, położony na jednej z głównych ulic Hagi, na Knenterdijk’u.

W oknach głowa przy głowie, wzdłuż kamienic tłumy, mozolnie przez nielicznych policjantów i żan- darmerję utrzymywane, wojsko tu i owdzie sto­jące, przed pałacem ruch nieustanny zajeżdżających karet, oto widok, który najpierw oczy moje uderzył.

O samej godzinie 9-ej ozwały się na całej linji wojska bębny, czarną okryte powłoką i ruszył konno z przed pałacu t. z. dworski kurjer, w posą- wym, suto złotem szytym mundurze, wiodąc za sobą cały szereg karet. Karety holenderskiego dworu nie można powiedzieć aby odznaczały się niezwykłą wspaniałością; zdobi je jedynie herb państwa i nie­bieska z białem liberja stangreta oraz dwóch loka­jów' postępujących przy obu drzwiczkach. W kare­tach zajęli miejsce najpoważniejsi przedstawiciele tutejszych rodzin arystokratycznych, z dworem spo­krewnionych, ministrowie, członkowie rady pań­stwa i t. d. Sąsiad mój, usłużny, jak zresztą każdy holender, pokazywał mi kolejno lir. Van Zaulen, van Neyvett’a, lir. van Sytzamę, hr. Ramlwijk'a

i wielu jeszcze innych, w świetne stroje, zlotem i srebrem lśniące, przyodzianych dostojników.

Jedno zwłaszcza nazwisko zostało mi w pamię­ci... Oto powoli przesunęła się kareta, mieszcząca w sobie dwóch, oczywiście również do otoczenia monarchy należących, potentatów. “A to — rzekł mój holender — przyboczni lekarze zmarłego księcia, dr. Winkhuyzen i dr. van Wieringen-Borski...” Czyżby polak? Ale któżby mi mógł dać w tym względzie objaśnienie, w kraju, gdzie nienazbyt jasne mają pojęcie, ażali Warszawa gdzieś w Polsce czyli też na Węgrzech leży?

Pieszo, w czarnych płaszczach, w kapeluszach przykrytych krepowemi welonami (widocznie tak zwyczaj czy też ceremonjał każe), postępowała teraz cała służba księcia, a za nią we wspanialszej niż poprzednie karecie mistrz ccremonji królewski.

Uderzyła mię nieobecność duchowieństwa. Ono jedno tylko z całej ludności państwa usunęło się od oddania ostatniej 2>osługi wielkiemu mistrzowi holenderskich massonów. Również silnie tę ostat­nią godność zaakcentował ks. Walji, przysyłając wieniec z napisem na wstęgach: v A tribute of Brot­herly regard and respect to Alexander Prince of Oranje, bandmaster of Freeinassom in the Netherlands — from Albert Edward Prince of Wales, Grandmaster of Freemassom in EnglandDrugim wieńcem,

wyróżniającym się zdalcka już wśród mnóstwa innych, był wieniec matki księcia z róż bia­łych i fijołków — ulubiony kwiat zmarłego — uwity. Wieniec ten nie miał na sobie żadnego napisu...

Kwiaty i wieńce przykrywały literalnie cały wóz tryumfalny tak, iż ani trumny, aui jakoby bardzo świetnego, baldachimu, umyślnie na ten cel sporzą­dzonego, dostrzedz nie mogłem. Cały karawan był jednym stosem kwiatów i wstęg. Za nim niesiono na poduszkach insygnja królewskie oraz ordery.

Król — umyślnie onegdaj na pogrzeb z Karlsbadu przybyły — jechał w karecie, w cztery pary karych koni zaprzężonej. Przy koniach i u drzwi powozu postępował szereg kamerdynerÓAy i pajuków, a lśnią­ce od złota ich liberje purpurowe, kozieł, przykrycie, korona u wierzchu karety, istotnie świetnym czyniły ów korowód monarszy. Król wychylał się kilka razy ku tłumom, które w milczeniu pokłon mu odda­wały. Sympatyczna twarz monarchy poważna i bla­da. U boku j. k. mości siedział ks. Albert pruski, jako przedstawiciel cesarza Wilhelma, a mówiąc na­wiasem, bawiący obecnie dla zdrowia w pobliskiem Scheveningen.

I znowu szereg karet wiozących przedstawi­cieli dworów: ruskiego, angielskiego, rumuńskiego, szwcckiego etc., po większej części umyślnie na

pogrzeb przybyłych — nadto w jednym powozie: brat króla belgijskiego, książę Flandrji, osobistość wielką w Ilolandji ciesząca sic popularnością oraz książę von Wied.

Jak na czele orszaku tak i na samym końcu szło wojsko z rozwiniętemi sztandarami — a przy­znam się, iż z większą może niż dworowi królew­skiemu przyglądałem mu się ciekawością. Holen­derskie wojsko?! Miły Boże, któż bo o niem co słyszał od czasów ś. p. admirałówlleuterai Tromp’a?.. Niewiele to tego, ale przedstawia się pokaźnie; chłopj w chłopa rosły, a tak przj^zwoicie wygląda, że choć sadź go w salonie na kanapie. Mundury czarne i ciemnoniebieskie z jasnożółtemi naszywa- niami, wysokie czapki, u oficerów pasy barwy czer- wonożółtej. Dodam nadto, że w Holandji do służby wojskowej garną się ludzie z klasy najzamożniejszej i najwykształceńszej.

Orszak pogrzebowy zdążał środkiem miasta ku ' Delftowi, miastu, oddalonemu od Hagi na 10 kilo­metrów. Jest ono dla Ilolandji tem, czem St. Denis dla Francji. W podziemiach tamtejszej katedry, Neuwe kerk, spoczywają zwłoki wszystkich Oranjów, począwszy od zmarłego w roku 1584 Wilhelma I-go. Tam tćż i ostatniego ich potomka złożono popioły.

Trumnę wnieśli do świątyni na barkach kamer- herowie dworu i złożyli na katafalku, podczas, gdy

w mieście bito we wszystkie dzwony i buk wystrza­łów armatnich się rozlegał.

Ceremonja trwała krótko...

Przemówił zwięźle, dobrze czy źle, o tem sądzić nie mogę, kaznodzieja przydworny, hofprediker, po- czem nastąpiła scena istotnie rzewna. Król, wbrew przepisom ceremonjału, zbliżył się do trumny syna i płacząc serdecznie uszczknął różę z wieńca, spoczy­wającego na niej... Minister sprawiedliwości, br. Du Tour van Bellinchave, przyłożył pieczęć państwa — trumnę wniesiono do podziemia, gdzie zeszła jedynie rodzina zmarłego...

W pół godziny potem w świątyni było zaledwie kilkanaście osób, a zdała dochodził do wnętrza tur­kot odjeżdżających powozów i gwar rozchodzącego się tłumu.

Dziś, robiąc z Hagi powtórną wycieczkę do Delft’u (20 minut drogi tramwajem), wstąpiłem na chwilę do Ncuwe kerk... W pustej nawie uwijało się kilku robotników, zajętych uprzątaniem kirów i pogrzebowych ozdób — w czapkach na głowie, rozmawiając głośno, śmiejąc się i dowcipkując. W głębi kościoła, na miejscu gdzie w naszych świą­tyniach znajduje się główny ołtarz, stoi wielki sarko­fag pod baldachimem z czarnego marmuru, a na sar­kofagu spoczywa kamienny posąg pierwszego Oranja> jakby na straży rodzinnego grobowca. Wczoraj

w otoczeniu tycli tłumów, wśród niezliczonych świa­teł, na tle kirów i wieńców, wydał mi sie ten pomnik, jakby jakąś świętą arką, w której Holandja składała przez wieki tradycję wielkiej sławy i mi­nionej potęgi. Dziś... zdało mi się, ze oglądam pa­miątkę po dawnych, dawnych wiekach, że to nie wczoraj był dzień 17 lipca, lecz wiele, wicie lat temu, i dziwno mi było, że nic słyszę za sobą glosa prze­wodnika -zakrystjana, recytującego jak pacierz:

Patrzcie, ?nijnheer, oto tu pod tą płytą kamien­ną w podziemiach kościoła spoczywają zwłoki księcia Wilhelma Aleksandra ostatniego Pńm van Oranje...

j^ajobraz holenderski. — Przeszłość i teraźniejszość kraju, — arak ter mieszkańców. — Dobrobyt i komfort. — Język.— Kuchnia. — Kobiety.

l-lolandja — to właściwie część użyźnionego toorza.

Olbrzymich trudów i podziwu godnej wytrwa- ości trzeba było, by to morze utrzymać w karbach, Obrzeża zabezpieczyć, zalane wodą przestrzenie ^suszyć, utorować przez piaski ujścia rzekom. ' —dodajemy — od tej nieustannej walki z wró­żem żywiołem zawisło istnienie tego dziwnego kra­ju, który cudów dokonał, nie chełpiąc sie tem nigdy,

szukając nigdy dobrze zasłużonego rozgłosu.

Pracowity, cichy i wytrwały holender, rzucił morze olbrzymie wały i tamy, ochraniające niskie, **ajniższe w Europie, zachodnie i północne wybrzeże s'vej ojczyzny, osuszył w środku kraju takie prze­strzenie jak np. jezioro Beemster na północ od Am­sterdamu, lub jezioro harlemskie, przeciął kanałami

moczary i bagna, tworząc sztucznie najprzedniejsze pastwiska i uradzaj ne niwy, wreszcie, gdy gęstą siei kolei żelaznych rozpinać przyszło, nie zawahał się, gdzie tego konieczność wymagała, rzucić przez sze- rokie rzek ujścia mostów, którym równych nie zna' leźć na stałym lądzie Europy.

Dziwny kraj ! Wszystko tu zarazem inałe i ol­brzymie, miniaturowe arcydzieła wszędzie. Na nie­spełna 600 milach kwadratowych 4,000,000 miesz­kańców, ale ow miniaturowy naród to olbrzym bo­gactwem i pracą. Przestrzeń między jednem a drą­giem miastem zaledwie parę najwyżej godzin drogi wynosząca, ale na tej miniaturowej przestrzeni wszel­kie możliwe znajdziesz środki lokomocji, każda piędź ziemi nosić będzie na sobie ślady wzorowej upraw')' roli, każda budowla to cacko.

Obliczyć trudno, ile mozolnego trudu i wytrwa­łości wymagało przekopanie tej niezliczonej liczb)' kanałów, które tu zastępują drogi, gościńce i szos)' innych krajów. Łączą one ze sobą wszystkie, bodaj najdrobniejsze, ludności tutejszej siedliska, przerz)" nają wzdłuż i wszerz miasta, nadając im ową słynn« charakterystyczną cechę, zastępują nasze płoty, od­gradzając pastwiska od pól, jedną posiadłość od dru­giej, roją się tysiącem bark, długich płaskich czółen., zwolna przesuwających się wśród wiecznie jedno- stajnego krajobrazu.

Trafnie wyraża się Amicis, że kanały są istotne- mi żyłami Holandji, której krwią jest woda...

Już u samej belgijskiej granicy zmienia się nagle postać kraju, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki.

Ciekawie rozglądam się dokoła przez okna wa­gonu. Płaszczyzna okrutna jak sięgnąć okiem, gdzie­niegdzie zielenią się laski, błyskają czerwone dachy zabudowań, młyn wywija olbrzymierni skrzydłami nad gładką, nieruchomą szybą kanału, na łące rów- nej jak kobierzec pasie się stado krów pstrej maści, pięknie utuczonych, o sierści lśniącej, zda się wygła­dzonej starannie ręką fryzjera. A po nad ta równi­ną, kanałów siecią, młynów rzędami, klombami drzew, grupami ciemnobrunatnych domków—niebo szare, ciężkie od chmur, przez które zaledwie gdzie­niegdzie blady lazur przebłyska, niebo hen! gdzieś daleko spływające ku ziemi wśród tumanu mgły...

I to tak wszędzie u nas!

Słowa te wymówił zwolna, cichym głosem mój towarzysz podróży, jasnowłosy holender, naprzeciw­ko mnie siedzący i przyglądający mi się od pewnego czasu z dobrodusznym uśmiechem.

Miarkuję— ciągnął dalej — że cudzoziemcem pan być musisz i że po raz pierwszy Holandję odwie­dzasz. Każdy z was z takim pośpiechem wychyla się z wagonu, rozgląda się dokoła i... wyczekuje

7

Z notatek turysty. *

azali też czego ciekawszego nie zobaczy. Otóż zarę­czyć mogę panu, iż nad to co widzisz nic osobliwsze­go i ponętniejszego krajobraz holenderski dać nie może. Oto wszystko co posiadamy: kanał, młyn, laka...

*

Za pozwoleniem — przerwałem — powiedz pan raczej: krocie kanałów, krocie młynów, naj­świetniejsze urodzaje... Ależ to jeden z najoso­bliwszych pod słońcem krajów, istne dzieło reki ludzkiej! Nie jest-że to ciekawszem niż Jungfrau lub Lago Maggiore?

Znów uśmiech dobroduszny pojawił się na ustach holendra.

Właściwie — rzekł — nie ma się tu czem tak zbytnio zachwycać ani się nad zasługami naszemi unosić. Sądzono nam było ten zakątek Europy za­mieszkać i rzecz prosta, dołożyliśmy nieco starań, aby jaknajwygodniej nam było w domu...

I taką to zawsze a przynajmniej w tym rodzaju otrzymywałem tu odpowiedź ilekroć zdarzyło mi się wobec holendrów oddać jaką pochwałę ich ojczyźnie.

Cecha to charakterystyczna całego narodu, którą stwierdzić niejednokrotnie miałem sposobność, a do której wrócę jeszcze poniżej.

Pociąg przebywszy olbrzymi most, długości prze­szło 1,400 metrów, rzucony na jednem z ramion Renu, zbliżał się ku Rotterdamowi.

Antwerpja — Dordrccht—Rotterdam! I mimo- woli coraz dalej posuwając się w kraj zupcłuie obcy; znany jedynie z nielicznych współczesnych opisów, a słysząc co chwila wymieniane nazwy miast, ściśle z dziejami dalekiej przeszłości związane, stanęła mi w pamięci znana o wiele lepiej niż teraźniejszość owa właśnie świetna przeszłość Holandji.

Oto tu właśnie obok wspomnianej już kilkakrot­nie nieustannej walki z morzem, toczyły się w ciągu wieków jeszcze inne niemniej ciężkie, niemniej bo­haterskie zapasy. Od czasów ujarzmienia salickich franków przez rzymian do pierwszych lat bieżącego .stulecia była Hoiandja, rzec można, nieustannie wi­downią krwawych zaciętych walk o — niepodległość.

Wcielona do monarchji Karola Wielkiego, nastę­pnie rozwijająca się dzielnie na polu handlu i prze­mysłu pod berłem Karola V-go cesarza Niemiec, roz­poczęła wreszcie w r. 1568 pierwszą wielką w'alke

o niepodległość, uwieńczoną wygnaniem hiszpanów z kraju.

Dzieje tej pełnej sławy epopei dostatecznie są znane. Główny jej bohater, Wilhelm książę Oranji, zwany Taciturnus, rzuciwszy podwaliny przyszłej samodzielności i potęgi Holandji, zginął z ręki mor­dercy w Delfcie roku 1584, a stany powołały na na­stępcę syna jego 3faurycego, który dzieła rozpoczę­tego przez ojca dokonał.

W rzeczywistości był ów Maurycy pierwszym, jeżeli nie de jure to de facto, holenderskim monarchą i głową aż do chwili obecnej — z przerwami w XVII i XVIII wieku — panującego domu Oranjów.

Oprócz tej najpamiętniejszej w dziejach walki, przebyła nadto Ilolandja dwie jeszcze ciężkie próby: wtargnięcie w jej granice zwy ciężkich wszędzie wojsk Ludwika XIV-go, odpartych raz przez namiestnika Jana de Witta, a drugi raz wstrzymanych krwawą bitwą pod Malplaquet, oraz zawładnięcie krajem przez Napoleona. W wielkiem kilku ludów zbrojnem powstaniu roku 1813 dzielny udział wzięli holen- drzy — kongres wiedeński połączył w jedną część Holandję północną i południową i osadził na tronie księcia Oranji, jako Wilhelma I. • Ten był dziadkiem obecnie panującego monarchy, Wilhelma III.

A ze wspomnieniami historycznemi łączą się ściśle dzieje rozwoju nauk, sztuk, przemysłu i handlu w kraju i pod tym względem szczodrze uposażonym. Dość wymienić nazwiska Hugona Grotiusa, Huygensa, Burmana, w dziedzinie literatury imiona Bilderdijka, Vondela, Catz’a, nieśmiertelnych mistrzów pędzla Rembraudta, Ruysdaela, van Ostade, Dow’a, Sny- ders’a i tylu innych, którzy natychmiast stają w pa­mięci ilekroć się wspomni o rozgłośnej tak zwanej “holenderskiej szkole” malarstwa. A handel? Któż

o nim nie słyszał? Nie jestże dziś Holandja pierwszą

po Anglji potęgą w zakresie handlu kolonjalnemi produktami? Ongi, u szczjtu politycznego znaczenia, kraj zaledwie niespełna cztery miljony ludności li­czący, sterował, rzecz można, wspólnie z Anglją i Francją losami Europy, dziś silny wysoką kulturą i bogactwem, używa w pokoju owoców długoletnich trudów i zabiegów. Holandja, to dziś istotnie kraj mlekiem i miodem płynący, kraj ze świetną tradycją dziejową, kroczący powoli i rozważnie drogą nie­ustannego rozwoju.

Ów najpobieżniejszy rzut oka na przeszłość i te­raźniejszość kraju najlepiej wytłumaczy i wszystkie cecliy charakteru i usposobienia ludzi w nim zamie­szkałych.

Wielkie wspomnienia dziejowe i przeświadczenie

o własnej sile wyrobiły też w holendrach ów odrazu rzucający się w oczy spokój, stanowiący rdzeń ich charakteru. Nie jest to flegmatyczność angielska, nieraz sztucznie pokrywająca walki najgwałtowniej­szych namiętności, ani sceptyczna obojętność przesy­conego francuza; ani wreszcie apatyczna ociężałość niemca — spokój i powaga holendra, to naturalne usposobienie człowieka zadowolnionego.

Naród to uczciwy, pracowity i skromny—pobłaż­liwy i dumny. Nie znam ludzi mniej skłonnych do blagi i chęci popisywania się czembądźkolwiek. Spytany o objaśnienie bądź miejscowego zwyczaju,

bądź historycznej pamiątki, holender rozpocznie rzecz ab ovo, cytując daty i cyfry, wymieniając źró­dła z których jeszcze szczegółowsze wiadomości po- wziąść można, nie zdziwi się twojej nieświadomości, nigdy, przenigdy nie wpadnie w deklamację i wy­czerpawszy rzecz do dna, opuści cię bez pożegnania, często nawet nie zadając sobie fatygi odwzajemnić ci sie ukłonem.

%

W Delfcie spytałem o drogę majstra szewckiego, stojącego na progu swego domku. Pan majster nie znał — rzecz rzadka — żadnego innego języka prócz ojczystego, jednak po bacznem wsłuchaniu się w moją niemiecczyznę zrozumiał o co chodzi. Daje mi tedy znak bym szedł za nim i prowadzi mię do — drzwi sąsiedniego domu. Tam przystanąwszy, wywabia na zewnątrz swego przyjaciela, dosyć płynnie mówią­cego po niemiecku i oddaje mię temu właściwszemu przewodnikowi w opiekę. Nie kiwnął nawet gło­wą, nie rzekł do mnie słowa i odszedł powoli, widocznie z silnem przekonaniem, źe spełnił tylko swój obowiązek.

Innym znów razem w lladze podczas pogrzebu księcia Oranj¡,^ natrafiwszy na jakiegoś staruszka, chciałem go rozpytać o sposób dostania się do ko­ścioła w chwili składania zwłok do grobu. Djalog nasz, nawpół po francusku nawpół po niemiecku prowadzony, szedł jak z kamienia, aż wreszcie mój

holender wpadł na doskonały pomysł. Wyjął ksią­żeczkę i jął mi eale frazesa wypisywać najdokła­dniej ołówkiem na papierze. Trzeba bowiem wie­dzieć, iż o ile trudną jest rzeczą zrozumienie kogoś mówiącego po liolendersku, o tyle łatwem jest zrozu­mienie tego co się napisanem widzi, język bowiem holenderski, pokrewny angielskiemu a zwłaszcza nie­mieckiemu, głównie różni się od nich sposobem wy­mawiania słów jednakowo pisanych.

Jak długo trwała ta niema rozmowa objaśnić nie umiem, wiem tylko tyle, że nie zdobyłby się na nią ani włoch, ani francuz, jeno holender, który nie dał mi odejść dopóty, dopóki mi najdokładniej rzeczy całej nie wyklarował. Jako najwyższą pochwałę dla uprzejmości holendrów, tę jedyną radę dać mogę turystom: nie prosić nigdy żadnego z nich o najprost­sze objaśnienie, gdy się — mało ma czasu.

Mylnem jest przekonanie niektórych, jakoby po Holandji podróżować było można porozumiewając się wyłącznie w języku niemieckim. Przeciwnie, mówią tu po niemiecku nialo i źle bardzo. Językiem najbar­dziej tu rozpowszechnionym, drugą mową ojczysty holendrów, jest język francuski. Zacząwszy od sfer najwyższych arystokracji i inteligencji a kończąc na pierwszym lepszym subjekcie najlichszego sklepiku, ba, na dorożkarzu — każdy tu mówi — rzecz prosta lepiej lub gorzej — każdy przynajmniej stara się

mówić — po francusku. Dogodność to wielka i mila niespodzianka dla cudzoziemców. Stosuje się to zwłaszcza do Hagi, wzorującej się na Paryżu, zasila­nej niemal wyłącznie produktami nadsekwańskiej literatury i przemysłu, gdzie nietylko ogłoszenia na rogach ulic, nietylko szyldy sklepów, ale nawet na­pisy na tramwajach nawpół po holendersku a nawpół w języku francuskim się pojawiają. W wagonach niemal wszystkich tutejszych kolei obok napisu rookers wyczytać można również wiclkiemi literami wypisane fumeurs, a nie ma bodaj jednego w IIo- landji hotelu, gdzieby połowa służby płynnie po fran­cusku nie mówiła.

Zresztą — by wspomnieć nawiasem przy sposo­bności— zwróciła już niejednokrotnie moją uwagę pewna właściwość wszystkicli mieszkańców bardziej w cywilizacji posuniętych krajów. Oto mianowicie, im który kraj bardziej w cudzoziemców jest obfity, im większa liczba turystów po nim rok rocznie się prze­wija, tem mieszkańcy wprawniejsi są w porozumie­waniu się z obcokrajowcami. Dopomagają oni sobie natenczas znakomicie mimiką. Owóż w Holandji ilekroć spytasz kogo, dajmy na to, o godzinę np. odej­ścia pociągu lub t. p., zawsze wymieniając cyfrę, od­powiednią ilość palców do góry podniesie, to samo gdy ci oznacza cenę, gdy pyta ile podać filiżanek kawy i t. d. Zauważyłem nadto, że holendrzy — a Bóg

widzi jak mało skorzy do gestykulacji! — nawet rozmawiając ze sobą nie mogą się ustrzedz od owego charakterystycznego dopomagania sobie mimiką przy określaniu danej liczby. Przesądzać nie śmiem, ale chętnie poczytałbym to za oznakę, iż widocznie często z cudzoziemcami mają do czynienia.

NapomknąJem już wyżej o bogactwie kraju. Do­brobyt ów, idąc w parze z zamiłowaniem do życia rodzinnego i domatorstwa, pociągnął za sobą roz­kwit—jeżeli się tak wyrazić godzi — komfortu prze­ścigającego zbytek i przepych angielski. Aby mieć

o nim pojęcie, zajrzeć trzeba do wnętrza zamożniej­szych tutejszych domów, których powierzchowność niczem tego komfortu i tych wyrafinowanych wygód nie zdradza. Skromnie, często aż nazbyt skromnie przyodziana na ulicy dama, nigdy nie wyzierająca po za granice rodzinnego miasta lub kraju, znajduje w domu wszystko, o czem największa paryska ele­gantka zamarzyć może. Mąż jej, znający tylko z opi­sów stolice świata, o których cuda się rozpowiada, ma we własnych salonach nagromadzone to wszystko, co pod względem zbytku i przepychu owe stolice do­starczyć mogą.

Kamienica, pałacyk, takiego holendra, wydającego fysiące na utrzymanie domu, służby i stajni, nie za­jąłby nawet drugorzędnego miejsca w jakiem are- dniem mieście francuskiem. Barwy zazwyczaj ciem­

nobrunatnej, bez żadnych sztukaterji i ozdób, bez bramy £ wjazdowej, a tylko z wielkiemi drzwiami ciemnozielonemi w pośrodku na sposób niemiecki, okna wysokie, nisko, niemal do ziemi sięgające, przysłonięte bądź zielonemi żaluzjami, bądź wielką koronkową firanką; dwa, najwyżej trzy piętra — czystość największa wszędzie, ściany, drzwi, okna, wszystko lśni i mieni się w słońcu i... głęboka cisza dokoła. Dom taki odpowiada doskonale usposobieniu właściciela: daje mu chwile zupełnego spokoju wśród grona ukochanej rodziny i wygodny wypoczynek po pracy. Francuz przywykł do zbytku, holender do wy­gód; pierwszego często lada blichtr zado wolni, nato­miast wygoda prawdziwa blichtru nie zna. We Fran­cji na każdym kroku spotykasz znakomite wywołu­jące efekta... lustra, w Holandji luster mało, nato­miast wszędzie najwygodniejsze... siedzenia.

Holendrzy jedzą dużo i często. Kuchnia ich — zwłaszcza wykwintniejsza — to nader zręczna mię- szauina kuchni angielskiej i francuskiej. Z pierwszej wzięli oni potrawy wielce pieprzne i korzenne, z dru­giej deser składający się jak we Francji z ciastek i owoców. Miejsce puddingu angielskiego zajmuje tu jaka legumina, omlet lub lekka pianka poprzedzająca ser i właściwy deser, rzecz francuskim obiadom zu­pełnie obca. Charakterystycznem jest również poda­wanie majonezu z ryby jako ostatniej potrawy przed

łeguminą. Menu zatem zwykłego obiadu w Ilolandji przedstawiałoby się jak następuje;

Potage: Moc turtle,

Perches il Teau,

Eoiistbeef (najczęściej met aardappełn),

Poulets au riz,

Saumon sauce mayonnaise,

Fonds d'artichaurs,

Poudlng,

G laces,

Fruits et dessert.

Tę ucztę zdolną zaspokoić uajzapamiętałszy ape­tyt, a spożywaną między 5-tą a G-tą godziną po połu­dniu, poprzedza śniadanie składające się zaledwie (!) z dwóch potraw. Reszta, jako to herbata lub kawa zrana i po obiedzie, oraz wyjątkowo tylko w niektó­rych domach zastawiana kolacja—nie wchodzi w ra­chubę. Zaznaczyć również wypada istotnie skąpe spożywanie chleba w czasie jedzenia, na co nawet Amicis się uskarża, przywykły oczywiście do owych koszów białego chleba podawanego np. we Francji przy table-d'hOte’ach. Kompotów rozmaitość i obfi­tość niewielka, a podają je zazwyczaj jednocześnie z pieczystem, co komiczne wywołuje oburzenie niem- ców domagających się, ku wielkiemu zdumieniu służby, dla ulubionego kompotu osobnego talerza i fyżki. Z ogrodowizn wielkiem cieszy się tu powo-

dzeniem cndywja, zazwyczaj obficie pieprzem i ko­rzeniami zaprawiona.

Przy obiedzie pije się francuskie wino—drogie i nieosobliwe. Jedynym narodowym trunkiem holen­drów jest t. z. schiedam, niczem nie różniący się od naszego zwykłego spirytusu; zabarwiają go czasem na czerwono, ale zawsze schiedam achiedamem, to jest spirytus spirytusem pozostaje. Zresztą nie ma tu trunku, zacząwszy od wody selcerskiej oryginalnej w glinianych kamionkach podawanej, a kończąc na rosyjskim kümmeln, któregoby w Holandji za bardzo przystępną cenę i w najlepszym gatunku dostać nie było można. Zwłaszcza likiery, — przewyborne. Po­dobno —i słusznie to zdobyta sława—nigdzie w świe- cie nie ma lepszych, co zaś do mnie, to istotnie wy­znać muszę, że się nigdzie z doskonalszemi nie spot­kałem. Amatorom polecam znaną zresztą firmę Wijnand Focking w Amsterdamie.

Kawa znacznie gorsza niż w Niemczech, a ani w przybliżeniu równać się nie mogąca np. z krakow­ską. Do każdej filiżanki podanej o jakiejbądź porze dodają tu mikroskopijną dozę śmietanki i niema sposobu zastrzeżenia się od tego dodatku. Stanowi on integralną okrasę holenderskiej kawy, okrasę powtarzam, bo i w Holandji, jak zresztą" wszędzie, nikt np. po obiedzie kawy ze śmietanką nie pije. Ale jakiejś café noir nadaremnieby się tu domagać,

chcesz czy nie chcesz, chociaż nic co prawda za to nie dopłacasz, otrzymujesz nieodzownie wraz z fili­żanką mokki, naliweczką śmietanki i — co się nader czqsto zdarza — na spodeczku nieco cukru... w mączce.

Możnaby istotnie cały szereg spostrzeżeń poczynić nad sposobem podawania kawy w różnych krajach. W Turcji gęsta, z małą tylko warstwą płynu na wierzchu, w Niemczech wiele mleka, mało cukru, we Francji podają ci ją często w salaterce, gdzie się co najmniej ze trzy filiżanki zmieścić może, a otrzymu­jesz zawsze do tego łyżkę stołową i trzy ogrohme podłużne cegiełki cukru, któremi znowu osłodzić możesz całą wazę kawy, w Holandji wreszcie, jak się rzekło, mało mleka, cukier w mączce i t. d.

Zamykani ten kulinarny okres wzmianką o spo­żywanych tu w wielkiej ilości butersznitach z dosko­nałym roastbeefem na zimno — brood met roastbeef. Para takich, już nie kanapek, ale formalnych kanap kosztuje, stosownie do okazałości jadłodajni, od 20 do 30 centów, mniej więcej 30 do 50 naszych groszy, a stanowić może wraz ze szklanką pale ale u wcale

przyzwoite śniadanie.

Narówni z likierami postawić należy drugie dwa produkta, któremi się słusznie poszczycić może Ho- landja, mianowicie sery i tytonie. Istotnie jeżeli gdzie, to tu ziemia obiecana dla palaczy. Sklepy

tabacznc tutejsze, a liczne są jak gwiazdy na niebie, to istotna orgja cygar, tytoniów i papierosów wszyst­kich firm i krajów. Nęci i wabi oko nieopisana rozmaitość, zapełniająca od góry do dołu olbrzymie szyby wystaw sklepowych, a sumienność holender­ska ręczy za dobroć i autentyczność towaru. Rzecz prosta, iż wśród cygar prym trzymają hawańskie ory­ginalne, których w najlepszym już gatunku dostać tu można po 3 i 5 centów za sztukę. Przyjeżdżasz z Francji, masz tu po zwykłej cenie caporal, do któ­rego przywykłeś, amerykaninowi podają oryginal­ne %— powiem niemiłym — odznaczające się sma­kiem Durham cigarettes, turek znajduje tu najprze­dniejsze wschodnie tytome, niemiec wszelkie wyroby drezdeńskie, WTeszcie przybysz z Rosji śpieszy zao­patrzyć się w pierwszym lepszym sklepie w orygi­nalne petersbiirgskie papierosy fabryki Szapsala, je­dynej ale nader w Jlolandji całej rozpowszechnionej firmy. Dwieście sztuk tych ostatnich papierosów — u nas po rublu setka —kosztuje tu 3 floreny 50 cen­tów, co wynosi mniej więcej 7 franków. Kupując zaś pojcdyńczo płaci się po 3 centy za sztukę.

Jeśli mi wolno osobiste zdanie wypowiedzieć, to oddałbym palmę pierwszeństwa papierosom t. z. egip­skim, bądź wyrabianym w Dainiecie pod nazwą Sphinxesf bądź wyrobu londyńskiego pod nazwą Floiow of tlie Nile (25 sztuk 60 centów). Wątpię

czy gdzie kiedy pojawiło sic co wyborniejszego w tym rodzaju.

Obfitość tytonia, cygar i papierosów dowodzi wielkiej w kraju konsuincji tych produktów. Istotnie mało który holender nie jest namiętnym palaczem, a zdarzało mi się nieraz nawet w miejscach publicznych spotykać z cygarem w ustach dziesięcio i dwuna­stoletnich smarkaczów, bynajmniej niepozbawionyck rodzicielskiej opieki. Nie robiło to żadnego waże­nia na obecnych. Damy nie palą wcale i podobno wykroczenie przeciwko tej regule wywołaćby mogło nawet wśród mężczyzn powszechne oburzenie.

Wspomniałem o damach. Przejście do tak odrę­bnego tematu niełatwe — ne misceatur sacra, profanis! Ale od czegóż zastrzeżenie, że nie piszę żadnych tak zwanych “podróży” ani traktatu o Holandji, ani tem mniej dzieła ściśle do artystycznej architektoniki obo­wiązującego? Są to proste “notatki,” kreślone pod wrażeniem chwili, gromadzone bezładnie, szczegół po szczególe, rys po rysie, spostrzeżenie za spostrze­żeniem, z których łaskawy czytelnik sam obraz uło­ży, zachowując co sam zechce w pamięci. A wresz­cie nawet i z tego jeszcze względu należy się bolen- derkom wspomnienie zaraz na wstępie, że — przy­znaję otwarcie—nic ostatni to wcale szczegół, na który tu zwróciłem uwagę.

Kiedym po raz pierwszy zwiedzał Anglję, pierw­

sza dla mnie było rzeczą wypaść z pociągu ua naj­bliższej stacji, by zobaczyć prawdziwą, rodowitą angielkę. Nie zawiodły mię wówczas oczekiwania i przeczucia... Od tej chwili, to jest od owego pierw­szego wrażenia, datuję mój szczery zachwyt dla angielek, które wśród typów kobiecych naczelne miej­sce obok hiszpanek i polek zajmować powinny.

Inaczej rzecz się ma z holenderkami — a mówię tu, rzecz prosta, o powierzchowności. Trzeba się do ich szpetności dobrze przyzwyczaić, by jaki taki znaleść powab w tej niepomiernej egzuberaneji kształ­tów, w tym absolutnym braku wszelkiego wdzięku i temperamentu. Holenderka, przynajmniej dla mnie, jest najniesympatyczniejszym typem kobiety, jaki mi się kiedy zdarzyło spotkać. Wolę już niemkę, z którą holenderka ma wiele wspólnego. Wszędzie, gdzie mnie tylko losy w llolandji zaniosły, starałem się jaknajczęściej z kobietami tutejszemi przestawać, a przynajmniej być tam, gdzie ich jaknajwiecej spot­kać można, dokładając nadto wszelkich starań, by pierwsze niepochlebne zatrzeć wrażenie. Ku niema­łemu jednak zgorszeniu przekonać się musiałem, że na całej przestrzeni od Helderu do Flesyngi uchodzą tu za piękne kobiety, na któreby gdziein­dziej nikt nigdy uwagi nawet nie zwrócił. Biedny kraj!

Typowa holenderka jest średniego, bardziej może

I

wysokiego niż średniego wzrostu, kształtów, jak się rzekło, pełnych nad miarę. Lniane, a często bardzo, rude włosy z lubością zwija w spadające na ramiona warkocze, lub, zwłaszcza w miejscach kąpielowych, nosi je rozpuszczone swobodnie. Oczy duże, niebie­skie, często à fleur de tête9 jak się wyrażają francuzi, bez wyrazu, trwożliwie odwracające się od mówią- cego, jakby wciąż gdzieś na ziemi lub po niebie szukały kontenansu. Nóżki—miły Boże! —dzielną też im oddał przysługę ten, co modę krótkich sukien wymyślił ! Jedyny powab holenderek to płeć istotnie przedziwnej delikatności i pastelowej karnacji. Do­dajmy do tego, by zawadzić o stronę moralną, pru- derję i skromność, przechodzące najdalsze granice, a usposobienie skłonne nie do marzycielstwa, nie do sentymentalizmu, jak u niemek, lecz poprostu apatyczne.

Kobiety tu dojrzewają powoli; piętnastoletnie, ba, szesnastoletnie panny grzebią sobie spokojnie w piasku na wybrzeżu morza razem z dzieciarnią zaledwie od ziemi odrosła i doprawdy arcyoryginalne sprawia wrażenie widok tych nie dzieweczek już, ale dziewic, wygrzewających na słońcu bose nóżki, obna­żone wyżej kolan. Ale zato dwudziestoletnia panna za nic w świecie nie zostanie sam na sam z mężczyzną na balkonie... po zachodzie słońca. Zaręczano mi, że 'vysoka moralność holenderska jest przysłowiową,

Z notatek turysty. ^

czemu jaknajchętniej wierzę. Dosyć przyjrzeć się tutejszym kobietom na jakim raucie lub wesołym i swobodnym (żal się Boże!) pikniku. Nigdzie śmiel­szego spój rżenia, ożywieuszej rozmowy, głośniejsze­go wykrzykniku, zalotnego uśmiechu. Mimowoli nasuwa się pytanie, czy one płaczą kiedy po za obrębem pogrzebu i bólu zębów? Czy one śmieją się kiedy po za obrębem farsy dziecinnej lub dnia uro­czystego imienin ? Holendrzy-małżonkowie wynosili wobec mnie pod niebiosa niedoścignioną cnotę żon swoich. Proszę — a ja zawsze sądziłem, że wszolki tryumf poprzedzić musi walka? Holenderka i — walka wewnętrzna, holenderka i—pokusy...! Allons donc! niech mi nikt nie mówi o możliwości podo­bnych zestawień!...

Schorentageo, 1884 r.

u eżeli t. z. “sezon ogórkowy” upoważnia ponie­kąd do wylęgania na szpaltach dzienników rozma­itych... kaczek, w rodzaju “kobiety z wężem/ “węża morskiego,” “potwornych zbrodni” i “europejskiej wojny,” dlaczegóżbym i ja niemiał się zabawić na ten raz stworzeniem śmiałej, ba, może nawet zbyt śmiałej hipotezy ?

Oto, zawadzając w czasie mojej włóczęgi o różne miejsca kąpielowe zagraniczne i przebiegłszy cale niemal wybrzeże Północnego morza, doszedłem do przekonania, że dziwny i... świetny los może czeka w dalekiej przyszłości zachodnią morską granicę dzisiejszej Belgji.

Zdaje mi się, że z czasem całe to piasczyste wybrzeże od granicy Francji do granicy Holandji, od Heystu do Nieuportu, t. j. na przestrzeni mniej więcćj 60-ciu kilometrów, pokryje się nieprzerwa­nym szeregiem domów, hoteli, kursalów, willi. Zdaje

mi się, że rozsianie dziś w pewnej od siebie odle­głości stacje kąpielowe: Heyst, Ostenda, Blanken- berghe, Mariakerke, Middelkerke, Nieuport, La Pan­ne, będą kiedyś stanowiły tylko pojedyncze okręgi lub kwartały tego olbrzymio-długiego miasta, o je­dnym lub dwóch szeregach budowli. Przebiegające dziś tę przestrzeń tramwaje będą biegły bez przerwy ulicami, zatrzymując się tu i owdzie dla zabierania lub wysadzania pasażerów u progu hotelów lub willi; w Ostendzie np. stanie jeden wspólny ogromny kur- sal i również olbrzymi centralny dworzec kolei ; tłumy kąpielników z całego bożego świata zjeżdżać się tu będą. I wzniesie się jedno, jedyne w świecie, letnie międzynarodowe miasto kąpielowe, wielka filja — Brukselli... Nazwać je też można będzie w prze­ciwstawieństwie do Bruxelles - Ville Bruxelles - les Bains...

Sądzę, że dla bogatego i przedsiębiorczego pań­stewka belgijskiego projekt to nęcący i świetny!

Czyżby się nie znalazł jaki Lesseps dla jega urzeczywistnienia?

Dziś pojedyńcze usiłowania zdają się chcieć wprowadzić w życie tę niewyjawioną dotąd głośno i publicznie hipotezę.

Czemże była taka Ostenda przed laty ? Lichem rybackiem miasteczkiem, następnie portem, który oprócz okrętów z końca świata, zapragnął przyciągać

do siebie i lądowych wędrowców ze stron najdal­szych. Czemzc były Blankenberghe i Heyst? Nędz- ncmi miasteczkami, które w ślad poszły Ostendy... Obudziło się współzawodnictwo: każda wioska na­reszcie zapragnęła mieć swoich zagranicznych gości, swoją stację kąpielową, swoje źródełko letnich do­chodów! I tak powstały wyliczone powyżćj belgij­skie kąpiele, ściągające w te strony mnóstwo tuziem­ców i obcokrajowców. Teraz chodzi tylko o połą­czenie tych spanoszonych wiosek i miasteczek w je­dno miasto. Zaprawdę, w obec tego co się już

zrobiło — zadanie możliwe.

Trzeba widzieć, jak rosną jak na drożdżach bu­dowla za budowlą na tym niewdzięcznym i jałowym piasku nadmorskim. Nie mówię już o tem, jaką tu zmianę rok za rokiem sprowadza; z dniem każdym coś nowego przybywa. W Ostendzie w moich oczach, w ciągu tygodnia, wyrosły jak z pod ziemi i stanęły mury hotelu i willi, nad któremi kilkuset robotników pracowało bez wytchnienia... nocami. La Pannę, co prawda najmniejsze miejsce kąpielowe, powstało

całe w ciągu roku!

Przed każdą taką osadą kąpielową brzeg morski

zabezpieczono, raz od fal inorza, a powtóre od pia­sków wydm nadbrzeżnych—cembrowaniem; cem- browania te — piękny to okaz pracy i kunsztu.

Nad temi ochronami wznoszą się piaszczyste

pagórki, tu owdzie pokryte suchą, długą, siną trawą, czubami rosnącą. Za pagórkami roztacza się jak sięgnąć okiem płaszczyzna, której grunt niemożliwie jałowy zmienili pracowici belgijczycy na... ogród. Bajecznych rzeczy dokazało tu rolnictwo, dodajmy: wsparte odwiecznym dobrobytem mieszkańców i o- gromną liczbą rąk do pracy.

Z okien pokoju mojego w Middelkerke roztacza się widok z jednej strony na mieniące się wszelkiemi barwami, spływające gdzieś w dali z niebem, morze, po za którem, hen tam gdzieś, w dali, myśl szuka przeciwległych brzegów Anglii, białych, kredowych skał nadbrzeżnych Dowru; — z drugiej strony mam przed sobą wielką płaszczyznę zachodniej Flandrji. Płaszczyzny tej krańców, również jak krańców mo­rza, wzrok nie dosięga. Giną gdzieś “we mgle, od­daleniem sinej...71

Wyobraźmy sobie wielki, włóczką wyszywany dywan, na którym przeważają, ułożone w arabeski, przeróżne barwy: zielona, żółta, piaskowa, biała i czerwona. To pola i łąki przecięte piaszczystemi, prostemi jak struna drogami; gdzieniegdzie ogród ciemniejszą zielenią z tła wychodzi — a wszystko: pola, łąki, ogrody i drogi przysypane gęsto mnóstwem to zbitych w gromadkę, to rozrzuconych pojedyńczo domków białych, dachówkami czerwonemi krytych. Wśród gromadek domków, wystrzela ku górze czwo-

roboczna, ciemno-brunatna wieża kościoła ze spicza­stym dachem. To miasteczka: Laffinghe, Wilskerke, Slype i tyle innych. Wzrok sięga po téj płaskiej powierzchni krajobrazu bardzo daleko. Nieręczę, czy bystre oko nie zdoła dojrzeć gdzieś w dalekiej pomroce wież Nieuportu lub Dixmuideny.

Wiosek w naszcm znaczeniu słowa w Belgji już niema — są miasteczka i pojedyncze osady lab małe

i większe folwarki.

Czem-że jest takie belgijskie miasteczko?

A oto weźmy dla przykładu tę małą, jedną z naj­mniejszych, Middelkerke.

Domków mniejszych i większych, jedno i dwu­piętrowych kilkanaście rozsiadło się wśród pól i ogro­dów, wzdłuż dwóch dróg przecinających się przy kościele. Domki z cegły, bielone, kryte dachów­kami, okiennice i drzwi malowane na zielono. Czystość wzorowa, niemal holenderska, wszędzie. Dwa, trzy sklepiki z najpotrzebniejszemi towarami. Znajdziesz w jednym z nich, widocznie dla kąpie­lowych gości przeznaczone, damskie falbanki, bynaj­mniej dla miejscowych elegantek niepotrzebne.... Jest parę zajazdów (tutaj herberg zwanych) i kilka szynków (estaminet). W takim szynku, zadziwiająco czystym i porządnym, chociaż dalekim od francu­skiej swojego rodzaju elegancji, spotkać można * pijanych i krzyczących, ale oto tuż obok za stołem

zasiadło kilku miejscowych posiadaczy kawałka ziemi lub “kamienicy” i z wielką powagą piją piwo z kufli i gwarzą, gwarzą... bluzy niebieskie mają na sobie i wysokie (często jedwabne) czapki» W innym kącie dwócli gości zasiadło do partyjki domina, a widzów ] szlachetnej walki zebrało się dokoła sporo. Lud w ogóle tu niezmiernie bogaty, porządny i oszczędny — żyje wcale niewystawnie

i żadnej pracy się nie wstydzi. Płaszcz czarny zarzucony na ramiona, z kapturkiem na plecach

i biały czepeczek, stanowią charakterystyczną cechę stroju kobiecego. W “estaminetach” często też można spotkać flamandki zasiadające z mężem lub znajomymi do kufla piwa lub kieliszka wódki. Te niebieskie bluzy, te czarne płaszcze kobiet, wy­sokie czapki i białe czepeczki, zwłaszcza w dzień świąteczny, dziwnie “porządny75 wygląd dają tutej­szym szynkom...

Kto żyje w takiem miasteczku?

Kilku rzemieślników, kilku rybaków, kilku wła­ścicieli sklepów lub zajazdów i kilku “obywateli ziemskich,” umiejących z piędzi ziemi wyciągnąć tyle dochodu, co niejeden nasz -szlachcic z włók kilku.

W miasteczku jest kościół duży, staroświecki, jak się rzekło, z nieodzowną jedną wielką wieżą kwadratową lub sześcioboczną, nadającą gmachowi

charakter styln romańskiego. W kościele czystość

i porządek wzorowe — zwracają zwłaszcza uwagę ambona i konfesjonały z dębu rzeźbione wcale ładnie przez miejscowego artystę, którego nazwiska przy­pomnieć sobie nie mogę... Nawę zapełnia mnóstwo kleczników słomą wyplatanych, a wielką ich liczbę ma zakrystjan w zapasie. Wynajęcie takiego klęcz- nika na czas nabożeństwa kosztuje 5 centymów,

o czem zawiadomienie umieszcza na ścianie kościoła proboszcz.

Miasteczko posiada też szkolę własnym wznie­sioną kosztem.

Nad drzwiami wcale ładnego budynku widnieje napis: Foor orne Kinderm (Dla naszych dzieci) — a nad nim nieduża figura Matki Boskiej z łacińskie- mi u podnóża wyrazami: Sedes sapientiae ora pro- nobis (Siedlisko mądrości, módl się za nami).

I szkoła i te napisy na niej robią jakieś dziwnie miłe i dobre wrażenie...

Język ludowy — flamandzki, bardziej jeszcze do holenderskiego niż niemieckiego zbliżony. Na­pisy wszędzie, nawet po dużych miastach, w poło­wie francuskie (język klas wyższych, urzędowy po części i literacki) w połowie flamandzkie. Wy­chodzi tu w różnych stronach kraju wiele książek

i czasopism we flamandzkim języku. Takiej np. ¡Ilustracji flamandzkiej, dobrej i bajecznie taniej,

nie powstydziłoby się nawet nasze dziennikar­stwo *)•

Powszechne jest mniemanie, iż w Belgji wszyscy mówią po francusku — otóż zapewniam, że wśród ludu t. j. klasy rzemieślniczej, rybackiej, rolniczej, małomieszczańskiej, kupieckiej, mniej tu ludzi mówi po francusku, niż nawet w Holandji...

Z miasteczka do kąpielowego zakładu, hotelów i willi prowadzi przez tęgie piaski krótka droga, cegłą wykładana.

Rzed rozmaitych budowli stanął na wybrzeżnych, nieco nad poziom płaskiego lądu wyniesionych, wy­dmach piaszczystych. Miniaturowa to parodja Ostendy lub Blankenberghu. Panuje tu wszelka swo­boda i brak wszelkiego komfortu, do którego nas przyzwyczaiły więcej znane zagraniczne kąpiele. Tylko mile wcale gustowne niektóre i wewnątrz wcale przyzwoicie umeblowane.

Ceny zupełnie umiarkowane. Za pokój w hotelu nieduży i niezbyt mały, porządny i czysty, na pierw- wszem piętrze, z widokiem na morze, wraz z usługą i światłem, płaci się od 5 do 7 franków dziennie. Utrzymanie (petision, składające się z kawy lub mleka rano, obiadu na cztery potrawy o godz. 1-ej i kolacji

1) De Ylaamsche Ulustratie wychodzi w Brukselli dwa razy na tydzień; rocznie 6 franków.

z dwóch o godzinie 6-ej) włączone już do powyższej za pokój opłaty. Za każdorazową kąpiel (użycie kabi­ny, którą koń wciąga do morza) płaci się 75 centymów» Wille mają obszerniejsze mieszkania, z kuchnią na­wet, dla całych rodzin — za ceny bardzo przystępne.

Towarzystwo (mniej więcej 200 osób), nie mając żadnych, ale to literalnie żadnych sposobności zaba­wienia się, bo nawet projektowany kursal jeszcze tu nie stanął — kąpie się, przechadza nad brzegiem mo­rza, je, pije i śpi.

Dzieci, których tu mnóstwo, przejeżdżają się na osiołkach, grzebią się w piasku, puszczają latawce i mają istny rajona ziemi.

Gości kąpielowych dostarcza przeważnie Belgja i Francja. Jest i kilka angielskich rodzin. Przy table d'hote mojego hotelu siada przybyły tu niedawno,, dla spędzenia w ciszy i spokoju dni kilkunastu, gło­śny autor yConventionelle Liigenn oraz 7Paradoxen71 pu­blicysta i literat niemiecki, stale w Paryżu zamiesz­kały — Max Nordau.

Jedyna to wybitniejsza osobistość, którą losy zaniosły do mało znanej, ustronnej Middclkerke.

Middelkerke, Sierplcii 1884.

I

I

POD WATERLOO.

Był to dzień 18-ty Czerwca roku 1815-go...

Napoleon rozbiwszy część wojsk pruskich pod Ligny i oddziął anglików pod Quatre-Bras, stanął na czele 07,000 wojska, na drodze wiodącej od gra­nicy Francji ku Brukselli.

Tam był cel zwycięzcy, tam kres ostatniej, mor­derczej walki; tam, w stolicy zajętej obecnie przez angielsko-holendersko-pruskie zjednoczone wojska, miały ¿»ołączyć się trzy skrzydła cesarskiej amji; tam, za dni dwa najdłużej, chciał zwycięzki Cezar wypocząć po trudach kampanji; tam raz jeszcze, miał zgiąć pod stopy Europę zbuntowaną.

Wellington, wódz naczelny sprzymierzonych, na wieść o zbliżaniu się armji francuskiej, wystąpił z Brukselli z całą swą siłą, przebył las rozciągający się na południe miasta i niespełna o 5 mil od stolicy stanął główną kwaterą w miasteczku Waterloo, po- łożonem na wspomnianej już drodze.

Z notatek turysty. 9

Oba wojska znalazły się naprzeciw siebie : bronią­ce przystępu do Brukselli i wprost podążające na sto­licę; stanowcza bitwa była nieuniknioną.

Noc całą lał deszcz i wicher się zrywał ; wojsko Napoleona, zajmujące pozycję bojową, manewrowa­ło na gruncie, w którym grzęzły po osie armaty i ko­nie zapadały, wśród ulewy i zupełnej prawie ciemno­ści, a nad samem ranem biwakowało wprost w bło­cie. Żywności zabrakło, bo furgony ugrzęzły gdzieś na rozmokłych drogach. Większa część wojska nic w ustach nie miała od dwunastu godzin. Pomimo to, porządek wzorowy i zapał niezmierny panowały w całej armji. Domagano się zewsząd iść niezwło­cznie na nieprzyjaciela.

O godzinie 2-ej po północy Napoleon, pomimo dokuczliwych cierpień fizycznych, sam konno obje­chał wszystkie pozycje.

Śrotlek bojowej linji francuskiej stanowiła ferma Belle-Alliance, położona na drodze brukselskiej. Na prawo i na lewo od niej rozciągały się na wielkiej przestrzeni wojska, opierając się prawem skrzydłem

0 miasteczko Planchenoit. Armja stała na pasie wzgórz niewielkich, podnoszących się nieznacznie, gdyby fala wśród ogromnej płaszczyzny zbożem porośniętej rozmaitem, przeciętej rzeczoną drogą

1 usianej tu i owdzie małemi folwarkami i miaste­czkami.

Na wprost środka wojsk francuskich, u tejże brukselskiej drogi, na takimże, wyższym tylko nieco pasie wzgórz, stało centrum armji nieprzyjacielskiej. W punkcie tym, zwanym wzgórzem Św. Jana (Plateau du Mont-Sł-Jean), wyrastało drzewo, pod którem nie­mal przez cały ciąg bitwy stał ze sztabem swoim Wellington... Środek wojska angielskiego zajmował folwark nieduży La Iiaie-Sainte; lewe skrzydło opie­rało się o wioski Papelotte i La Haie. Między pra­wem skrzydłem anglików a lewem francuzów znaj­dował się folwark, obwiedziony silnym murem, zwa­ny szumnie “chateau”, to jest zamkiem, Hougoumont. Punkt ten, otoczony nadto rozłożystemi drzewami, ogrodem i rodzajem parku, nie bardzo obronny, za­jęty był przez anglików.

Oba wojska dzieliła przestrzeń mniej więcej 3/< wiorsty wynosząca; wypełniała ją nieduża dolina, utworzona łagodnym spadem wzgórz, na których sta­ła armja francuska i gwałtowniejszym znacznie spa­dem wzgórza Mont-St-Jean, zajętego przez an­glików.

Widnokrąg na północy zamykał las, zwany Soignes, z nad drzew którego wystrzelały wieżyczki kościołków w Waterloo i Mont-St-Jean, na zachodzie bielały wśród płaszczyzny domki miasteczka Braine d'Alieud i okolicznych folwarków, od wschodu bie­gła ku placu boju droga z Wawres, — na południo­

wej wreszcie stronie, otwarta wdał płaszczyzna, się­gająca hen, aż prawie pod Charleroi, cała upstrzona czubami lasów i gromadkami miasteczkowych i fol­warcznych domków.

Płaszczyzna cała pogarbioua wzgórzami, pomię­ta dolinami i rowami, owdzie zielona od łąk, za­rośli i drzew, owdzie złota od dojrzewających zbóż...

Środkiem areny bojowej, z południa na północ, biegnie błotnista, nieco wklęsła droga ku Bru- ksellL-

Taki krajobraz przedstawił się oczom cesarza, stojącego na poranku dnia pamiętnego pod fermą Caillou, o paręset kroków od Belle-Alliance od­daloną.

Plan Napoleona polegał na rozbiciu środka armji nieprzyjacielskiej, to jest na uderzeniu całą siłą na wzgórze Mont-St-Jean i na rozproszeniu następnie roz­dzielonych t}rm atakiem skrzydeł.

Generał Grouchy, stojący pod Wawres z 35,000 wojska, miał śpieszyć forsownym marszem na plac bitwy i zjawiając się w ostatniej chwili, dopełnić zwycięztwa.

O pierwszej w nocy wysłany został do niego sto­sowny rozkaz; spodziewano się przybycia posiłków na godzinę dziesiątą rano!

O godzinie dziesiątej, pomimo roztopów, utru-

dniającycb rucb wszelki, zwłaszcza artylerji i konni­cy, armja francuska ruszyła do ataku...

Przebieg tej fatalnej bitwy jest znany.

Dwakroć armja Wellingtona była bliską zupełne­go rozbicia, dwakroć zwycięztwo wymknęło się z rąk wielkiego wodza.

Zamiast spodziewanych posiłków Grouchy'ego, pojawiła się nagle na prawym flanku francuzów ar­mja pruska Biilowa. Cesarz wysłał przeciwko niej hr. Lobau z 10,000 ludzi i został na placu boju z 55,000 francuzów, walczących z 90,000 anglików i holendrów. Lobau rozproszył armję Biilowa; mar­szałek Ney na czele konnej gwardji wdarł się na po­zycje najsilniejsze Wellingtona.

Jeszcze chwila, a nawet bez pomocy Grouchy'ego wszystkie siły sprzymierzonych musiały pójść w roz­sypkę...

I oto nagle, gdy Napoleon, pragnąc zadać cios ostatni, rzuca całe swe rezerwy do stanowczego ata­ku na wzgórze Mont-St-Jean, gdy już sam z gwardją staje tuż pod Haie-Sainte, to jest o staj kilka od cen­tra cofającej się armji angielskiej, kiedy Wellington woła głośno: “Wszystko stracone!”,—pojawiasięna drodze z Wawres druga armja pruska pod wodzą Blilchera.

Była godzina siódma wieczorem...

Trzydzieści tysięcy świeżego i wypoczętego żoł­

nierza, spadające na szeregi francuskie, które w cią­gu niespełna ośmiu godzin rozbiły dwakroć silniejszą liczebnie armję, rozstrzygnęły bitwę.

Resztki francuskiej arrnji cofnęły się o zmroku, zaścielając pole bitwy trupami.

Za rozbitkami podążył wielki cesarz, który cu­dem ocalał wśród wrzącej wkoło niego walki.

Wieczorem dnia tego, ua miejscu, gdzie w ciągu bitwy stał władca Europy, tuż przed zabudowaniami folwarku Belle-Alliance, spotkali się bohaterowie dnia: WelłiDgton i BHichcr, winszując sobie wzaje­mnie zwycięztwa.

Coby się było stało, gdyby Grouchy był się na czas pojawił? Gdyby tylko w porę doszły były do niego rozkazy cesarskie? O tem, jeśli kto pomyślał w obozie angielsko-pruskim, z pewnością głośno nie śmiał decydować.

Dziś dopiero sąd niezawisły dziejów wyrzekł ostatnie i stanowcze słowo: “fatalność” zwyciężyła ostatniego Cezara... *)

Nie moja rzecz porywać się na opis szczegółowy i wierny tej bitwy, jednej z najpamiętniejszyck i naj­donioślejszych w dziejach świata; uczynił to w spo­sób niezrównany mistrz nad mistrze Wiktor Hugo

') Vaulabelle: “Histoire des dcux Restaurations*; Gour- gaud: “Campagne de dix-huit cent ęuime*.

w swoich “Nędznikach” i zamknął przystęp do tej karty dziejów wszystkim odtąd niespecjalistom hi­storykom.

To też nie z piórem artysty w ręku, lecz z ołów­kiem przelotnego turysty, wybrałem się na piel­grzymkę do tego miejsca wielkiej chwały i wielkie­go upadku; nie po materjał do opisu, lecz po wraże­nia tam szedłem.

I ważeń mi nie poskąpiło to pole, to fatalne pole bitwy pod Waterloo...

Pociąg, wychodzący z południowego dworca ko­lei w Brukselli, przebiega wśród ożywionej okoli­cy, wśród samych ogrodów, miasteczek, pól zna­komicie uprawionych, gaików, parowów, mało* wniczycli miluchnych kraj obrazów 18 kilometrów i staje w niespełna pół godziny na stacji Braine- TAlleud.

Stacja nieduża. Otacza ją kilkanaście białych, czyściuchnych domów, wśród których widać i hotel, i kilka szynków i parę sklepów, tworzących ro­dzaj małego niby miasteczka. Wokoło, jak rzucić okiem, falowata płaszczyzna, drogi krzyżujące się, wysadzane drzewami, laski, miasteczka w dali i folwarki.

Z pociągu wysiada osób ze trzydzieści, sami pra­we anglicy. Wtłaczamy się wszyscy gdzie kto mo­że, w dwa omnibusy, należące do dwóch hotelów:

Du Musée i Hôtel Delàse, wzniesionych zapobiegliwą ręką dwóeli przedsiębiorców, tuż przy polu bitwy. “Wartko wóz toczą parskające konie”, woźnica pla­ska z bicza, anglicy niemiłosiernie szwargoczą, słoń­ce dopieka, mijamy pola, domki, laski, parowy, wreszcie wspinamy się po twardej, żwirowatej dro­dze w górę — oczy wszystkich zwrócone w jedną stronę, gdzie, już widny zdaleka, zarysowywał się jak piramida, wśród płaszczyzny, wysoki kopiec.

To pomnik, wzniesiony przez holendrów na miej­scu, gdzie walczący w szeregach angielskich książę Oranji został raniony. Kopiec stoi na linji zajmo­wanej przez wojsko Wellingtona. Ma wysokości 60 metrów, a na szczycie jego ustawiono lwa ze spi­żu, ważącego *28,000 kilogramów.

Kopiec ma kształt czworobocznej piramidy spi­czastej, a widać go doskonale zarówno już z okien pociągu, jak i w czasie całej półgodzinnej drogi ze stacji kolei do pola bitwy.

Omnibus wjeżdża na rodzaj płaskowzgórza, zwra­ca raz i drugi i staje przed hotelem du Musée.

Jesteśmy u kresu...

Hotel stoi tuż u podnóża kopca — ma pokoje go­ścinne dla tych, którzyby tu dłuższy czas zatrzymać się chcieli, salę jadalną, rodzaj szynku, czy też re­stauracji i great attraction• muzeum pamiątek z bitwy pod Waterloo. Rzecz prosta, nikt tego (z bezpłatnem

wejściem) muzeum nie mija i fatygi nie żałował. Więc oto oglądamy skrzętnie zbierane wykopaliska: broń, kule, szczątki kaszkietów i tornistrów i t. p. wszystko na ścianach sali porozwieszane. W od­dzielnych gablotkach oszklonych zbiór... czaszek; niektóre przerąbane, inne podziurawione kulami. Na środku sali zbiór najciekawszy: krzyże wojskowe znalezione na polu bitwy, autografy wodzów i jene­rałów", piśmienne rozkazy, listy, depesze; nie brak podpisów i cesarza i Wellingtona, medali pamiątko­wych i t.p. Jedną ścianę całą pokrywają plany bitwy, odtwarzające kilka jej momentów, doskonałe o prze­biegu walki dające wyobrażenie. Tu i owdzie por­trety głównych dnia bohaterów w drzeworytach i stalorytach współczesnych: najwięcej wizerunków Wellingtona (widocznie ze względu na anglików" zwiedzających to miejsce) — najmniej pruskich je­nerałów. Nadto znajduje się w muzealnej sali cał­kowity zbiór dzieł i broszur odnoszących się do dziejów bitwy. Naturalnie nie brak fotografli, od­twarzających główne miejscowości pobojowiska.

W osobnej gablotce mieszczą się pamiątki do •sprzedania : kule wyorywane dotąd jeszcze na całej przestrzeni pól okolicznych, zwłaszcza w pobliżu folwarku Hougoumont, oraz duplikaty szczątków zbroi i odzieży. Tak np. kula karabinowa sprzeda­je się za franka, kulę małą armatnią (mitraille) oce­

niono trzy franki, małego orzełka francuskiego z ka­szkietu ulana lub dragona nabyć można za dwa fran­ki i t. p. W Hougoumont i Planchenoit, w Belle- Alliance i w Ilaie-Sainte kilku miejscowych mie­szkańców ma też nieduże zapasy kul i różnych dro­biazgów z pola bitwy do zbycia.

Oprócz muzeum, o którćm mowa, niejedno jeszcze w zajeździe du Musée nastraja do wspomnień i nosi cechę, by się tak wyrazić, kolorytu miejscowego. Oto np. ściany sali jadalnej ubrane sztychami przed- stawiającemi główne chwile z życia Napoleona; w pokoju restauracyjnym wiszą długim szeregiem wizerunki żołnierzy armji cesarskiej i wojsk sprzy­mierzonych ; w pokoju, stanowiącym rodzaj bawialni wspólnej i czytelni, leżą na stole: “Życie Napoleona” w obrazach, “Historja ostatniej kampanji”, “Nędzni­cy” Wiktora Ilugo. Na każdym kroku przypomnienie, lub pamiątka.

Towarzysze moi, kilkunastu anglików, zasiadło nz punktu” za stołem w sali jadalnej i pokrzepiało się przed wędrówką po polu narodowej chwały... rostbefem, zapomniawszy najzupełniej o przysłowiu: times is money.

Ba, kiedy Biidecker zachwala kuchnię w hotelu du Musée, toć trzeba przecie i to sprawdzić!

Pierwszym etapem wędrówki jest szczyt kopca,

zkąd wzrok wybornie całą panoramę pola bitwy ogarnia.

Kiedym się tam dostał po 235 stopniach wązkich, ale wygodnych schodów, spora garstka turystów sto­jąc u podnóża lwiego posągu, przysłuchiwała się patetycznej deklamacji przygodnego cicerona, tłóma- czącego w języku Wellingtona przebieg bitwy; prze­wodnik, któryś oczywiście z miejscowych fermierów, w niebieskiej bluzie i czapce wysokiej belgijskiej, demonstrował zamaszyście kijem w lewo i w prawo, nie szczędząc gestów i modulacji głosu.

Oto tu stał Wellington, wódz nad wodze, a tu padł sir Gordon, a tam najwaleczniejszy z wale­cznych jenerał Cooke w Hougoumont stawił czoło atakom księcia Hieronima przez trzy godziny! ■Do you understand?... Świat takiej armji nie widział i nie zobaczy jak wielka armja wielkiego Wellingto­na.... Idźcie państwo oglądać te pełne chwały miej­sca!... Dajcie każdy po franku... Good bye—Iwish you a pleasant walk!...

W tej chwili kilka osób stojących po drugiej stro­nie pomnika, towarzystwo jakieś złożone z kilku belgijczyków, jakiegoś japończyka aż z Jokohamy przybyłego i jeszcze paru obcokrajowców, zbliżyło się do mówcy domagając się powtórzenia objaśnień ale... po francusku.

Poczciwy obywatel z pod Waterloo odkaszlnął, kij przerzucił w drugą rękę i rozpoczął rzecz ab ovo tylko z nieznacznemi zmianami w sposobie przedsta­wienia rzeczy :

Panowie i panie! Oto tę pozycję tam na prawo od Belle-Alliance zajmowały niezwalczone ki- rasjery Milhaud’a! Tam o czwartej godzinie stal sam wielki cesarz na czele gwardji. Patrzcie I na te wzgórza rzucił się Ney le brave des braves ! i wie­kopomną okrył się sławą. Nie było i nie będzie ta­kich bohaterów, jakich tu los zawistny pogrążył! Idźcie zobaczyć La Haie-Sainte, trzykroć zdobytą przez zwycięzców z pod Jeny i WagramL. Dajcie każdy po frauku... Au plaisir de vous revoir!

Poszliśmy wszyscy za tą radą — raz ostatni rzu­ciwszy wzrokiem na roztaczający się przed nami krajobraz. Zdałoby się, że olbrzymią mapę reliefowa- ną u nóg nam rozpostarto...

Mieliśmy przed oczami, jak na dłoni, wszystkie główne punkta batalji.

Falowata powierzchnia płaszczyzny złociła się w słońcu od zboża dojrzewającego, żółte kwadraty owsów i pszenicy zamykały niskie żywopłoty; gdzie­niegdzie szarzał pasek oranego pola; ówdzie ziele­niał kawał łąki nieduży ; tu i tam wyrastał czub drzew i krzewów. Staliśmy na bojowej linji angiel­skiej, o kroków jakich dwieście od centrum zajmowa­

nego przez sztab Wellingtona. Naderemnie wzrok szukał słynnych “wzgórz” Mont-St-Jean, na których właśnie rozwijała się w szyku bojowym angielska armja. Wzgórz tych, a raczej wyniosłości falowa­tej i nieco stromej, już dziś niema prawie śladu. Dla wzniesienia kopca pamiątkowego, skopano.na dużej przestrzeni cały garb gruntu, na którym właśnie wrza­ła najzaciętsza walka. Podanie niesie, że w lat kil­ka po bitwie zwiedzający to pole stary Wellington miał zawołać: “Zepsuto mi całą moją pozycję bojo- 'vą!u Istotnie trudno dziś sobie wyobrazić, by wiel­ka armja stanąć mogła do bitwy na gruncie takim, jakim jest obecnie. Zamiast kopca piramidalnego można było śmiało wznieść kolumnę. Cel byłby osiągnięty, a wandalizm nie popełniony.

Na jednej linji z kopcem, w prawo, tam gdzie stał środek angielskiej armji, widnieją dwa pomniki po dwóch stronach drogi brukselskiej.

Jeden z nich, w kształcie ściętej piramidy grani­towej, upamiętnia waleczność hanowerczyków pole­głych podczas bitwy, drugi w kształcie kolumny, stoi na miejscu, gdzie padł jenerał Gordon. Z tyłu za temi pomnikami, w miejscu, gdzie droga bruksel­ska przecina drogę, biegnącą parowem z Braine do Wawres, stało historyczne drzewo, pod którem znaj­dował się Wellington w dniu bitwy. Drzewo to od­kupi! od właściciela jakiś anglik-przedsiębiorca za

200 franków i wyrabia! zeń przyciski, tabakierki i t. p., sprzedając je w kraju na wagę złota.

Od pomników, przecinając całe pole bitwy, wi­dna zdaleka, biegnie droga na południe; mija białe mury folwarku Haie-Sainte, schodzi z falowatej wy­niosłości w dolinę, znowu podnosi się w górę i przy białym, z czerwonym dachem domku oberży Belle- Alliance, trafia na miejce zajmowane przez centrum armji Napoleona.

Droga idzie dalej, mijając pierwsze stanowisko cesarza, folwark Rossomme i ginie w siniejącej dali widnokręgu, zapadając w coraz gęstsze laski i lasy.

Na lewo od Belle-Alliance, wśród rozsianych po całym horyzoncie domków i ferm, spostrzegamy w głę­bi Planchenoit, gdzie kolumna spiżowa upamiętnia grób poległych tam prusaków.

Na prawo od głównej kwatery cesarza, na wprost kopca, na którym stoimy, szpalery i klomby drzew skupiają się dokoła murów Hougoumont, leżącego w małej dolinie.

Na całej linji bojowej francuskiej, nigdzie zgoła na całem polu niema żadnego pomnika, przypomina­jącego waleczność 20,000 ludzi, którzy padli tu, wal­cząc pod sztandarami ccsarskiemi...

Francuzkie wojska, podążające tędy w roku 1832-gim pod mury Antwerpji, odrąbały pół ogo- »

na spiżowego lwa holenderskiego na pamiątkowym kopcu...

Schodzimy z lwiej piramidy, trzymając się krze­pko żelaznej poręczy, bo schody mocno strome.

Towarzystwo rozpierzcha się na wszystkie stro­ny. Ten podąża w lewo, ten w prawo. Tam grupa turystów ciągnie ku Hougoumont, by ztamtąd oglę­dziny pola rozpocząć; inni spieszą najpierw obejrzeć pomniki Gordona i hanowerski i ruszą prosto drogą przez Haie-Sainte do Belle-AIliance. Niewielu pu­szcza się ku północy aż do miasteczka Waterloo,

o kilometr ztąd oddalonego, by obejrzeć w kościolku grobowce poległych. Są wreszcie zapaleni turyści, których ciekawość pędzi do każdego zakątka, do każdego domku, lasku i zakrętu pamiątkowego. Ci nie spoczną aż po trzygodzinnej przeszło wędrówce, obiegłszy całe pole bitwy, od Planchenoit aż do Braine-FAlleud.

Dziwne, nie dające się opisać wrażenie, sprawia­ją te miejsca!

Przejmuje duszę jakaś ciężka, nad wyraz smutna zaduma — i — prawdę rzekłszy — stokroć większe współczucie dla obalonego kolosu, niż dla zwycięz­ców, których wsparł los pomyśluy...

Wyobrazić tylko sobie tego “boga wojny7’ Na­poleona w nocy z dnia 18-go na 19-ty Czerwca, za­wracającego konia do ucieczki... Tam za nim ginie

bohaterską śmiercią ostatni czworobok starej gwar- dji — dokoła cisną się tłumy uciekających. Cesarz otoczony kilku jenerałami jedzie zwolna, jakby mu żal było opuszczać to pole, gdzie się rozegrała osta­tnia partja, gdzie... wszystko się skończyło! Oto spostrzegł kilka armat swoich opuszczonych. “Gour- gaud! — rzecze, zwracając się do jednego z jenera­łów— ognia raz jeszcze!11 W tej chwili armaty szykują w baterję, pada kilka strzałów; jedna z kul urywa nogę lordowi Uxbridge, nacierającemu ze swym oddziałem. Był to ostatni strzał francuskiej armaty pod Waterloo...

Co za potężna tragedja rozegrała się tu na tem polu, nie w dramacie szekspirowskim lub Schillera, lecz na rzeczywistej arenie świata!

Pomyśleć tylko, co za straszna igraszka losu, aby godzina ulewnego deszczu, aby jeden nierozważuy krok jakiegoś jenerała, mogły stanowić — o losie Europy!

Jeżeli gdzie, to pod Waterloo słowa: tragedja! tragedja! wciąż mimowoli kołują uparcie po głowie.

Może i lepiej się stało, że runął nareszcie osta­tni z cezarów, może lepiej się stało, że świat zrzu­cił z siebie jarzmo genjusza wojny — może — ale — wartoć to było przebiedz ze zwycięzkiemi armjami świat cały, od piramid do Moskwy, war­toć to było świat zruszyć z podstaw, aby stracić

wszystko w ciągu godzin kilka tu, na tej fatalnej ró­wninie?

Niech czytelnik w duszy swej dośpiewa wszyst­ko, co się przeniknąć musi przez duszę turysty krą­żącego w cichej zadumie od Braine do Hougoumont, od Waterloo do Planchenoit... kto tam byl, a wrażeń swych oddać w słowach nie potrafi, ten dopiero mi- strzowstwo opisu Wiktora Hugo ocenić zdolen.

Oto ITougoumont. Otoczony drzewami czworo­bok muru na stóp 4 do 5-u wysokiego. Jedną część czworoboku zajmował dawny pałac, kaplica i zabudowania gospodarskie; drugą — park... Z pa­łacu ani śladu, kaplica w gruzach; stoją jeszcze po­trzaskane tu i ówdzie kulami zabudowania gospodar­skie, w których mieszka jedyny już dziś żyjący świadek bitwy, stary ogrodnik. Teraźniejszy wła­ściciel fermy nie pozwala tknąć tu ani kamienia, tak, że dziś Ilougoumont jest najzupełniej w takim stanie, w jakim go cofające się po bitwie wojska zo­stawiły. Najciekawsza to miejscowość na całym obszarze pola pod Waterloo.

Hougoumont było kluczem armji angielskiej. Kilkakroć przypuszczali doń szturm francuzi; angli- cy bronili się tu jak Iwy pod zasłoną muru, w któ­rym na prędce powybijano strzelnice. Armaty księ­cia Hieronima rozwaliły część zabudowań i kaplicę, gdzie składano rannych; padło tu do 15-u tysięcy

Z ootntck turysty. 10

żołnierza, krew lała się literalnie strumieniami, pię­trzyły sic dokoła stosy trupów; ciała obrońców zrzu­cano wprost w studnię na dziedzińcu, która stoi tam dziś jeszcze zarzucona gruzami i od czasu bitwy nietknięta.

Zwaliska kaplicy po prawej stronie podwórza. Wnętrze puste, tylko ołtarz stoi w głębi zwleczony ze wszystkich ozdób, z jedną tylko drewnianą figu­rą Matki Boskiej. Mury pokryte napisami zwiedza­jących. W pierwszych latach po bitwie mury te były areną zaciętej walki między zwiedzającymi francuzami z jednej strony a anglikami i niemcami z drugiej. Wypisywano na nich takie obelgi i łaja­nia, żc musiano mury zabielić. Obecnie widnieją na nich sięgające aż do sufitu tylko niewinne nazwiska i daty.

Stara kobieta, należąca do folwarcznej czeladzi, a trudniąca się w wolnych chwilach sprzedażą pa­miątek z pola bitwy, robi mi honory domu. Opro­wadza, zatrzymuje przed widownią jakiego ciekaw­szego epizodu. Stajemy w parku {verger jak go tu nazywają).

Oho! — rzecze moja przewodniczka — gdy­by tu pozwolono kopać, tobyśmy dopiero mieli cieka­wych rzeczy na sprzedaż... a dopieroż, gdyby wolno było studnię poruszyć !

Znęcony propozycją wypicia szklanki ndeka,

wchodzę do domu zajmowanego ongi przez ogrodni­ka. Prowadzą doń drzwi jeszcze z roku 1815-go, całe pocięte i podziurawione kulami. Dwie izby. W jednej z nich zbiór odkopanej broni różnego ga­tunku, kilka sztychów na ścianie, a na stole księga do zapisywania nazwisk zwiedzających. Przerzu­cam setki jej kart... Same prawie wyłącznie nazwi­ska angielskie; francuskich trochę i to z Belgji — żaden turysta z Francji tu się nie wpisał. Amery­kanów za to sporo. Gdzieniegdzie pod nazwiskiem kilka słów gorących: hasło odwetu jakiegoś zapa­leńca, lub pozdrowienie walecznego Albionu, skreślo­ne piórem anglika. Kładę swój podpis i Varsovie pod nazwiskiem mojego towarzysza wycieczki z Jo­kohamy ; tuż pod nami zapisuje się Mr. Elton... z Fi- ładeJfji.

Idźmy dalej... przez pola na wprost do Bclle Alliance.

Po drodze spotykam jakiegoś wieśniaka, orzące­go najspokojniej zagon, po którym, siedmdziesiąt lat temu, płynęły krwi strumienie, gdzie może we wspól­ny dół zwalono setki trupów... Zdaje mi się, że w księżycowe noce, ludzie tutejsi widzieć muszą du­chy poległych, kołyszące się na falach zbóż... Oracz przygląda mi się obojętnie. Widział on już niemało takich dziwaków, Bóg wie po co włóczących się z książką w reku po jego polu. Jego to nic nie ob-

10“

chodzą i te fenny, i te pomniki, i te rowy, i te drogi* To Waterloo — więc cóż? Przyznam się, że ja na odwrót przyglądałem mu się ciekawie. Proszę, — to człowiek “mieszkający” na polu bitwy pod Waterloo, człowiek do którego cząstka pola tego “należy”!

Belle-Alliance, to zwykła belgijska oberża. Dom murowany, biały, z czerwonym dachówkowym da­chem. Stoi tuż przy drodze, odosobniony. Jest tu spora odry na, niby w naszej zajezdnej karczmie, j est szynk {estaminet) z zieloneini okienicami, z szynkwasem, stołem, kilku zedlami. Wewnątrz nic nie przypomina historycznej miejscowości. Nad drzwiami tylko głównemi, umieszczono pamiątkową tablicę marmurową z napisem : Rencontre des généraux Wellington et Blücher lors de la mémorable bataille du 48 Juin 1815, se saluant mutuellement vainqueurs ^

Ileż to razy z tego miejsca musiały się zwracać na wschód oczy Napoleona, wyglądającego nada­remnie Grouchy’ego! Tu natem miejscu przyniesio­no mu sztandary zdobyte podczas szturmu na wzgó­rze Mont-St-Jean. Ztąd spostrzegł on armję Btilo- wa, rzucającą się na prawy flank armji. Ztąd w sta­nowczej chwili bitwy ruszył na czele gwardji na­przód, w dolinę pod Haie-Sainte, wesprzeć atak zwy- cięzki Ney'a. Co się na tein miejscu dziać musiało w duszy cesarza !

Belle-Alliance stanowi istotnie wyborny punkt

149

obserwacyjny: linja pozycji angielskich ztąd jak na dłoni.

Drogą prosto przed siebie przez faliste spady i wzgórza nieznacznie wklęsłej doliny, więc przez .sam środek pola bitwy, skierowujemy się ku pomni­kowi Gordona.

Po drodze mija się Haie-Saintc, folwark obwie­dziony murem, z pamiątkowemi tablicami; ściany widocznie odnawiane, mało noszą śladów walki.

Dwa wspomniane już pomniki stoją tuż za fol­warkiem, po obu stronach drogi. Widzę kilka an­gielek rwących na pamiątkę gałązki bluszczu wiją­cego się u stóp kolumny Gordona. Pomniki, wznie­sione jeszcze przed niwelacją gruntu, oznaczają dokładnie dawną wyniosłość wzgórza Mont-St-Jean. Istotnie, górują one nad drogą na jakich 10—15 stóp.

Raz jeszcze rzucam ztąd okiem na drogę przeby­tą, na tę wielką, smutną równinę...

Czas śpieszyć do hotelu, gdzie omnibus czeka na odjeżdżających.

Znajduję tam całe już towarzystwo w komplecie; w restauracyjnej sali kilkunastu anglików pije na zabój, wznosząc patryotyczne toasty.

Wesołość tej gromadki nie przestaje w dalszym ciągu manifestować się jeszcze na imperjalu omni­busu, zkąd przez całą drogę do stacji kolei, roz-

brzmiewaly nieustanne śpiewy i okrzyki na cześć pełnego potęgi i sławy Albionu.

Obejrzałem się po za siebie.

Zachodzące słońce rozścielało jasne smugi po ró­wninie i gorzał tam gdzieś w dali dziwnym blaskiem czerwony dach oberży Belle-Alliance.

Zdało mi się, żem gdzieś już widział błysk taki...

Tak błyszczały słońca promienie na kopule ko­ścioła Inwalidów...

Bruksella. 18 Sierpnia 1887.

Pociąg badeńskiej kolei, dążący z Bazylei ku Fryburgowi, mknie stokami szwarcwaldskich gór, wrzynających się gdzieniegdzie nizkiemi odnogami w szeroką dolinę Renu; owdzie okrąży skałę natręt­nie rzucającą mu się w drogę, owdzie przetnie ją krótkim tunelem. Tarasami schodzą winnica za win­nicą aż pod szyny plantu kolejowego i rozścielają się coraz niżej aż po płaszczyźnie owej, którą nieustan­nie mamy przed oczami. Płaszczyznę tę zieloną, gęsto przytrząśniętą [owocowemi drzewami, białemi od wiosennego kwiecia, tam przeciętą kanałami, owdzie ożywioną białą wstęgą drogi wijącej się tam, w dal, wykrętasami, tam znowuż porosłą moczaro- wemi krzakami, w innej stronie pociętą miejscami szachownicą świeżo zoranej roli — przepływa tu i owdzie rozramieniający się szeroko Ren. Wzdłuż obu brzegów wspaniałej rzeki ciągną się szeregi topoli; gdzieniegdzie drzew tych wysmukły czub

w górę wystrzela. Zachodzące słońce przelewa bla­ski złotawe po zielonej dolinie 5 na prawo coraz niżej osiadają mgliste chmury na wierzchołkach Szwarcwal- du, czepiając się o jodły ciemne i sosny; w głębi krajobrazu, hen, daleko, jak sięgnąć okiem, we mgle stoją-»—alzackie Wogezy.

O Fryburg zawadzamy przelotem; to przystań chwilowa całej rzeszy turystów, ciągnących z północy na południe, a żądnych jeszcze jedną katedro gotyc­ką utrwalić sobie w pamięci. Fryburg, miasto, za zaszczyt figurowania w znanem wydawnictwie szwaj­carskiej firmy Orel i Ftisli “Europacische Wander- bilder” zapłaciło przemyślnym szwajcarom 20,000 marek... Procenta wcale przyzwoite od tej sumy pobie­rają po dziś dzień—fryburskie hotele, których liczba wzrasta. Wistocie jednak rzeczy Fryburg, nawet ze słynnej zamkowej góry oglądany, nie zasługuje wcale na rozgłos pejzażowy, którym się chełpi. Gdy się widziało — zwłaszcza przy księżycowem oświetleniu, wspaniałą, koronkową iście, wieżę katedry, a litr wy­bornego wina miejscowego w pierwszej lepszej ka­wiarni wypiło, to i ze spokojnem sumieniem ciągnąć można dalej, nie przeciążywszy bagażu zbyt wielu wspomnieniami.

Już teraz nie wzdłuż, lecz w poprzek doliny Renu droga nas prowadzi. Pociąg zwrócił w lewo i wprost pędzi na równie odwieczny Kolmar.

Przy starej twierdzy Alt-Breisach, osiadłej na niewielkiem wzgórzu, co się dzięki jakiemuś wulka­nicznemu kataklizmowi dźwignęło ongi wśród doliny, stajemy u granicy dawnej Francji, dziś Alzacji. Lat dwadzieścia zatarło ślady tej granicy doszczętnie. Pozostał tylko odmienny wygląd stacji kolejowych po tej, a odmienny po tamtej stronie. Przekroczy­liśmy Ren i w Neu-Breisach Avitają nas niemieckie napisy na wałach wzniesionych przez Ludwika XIV. Pociąg badeńskiej kolei żelaznej mkie dalej wbijając się coraz głębiej w jedną z najcenniejszych zdobyczy oręża pruskiego, w żyzną, przemysłową, bogatą pro­wincję.

Ciekawie nadstawiam ucha na stacji każdej — jednego francuskiego wyrazu dosłyszeć niemogę. Opowiadał mi księgarz fryburski, że po alzackich pomniejszych hotelach i gospodach po niemiecku do­tąd jeszcze rozgadać się nie sposób; na zagadnienie w niemieckim języku odpowiadają tam stale po fran­cusku lub nieodpowiadają tam wcale. “A im głębiej w Alzację lub Lotaryngję tem gorzej !” —oburzał się. “A jakże w ogóle usposobioną jest ludność tamtejsza względem Niemiec?”—zapytałem. “O, zupełnie jest pogodzoną z losem i dla Niemiec usposobioną jaknajlepiej (die Leutę sind da durchweg deutscftge- sinntjI z jednych, z drugich ust i z trzecich wciąż, jednakowe otrzymywałem zapewnienie: deuUchgesinnt>

deutachgesinnt... Kwcstja tylko pasportowa zdaje się być jedynym kamieniem obrazy na pograniczu. Wia­domo, źe żaden francuz do Alzacji i Lotaryngji przy­być nie może, nie zaopatrzywszy się wpierw w pa- sport 7, wizą niemieckiego miejscowego konsula, a otrzymanie tej wizy przychodzi nie tak łatwo jak­by się zdawać mogło. P. Pinaud, znany fabrykant perfum — cytuję najwiarogodniejszy przykład — miesięcy parę temu wydawał za mąż siostrzenicę i pupilkę ukochaną — w Strasburgu za tamtejszego przemysłowca czy kupca, nie pomnę. Ślub zbiegiem rodzinnych okoliczności miał się odbyć w rzeczonem mieście. P. Pinaud, ów słynny Pinaud, którego wyro­by przypominają miljonom ludzi... chusteczki do nosa, skrapiane esencją “jego” fijołków parmeńskich, nie mógł przybyć na ślub w czas oznaczony, albo­wiem... albowiem nie mógł na czas otrzymać wizy pasportowej, pomimo osobistego wdania się w spra­wę samego namiestnika Alzacji i Lotaryngji! Są to rozmyślne trudności, osłonięte rozmyślnie stworzoną w tym celu zawiłą formalistyką. Oburzają się na te drażniące szczegóły, w spadku po Bismarku pozostałe, nic tylko alzatczycy i lotarynczycy, ale i niemcy sami, których własny ruch liandlowo-przemysłowy kwestja pasportowa tamuje. Ale słyszałem wielu tychże niemców, przyznających Bismarkowi w tym wzglę­dzie —rację zupełną. “Miał słuszność — powiada­

ją — zaprowadzając ów zawiły kweres. Nachodziło- nam do Alzacji i Lotaryngji mnóstwo francuzów z Paryża, z Francji całej. Natychmiast panowie ci nie mieli nic pilniejszego do roboty, jak zakładać przeróżne stowarzyszenia tak zwane patrjotyczne i burzyć spokojną ludność miejscową. Kwcstja pa- sportowa położyła tamę tym zbytecznym wizytom i bardzo dodatnio oddziaływa na spokój na pogra­niczu. Wiedział Bismark, co robi—przyzuać mu to trzeba.” Nawiasem mówiąc, tu w Alzacji, a zwłasz­cza w Badeńskiem księstwie i Wirtemberskiem kró-

*

lestwie ma Bismark dotychczas wielu gorliwych mque ad finem zwolenników i zelatorów, więcej niżby po tern, co się mówi o nim w Berlinie, sądzić można. Zaś istotnie, aby nabrać respektu dla namacalnych dowodów działalności i zasług żelaznego kanclerza, dość, nie na karcie geograficznej ale w rzeczywistości, rzucić okiem po zdobytej w 1870 i 1871 roku pro­wincji. Niema co mówić, pokój frankfurcki dal zjednoczonym Niemcom przepiękny kawał ziemią warty zaiste kilkunastu Friedrichsruhe i kilkunastu SchOnhausen, które kanclerz w nagrodo otrzymał.

W Kolmarze czeka aliści już na nas pociąg alzac­kiej kolej, który za chwilę werżnie się piękną doliną w samo serce Wogezów. Dalej w drogę wśród nie­zliczonych winnic, wydających, by się. tak wyrazić,, “śmietankę” win alzackich! Wogezy coraz bliżej;.

już golem okiem dostrzega się doskonale... śnieg le­żący na mnogich wierzchołkach, a wiatr ztamtąd chłodny dmie i silny. Konduktor czysto południową nicmiecczyzną objaśnia mię, że śniegi owe spadły wczoraj i stajać wciąż jeszcze niemogą. W Tlirk- lieimie, drugiej za Kolmarem stacyjce, w pobliżu sta­rego jak świat, dotąd jeszcze nastroszonego omsza- lemi basztami miasteczka, wysiada — dwóch tylko pasażerów: jakiś młody, w lekkim paltociku miej­skim jegomość, jak się później dowiedziałem, skrzy­pek, członek orkiestry teatralnej i profesor konser- watorjum ze Strassburga, niemiec, i—ja. Jednocze­śnie, z pakunkami w ręku, dopadamy do dwóch stojących przy dworcu kolejowym omnibusów, które do celu wycieczki zawieść nas mają. ^GaatJiam zu den drei KónigenP—woła mój towarzysz. “ Hotel auss trois rois!n —wołam ja. bitteP — “/ct,

monsieurP

I jak się zaczęło to dublowanie francusczyzny niemiecczyzną, a niemiecczyzny francusczyzną, tak trwało aż do ostatniej chwili pobytu mego na alzac­kiej ziemi.

Jak mówi lud? Specjalnem narzeczem, przypomi- nająccm najbardziej język niemiecki, niezrozuiniałem jednak dla cudzoziemca, władającego zarówno mową literacką niemiecką jak salonowym językiem francu­skim ; to prowincjonalny djalekt, jakiego się nigdzie

indziej nie słyszy. Jak mówi średnia klasa? Po nie­miecku między sobą, w rodzinie, złą bardzo niemiec- czyzną, zaś z francuskim również bardzo niepopraw- n}rm językiem zwraca się nieodmiennie do przyby­szów, lub rozmawia w icłi obecności między sobą*, pewien odcień wśród tej grupy ludności stanowią ro­dziny, używające stale w potocznej mowie języka fran­cuskiego, znające atoli bez wyjątku język niemiecki. Wyższe sfery z zasady mówią po francusku, M iejskie domy, po naszemu powiedziałbym: dwory, francu- skiemi są od a do z. Do ludu mówią księża — po niemiecku, niemieckie kazania sięgają aż prawie do samej dzisiejszej granicy francusko-lotaryngskiej; tylko w okolicy najbliższej Metzu, lud chętniej słu­cha francuskiego języka; wogóle Lotaryngja niemiec­ka jest bardziej francuską; Alzacja zaś — inaczej po­wiedzieć nie można, jest istotnie prowincją niemiecką, nie de nomine ale i de facto. Skoro mi tutejszy śred­niej klasy mieszkaniec, hardo odpowiadający po francusku na zagadnienie w mowie niemieckiej, tuż za ścianą mego hotelowego pokoju rozmawia sam na sam z żoną—po niemiecku, skoro tutejszy właściciel roli lub winnicy, z dziada pradziada tu osiadły, roz­mawia po francusku z rodziną swoją przy wspólnym stole obiadowym, a na przechadzce gdzieś, zapo­mniawszy się, zaczyna kląć — po niemiecku—toć przecie wnosić wolno, że istotnych, prawiecznych

cccii przyrodzonych niezmieniła tu w niczem ani 200-lctnia aneksja francuska ani 20-letnia aneksja niemiecka. Spytać nie raz ale dziesięć razy, ale sto razy: kto ten pan, a ów jegomość, a tamten znowu? Odpowie alzatczyk nieodmiennie: to pan X, pan pan Z! Spytać go dalej: to francuz? Odpowie: nie! Spytać go: więc to niemiec? Odpowie z równą sta­nowczością: nie! Pytasz po raz trzeci: więc kimże jest ów pan? Odpowiadają ci bez zajęku: to alzat­czyk l... Ile że siedzę tu w miejscowości z tłumnych pielgrzymek do cudownego obrazu Matki Boskiej słynącej, miałem przeto sposobność przyglądać się ludowi przybywającemu z dalszych i najdalszych na­wet okolic. Strój narodowy zaniedbany; gdzienie­gdzie tylko po wioskach kryją się malownicze pąsowe spódniczki i zielone (pąsowe noszą katoliczki, zielone protestantki), gorsety suto wyszywane i wielkie czar­ne na głowach kokardy. Zaledwie ubranie głowy gdzieniegdzie pozostało i dziwnie odbija od pospoli­tych, czasem pretensjonalnie “modnych” sukien wie­śniaczek. Tłum mówi między sobą, jak się rzekło, swo- jem narzeczem, często zaś bardzo złą nicmiecczyzną; zbliżyć się do grupy rozmawiających, lub przysiąść sic do wieśniaków w oberży przydrożnej, gdy tylko zwęszą cudzoziemca, natychmiast, jak paw' pióra, nuż roztaczać łamaną francusczyznę. To ich jozyk “od święta” i “od parady” i— “na pokaz.” #

Czytają tu potroszę wszędzie wychodzący w Strass- burgu, niezmiernie marnie redagowany dziennik, pół w języku francuzkim, pół w niemieckim. Połowiczny tytuł tego czasopisma brzmi : “ EUässer Journal und Niederrheinischer Kurrier. Journal d'Alsace et Courrier du Bas-Rhin* Pod draga połową wymienionego tytułu wychodził ów dziennik w tymże Strassburgu przez lat 85, z pełnym obecnym tytułem wychodzi tamże od lat 19-tu; to też na froncie czytamy: “19— 104 Jahrgang =19 — 104 Année.” Pozornie tekst niemiecki, jako rzekomo wierny przekład, niczem nie różni się od tekstu francuskiego i odwrotnie. Redakcja atoli uważa za stosowne “cieniować” umie­jętnie oba Jeksty, tak że tekst niemiecki sprzyja na­turalnie inonarchjij zaś tekst francuski głaszcze dy­skretnie upodobania i zasady czytelnika francuskiego. Dzięki temu “Żurnal” świetnie stoi i jednakowo podoba się lewicy i prawicy. A że w dodatku bawi temi kombinacjami swemi bezstronnego czytelnika— przeto czegóż chcieć wiecej?

Siwy koń, zaprzężony do hotelowego omnibusu, miarowym krokiem żwawo rusza po doskonałej, sze­rokiej, równej drodze; na kozłach alzatczyk o śnia­dej cerze i czarnych oczach (ta cera śniada i czarne oczy, nawet czasami piękne oczy, to tutaj chleb po­wszedni) klaska krótkim biczykiem, wiatr igra skó­rzaną zasłoną, zapuszczaną w wehikule od strony

Z notatek turysty. 11

północnej, i — wio! ho! w góry! Tuż za Ttirkhei- mem droga zaczyna piąć się, piąć się srodze. Za dwie godziny najdalej stanąć musimy na wysokości 658 metrów, przebywszy z 8 kilometrów drogi, Mój towarzysz, skrzypek strassburski, dowiedziawszy się w trakcie rozmowjr zkąd bogi mię prowadzą, wypuszcza jak gołębia z arki nazwisko — Paderew­skiego. Czy znam? A jakże. O, to wielki muzyk! Nie przeczę. Nie dawno — opowiada mój towa­rzysz— gościł Paderewski w Strassburgu, koncert dał, entuzjastycznie go przyjmowano. W Strassbur- gu, jak wiadomo, nauczycielem był konserwatorjum i najlepszą po sobie pamięć zostawił i jako artysta i jako człowiek. Kochają go tam ludzie dotąd szcze­rze i tak, ot, potrobzę, za swego uważają... nA Mierz­wiński ?” — zagaduję. “Ach, Mierzwiński— to żaden przedewszystkiem — artysta. Był, był nawet nie dawno w Strasshurgu u nas. Zapowiedział koncert, biletów nikt nie brał i koncert trzeba było odwołać. Strassburg ist ja etne musikalische Stadi} to muzykalne bardzo miasto — prawił mój towarzysz — i my na program z kilku aryjek ułożony złapać się nie damy.” Gadu, gadu... dalej, rozglądając się po gęstym jodło- wo-sosnowo-Iiściastym lesie, ciągnącym się wzdłuż drogi, zapadającym w jary, piętrzącym się na gór i skał załomy, falującym na wsze strony, raz pniami ocierającym się o nasz powóz, to smagającym go ga-

lęziami wierzchołków; fantastycznie po losie tym wije sie biała droga, nieodmiennie wyborna, gładka, twarda, przecinająca tu i owdzie rozsadzone wybiegi czerwony-ch skał.

Piękne są Wogezy, les Vosges (czytaj : Woż) jak się tu mówi, zaś Vasgenwald jak z emfazą mówią niemcy, nie chcąc nic słyszeć o nazwie francuskiej gór... rdzennie niemieckich ! Piękne są jakąś dziw­ną, nieco dziką pięknością, niewielu górom właściwą. Nietak może obficie lasem porośnięte, jak sąsiedni Schwarzwald, świeca nagicmi, błyszczącemi w słoń­cu wierzchołkami skał sinawych lub czerwoniawych. Zwłaszcza rozłożone nad ciemnemi od jodeł i sosen parowami, te łysiny górskie, o granitowych tonach, mają jakąś piękność poważną i surową. A i doliny inne tu jakoś niż wszędzie: cichsze, głuchsze, głęb­sze, jakieś niegościnne i nieprzystępne, jak lud, który je zamieszkuje. Po górach czepiają się tu i owdzie stare, jakby starsze jeszcze niż gdzieindziej, zwaliska i zwalisk szczątki, omszałe, poczerniałe. Lud miejscowy nazwy im daje dziwacznie brzmiące, przypomina jakichś legend okruchy, a całości tych legend nie szukać w przewodnikach. A i o ruinach wogezkich mało się mówi po świecie bożym, co uroku im przysparza. Wciąż dotąd jeszcze ludzie, w prze­szłości alzackiej rozmiłowani, wyławiają od czasu do czasu z gór tych i dolin fantastycznego aglomeratu

U'

jakieś nietknięte aparatem fotograficznym i opisem Baedekera, ślady siedzib hrabiowskich, rycerskich, pańskich. Szperacze ci, zapuszczający się, jak w krainę dziewiczą, hen, aż ku “czarnemu7’ i “białe­mu71 jeziorom, odkryli już rzekomo w niejednem uro­czysku szczątki druidycznyck ołtarzy, czemu profan niechętnie daje wiarę. I mnie też pokazywano takie druidyczne kamienie : parbleu, monsieur} en voulez vous} en voilà des pierres druidiques! — ale, jako w kwestjach tych niebiegły i sceptyk, zamilczeć wolę, gdziem nad niemi kiwał poważnie głową. Flora Wogezów — uboga, skąpa. Całą jej okrasą mnóstwo... kouwalji, rosnących dziko a tłumnie na szczytach, kilkuset metrów gęgających. Jedno z drugicm, dzięki może tej obfitości zwalisk i pewnej tajemniczości, gór tych pasmo otaczającej, Wogezy sprawiają wrażenie gór — starszych niż inne. Odnogi kolei żelaznych, wrzynające się dolinami we wzgórza, nigdzie całego ich pasma w poprzek nie przecinają; zda się, cofają się przed granitem, przed czeluściami jarów, jakby wzywając samego człowieka do zawrócenia z niebez­piecznej, niepewnej drogi. O hotelach szwajcar­skich, ba, szwarcwaldskich — ani marzyć. Turysta, nie zaopatrzony w zapasy, doskonale w Wogezach z głodu przymierać może. Poznałem tu kilku oko­licznych mieszkańców, którzy, na rodzonej ziemi, gdzieś w pobliżu jezior pogranicznych, dwa dni żyli

suchym serem, ofiarowanym im z laski przez gościn­niejszego nieco wieśniaka-górala ; dodajmy, że al- zatczyk w Wogezach bez żadnego skrupułu zdrożone­mu i głodnemu turyście nie zawaha się drzwi swej cha­łupy zatrzasnąć przed nosem.

Ale nam w tej chwili, to jest mnie i memu towa­rzyszom podróży, nie groziło żadne zaprzepaszcze­nie się w głębokich parowach skalnych, nie groził też nocleg à la belle étoile, nie groziło zbłąkanie się wśród wertepów górskich — dokuczał nam tylko... chłód, ale to chłód tak przejmujący, tak nagle spadły na nas, tak nieznośny, a tak, w miarę wznoszenia się wlokącego się powoli wehikułu, wzrastający stopnio­wo, żeśmy z powozu wysiedli i szli krok w krok za milczącym woźnicą, starając się w szybkości mu do­równać.

Nun vorwärts auf steileren Wegen,

Erklimmend Fels um Fels —

Der Waterproof wehrt nur dem Regen,

Doch fohlt mir der wärmende Pelz Î

■— zadeklamowałem poważnie.

Aha! Schmidt-Cabanisapan zna? Tom się nie omylił, przypuszczając odrazu, że pan coś z lite­raturą musi mieć wspólnego...

A że właśnie, o kilka kroków przed nami, rzucał się ze skały mały strumyk górski, towarzysz mój,

patetycznie do niego rękę wyciągając, wygłosił dal­szą strofkę:

Ich lauschte dor pliitscherndeii Welle,

Da zogr mir ein Wnnsch durch den Sinn:

Ach ! wiire doch heiss diese Quelle Und Arrac und Zucker darin !

Coś w rodzaju uśmiechu przemknęło po twarzy naszego woźnicy, alzatczyka. Zwrócił sio ku nam i nie rzekłszy słowa, bacikiem swym wskazał w górę.

Podnieśliśmy oczy w tę stronę. Przez otwór między drzew wierzchołkami, hen, daleko, wysoka po nad kłębami mgły, opasującemi górę, stała* prze­lotnym słońca błyskiem jaśniejąca, duża, biała, śnie­żna plama, liył to wierzchołek jednej z gór pobli­skich, cały śniegiem grubo przyprószony.

Tam padał śnieg przed chwilą — rzekł krótko alzatczyk, jakby usprawiedliwiając chłód, który nas przejmował.

I my tam jedziemy !

A tam.

Perspektywa niewesoła. Wygrzewanemu przed paru dniami dwudziestokilkostopniowem ciepłem na granicy szwajcarskiej wpaść oto niemal nagle—pod śnieżną zamieć... hm... było się nad czem zastano­wić. A wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, stra­ciwszy wśród skalnych załomów nawet widok daleki

na przypuszczalnie w tej chwili ciepły i słoneczny Tiirkheim.

Daleko to jeszcze?

Alzatczyk, istny czarodziej, znów podniósł bacik w górę. Przez wyłoni między dwoma wierzchołka­mi gór widniał z daleka, majaczył raczej, wysoko jeszcze, daleko... front biały jakiegoś sporego muro­wanego budynku. Zamajaczył, jak widmo zwodni­czej rusałki, i znikł, jakby zapadł się w las siny, w mgły, w skały. Mieliśmy czas zaledwie radosne “ach!” odsapnąć.

To Trois-Epis!!

Tak.

A daleko jeszcze?

Oho!

I jakby na spotęgowanie rozpaczliwości tego “oho!7’ — zasypał nas tuman drobnego, pomięszane- go z gradem, śniegu...

* * i *

Lat temu akurat pięćset, któregoś poranku majo­wego 1491-go roku, drogą tą właśnie, ścieżyną raczej ówczesną, pnąc się raźno pod górę, podążał na jar­mark do pobliskiego miasteczka, Niedermorschwihr, zacny kowal, z Orbey rodem, Teodor Schere.

A wiodła go droga mimo miejsca, znanego w okolicy pod nazwą posępnie brzmiącą.: Ort zum

todten Mann (dosłownie: miejsce zmarłego człowie­ka), ile że na tem miejscu właśnie, przed rokiem, któryś z wieśniaków padł, śmiertelnie przez żmiję ukąszony. Gdzie trupa znaleziono, leżącego pod dębem rozłożystym, tam na pniu drzewnym zawie­szono figurę niedużą, z gliny palonej, wyobrażającą Matkę Bolesuą, trzymającą na łonie zwłoki Chry­stusowe.

Schere, ujrzawszy święty wizerunek, ukląkł przed nim i gorąco modlić się zaczął. Aliści, gdy wzrok podniesie, światłość nieziemska go otoczy, zaś tuż obok dębu z figurą stoi Matka Boska, w jednej ręce trzy kłosy, w drugiej lodu bryłę trzymająca, Ja mère du Sauveur se présente à lui, reluysante d’une beauté por­table à la qualité de sa personne* — jak pisze Ruyr, kronikarz lotaryngski z początków XVIl-go wieku. “Synu mój, rzecze pani świata — mieszkańcy tej okolicy nieprawościami swemi zapalili gniew boży. Prośbami inemi gniew ów zdołam uśmierzyć, ale niecli się strzegą bezbożnicy! Skoro dalej trwać bę­dą w grzechach i występkach, spadną na nich plagi, których symbolem jest ten oto lód... jeśli zaś popra­wią się i pokutę czynić będą, tedy Bóg im całkiem przebaczy i nagrodzi ich żyznością i obfitością plo­nów ziemskich niebywałą, której symbolem te oto trzy kłosy, z jednej wyrastające łodygi. Ty zaś, Schere, jako żeś człowiekiem jest bogobojnym, idź

i opowiadaj ludziom, coś widział i coś słyszał z ust moiclu Zachęcaj ich do opamiętania się i pokuty!...”

Widzenie znikło. Przejęty cały, podąża Schere do miasteczka z mocnem póstanowieniem uczynienia zadość rozkazowi Marji. Aliści, gdy ujrzał tłum w rynku rozbawiony, zdejmie go strach, żali ci lu­dzie słowom jego uwierzą, żali nie wyśmieją go, po­czytawszy przygodę całą za zmyśloną, a opowieść dziwną za majaczenie warjata? Milczy tedy; kupuje zboże i zbiera się w powrotną drogę. Cóż się atoli staje! Oto, gdy chce wór ze zbożem na grzbiet ko­nia dźwignąć, w żaden sposób z miejsca ruszyć go nie może. Pomagają mu obecni — nadaremnie: wór jakby wrósł do ziemi. Bierze się do dzieła ludzi kilkunastu, co najsilniejszych — na cal woru ruszyć z miejsca nie mogą. Wtedy Schere przypomina so­bie obietnicę, Pani świata uczynioną, pada na kola­na, głośno przygodę swoją opowiada i obecnych do skruchy i poprawy zagrzewa. Uczyniwszy zaś to, na podziw całego tłumu, wór, przed chwilą tak opor­ny, zarzuca jedną ręką na grzbiet konia, i raz jeszcze przemówiwszy do obecnych, modląc się gorąco, a chwaląc królowe Niebios, odjeżdża w swoją stronę.

%

Wieść o cudownej przygodzie rozniosła się szyb­ko po całej alzackiej ziemi. Zagrzewany przez kapłanów lud jął wracać do bogobojnego życia

i sprawdziły się obietnice Marji: niebywała żyzność

i urodzaje obfite spłynęły na kraj nawrócony — kło­sy rozpleniły się w plon trzykrotny.

Tedy, aby pamięć cudownego wydarzenia utrwa­lić, postanowiło trzech zamożnych obywateli okoli­cznych, na miejscu, gdzie się Matka Boska kowalowi objawiła, wznieść kaplice. Zamiar ów bogobojny przyszedł do skutku w początkach 1506-go roku. Sumptem ichmościów pana Konrada de Rcuchen* Zygmunta hrabiego de Lupfen, kanclerza królewskie­go, oraz Wilhelma pana na Ribaupierre, Hohennegg’u

i Wassicheim’ie, stanął na wysokościach wogeskicli przybytek pański, gdzie na ołtarzu figurę cudowną Matki Bożej, tę samą właśnie, co na dębie przy­drożnym się znajdowała — umieszczono. Miejsco- wość zmieniła nazwę; Ort zum todten Mann zaczęto nazywać Notre-Dame des Trois-Epis (Matka Boska

o trzech kłosach), krócej zaś, jak i obecnie się mówi: Troia-Epis—Trzy kłosy; po niemiecku: Drei Aehren.

Od tej daty rozpoczynają się tłumne do święte­go, cudami wsławionego miejsca, pielgrzymki. Jakie koleje przechodził kościołek w Trois-Epis, długoby rozpowiadać. Dość, że pierwotna kapliczka zburzo­ną została przez szwedzką inkursję w 1682 roku, żc staraniem bogobojnego kanonika, Piotra du Lys, po­tomka brata Dziewicy Orleańskiej, kościołek z gru­zów dźwignął się znowu, że uratowana cudem z pło-

mieni staroświecka figura Matki Boskiej znów na ołtarzu spoczęła, że Piotr Du Lys klasztor przy ko­ściele fundował i zakonników kilku w nim osadził.

I wzrastała i wzmagała się cześć oraz rozgłos cudo­wnego miejsca daleko po za granice Alzacji; opieko­wali się niem dostojnicy kościoła i monarchowie. — Aż oto inne nagle nastały czasy. W 1793 roku rząd nowopowstałej rzeczypospolitej francuskiej zamknął kaplicę, zakonników klasztornych rozpędził, a zabu­dowania, to jest klasztor, oberżę i kościół, oraz przy­ległe ogrody i kawał gruntu do zakonników należące, jako własność państwową — na sprzedaż za sumę 3,950 franków wystawił. “Ognisko fanatyzmu” — jak Trois-Epis dekret rządowy nazywał — skazane zostało na zagładę. Losy atoli inaczej chciały. Na razie budowle, w ich liczbie kościół oraz grunta, na­był sekretarz rady miejskiej z Kaysersbergu imć pan J. 13. Petitdemange — władał atoli posiadłością ta swoją niezwykłą niedługo. Mieszkańcy pobliskiego miasteczka Ammerscliwihr, chcąc miejsce Bogu po­święcone dla czci Matki Boskiej zachować, złożyli żądaną przez rząd rzeczypospolitej sumę i od pana Petitdemange kościół, klasztor i grunta odkupili. P. Petitdemange ekscepował dla siebie tylko oberżę...

I dokonawszy dzieła, zacni mieszczanie amrner- schwihrscy nuż stosować w praktyce słuszne przysło­wie : “wolnoć Tomku w swoim domku”, to znaczy,.

%

otworzyli na oścież wrota kościelne i do miejsca cu­downego przystęp dali napo wrót pielgrzymom.

Je suis informó, citoyen, — pisze pod datą 26-go Thermidora roku IX rzeczypospolitej (14 Sierpnia 1801) prefekt Kolmaru do mora z Ammerschwikr — que des ministres du culte se permettent de l’exercer dans une ci-devant chapelle, située aux Trois-Épis; qu’ils y attirent une foule considerable d’assistants qu'ils y sont appélés au son des cloches, qu'enfin de­main, jour de la fête, dite l’Assomption, on se propose de faire dans ce b&timont des cérémonies du culte.... Je ne puis vous dissimuler ma surprise je vous re­commande de mander sur le champ près do vous le pro­priétaire delà chapelle dont-il s'agit, et de iui ordonner de la fermer.../

Atoli zbyt gorliwego prefekta zastąpił rychło no­wy, z Paryża z odmiennemi instrukcjami przysłany. Już agitowała się sprawa konkordatu ze Stolica Apo­stolską i na “nadużycia” w Trois-Epis praktykowa­ne, uważano już za stosowne patrzeć — przez palce.

I nadszedł rok 1804. W Styczniu, na usilne prośby gmin okolicznych, oraz instancję biskupią, pozwolo­no oficjalnie kościół w Trois-Epis otworzyć nanowo. Unia 2-go Lipca z kościołka w Ammerscbwihr, gdzie cudowna figura Matki Boskiej kilkoletnie miała schronisko, wyruszyła solenna procesja niosąc na czele ów mały, gliniany wizerunek Marji, przed któ­rym modlił się ongi Teodor Schere. Nigdy jeszcze

Trois-Épis nie widziały wspanialszej i tlumniejszej uroczystości. Na wielkim ołtarzu cudowny wizeru­nek umieszczono, i do dziś dnia, tam, w małym ko­ściółku na szczycie góry, korzą się przed nim piel­grzymi.

Klasztoru atoli nie wznowiono. W niedużym bu­dynku poklasztornym, do kościołka przylegającym, rezyduje obecnie kapłan wielce w okolicy całej po­ważany, le père Nicolas, wraz z dwoma wikarj usza­mi, którzy mu służbę bożą sprawiać pomagają. Tamże w archiwum klasztornem oglądać można sto­ry, bardzo stary manuskrypt na pargaminie kreślo­ny, z pierwszej połowy XYI-go wieku pochodzący, a z mnogiemi szczegółami opowieść obszerną cudo­wnego objawienia się Matki Bożej zawierający. Pod tekstem — niemieckim i łacińskim — nie podpisał się autor; czytamy tylko u spodu jego relacji proste słowa : Ora pro me peccatore (Módl się za mną grze­sznym). Zaś ktoby jeszcze dokładniej chciał poznać początek i dzieje wogeskiej Notre Dame de Trois- Épis, temu dzieło wspomnianego Jana Ruyr a pod tytułem: “Recherches des sainctes Antiquitez de la Vosge" polecani. Wyszła też bardzo treściwa ale bezkrytycznie na źródłach oparta książeczka pod ty­tułem: “Notice historique sur le pèlerinage de Notre- Dame des Trois-Épis” (Colinar, 1867). Skreślił ją

«

długoletni oficjant przy kościele w Trois-Épis, ksiądz J. Ferraris. *)

Wszystkie te atoli starsze i nowsze świadectwa oraz badania nie przeszkadzają, by Trois-Épis było zakątkiem znanym mało, na podziw mało, przez pa­nów turystów wojażujących po szerokich i dobrze utartych gościńcach świata. Dlatego z podwojoną gorliwością wybrałem się w tę stronę, jako że naj­pierw miejsce owe, cudami z dawna słynące oglą­dać szczerą chęć miałem ; powtóre nęcił mię zapo­wiedziany tam na drugi dzień Zielonych Świątek napływ pątników. Nadarzała się dobra sposobność, zaraz na pierwszym w Wogczach etapie podróżnym, zajrzenia w oczy — alzackiemu ludowi.

Ma też Trois-Épis reputację miejscowości korzy­stającej z dobrodziejstw świetnego górskiego powie­trza, przy pewnej hartującej surowości klimatu.

Hartowanie owo, jakem napomknął wyżej, za­częło się dosyć wcześnie — na połowie już drogi, wśród zamieci śnieżnej, która nam aż do samego progu gościnnego hotelu “Aux Trois Rois” towa­rzyszyła.

*) W notâtes niniejszej korzystałem z wydanego świeżo obszernego do drobiazgów dzieła J. Beuchot’a p. t. “Notro- Dame dos Trois-Épis dans la Haute-Alsace“. Rixkeim. 1891. Autor poddając źródła bardzo bystrej, krytycznej ocenie, ró­żni się vr wielu poglądach i twierdzeniach z ks. Ferraris'em.

Im bliżej celu podróży, tein słabiej jeszcze roz­winięta roślinność, zato krajobrazy coraz piękniejsze, przerzedza się wreszcie las, droga skręca się raz

i drugi w potężne załamania; poprzez gęsto sypią­cy grad ze śniegiem spostrzegamy nareszcie — dom ! Za tym domkiem drugi, potem trzeci; wicher dmie straszliwie, woźnica na wiwat strzela z bacika, mój towarzysz klnie, konisko sapie, grad brzęczy w pu­dlo wehikułu, kola skrzeczą po żwirze... Stop! Za- j echaliśmy.

Przyjęto nas po królewsku. W progu hotelu stał sam we własnej osobie pan Petitdemange, właściciel hotelu “Trois Rois77 i oberży pośledniejszej “Notre- Dame”, zaś szwagier właściciela trzeciego i ostatnie­go na tej wyżynie gościnnego przytułku, tytułujące­go się szumnie “Grand hôtel aux Trois-Épis71; doda­wać zaś chyba nie potrzebuję, że pan Petitdemange. jest w prostej linji potomkiem owego wspomnianego wyżej Petitdemange'a, który oberżę przy klasztorze za czasów Rewolucji kupiwszy, dynastję oberży­stów w Trois-Épis ufundował. Obok pana Petit- demange'a — pani Petitdemange ; na flanku trzy w rozkwicie pierwszych życia wiosen panny Petit­demange (les Petitesdemanges), a w oknie mała wnu­czka pana Petitdemange, la petite Marta, milutkie dziecko, osierociałe przed rokiem po stracie matki.

Dwie służące, Marie i Louise, rzuciły się ku naszym tlomokom.

Vite, une chambre pour monsieur ! Oh! le froidl oh ! le mauvais temps I

Pierwsze moje słowo było: “Koniaku 1”

* *

*

Gdyby kto po całych Wogezach szukał ze świecą miejsca na... majówkę, dogodniejszego nie mógłby znaleźć jak tu właśnie, n!>. jednak, jeżeli na majów­kę wybrało się niezbyt liczne towarzystwo.

Wyobraźmy sobie wśród gór gęsto lasem aż po same wyżyny porosłych, tu i owdzie nagim skali­stym bokiem świecących — rozesłany na płaskim je­dnej z nich wierzchołku, zielony obrus murawy. Na tym obrusie, mającym może z kilkadziesiąt najwyżej sążni kwadratowych... szaro-czerwoniawy, niski, bez wieży żadnej, podłużny kościołek, stary zupełnie, z wypłowiałym i poczerniałym na poły dachem;

o staj parę opodal okazały hotel, bez stylu, duży, tuż nad samem urwiskiem tej górskiej płaszczyzny mi- njaturowej ; w bok od niego drugi hotel skromniej­szy nieco; za kośeiołkiem skromna już zupełnie oberża, głównie dla okolicznych pielgrzymów prze­znaczona; między temi głównemi zabudowaniami oto mały domeczek z widniejącym nad drzwiami na­pisem : “Articles de pieté Tabac, cigares”, potem

coś w rodzaju stodoły, niżej nieco domek gdzie mie­ści się poczta i podobno telegraf—zaś na wysko­kach gór skalistych, po obu stronach tej osady, wi­szące wśród zieleni dwie, nawet wcale ładne, wille. To i wszystko.

Rozglądając się powoli w szczegółach, spostrzeże­my, że między kościołkiem a perłą Trois-Epis, hote­lem “Pod trzema królami”, jest coś w rodzaju placy­ku, nieprzymierzając, jak w miasteczkach naszych fo­rum jarmarczne. Tu, w czasie dorocznych uroczystości

i pielgrzymek, rozbijają swe namioty wędrowni han­dlarze, a ludek boży chodzi sobie po piętach w kół­ko. Przedłużenie kościołka stanowią dawne zabu­dowania klasztorne, z korytarzem i celami; to obec­nie plebania, rezydencja stała, zimą i latem, ojca Mi­kołaja. Przy plebanji ogródek. Xa widnem miej­scu, do muru kościelnego przybita skrzynka do li­stów, okrutnie niebieska śwTieżem malowaniem, dzi­wnie wśród tego otoczenia nieswojsko i pretensjonal­nie wyglądająca. Drogi biegną z głównego placyku na trzy strony, nieodmiennie w dół spuszczając się szybko: jedna, świeżo przezemnie przebyta, prowa­dzi ku Tiirckbeimowi; draga biegnie stokami gór na zachód, w dolinę Mtinsteru; trzecia zwraca się na północ, zapada się w jary i dosięga, na skraju Wogezów, miasteczka Ammerschwihr. To trzy ar- terje komunikacji ze światem bożym. Wille, które

Z notatek turysty. 12

się na skrzydłach osady spostrzegło — to dwie damy wielkokwiatowe, co usiadły sobie na stronie, nie- chcąc bratać się z gawiedzią. Jedna z nich do na­jęcia; polecam ją młodym małżeństwom na miodowe miesiące, gwarantując za ciszę absolutną i spokój ; drugą wybudował sobie jakiś zamożny strasburski obywatel i spędza w niej lato z rodziną.

Jedno z drugiem — zakątek, jak wymarzony. Kie męcząc się, powoli, zrywając pełnemi garściami konwalje po drodze, wejdźmy na wierzchołek naj­wyższej góry pobliskiej, na Galz (mniej-więcej 800 metrów), aby à vol d'oiseau przyjrzeć się okolicy. U stóp naszych bieleją dwa hotele w Trois-Épis, a tuż przed niemi rzuca się w dół kaskadami ciemny las, łamiąc się fantastycznie po stokach górskich; na drugim planie dolina Mtinsteru, po której wije się wąski pasek srebrzystej rzeki Feclity, dolina na za­chodzie żwęża się, zacieśnia, ginie wśród gór, i tylko po bielejącym nagle dymku pociągu śmigającego da­lej i dalej, domyślasz się, że tam gdzieś szczelina być musi, kędy się on przedostanie; za wąską doli­ną nowe pasmo gór, tylko już nie tak wysokich, upstrzone gdzieniegdzie szczątkami baszt zwalisko- wych, a po za tem pasmem gór, szmata, jakby ba- reliefowanej karty południowych Wogezów, i hen, hen, na ostatnim planie, w sinej mgle, białe Alp wierzchołki, błyskające w słońcu pogodnego dnia —

kiedy niekiedy. Na wschodzie, jak okiem sięgnąć dolina Renu, zamknięta ciemnemi, zygzakowa tem i sylwetkami Szwarcwaldu; w północnej stronie, przy zupełnej pogodzie, dostrzedz może bystre oko strzelającą z równiny linję strasburskiej wieży kate­dralnej...

Okrążmy Trois-Épis i wstąpmy na inną wynio­słość, na t. zw. “Rocher du Corbeau” albo, jak kto clice, na “Rabenfels”. Jesteśmy nad parowem, któ- rego głębią wije się droga wiodąca do Animer- schwihr ; za parowem trzy białe plamki na polance wśród lasów : to zabudowania w Trois-Épis — a do­koła las, las i las w najfantastyczniejszych załama­niach, zaś na lewo otwierają się gór zwarte gromady ; i przez otwór ów widzimy w perspektywie dolinę Renu, miasteczkami usianą.

Nie omińmy też tak zwanego “Frauenkopfu”. Tam usiąść i marzyć z twarzą zwróconą ku granicy fran­cuskiej, co biegnie ot tuż niedaleko wierzchołkami tych sinych gór, falujących przed nami na hory­zoncie.

Gdziebądź się zwrócisz — spacer prześliczny ; gdziebądź spojrzysz, piękny, trochę dziki, trochę po­nury, ale spokoju pełny krajobraz.

Ale oto dzwonek zatętniał tam, tam daleko, le­dwie dosłyszalny. Sądzisz, że to ojciec Mikołaj na nieszpory wzywa? o nie! to pan Petitdemange ob-

12"

wieszcza światu, że goclziua kolacyjna już blisko. Punkt o pierwszej obiad, o szóstej kolacja przy table d’hGte'cie; zegarek śmiało zostawić można w domu.

Nieszpory tu wogóle w zwyczaju nie są. W po­wszedni dzień msza o siódmej; w niedziele i święta jedna o siódmej, druga, z kazaniem, o dziewiątej — ojciec Mikołaj taki już zaprowadził porządek, a kon­serwatystą jest z przekonań i zasady. Wcześnie tedy wstać musi, kto mszy bodaj koniec chce za­chwycić.

Kościołek niewielki, schludny, świeżo parą malo­wanych okien przystrojony; dużo wotów i obrazów pobożnej fundacji. Cudowny wizerunek Matki Bo­skiej, zwłoki Chrystusa trzymającej, tak nieduży, że blisko podejść trzeba, aby go widzieć dokładnie. Robotę z XV-go wieku poznać od razu; wysokość całej figury 40 centymetrów; jest to tak zwany “hautreliet',łl zastosowany właśnie do umieszczenia w niszy lub kapliczce; z gliny palonej, polychromo- wy, tu i owdzie złocony. Umieszczono go w wiel­kim ołtarzu nad cymborjum. Pomimo iatalnej nie­pogody, do dwóch tysięcy pobożnych zgromadziło się drugiego dnia Zielonych Świątek do Trois-Epis,. ze wszystkich stron Alzacji. Rzecz prosta, część ich zaledwie pomieścić mógł kościołek; reszta słu­chała nabożeństwa stojąc extra muros. Docisnąłem się do wnętrza. Ksiądz bardzo pięknie kazał po nie­

miecku przez całą godzinę... Wielkiej pobożności, tej szczerej, naiwnej, a głębokiej pobożności naszego Judu, nie spostrzegłem; co prawda, lud alzacki tak powolny, skryty, mało udzielający się, skąpy w ze- wuetrznych objawach, że może pod chłodną tę po­wlokę nie potrafiłem zajrzeć od razu. Mniejsza zresztą o zewnętrzne objawy. Sądzę że i moja mo­dlitwa, bodaj czy nie poraź pierwszy wyszeptana w alzackim tym kościolku, również dobrze przyjętą została jak owo niemieckie kazanie, jak francuskie śpiewy i pacierze w alzackiem starodawnem, ludo- wem narzeczu...

Griins Gott!—wita lud tutejszy przechodnia, jak wszędzie w południowych Niemczech, i rzekłszy owo “Niech będzie pochwalony!77 — po niemiecku, zagaduje cię wnet—po francusku.

U nich tak.

W dzień świąteczny, zwłaszcza gdy “fest77 w Trois-

t

Epis i pielgrzymi nadciągają gromadnie, w hotelu “Pod trzema królami” zapauowuje ruch niezwykły. Ho też i hotel to nie jak wszystkie inne hotele gór­skie; to przedewszystkiem wiejska — oberża, auster- ja, nie delikatnie byłoby powiedzieć trywialnie: karczma.

Najpierw; tedy uprzedzić muszę, że najwybred­niejszy turysta znajdzie w nim wszelkie wygody; przedewszystkiem pokój czysty, jasny, z dobrą po-

¿cielą. Jest nawet pokój jeden, jedyny—opalany za pomocą mikroskopijnego żelaznego piecyka, Apartamenta dla gości stoją przez zimę całą pust­kami; państwo Petitdemange, nieopuszczający przez rok okrągły wzgórza, mieszczą się na dole i, rzecz prosta, pieców u nich nie braknie. Gdy atoli chłód gości przyciśnie, tam, na picrwszcm i drugiem pię­trze, całe rcfugium... spacer forsowny i koniak. Ale zato powietrza, przepysznego powietrza, bez granic i miary. Pokój każdy ma rodzaj balkoniku, z któ­rego widok wspaniały na wertepy leśne i górskie — a gdy się rano, raniutko, drzwi tego balkonu otwo­rzy, oderwać się trudno i od widoku i od powietrza!

A dopieroż gdy mgły Jeżą w około, że zda się hotel cały w nich pływa, jak stog siana uniesiony powodzią! Delicje! Z Trois-Epis, zatopionem na poranku we mgłach podchodzących pod same balko­ny i okna, rywalizować tylko może normandzki Mont St. Michel, gdy tę fantastyczną wyspę morze /bałwa­nione nocą opłynie.

W dzień pogodny życie gości, do Trois-Epis na miesięcy parę przybyłych, skupia się na wielkim, pięknym balkonowym tarasie, ciągnącym się na dłu­gość całego parteru od strony przeciwległej kościoło­wi, to jest od strony “widoków.77 Tam wypoczywa się po odbytych świeżo przechadzkach, tam pije się kawc poobiednią (nieodmiennie z kilku kroplami lul>

kieliszkiem kirsch'u, który tu koniak zastępuje), tam gawędy wśród kółek i kółeczek towarzyskich, tam czytanie — od deski do deski—jedynej w Trois- Épis gazety udzielanej gościom gratis, nieśmiertelne­go dwuimiennego “Elsässer Journalu” czyli “Jonr- nalu d'Alsace.71 W dzień słotny skupiają się wszyscy we wspólnym salonie lub we wspólnej sali, w jedy­nych ogrzewanych apartamentach.

W dzień świąteczny, lub w uroczystości piel­grzymkowe, stali hotelu “pensyonarze” to jest ei, którzy na dłuższy czas tu przybyli i pension w kwo­cie pięciu marek dziennie od osoby opłacają—scho­dzą na plan drugi. Hotel zalewają przybysze chwi­lowi, pątnicy (zazwyczaj włościanie okoliczni), spa­cerowicze, mieszczanie ze Strassburga, Schlettstadtu, Kolmaru, MUlhuzy, którzy dni świąteczne wycieczką do Trois-Épis zapełniają, turyści wspaniale wygląda­jący w swych “getrach,” z rańcami na plecach, z tor­bami podróżnerai, okutemi kijami, którzy popas w Trois-Epis odbywają, lub posilić się tu “na zapas” przybyli; jednem słowem — tłum. Wszystko to zwala się do sali jadalnej, siada gdzie kto dopadł do miej­sca, ucztuje godzin parę przy table-d'hôte, wypija moc wielką wina miejscowego, bębni w cierpliwy bilard, gwarem i hałasem zapełnia hotel cały. Rozu­mie się, w chwilach takich, pan Petitdemange, i pani i panienki i zwinne Marie oraz Louise w ferworze

okrutnym. Obsłużyć trzeba paręset, czasem do pię­ciuset osób i to nietylko przy table-d'liGte'cie, aie i w tak zwanej “auberge,” to jest izbie parterowej tegoż hotelu, gdzie się skupia jeszcze mniej wykwin­tne towarzystwo. Usługi męskiej niema; sani jedyny reprezentant płci silniejszej, pan Petitdemange, krzą­ta się jak w ukropie, ale — ale — cały porządek do­mowy spoczywa na barkach trzech panien Petitde­mange, którym, na tcm miejscu, niech mi wolno będzie publiczny hołd złożyć. Takich skrzętnych, zapobiegliwych, uprzejmych, zwinnych, a pracowi­tych gospodyń daleko szukać i znaleźć nie wszędzie. To też nie dziw, że w księdze gdzie się] przelotni

mówiąc nawiasem, od pierwszej do ostatniej karty, na spisie obejmującym szereg lat długi, ani jednego polskiego nazwiska nie wyczytałem ; że w księdze tej wierszem i prozą, po niemiecku i po francusku,

o trzech nadobnych pannach Petitdemange wspomina się często :

Sur uno tige sans épines,

J'ai vu d*un regard ébloui Fleurir trois belles églantines...

Nie potrzebuję czytać dalej... to o nich mowa.

Tłum gości,—od których stronili pensjonerzy, skupieni w gromadkę na rogu wspólnego stołu, lub

w pokoikach swych zamknięci, — pomodlił się, wy­słuchał mszy w kościele, zmiótł obiad, przeszedł się po górach, odetchnął świeżem powietrzem, pośpiewał, pohałasował; wieśniacy rozsypali się pieszo po dro­gach, omnibusy hotelowe zajechały (omnibusy! — ¿es voitures — powiadają tu nie bez pewnej emfazy), zapakował się w nie komu spieszno na pociąg tiirk- heimski i wio, ho ! na. dół, w dolinę... W Trois-Epis przycichło, zgłuchlo—wszystko wróciło do codzien­nego, normalnego porządku. Marie i Louise krzą­tają się po pustej sali obiadowej, sprzątając szczątki hucznej i tłumnej biesiady; pensjonerzy powoli, nie­śmiało, jak gołębic z arki po potopie, ukazywać się zaczynają na tarasie i uśmiechnięci, zadowoleni że “burza przewyła” witają się jakby po długich dniach rozłąki.

*

Przy kolacji jesteśmy znów — en familie.

Dokoła hotelu wyje wicher, kłębią się mgły, deszcz w szyby siecze, od czasu do czasu grad brzę- knie w okno — a nam, skupionym przy stole, nad talerzami gorącej zupy, zaciszno, ciepło, wygodnie. Xiewielu nas. Lody dawno przełamane i zapoznanie się przyszło łatwo; wyglądamy wszyscy potroszę jak rozbitki rzuceni na jakąś wyspę od świata daleką. Jest nas ogółem osób z tuzin przy stole. Więc naj­pierw ja i towarzysz mój muzyk strasburski, potem przemiły człowiek, gorliwy badacz Alzacji, podszyty

doskonałym kompanionem, autor kilkunastu przewo­dników po zakątkach ojczystej swej ziemi, wiecznie z notatnikiem w ręku włóczący się po okolicznych górach, zapisujący, szkicujący, notujący, literat zc SchlettstadtU; pan Reinhard, niemiec z nazwiska,, francuz z duszy, a alzatczyk z urodzenia, dodam — kawaler pomimo dobrej pięćdziesiątki; potem potęż­nej tuszy jegomość, ciężki, powolny, mówiący rów­nie fatalnym akcentem tak w niemieckim jak francuskim języku, j>ur sany alzatczyk z cechami wy- bitnemi germańskiej rasy, właściciel winnic gdzieś niedaleko oraz — żony, również okazalej jak on sam, wiecznie mężem i robótką ręczną zajętej ; potem pan sekretarz merowstwa z Hagenau (Lotaryngja) z żoną—młode małżeństwo urządzające sobie wy­cieczkowe krótkie wakacje, a złą pogodą w Trois- Epis po drodze wstrzymane, przyjemni ludzie i pan i pani, zwłaszcza sama pani, brunetka z pięknemi, żywemi oczami; potem cała duża rodzina ze Stras- sburga, więc i mama i ciocia i jeszcze jedna ciocia i kuzynka stara panna i dzieciarnia, wśród której chłopak szesnastoletni, monsieur Gćorge, passjono- wany fotograf-amator, i panieneczka też może sze- snastoletnia, srodze eveilUe, sprytna i ożywiona.

Pierwsze strzały rozmowy padają nieodmiennie z flanka, gdzie ja z “kolegą” szlettstadzkim rozpo­czynam zaraz przy drugiem daniu dysputę... o ttismar*

ku. Przezacny p. Reinliard zrywa się, rzuca, zabiera się z talerzem i kieliszkiem od stołu, zaklinając, aby na litość boską, przy jadle i napoju nie wszczynać rozmowy — politycznej, bo spokojnie jeść nie może. Tedy imiech; — do rozmowy mięsza się mój sąsiad z prawej strony, muzyk, utrzymując, że jeżeli o “liar- monję71 chodzi, to on jako znający wybornie jej pra­widła, chętnie ofiarowuję się harmonję zaprowadzić. Odzywa się nasz opasły właściciel winnic. Ho! człek bywały, był nawet raz, raz jedyny, aż... w Galicji, gdzie towarzyszył koledze (jakiemu koledze dowie­dzieć się nie mogłem) jadącemu tam aby w jakichś wielkopańskich dobrach ubić korzystny leśny interes. Interes rozchwiał się, ale zostały memu alzatczykowi wspomnienia—na całe życie. “Bogaty kraj—po­wiada— piękny kraj, ale nie eksploatowany, niewy- zyskany... marnuje się tam wszystko... i nafta... i węgiel... i lasy. Eh! co mi to za kraj, co nieumie bogactw swych przyrodzonych wyzyskać!... To jak włosi. A zna pan Włochów?...71 Itak dalej, tak dalej nieśpicsząc się, ciągnąc przez nos wielkie odsapnięcia, poważnie gestykulując ręką, a brwi podnosząc na czoło, jedzie mój alzatczyk z Galicji do Włoch, z Włoch napowrót — do winnic swoich. Bo od win­nic swoich zacząć i na winnicach skończyć musi. Zupełnie jak nasz szlachcic z pszenicą. Deszcz leje- o! to bardzo dobrze — powiada — winnice deszczu

potrzebują. Pogoda: o! to bardzo źle — powiada — winnice i tak powysychały. Deszcz i pogoda, cztery pory roku, mają dlań znaczenie jedynie w stosunku do winnic. Co mu z pogody, skoro pogoda winnicom nie dogadza? Co mu po pięknej wiośnie, jeśli win­nice domagają się chłodów" i ulewy? W długich rozmowach z tym alzatczykiein, którego pozwalam sobie za typ uważać—znalazłem zadziwiające lekce­ważenie dla... słabych, biednych i niezaradnych. Nuta ta surowego utylitaryzmu, bezwzględnego potę­pienia dla zmożonych w walce o byt, dźwięczy tu i dźwięczy w Alzacji, czasem wybija się brutalnie na wierzch up. w rozmowie z jakimś mieszczaninem z małego miasteczka, to zuowuż ma cechy naiwnej szczerości (wśród ludu), to zuowuż ostrożnie w piękny ukrywa się frazes — ale jest, jest zawsze i wszędzie. Ten gruby materjalizm i utylitaryzm, poszanowanie dla nieuniknionych rezultatów walki o byt, wiele osz­czędziły alzatczykom... przykrości w ostatnich latach. Pod rządem niemieckim fabryki ich, kopalnie i ręko­dzieła prosperują, winnice wydają równie jak pod Hagą francuską wyborne wina, dobrobyt chyba jesz­cze wzrasta, spokój mają zapewniony — czegóż chcieć więcej? Trudno zaiste alzatczykowi w takich warunkach nie godzić się z losem. Braknie im jednej tylko rzeczy — niech się nikomu dziwnem nie wyda­je— braknie im: francuskiego języka. A oto. Alzat-

«

czyka językiem rodzinnym, mową ojczysta, jest ję­zyk niemiecki; przywykł on atoli ten swój język niemiecki, używany codziennie, pozbawiony dlań uroku, uważać za coś pośledniejszego niż język fran­cuski, w którym otrzymywać przywykł — rządowe zlecenia, rozkazy monarchów, wiadomości stołeczne. I oto nagle przychodzi doń urzędnik pruski i gada mu — po niemiecku. Ależ,'na miły Bóg, ta nieiniec- czyzna nic a nic mu nie imponuje, to zupełnie jakby jego własna żona doń mówiła! I alzatczyk krzywi się na tę niemiecozyznę. Tęskno mu do dźwięków paradnej, odświętnej, uroczystszej, bardziej elegan­ckiej, wykwintniejszej mowy francuskiej. Język francuski ma dlań urok (prestige) wyrobiony, wy­rabiany przez dwa długie wieki—językiem zaś nie­mieckim mimowoli lekceważy. Dlatego to wśród ludności tak istotnie, z duszy i serca deutschyesinnt, to jest sprzyjającej nowemu porządkowi rzeczy, posłuch tak łatwy znajdują agitatorowie francuscy, dlatego po prostu, że przemawiają do alzatczyka paradnym, wspaniałym, czczonym i poważanym językiem fran­cuskim. Niech prusacy zaczną do alzatczyków mó­wić po francusku, akurat to co obecnie mówią do nich po niemiecku, a ostatni ślad jakiegobądź niezadowo­lenia zniknie w VYrogezach.

I rozmowa przy stole zatacza coraz szersze i szer­sze koła — rychło mówi stół cały, krzyżują się zapy­

tania, odpowiedzi, nawet ciche toasty a parte, co nie­zmiernie przyśpiesza wysuszanie obowiązkowej pół­litrowej butelki wina. Więc pojawiają się na stole butelki nowe. Pić można śmiało: wino wyborne, czyste, zdrowe i — tanie. Z jednym tylko “TUrk- heimerem,, poczynać sobie należy ostrożniej, bo ogień ma utajony i silę powoli ale skutecznie dzia- łającą.

A Marie i Louise — jedna stale po francusku i tylko po francusku mówiąca, druga zaś niegardzą- ca od czasu do czasu niemieckim językiem — uwija­ją się z półmiskami, których nieodmiennie sześć idzie na stół obiadowy i sześć na kolacyjny.

I któraś z panien domowych przystanęła tuż bli­sko i już do ogólnej rozmowy wciągnięta. Aż i zmierzch zapadł zupełny nad chrupaniem desero­wych ciastek. Zapalono lampę u sufitu — a zaś w piecu cicho ogień zahuczał. Damy i dzieci cofnęli się od stołu do swych pokojów. My, to jest mój ko- lega-literat, towarzysz-muzyk, plantator winnic, se­kretarz merowstwa i ja zapaliliśmy cygara, i łokcie na stole, pykając dymkiem w górę, dalej gadu, gadu...

Rozmowę, dotąd stricte francuską coraz gęściej zaczynają przeplatać słowa i okresy niemieckie. Par- bleu! aliści oto i wszyscy już mówimy, nawet coraz głośniej — po niemiecku. Napróżno mój kolega za­

wraca w dawne tory, a i ja sam rozmyślnie, nie bez odcienia złośliwości, puszczam nagle w gwar dyspu­ty frazes francuski — nadaremnie... razem z poufno­ścią, serdecznością i zarzuceniem wszelkiej pozy, wzięła też górę i w mowie — przyrodzona natu­ralność.

Gdzie panowie pić będą kawę ?

W cieniu, co osiadł dokoła całej sali, zarysowuje się w drzwiach postać Marie, a w ręku jej błyska tacka i dzwonią na niej cichutko wysokie z kawą szklanki.

A może przy kawie partyjkę bilardu, co, hę?

Wiadomo — muzyk. Gra na każdym instru­mencie i cennego w nim przez cały czas pobytu w Trois-Epis miałem partnera.

Rusza tedy całe towarzystwo do bilardowej przy­ległej sali.

Bilard, jak się rzekło, — do rozporządzenia go­ści gratis. Graj ile się podoba; opłata od godziny lub partji rzecz w Trois-Epis jeszcze nie znana.

Sala bilardowa jest zarazem salą bufetową. Za tym bufecikiem, dzienne sumując rachunki, zebrały się trzy panny domu i przyglądają się zapasom ka- rambolowym. Kto nie gra, przystaje przed tym kontuarem i w gawędkę się zapuszcza. Pan na win­nicach każe sobie podać — piwa, mój muzyk też nie od tego, ja i pan sekretarz zostajemy wierni kawie,

z tą tylko różnicą, że ja z koniakiem, on z kirschem ją pije, dogadując mi nieustannie przezwiskiem “morutieur au cognwP, którem mię w Trois-Epis wy­posażono. Bóg świadkiem, nie ja, lecz — chłody te­mu winne.

Cicho, niepostrzeżenie, upływa wieczór, jakby jakiś wiejski wieczór gdzieś w zacisznym, wśród pól i lasów dworku gościnnym, gdzie się kilku sąsiadów zjechało.

Z przyległego pokoju ozwaly sic dźwięki forte- pjanu. To pan Reinhard wymknął się niepostrzeże­nie i zwykłe swe wieczorne rozpoczął granie. Nie biegle gra, ale przyjemnie, rozmaite z rozmaitych “sztuk” mięszając z sobą wyjątki. Fortepian też w salonie do usług gości, a nie pamiętam, aby mi muzyka fortepjanowa przyjemniejszą była kiedy, jak wśród owej ciszy wieczornej hotelu “Pod trzema królami”.

Gdy kto wszedł do saloniku, pan Reinhard prze­rywał granie; mnie tylko, jako koledze, wolno było wejść i usiąść pocichutku opodal. Z pokoju bilar­dowego dolatywały do nas strzępki rozmowy, cza­sem suchy trzask bilardowych kul się ozwał — gra­jący przerzucał się z Mozarta do Mendelssohna, z Mendelssohna do Verdiłego, jak mu tam akord związał się przypadkowo z akordem. Czasem jam mu poddał jakąś arję lub “kaw-ałek”.... I fantasty-

»

cznie, jak jego muzyka, wyglądał sam mój ten alza­cki kolega. Nie zapomnę cliyba nigdy jego twarzy

o oczach zmrużonych pod okularami, z wysoko sto- jącemi nad czołem siwerai włosami, o ¿ciągłych ry­sach, niepięknych, ale dziwnie sympatycznych... W pulzmroku tonęła postać cała, szarzejąc szarym tuźurkiero, a cicho z pod palców szły dźwięki za dźwiękami, rozchodząc się łagodnie po pustym po. koju. Lampa migotała u sufitu. A gdy kolej przy­szła na “Don Żuana”, tośmy się — i grający i słu­chający — ot; tak sobie, rozmarzali na dobre. Nie potrzebuję dodawać, że kolega mój wiersze pisze...

Żywiej zamienione słowo przerywało muzykę. Kończyliśmy głośno myśli wysnuwane przed chwilą.

Raz mi się, w przerwie takiej, kolega zerwał ży­wiej z krzesełka od fortepjanu tym zwykłym swoim nerwowym ruchem.

Mam tu coś dla pana — rzeki — ale, proszę, niech to zostanie między nami, — tu*, nie chciałbym naszemu wspólnemu znajomemu, temu muzykowi, przykrości sprawić...

Dobył z kieszeni w pół złożoną dużą ćwiartkę pa­pieru ; wcisnął mi ją do ręki.

Zachowaj pan to, proszę, na pamiątkę...

I urwał, jakby go coś nagle za gardło ścisnę­ło i — wyszedł spiesznie.

Z notatek turysty. 13

Rozwinąłem ćwiartkę ciekawie. Był to wiersz odbity autograficznym sposobem, otoczouy winietką z wyobrażeniem Dziewicy Orleańskiej, konno, ze .sztandarem w ręku. “Prière à Jeanne d’Arc” — brzmiał tytuł, wiersz zaś zaczynał się od słów:

O ! sainte Joannę d’Arc, ange de délivrance,

Vierge apparue au jour du suprême danger,

Qui sur son conquérant as reconquis la France Et chassé de son sol le vainqueur étranger,

U spodu data pamiątkowa kiedy i gdzie wiersz ów był napisany:

Domromy-la-Pucelle, le 12 Août 1880.“ Litografowano — w Nancy.

* *

*

Jest we Frankfurcie nad Menem hotel wr środku miasta, przy Steinwegu, hotel zwany “Pod łabę­dziem’1 (Zum Schwan), a w hotelu tym, szczycącym się najlepszą opinją, oraz wykwintną kuchnią, jest pokój, zwykłym, porządkowym opatrzony numerem. Apartament ów pierwszo-piętrowy, złożony z saloni­ku i dwóch pobocznych gabinetów, na pozór tem tyl­ko różni się od innych hotelowych saloników i gabi­

netów, że za dobę w nim spędzoną płaci się trzv razy więcej niż za gościnę w pokojach sąsiednich; mianowicie okrągłych trzydzieści marek. Na salo­nik ów jednak zawsze amatorów, zwłaszcza latem, gdy cudzoziemcy przez miasto przeciągają, znajduje się sporo. Ha, o mały włos, żem ja sam, fantazją jakąś a Vanglaise wiedziony, w pokoju tym nie za­mieszkał; niestety, źle trafiłem — właśnie anglik ja* kiś go zajmował i zadowolnić się musiałem defiladą mimo drzwi zamkniętych.

Do widzenia w nim mało, aczkolwiek meble z miejsca nieruszone od lat dwudziestu... jakby w ja­kiem pamiątkowem sanktuarjum. Ale o meble te właśnie i o ściany chodzi.

W apartamencie tym, mianowicie w środkowym saloniku, na stole dotąd na środku pokoju stoją­cym — podpisany został pokój frankfurcki, przyłą­czający Alzację i Lotaryngję do nowo powstałego państwa niemieckiego.

I dlatego to Avłaśnie doba w nim spędzona... na dumaniach, kosztuje 30 marek, i dlatego to nigdy nie braknie jakiegoś anglika-amatora, lub niemca- patryoty, który funduje sobie przyjemność wypicia rannej kawy przy historycznym stole, wśród histo­rycznych ścian, sam na sam z historycznemi wspo­mnieniami.

Dotąd pojąć nie mogę dlaczego, dla dokonania tak historycznego i wielkiego aktu, wybrano wła­śnie — hotel... choćby frankfurcki, choćby nawet szczycący się tak dobrą opinją i tak wykwintną ku­chnią jak gospoda “Pod łabędziem’’? Zaliż braknie w Niemczech zamków, pałaców, ratuszów wreszcie? ba, zaliż nawet nie można b3rło dźwignąć na pocze­kaniu specjalnego gmachu, coby pamiątką pozostał na wsze wieki tak wielkiej chwili ? I nic mi uie im­ponuje opowiadanie obcrkelncra z hotelu “Zum Schwan”, że podówczas piętro całe zamknięte była dla publiczności, że panowie stojący na czele pań­stwa mieli święty spokój i — prześwietne obiady.,, że... i t. d. i t. d. Imponuje mi tylko potęga jedne­go pociągnięcia pióra, co o losie setek tysięcy ludzi stanowi.

A i nawet stary Ren, dzięki temu pociągnięciu piórem w hotelowym pokoju frankfurckim, stał się czysto niemiecką rzeką. Przychodzi mimowoli na pamięć co przed kilkunastu, może więcej, laty pisał francuski publicysta Weiss, sam alzatczyk: “Skąd się nagle u nas, francuzów, wzięło to wielkie ukocha­nie Renu? Zaśpiewał Musset, ktoś tam jeszcze bąknął kompliment staruszkowi — i na tem koniec. A niemcy ? Co za mnóstwo pieśni, co za mnóstwo opisów! Ren z ust nie schodzi poetom, a lud pieśni

o nim układa i śpiewa. Niema zgoła na świecie rze-

ki tak opiewanej, tak opisywanej entuzjastycznie szczegółowo jak Ren — w Niemczech. Zaiste, to ich rzeka, nie nasza.n Tak mniej-więcej pisał Weiss przed laty, a dziś bodaj słowa jego wróciły w pa­mięć francuzom, bo piszą wciąż, piszą i mówią, śpie­wają i deklamują o Alzacji i Lotaryngji, jakby zre­wanżować chcieli obojętność długoletnią dla tych prowincyj. “Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz...” Teraz dopiero czuje Francja co miała, gdy to coś jej wydarto.

Czy pokój frankfurcki przestanie być kiedy obo­wiązującą literą prawa międzynarodowego? Nie za­nosi się jakoś na to. Przynajmniej Alzację, której ziemi i ludziom miałem sposobność przyjrzeć się względnie dobrze, trudno będzie kiedybądź od Nie­miec oderwać. Gdyby przyszło co do czego, wątpię nawet po czyjej stronie stanęłaby — Alzacja sama. Znaleźliby się naturalnie adherenci gorliwi Francji, zwłaszcza tam, pod samą dzisiejszą francuską grani­cą, koło jezior, gdziem najwięcej znalazł “nieprzeje­dnanych7’, ale le gros narodu, ale lud, ale przemy­słowcy, fabrykanci, właściciele kopalń i winnic — tym śpiewanie “Marsyljanki” nie w głowie; lubią, kochają nawet Francję, ale dla tej miłości kłaść zdrową głowę pod ewangelję, jak się to mówi, nie... to nie dla nich robota! Niema — rachunku, a alzat- ♦czyk, jak świat światem, nie uniósł się nigdy do tego

stopnia, aby rachować 2 + 2 = 5. U niego zawsze wypada — “cztery” akuratne, lub “trzy” przezorne*

Inaczej, bardzo inaczej, przedstawia się kwestja francuskiego “rewanżu” i niemieckiej zaborczości oglądana — zbliska, na gruncie, niż — zdaleka przez, pryzmat osobistych sympatyj i gazeciarskich arty­kułów...

Jeżeli co “sympatycznego” jest w Alzacji, to — kraj sam, jego półdzikie, romantyczne, to surowo- poważne zakątki, góry lasem nastroszone, winnice troskliwie uprawiane, nawet to fabryczne i przemy­słowe wrzenie na południu, wreszcie kraju tego le­gendy i jakąś, niepokojącą tajemniczością otoczone, pamiątkowe ruiny. Lud, najogólniej biorąc, kardy, nieuczynny, wyrachowany (bez wyzysku i skąp­stwa), samolubny, niegościnny, zamknięty w sobie, w zewnętrznych objawach szorstki do brutalności, — chyba jedynie pracowitością swoją, wytrzymałością i tak cennyn^dziś utylitaryzmem pociągnąć może ku sobie. Sprawiedliwość jego “tęgości” oddać trze­ba — ale pokochać go trudno.

Piszę to i — przykro mi że to piszę, tak tu, na wyżynach Trois-Epis, pięknym jest świat i takie tu chwile niezwykłe a miłe spędzić mi było dano. To też szukającym ciszy, wypoczynku, odosobnie­nia od świata, wybornych warunków klimatycznych

o

i nieco mniej powszednich obrazów kraju i ludzi, gorąco zakątek ów wogeski polecam. Im też to kart­kę tę notatnika turysty poświęcam, pewny że nawet ze szkicowych, luźnych tych zapisek, odczuć potra­fią, co mię i poco w strony te zawiodło...

Trol»-fe]iU. W Mnju 1891 r.

Am blassen Meeresstrande

Sass ich gedankeubekiimmert und einsam...

(Heine: “Nordseo," 2).

Drobny deszczyk, nasz poczciwy, zacny “kapu­śniaczek” siekł szyby pociągu pędzącego z Hamburga do Bremy przez usypiająco monotonne równiny ol- denbursko-hanowerskich “polderów.”

W przedziale wagonu gwar rozmów przycichł powoli, i moi towarzysze podróży jęli dobywać z kie­szeni... gazety. Było to istotnie jakby wywieszenie flagi. W ręku starego jegomościa, zaciśniętego u okna w róg kanapki, powionął olbrzymi arkusz “Pall-Mall-Gazette”; sąsiad jego, młodzieniec w jed­wabnej czapeczce podróżnej, rozwinął numer “Figa­ra ”5 towarzystwo złożone z młodego małżeństwa i poważnej wiekiem damy, jadące gdzieś z południo­wej Ameryki do Paryża na wystawę, podzieliło się arkuszami dziennika dobytego z sakwojaża. Przez

ramię ślicznej mojej sąsiadki rzuciłem okiem na tytuł gazety. Tytuł brzmiał Esqmrda Dynastka... Brakło tylko, abyśmy, ja i mój towarzysz podróży z północ­nej Litwy, zamanifestowali swe pochodzenie jaką warszawską gazetą; na nieszczęście nie mieliśmy pod ręką żadnej, i trzeba się było ograniczyć na numerze “Hamburger Nachrichten,n kupionym na dworcu kolei.

W przygodnej naszej międzynarodowej czytelni zapanowała cisza. Wzrok strudzony czytaniem szedł raz po raz mimowoli ku oknu: za zalaną deszczem szybą przelatywały kłęby dymu, przybierając fanta­styczne kształty, we mgle ginął horyzont daleki...

Chwilami zdało mi się, że jeszcze widzę hen, tam, ginące w oddali wspaniałe miasto nad Elbą, i nie wiem zkąd i dlaczego zaczęła mi uparcie chodzić po głowie zwrotka lieinowskiej piosenki:

Am fernen Horizonte Erscheint wie eia Nebelbild Die Stadt mit ihren Thiirmen In Abenddämmerung gehiilt...

Dzivv — nie dziw, że cień “bladego Henryka” przemknął mi raz jeszcze przed oczyma duszy!

Bogiem a prawdą, co mię właściwie pędziło z po­łudniowych krańców Niemiec do tej wielkiej metro- polji handlu i przemysłu nad Elbą? Co?... Heinów skie wspomnienia.

Chciało mi się zobaczyć to miasto “znienawidzo­ne i ukochane, jak żadne inne na ¿wiecie, Elysium. i Tartarus zarazemv największego niemieckiego liryka. Chciało mi się — wybaczcie naiwność rnoję— zobaczyć owę kolebkę i grób pierwszej, jedynej na­prawdę miłości jego, — tej miłości, Jetórej całą lirykę erotyczną Heinego zawdzięczamy. Ale gdzie po wielkiein, Iudnem, gwarncm mieście szukać śladów niewiernej kuzynki, uroczej Amalji Heine? — nie zastanawiałem się nad tem.

Zdało mi się, że włócząc się po starym Juugferu- stiegu, łepiej mi się wrazi w pamięć, lepiej odtworzy przed wyobraźnią cały ten epizod z życia poety, owa alte Geschichte, która się w duszy jego tam, tam właśnie nad AIsterbasseuem rozegrała.

Amalja Heine wyszła za mąż w roku 1823 —jak w pierwszej lepszej biograiji Heinego sprawdzić można—za imć pana Friedlandera zamożnego oby­watela królewieckiego. Heine wyśpiewawszy już dla niej przecudowne “Intermezzo,’1 gnany dziwną manją ludzi lubiących jątrzyć świeże rany, wraca z Gettyn- gi do tegoż Hamburga pełnego wspomnień, w r. 1823 i owocem tej wycieczki jest znany “Powrót,” nie­jako “Intermezza71 część druga. We cztery lata później los zrządza, że też w Hamburgu spotyka po­eta swoję ukochaną po raz pierwszy po jej zamąż- pójściu, a jednocześnie po raz ostatni w życiu...

Oto co mówią biografowie, a oczem znowuż żaden “przewodnik” po Hamburgu nie wspomina. Ha, trud­no: niema już dziś domu, gdzie to ostatnie spotkanie ewentualnie mogło się odbyć. A może tylko zapom­niano za dobrej jeszcze pamięci wmurować pamiąt­kowej tablicy ?...

Dziś po uroczym zawsze Alsterbassenie wszerz i wzdłuż przelatują miniaturowe parostatki (flyboata); stary Jungfernstieg tonie wieczorami w morzu elek­trycznego światła; parowe tramwaje przebiegają ulice; a zamiast do poczciwej staroniemieckiej knaj­py, tłoczy się tłum przechodniów do Alsterpawilonu, wiedeúsko-paryskiego café. Tam w osobnej gablotce codzień wywieszają świeże telegramy agencji Reute­ra, a wśród stosów dzienników (własne oczy moje to widziały) sąsiaduje warszawska “Rola” z ateńską “Ephemeris...” obie, co prawda, tak świeże, jakby przed chwilą wyszły z pod prasy. Tam o najdonio­ślejszym wypadku z przed pięćdziesięciu godzin nikt uż nie wspomina, a cóż dopiero o jakimś tam epizo­dzie z życia poety z przed 50-ciu laty!

Radzono mi natomiast pilnie obejrzeć Giełdę, serce Hamburga, oraz nowe roboty w porcie, który jest źrenicą jego oka.

Słuchałem przez pół godziny, z wygodnej galeiji, kołatania tego krzykliwego hamburgskiego serca; po­dziwiałem kolosalne dzieła słabej ręki ludzkiej, nawet

2 wytężoną uwagą notowałem sobie w pamięci objaś­nienia cicerona, oprowadzającego mię po transatlan­tyku “Ilaminonia.” Patrzyłem, podziwiałem — nie omieszkałem po drodze pokłonić się makartowskiemu “Wjazdowi Karola V-go do Antwerpji” w przepysz­nej Kunsthalle. Giełda mię ogłuszyła, port zachwycił, obraz Makarta rozczarował... schowałem “Badekera* do kieszeni, i w deszcz ulewny, w części kierując się według zapamiętanego planu miasta, w części pyta­jąc przechodniów, wybrałem się na odszukanie domu pod Nr. 59 na Schauenburgerstrasse.

Na Schauenburgerstrasse 59, mieści się bodaj czy nie od założenia, to jest od roku 1781, księgarnia pod firmą Hoffman i Campe. Mieści się i dziś jeszcze w tymże co przed laty domu i w tymże lokalu, do którego nie wprost z ulicy, lecz przez sień się wcho­dzi. Toż samo okno zarzucone książkami, te same schodki kamienne—zaszła tylko jedna mała zmiana: na szyldzie widnieje świeży napis dużemi literami “ Wengler und Rudolpha małemi u spodu nvormals Hoffmann und Campe?

O małom domu nie minął.

%

Nie wiem, może to właściwość mojej wyłącznic natury, ale dziwnego doznałem wrażenia, wchodząc tak, przybysz ze stron dalekich, do owej starej, sta­rej księgarni, która przez lat tyle miała w'yłączne prawo kłaść swoję firmę na wszystkich bez wyjątku

dziełach jednego z największych poetów. A w pi* smach, a w listach Heinego, ileż to razy czytało się nazwisko starego Campe’go, Campe'go perły wydaw­ców, Campe’go perły przyjaciół!

Tak, akurat, wszystko w porządku. Oto te scho­dy tuż od głównych drzwi księgarni prowadzące wprost na piętro, wiodą do mieszkania starego... a ów w głębi pokoik, to ten, w którym stary Campe klientów swoich przyjmował.

I stałem tak chwilę, rozglądając się po dużej,, nieco ciemnej, wcale nie nowocześnie-wykwintnej, od dołu do góry zawalonej nieco bezładnie książka­mi izbie, cały zabłocony, zmęczony, przemokły, i — Bogiem a prawdą—teraz dopiero, kiedy się snbjekt z za kontuaru do mnie ruszył, opamiętałem się, że księgarnia nawet vormals Hoffmann und Campe nie jest bynajmniej muzeum jakiemś lub malowniczą ruiną, którą się w milczeniu ogląda.

Haben Sie was von Heine ? ł) — odezwałem się spiesznie.

Sądziłem, że p. subjekt wzruszy litośnie ramio­nami i majestatycznym gestem wskaże na stosy dzieł Heinego leżące pod ręką.

Ą) Czy ma pan co bądź Heinego ?

Nic z tego. Pan subjekt, wskazawszy mi grzecz­nie krzesło, poszedł gdzieś hen dałeko w głąb księ­garni. Widziałem, jak parę razy na wschodki się wspinał, i ostatecznie przyniósł mi książkę, mocno ją z kurzu otrzepując. Była to “Księga pieśni.”

Zawiązała się rozmowa. Wyjaśniłem mu, prze­praszając za roztargnienie, że chodziło mi jedynie

0 dowiedzenie się, azali firma Hoffmann i Campe po upływie kontraktu jeszcze coś ż dzieł Heinego wy­daje? czy może jaką nowość z pośmiertnych pism gotuje do druku? etc.

A,—rzekł mi—jak widzę, pan się Heinein specjalnie interesuje. Ja panu w tym względzie w niczem pomocny być nie mogę, ale jest tu u nas ktoś, co panu wszelkich chętnie udzieli wyjaśnień.

W kilka minut potem zaznajomiłem się z jego­mościem nizkiego wzrostu, sympatycznej twarzy

1 żywych ruchów.

Był to ostatni subjekt starego Campe?go, pozo­stały na służbie u nowych księgarni właścicieli.

Nie długo — rzekł mi — zamierzam i ja tu popasać. Niech tylko zdam, co przez lat tyle w mojej było opiece, a potem... potem ja tu na nic niepotrzeb­ny, a i oni mnie na nic.

Rozgadaliśmy się na dobre.

Firma Hoffmann i Campe od roku 1886 istnieć przestała. Przedał ją dzisiejszym właścicielom pau

Z notatek turysty. 14

Juliusz Campe, syn starego Juliusza, dawno spoczy­wającego w grobie. Daleko jabłko padło od jabłoni. Młody Campe nie troszczył się nigdy o wegetują­cą już tylko księgarnię. Godziła go z niemiłym “inte­resem” początkowo ta okoliczność, że stare wyda­wnictwa szły dobrze; gdy jednak po upływie heinow- skiego kontraktu trzeba było zdobyć się wobec konkurencji na wydawnictwa i nowe i lepsze, zbrzydł p. Juliuszowi do rfeszty cały kram księgarsko-wyda- wniczy. Pozbył się go rychło i bez żalu.

A cóż teraz porabia młody pan Campe? — spytałem.

Ha! — wzruszył ramionami stary subjekt — buduje kamienice i spekuluje na nich. Podobno nie­źle nawet mu się powodzi, bo w Paryżu hula, aż tu u nas słychać. Rozmódl się z żoną... Pan nieznasz szczegółów?

Nie byłem ciekawy.

Spytałem, co się stało z papierami i mnóztwem pamiątek pozostałych po starym Campe'm?

Papiery, książki “niepotrzebne,71 stare szpargał}', wszystko, sprzedano za bezcen “na makulaturę.”

Wyłowiłem ztamtąd to i owo — ciągnął sub- jekt — ale raz, nie wiele mogłem, a po wtóre, rzeczy to więcej samej rodziny CampeYjw, niż specjalnie Heinego dotyczące.

Między innemi pokazywał mi rodzaj jednodniówki

wydanej z okazji ślubu którejś z córek starego Carn- pe’go, gdzie też i Heine ze zgrabnym — wątpię czy gdzie powtórzonym — wierszykiem wystąpił. Ma też medalion ze znanym profilem Heinego (rysunek znaj­duje się np. w biografii Proelsa) i parę jeszcze pamią­tek. Sądzę jednak, że stary subjekt, ze wszystkiem, c6 ze spuścizny po pryncypale uratował, przedemną się nie pochwalił. Znać po nim, że amator-zbieracz, ^ tacy mają żyłkę Ilarpagona.

Otrzymałem natomiast od niego na pamiątkę pa­rogodzinnej bardzo ciekawej i miłej pogawędki, fotografję z mniej znanego portretu Heinego, oraz przepisaną “Schlosslegendę.”

Z wydanych przez Hoffmanna i Campe’go wize­runków Heinego, niema już w księgarni i w składach jej ani śladu. Gdzie się podziały? Nie sposób, aby się wszystkie rozeszły po świecie. Natomiast zapasów rozmaitych wydań dziel sporo — w samej tylko księgarni prawie ich nie widać. Dość powiedzieć, że w oknie na wystawie ani jednej książki Heinego nie dostrzegłem.

Kupiłem sobie nieznane mi jeszcze wydanie “Buch der Lieder,* ot byle mieć coś “u źródła” na­bytego, i pożegnawszy serdecznie starego subjekta, znalazłem się znów wśród gwaru i ruchu miasta...

Wiatr przelatywał ulicą, niosąc gęsty tuman deszczuj przechodnie mknęli szybko, otuleni w pal­ii*

toty, zasłonięci ociekłemi wodą parasolami; na ulicy wzmógł się ruch powozów, których podniesione- pudla rzucały tu i owdzie przelotne błyski; na rogach ulic rzucał się w oczy i przejmował jakiś przeciąg chłodny i surowy, przypominając źe morze, Północne morze tuż blizko.

Miły Boże! co zostało jeszcze z owych hambur- skich czasów z przed pół wieku? Chyba oto jedynie te stare ciemne kamienice, mimo których sunąłem się teraz powoli, z głową pełną heinowskich wspomnień, z książeczką nieśmiertelnych piosenek w ręku...

So wandle icli wieder den alten Wcg,

Die woblbekaimteu Gassen,..

1 oto teraz, kiedym w pół we śnie, wpół na jawie błądził znużonemi oczyma po zalanej deszczem szy­bie wagonu, widziałem siebie na tej Schauenburger- strasse, w dzień chłodny i dżdżysty, jakem wracał z wycieczki mojej do księgarni Campe’go.

Wiatr mi parasol wyrywał z ręki, pod nogami pluskały strugi deszczu...

Ocknęliśmy się wszyscy: ja z moich duraań, to­warzysze moi podróżni z miłej drzemki, na krótko przed Bremą.

Istotnie warto było przyjrzeć się okolicom i przed­mieściom lianzeatyckiego miasta. Na dzikich polde- racli rozsiadły się już wszędzie pyszne ogrody, tak.

owocowe jak i warzywne, zagęściły się domki i do­my*, oto przelecieliśmy przez most jeden i drugi, mimo jakichś placów, mimo fabryk, mimo pomniej­szych portowych przystani, przecięliśmy parę ulic już wcale pokaźnych i—pociąg zatrzymał się na bre- meńskim dworcu.

Tu nastąpiła ogólna przeprowadzka. Kto jechał na Kolonję, został w pociągu*, reszta tam, owdzie przesiąść się musiała.

Nam, jadącym do Norderneyu, wskazano szereg zielonych wagonów oldenburskiego pociągu. Podróż­ny, który się wybrał na tę niegościnną wyspę, zaży­wa w doskonałych tych wagonach linji Brema-Olden- burg ostatniej w drodze rozkoszy. Za Oldenburgiem zaczyna się dla niego szereg niespodzianek, mogą­cych na zawsze odstręczyć od wycieczki do tych pierwszorzędnych niemieckich kąpieli morskich.

Droga np. z Berlina na Norderney, na wyspę po­łożoną tuż u krańca zachodniej granicy Niemiec, niemal już na wprost holenderskich wybrzeży, pro­wadzi koleją przez Bremę, Oldenburg, Leer, Emden? do miasteczka Norden nad brzegiem morza Północne­go. Z Nordenu do Nordeiclm nad sam brzeg morza, gdzie przystań parostatków, dojeżdża się dyliżansem we 3/4 godziny. Z Nordeichu do Norderneyu odcho­dzą dwa razy dziennie statki i przebywają tę krótką drogę mniej więcej we trzy kwandranse.

Co prawda, już z tego widać, że lokomocja by­najmniej nie uproszczona; nie byłoby jednak nic w tem zatrważającego, gdyby nie drobna okoliczność,, iż godziny odejścia statków z Nordeichu do Norder- neyu nie stosują się wcale do godzin przybycia nad brzeg morza pociągów kolei, lecz zależne są od... przypływu i odpływu morza. Zatem jeśliś, kąpielni- ku, przybył do Nordenu, dajmy na to, o godzinie G po południu, a statek z Nordeichu dopiero nazajutrz

o 3 ej po południu odchodzi, tedy cóż?... tedy, rzecz prosta, nocować musisz w jednym z nordeńskich ho­teli, i o godzinę drogi od celu podróży zanudzać się na śmierć w małem fryzyjskiem miasteczku.

Wprawdzie pociąg, wychodzący wieczorem z Ber­lina, a stający w Nordenie o godzinie 10 rano, trafia mniej więcej tak, że się stosunkowo niedługo na odejście statku czeka, zawsze jednak raz, trafić na ów właśnie pociąg nie każdy umie i może, a powtóre, ta rzekoma dogodność przywiązaną jest tylko do berlińskiego pociągu. Z Hamburga np., gdy się po­śpiesznym pociągiem wyjedzie z rana o y-ej, to dzię­ki jeździe jak na raku z Leeru do Nordenu, staje się nad morzem Północnem wieczorem; a w Norderneyu, dzięki znów skrępowaniu przypływem i odpływem, dopiero o 4-ej po południu nazajutrz.

Tak tedy — kto łaskaw, niech kartę weźmie do. ręki — z Hamburga do Norderneyu (przestrzeń mniej

więcej taka, jak z Berlina do Hamburga przebywana w 6 godzin pociągiem pośpiesznym), jedzie się ani mniej ani wiecej tylko 19 do 20 godzin!

Słychać już od lat kilku o projekcie połączenia miasteczka Norilcn z nadbrzeżnym Nordeichem od noga kolei żelaznej. W takim razie wysiadałoby sic z pociągu wprost na pokład statku, — ale cóżby się w takim razie stało z licznemi hotelami w Nordenie? I dlatego to mimo starań zarządu kąpielowego wNor- dcrneyu, mimo uporczywych nawoływań, panuje do­tąd błogie statu quo.

Ale oto, względnie szybko jeszcze, dojechaliśmy do Leeru. Najzachodniejsza to niemiecka większa stacja kolei; ztąd już godzina tylko drogi do holender­skiej granicy. Xim nas inny pociąg ku północy unie­sie, mamy dosyć czasu, aby spacer odbyć po mieście.

Miasteczko o wybitnie holenderskim charakterze, z wielkiemi wiatrakami tu i owdzie z pośród kamie­nic sterczącemi, wygląda bardzo porządnie, powiem nawet, sympatycznie* Wszędzie znać wzorowy ład i czystość. Prostemi, sehludnemi ulicami, mimo tu i owdzie zieleniejących przed domami ogródków, do­chodzi się do najpowabniejszej części miasta, do przystani statków, odpływających przez Ledę do Emsy a ztamtąd na morze Północne. Ztąd to odcho­dzą parostatki na pobliską (3 godziny drogi) wyspo Borkum, dotąd kąpiele morskie już dość znaczną

liczbę przybyszów ściągają. Leer liczący 10,000 mieszkańców, ma gmach pocztowy świeżo wzniesio­ny, a gmach tak obszerny i wspaniały, że stanowczo żadne u nas prowincjonalne miasto poszczycić się podobnym nie może. W hotelu “Wiktorja” dano nam wcale przyzwoity obiad w lokalu prawie wykwint­nym. Czegóż chcieć więcej ? Czy mam wspominać, że Lecr posiada też swój Siegesdenkmall Od r. 1870 zaczęła w Niemczech grasować manja stawiania wszędzie pomników upamiętniających wielkie zwy­cięstwa narodowe. Śmiało twierdzić można, że nie­ma obecnie na całej przestrzeni Niemiec jednego, nie to już miasta, ale miasteczka, któreby swego “Sic- gesdenkmalu” nie posiadało. Pięknie to, niema co mówić, ale mimowoli przychodzi na myśl, coby sio było stało, gdyby podobna manja zapanowała np. we Francji po każdej kampanji napoleońskiej ? Toćby to już tam dawno miejsca zabrakło na placach i ryn­kach... dla straganiarek.

Lecz wróćmy na dworzec kolei.

Charakterystyczne są te dworce pomniejsze za- chodnio-półuocnych Niemiec. Sala jedna poczekalna. W pośrodku duży stół zarzucony dziennikami (ilu­strowane wynajmują się w miejskiej czytelni drogą abonamentu), a nad stołem wielka lampa z potężnym abażurem, zwieszająca się z sufitu. Gdy tak przygod­ne towarzystwo, złożone z mężczyzn, popijających

spokojnie piwo oraz dam z nieodłączną robótką w ręku, zasiądzie dokoła takiego stołu—rzekłbyś, że masz przed sobą nie salę dworca kolei, ale jakiś zaciszny gabinet klubu familijnego, gdzie właśnie odbywa się wieczorne Krantzclten. A do tego co za spokój ! co za względna cisza! Nikt się nie śpieszy, nikt nie tłoczy, — wszystko odbywa się w porę, powoli. Kelner ledwie się rusza, gość nie niecierpliwi się. Wiele osób wynosi małe stoliczki na platformę i za­siada przy nicli wygodnie z kuflem piwa, na pozór jakby nie troszcząc się wcale ani o godzinę przyby­cia pociągu, ani o całe otoczenie. I mówić tu jeszcze, że charakter narodu nie objawia się nawet w .naj­drobniejszych szczegółach

Nareszcie zjawił się flegmatyczny pociąg, popasał sobie długo i wygodnie na stacji, a zabrawszy nas, ruszył... co mówię? — powlókł się powoli ku północy.

Jechaliśmy tedy jedną z owych drugorzędnych linji kolei, gdzieniegdzie funkcjonujących jeszcze na bożym święcie ku utrapieniu podróżnych a uciesze humorystów. Przypominam sobie dowcip (czy dowcip? może tylko konterfekt z natury?) w którymś z nume­rów “Fliegende Blätter.” Podobny do naszego pociąg z tak zwanej “Sekundärbabn” wlecze się mimo jezio­ra. Jakiś pasażer wychyla się oknem i woła: “Panie konduktorze, a czy niema pan tam czasami... węd­ki?”— “Nie, a na co panu?” — “Nic — odpowiada

pasażer — chciałem tylko, nim jezioro miniemy, ryb sobie trochę nałowic...” My ryb nie łowiliśmy co prawda, aleśmy do woli napaśli oczy monotonnemi krajobrazami niemieckiej Fryzji.

Holandja, czysta Holandja ani słowa! Też rów­niny przecięte kanałami; te same domki o czerwo­nych dachach i zielonych drzwiach i okiennicach, zamiast płotu otoczone szerokiemi rowami...

Tylko Emden na całej przestrzeni ma co się zowie kolejowy dworzec — reszta to austerje, przed któremi pociąg przystaje na trzy, cztery minuty bez sygnałów i bez żadnych oznak niecierpliwości ze strony jadą­cych. Tara osób wsiada, para wysiada, konduktor rusza wypić kufel piwa, ciągnie go sobie powoli, przyglądając się jakby na urągowisko pokornie cze­kającemu nau pociągowi i — jazda dalej do następnej stacji, przepraszam, karczmy, gdzie się znów kubek w kubek ta sama akcja powtarza.

Na dobitkę, plant kolejowy biegnie równolegle z szosą, i aż dusza rwie się do wózków, zaprzątnię­tych tęgicmi konikami, często gęsto — bez żartu — wyprzedzających nasz pociąg.

Dobijamy się nareszcie o schyłku dnia do Nor- denu, mniejszego znacznie niż Leer miasteczka, ale też już na wskroś holenderskiego, aczkolwiek słowa w niem holenderskiej mowy nic usłyszysz.

W hotelu “Deutsches Haus” znajdujemy wcale

t

wygodny nocleg, nazajutrz obiad arcyniemiecki a o go­dzinie 3 po południu zajeżdża przed hotel szereg pię­ciu dużych omnibusów, pół na pół zapełnionych pasa­żerami. Wtłaczamy się gdzie kto może, rozlega sie trzask batów i — jazda!

Po drodze zatrzymujemy się przed kilku jeszcze hotelami, zkąd przybywa nowy kontyngens towarzy­szów podróży. Z miasteczka szosą prowadzi droga jeszcze z jakie trzy kilometry; szereg powozów za­trzymuje się przed dużym piaszczystym wałem. Pro­wadzi nań kilkanaście schodów—i oto morze przed nami i kołyszący się u przystani statek.

W godzinę niespełna potem, przebywszy cieśniny 'morską między stałym lądem a fryzyjskiemi wyspa­mi, z których Norderney jest największą,— stajemy u kresu podróży.

Das konigliche Nordseebad Norderney, obdarzone dyplomem uznania przez cesarzową Augustę, chluba

i chwała Niemców zazdrosnych o powodzenie belgij- sko-francuskiej Ostendy i holendersko-międzynaro- dowego Schewcningen, reklamowane do przesytu wszędzie, gdzie dźwięk mowy niemieckiej się rozle­ga, źrenica oka niemieckiej dumy, miejscowość słynąca z wielkiego ożywienia i... taniości, — istnieje jako miejsce kąpielowe jakoby już od roku 1797,. a obecnie ściąga na wybrzeże piaszczystej wyspy do 10,000 gości.

Rzeczona wyspa, oderwana przed wiekami od stałego lądu, jest to poprostu wystająca z morza po­dłużna mielizna. Osiadło na niej miasteczko, po­budowano kościoły, zasadzono krzewy, ba, nawet drzewa, wreszcie wybudowano przeróżne zakłady ką­pielowe, upstrzono domy i domki chorągwiami, roz­stawiono w kilku miejscach orkiestr}', ściągnięto przybyszów ze stron bliższych i dalszych moc wiel­ką — zrobiono zda się wszystko, co było w... niemie­ckiej mocy, aby stworzyć drugą Ostendę, i — otrzy­mano w rezultacie przedoskonały okaz specyficznie niemieckiej kąpielowej miejscowości.

Pół tysiąca domków małych, przeważnie jedno­piętrowych, każdy z gankiem osłonionym lub we- rendką, kilka większych mieszkalnych budowli, kil­ka hotelów — stanowi miasteczko zajmujące zacho­dnią stronę wyspy. Ulice z małemi wyjątkami krę­te i ważkie, nie wszystkie brukowane, piaszczyste* W pośrodku miasteczka stary kościół luterański; opo­dal świeższej znacznie daty kościół katolicki.

Towarzystwo kąpielników zbiera się w dwóch centrach: rankami i wieczorem przed kasynem

i w samem kasynie, zwanem tu “Konversations- haus”, okolonem czemś w rodzaju “parku”, a wła­ściwie kilku klombami krzewów, nędznie na piasz­czystym gruncie wegetujących, — oraz na wybrzeżu morskiem. Nadto dla uciechy gości zbudowano tuź

nad morzem t. zw. “Strandctablissement”, czyli wiel­ką oszkloną balię, przytykającą do drugiego kasyna pośledniej szegoMgatunku. Zanotujmy nadto sporych rozmiarów dom; gdzie mieszczą się łazienki, oraz długą budowlę z kolumnami, t. zw. “Bazar”, cał­kowicie przez rozmaite sklepy zajęty, — a bodzie­my mieli całą, by się tak wyrazić, oficjalną część Nordeneyu.

Prywatne przedsiębiorstwa zrobiły też, co mo­gły. Miasto Brema pobudowało wielki czworobok domówstw, mocno przypominający koszary; jest to też rodzaj hotelu, z tą tylko różnicą, że ceny są stałe. Z hotelów jeden jedyny wygląda prawdzi­wie po europejsku, mianowicie “Kaiscrhof”. Rzutki księgarz i wydawca p. Braahms ma tu dwie księ­garnie i dwie czytelnie, niezłe w niemieckie a bar­dzo skąpo we francuskie i angielskie książki za­opatrzone.

Właściciele poj edyńczycli domów, odnaj mowa- nycli częściowo lub całkowicie gościom, pojęcia je­szcze o tćm nie mają, co to wybudować “wille”. Domy to bez żadnego stylu, bez żadnego smaku, wznoszone w ogóle licho, zwłaszcza nowsze. Z ka­żdego okna wieje i ciecze, a drzwi z trudnością się zamykają. Jeden jedyny wyjątek stanowi wcale ładna willa “Victoria”, przy ulicy tejże nazwy.

Miejsce przechadzki nad morzem, na które tak

baczną uwagę zwrócono, nie mówiąc już o Ostendzie, ale nawet w takim Heyseie lub Zandroorcie,—stano­wi tu dość wązkie pasmo cegłami wyłożonego ochroń- czego muru, ciągnącego się wzdłuż całego niemal za­chodniego wybrzeża wyspy.

Między owym wałem a pierwszą ulicą miaste­czka, najwspanialszą Kaiserstrasse, leży jeszcze pas dziewiczych wydm piaszczystych, zasłaniający naj­zupełniej morze, nic już przechodniom, lecz nawet mieszkańcom pierwszego piętra. Tego zatem, co się ma w Ostendzie, Blankenberghe etc., to jest możno­ści zamieszkania bezpośrednio nad morzem, napróżno tu szukać. Tu, w Norderneyu, aby morze zobaczyć, należy do niego umyślnie wędrować.

Więc może urządzenia kąpielowe — zważywszy na przysłowiowy porządek i akuratność niemiecką — wynagradzają przybyszom wspomniane ujemne stro­ny? Niestety, wcale nie.

Oto mianowicie, gdy wszędzie indziej bilety upo­ważniające do użycia kąpieli sprzedawane są tuż nad brzegiem morza, w Nordeneyu natomiast posta­nowiono wydawać je tylko w t. zw. Inspekcyi, poło­żonej na południowym krańcu miasteczka. Niech-no ci zatem zabraknie biletów, musisz ze dwa nie­raz kilometry użyć spaceru, aby sobie kupić nowy ich zapas.

Nie koniec na tern. Kąpiele wspólne dla dam

i mężczyzn w Norderneyu nie istnieją wcale. Przed­stawiciele każdej pici kąpią się oddzielnie na prze­strzeniach wybrzeża na to wyznaczonych. Czas uży­wania kąpieli ograniczony ściśle, od 5-ej do 2-ej po południu; tymczasem nie znam miejscowości kąpielo­wej, gdzieby przystęp do morza i do kabin nie był dozwolony przez dzień cały.

Nie wiem, co się dzieje na damskiej stronie; wiem tylko, z doświadczenia niestety, że na męzkiej drakońskie iście panują przepisy. Przyjęty jest wszędzie zwyczaj, że posiadacz biletu kąpielowego, przyszedłszy nad morze, sam sobie wolną kabino wyszukuje, i oddawszy bilet jednemu z kilkudziesię­ciu kręcących się po wybrzeżu posługaczów, natych­miast wchodzi do niej i używa kąpieli. W Norder­neyu naturalnie przemądrzałą owę francuską inwen­cję zniesiono. Trzeba było zrobić coś teoretycznie wprawdzie uzasadnionego, ale nieznośnego w prakty­ce. I tak: gdyś już sobie bilet hen gdzieś w Inspek­cji kupił i znużony dopadasz do owej “męzkiej stro­ny” (kraniec zachodniego wybrzeża), sądzisz, że ci ot tak zaraz i kąpieli użyć pozwolą? Rozczaruj się. Oto, zamiast aby podskoczył ku tobie usłużny posłu­gacz, wskazując ci opróżnioną kabinę, sam brnąć musisz po piasku z pół kilometra dla wręczenia oso­biście biletu (ewentualuie książeczki z biletami do

wyrwania) imć panu badewarterowi (czytaj: starsze­mu posługaczowi), stojącemu nieruchomie przed bud­ką na samym środku wybrzeża. Ten pan raczy ci własnoręcznie wyrwać bilet z książeczki i wręcza ci... numer porządkowy.

Idziesz z numerem w ręku i bierzesz kąpiel ? O, za pozwoleniem, jeszcze nie. Oto przed budką urządzo­no rodzaj oberwatorjum: schodki, pomost i t. p. Na owem obserwatorjum stoi marynarz i sokolim wzro­kiem śledzi: gdzie w której stronie opróżniają się kabiny. Posługacze komunikują się z nim za po­mocą trąbkowych sygnałów. Za każdym takim sy­gnałem marynarz-obserwator daje znak ręką i pomo­cnik jego wywiesza numer na tablicy przy obserwa­torjum umieszczonej. Rozlegają się sygnały, mary­narz wymachuje rękoma, numera zmieniają się na tablicy, a ty biedaku stój i czekaj, przypatruj się, jeśli wola, gniewaj się, jeśli sądzisz, że to na coś się przyda.

Zdarza się często, że ostatecznie pan obserwator wskaże ci jakąś hen gdzieś odległą kabinę, do której znów pół kilometra brnąć musisz po piasku, gdy tuż

0 kilka kroków od ciebie opróżnia się ich właśnie aż kilka na raz. Tak, ale tamta właśnie ma twój numer porządkowy, a te nie. W tem cała różnica —

1 w tem właśnie cała niedorzeczność tego teorety­

cznie znakomitego może, ale w praktyce niemożliwe­go urządzenia.

W dodatku — wspomnę — kabinę nie koń wcią­ga do wody, zatem nie na taką odległość od brzegu, aby kąpiący się wprost dostać się mógł pod fale, lecz wpycha ją posługacz, zatem tak, że wychodząc z niej, ma się zaledwie wody po kostki.

Kiedym już o kąpiele zawadził, nie od rzeczy bę­dzie wspomnieć o ich — sile. Dlaczego kąpiele w Norderneyu są o wiele silniejsze niż, za wyjątkiem jednego tylko Sylfcu, wszędzie na morzu Północnem? Uderzenie fal żadnej tu nic gra roli. Morze Pół­nocne faluje jednakowo niemal na wszystkich wy­brzeżach. Podnosi więc tu siłę kąpieli przedewszyst- kiem klimat i temperatura wody. Zdarzają się tu dni nawet w Lipcu, gdzie na Nordeneyu spada tem­peratura dnia rankami do 7, 6, nawet 5 stopni, a w południe nie przekracza stopni 12—15, często przy dodatku nadprogramowym deszczu i silnego wiatru. Woda ze swej strony nie ogrzana Golfstro- mem przepływającym blizko belgijskich i holender­skich brzegów, a omijającym fryzyjskie wyspy, jest znacznie chłodniejszą, niż gdzieindziej.

Te dwa czynniki razem połączone: ostre, surowe

i chłodne powietrze oraz woda o niepomiernie nizkiej temperaturze, a nadto jeszcze wiatr silny, składają się na kąpiele, wywołujące reakcję wielkiej mocy, Z notatek turytty. 15

Którą nie każdy organizm przenieść może. Osobom

o delikatniejszej kompleksji i zbyt osłabionych ner­wach radzę zachować ostrożność z kąpielami w Nor- dernevu.

Nie od rzeczy też będzie wspomnieć, jak się rzecz ma ze słynną, szeroko rozreklamowaną... taniością norderneyską. Pomimo najszczerszych chęci, przy­znam się, żem owej taniości nigdzie znaleźć nie mógł.

Mam dobrze w pamięci ceny mieszkań i utrzyma­nia niemal we wszystkich kąpielowych miejscowo­ściach Belgji, Holandji i Anglji; śmiało więc twier­dzić mogę, źe względnie do wygód, które daje, Nor­derney jest stanowczo jedną z droższych stacji ką­pielowych nad morzem Północnem.

Oto kilka cyfer. W środku sezonu, to jest w mie­siącach Czerwcu, Lipcu i Sierpniu, cena jednego po­koju z alkową na łóżko, bardzo skromnego, przy którejbądź z wewnętrznych ulic miasteczka, wynosi w Nordemeyu tygodniowo od 20 do 40 marek. Mie­szkanie takie ma jednę wielką wadę: brak powie­trza, a powtóre wystawione jest niemal wszędzie na wyziewy z kucheń restauracyjnych i nieznośny dym torfowy, bo torfem opalane są tu wszystkie piece. Wyjątek stanowią mieszkania na ulicach: Bismarcka, Moltkego (jest tu jeszcze i Roon-strasse, oraz nie­odzowna w każdej mieścinie niemieckiej Friedrich- strassc), a najlepsze pod względem powietrza i urzą-

(lżenia mieszczą się na prawie bezpośrednio zwróco­nych ku morzu ulicach: Kaiserstrasse, najparadniej- szej, i Wictoriastrasse najzaciszniejszej. Ale za po­kój z alkową na Kaiserstrasse żądają i plącą od 8O-11 do 100-u marek tygodniowo! Mieszkania prywatne

i hotelowe mało różnią się w cenie. Za pokój np.

0 jednem łóżku, z widokiem na morze, zatem na dru- giem piętrze, płaci się w takim Strand-Hotelu 40 ma­rek tygodniowo, a za malutki pokoik na trzeciem, a właściwie już na czwartem piętrze, 30 i 35 marek. Można od biedy w środku miasta dostać pokój i za dziesięć marek tygodniowo, ale... nawet spartanin wątpię czy cliętnieby w nim przebył czas dłuższy. Pojedyncza kąpiel kosztuje markę (w Ostendzie franka).

Co do jedzenia, oddać należy sprawiedliwość, że wszędzie niezłe. Obiad u table-d’hote, skromny bar­dzo, dostać można za lj do 2 marek. Najlepsze obiady (zwane diners 4 party to jest podawane na spo­sób warszawski w większej części lepszych restaura- cyj) znaleźć można po trzy marki za obiad w hotelu Kaiserhof*. Menu takiego obiadu jest mniej-więeej następujące: “Bulion. Ryba. Polędwica z kartoflami

1 jarzynką. Podane jednocześnie: krajane szparagi

i marchew w białym sosie, a do tego ozór, trochę szynki, małe siekane kotleciki lub kiełbaski. Pieczy­ste z kompotem i sałatą, kaczka, sarnina, kura.

15*

Słodka potrawa: melszpajz, lody, galareta. Na de­ser: bakalje lub owoce. Ser.” Kawa niezła, wina drogie i wcale nie dobre (Bordeaux od 2 marek butel­ka, Reńskie od 2£ do 8 mar., Szampańskie 12 mar.) Piwa do obiadów ¿t part przy table-d’hote nie dają, lub każą płacić za nie, jak za wino. Ryby nie poła­wiają się na miejscu, lecz przychodzą statkiem z lą­du. Zdarza się tedy często, że w całem Norderneyu we wszystkich bez wyjątku jadłodajniach, tego lub owego dnia figuruje na stole wyłącznie łosoś, innego znów dnia steinbutte (turbot) i t. d. Wyboru tedy niema: gdziebądź przyjdziesz, wszędzie to samo menu. Zdaje mi się, że to delikatny sposób zmusza­nia gości dojadania dzień po dniu we własnym hotelu.

Nietylko ryby, wszystkie w ogóle produkta do­staje Norderney z lądu. Bywa tedy, że w pierwszo­rzędnym hotelu np. mleka do kawy zabraknie, bo... statek w porę nie przypłynął. Ba, — całe życie na wyspie, począwszy od wyjazdu ¡przyjazdu, a kończąc na mleku do kawy, zależne jest od—przypływu i od­pływu morza*, do nich zastosowuje sie tu wszystko.

A towarzystwo? A sposób przepędzenia czasu? Towarzystwo niemal wyłącznie niemieckie i to głó­wnie ludność mieszczańska i kupiecka tu ściąga z miast poblizkich. Arystokracja i sfery bogatsze niechętnie osiadają na piaszczystych wydmach Nor- demeyu, pomimo nieustannych nawoływań szowini­

stycznej prasy. Na kurliście zrzadka tylko zdarzy się wyczytać nazwisko przedstawiciela high li/e u bo­daj meklemburskiego lub oldenburskiego, w rodzaju: Freiherr zu Inn- und Knypbausen mit Freifrau gebo­ren von Bodelschwigh-Plettenberg.! Jakoż kobiet ładnych, gustownych strojów, zabaw ożywionych nie szukać w Norderneyu. Monotonnie i spokojnie upły­wa życie; można powiedzieć, że jedyną sensacyjną dywersję stanowi.,, dzień pogodny i słoneczny.

Wycieczki morzem na poblizkie wyspy, do pierw­szorzędnego portu wojennego Wilhelmshafen częste, ale wcale nie liczne. Ciągły wicher i deszcz hamują ochotę spacerowiczów. Względnie jeszcze cieszą się powodzeniem wycieczki na Helgoland, na malowni­czą, dziką wyspę, wyrastającą ścianą czerwonego bazaltu z morza. Wycieczka to atoli uciążliwa: 8 do 10-u godzin drogi, i nie zawsze uda się bez noclegu na wyspie powrócić.

Najwyższą satysfakcję sprawiają norderneyskie- mu towarzystwu wieczorne koncerta orkiestry miej­scowej w Konversationshausie. Ponieważ zaledwie raz na dni kikanaścic dopisuje pogoda, przeto kon­certa owe odbywają się zazwyczaj w dużej sali. Or­kiestra zajmuje obszerną, nizką estradę; publiczność tłumnie rozsiada się przy muóztwie stołów i stoli­czków, — i rozpoczyna się akcja. Kto w Boga wie­rzy każe sobie podać jedną lub dwie potrawy na

wieczerzę, a przedewszystkiein kufel piwa; mężczy­źni zapalają cygara, damy dobywają robótek szydeł­kowych, muzyka intonuje jakieś potpourri i trwa ta uciecha do godziny 10-ej. Najkomiczniejszy widok sprawia takie niemieckie pur sang towarzystwo, zło­żone z pana, paui i trzech albo czterech panienek, kiedy obsiądzie stół i każe sobie podać cały szereg kufli z piwem. Nie mówiąc o starszych damach, już szesnastoletnie, ba, piętnastoletnie podlotki ciągną Lówenbrdu monachijskie aż miło. A wszystko to tak poważnie, z takiem przejęciem się zarówno mc- lodjami muzyki, jak smakiem piwa, że nie wiedzieć co bardziej podziwiać: czy muzykalność tych dam, czy wytrzymałość ich głów i żołądków ?

O godzinie punkt 10-ej — jak się rzekło — koń­czy się wszystko. Muzyka milknie, sala się opró­żnia, światła gasną. Sentymentalne niemki wracają słabo oświetlonemi, piaszczystemi ulicami do domu, pozwalając sobie czasem na male zboczenie z drogi ku wybrzeżu. Słychać jak tam, trawiąc ciężki TAhcenbraii, rozpływają się jeszcze przez czas jakiś nad zacłmycającą... fosforescencją morza.

Powoli nikpie z wybrzeża ostatni cień zapóźnio- nego przechodnia. Jak sięgnąć okiem — zmrok', po grzbietach fal iniguie jeszcze gdzieniegdzie błysk fosforyczny i pryśnie w górę biała piana. Spojrzaw­szy po za siebie, ujrzysz szereg milczących, ciemnych

domów, migoczących paro latarń na Kaiserstrasse, a hen tam w dali jakąś oświetloną jeszcze werendę hotelową. Norderney śpi.

Wtedy czas najlepszy pójść daleko za obręb osta­tnich domów miasteczka, usiąść na którymś z pagór­ków wydm piaszczystych, zapatrzyć się w czarną noc rozpostartą na niebie i morzu, zasłuchać się w prze­ciągły, monotonny, nieprzerwany szum fal zwalają­cych się na wybrzeże...

Lecz są to już chwile, których nie można opisać w podręcznym notatniku.

W chwilach takich powstał w duszy poety ów cykl “kolosalnych epigramatów”, znany pod nazwą Nordsee i cudne, klasyczne obrazy z Buch le Grand.

Heinowskich śladów i wspomnień szukałem ja po świecie i w Diisseldorfie u progu rodzinnego jego domu, i na paryzkim cmentarzu, gdziem wieniec zło­żył na grobie poety i w Hamburgu, widowni najser­deczniejszego epizodu z jego życia—a nigdziem zda się nie czuł się tak blizko... jego ducha, jak w tę noc ciemną, wietrzną, dżdżystą, na owych nordemeyskich wydmach nad morzem.

W czytelni tutejszego kasyna wisi stary widok h vol d’oiseau Norderaeyu z przed lat pięćdziesięciu, zatem mniej-wiecej z tego czasu, kiedy tu przez trzy lata z rzędu gościł po parę miesięcy twórca “Inter­mezza”. Ilekroć dla przejrzenia “Gazety polskiej”,

jedynego naszego pisma, które Norderney posiada, zdarzyło mi się wstąpić do Konversationshausu, za­wszeni na chwilę przed starym tym planem przysta­wał, odtwarzając sobie w myśli wygląd ówczesnego Norderneyu.

Jakże wiele zmieniło się od owego czasu! Pozo­stało tylko bez zmiany to wspaniałe, wieczne, nie­zmierzone, oblewające porosłe ostami wydmy piasz­czystej wyspy, morze, majestatyczne morze, bezmier­nie smutne morze, nad którego brzegiem siadywał poeta gedankenbekUmmert und einsam — smutnie zadu­many i samotny...

* *

Norderney. W Lipca 1889.

*


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jankowski Czesław ARABESKI
Niepelnosprawny turysta
Alpejski region turystyczny 2
6[1] Ubezpieczenia w turystyce prezentacja
Produkt turystyczny 2
Rynek turystyczny Antarktydy i Grenlandii
Historia turystyki na Swiecie i w Polsce cz 4
Miłosz Gromada Zakopane i powiat zakopiański Centrum polskiej turystyki
Turystyka, wykład VIII, Agroturystyka
Organizacja rekreacji i turystyki szkolnej
RYNEK TURYSTYKI BIZNESOWEJ W POLSCE
autoprezentacja w sferze publicznej menedzera Notatek pl
Strategia w branży turystycznej
Regiony turystyczne Europy 2008
PRZYSZŁE TRENDY ROZWOJOWE W TURYSTYCE ppt
Cechy podaży turystycznej1
Międzynarodowe projekty inwestycyjne w turystyce
Monitoring zrwnowaonej turystyki
Turystyka os b niepe énosprawnych

więcej podobnych podstron