CAROLIN GRAHAM
ŚMIERĆ PUSTEGO CZŁOWIEKA
(Przełożyła: Liliana Okupniak)
GWP
2006
Amadeusz
Peter Shaffer
VENTICELLI: CLIVE EVERARD
DONALD EVERARD
SŁUŻĄCY SALIERICH: DAVID SMY
KUCHARKA SALIERICH: JOYCE BARNABY
ANTONIO SALIERI: ESSLYN CARMICHAEL
TERESA SALIERI: ROSA CRAWLEY
HRABIA VON STRACK: VICTOR LACEY
HRABIA ORSINI-ROSENBERG: JAMES BAKER
BARON VAN SWIETEN: BILL LAST
KONSTANCJA WEBER: KITTY CARMICHAEL
WOLFGANG AMADEUSZ MOZART: NICHOLAS BRADLEY
MAJORDOMUS: ANTHONY CHALLIS
JÓZEF II, CESARZ AUSTRII: BORIS KENT
CATARINA CAVALIERI: SARAH PITT-KEIGHLEY
MIESZKAŃCY WIEDNIA: KENNY BADEL
KEVIN LATIMER
NOEL ARMSTRONG
ALAN HUGHES
LUCY MITCHELL
GUY CATCHPOLE
PHOEBE GLOVER
SCENOGRAFIA: AVERY PHILLIPS
OŚWIETLENIE: TIM YOUNG
KOSTIUMY: JOYCE BARNABY
INSPICJENT: COLIN SMY
ASYSTENT INSPICJENTA: DIERDRE TIBBS
REŻYSERIA: HAROLD WINSTANLEY
Kurtyna w górę
- Nie można podciąć sobie gardła zupełnie bez krwi.
- Oczywiście. Publiczność tego oczekuje.
- Nie zgadzam się. Na West Endzie w ogóle nie było krwi.
- Scofield - Esslyn mruknął lekceważąco - był taki sztuczny.
W Teatrze Amatorskim w Causton trwała właśnie przerwa w próbie do przedstawienia Amadeusz. Prace były już dość zaawansowane. Grający Venticellich w końcu zaczęli orientować się w swoich kwestiach, kominek do pałacu Schönbrunn miał być gotowy na koniec tygodnia, a Konstancja wreszcie wyuczyła się kilku swoich pierwszych linijek, choć nadal miała mgliste pojęcie o tym, w którym momencie one wypadają. Ciągle jednak nie było wiadomo, jak Salieri ma podciąć sobie gardło. Tim Young, jedyny członek zespołu, który golił się w tradycyjny sposób, obiecał przynieść brzytwę właśnie tego wieczoru, lecz jak dotąd, się nie pojawił.
- Hm... To chyba jasne, że zawsze jest krew. Pamiętam w RSC...
- Ależ oczywiście, to jasne, Dierdre - przerwał gwałtownie Harold Winstanley (zawsze reagował zgryźliwie na najmniejsze wspomnienie o Royal Shakespeare Company). - Nie sądzę, by ktokolwiek z tu obecnych nie zdawał sobie z tego sprawy. Chodzi jednak o to, że staram się być choć trochę oryginalny... odejść od oklepanej rutyny. Comprenez? - Spojrzał na zgromadzonych, jakby oczekiwał podziwu dla swojej nadludzkiej cierpliwości w obliczu tak bezmyślnej propozycji. - A mówiąc o rutynie, czy nie czas na kawę?
- Och, tak, przepraszam. - Dierdre Tibbs, która siedziała na scenie, ściskając w dziewczęcy sposób kolana odziane w sztruksowe spodnie, zerwała się na równe nogi.
- No to migiem!
- Jeśli sądzisz, że Scofield był sztuczny - powiedział Donald Everard, odwołując się do uwagi Esslyna - co powiesz o Simonie Callowie?
- Sinienie Callowie? - zaskrzeczał jego brat bliźniak.
Dierdre z chęcią opuściła to napuszone towarzystwo ważniaków i udała się do barku, w myślach mieszając wszystkich z błotem. Miała być asystentką reżysera. Przy kilku wcześniejszych przedstawieniach pełniła rolę chłopca na posyłki, aż kilka tygodni temu, po paru lampkach martini, nieśmiało odważyła się poprosić o rozpatrzenie jej awansu. Ku jej radości, choć nie jednogłośnie, głosowano na jej korzyść. Jednak jej radość nie trwała długo, gdyż to, co robiła obecnie w Latimerze, niczym nie różniło się od tego, co miało miejsce wcześniej. Harold, jak sam mówił, nie tolerował żadnych dyskusji na temat przedstawienia i jej kilka nieśmiałych propozycji zostało albo zignorowanych, albo kompletnie storpedowanych.
W barku zdjęła kubki z haczyków i ostrożnie ustawiła je na tacy, po czym odkręciła kran i cienkim strumieniem wody napełniła czajnik. Harolda, który lubił nazywać siebie fachowcem od wszystkiego, nawet najmniejszy dźwięk wytrącał z twórczej zadumy.
Jako reżyser, przyznała ze smutkiem Dierdre, oczywiście był górą. Przed dwudziestu laty grał w Filey, przygotował letni sezon w Minehead i występował podczas pierwszego tournee Pajęczej sieci (z obsadą z West Endu!). Nie można się spierać z kimś, kto ma takie doświadczenie. Oczywiście niektórzy próbowali. Zwłaszcza nowi, którzy jeszcze mieli swoje zdanie i nie połapali się w istniejącej hierarchii. Nie było ich jednak wielu. Teatr Amatorski w Causton był niezwykle wybiórczy. Nicholas, który grał Mozarta, oczekując na wyniki przesłuchania w Akademii Teatralnej, czasami się spierał. Esslyn - nigdy. Uważnie słuchał wszystkiego, co Harold miał do powiedzenia, aby później i tak grać na własny, mało błyskotliwy sposób. To jego nieprzejednanie Harold odbijał sobie, kierując życiem pozostałych.
Dierdre wsypała tanią kawę i mleko w proszku do kubków i zalała je wrzącą wodą. Nerwowo roztarta łyżeczką pływające na powierzchni białe grudki, próbując sobie przypomnieć, kto słodzi kawę. Lepiej będzie wziąć paczkę cukru i spytać. Przeszła przez widownię, balansując ciężką tacą. Esslyn odezwał się, naśladując Iana McKellena:
- Więc - wbrew zdrowemu rozsądkowi - dałem sobie wcisnąć tę rolę. Solowy popis przez całe przedstawienie...
- Ale przecież - powiedział Nicholas, spoglądając niewinnie swymi szarymi oczami - chyba o to chodzi w aktorstwie?
- Doskonale wiemy, co Esslyn ma na myśli - krzyknęli bracia Everardowie.
- Ja również, McKellen nigdy nie robi na mnie wrażenia.
Dierdre wtrąciła pytanie o cukier.
- Na Boga, powinnaś już to wiedzieć, dziecino - powiedziała Rosa Crawley swym chropawym głosem, - Dla mnie tylko odrobinę. - Grała panią Salieri i nigdy wcześniej nie miała tak skromnej roli, lecz w Amadeuszu była to jedyna partia dla dojrzałej kobiety. Służące i stare mieszkanki Wiednia nie były oczywiście godne jej uwagi. - Jesteś niezastąpiona - ciągnęła. - Nie wiem, jak to robisz. Pozostali machinalnie wyrazili uznanie Dierdre, a Rosa cicho westchnęła. Wiedziała, że okazywanie uprzejmości wykonawcom ról epizodycznych i inspicjentom jest cechą prawdziwych gwiazd. Chciała tylko, by Dierdre była bardziej uważna. Przyjęła swój wyszczerbiony kubek z promiennym uśmiechem. - Dziękuję, kochanie.
Dierdre lekko rozchyliła usta w odpowiedzi. Przy jej talii wieloryba nawet odrobina to o wiele za dużo, pomyślała. Jeszcze bardziej rozdrażniło ją to, że Rosa miała na sobie długie futro, które ona sama kupiła w sklepie z używaną odzieżą, kiedy przygotowywali Wiśniowy sad. Znikło po przyjęciu wydanym po ostatnim spektaklu i od tamtej pory garderobie nie udało się go odzyskać.
- O, Boże! - Harold z gniewem spojrzał w swój niebieski kubek z literami „H. W. (reż.)”, wypisanymi czerwonym lakierem do paznokci - Znowu te cholerne mysie bobki. Czy nikt już nie produkuje prawdziwego mleka? Czy żądam za wiele?
Dierdre rozdała pozostałe kubki i cukier, unikając wzroku Harolda. Jeśli chcą prawdziwego mleka, niech je przywiezie ktoś, kto jeździ samochodem. I tak ma dość rzeczy do taszczenia na każdą próbę.
- Trochę boję się tej brzytwy - powiedziała Konstancja, powracając do rozważanej kwestii. - Nie chcę dziecka bez ojca. - Zajrzała do kubka, po czym oparta się plecami o kolano męża.
Esslyn uśmiechnął się i spojrzał na pozostałych, jakby prosił ich o wyrozumiałość dla głupoty swojej żony.
- To przeczy prawom biologii - mruknął, delikatnie przeciągając paznokciem palca wskazującego przez jej szyję.
- Jednym z problemów z dużą ilością krwi jest to, jak wyprać i wyprasować koszulę Esslyna na występ następnego wieczoru - odezwała się Joyce Barnaby - garderobiana, rekwizytorka i odgrywająca drobne rólki w jednej osobie. - Mam nadzieję, że nie będziemy mieć tylko jednej.
- Molto costoso, słodziutka! - krzyknął Harold. - Wam wszystkim się wydaje, że śpię na forsie. Wypożyczenie kostiumów dla głównych postaci kosztuje kupę szmalu, Shafferowi łatwo wymagać dziesięciu służących w osiemnastowiecznych strojach...
Joyce spokojnie usiadła na swoim miejscu i ponownie zabrała się do obszywania ozdobionej frędzlami spódnicy Catariny Cavalieri. Co najmniej raz podczas prób nad każdym z kolejnych przedstawień Harold pomstował na ich wydatki, ale jakoś tak się składało, że kiedy coś było naprawdę potrzebne, pieniądze się znajdowały. Joyce wielokrotnie zastanawiała się, skąd na to wszystko bierze. Nie wyglądał na zamożnego człowieka (prowadził niewielką firmę importowo-eksportową), ale był tak kompletnie pochłonięty teatrem - całym sercem, duszą i myślami - że żaden z nich nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że dokłada z własnej kieszeni.
- Nie zazdroszczę Sarze tej ciężkiej spódnicy - powiedziała Rosa swoim ochrypłym głosem. - Kiedy grałam Raniewską...
- Kiedy będzie gotowy mój sztuczny brzuch, Joyce? - przerwała jej druga pani Carmichael, co spotkało się z cichą aprobatą pozostałych. Kiedy Rosa zaczynała opowiadać o swojej Raniewskiej, swojej pani Alving albo nawet swojej wróżce Carabosse, wszyscy mieli dosyć.
- A muzyka? - spytał Nicholas - Kiedy będzie muzyka?
- Kiedy doba będzie miała czterdzieści osiem godzin - szybko odburknął Harold. - Chyba że chcesz ją zrobić sam.
- Dobra.
- Co?
- Mogę się tym zająć. Znam wszystkie kawałki. To tylko kwestia...
- Nie o to chodzi, Nicholasie. Reżyser z prawdziwego zdarzenia musi mieć wpływ na każdy aspekt przedstawienia, które przygotowuje. Kiedy pozwoli, aby jakiś Tom, Dick albo Harry decydował o poszczególnych elementach według swojego widzimisię, może od razu abdykować. - O pozycji Harolda w zespole świadczyło to, że nikomu z obecnych nie przyszło do głowy, iż ten czasownik jest niewłaściwy. - A zamiast przejmować się brzuchem, Kitty, powinnaś zacząć martwić się o swój tekst Masz go umieć na piątkę do wtorku. Jasne?
- Postaram się, Haroldzie - odparła Kitty, lekko sepleniąc. Jej „d” brzmiało prawie jak „t”. Ta urocza pretensjonalność plus burza jasnych loków, gładka brzoskwiniowa cera i przesadne wygięcie ust tworzyły wrażenie dziewczęcego wdzięku, tak pociągającego, że prawie nie zauważało się, jak kłóci się on z ostrym błyskiem jej błękitnych oczu. Kiedy mówiła, jej doskonały biust unosił się i opadał nieco szybciej, sprawiając obserwatorom sporo przyjemności.
Harold traktował ją surowo. Nie mógł pojąć, że ktoś związany z Teatrem Amatorskim w Causton odmawia całkowitego poświecenia temu, nad czym akurat pracowano: czynem w teatrze, myślami - poza nim. Avery powiedział kiedyś, że gdyby to było w jego mocy, Harold kazałby im śnić o Latimerze. A Kitty była wśród nich jedyną osobą, która miała dużo wolnego czasu. Cóż takiego ma do roboty przez cały dzień - Harold zastanawiał się głośno. Kitty skromnie spuściła oczy, tak jakby pytanie to było nieprzyzwoite.
Dierdre zaczęła zbierać kubki. W niektórych pozostało jeszcze trochę kawy, lecz nikt nie żądał, by pozwoliła mu dopić. Odwróciła wzrok, biorąc kubek od Kitty, gdyż Esslyn przestał pieścić szyję swojej żony i przesunął palce w kierunku troczków przy dekolcie jej bluzki, gdzie bezwiednie je zanurzył. Również Rosa Crawley uciekła wzrokiem i poczerwieniała na tę oznakę braku wyczucia swego byłego męża. Harold, jak zwykle świadomy pozakulisowych dramatów, zawołał do scenografa:
- Gdzie, do licha, jest Tim?
- Nie wiem.
- Powinieneś wiedzieć. W końcu z nim mieszkasz.
- To, że z kimś mieszkam - odparł Avery - nie czyni mnie jasnowidzem. Kiedy wychodziłem, przygotowywał zamówienie u Fabera i powiedział, że będzie za pół godziny. Wiem tyle, co ty.
Chociaż jego głos brzmiał stanowczo, w rzeczywistości Avery był pełen niepokoju. Nie mógł znieść ani chwili bez wiedzy, gdzie jest Tim, co robi i z kim to robi. Każda sekunda bez tej niezbędnej wiedzy wydawała się rokiem.
- I nie myśl, że zostanę dłużej - dodał. - Zostawiłem daube w piekarniku.
- Daube wymaga długiego duszenia - przypomniała garderobiana.
Na szczęście nie było tam Toma Barnaby’ego, bo udławiłby się ze śmiechu, słysząc, jak jego żona, której kulinarne klęski stawały się coraz większe, nonszalancko spoufala się z człowiekiem o legendarnych już umiejętnościach gotowania. Wszyscy członkowie teatru w Causton kombinowali, żeby dostać zaproszenie na obiad do Avery’ego. Ci, którym się to udało, jedząc później skromne domowe lub barowe posiłki, odtwarzali w myślach swój triumf i przywoływali gastronomiczne wspomnienia z wspaniałej, wyrafinowanej uczty.
- Długie duszenie, moja droga Joycey, musi się zakończyć we właściwym momencie - odpowiedział rzeczowo Avery. - Granica pomiędzy cudowną, spoistą potrawą, której każdy składnik, choć nadal odrębny, jednak doskonale łączy się z całością, a wielką, bezładną masą jest w rzeczywistości bardzo cienka.
- To tak jak z przedstawieniem teatralnym - mruknął Nicholas, rzucając ujmujący uśmiech w kierunku swego reżysera. W odpowiedzi na uśmiech, którego przewrotności nie uchwycił, Harold z wyższością skinął głową.
- No cóż... - Colin Smy podniósł się i przybrał pozę mającą podkreślić zarówno jego znaczenie, jak i różnicę dzielącą go od otaczających aktorów. - Niektórzy z nas mają coś do roboty - wypowiedziawszy tę uszczypliwą uwagę, poczekał chwilę, aby dotarła do świadomości pozostałych. Stał na lekko ugiętych nogach, ubrany w jeansy i koszulę w kratę. Sterczące kępki jego szorstkich włosów w połączeniu z tryskającą energią sprawiały, że - jak to ktoś ujął - wyglądał jak atakujący intruza foksterier. Po chwili zniknął za kulisami, wołając ostentacyjnie przez ramię: - Gdybym był potrzebny, będę pod sceną. Mam tam dużo do roboty, jeśli kogoś to interesuje.
Jednak nikt nie wydawał się tym zainteresowany. Stukanie młotka, które wkrótce dobiegło do ich uszu, zabrzmiało jak oznaka niezadowolenia. Dierdre odkręciła gorącą wodę i zabrała się do szorowania kubków, stukając nimi ze złością i jeszcze bardziej je wyszczerbiając. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, aby jej pomóc, chyba z wyjątkiem Davida Smy’a, który często czekał na ojca, aby go odwieźć do domu. Wiedziała, że to wyłącznie jej wina, ponieważ powinna już dawno się postawić, i to jeszcze bardziej ją złościło.
- No cóż, myślę, że damy Timowi jeszcze pięć minut, a jeśli się nie zjawi, zaczniemy - rzucił cesarz Józef z parteru.
- Nie wątpię, że tak myślisz - odpowiedział Esslyn - ale ja nie mam zamiaru zaczynać, dopóki nie rozwiążemy tego technicznego problemu. Można oczywiście zostawić tę sprawę na ostatnią chwilę...
- Prawie na ostatnią chwilę - mruknęła Rosa.
- ...ale to ja będę stał twarzą w twarz z całą widownią.
Mógłby ktoś pomyśleć, żachnął się Nicholas, że będziemy grać w Barbakanie.
- Ta rola i tak jest wystarczająco trudna, Bóg mi świadkiem - ciągnął Esslyn.
W takim razie, po co ją wybrałeś?
- A samobójstwo Salieriego to w końcu punkt kulminacyjny sztuki. Musimy więc przygotować to wręcz doskonale.
- Dlaczego nie użyjesz maszynki elektrycznej? - spytał Nicholas, według którego najważniejszym momentem przedstawienia była śmierć Mozarta.
- Na miłość boską! Jeśli to ma być..
- W porządku. Uspokój się! - Harold starał się uciszyć zrzędzącego gwiazdora. - Naprawdę, Nicholasie...
- Przepraszam - Nicholas uśmiechnął się. - Przepraszam, Esslyn. To tylko żart.
- Kiepski, Nico - odparł Esslyn wyniośle. - Jak wszystkie twoje żarty. Nie wspominając już twojego... - Zanurzył usta w złotych lokach, które delikatnie oplatały szyję Kitty, tak że koniec zdania nie mógł być przez nikogo słyszany, ale i tak wszyscy wiedzieli, o czym mówił.
Nicholas zbladł. Przez kilka chwil nic nie mówił, po czym odezwał się niezwykle spokojnie, dobierając uważnie słowa:
- Może wydaje się wam, że tak nie jest, ale naprawdę martwi mnie ta sprawa. Przecież jeśli Esslyn nie znajdzie dość czasu, aby nauczyć się obchodzenia z tak ważnym rekwizytem, to wszystko będzie wyglądało na kompletną amatorszczyznę.
Po zebranych przeszedł szmer i wszyscy wstrzymali oddechy. Harold podniósł się i utkwił w Mozarcie gniewny wzrok.
- Nie waż się wypowiadać tego słowa w mojej obecności, Nicholasie! Jasne? W moich przedstawieniach nigdy nie ma niczego amatorskiego.
Tak gwałtowna reakcja Harolda nie miała zbyt mocnych podstaw. Cały zespół szczycił się swoim poziomem, który naiwnie uważał za profesjonalny, lecz najmniejsza krytyczna uwaga uświadamiała im, że są zwykłymi amatorami, z których większość pracuje na pełnych etatach, i tylko cudem znajdują czas, aby w ogóle nauczyć się swoich kwestii na pamięć, nie mówiąc już o wyjeździe w trasę z przedstawieniem. Ugodziwszy ich wszystkich do żywego, Nicholas wydawał się zażenowany swoim brakiem delikatności. Nie zdążył jednak otworzyć ust, aby naprawić gafę. gdy w drzwiach pojawił się Tim Young. Wysoki, w ciemnym płaszczu i filcowym kapeluszu, podszedł do nich szybko, niosąc niewielką paczkę.
- Przepraszam za spóźnienie.
- Gdzie byłeś?
- Myślałem już, że nie uda mi się skończyć papierkowej roboty, a potem zaczął dzwonić telefon... Wiecie, jak to jest - Tim skierował swoją odpowiedź do całej grupy.
- Kto? Kto dzwonił? - zapytał Avery.
Tim zignorował pytanie, zdjął płaszcz i zabrał się za rozwiązywanie pakunku. Wszyscy zgromadzili się wokół niego, kiedy kolejno odwijał warstwy błyszczącego, brązowego papieru, a potem miękką szmatkę. W końcu ich oczom ukazała się brzytwa. Tim otworzył ją i umieścił na otwartej dłoni.
Był to piękny przedmiot. Na wytwornie wygiętym uchwycie z kości słoniowej widniał wygrawerowany złotem napis: „E. V. Bayars (C.A.P.S.)”, otoczony wieńcem z liści akantu i niewielkimi kwiatkami inkrustowanymi macicą perłową. Na drugiej, gładkiej stronie widoczne były jedynie trzy malutkie nity. Błyszczące ostrze o doskonale naostrzonej krawędzi wyglądało na śmiertelnie niebezpieczne.
Esslyn, świadom, w jakim celu brzytwa została przyniesiona, stwierdził:
- Chyba jest cholernie ostra.
- Taka musi być - krzyknął Harold. - Pozory rzeczywistości w teatrze mają decydujące znaczenie.
- Jak najbardziej - poparła go Rosa, nie namyślając się długo.
- Mam gdzieś teatralne pozory rzeczywistości - przerwał jej Esslyn, ostrożnie sięgając po brzytwę. - Jeśli wydaje się wam, że zbliżę ten przedmiot do mojej szyi na odległość mniejszą niż piętnaście centymetrów, to jesteście w błędzie.
- Nigdy nie słyszałeś o pozorowaniu? - spytał Harold.
- Tak, słyszałem o pozorowaniu - odpowiedział Esslyn. - Słyszałem również o Kubie Rozpruwaczu, o Sweeneyu Toddzie i o śmierci na skutek nieszczęśliwego wypadku.
- Wymyślę coś do następnej próby - odparł Harold uspokajającym tonem. - Nie martw się. Zawiń to z powrotem, Tim. Przejdźmy do drugiego aktu. Dierdre? - zawołał, lecz odpowiedziało mu milczenie. - Gdzie ona jest?
- Chyba jeszcze zmywa - rzuciła Rosa.
- Dobry Boże! Przez ten czas umyłbym naczynia po bankiecie dla dwudziestu osób. Cóż... bierzmy się do roboty. Phoebe, lepiej będzie, jak weźmiesz scenariusz.
Wszyscy rozpierzchli się po garderobach. Pozostał tylko Esslyn, który nadal uważnie przyglądał się brzytwie. Harold stanął przy nim:
- Pas de probleme! Musisz tylko nauczyć się posługiwać nią. Patrz, pokażę ci.
Wziął do ręki brzytwę i ostrożnie zaczął otwierać. Nagle ostrze mocno odskoczyło z głośnym trzaskiem. Harold aż syknął ze strachu. Esslyn wydał z siebie podobny dźwięk, tyle że pełen satysfakcji.
- Tim nie naoliwił jej jak należy - zawołał Harold z nieco wymuszonym uśmiechem. Odłożył brzytwę i po przyjacielsku klepnął aktora po ramieniu. - Czy kiedykolwiek w moim przedstawieniu czegoś brakowało? Hm? Co?
W odpowiedzi Esslyn rzucił mu spojrzenie pełne nieufności i rozczarowania.
- Wierz mi - powiedział Harold powoli i wyraźnie. - Jesteś w dobrych rękach. Naprawdę nie ma się czym martwić.
Mówił zupełnie szczerze, choć niestety jego pewność siebie była całkiem nie na miejscu. W teatrze bowiem czaiła się już groza nieznanych mu przyszłych zdarzeń.
Osoby dramatu
Nicholas leżał na podłodze swego pokoju, mieszczącego się nad księgarnią Blackbird, i jak co dzień wykonywał ćwiczenia głosu metodą Cicely Berry. Niezmordowanie ćwiczył każdego wieczora i ranka, niezależnie od tego, jak późno wstawał lub się kładł. Właśnie zaczął ćwiczenia ruchów ust i języka i głośne rat-a-ta wypełniło pokój. Na szczęście sąsiedzi po obu stronach (zakład pogrzebowy Browna i sklep mięsny) nie przejmowali się hałasem.
Nicholas urodził się przed dziewiętnastu laty i wychował w wiosce leżącej w połowie drogi pomiędzy Causton i Slough. W szkole plasował się nieco powyżej przeciętnej. Był w miarę dobry w sporcie, niezły w nauce, a dzięki życzliwemu usposobieniu dość łatwo zawierał przyjaźnie. Właśnie był w ostatniej klasie i bez przekonania zastanawiał się nad swoją przyszłością w bankowości lub w zarządzaniu, kiedy wydarzyło się coś, co na zawsze zmieniło jego życie.
Jednym z tekstów, które przygotowywał na egzamin końcowy z angielskiego, był Sen nocy letniej. Sztuka ta w wykonaniu RSC miała być wystawiana w obszernej sali gimnastycznej. Już w trzy dni po ogłoszeniu tej wiadomości bilety zostały wyprzedane. Wśród kilku uczniów ostatniej klasy, którzy poszli na przedstawienie, był Nicholas. Kierowała nim chęć zobaczenia czegoś nowego. Nigdy wcześniej nie był w teatrze i o aktorstwie wiedział tyle co o rolnictwie, wydobyciu węgla czy rybołówstwie dalekomorskim. A że można się czymś takim zajmować przez całe życie, nie przyszło mu nawet do głowy.
Kiedy przybył na przedstawienie, sala wypełniona tłumem kłębiących się ludzi była zupełnie odmieniona. Umieszczono w niej podesty, schody, stoły na kozłach, sztuczną zieloną trawę i metalowe drzewo obwieszone złocistymi jabłkami. Na podłodze rozrzucone były ogromne poduszki z wzorzystego materiału, a na wielkim koniu siedziało pięciu muzyków. Z sufitu zwisała wymyślna metalowa konstrukcja, do której przytwierdzono dziesiątki lamp. W pewnym momencie na podeście po przeciwnej stronie sali pojawił się krępy mężczyzna w wieczorowym stroju z szeroką czerwoną wstęgą na piersi, do której przypięta była wysadzana klejnotami gwiazda i medale. Prowadził rozmowę z kobietą w ciemnozielonej sukni z turniurą i z niewielką koroną na głowie. Nagle mężczyzna wyciągnął przed siebie ramię, na którym kobieta wsparła swoją odzianą w rękawiczkę dłoń, po czym para zeszła z podwyższenia. Zapaliły się lampy, rzucając na scenę silne, białe światło, i sztuka się rozpoczęła.
To, co zobaczył, od razu go zafascynowało. Dynamizm, impet i bliskość aktorów odebrały mu dech w piersiach. Olśniewające kostiumy, których kolory zacierały się przy szybkich ruchach i tańcu grających, oczarowały go. Porwała go siła emocji nie do opisania. I wszystko zmieniało się w takim tempie! Zaledwie poczuł ogromne współczucie dla Heleny, gdy jej wybuch niepohamowanej złości w kolejnej scenie rozśmieszył go do tez. Z kolei sceny pomiędzy Tytanią i Dupkiem byty tak zmysłowe, że poczuł, iż się czerwieni.
Wiele razy musiał się przemieszczać. Stojąc tuż za czerwonymi linami, które były częścią scenografii, w pewnym momencie stał się jednym z członków dworu Tezeusza. Później został wypchnięty na podest, skąd widział, jak rozradowany tłum niesie Dupka na ceremonię ślubną. A kiedy osioł, rycząc i unosząc muskularne ramię w charakterystycznym geście zmysłowego pozdrowienia, mijał Nicholasa, odwrócił łeb i jego żółte oczy wlepiły się w niego. W trakcie tej zdawałoby się niekończącej się eksplozji tańca, ruchu, energii i rytmu pojawiały się momenty niezwykłego spokoju. Oberon i Tytania, wirujący swobodnie na linach w szeleszczących jedwabnych szatach, kołyszący się coraz bliżej i bliżej siebie, spoglądający na siebie z zawziętą nienawiścią, niespodziewanie zatrzymali się, aby absurdalnie niewinnie się pocałować. Żal Pyramusa po śmierci Tysbe pokazano w prosty sposób, lecz z takim bólem, że cały dwór, a nawet widownia zamilkły.
A później uczta weselna. Po głośnych fanfarach dwór i służący rzucili w stronę widowni plastikowe kubki, po czym zbiegli z dzbanami, aby je napełnić. Wszyscy wznieśli toast na cześć Tezeusza i Hippolity. Z sufitu posypały się balony i serpentyny. Duszki i ludzie tańczyli razem i cała sala przeistoczyła się w wielki wirujący gąszcz kolorów, świateł i melodyjnych dźwięków. Nicholas wspiął się na schody. Stał z zaciśniętym gardłem, gdy nagle, jak gdyby z wybiciem północy, wszystko ustało i wtedy zdał sobie sprawę, że obok niego stoi Puck, tak blisko, że ich ramiona się dotykały. „Jeśli duszek źle was bawił...” - powiedział aktor.
W tym momencie do Nicholasa dotarło, że przedstawienie zmierza do końca, że cała ta cudowna złocista wizja niedługo przeminie i wszystko zamrze... „to po prostu był wasz sen”. Pomyślał, że serce mu pęknie, Puck dalej ciągnął swoją mowę, a Nicholas, stojąc tuż obok, przyglądał mu się. Czuł siłę jego napięcia, widział gniewnie zaciśnięte zęby i naprężone mięśnie szyi. Aktor przemawiał z ogromną siłą, a gdy wypowiadał końcową kwestię, z jego ust trysnęła srebrna strużka śliny. A potem, wypowiedziawszy słowa: „Daj mi swą dłoń, jeśli mamy być przyjaciółmi”, w geście pełnym życzliwości wyciągnął lewą rękę w kierunku widowni, a prawą chwycił dłoń Nicholasa. Przez krótką chwilę stali tak rażeni, aktor i chłopiec, którego życie już nigdy nie miało być takie jak wcześniej. I to był koniec.
W trakcie niekończących się braw Nicholas siedział. Oszołomiony emocjami pozostał na swoim miejscu, kurczowo trzymając w ręku kubek, nawet po tym jak aktorzy w końcu się rozeszli, a publiczność opuściła salę. Ocknął się z odrętwienia, kiedy ktoś z obsługi technicznej zabrał się do demontażu schodów. Wypiwszy ostatni łyk soku z czarnej porzeczki, Nicholas zauważył leżący na podłodze kawałek czerwonej serpentyny i papierową różę. Podniósł je i ostrożnie włożył do kieszeni. Nie chcąc przeszkadzać technikom, którzy właśnie zaczęli opuszczać rusztowanie z oświetleniem, niechętnie opuścił salę.
Na ulicy przed szkołą stały dwie wielkie ciężarówki do przewozu mebli. Ktoś ładował metalowe drzewo ze złocistymi jabłkami. Kilku aktorów, opuściwszy budynek, szło ulicą w kierunku pubu. Wiedząc, że nie może zwyczajnie wrócić do domu, Nicholas poszedł za nimi. Przez chwilę wahał się, kiedy grupa weszła do lokalu, po czym wśliznął się za nimi do środka. Stał tuż za automatem z papierosami, w skupieniu ich obserwując.
Aktorzy stali kilka kroków dalej. Ich ubiory dalekie były od elegancji. Mieli na sobie zwykłe dżinsy, wytarte kamizelki, swetry. Pili piwo, nie rozmawiali ani nie śmiali się głośno, w żaden sposób nie starali się zwracać na siebie uwagi, a jednak było w nich coś - coś, co odróżniało ich od pozostałych osób w pubie. Byli inni w pewien subtelny sposób, którego Nicholas nie potrafił określić. Rozpoznał Pucka, mężczyznę w średnim wieku, w starej kurtce z czarnej skóry i dżinsowej czapce z daszkiem. Palił, uśmiechając się, i co pewien czas rozpędzał dym papierosowy machnięciem ręki.
Nicholas przyglądał im się z tak gwałtowną tęsknotą, że aż rozbolała go głowa. Rozpaczliwie pragnął usłyszeć, o czym mówią, lecz właśnie kiedy miał podejść bliżej, drzwi za nim otworzyły się i weszło dwóch nauczycieli. Natychmiast przesunął się za ich plecami w kierunku drzwi i wyszedł na ulicę. Czuł, że jeszcze nie jest gotowy na powrót do banalności życia codziennego. Był też przekonany, że fascynujące przeżycie, którego dopiero co doświadczył, w jakiś sposób zmieniło go fizycznie, i obawiał się żenujących i nietaktownych pytań.
Na szczęście kiedy dotarł do domu, wszyscy już poszli spać. Spojrzał na swoje odbicie w kuchennym lustrze i zdziwiło go, a nawet trochę rozczarowało to, jak niewiele się zmienił. Jego twarz była nieco bledsza, oczy błyszczały, ale poza tym wyglądał właściwie tak samo.
Lecz nie był taki sam. Usiadł przy stole, wyjął kubek, papierową różę, serpentynę i ulotkę z obsadą przedstawienia. Rozprostował kartkę i przebiegł oczami listę aktorów. Pucka grał Roy Smith. Nicholas starannie zakreślił to nazwisko ołówkiem, po czym umył i wytarł kubek, włożył do niego ulotkę, różę oraz serpentynę i poszedł do swojego pokoju. Leżał na łóżku, jeszcze raz przeżywając każdą chwilę minionego wieczoru. Tak zastał go świt. Następnego dnia poszedł do biblioteki, zapytał, czy w okolicy jest jakiś zespól teatralny, i otrzymał informacje o Latimerze. Natychmiast tam poszedł i powiedział, że chce być aktorem. Tak został przyjęty do pomocy przy rekwizytach.
Szybko odkrył, że teatr teatrowi nierówny. Musiał wiele (a właściwie wszystkiego) się nauczyć i gdzieś jednak trzeba było zacząć. Było mu przykro, że nikt z teatru w Causton, poza Dierdre, nie poszedł na Sen, ale szybko wyczuł, że jakakolwiek próba opisania przedstawienia, a nawet najmniejsze wspomnienie o tym, jakie wrażenie ono na nim zrobiło, byłoby błędem. Robił więc rekwizyty, wypożyczał je, biegał wszędzie i starał się być tak użyteczny, że przyjęto go na stale. Przy następnej sztuce, Raz w życiu, pracował jako sufler. Na początku robił błędy, ściągając na siebie pogardę Esslyna i lekceważenie ze strony Harolda, lecz kiedy wziął sztukę do domu i przeczytał ją kilka razy, przyswoił sobie jej szybki rytm, poczuł pauzy, dowiedział się dokładnie, kiedy każdy z aktorów wchodzi i kiedy schodzi ze sceny. Pomagał przy budowie scenografii do Herbaciarni Pod Księżycem, a później Tim nauczył go podstaw operowania światłem, pozwalając obsługiwać aparaturę do spółki z nim samym i klepiąc go mimochodem po tyłku od czasu do czasu. Przygotował efekty dźwiękowe i muzykę do Królowej śniegu, a w Czarownicach z Salem dostał niewielką rolę mówioną.
Nicholas szybko nauczył się kilku swoich linijek tekstu i zawsze przychodził pierwszy na próby, a wychodził ostatni. Kupił tani magnetofon i ćwiczył amerykański akcent, ignorując rozbawione spojrzenia, jakie wymieniali pomiędzy sobą pozostali członkowie obsady. Wymyślił całą przeszłość swojej postaci i będąc na scenie, słuchał i reagował z ogromnym skupieniem na wszystko, co się działo wokół niego. Już na długo przed premierą nie mógł myśleć o niczym innym. Kiedy nadeszła ta chwila, siedział w pełnej garderobie, niezdarnie nakładając na twarz zbyt mocny makijaż. Nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta swojej kwestii. Gorączkowo zaczął szukać tekstu, a kiedy go znalazł, przepisał swój fragment na kawałek papieru i wetknął go za pasek spodni. Czekając na swoją kolej za kulisami, poczuł mdłości i zwymiotował do wiadra.
Kiedy wszedł na scenę, ogarnęło go potworne przerażenie. W zasięgu jego wzroku pojawiły się rzędy twarzy. Tylko raz spojrzał w ich kierunku, a potem odwrócił oczy. Wypowiedział pierwsze słowa swej roli. Chociaż światła paliły się z całą mocą, odczuwał chłód z podniecenia i euforii, gdy dokładnie we właściwym momencie, linijka po linijce przypominał mu się tekst. Po raz pierwszy doświadczył tego dziwnego dwoistego kontaktu, jaki aktor zawsze musi utrzymywać z rzeczywistością. Jakaś jego część wierzyła, że jest w Salem w kuchni Proctora, pełnej żelaznych garnków i rondli, prostych mebli i wystraszonych ludzi, inna zaś zdawała sobie sprawę z tego, że stołek nie stoi we właściwym miejscu, że John Proctor nadal zasłania swoją żonę, a Mary Warren zapomniała czepka. Później w barku odczuł bliskie, ciepłe koleżeństwo („Podaj mi dłoń, jeśli mamy być przyjaciółmi...”), które na pewien czas przesłoniło wszystkie animozje w zespole.
W pantomimie Nicholas zagrał tylne nogi konia, a później otrzymał rolę Danny’ego w Noc musi zapaść. Próby rozpoczęły się na sześć tygodni przed egzaminami końcowymi w szkole i już wtedy wiedział, że ich nie zda. Ciągnące się miesiącami zrzędzenie rodziców na temat czasu, jaki spędza w Latimerze, zakończyło się gwałtowną kłótnią, po której się wyprowadził. Prawie natychmiast Avery zaproponował mu ciasny pokoik nad księgarnią Blackbird. W zamian za mieszkanie każdego ranka odkurzał sklep, a raz w tygodniu sprzątał cały dom.
Mieszkał już tam prawie od roku, żywiąc się głównie gotowaną fasolką podkradaną z supermarketu, w którym pracował, a czasami tym, co pozostało z doskonałych obiadów Avery’ego. Prawie wszystko, co zarobił, wydawał na lekcje głosu i ruchu (u świetnego nauczyciela, którego znalazł w Slough) oraz na bilety do teatru. Raz w miesiącu wytrwale jeździł do Londynu na przedstawienia, w ten sposób doładowując baterie dawką tego, co uważał za prawdziwy teatr. Właśnie po świetnej inscenizacji Wesołych niewiast z Windsoru w Barbakanie wybrał fragment roli Forda na swoje główne przesłuchanie.
Nadal nie wiedział, czy w ogóle się do tego nadaje. Brenda Leggat, kuzynka Smy’ów, pisała recenzje z przedstawień ich zespołu do lokalnej gazetki, ale jej spostrzeżenia były celne w takim samym stopniu, jak oryginalny był jej styl. Każda komedia była błyskotliwa, każda tragedia - rozdzierająca serce. Aktorzy grali albo tak, jakby byli do swoich ról stworzeni, albo tak, jak można się było po nich spodziewać. Nicholas wkrótce poznał zespół na tyle, że wiedział, iż gdyby bezpośrednio zapytał ich o swoją grę, w odpowiedzi usłyszałby co najwyżej pełne sztuczności słowa otuchy. Wiele mówiono w barku o nieobecnych, ale było prawie niemożliwe, aby którykolwiek aktor usłyszał uczciwą opinię o swojej grze prosto w oczy. Wszyscy poza Esslynem i Everardami (no i oczywiście Haroldem) mówili Nicholasowi, że jest świetny. Harold rzadko chwalił kogokolwiek (lubił trzymać ich w ryzach), z wyjątkiem wieczorów po przedstawieniach premierowych, kiedy zachowywał się jak histeryczny impresario z Broadwayu, całując każdego po kolei, rozdając kwiaty, a nawet wyciskając z oczu teatralne łzy.
Nicholas skończył swoje ćwiczenia głosu, wykonał serię ćwiczeń rozciągających i kilka głębokich wdechów, po czym rozebrał się, umył zęby, położył do łóżka i natychmiast zapadł w głęboki sen.
Śniło mu się, że jest premiera Amadeusza, a on, nauczywszy się kwestii Hamleta, stoi za kulisami ubrany cały na czarno, w sfałdowanych rajtuzach i z czaszką pod pachą.
Mąż Rosy Crawley czekał na nią, nie kładąc się spać. Spędził wieczór w pubie Pod Błaznem z kilkoma kolegami z Klubu Rotariańskiego i ich żonami. Zawsze starał się wracać przed żoną, nie tylko dlatego, że nie znosiła powrotów do pustego domu, ale również dlatego, że nie mógł się doczekać dalszego ciągu opowieści o ludziach teatru, które rozpoczynały się, kiedy tylko przekroczyła próg. Oczywiście nigdy nie chodziła z nim do pubu i Ernest cieszył się jej nieobecnością, zdając sobie sprawę, że jego towarzysze wiedzą, iż jego żona ma coś znacznie ciekawszego do roboty. Tego wieczoru wrócił tylko kilka minut przed nią; zaledwie zdążył zrobić sobie kakao, kiedy weszła. Ernest poprawił poduszki na kanapie, wlał do szklanki podwójną szkocką z lodem, aby jego żona mogła się rozluźnić, i usiadł, trzymając swój kubek. Jego twarz promieniała radosnym oczekiwaniem.
Rosa sączyła whisky i zazdrośnie przyglądała się, jak Ernest odsuwa na bok pomarszczony kożuszek ze swego parującego kakao. Czasami, a szczególnie w taki wieczór jak ten, miewała ochotę na filiżankę kakao, lecz czuła, że jest to chyba najmniej wyrafinowany napój na świecie (być może jedynie poza rzadkimi kleikami). Popijanie go wieczorem byłoby pierwszym krokiem na równi pochyłej w kierunku wygody i publicznego przyznania się do wieku średniego. Później zaczęłaby się krzątać po domu w ciepłym szlafroku i nosić kamizelki. Zsunęła swoje szpilki i wymasowała stopy. Dziesięciocentymetrowe cienkie obcasy leżących byle jak butów sterczały w górę.
Rosa była niską kobietą, miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i cygańskie rysy twarzy, które starała się za wszelką cenę podkreślić. Regularnie farbowała na czarno swoje i tak ciemne włosy, piękne ciemne oczy podkreślała czarną kredką i ozdabiała sztucznymi rzęsami, a jej smagła cera przywodziła na myśl wiatr na wrzosowiskach i gwiazdy na niebie. Jej nos był trochę większy, niżby sobie tego życzyła, lecz dzięki niemu miała możliwość wspominania o żydowskim pochodzeniu i dość tragicznej imigranckiej przeszłości. Te aluzje przeraziłyby jej dziadków, solidnych robotników rolnych z Lincolnshire o anglosaskim pochodzeniu. Tę nieco semicko-cygańską urodę uwydatniała, nosząc ciemne ubrania z tak świecącymi dodatkami, że wydawało się, iż wybuchają jak fajerwerki, choć z elegancją nie miały one zbyt wiele wspólnego.
Spoglądając na Ernesta, spokojnie popijającego swój napój, po raz kolejny zastanawiała się nad ewenementem, jakim jest jej małżeństwo. Po rozwodzie z Esslynem było oczywiste, że nie pozostanie sama. Pomijając dumę, nie była w stanie znieść samotności trwającej dłużej niż pięć minut Myślała, że przy jej aparycji i osobowości mężczyźni będą walić tabunami, kiedy tylko rozejdzie się wiadomość, że jest do wzięcia, lecz tak się nie stało. Ernest Crawley, miejscowy przedsiębiorca budowlany, dobrze sytuowany wdowiec, był jedynym poważnym kandydatem.
Był to miły człowiek, który znał swoje miejsce, więc zgodziła się od razu, kiedy się jej oświadczył. Trochę wstydził się i obawiał jej kolegów z teatru, dlatego poza premierami i przyjęciami po ostatnich przedstawieniach, trzymał się z dala, być może wyczuwając, że taki układ najbardziej jej odpowiada. Od czasu do czasu Rosa zapraszała zespól na lunch z okazji otrzymania głównej roli i wtedy Ernest, zabarykadowany za stołem, grał rolę gospodarza, napełniając ich kieliszki winem. Odnosił wrażenie, że piją bez opamiętania, i był zadowolony, kiedy przyjęcie się kończyło i wszystko wracało do normy.
Spytał, jak poszło.
- Ach - Rosa odparła zmęczonym głosem, kładąc dłoń na czole - okropnie. Joyce jeszcze nawet nie zaczęła mojego kostiumu, David Smy zachowuje się na scenie jak słoń w składzie porcelany a obaj Venticelli są beznadziejni.
Ernest skończył pić kakao, wziął fajkę i zaczął ją nabijać w radosnym oczekiwaniu. Miał własne problemy w pracy, to jasne. Skargi brygadzisty, kłótnie w baraku, czasami jakiś poważny wypadek. Jednak wydarzenia w teatrze były czymś zupełnie innym. Rosa opowiadała o nich z takim przejęciem, że zwykły dzień pracy stawał się przy tym czymś mało istotnym.
- Harold mówi, że ich udusi - Rosa zawsze zaczynała swoje monologi od mocnego akcentu - po kolei i bardzo wolno, jeśli nie nauczą się swoich kwestii.
- Tak mówi? - reakcja Ernesta była jakby celowo wyczekująca. Stosunek Rosy do reżysera stale się zmieniał Czasem jej odraza do niego i drwiny z jego zachowania nie miały granic, innym razem - zwykle kiedy Harold wdał się w sprzeczkę z którąś z aktorek drugoplanowych - miał jej pełne poparcie. Wówczas byli sobie równi, obdarzeni cudownym talentem w morzu miernot. Wyglądało na to, że był to jeden z tych wieczorów.
- To Venticelli otwierają przedstawienie! Właśnie oni... paplają... bez przerwy. Tak jak Ros i Gil... no wiesz? - Ernest rezolutnie kiwnął głową. - Chodzi mi o to, że oni rozłożą to przedstawienie... całkowicie rozłożą, jeszcze zanim się na dobre zacznie.
Ernest jeszcze raz kiwnął głową i dosypał trochę tytoniu do fajki. Nie miał najmniejszego pojęcia, kim lub czym byli Venticelli, ale lepiej, żeby biedaczyska wzięły się do roboty, jeśli chcą przeżyć to przedstawienie. Teraz Rosa przeszła do Borisa, który, jak powiedziała, wymalował się i grał cesarza Józefa jak stuknięta bawarska hausfrau.
Jeśli nawet Ernestowi wydawało się dziwne, że przez ostatnie dwa lata, w ciągu których wystawiono dwanaście sztuk, Rosa, z takim impetem gromiąca przedstawienie za przedstawieniem, nigdy nie wspomniała imienia swojego pierwszego męża, to rozważnie zatrzymał to spostrzeżenie dla siebie.
- Zrujnowana! Potrawka jest zrujnowana! - Avery przebiegł przez wyłożony dywanem hol, ściągając z siebie kaszmirowy szalik i rzucając go na podłogę. Rękawiczki rzucił na ręcznie tkany dywanik, płaszcz - na sofę z atłasu w kolorze malinowym. Tim posuwał się w ślad za tą burzą, podnosząc rzeczy Avery’ego i mrucząc pod nosem:
- Niektórzy mają pecha.
Podniósł rękawiczki, wetknął po jednej do obu kieszeni płaszcza i powiesił go obok swojego na wieszaku w malutkim holu. Rozbawił go kontrast pomiędzy wielobarwną kratą płaszcza ozdobionego turkusową girlandą kaszmirowego szalika i małymi kasztanowymi palcami rękawiczek, wystającymi z kieszeni jakby w błagalnym geście, a jego własnym płaszczem w smutną ciemnoszarą jodełkę i granatowym ciepłym szalikiem.
Avery, już w fartuchu i z rękawicami na rękach, wyciągał naczynie z piekarnika. Umieścił je na drewnianej podstawce i powoli, milimetr po milimetrze, unosił pokrywkę. W drodze do domu układał się z losem: nie będzie wypytywał Tima o treść wspomnianych wcześniej rozmów telefonicznych, jeśli okaże się, że tenże los miał oko na jego potrawkę. Zdając sobie sprawę z faktu, że dotrzymanie warunków umowy będzie wymagało od niego nadludzkiej powściągliwości, Avery odczuwał niemal magiczne przekonanie, że przynajmniej druga strona powinna dotrzymać swoich. Jednak gdy biegł przez ogród w kierunku domu, czując swąd spalenizny unoszącej się w zimnym nocnym powietrzu, całe to przekonanie gdzieś uleciało. A kiedy, truchlejąc, przemierzał salon, był już całkowicie pewny, że ten łajdak znowu go zawiódł. I okazało się, że się nie mylił.
- Góra się przypiekła!
- Wszystko w porządku, - Tim wolno wszedł do kuchni i wziął do ręki otwieracz do butelek. - Nie powinieneś pokruszyć jej i wymieszać z resztą?
- To przecież cassoulet. O, Boże...
- Na litość boską, przestań załamywać ręce. To tylko potrawka.
- Potrawka! No właśnie, potrawka.
- Przynajmniej nie będziemy mogli powiedzieć, że w domu nie ma nawet skórki.
- Tylko tyle to dla ciebie znaczy? Tylko żart.
- Wcale nie. Jestem strasznie głodny. A jeśli tak bardzo się martwiłeś, mogłeś wrócić do domu wcześniej.
- A ty mogłeś wcześniej przyjść do teatru.
- Załatwiałem zamówienie u Fabera. - Tim uśmiechnął się, starając się ukryć irytację. Jeśli Avery się nie uspokoi, miną całe godziny, zanim coś przełknie. - A dzwonili z Camelot Antiques w sprawie twojego podnóżka, a później telefonował jeszcze Derek Barfoot, żeby zaprosić nas na lunch w niedzielę.
- Och! - Twarz Avery’ego wyrażała zmieszanie, ulgę, wdzięczność i większą pewność siebie. - Dziękuję - powiedział.
- Patrz. Możemy użyć tej łyżki z dziurkami...
- Nie! Nie uda ci się zdjąć tego wszystkiego! - Avery stał przy naczyniu z potrawką w takiej pozie, jakby był matką broniącą dziecka przed żarłoczną bestią. - Mam lepszy pomysł. - Wyjął pudełko z chusteczkami higienicznymi i ostrożnie położył kilka z nich na tężejącą skórkę. - Bibuła wchłonie tą zewnętrzną warstwę i wtedy będę mógł unieść całość łopatką do ryb.
- Myślałem, że to, co najlepsze, jest w górnej warstwie - cicho powiedział Tim, idąc do spiżarki po wino.
Spiżarka była królestwem Avery’ego, miała głęboką wykładaną kamieniami wnękę i okratowane okno w zewnętrznej ścianie, dzięki czemu była cudownie chłodna i doskonale nadawała się do przechowywania wina. Malutkie pomieszczenie było rzęsiście oświetlone i wypełnione zapasami: orzechy włoskie, orzechy laskowe, butelki oleju sezamowego i oliwy, zioła, praliny z Prowansji, anchois, ser provalone, trufle w malutkich słoiczkach, puszki małży, pieprz seczuański, mąka ziemniaczana, wiele rodzajów musztardy, szynka parmeńska, kasztany, orzechy wodne, szynka z pomarszczoną skórką w kolorze lukrecji zwisająca z sufitu tuż obok pachnącego salami, maciupeńkie amaretti, ślimaki, przecier pomidorowy, pasta marron, wędzone ryby, zając morski, jajka mew i siewek oraz sos chilli, tak ostry, że mógłby powalić konia. Tim przesunął naczynie z nalewką brzoskwiniową, wziął butelkę wina ze stojaka i powrócił do kuchni.
- Co otwierasz?
- Chateau d’Issan.
Gryząc wargę (odrobina otuchy, którą dała mu informacja o telefonach, zdążyła się już ulotnić, pozostawiając po sobie ogólny niepokój), Avery przyglądał się, jak Tim wkręca korkociąg, naciska jego chromowane skrzydła, a potem wyciąga korek z delikatnym puknięciem. Dla Avery’ego był to drugi spośród jego ulubionych dźwięków (zaraz po odgłosie otwierania zamka błyskawicznego), podejrzewał jednak, że dla Tima może być tym pierwszym. Przyglądając się ciemnym, jedwabistym włosom połyskującym na przedramionach jego kochanka w jasnym świetle kuchennych reflektorków oraz jego eleganckim dłoniom, które właśnie przechyliły butelkę i nalały aromatycznego wina do kieliszków, Avery poczuł w żołądku znajomy skurcz, będący mieszaniną przerażenia i zachwytu. Tim zdjął marynarkę, miał na sobie oliwkową kamizelkę z irchy i śnieżnobiałą koszulę, której rękawy podtrzymywały staromodne elastyczne opaski. Pochylił swój wąski, ascetyczny nos nad kieliszkiem i wciągnął aromat wina.
Avery nie potrafił zrozumieć, jak komuś, kto przywiązuje tak wielką wagę do tego, co pije, może być zupełnie obojętne, co je. Tim jadał wszystko, co w jego mniemaniu było „smaczne”, a zakres tego słowa był, najkrócej mówiąc, szeroki. Kiedyś na dworcu Rugby przez jedną zaledwie godzinę spałaszował z wielką przyjemnością cheeseburgera, frytki, kilka kromek białego, gąbczastego chleba, ciastko ozdobione trzema kleksami dżemu w kolorach świateł ulicznych, dwa batony Kit-Kat i filiżankę gorzkiej herbaty. Nie mogąc zmęczyć jednej pomarańczy i lampki letniego Liebfraumilch (z którego Tim zrezygnował, ponieważ, jak twierdził, był obficie zaprawiony samochodowym płynem przeciw zamarzaniu), Avery pomyślał, że jego przyjaciel nie może nawet tłumaczyć się ubogim dzieciństwem.
Więc po co - Avery czasami pytał sam siebie, wertując swoją ogromną kolekcję książek kucharskich - haruje tak ciężko i z takim zapałem w kuchni? Odpowiedź przychodziła natychmiast i zawsze była taka sama. Avery przyrządzał swego gołąbka a la paysanne, fraises a la creme i fraises Romanof ze zwykłej wdzięczności. Stawiał je przed Timem z pokorą jako swoje największe osiągnięcia, jako najlepsze, co jego kochające serce może zaofiarować. W taki sam sposób prasował koszule Tima, kupował świeże kwiaty do jego pokoju, planował małe upominki. Kiedy robił zakupy, jego oczy prawie bezwiednie szukały czegoś, co nadawałoby się na prezent-niespodziankę.
Ciągle zdumiewał go fakt, że byli już ze sobą siedem lat, zwłaszcza odkąd znał prawdę o przeszłości swego przyjaciela. Avery zawsze był homoseksualistą i w swej naiwności przypuszczał, że doświadczenia przyjaciela były podobne do jego własnych. Dowiedział się jednak, że Tim nie od razu zdawał sobie sprawę ze swojej prawdziwej natury. Zrozumienie to przychodziło u niego stopniowo i boleśnie. Kiedy był nastolatkiem, myślał, że jest heteroseksualny, później przez kilka lat uważał się za biseksualnego. W wieku dwudziestu kilku lat był nawet przez osiemnaście miesięcy zaręczony.
Kiedy do Avery’ego dotarła ta wiedza, opanował go strach. Nawet zapewnienia Tima i świadomość, że to wszystko wydarzyło się dwanaście lat wcześniej, niewiele pomogły przy jego wybuchowym usposobieniu. Jeszcze teraz Avery czasami obserwował Tima, wypatrując ukradkiem sygnałów, że jego wcześniejsze skłonności biorą w nim górę, podobnie jak pretensjonalnie kolorowa roślina czasami powraca do swoich wcześniejszych, bledszych form.
Obawy Avery’ego brały się z tego, że w żaden sposób nie potrafił on zrozumieć, co Tim w nim widział. Przede wszystkim różnili się fizycznie. Tim był wysoki i smukły, miał zapadnięte policzki i usta tak surowe, że gdy niespodziewanie pojawiał się na nich słodki uśmiech, był on niemalże szokujący. Avery uważał, że jego przyjaciel wygląda jak postać z obrazu Caravaggia lub średniowieczny mnich z niepokojąco ascetycznym profilem. Nicholas powiedział kiedyś, że według niego Tim, chociaż emocjonalnie nieskomplikowany, ma bardzo bogate wnętrze. Nie tego jednak oczekiwał Avery. Miał gdzieś bogate wnętrze. Wystarczy mi, odparł, ładny kawałek filet mignon i trochę czułości.
Avery wiedział, że w porównaniu z Timem wygląda śmiesznie. Był przysadzisty, a rysy jego twarzy, podobnie jak osobowość, niczym ciekawym się nie wyróżniały. Miał miękkie i zbyt pełne usta, bladoniebieskie oczy o prawie bezbarwnych rzęsach były nieco zbyt wypukłe, a nos, jakby na przekór - mały i kształtny, wydawał się ginąć w bladoróżowej twarzy. Głowa okrągła, z grzywką kręconych, puszystych jak kaczy puch włosów w kolorze masła. Wiecznie dręczyła go świadomość łysiny i dopóki nie poznał Tima, nosił perukę. Po pierwszej wspólnie spędzonej nocy znalazł ją w koszu na śmieci. Później nigdy już o tym nie rozmawiali, a Avery odważył się żyć bez niej. I tak już zostało. W zamian raz na tydzień opalał się pod kwarcówką, nie zapominając oczywiście o swojej czaszce.
Poza wyglądem różnili się także usposobieniem. Tim niezmiennie zachowywał spokój, podczas gdy Avery popadał to w euforię, to znów w rozpacz, doświadczając wszelkich możliwych stanów psychicznych. I tak gwałtownie reagował na wszystko. Jeszcze do niedawna wydawało się, że Tima to bawi, ale ostatnio raz czy dwa Avery zauważył u niego pewne oznaki zniecierpliwienia, coś jakby nieznaczne zaciśnięcie ust. Teraz, popijając bordo, powtarzał w myśli swoje najnowsze małe postanowienie: będzie się starał reagować spokojnie, zanim coś powie, pomyśli, zrobi kilka głębokich wdechów, może nawet policzy do dziesięciu. Jego uwagę znowu przyciągnęła potrawka. Chusteczki, które na niej poukładał, znikły bez śladu pod jej powierzchnią. Avery wydał z siebie krzyk, który słychać było na końcu ulicy.
- Jasna cholera! - Tim odstawił swój kieliszek na kuchenny blat. - O co teraz chodzi?
- Chustki poszły na dno.
- To wszystko? Myślałem, że cię co najmniej kastrują.
- Chciałem usunąć skórkę - szlochał Avery.
- No cóż, teraz już wiesz, że ci nie wyszło. Nauka nie pójdzie w las. Oddamy potrawkę Nicholasowi.
- Nie możemy tego zrobić. Pełno w niej chusteczek.
- No to Rileyowi.
- Rileyowi! Wlałem tam pół butelki Beaune.
- Pomyśli więc, że są święta.
- Zwariowałeś. Co robisz?
- Tosty. - Tim kroił chleb na marmurowej stolnicy. Wyciągnął rękę obok Avery’ego i włączył opiekacz. Ponownie napełnił kieliszki. - Napij się, kochanie. I przestań kręcić się pod nogami.
- Przepraszam... - Avery pociągał nosem i sapał, pijąc wino. - Jesteś... jesteś na mnie zły, Tim?
- Nie, Avery, nie jestem na ciebie zły. Jestem po prostu cholernie głodny.
- Przep...
- Przestań przepraszać. Podnieś tyłek i pomóż mi. Zostało trochę pasztetu z kaczki. Możemy też dokończyć lody z mango.
- Dobra. - Nadal ze zbolałą miną, Avery skierował się do lodówki. - Nie wiem, jak wciąż ze mną wytrzymujesz.
- Przestań się przymilać. To do ciebie nie pasuje.
- Przep...
- Kto by z tobą wytrzymał, jeśli nie ja?
To pytanie, zadane mimochodem, wydało się Avery’emu oczywiste. Pełen smutku, zwiesił głowę i zamyślił się, spoglądając w dół na swój okrągły brzuch i pulchne, małe stopy. Podniósł głowę i zobaczył nieoczekiwany, promienny uśmiech Tima. Cóż za wspaniały dzień! - pomyślał Avery, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. I właśnie wtedy, jakby wszystko sprzysięgło się przeciw nim, tost się zapalił.
- Możemy udawać, że jemy czekoladowe ciasteczka - powiedział Avery, przechylając swój kieliszek do końca, po czym, jakby już zdążył zapomnieć uwagę Tima na temat jego przymilności, dodał: - Chciałbym być bardziej podobny do ciebie. Spokojniejszy.
- O, Boże! Lepiej nie. Nie wytrzymałbym z kimś takim jak ja. Zanudziłbym się na śmierć w ciągu tygodnia.
- Naprawdę, Tim? - nagle serce zaczęło mu szybciej bić. - Naprawdę?
- Codzienne trzęsienia ziemi są potrzebne, żeby nie popaść w stagnację.
- Właśnie. - Avery nalał sobie wina. - Chyba masz rację. - Ale my już dzisiejsze mamy za sobą. Bierzmy się do roboty.
- Dobra, Tim. - Avery krzątał się zadowolony. Znalazł masło, seler, pasztet i kilka pomidorów. Tim oczywiście miał rację. Wszyscy wiedzą, że przeciwieństwa się przyciągają. Dlatego, ogólnie rzecz biorąc, tak dobrze im się układało, dlatego byli ze sobą tak szczęśliwi. Głupotą byłoby walczyć z własnym charakterem, który tak bardzo odpowiadał jego partnerowi.
Avery wziął ręczny młynek do kawy i wsypał do niego trochę ziaren. Nie używał młynka elektrycznego, gdyż według niego zbyt wysokie obroty urządzenia przegrzewają ziarna kawy, którą sprowadzał aż z Algierii, i powodują, że traci ona aromat. Zapach kawy mieszał się z soczystym bukietem wina i zwyczajną, lecz tak bardzo lubianą przez Avery’ego, wonią dopiero co upieczonych tostów. Pełen oczekiwania, usiadł przy wyszorowanym drewnianym stole. Takie chwile lubił najbardziej (albo prawie najbardziej). Kiedy na stole było jedzenie i wino, a oni siedzieli, plotkując i żartując.
Nawet jeśli przez cały dzień nie robili nic poza sprzedawaniem książek i grzebaniem się w papierach, zawsze znalazł się chociaż jeden klient o przesadnej mimice lub w groteskowy sposób wygłaszający wymyślne życzenia, co zapewniało im dobrą zabawę. Lecz, oczywiście, czasem pełnym życia, czasem, który dawał im rozrywkę najwyższych lotów, były wieczory spędzane w Latimerze. Po powrocie maglowali grę poszczególnych członków zespołu, analizowali związki, snuli przypuszczenia i wymieniali opinie na temat aktualnego stanu zdrowia psychicznego Harolda (temat zawsze wywołujący dyskusje i domysły).
Zdarzało się, że po „trzęsieniu ziemi” w domu Tim wycofywał się trochę i udawał brak zainteresowania tym, co się działo w teatrze. Dla Avery’ego były to prawdziwe katusze, gdyż plotkowanie przychodziło mu z taką samą łatwością i było tak samo konieczne jak oddychanie. Grubo smarując swój tost masłem, Avery spojrzał z niepokojeni na Tima, który odwzajemnił spojrzenie. Jego ciemnoszare oczy, czasami tak zimne, tym razem były ciepłe, choć pojawił się w nich błysk złośliwości.
- A poza tym jednym szczegółem, pani Lincoln - powiedział, sięgając po seler - jak się pani podobała sztuka?
Kiedy Joyce Barnaby weszła do salonu, jej mąż drzemał przed kominkiem. Zanim zasnął, rysował jakąś gałązkę i ołówek nadal tkwił w jego dłoni, chociaż szkicownik spadł na podłogę. Obudził się, gdy żona podeszła do niego od tyłu i obejmując ramionami jego pierś, przytuliła się. Podniósł szkicownik.
- Nie skończyłeś?
- Przysnąłem.
- Zjadłeś lasagne?
Tom Barnaby chrząknął wymijająco. Kiedy Joyce wróciła do domu po castingu do Amadeusza i powiedziała mu, że ma grać kucharkę, jedynie potworna zgaga, która go wtedy paliła, nie pozwoliła mu wybuchnąć głośnym śmiechem. Nigdy nie mógł przeboleć faktu, że jadła to, co ugotowała, jeśli nie z wyraźną przyjemnością, to przynajmniej bez najmniejszych oznak niesmaku. Czasami zastanawiał się, czy jego demonstracyjne okazywanie przerażenia przy posiłkach nabrało przez lata cech rytuału i czy Joyce brała je za coś w rodzaju nieustającego żartu. Patrzył, jak pochyliła się nad bukietem biało-fioletowych kwiatów i z zachwytem chłonęła ich zapach.
- Jak poszło, kochanie?
- Jak wieczór z braćmi Marx. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak źle. Na szczęście w przerwie przyszedł Tim i przyniósł brzytwę, która poprawiła Haroldowi nastrój. Do tego czasu cały czas psioczył. Molto disastro, moi drodzy!
- Po co wam brzytwa?
- Poczekaj, zobaczysz. Jeśli powiem ci teraz, nie będziesz miał przyjemności z oglądania premiery.
- Nic nie może mi odebrać przyjemności oglądania sztuki, w której ty występujesz. - Wziął ją za rękę. - Co masz w tej dużej torbie?
- Garderobę. Spodnie do przedłużenia, zepsute zamki, obszycia do wymiany.
- Za dużo na siebie bierzesz.
- Och, Tom. - Zrzuciła jego nogi z małego taboretu i sama na nim usiadła, wyciągając zimną dłoń w kierunku ognia. - Nie mów tak. Wiesz, jak bardzo to lubię.
Wiedział. Zanim przyszła, słuchał taśmy z ariami Cateriny Cavalieri, którą kiedyś nagrała. Joyce miała piękny głos, głęboki, dźwięczny sopran. Teraz w górnych rejestrach nie był już tak czysty jak dawniej, lecz nadal brzmiał donośnie i słodko. Słuchając Marten Aller Arten, wzruszył się do łez.
Kiedy się poznali i zakochali w sobie, jego przyszła żona była studentką Guildhall School of Music. Gdy po raz pierwszy usłyszał jej śpiew podczas występu na ostatnim roku studiów, siedział zasłuchany w cudowne dźwięki, olśniony i jednocześnie przestraszony. Jeszcze długo po tym nie mógł uwierzyć, że mogła się zakochać w tak pospolitym człowieku, za jakiego się uważał. A może bał się, że nigdy nie będzie mógł być jej pewien.
Pobrali się jednak i przez cztery lata Joyce nadal śpiewała. Początkowo dawała niewielkie recitale, które nie cieszyły się zbyt dużą popularnością, później dołączyła do chóru Royal National Opera House. Kiedy urodziła się Cully, wszystko się skończyło. „Uzgodnili, że tylko na pewien czas, chwilowo, lecz w policji trudno było awansować i ciągle brakowało pieniędzy, dlatego kiedy Cully skończyła dwa lata, Joyce podjęła pracę jako dublerka w Godspell. Niestety, Tom często miewał służbę w nocy i po kilku nieprzyjemnych incydentach z opiekunkami do dziecka Joyce miała tak wielkie poczucie winy i tak bardzo niepokoiła się o małą, że gdy w końcu dotarła do teatru, nie była w stanie skupić się na roli. Więc tymczasowo, aby nie stracić wprawy w śpiewaniu, wstąpiła do Towarzystwa Operowego, a kiedy ono przestało istnieć, do Teatru Amatorskiego w Causton. Nie było to coś, do czego była przyzwyczajona, ale lepsze niż nic. I tym razem wspólnie uzgodnili, że potrwa do tylko do czasu, kiedy Cully będzie na tyle duża, by mogła zostawać sama.
Kiedy jednak nadszedł ten czas, okazało się, że w świecie muzycznym wiele się zmieniło, zaroiło się od młodych, utalentowanych, pewnych siebie śpiewaczek, a lata spędzone w zaciszu domowym przytępiły ambicje Joyce. Doszła do wniosku, że nie ma ochoty wlec się do Londynu, aby stanąć na wielkiej scenie teatru i śpiewać dla grupy bezimiennych widzów, ukrytych przed jej wzrokiem w mroku widowni, zwłaszcza że musiałaby konkurować z tłumem młodych, bystrych, zdeterminowanych oraz pełnych energii i nadziei dwudziestolatek. I w taki sposób, stopniowo i bez żadnych zgrzytów czy widocznych oznak niezadowolenia, Joyce zrezygnowała ze swojej muzycznej kariery.
Jednak jej mąż nie potrafił oglądać jej na scenie, gdy grali tak przekonująco i prawdziwie skromne role, lub słuchać jej cudownego głosu tak wspaniale przewodzącego całej reszcie w świątecznych przedstawieniach bez okropnego poczucia smutku i wyrzutów sumienia. Lata nieprzerwanego szczęścia stłumiły to uczucie, lecz teraz, kiedy aria Marten Aller Arten jeszcze nie przebrzmiała w jego uszach, patrząc kątem oka na wielki worek z przeróbkami, poczuł, że nagła fala smutku i poczucia straty przeszywa go jak nóż.
- Tom... - Joyce chwyciła jego dłoń i z uwagą spojrzała mu w oczy. - Przestań. To nie ma żadnego znaczenia. To wszystko... To nie ma znaczenia. Tylko my się liczymy, ty i ja. I jeszcze Cully. Kochanie... - Wytrzymała jego spojrzenie z mocą i miłością. - Już dobrze?
Barnaby kiwnął głową i rozchmurzył twarz. Cóż więcej mógł zrobić? Takie było życie. A teraz jeszcze była Cully.
Ich córka miała obsesję na punkcie teatru od czasu, gdy w wieku czterech lat zabrali ją po raz pierwszy na przedstawienie. Była wtedy przez chwilę na scenie, gdy jedna z aktorek poprosiła, aby dzieci poszukały złego wilka, i musieli ją, kopiącą i wrzeszczącą, siłą z niej ściągać. Z wielką pewnością siebie grywała w szkolnych przedstawieniach dębowy liść albo małego zajączka i nigdy nie czuła tremy. Teraz gdy kończyła studia, z wielką przyjemnością oglądali ją w spektaklach Amatorskiego Klubu Dramatycznego.
- Myślałam, że to wiesz - ciągnęła Joyce. - Głupiutki, stary misiu.
Barnaby uśmiechnął się.
- Już dawno nikt mnie tak nie nazywał.
- Pamiętasz, jak Cully śpiewała? Po tym programie w telewizji, który tak lubiła... - Zaczęła śpiewać - „Miś Barnaby na imię mam...” Nie pamiętam, jak jest dalej.
- Aaa... tak. Była taka śliczna, kiedy miała siedem lat.
Rozmowa urwała się na chwilę, a potem Joyce powiedziała:
- Mam pytanie od Colina. - Barnaby mruknął. - Mógłbyś pomalować kominek? Proszę...
- Joycey. Mam urlop. - Zawsze sprzeciwiał się, kiedy proszono go o pomoc przy dekoracjach, i zawsze, jeśli praca mu na to pozwalała, pomagał.
- Nie prosiłabym, gdybyś nie miał urlopu - bezczelnie skłamała. - Każdy z nas może pociągnąć farbą jakieś proste dekoracje, ale ten kominek, który Colin zrobił... jest taki piękny, prawdziwe dzieło sztuki. Nie możemy pozwolić, żeby jakiś bezmyślny głupek dorwał się do niego. A ty jesteś świetny w takich sprawach.
- Przestań się podlizywać.
- Mówię prawdę. Jesteś artystą. Pamiętasz ten posąg, który zrobiłeś do Południa w ogrodzie?
- Aż za dobrze. Pamiętam też listy do lokalnej prasy.
- Mógłbyś to zrobić w sobotę po południu. Weźmiesz termos i kilka kanapek. - Przerwała na chwilę. - Nie prosiłabym, gdyby pogoda była dobra na prace w ogródku.
- Nie zrobiłbym tego, gdyby pogoda była dobra.
- Dziękuję, Tom. - Uniosła jego dłoń i przytuliła do swego policzka. - Jesteś kochany.
Detektyw nadinspektor Tom Barnaby westchnął, wyobrażając sobie swoje ostatnie cenne dni urlopu wypełnione tym pasjonującym zajęciem.
- Powiedz to mojemu szefowi - powiedział.
Harold wycelował przodem swego morgana w odstęp pomiędzy zwieńczonymi polistyrenowymi lwami słupkami bramy wjazdowej przy Wellington Close 17 i z impetem wjechał pod wiatę. Nacisnął pedał gazu, tak że wóz zaryczał całą swą mocą, po czym wyłączył silnik i zaczął zbierać siły do skomplikowanego manewru, jaki miał teraz nastąpić. Wsiadanie i wysiadanie z morgana nie było łatwe, z drugiej strony jednak sama jazda, prowadzenie i pokazywanie się w nim było wspaniałe. Wszyscy przechodnie odwracali za nim głowy, choć na chwilę gasząc jego niezaspokojone pragnienie podziwu. To, że jego żona nie lubiła tego samochodu, sprawiało mu jeszcze większą przyjemność. Wyciągnął kluczyk ze stacyjki i poklepał z zachwytem deskę rozdzielczą. Człowiek instynktownie wie, kiedy coś jest właściwe, pomyślał. Już dawno wziął sobie do serca to zmyślne kłamstwo speców od reklamy.
Na skórzanym siedzeniu obok niego leżał plik plakatów, które pani Winstanley miała rozwiesić w siedzibie Klubu Kobiet, w szkole i miejscowych sklepach. Poza poszukiwaniem sposobów promowania teatru i udzielaniem wywiadów, kiedy tylko nadarzała się okazja, Harold nie miał z reklamą niczego wspólnego. Przecież, powiedziałby to każdemu, nie widywało się Trevora Nunna roznoszącego materiały reklamowe na temat najnowszych przedstawień. Przypomniawszy sobie to stawne nazwisko, Harold przełknął gorzką pigułkę niezadowolenia. Od dawna miał świadomość, że gdyby nie jego nierozważny wczesny ożenek i narodziny trojga niegrzeszących inteligencją dzieci - obecnie, dzięki Bogu, zanudzających na śmierć samych siebie i swoich małżonków daleko stąd - byłby już jednym z największych reżyserów w kraju. A może (Harold nie należał do tych, którzy unikają słów prawdy) i na świecie.
Wszystko, czego potrzebował, to trochę szczęścia i talentu oraz odpowiednia żona. Harold wierzył, że szczęście zależy od niego samego, a talent nie stanowił problemu. Miał go aż w nadmiarze. Bóg świadkiem, tryskał z niego wszystkimi porami. Ale odpowiednia żona... ach, w tym cały sęk. Doris była zwykłą drobnomieszczanką. Ignorantką, Po ślubie (była wtedy szczupłą, nieśmiałą, śliczną dziewczyną) stale zajmowała się dziećmi i nie miała czasu, aby zainteresować się Latimerem. Później gdy dzieci dorosły i zajęły się swoimi sprawami, jej uwagi na temat inscenizacji były tak niezręczne, że Harold zakazał jej w ogóle pokazywać się w teatrze z wyjątkiem premier.
Przez pewien krótki czas zastanawiał się, czy nie rzucić jej i nie związać się z Rosą, która wydawała się o wiele odpowiedniejsza na partnerkę reżysera. (Czasami zastanawiał się, czy Doris była mu wdzięczna lub czy w ogóle zdawała sobie sprawę ze statusu, jaki dzięki jego pozycji posiadała). Jednak kiedy przemyślał ten chwilowy kaprys na zimno, musiał przyznać, że miał on wiele poważnych wad. Rosa była przyzwyczajona, za mało powiedziane, upajała się swoją pozycją odtwórczyni głównych ról i nie potrafił wyobrazić sobie, by dobrowolnie zeszła z tego piedestału po to, aby on mógł pokazać się z najlepszej strony. Tymczasem Doris, pomimo swoich dziwacznych upodobań - robienia przetworów, suszenia kwiatów i wypychania kolorowymi kawałkami gąbki niewinnych stworków zrobionych na drutach - miała tę wyjątkową umiejętność pozostawania w cieniu. W rzeczy samej, Haroldowi przyjemność sprawiała sama świadomość, że kiedy on wchodzi do pokoju, ona właściwie znika jak Melanchra persicariae. I, co najważniejsze, nie była pazerna. Na utrzymanie domu i dzieci Harold przeznaczał skromne pieniądze, właściwie o wiele skromniejsze, niż mógłby. Ponad połowa dochodów, jakie wyciągał ze swej firmy (Joyce miała rację), szła na przedstawienia, więc nawet jeśli wnikliwi widzowie znajdowali cokolwiek do skrytykowania, żaden nie mógł przyczepić się do kostiumów i dekoracji. Przez szybę samochodu wpadł bursztynowy prostokąt światła.
- Haroldzie!
Harold westchnął, przetarł chustką do nosa wsteczne lusterko i zawołał:
- Chwileczkę!
Z trudem wydobył się zza kierownicy. W tym momencie się przełączał. Gdy odwracał się od pełnokrwistej, hałaśliwej, kolorowej areny cyrkowej, wstępował do pogrążonego w cieniu, szarego, nie w pełni ukształtowanego i całkiem nierealnego świata chleba.
- Kolacja stygnie.
- Obiad, Doris. - Poirytowany, wpadł do kuchni, mijając ją. - Ile razy mam ci mówić?
- Jak on się miewa, pani Higgins? - Dierdre weszła cicho do kuchni tylnymi drzwiami, a starsza kobieta, drzemiąca przy kuchence, podskoczyła. - Przepraszam, nie chciałam pani przestraszyć.
- Nigdy nie czuł się lepiej - odpowiedziała pani Higgins. - Zważywszy jego stan.
Dierdre pomyślała, że ta uwaga była nie na miejscu. Obie wiedziały, że z panem Tibbsem nigdy nie jest zbyt dobrze, wiedziały też, jaka jest tego przyczyna. Dierdre spojrzała na półkę nad kuchenką. Nie było na niej koperty pani Higgins i gdy ta się pochyliła, Dierdre zauważyła, że wystaje ona z kieszeni jej brudnego fartucha.
- Czy nadal śpi?
- Nie. Rozmawia sam ze sobą. Przygotowałam mu talerz zupy.
Dierdre zauważyła puszkę w zlewie.
- Jest pani taka miła - powiedziała i pomogła pani Higgins założyć płaszcz. Wdzięczność w jej głosie nie była udawana Gdyby nie pani Higgins, Dierdre nie miałaby w ogóle życia. To znaczy życia poza domem i gazownią. Gdzie znalazłaby kogoś, kto za kilka funtów siedziałby z otumaniałym, starym człowiekiem? Nie żeby chodziło o pieniądze. Gdy za pierwszym razem Dierdre wyszła z tą propozycją, w odpowiedzi usłyszała: „Nie martw się, kochanie. Siedziałabym tylko sama za ścianą, oglądając telewizor”, ale drobne, które zostawiła pod dzbankiem do herbaty, znikły, podobnie jak znikała pozostawiona przez nią za każdym razem szara koperta.
Kiedy pani Higgins wyszła, Dierdre zamknęła drzwi na klucz, nastawiła trochę mleka w garnku na bardzo małym ogniu i poszła na górę. Jej ojciec siedział wyprostowany w świeżo wyprasowanej piżamie pod dużą reprodukcją Światłości Świata. Jego posiwiałe, lecz nadal lekko rudawe wąsy były mokre od łez radości, a oczy błyszczały.
- Nadchodzi - zawołał, gdy Dierdre weszła do pokoju. - Pan nadchodzi.
- Tak, tato. - Usiadła na łóżku i wzięła jego dłoń. Miała wrażenie, że trzyma kilka drobnych kosteczek obciągniętych skórą. - Chcesz się jeszcze czegoś napić?
- On nas zabierze. Do tego światła.
Wiedziała, że nie ma co go uspokajać. Sypiał na siedząco, oparty plecami o górę poduszek. Poklepała go po ramieniu i pocałowała wilgotny policzek. Od kilku miesięcy był trochę niespokojny. Pierwszy sygnał, że nie wszystko jest w porządku, miał miejsce pewnego wieczoru, gdy wróciła z teatru po pracy nad scenografią i znalazła go na ulicy, jak chodził od domu do domu, stukając w drzwi i proponując zdumionym mieszkańcom szufelkę żarzącego się węgla.
Przerażona i zdumiona zaprowadziła go z powrotem do domu, wrzuciła węgiel do kuchennego pieca i zaczęła łagodnie go wypytywać, usiłując znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Oczywiście takie nie istniało. Od tego czasu często bywał otępiały i zdezorientowany. Dierdre używała tych ogólnikowych określeń, unikając straszliwej nazwy medycznej. Gdy jedna z pracownic w centrum opieki, gdzie pan Tibbs spędzał dnie, użyła tego terminu, Dierdre ze strachu i ze złości nakrzyczała na nią.
Nadal miewał dość długie okresy, w których powracała mu pełna jasność umysłu. Nie można było jednak w żaden sposób odgadnąć, kiedy one nastąpią i jak długo będą trwały. Ostatnia niedziela była cudownym dniem. Po południu poszli na spacer, opowiedziała mu wszystko o Amadeuszu, wyolbrzymiając swoją w nim rolę, tak jak to zawsze robiła, żeby mógł być z niej dumny. Wieczorem wypili po lampce porto i zjedli trochę ciasta domowej roboty, a później ojciec śpiewał piosenki, które pamiętał z dzieciństwa. Kiedy Dierdre się urodziła, był już po czterdziestce, więc piosenki były bardzo stare: Czerwone żagle o zachodzie słońca, Valencia i Och! Och! Antonio. Nałożył melonik, stukał i kręcił laską, powłócząc nogami, w jakiś smutny sposób przypominając swój stary zwyczaj z czasów, kiedy wiele lat wcześniej miał tak szczęśliwą Dierdre i jej matkę. Wtedy jego włosy były jeszcze rudawo-złote, a wąsy błyszczały jak młody kasztan. Oboje płakali przed pójściem spać.
Dierdre podeszła do okna, żeby zaciągnąć firany, i przez chwilę stała, patrząc na niebo. Widać było wspaniały księżyc i kawalkadę płynących chmur. Tam w górze mieszkał Gabriel, jej anioł stróż. Jasny i błyszczący, nieśmiertelny duch opiekujący się ziemskimi sprawami Tibbsów. Kiedy była małą dziewczynką, czasami kręciła się w koło, z nadzieją, że uda się jej zobaczyć jego trzymetrowe skrzydła, zanim nałoży swoją niewidzialną pelerynę. Kiedyś była już pewna, że znalazła złoty ślad jego stopy, gdy nagle usłyszała tuż nad swoją głową odgłos przypominający szum pędzącego, trzepoczącego skrzydłami stada łabędzi.
Każdy człowiek poza aniołem stróżem ma też gwiazdę, która go strzeże. Gdy zapytała ojca, która opiekuje się nią, odpowiedział: „Zawsze jest to ta, która najjaśniej świeci”. Tej nocy wszystkie wyglądały tak samo i raczej zimno, pomyślała, pozwalając firance opaść. Przypomniała sobie o mleku i zbiegła do kuchni właśnie w chwili, gdy wykipiało.
Ponownie napełniła garnek i postawiła go na gazie, po czym wzięła z kredensu scenariusz kolejnego przedstawienia. Był to Wujaszek Wania. Został już opracowany, podzielony na części i ponownie złożony w całość, a pomiędzy strony z tekstem wpięto czyste kartki. Wszystkie scenariusze, które przygotowywała jako asystentka inspicjenta, były tak opracowywane. Dierdre długo i gorliwie przygotowywała się do prób. Wielokrotnie czytała sztukę, starając się poznać postacie tak dokładnie, jakby z nimi żyła. Usiłowała zrozumieć podteksty i wyczuć tempo. W jej głowie kłębiło się mnóstwo pomysłów realizacji, które skrupulatnie zapisywała. Wujaszek Wania zachwycił ją tak samo jak wcześniej Wiśniowy sad. Była pod ogromnym wrażeniem wyjątkowej umiejętności Czechowa budowania pozornie naturalnego świata pełnego prawdziwych istot i godzenia go z ograniczeniami teatru.
Poczuła, że jest głodna, zamknęła książkę i odłożyła ją na bok. W wieczory, kiedy mieli próby, nigdy nie udawało jej się zjeść, jeśli chciała zdążyć na czas. Znalazła w lodówce trochę sosu do sałatek, twardy kawałek wołowiny, który pozostał z poprzedniego dnia, i dwa plasterki buraka. Smarując margaryną biały, gąbczasty chleb (jedyny, jaki były w stanie pogryźć dziąsła jej ojca), zanurzyła się w myślach. Często i z lubością zdarzało jej się popadać w zadumę, w której przeżywała swoje porażki z ostatniej próby, zmieniając przy tym scenariusz zdarzeń.
DIERDRE: Według mnie w scenie pierwszej Venticelli są zbyt blisko Salieriego. Nie zbliżaliby się tak bardzo i z pewnością nie dotykaliby go.
ESSLYN: Ma całkowitą rację, Haroldzie. Stają się sobie coraz bliżsi. Gdyby ktoś tego nie powiedział, sam bym to musiał zrobić.
HAROLD: Dobra. Odsuńcie się od niego obaj. Dziękuję, Dierdre. Żałuję, że nie zaangażowałem cię dużo wcześniej.
Albo
HAROLD: Kawa dla wszystkich, Dierdre.
DIERDRE: Bez urazy. Robienie kawy nie należy do zadań asystenta reżysera.
(Tłumiony śmiech)
HAROLD: Przepraszam, Przywykliśmy do tego, że się o nas troszczysz.
ROSA: Zbyt często traktujemy cię, jakbyś była na każde zawołanie, kochanie,
ESSLYN: Przez cały czas chowałaś te wszystkie cudowne pomysły dla siebie.
HAROLD: Uważajcie. Robię się zielony z zazdrości.
(Tłumiony śmiech. Kitry idzie zrobić kawę)
Albo
HAROLD (rozparty na krześle w barze): Teraz kiedy wszyscy poszli, chcę ci powiedzieć, Dierdre, że sam nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Wszystko, co mówisz, jest takie świeże i oryginalne. (Ciężko wzdycha) Czuję, że się wypalam.
DIERDRE: Och! Nie, Haroldzie. Nie wolno ci tak myśleć...
HAROLD: Wysłuchaj mnie, proszę. Pracuję teraz nad naszym przedstawieniem na sezon letni. Przy Wujaszku Wani jest tyle roboty...
DIERDRE: Chętnie pomogę.
HAROLD: Nie, Dierdre, to ja ci pomogę. Chciałbym, a właściwie wszyscy chcielibyśmy, żebyś ty reżyserowała tę sztukę.
Nawet w skrytości ducha Dierdre, która tak gorąco tego pragnęła, nie mogła uwierzyć, że ta ostatnia rozmowa byłaby możliwa. Wyskrobując ze słoika resztki żółtego sosu sałatkowego i rozsmarowując go na gąbczastym chlebie, przeszła do bardziej prozaicznych rojeń. Harold ma wypadek samochodowy. Albo dostaje zawału serca. To ostatnie było nawet dość prawdopodobne, pomyślała, przypominając sobie jego gruby brzuch pod pękającą w szwach wzorzystą kamizelką. Przyjrzała się kanapce. Wypadał z niej burak. Wepchnęła go z powrotem i odgryzła kawałek. Nie była zbyt smaczna. Mleko znowu wykipiało.
- Co o tym myślisz, Konstancjo?
Kitty siedziała przy toaletce. Zdjęła rajstopy i oparła swoje mlecznobiałe nogi na haftowanym podnóżku. Chociaż oznajmiła, że jest w ciąży zaledwie trzy miesiące temu, już teraz często wyginała brzuch, trzymając ręce na krzyżu, a na jej twarzy pojawiał się zbolały uśmiech. Czasami również wykrzywiała usta, jakby czuła lekki ból. Zanim udzieliła odpowiedzi Esslynowi, starannie nałożyła na twarz mleczko do demakijażu.
- No cóż, kochanie, według mnie byłeś wspaniały. Praca świetnie idzie.
- Niedługo skończymy, nie sądzisz?
- Myślę, że tak. Chociaż wszyscy ci przeszkadzają.
- No właśnie. Bóg jeden wie, co ten Nicholas wyprawia. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Harold mu na to pozwala.
- Wiem. Tylko Donald i Clive zwracają mu uwagę. I jedynie dlatego, że wiedzą, jak się musisz czuć.
- Hm. Są przydatni w wielu sprawach...
Esslyn umył zęby, nałożył piżamę przypominającą strój dżudoki, a potem usiadł na łóżku, napinając mięśnie twarzy: otworzył szeroko usta, głowę przechylił do tyłu, zamknął usta, usiłując dolną wargą sięgnąć nosa. W wieku czterdziestu pięciu lat mógł się pochwalić podbródkiem dwudziestopięciolatka. Nieźle. Nadął policzki i pozwolił, by wolno opadły, po czym zaczął się przyglądać, jak jego piękna żona zmywa makijaż.
Zawsze podkochiwał się w najatrakcyjniejszych aktorkach (same zresztą tego oczekiwały), a przy Rookery Nook całkowicie dał się ponieść emocjom w rekwizytorni z młodą, rozbrykaną i naiwną aktoreczką, która teraz była panią Carmichael. Grała wtedy Poppy Dickie. Niestety, kiedy okazało się, że jest w ciąży, nie był już żonaty i z poczucia obowiązku, choć nie bez żalu, oświadczył się jej. Miał nadzieję, że pohula sobie przez kilka lat, zanim zacznie rozglądać się za kimś, kto mógłby się nim zająć na stare lata. Całe szczęście była taka uległa! Mię mógł też zaprzeczyć, że to późne ojcostwo dowodziło jego sprawności seksualnej w oczach kolegów z biura. No i oczywiście było ono potężnym policzkiem dla Rosy.
Uważał, że należał jej się za to, w jaki sposób zachowywała się, kiedy poprosił ją o rozwód. Krzyczała, zawodziła i łkała. I wrzeszczała, że zabrał jej najlepsze lata. Esslyn z całym przekonaniem zwrócił jej uwagę, że gdyby nie on, ktoś inny by to zrobił. Nie mogłaby ich zatrzymać dla siebie w skrytce bankowej. Później zaczęła szlochać, że zawsze chciała mieć dzieci, a teraz jest już za późno i to wszystko jego wina. To była już kompletna bzdura.
Czasami rozmawiali o dzieciach. Zwykle było to wtedy, gdy grali role rodziców w jakiejś sztuce, lecz Esslyn zawsze skwapliwie zwracał jej uwagę na fakt, iż podczas gdy ich dzieci sceniczne znikają po ostatnim przedstawieniu, te prawdziwe byłyby z nimi o wiele dłużej. I chociaż na jego życie nie miałoby to większego wpływu, jej nigdy nie byłoby już takie samo, gdyż nie miał najmniejszego zamiaru bulić za niańkę. Sądził, że Rosa docenia logikę tych wywodów, lecz ona zaczęła wywlekać to wszystko, kiedy poruszył kwestię wyprowadzki z White Wings, twierdząc, że nie ustąpi, dopóki nie otrzyma rekompensaty za swoje „utracone dzieci”. Kosztowały go one niezłą sumkę. Odegrał się jednak za to. Kiedy kończyli próby do Sklepu na rogu, obwieścił, że Kitty jest w ciąży i że zamierzają się wkrótce pobrać. Czule trzymając dłoń Kitty w swojej i patrząc Rosie prosto w oczy, czuł satysfakcję, która była warta każdych pieniędzy.
Oczywiście do tego czasu Rosa zdążyła już poślubić tego nudnego, kurduplowatego przedsiębiorcę budowlanego. Trzeba uczciwie przyznać, pomyślał Esslyn, kończąc ćwiczenia policzków i przechodząc do obrotów głową, aby zmniejszyć napięcie w karku, że wielu ludziom księgowość wydaje się tak samo nudnym zajęciem, jeśli nie nudniejszym niż budowanie domów. Esslyn nie mógł się z tym zgodzić. Dla niego załatwianie i analizowanie roszczeń, zamienianie masy niepotrzebnych wydatków w kolumnę liczb akceptowalnych dla urzędu skarbowego oraz tropienie niejasności i luk w prawie umożliwiających zmniejszenie podatku swoich klientów było codziennym wyzwaniem, które mógł bez najmniejszej przesady nazwać kreatywnym.
Esslyn wolał prowadzić konta klientów indywidualnych, a jego partner, specjalista od prawa o spółkach, zajmował się firmami. Jedynym wyjątkiem była fundacja, która wspierała Latimer. Jako osoba od środka znająca sprawy firmy, Esslyn samorzutnie przejął ją wraz z księgowością eksportowo-importowej działalności Harolda. Była to niewielka firma, co nie oznacza, że nie przynosiła zysków. Za swoje usługi nigdy nie brał od Harolda tyle, ile wziąłby od obcej osoby, i często zastanawiał się, czy jego reżyser tak naprawdę to docenia.
Zakończywszy rozmyślanie i obroty głową, ponownie zwrócił uwagę na Kitty. Ta, gdy poczuła na sobie jego wzrok, odrzuciła swoje rozjaśnione włosy w sposób tak kokieteryjny, że mniej zadowolony z siebie mąż wziąłby go za gest wykalkulowany, po czym zaczęła podziwiać w lustrze swoją szyję. Esslyn podziwiał ją także. Żadnych zmarszczek, nierówności czy fałd. Miała uroczą małą twarz o łagodnych rysach i coś ze smukłego kociaka, co w połączeniu z wąskimi, iskrzącymi się oczami, było bardzo pociągające. Wstała, obciągając różową koszulę nocną na brzuchu, który nadal był tak samo płaski jak wtedy, gdy przeleciał ją w rekwizytorni, i uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze.
W odpowiedzi Esslyn jedynie kiwnął głową. Nigdy nie kwapił się zbytnio z uśmiechami, zatrzymując je na specjalne okazje. Już dawno uświadomił sobie, że chociaż rozjaśniają jego twarz, pogłębiają również bruzdy przy ustach. Teraz powiedział tylko: „Kochanie” w sposób, który brzmiał bardziej jak polecenie niż czułość.
Kitty posłusznie podeszła do łóżka, a Esslyn gestem dał jej do zrozumienia, żeby się kładła. Zdjęła koszulę przez głowę i pozwoliła, by opadła na podłogę. Esslyn objął wzrokiem całe jej szczupłe ciało, niemal chłopięce biodra i małe, krągłe piersi, a jego usta zacisnęły się z satysfakcją (w ostatnich latach przed rozwodem Rosa roztyła się do dość groteskowych rozmiarów). Esslyn jedną ręką szarpnął tasiemkę przy spodniach swojej piżamy, drugą zaś poklepał poduszkę żony.
- Chodź, kotku.
Przyjemnie było ją dotykać. Jej ciało było jędrne, młode i silne. Pachniała kwiatami wiciokrzewu i białym winem, które sprzedawali w teatralnym barze. Była przyjemnie uległa, co mu bardzo odpowiadało. I by dopełnić tych wszystkich zalet, nie miała pojęcia o aktorstwie.
Ta ostatnia refleksja przypomniała mu próby do Amadeusza. Miarowo poruszając się w żonie, Esslyn rozmyślał nad tą rolą. Było to wyzwanie (Salieri prawie nie schodził ze sceny), lecz ostatnio czuł, że samo granie mu już nie wystarcza. Jakiś czas temu padła propozycja, żeby coś wyreżyserował, i faktem jest, że ta myśl go pociągała. Czytał kiedyś biografię Henry’ego Irvinga i wyobrażał sobie siebie w długim, ciemnym płaszczu z karakułowym kołnierzem i w wysokim kapeluszu. Mógłby nawet zapuścić bokobrody.
- Jak ci było, kochanie?
- Jak co było? Och... - Spojrzał na twarz Kitty. Jej usta były rozchylone, oczy miękko przymknięte. - Przepraszam. Zamyśliłem się. Dobrze... dobrze.
Jak zwykle po stosunku cmoknął ją w szyję, po czym odsunął się na swoją połowę łóżka.
- Postaraj się nauczyć swojej roli na wtorek, Kitty. Przynajmniej do tych scen, w których gramy razem. Nie cierpię, jak mnie coś zatrzymuje. - Nieświadomie powtarzał słowa Harolda. - Nie mam pojęcia, co robisz całymi dniami.
- Jak to? - Kitty uniosła się na łokciu i rzuciła mu promienne spojrzenie. - Myślę o swoim najdroższym, oczywiście.
- Ja też o tobie myślę, buziaczku - odparł Esslyn, przekonany, że tak jest naprawdę. - Nie zapomnij, na wtorek. - Poprawił swoją poduszkę i dwie minuty później spał jak zabity.
Wiecznie podlizujący się Haroldowi Everardowie żyli w trudnym do opisania bałaganie w rozpadającym się szeregowcu niedaleko linii kolejowej.
Wzbudzali ciekawość pozostałych mieszkańców ulicy, którzy nie mogli ich rozgryźć. Wydawało się, że nie pracują, gdyż zasłony pozostawały czasem nieodsłonięte aż do południa. Często też wychodzili na zakupy dopiero późnym popołudniem.
To, że nie mieli pieniędzy, wydawało się oczywiste. Czasami widywano ich o piątej na rynku, jak skrupulatnie wygrzebują odpadki warzyw i owoców za straganami. Podejmowane przez sąsiadów mniej lub bardziej subtelne próby dostania się za próg ich domu spaliły na panewce. Nie udało im się nawet postawić stopy na lepkiej wykładzinie w ich przedpokoju. Okna zaś były pokryte grubą warstwą brudu, tak że nawet wtedy, gdy obszarpane zasłony były odsunięte, wnętrze domu pozostawało tajemnicą.
Kawałek ziemi, który znajdował się w miejscu tylnego ogródka, był zarośnięty pokrzywami, ostami i wysoką trawą, która czasami kołysała się i szumiała, gdy przemykały wśród niej myszy i szczury. Na asfalcie pod frontowym oknem zdychał ich samochód. Był to piętnastoletni volkswagen, który pozostawał w jednym kawałku chyba tylko z przyzwyczajenia i dzięki gdzieniegdzie położonym spawom. W miejscu tablicy rejestracyjnej widniała etykieta Guinnessa. Pani Griggs z kiosku z gazetami na rogu zgłosiła to na policji i wtedy etykieta znikła na pewien czas, lecz teraz znowu tam tkwiła. Jak mawiała pani Griggs, Everardowie przyprawiali ją o gęsią skórkę. Nie mogła znieść przednich zębów Clive’a, które były bardzo ostre i trochę wystające, ani mrugania i mrużenia oczu Donalda. Nazywała ich, co prawda nigdy w ich obecności, Kołtunem i Kretem.
Rzadko widywano ich osobno, a jeśli już to się zdarzyło, rzucała się w oczy jakaś mglistość, brak wyrazistości pojedynczego Everarda. Tak jakby tylko poprzez fizyczną bliskość zapalała się iskra, która pozwalała im świecić pełnią złowrogiej mocy. Wydawało się, że żywią się sobą nawzajem. Nic jednak nie dawało braciom więcej szczęścia niż wyraźne zakłopotanie ich bliźnich, chociaż nigdy nie zdobyli się na dość szczerości, by się do tego przyznać. W istocie hipokryzja była ich specjalnością. Nikt nie byłby bardziej zdumiony niż oni sami, gdyby ktoś poczuł się urażony jakąś ich uwagą. A kiedy uknuta przez nich sekretna intryga doprowadzała kogoś do rozpaczy lub wstydu, oni wołali tylko: „O, jeju!” i wycofywali się do swojej nory, aby dalej knuć i planować.
Ludzie mijający numer trzynasty przy Axon Street wpatrywali się w szare okna, mamrotali coś pod nosem i unosili w zdziwieniu brwi. Albo stukali się w czoło. Nierzadko pytano: „Co oni kombinują?”. Odpowiedzi obejmowały szeroki wybór niezgodnych z prawem działań: począwszy od drukowania nielegalnej literatury, a na produkcji bomb dla IRA kończąc. Nie były one jednak trafione. Złośliwość Everardów, chociaż jadowita, miała niewielki zasięg: byli zadowoleni, jeśli tylko mogli rozmyślnie skrzywdzić kogoś w najbliższym kręgu znajomych.
Próby
Teatr był doskonale usytuowany w samym centrum Causton, na rogu głównej ulicy. Właściwie budynek stał na samym zakręcie, tak że znajdująca się w nim pierwotnie piekarnia była ostatnim sklepem na High Street, a mieszcząca się obok pasmanteria z punktem naprawy maszyn do szycia - pierwszym na Carradine Road. Oba sklepy istniały od bardzo dawna, każdy z nich miał też po kilka ciasnych pokoików na piętrze. Przy dużym wsparciu ze strony ówczesnego burmistrza Teatr Amatorski w Causton wydzierżawił obie części kamienicy i dzięki dotacji z rady miasta oraz funduszom zebranym podczas rozmaitych imprez udało się usunąć wszystko ze środka i przebudować całe jej wnętrze.
Zbudowano scenę z niewymyślnym łukiem proscenium, do pochyłej podłogi przymocowano sto ciemnoszarych, plastykowych siedzeń i zainstalowano prostą konstrukcję z oświetleniem. Wmontowano drzwi na scenę i dwoje dużych oszklonych drzwi prowadzących do foyer. Spełniało ono również rolę biura, dlatego umieszczono tam biurko, krzesło, telefon, starą szafę na dokumenty oraz automat telefoniczny. Na ścianie wisiała tablica z kolorowymi zdjęciami z aktualnych przedstawień. Olbrzymia piwnica, która znajdowała się pod obydwoma sklepami, została zamieniona na maszynownię i garderoby. Były one zupełnie wystarczające z wyjątkiem tych okresów, gdy grali przedstawienia pantomimy lub sztuki o wyjątkowo dużej obsadzie, takie jak Amadeusz. Toalety dla aktorów były w połowie długości korytarza łączącego kulisy z foyer.
Trzy czwarte ostatniego piętra zajmował otwarty dla publiczności bar, w którym podczas spektakli sprzedawano kawę i wino. Stały tam plastykowe stoły i krzesła oraz kilka kanap, które, nieudolnie zamaskowane, pojawiały się na scenie tak samo często jak niektórzy aktorzy i, co należy podkreślić, nierzadko były bardziej przekonujące. Pozostałą część piętra zajmowały dwie toalety dla widzów oraz pomieszczenie, z którego Tim sterował oświetleniem. Na jego drzwiach widniał napis: POMIESZCZENIE SŁUŻBOWE ZAKAZ WSTĘPU. Cała podłoga teatru była wyłożona grafitową wykładziną, a ściany pokryte białym tynkiem kamyczkowym.
Wielu członków grupy teatralnej z nostalgią wspominało czasy, kiedy wśród gruzu, drewna i kabli, w duszącym pyle wznosili swój teatr. Wszystko było wtedy inne. Taki na przykład Harold: bez brody, szczupły, w starych sztruksowych spodniach, chętnie sam włączał się do brudnej pracy, a kiedy byli zmęczeni i upadali na duchu, dodawał im zapału, roztaczając przed ich pełnymi kurzu oczami to jedno sugestywne marzenie.
W tamtych wspaniałych czasach wszyscy wydawali się sobie równi. Każdy miał do odegrania swoją rolę, a wszystkie one były tak samo ważne. Jednak po oficjalnym otwarciu teatru, gdy burmistrz Latimer wygłosił swoje rozwlekłe przemówienie i upiwszy się, zniknął pod stołem, wszystko zaczęło się zmieniać i wkrótce stało się jasne, że wśród nich są równi i równiejsi. Stopniowo, wykorzystując pokrętne sposoby, Harold zaczął wspinać się na szczyt, stąpając po karkach tych, którzy byli zbyt nieśmiali, zbyt słabi lub po prostu zbyt leniwi, aby się uskarżać (nikt nie chciał posunąć się zbyt daleko), aż w końcu narodził się wszechwładny car o niepodzielnej władzy. Teraz od czasu do czasu do zespołu dołączał ktoś nowy, kto nie miał najmniejszego pojęcia o tych wspaniałych pionierskich czasach, kiedy każdy jego członek mógł powiedzieć co myśli, i wszyscy byli traktowani z szacunkiem. Ci nowi mieli w nosie przeszłość.
Tak jak na przykład Nicholas, który właśnie zbliżał się do drzwi prowadzących na scenę. Dla niego Teatr Amatorski w Causton zaistniał podczas prób do French without Tears i przestałby mieć jakiekolwiek znaczenie, gdyby jego przesłuchanie wstępne powiodło się. Stał teraz przed drzwiami i szukał w kieszeni klucza, który otrzymał od Colina, gdy tylko ten zauważył, że nowy chętnie przychodzi wcześniej, zostaje dłużej, krząta się, przynosi potrzebne rzeczy i w ogóle stara się być potrzebny. Nawet teraz, gdy otrzymał jedną z głównych ról, co Esslyn niechętnie uznał, Nicholas przyszedł pół godziny wcześniej niż inspicjent.
Właściwie była dopiero szósta, kiedy wszedł do teatru, więc zupełnie go nie zdziwiła otaczająca cisza. Stał przez chwilę, chłonąc atmosferę wszystkimi zmysłami, i chociaż w powietrzu nie wyczuwało się niczego poza zapachem skórki pomarańczy pozostawionej w koszu na śmieci, jego nozdrza odbierały go jako coś wyjątkowego i nieziemskiego. Cicho zszedł do garderoby po kamiennych schodach.
Zrzucił kurtkę, włożył wzorzysty strój Mozarta i wziął szpadę. Był niski, dręczyło go, że miał jedynie niespełna metr siedemdziesiąt wzrostu, choć tacy aktorzy jak Ian Holm, Anthony Sher i Bob Hoskins wcale nie byli wyżsi. Nawet w te dni, kiedy wszystko mu szło jak z płatka, szpada sprawiała mu kłopoty, zwłaszcza przy wstawaniu i zasiadaniu do fortepianu. Miał zamiar wziąć ją do domu, żeby poćwiczyć poruszanie się z nią, ale nieopatrznie spytał o pozwolenie Harolda, który natychmiast odmówił:
- Zgubisz ją i co wtedy zrobimy?
Nicholas przypiął szpadę do pasa i poszedł w kierunku sceny, powtarzając pod nosem tekst. Stąpał ostrożnie, aby nie przewrócić się, tak jak podczas pierwszej próby, gdy potknął się o rekwizyt i upadł twarzą na deski. Po chwili był na miejscu. Przez moment stał, czując tę mieszaninę strachu i zachwytu, która ogarniała go zawsze, kiedy znalazł się na scenie, nawet jeśli w teatrze nie było żywej duszy.
Jednak tym razem nie był sam. Usłyszał jakiś dźwięk. Zaniepokojony, rozejrzał się. Wszystkie miejsca były puste. Obejrzał się za siebie, ale za kulisami też nikogo nie dojrzał. Ukucnął i spojrzał na pochyłą podłogę widowni, spodziewając się, że zobaczy tam Rileya pożerającego jakieś ohydne resztki. Ale kota tam nie było. Dźwięk się powtórzył. Przypominał odgłos powstający przy przeciągnięciu palcem po szybie. Co to mogło być? I skąd dochodziło, jeśli nie ze sceny, kulis ani z widowni? Nie wiedział tego do chwili, gdy podniósł głowę,
To, co zobaczył, tak go zaskoczyło, że musiało minąć dobrych kilka sekund, zanim dotarło do niego, na co patrzy. Ktoś był w pomieszczeniu, z którego Tim sterował oświetleniem sceny. To była dziewczyna. Nicholas przełknął ślinę. Naga dziewczyna. Naga co najmniej od pasa w górę, bo tyle widział. Reszta była ukryta za drewnianą ścianką. Dziewczyna miała dłubie, jasne włosy i wąskie ramiona, a jej plecy opierały się o szybę. Kiedy je wygięła, jej skóra utworzyła na szkle nieregularne, wilgotne kręgi, podobne do perłowych kwiatów. Jej ramiona były rozrzucone na boki, a palce zaciskały się i prostowały, przesuwając się po szybie i wydając te dziwne dźwięki. Wiedział, kto to, jeszcze zanim gwałtownym ruchem obróciła ciało na bok, odsłaniając jedną małą, sterczącą pierś i twarz z omdlewającą miną. Oczy (dzięki Bogu) miała zamknięta. Stał jak sparaliżowany, nie mogąc odwrócić oczu, a Kitty uśmiechała się, wyrażając swą bezgraniczną rozkosz.
Mężczyzna, który znajdował się z nią w sterowni, kimkolwiek był, musiał klęczeć lub kucać przed nią. Żywe obrazy tego, co ten szczęściarz mógł z nią wyprawiać, wypełniły wyobraźnię Nicholasa, doprowadzając go do takiego podniecenia, że zaschło mu w gardle i zabrakło tchu. Kiedy trochę ochłonął, wziął kilka głębokich wdechów i dotarło do niego, w jak dziwacznej sytuacji się znalazł. Znowu usłyszał ten sam dźwięk i zobaczył, jak Kitty powoli zsuwa się po szybie, zostawiając dwa równoległe wilgotne ślady w miejscu, gdzie jej łopatki przywierały do szyby. Znikając, odwróciła głowę i roześmiała się rechotliwym, gardłowym chichotem, zupełnie niepodobnym do jej zwykłego dźwięcznego śmiechu.
Gdy Kitty znikła za ścianką, Nicholas ostrożnie wypuścił z płuc powietrze. Chociaż zdrowy rozsądek mówił mu, że jest to niemożliwe, dziwił się, że nie usłyszeli bicia jego serca. Potem na palcach zszedł ze sceny i z nabrzmiałym kroczem udał się do toalety. Został tam dłużej niż to było konieczne, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić, i modląc się, aby partnerowi Kitty nie zachciało się siku. Właśnie postanowił, że wyśliźnie się na ulicę, po czym wróci z powrotem, robiąc jak najwięcej hałasu, gdy z dołu dobiegł dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Poczekał jeszcze pięć minut i zszedł na dół.
Kiedy mijał damską garderobę, usłyszał brzęk, jakby ktoś potrącił butelkę albo słoik. Otworzył drzwi i ku swemu zdumieniu zobaczył Kitty w morelowej bluzce skromnie zapiętej po samą szyję, a nawet w cnotliwie długiej spódnicy, doskonale pasującej do reszty. Zaniepokojona zaświergotała:
- Przestraszyłeś mnie.
- Przepraszam... Cześć.
- Cześć. - Kitty spojrzała na niego, marszcząc brwi. - O co chodzi?
- Hm...?
- Chyba nie boli cię gardło, co?
- Raczej nie.
- Skrzeczysz jak żaba.
- Ach. Tylko tak jak ta żaba z bajki. - Odchrząknął raz czy dwa, a potem udał, że przepłukuje gardło, ale suchość pozostała. - Teraz lepiej.
- Nie wydaje mi się. Marnie wyglądasz, Nico... jakbyś był przemęczony. - Zmrużyła oczy. - No, o co chodzi?
- O nic. - Nicholas zatuszował nagły wybuch śmiechu udawanym kaszlem. - Więc jesteś pierwsza? Ty i Esslyn?
Powiązał ich imiona bezwiednie, a gdy stwierdził, że Kitty dała się wprowadzić w błąd, pogratulował sobie sprytu, lecz ledwie to zrobił, przyszła mu do głowy kolejna myśl. A jeśli Kitty była w kanciapie właśnie z Esslynem? Takie dziwne rzeczy się zdarzają. Podobno niektóre małżeństwa czasami potrzebują dziwacznych scenerii lub osobliwych gierek, żeby się podniecić. Jak w sztuce Pintera. On wraca do domu „nieoczekiwanie”, a ona czeka w butach na dziesięciocentymetrowych obcasach. Ale to chyba jest możliwe po latach nudy małżeńskiej, a Carmichaelowie są ze sobą od niedawna. Kitty znowu się odezwała:
- Och, Esslyn pracuje do wpół do szóstej. Przyjechałam sama moim suzuki. Potrzebuję dużo czasu, żeby się przygotować. Właściwie... - Uśmiechnęła się, a jej cudowne usta rozchyliły się jak płatki róży. - Pomyślałam, że będziesz tutaj, kiedy przyjadę.
- Eee... nie... - jąkał się Nicholas. - Chciałem wyjść wcześniej, ale był szef.
- Och, szkoda. - Kolejny uśmiech, ciepły, współczujący. - Mogliśmy powtórzyć tekst.
Nicholas chłonął siłę jej uśmiechu (miękkie, ulotne jak puch uderzenie w sam środek splotu słonecznego) i jego nogi się ugięły. Oparł się smętnie na klamce. Po raz pierwszy w życiu przeklinał entuzjazm, który kazał mu przyjść do teatru na długo, zanim ktokolwiek inny mógł się tam pojawić. Zastanawiał się, jak, do licha, w takim stanie uda mu się skupić na grze. Całą siłą woli zaczął przekonywać sam siebie, że to przecież tylko Kitty. Śliczna, to prawda, ale głupia, pospolita Kitty. Sama jej głupota i to, że jest przeciętną aktorką, w normalnej sytuacji wystarczyłoby, aby go zniechęcić. Jeśli więc jego mózg rozumował w ten sposób, dlaczego nie potrafił zapanować nad swoim ciałem, które nadal było tak podniecone? Gdy on walczył ze swoją cielesnością, Kitty wzięła do ręki szczotkę i zaczęła układać włosy. Zaczesała je do góry, odsłaniając twarz o kształcie serca, która teraz, bez aureoli jasnych loków, wyglądała niezwykle pociągająco.
Nicholasowi twarz ta wydała się zbyt ostra, a nawet trochę szczurza. Kitty rozchyliła usta i pomiędzy wilgotne, różowe wargi włożyła wsuwki do włosów. Zaczęła upinać je na czubku głowy, wypinając biust do przodu. Bluzka ciasno go opinała i po chwili, na oczach Nicholasa, guziki odpięły się, tkanina rozeszła się na boki i ukazały się małe, jędrne piersi, podwójnie olśniewające dzięki odbiciu w lustrze. Kitty wstała i lekkim, pełnym lubieżności ruchem ramion zrzuciła z siebie pozostałą odzież poza jedwabnymi, ozdobionymi koronką pończochami i butami. Odwróciła się, postawiła stopę na siedzisku krzesła i kusząco spojrzała na Nicholasa:
- Nico... Co się, do diabła, z tobą dzisiaj dzieje?
- Och... to chyba nerwy.
- Dobra. Ty też? Niech to! - Jej włosy opadły. - Chyba dzisiaj nie uda mi się ich upiąć do góry.
Uwagę Nicholasa, który z trudem ukrywał przed nią zakłopotanie, odwróciło na chwilę coś, co się działo w przylegającym pomieszczeniu.
- Ach - mruknął - wygląda na to, że nie jesteśmy sami.
- Chciałabym je krótko obciąć - Kitty znowu zaczęła wpinać wsuwki we włosy - ale Esslyn by się wściekł. Uważa, że prawdziwa kobieta musi mieć długie włosy.
- Ciekawe, kto to może być.
- Kto? Gdzie?
- W warsztacie.
- Pewnie Colin. Uskarżał się któregoś wieczoru, że ma dużo pracy.
- No jasne. Można się było domyślić.
- Hm. Nico... - Kitty odłożyła szczotkę i spojrzała mu w oczy. - Chyba... no wiesz... chyba nie stracisz głowy podczas premiery, kochanie? Chyba bym oszalała.
- Pewnie, że nie! - krzyknął z oburzeniem. Ta obelga skutecznie ostudziła jego podniecenie. Głupia krowa. - Powinnaś lepiej mnie znać.
- To tylko dlatego, że masz tak dużo tekstu...
- Nie więcej niż w Noc musi zapaść.
- A Esslyn powiedział, że... przy twoim braku doświadczenia... pewnie cię zatka i zostawisz mnie sobie samej...
- Esslyn może się wypchać.
- Och! - Zrobiła przebiegłą minę, a potem porozumiewawczo przechyliła głowę na bok. - Nie martw się. Nikomu nie powiem.
- Jeśli o mnie chodzi, możesz mówić, komu zechcesz.
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Bezczelny łajdak. „To nie ja stracę głowę podczas premiery, koleżko” - mruknął do siebie. Wszedł do męskiej garderoby, rzucił kostium i szpadę, spojrzał na zegarek i zorientował się, że, o dziwo, minęło zaledwie dwadzieścia minut, odkąd wszedł do teatru. Postanowił wyjść i rozejrzeć się po zapleczu sceny.
Zobaczył człowieka kończącego pracę nad niewielkim, złoconym krzesłem. Gdy Nicholas wszedł, mężczyzna stał, przyglądając się obręczy na oparciu mebla, a z pędzla, który trzymał w dłoni, kapały złote krople na upstrzoną wieloma kolorami podłogę. To nie jego Nicholas spodziewał się spotkać, lecz widząc, z jaką uwagą przygląda się on swojej pracy, od razu poczuł do niego sympatię, a nawet coś jakby duchowe pokrewieństwo. Każdy, kto mógłby przyprawić rogi Carmichaelowi, był mu bliski.
- Cześć - powiedział. - Szefa jeszcze nie ma?
David Smy odwrócił się, na jego przystojnej, aczkolwiek gamoniowatej twarzy pojawił się prostacki uśmiech.
- Nie, jestem tylko ja. No i ty, oczywiście. Och! - mówiąc to, zatoczył pędzlem szeroki łuk i Nicholas szybko odskoczył, aby uniknąć kapiącej farby. - No i meble.
- No, tak. Rozumiem. - Nicholas kiwnął głową, po czym wykonał szelmowski gest, często spotykany w słabych sztukach teatralnych, a rzadko w życiu. Palcem dotknął nosa, postukał w niego i mrugnął okiem. - A więc, Dave, tylko ty, ja i meble - powiedział i poszedł z powrotem na scenę, aby poćwiczyć.
Po jakichś piętnastu minutach wstawania i zasiadania do fortepianu oraz przechadzania się ze szpadą Nicholas poszedł na górę do barku, aby przekonać się, kto jeszcze zdążył już przyjść. Tim i Avery siedzieli przy stole z głowami blisko siebie. Gdy Nicholas wszedł, przerwali rozmowę, a Tim się uśmiechnął:
- Nie obawiaj się. Nie rozmawialiśmy o tobie.
- Wcale tak nie pomyślałem.
- Naprawdę? - spytał Avery, który zawsze podejrzewał, że wszyscy o nim mówią, kiedy tylko się odwróci, i że nie są to same superlatywy. - Ja bym pomyślał.
- Och, nie zaczynaj z tym swoim dziecinnym brakiem pewności siebie - powiedział Tim. - Nie na pusty żołądek.
- A czyja to wina? Gdybyś nie był tak długo na poczcie...
- Nico... - Tim wskazał smukłą butelkę na stole. - Trochę De Bortoli?
- Potem, dziękuję.
- Nie będzie żadnego potem, chłopcze.
- To o czym w końcu szeptaliście?
- Kłóciliśmy się - powiedział Avery.
- Szeptem?
- Trzeba mieć trochę godności.
- Raczej dyskutowaliśmy - powiedział Tim. - Przepraszam, że nie mogę ci powiedzieć o czym.
- Palimy za sobą mosty.
- Avery!
- No, cóż, jeśli nie możemy powiedzieć Nico, to komu możemy?
- Nikomu.
- W końcu jest naszym najbliższym kolegą.
Nicholas taktownie ukrył swoje zdziwienie tym, co usłyszał, i zapadła cisza. Avery, jak zwykle gdy był podekscytowany, gryzł dolną wargę. Rzucał krótkie, błagalne spojrzenia na Tima, to zaciskając, to otwierając pięści, straszliwie przeżywając fakt, że nie może więcej powiedzieć. Czuł się jak dziecko, któremu nie pozwolono otworzyć prezentów w świąteczny poranek. Nawet jego loki drżały z emocji.
Nicholas schylił się do jego ucha:
- Ja też znam pewien sekret Moglibyśmy się wymienić.
- Och... moglibyśmy, Tim?
- No nie, zachowujesz się jak dwuletnie dziecko. - Tim spojrzał chłodno na Nicholasa. - Co to za sekret?
- Niesamowity.
- I nikt inny o tym nie wie?
- Jeszcze tylko dwie osoby.
- W takim razie to żaden sekret!
- Ale to są te dwie osoby, których on dotyczy
- Aha.
- No, dawaj, Tim - prosił Nicholas. - Uczciwa wymiana to nie kradzież.
- Skąd ty bierzesz te koszmarne powiedzonka?
- Proszę...
Tim wahał się:
- Musisz obiecać, że nikomu nie piśniesz słówka przed premierą.
- Obiecuję - powiedział Nicholas dość szybko.
- Jeśli złamiesz słowo - ciągnął Avery - nie dostaniesz się do Akademii.
- O, Boże - Nicholas pobladł.
- To było głupie - stwierdził Tim.
- Dlaczego mam milczeć tylko do premiery? - spytał Nicholas, odzyskując równowagę.
- Bo potem i tak wszyscy będą wiedzieli. Przyrzekasz?
- Niech skonam, jeśli pisnę słówko.
- Mówisz pierwszy.
Nicholas opowiedział im, co widział, przyglądając się ich reakcjom. Avery otworzył usta jak ryba, słuchając z niedowierzaniem i przyjemnością. Twarz Tima poczerwieniała, potem zbladła, aby na koniec znowu przybrać kolor purpury.
- W mojej kanciapie?
Nicholas twierdząco skinął głowa.
- Co za pieprzona bezczelność.
- Cóż za trafna uwaga! - zachichotał Avery, kołysząc się z zadowoleniem na krześle. Nicholasowi przyszło do głowy że wygląda jak wańka-wstańka, która zawsze wraca do pionu, nawet jeśli popchnie się ją do tyłu z całej siły. - Ale... skąd wiesz, że to był David, jeśli go nie widziałeś?
- Nikogo więcej tu nie było. Tylko ja, Kitty, która pojawiła się w garderobie jakieś dziesięć minut później, no i David na zapleczu. Wiem, że on i jego ojciec często przychodzą wcześnie. Ale nigdy aż tak wcześnie.
- Myślałem, że zawsze zamykasz sterownię na klucz - powiedział Avery.
- Zamykam, ale na tablicy przy budce suflera jest zapasowy klucz - odpowiedział Tim. - Będę musiał go w przyszłości zabierać do domu. Według mnie - ciągnął - on jest trochę... zbyt gamoniowaty... No wiecie, David. To znaczy dla Kitty.
- Konstancja widocznie lubi takich - zachichotał Avery. - Musiało być przyjemnie, co Nico? No, jeśli lubisz takie rzeczy.
- Och - odparł Nicholas, rumieniąc się. - Niezbyt.
- W końcu to niezły facet - ciągnął Tim - i myślę, że po Esslynie każdy byłby dobry. To tak jakby sypiała z pomnikiem księcia Alberta. - Podciągnął rękawy. - Dochodzi za piętnaście. Lepiej chodźmy sprawdzić, czy tablica działa.
Wziął butelkę i szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi, a Avery pognał za nim. Rozgniewany Nicholas zawołał za nimi:
- A wasz sekret?!
- Musisz poczekać.
- Mam czas. Wchodzę dopiero po dwudziestu minutach.
- A ja wcale nie wchodzę - odkrzyknął Avery. - Mogę mu powiedzieć.
- Powiemy mu razem. - Tim szarpnął za klamkę drzwi sterowni, a potem wyciągnął z kieszeni klucz. - Przynajmniej David zamknął za sobą.
Otworzył drzwi i przez chwilę wszyscy trzej stali w progu. Avery zadrżał jak tropiące zwierzę. Jego perkaty nos wydłużył się (na ile to było możliwe) i węszył jakby jego właściciel miał nadzieję wykryć jakiś słaby, szczątkowy zapach niegodziwości w dusznym powietrzu.
- Na litość boską, Avery.
- Przepraszam.
Nicholasowi znowu stanął przed oczami obraz Kitty, tak realny, że nie mógł uwierzyć, iż jej obecność w tym miejscu nie pozostawiła po sobie żadnego śladu. Po chwili zauważył na szybie dwie ledwie widoczne smugi w miejscu, gdzie przesunęły się jej łopatki.
- Ciekawe, dlaczego wybrali to miejsce?
- Myślę, że tak po prostu dla kaprysu. No to... do zobaczenia, Nico.
- Och, Avery... ale nie powiesz nikomu tego, co ci powiedziałem? - spytał Nicholas, odwracając się do wyjścia.
- Ja? - oburzył się Avery. - Miło, że pytasz. A co z nim?
- Dzięki - Nicholas szeroko się uśmiechnął.
Na dole zderzył się z Haroldem, który wszedł do teatru w taki sam władczy sposób, w jaki wykonywał wszystkie czynności. Zaczął krzyczeć, kiedy tylko znalazł się w foyer, i nie przestał, dopóki nie zobaczył ożywienia w każdym kącie widowni. Nazywał to trzymaniem wszystkiego w karbach. „No więc, kto tu dowodzi?” - krzyknął, sadowiąc się w trzecim rzędzie, zapalając papierosa i zdejmując czapkę. Harold miał niezłą kolekcję futrzanych czapek. Ta, w której przyszedł dzisiaj, miała czarne, kremowe i żółtoszare łaty i z pewnością trzeba było zabić więcej niż jednego zwierzaka, aby ją uszyć. Wyglądała na jego głowie jak zwinięty lemur o prążkowanym ogonie i znana była wśród członków zespołu jako sukkubus Harolda.
- No, Dierdre! Z życiem!
Rozpoczęła się próba. Venticelli wpadli na scenę i stanęli, dziwnie spleceni ze sobą, jak para plotkujących patyczaków. Nie wyglądali zbyt atrakcyjnie. Obaj mieli ziemistą cerę o rozszerzonych porach i dziwaczne włosy, miękkie i delikatne, w kolorze, który fryzjerzy nazywają słomkowym, choć w rzeczywistości jest to brudny blond z różowawym odcieniem. Ich opadające jak u jaszczurki powieki nadawały ich oczom starczy wygląd, chociaż mieli zaledwie po trzydzieści lat. Wydawało się, że stale coś knują, szepcząc do siebie skrycie. Harold ciągle musiał im powtarzać, żeby wysunęli się do przodu. Najwidoczniej czuli się bezpiecznie pod ochroną Esslyna, dlatego złośliwie wszystkich obgadywali. Skończywszy scenę otwierającą przedstawienie, owinęli się ciasno pelerynami i wyszli paradnym krokiem.
Po nich na deski wszedł Esslyn, a Nicholas, stojąc za kulisami, przyglądał się jego wysokiej postaci z niekłamaną zawiścią. Nie można było bowiem nie zauważyć, jak wspaniale jego rywal prezentował się na scenie. Weźmy na początek twarz: wyraźnie zarysowane kości policzkowe, dość grube, ale pięknie wykrojone usta i te tak rzadko spotykane czarne oczy. Wyraziste i błyszczące źrenice świeciły jak smoła, a szczęka miała stale ten lekko niebieskawy odcień, jak u gangsterów z kreskówek.
Twarz Nicholasa należała do najpospolitszych na świecie: brązowawe włosy, szarawe oczy i zwyczajny, prosty nos. Jedynie nieco nietypowy układ rysów sprawiał, że w ogóle wyróżniał się z tłumu. Dość duża odległość pomiędzy nosem i górną wargą, którą Hazel, siedząca w kasie, uważała za „bardzo seksowną”, jego zdaniem nadawała mu nieco małpi wygląd. Miał też szeroko osadzone oczy i bardzo wysokie czoło, a więc poza tym, że był niezdarnym knypkiem o nijakiej twarzy, myślał z goryczą, pewnie kompletnie wyłysieje, zanim ukończy dwadzieścia jeden lat. Niezadowolony wpatrywał się w lśniące, kruczoczarne włosy Esslyna. Ani śladu łupieżu.
- Rozchmurz się - usłyszał szept Davida Smy’a, który właśnie miał wejść na scenę. - Wszystko będzie dobrze.
Nicholas ledwie zdążył odwzajemnić jego uśmiech. Biedny, stary David, pomyślał, widząc, jak przemyka po deskach z wyrazem zażenowania, charakterystycznym dla osób, które nie cierpią grać i znalazły się w teatrze tylko z namowy innych. Na szczęście rola lokaja Salieriego była niema. Jedynie raz David dostał linijkę tekstu zawierającą zaledwie siedem słów i podczas każdego spektaklu wypowiadał je w innej kolejności.
- Davidzie! - rozległ się głos z widowni. - Spróbuj nie poruszać się, jakbyś miał coś w spodniach. Zejdź i zacznij od nowa.
- O, Boże! Zupełnie jak Żaba-Lokaj - wyskrzeczał jeden Venticelli.
- Nie. Jak Dandini - zaprzeczył drugi.
- Obaj nie macie racji - stwierdził Esslyn. - Całkiem jak pedziowaty Quasimodo.
- Gramy, na litość boską! - krzyknął Harold. - To ma być teatr czy dom wariatów?
Próba potoczyła się dalej. Amadeusz był niełatwą sztuką, lecz Harold nigdy nie należał do ludzi, którzy unikają wyzwań. Tak więc fakt, że miała dużą obsadę i trzydzieści jeden scen, nie zniechęcało go. Zwerbowano sześciu chętnych uczniów z miejscowej szkoły średniej do pomocy przy dekoracjach i teraz Harold z irytacją na twarzy przyglądał się, jak roztargnieni krążą po scenie. Autorowi łatwo było pisać, że ich ciągłe wchodzenie i schodzenie powinno być niewidoczne. Nie miał do dyspozycji paczki niemrawych lunatyków, którzy nie potrafili odróżnić sceny od autobusu. A Esslyn, który praktycznie nie schodził ze sceny przez całe przedstawienie i mógłby dużo pomóc, był zupełnie bezużyteczny. Wiele lat temu Harold popełnił błąd, mówiąc, że dopóki on jest tu reżyserem, żaden aktor nie zniży się do tego, by tknąć palcem choćby najmniejszy element dekoracji podczas przedstawienia. To wszystko miało należeć jedynie do inspicjentów. Od tego czasu ich główny aktor stanowczo odmawiał wszelkiej pomocy poza przyniesieniem własnych rekwizytów.
- Dierdre! - krzyknął Harold. - Popędź tę bandę. Zmiana dekoracji trwa dwa razy dłużej niż ta cholerna sztuka,
- Gdyby przeczytał uwagi Shaffera - powiedział Nicholas stłumionym głosem do Dierdre, która właśnie skończyła za kulisami sprawdzać kolejne dekoracje i wróciła do kącika suflera - wiedziałby, że przedstawienie powinno trwać nieprzerwanie podczas zmiany scenografii.
- Chyba nie spodziewasz się, że Harold będzie zaprzątał sobie głowę takimi nudnymi sprawami jak uwagi autora - odrzekła Dierdre z taką złośliwością, jakiej Nicholas u niej jeszcze nigdy nie słyszał. - On ma własne pomysły. Nie cierpię tej sceny, a ty?
Nicholas, przygotowany do wyjścia na scenę, tylko kiwnął głową. Oboje nie lubili sceny „Uprowadzenie z Seraju” ze względu na oświetlenie. Tim bezskutecznie próbował odwieść Harolda od pomysłu z czerwonym światłem. W odpowiedzi Harold, wysławiając się bardzo wolno, jakby rozmawiał z idiotą, przedstawił mu swoje racje:
- Chodzi o seraj. Rozumiesz?
- Jak na razie, tak.
- Czyli inaczej mówiąc burdel - mam rację?
- Nie - mruknął Tim pod nosem, ale Harold puścił to mimo uszu.
- Czyli inaczej mówiąc, dom pod czerwoną latarnią. A zatem... chyba nie muszę dalej tłumaczyć? Wiem, że to teatralne, Tim, ale taki jest mój sposób reżyserowania. Śmiałe efekty są moją mocną stroną. Jeśli wolisz mdławy naturalizm, powinieneś zostać w domu i gapić się w telewizję.
Nicholas był zawsze zadowolony, kiedy scena dobiegała końca. Czuł się, jakby pławił się we krwi. Zszedł ze sceny niezadowolony ze swego występu i zły sam na siebie. Nie mógł przestać myśleć o tajemnicy Avery’ego. Zastanawiał się, co to, do diabła, mogło być. Pewnie jakaś błaha sprawa, o wiele mniej skandaliczna niż ta, o której on im powiedział. Powinni byli mu od razu powiedzieć albo w ogóle o niej nie wspominać. Może uda mu się przekonać ich, żeby wydusili to z siebie w przerwie.
Idąc do garderoby, Nicholas zatrzymał się jedynie po to, aby posłać Davidowi znaczące spojrzenie i dać mu kuksańca w bok. Gdy Colin wrócił ze sklepu z farbami, David podszedł do niego i spytał, czy według niego Nicholas może być gejem.
Minęły trzy kolejne próby, a kwestia brzytwy nadal nie znalazła rozwiązania. Kiedy nadszedł moment, aby jej użyć, i David stał, z godnością trzymając naczynie z wodą, drewnianą miseczkę pełną piany do golenia oraz ręcznik, akcja utknęła w miejscu. Esslyn zrobił kilka kroków w kierunku widowni i skierował wyzywający wzrok w stronę trzeciego rzędu. Everardowie, mrugając gadzimi powiekami, stanęli za nim, Tim i Avery, przeczuwając awanturę, wyszli ze sterowni, a pozostali zgromadzili się wkoło. Harold wstał i z pewną siebie miną wszedł na scenę.
- No cóż, kochani - mówił podniesionym głosem, wchodząc po schodach. - Mamy tutaj sytuację, którą można rozwiązać na wiele różnych sposobów, ale proponuję, abyście sami postarali się je znaleźć, zanim podam jedną z moich sugestii, których, czego chyba nie muszę mówić, jest wiele. - Nikt nic nie odpowiedział, więc Harold ciągnął dalej: - Nikt nie może mi zarzucić, że nie jestem otwarty na nowe pomysły, skądkolwiek by one nie pochodziły. - Zapadła pełna niedowierzania cisza. - Nicholasie, wydaje mi się, że miałeś jakąś myśl.
- On zawsze ma - powiedział Avery.
- No, więc... - zaczął Nicholas. - Zastanawiałem się, czy nie wyglądałoby ciekawie, gdyby Salieri stał tyłem do widowni. Można by zrobić szeroki gest ręką. - Wstał, żeby to zademonstrować. - Coś takiego...
- Nie podoba mi się to - sprzeciwił się Esslyn. - Zrobiłbyś wszystko, żeby zepsuć mój występ! Czy naprawdę sadzisz, że mógłbyś mnie przekonać, żebym zagrał najbardziej ekscytującą scenę w całej mojej karierze odwrócony plecami do widowni?
- Jakiej karierze?
- Oczywiście wszyscy wiedzą, że jesteś zazdrosny...
- Ja? Zazdrosny? O ciebie? - jakaś cząstka prawdy w tym, co powiedział Esslyn, sprawiła, że Nicholas zaskrzeczał jak tłuszcz rzucony na patelnię. - Ha!
- Powinieneś wrócić na swoje trzęsawisko, Nicholasie - zachichotał jeden z Venticellich - zanim rzucisz jeszcze jeden wspaniały pomysł.
- Tak - zawtórował mu brat. - Wracaj na Grimpen Mire.
- Nigdy - warknął Nicholas - nie zrobi na mnie wrażenia to, co ma do powiedzenia para takich cholernych idiotów jak wy.
- No, już dosyć! Uspokójcie się! - Na twarzy Harolda pojawił się promienny uśmiech. Uwielbiał, gdy jego aktorów ponosił temperament, bo wierzył bezzasadnie, że jest to przejaw prawdziwego talentu. - Właściwie, Esslynie, to mogłoby wyglądać dość przekonująco...
- Możesz o tym zapomnieć, Haroldzie.
Wszyscy w napięciu nadstawili uszu. Scysje pomiędzy reżyserem a jego głównym aktorem były czymś niespotykanym. Harold dawał wskazówki Esslynowi, a ten grał po swojemu. Harold zaś ignorował jego nieustępliwość. Zawsze tak było. Teraz wszystkie oczy zwrócone były na Harolda w oczekiwaniu, co ten zrobi. A było na co popatrzeć. Na jego rumianej twarzy pojawiły się najróżniejsze emocje: zdumienie, odraza, wściekłość i wreszcie (po wewnętrznym zmaganiu się z samym sobą) uległość.
- Oczywiście - powiedział dziwnie brzmiącym głosem. - Nigdy nie zmuszałbym aktora, żeby zrobił coś, co jest całkowicie niezgodne z jego sposobem pracy. Wyglądałoby to drętwo i nieprzekonująco na scenie. Czy ktoś ma jeszcze jakieś pomysły?
- A co z woreczkami krwi przyczepionymi do szyi, o których wcześniej rozmawialiśmy? - spytała Rosa.
- Nie pasują. A właściwie - ciągnął Harold, wyrównując rachunki - Esslyn nie potrafił ich wykorzystać.
- Bo się nie da - odgryzł się Esslyn. - Trzeba to poćwiczyć, a nie mogłem tego zrobić, bo za każdym razem, gdy prosiłem o następny, darłeś mi się w twarz: molto costoso.
- No to będziesz musiał zagrać zalewanie się krwią - powiedziała Rosa, słodko się uśmiechając. - Jestem przekonana, że jeśli ktokolwiek potrafi to zrobić, to właśnie ty.
- Oj! - pisnęła Kitty, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z mężem. Miało ono oznaczać nie tylko to, że Rosa jest zazdrosna o obecne szczęście swego byłego męża, ale także, że z jej głową nie wszystko jest w porządku. Dierdre głośno chrząknęła.
- Ojej - wyszeptał Clive Everard. - Posłuchajmy wyroczni.
- Chyba mamy rozwiązanie - dodał jego brat.
- A może - zaczęła Dierdre z wahaniem - moglibyśmy okleić ostrze taśmą klejącą. Jestem pewna, że nie będzie tego widać z widowni.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym Harold głęboko westchnął.
- Nareszcie - pokiwał głową z wyrzutem. - Zastanawiałem się, kto pierwszy na to wpadnie. Mam nadzieję, że mamy tu gdzieś taśmę, Dierdre?
- Och, tak... - Wzięła brzytwę z tacy Davida, chwytając ją ostrożnie za uchwyt, i zaniosła na swój stolik. Położyła na nim siatkę, z której wytoczyła się taśma, a tuż za nią butelka mleka. Złapała butelkę w ostatniej chwili, usiadła przy lampie i zaczęła drapać taśmę paznokciem, szukając jej końca. Odcięła kawałek i przykleiła do brzytwy. Kawałek był zbyt krótki (powinna była wcześniej zmierzyć brzytwę) i zbyt wąski, by całkowicie pokryć stalowe ostrze. Przez chwilę zastanawiała się, czy należy odkleić pierwszy kawałek przed nałożeniem kolejnego, i stwierdziła, że lepiej będzie zbytnio przy nim nie manipulować. Na samą myśl o tym ręce zaczęły jej się pocić, zrobiło jej się gorąco, jakby wszyscy na nią patrzyli. Uniosła głowę i stwierdziła, że tak właśnie jest. - Jeszcze moment - zawołała wesoło. Końcówka taśmy znikła, więc znowu zaczęła jej szukać paznokciem. - Śpiesz się powoli - powiedziała.
- Zawsze podwijam końcówkę taśmy. Tak jest łatwiej - włączyła się Rosa.
- Cóż za wspaniały pomysł - powiedziała przez zęby Dierdre. - Muszę go zapamiętać. - Trzymając mocno brzytwę, przykleiła taśmę do ostrza tuż przy uchwycie i owinęła ją kilka razy wkoło, a potem jeszcze z góry na dół, aż całe było pokryte taśmą, a następnie odcięła ją. Rezultat był okropny. Ostrze było nierówne i pofałdowane, z wieloma zgrubieniami, które byłyby widoczne z widowni w tak kameralnym teatrze. O, Boże, pomyślała, co mam teraz zrobić? Sama myśl o zdejmowaniu taśmy z ostrza przeraziła ją. A najpierw trzeba by jeszcze znaleźć końcówkę.
- W czym probierń, Dierdre? - David Smy odłożył tacę i przyciągnął jedno ze złoconych krzeseł.
- Źle wyszło. - Dierdre mrugała oczami zza swoich okularów. - Tyle się narobiłam przy zaklejaniu, a teraz się boję, że się zatnę, kiedy będę to zdejmować.
- Zobaczmy.
- Uważaj, - Dierdre podała mu brzytwę.
- Masz jakieś nożyczki? Nie te... mniejsze. - Kiedy Dierdre przecząco pokręciła głową, David wyjął szwajcarski scyzoryk wojskowy i wysunął z niego malutkie cążki. Dierdre przyglądała się jego brązowym palcom z krótko przyciętymi, czystymi paznokciami z olśniewająco białymi końcówkami. Poruszał przedmiotami z wielką precyzją, niemalże z gracją, nie wykonując żadnych zbędnych ruchów. Ciach! Ciach! I taśma była zdjęta, Dierdre odwinęła nowy kawałek. David zmierzył ostrze, odciął dwa kawałki i korzystając z pomocy Dierdre przykleił oba wzdłuż jego boków. Wziął kartkę z tekstem dla suflera i przeciągnął po niej brzytwę, przecinając ją na pół. - O to chodziło.
- Davidzie, nie wolno ci tak mówić. Nawet dla żartu. Musimy nałożyć jeszcze trochę taśmy.
- Jeśli nalegasz. - Jego uśmiech ją uspokoił. - Chciałem cię nabrać.
- Mam nadzieję. - Uśmiechnęła się do niego nerwowo. David jeszcze raz okleił ostrze i tym razem przy próbie przecięcia kartki powstało tylko lekkie wgniecenie.
- No dalej, Dierdre, z życiem. Przez ten czas moglibyśmy wszyscy podciąć sobie gardła po dziesięć razy.
- Nie macie czym - szepnął David. - Kupa palantów, Och! Przepraszam...
- To moja wina - odpowiedziała cicho Dierdre. - Obawiam się, że to przekracza moje możliwości. No, dobra... zobaczmy, jak im się spodoba. - Zaniosła brzytwę Esslynowi, który wziął ją nieufnie. - Wypróbuj ją najpierw na kciuku.
- Z pewnością wypróbuję, ale nie na moim - szorstko odpowiedział Esslyn, od razu oddając jej rekwizyt. Dierdre z uprzejmą miną zaprezentowała, jak bezpieczne stało się teraz narzędzie. Esslyn, mrucząc pod nosem, przeciągnął delikatnie, a później nieco mocniej ostrzem po palcach swoich dłoni.
- Wygląda na to, że jest OK. Dobrze... Haroldzie! - zawołał.
Esslyn poczekał, aż oczy wszystkich zwróciły się na niego, po czym stanął na środku sceny, przybierając męczeńską pozę. Z rękoma na piersi, wpatrzony w horyzont, jakby na cały świat i - jak to później określił Tim - niczym Edith Cavell fatalistycznym głosem wypowiedział swoją kwestię:
- ...I w rozpaczy możecie modlić się do mnie... A ja was rozgrzeszę. Vi Saluto! - Po czym, odrzucając głowę do tyłu i trzymając brzytwę w prawej dłoni, przeciągnął nią przez gardło szerokim, dramatycznym gestem od ucha do ucha. Zapadła potworna cisza, a potem ktoś szepnął:
- Mój Boże.
- Dobrze, co?
- Już prawie widziałem krew - zaskrzeczał Don Everard. - Widzowie pomdleją.
Esslyn uśmiechnął się z wyższością. Spodobała mu się ta uwaga. Harold obrócił się gwałtownie, obejmując wszystkich zniewolonym spojrzeniem.
- Wiedziałem, że to wypali, kiedy tylko na to wpadłem.
- Myślę, że tajemnicą naszych sukcesów jest fakt, że u steru mamy kogoś tak pomysłowego - wtrącił Nicholas.
- No cóż, mnie nie wypada tak mówić - stwierdził Harold, który ciągle to powtarzał.
- Czy to nie Dierdre na to wpadła? - głośno zapytał David Smy.
- David - szepnęła Dierdre - przestań. To nieważne.
- Dierdre tylko wypowiedziała to na głos - powiedział Harold. - Myślałem o tym już dawno, kiedy sztuka była na etapie planów. Ona po prostu telepatycznie przechwyciła moje myśli i je wyraziła. No dobra, jeśli inspicjenci już przestali się popisywać, naprawdę musimy kontynuować...
Lecz próba znowu została opóźniona, tym razem przez Kitty, która z pobladłą twarzą przywarła do męża, obejmując go w pasie, a głowę tuląc do jego piersi.
- To wyglądało tak realistycznie... - powiedziała płaczliwym głosem. - Bałam się.
- No już dobrze, kotku, - Esslyn poklepywał ją, jakby uspokajał wystraszone zwierzę. - Zupełnie nie ma czego się dać. Jak widzisz, jestem całkowicie bezpieczny. - Ponad jej głową spojrzał na pozostałych przepraszającym, lecz pełnym zadowolenia wzrokiem.
Gdyby tak zagrała, kiedy będzie ze mną na scenie, pomyślał Nicholas, byłbym szczęśliwym człowiekiem. Spojrzał na kochanka Kitty, aby się przekonać, jak on odbiera to przedstawienie, ale David rozmawiał z Dierdre i udawał, że niczego nie widzi. Nicholas przyjrzał się pozostałym członkom zespołu. Większość była obojętna, jedna czy dwie osoby wydawały się zażenowane, Borys spoglądał na to, co się dzieje, z ironicznym wyrazem twarzy, a Harold z niecierpliwością. Venticelli, ku zdziwieniu Nicholasa, wydawali się zazdrośni. Był przekonany, że nie wynika to z ich urażonych uczuć. Pomimo ich pozy, wzburzenia i obrzydliwej służalczości Nicholas nie wierzył, że mogli być zainteresowani Esslynem pod względem seksualnym. Właściwie obaj robili na nim wrażenie prawie aseksualnych. Oschli, obojętni i pewnie bardziej zainteresowani intrygami niż zalotami. Nie. pomyślał, byli po prostu wściekli, że obiekt ich uwielbienia może być tak prostacki i niewdzięczny, iż okazuje publicznie swoje uczucia wobec kogoś innego.
Powiódł oczami po scenie i doznał szoku. Nieco z tyłu, za resztą siedziała Rosa i, zapewne sądząc, że nikt jej nie widzi, przyglądała się Esslynowi i jego żonie. Na jej twarzy malowała się nienawiść w czystej postaci. Nie poruszał się w niej żaden mięsień, a uczucie było tak silne, tak zajadłe, że wyglądała jak maska. Rosa nagle zauważyła spojrzenie Nicholasa, opuściła urażony wzrok i w mgnieniu oka stała się znowu sobą. Do tego stopnia, że już pół godziny później, wychodząc z teatru, była jak zwykle ożywiona, szła, ciągnąc za sobą szal, gubiąc kartki tekstu, wirując futrem pani Raniewskiej i szczebiocząc do wszystkich: „Dobranoc, dobranoc, moi kocham”. Nicholas był prawie pewien, że to, co wcześniej widział, zrodziło się w jego wyobraźni.
Książka została doręczona na około tydzień przed próbą generalną. Dierdre znalazła niewielką paczkę starannie opakowaną w szary papier na podłodze foyer. Leżała dokładnie pod skrzynką na listy, która była przymocowana do drewnianej ramy przeszklonych drzwi. Obróciła paczkę w dłoniach, marszcząc brwi. Na kopercie małymi drukowanymi literami ktoś napisał: HAROLD WINSTANLEY. Włożyła ją do koszyka i poszła do baru wypakować dwie butelki mleka oraz herbatę i cukier. Gdy weszła, Riley natychmiast podbiegł do niej, aby się przywitać. Wstawiła butelki mleka do garnka z zimną wodą i schyliwszy się, podrapała kota za uchem. Pozwolił się głaskać przez chwilę, lecz kiedy dotarło do niego, że nie przyniosła mu żadnych smakołyków, wyprostował ogon i zawiedziony odszedł. Dierdre odprowadziła go wzrokiem, żałując, że jest tak oszczędny w okazywaniu uczuć. Jedynie Avery mógł liczyć na więcej łaskawości: mruczenie, ocieranie się o nogi, oznaki zadowolenia, ale też tylko on dbał o obiadki dla kota. Kupował dla niego resztki ryb albo odpadki mięsne, które Riley zabierał ze swojej miski i konsumował po kątach. Dierdre ciągle natykała się na niebieskawo-białe resztki ości.
Riley był okazałym zwierzakiem z białym krawatem i skarpetkami, pięknymi wąsami i białym koniuszkiem ogona. Jego kiedyś czarna i błyszcząca sierść miała teraz rudawy odcień, przez co wyglądał, jakby był trochę zaniedbany. Był pełnokrwistym kocurem: nad jednym okiem ciągle nosił niewielką łatkę pozbawioną sierści - ślad po niedawno stoczonej walce z jakimś śmiałym przeciwnikiem. Miał piękne, szmaragdowe oczy, które po zgaszeniu świateł w teatrze świeciły zielonym blaskiem pomiędzy rzędami krzeseł.
Nikt nie wiedział, ile ma lat. Pojawił się jakieś dwa lata wcześniej. Podczas spektaklu French without Tears nagle wkroczył na scenę. Wspaniała, niemalże magiczna teatralność jego pojawienia się od razu spodobała się wszystkim. Otrzymał gromkie brawa, kawałek dorsza (po którego posłano Dierdre) i został z miejsca adoptowany. Nie o to mu jednak chodziło. Chociaż nie potrafił tego wyrazić słowami, Riley poszukiwał miejsca bardziej tradycyjnego. Dał się nabrać przytulności salonu z French without Tears, który zniknął wkrótce po jego przybyciu, by pojawić się znowu w kilka tygodni później w kompletnie innym wcieleniu. To już nie była jego scena, pragnął zwykłego, a nawet nijakiego domu, w którym meble nie zmieniałyby się i zawsze byłaby obecna choć jedna oddana osoba. Często próbował iść za Averym, gdy ten po próbie opuszczał teatr, ale zawsze stanowczo go zawracano. Dierdre, która marzyła o zwierzaku, chętnie wzięłaby go do domu, lecz jej ojciec miał alergię na sierść i pierze.
Dierdre wypakowała herbatę i cukier, ustawiła filiżanki, po czym poszła na widownię, aby sprawdzić, czy wszystko jest gotowe do pierwszego aktu. Zobaczywszy Nicholasa ćwiczącego swoją „mowę operową”, wśliznęła się do ostatniego rzędu, aby posłuchać. Był to skomplikowany kawałek i Nicholas zupełnie sobie z nim nie radził. Zaczynał się od kwestii wypowiedzianej z wielkim gniewem, która przechodziła w chichot pełen szalonej wylewności, aby zakończyć się tonem niemalże opętańczej euforii.
Ćwiczył to w domu od tygodnia i dręczyła go świadomość, że nie potrafi tego zagrać. Teraz w jego głosie było słychać zdumienie: „Zdumiewający instrument. Kwartet wokalny!”, a potem silne podniecenie: „Coraz dalej i coraz szerzej - wszystkie dźwięki mnożą się i rosną...”, grzmiał z zapałem, kończąc okrzykiem: „A widownia staje się Bogiem!”.
Był zrozpaczony. Ot, zwykła deklamacja. Co miał zrobić? Emocji nie da się wzbudzić jak za naciśnięciem guzika. Potworna myśl, która stale czaiła się w zakamarkach jego umysłu, teraz opanowała go na nowo. Co się stanie, jeśli taka niemoc opanuje go podczas premiery? Bez odpowiedniej techniki uczepi się tekstu jak wspinacz bez właściwego wyposażenia skalnej ściany. Prawie zazdrościł Esslynowi jego lat doświadczenia, jego umiejętności mechanicznego grania. Łatwo było Avery’emu porównywać jego grę do „wielkanocnych ozdóbek”: „Wstążeczki i kokardki, kandyzowane owoce i cholernie wielkie puste jajo w środku”. Nicholas wiedział, że jeśli emocje go zawiodą, nie będzie miał do pokazania żadnych wstążeczek ani kokardek, nie mówiąc już o czymś tak fantazyjnym jak kandyzowane frykasy. W tym momencie zauważył Dierdre w przejściu pomiędzy rzędami krzeseł.
- Cześć - powiedział ponuro. - Słyszałaś to wszystko?
- Aha - odpowiedziała, stawiając koszyk na scenie.
- Nie mogę sobie z tym poradzić.
- Widzę. No cóż, brak ci odpowiedniego uczucia, nie? A przy braku doświadczenia nie potrafisz go zagrać.
Nicholas, który spodziewał się słów otuchy, wbił w nią wzrok. Dierdre zaczęta rozpakowywać koszyk w kąciku dla suflera.
- Jeśli mogę ci coś podpowiedzieć...
- Oczywiście - podążał za nią wokół sceny, gdy przykucnąwszy, rysowała na deskach miejsca wejść i zejść ze sceny, rozmazane podczas poprzedniej próby.
- No więc... po pierwsze zapomnij o innych, kiedy mówisz. Salieri... Van Swieten... liczą się w życiu Mozarta tylko o tyle, o ile mają wpływ na jego dochody. Jako ludzie nic dla niego nie znaczą. Mozart to geniusz, kierujący się własnymi prawami. Grasz tak, jakbyś w tej mowie zwracał się do nich, i to jest twój błąd. Oni tam są, aby słuchać... chłonąć... Być może, aby się trochę bać...
- Tak... tak... Rozumiem. Chyba masz rację. A Bóg? Jak sądzisz? Jak on odbiera Boga?
- Mozart? On nie uważa Boga za coś odrębnego, tak jak Salieri. Dla niego muzyka i Bóg jest tym samym. Jeśli chodzi o wygłaszanie tekstu, robisz to zupełnie na opak. Dlatego źle to brzmi...
- Wiem! - Nicholas uderzył się w czoło. - Wiem.
- Jeśli przestaniesz myśleć o słowach i zaczniesz słuchać muzyki...
- Tam nie ma żadnej muzyki.
- ...w twojej głowie, głuptasie. Gdy wygłaszasz żarliwą mowy o muzyce, musisz słyszeć muzykę. Większość pozostałych fragmentów ma akompaniament albo muzyka rozbrzmiewa tuż przed nimi. A tu... nic! Musisz więc posłuchać wszystkich nagrań i zobaczyć, które wywołują takie emocje, jakie są ci potrzebne, a potem powiązać je w głowie z tekstem. To znaczy - Dierdre zarumieniła się - nie musisz, ale możesz, jeśli chcesz.
- Oczywiście, że chcę! Jestem pewny, że to... to świetny pomysł!
- Odsuń się, przeszkadzasz.
- Przepraszam.
Nicholas spojrzał na pochyloną głowę Dierdre i jej ubrudzone kredą dżinsy. W przeciwieństwie do reszty zespołu nigdy nie lekceważył jej umiejętności za kulisami, lecz wcześniej nie rozmawiał z nią o reżyserii i chociaż wiedział o jej ambicjach w tym kierunku, sądził (podobnie jak pozostali w zespole), że nie byłaby w tym lepsza od Harolda. Teraz wpatrywał się w nią w taki sam sposób, w jaki mężczyźni patrzą na dziewczyny w hollywoodzkich filmach, gdy te zdejmują okulary i rozpuszczają włosy,
- To wspaniała sztuka, nie sądzisz? - powiedział.
- Fascynująca. Widziałam ją w Londynie, Ale chciałabym, żebyśmy już skończyli pracę nad nią. Nie podoba mi się to wszystko, co się tu dzieje.
- Co masz na myśli?
- Nic szczególnego. Ale nie sprawia mi już przyjemności. I nie mogę się doczekać Wujaszka Wani. Uwielbiam Czechowa, a ty? - spojrzała na niego błyszczącymi oczami. - Nawet w Wiśniowym sadzie, po tym wszystkim, co Harold z nim zrobił... i tak jeszcze dużo w nim zostało.
- Dierdre... - Nicholas wszedł za nią za kulisy, gdzie z notesem w ręce sprawdzała rekwizyty do pierwszego aktu. - Dlaczego do licha... No wiesz... powinnaś związać się z innym zespołem, gdzie mogłabyś naprawdę reżyserować.
- Nie ma takiego. Najbliższy teatr jest w Slough.
- To przecież niedaleko.
- Ale potrzebowałabym własnego samochodu. Przynajmniej na wieczory. A nie stać mnie na to. Mój ojciec jest... Nie może zostawać sam. Musze opłacać opiekunkę, żeby z nim siedziała w te wieczory, gdy gramy.
- Ach, rozumiem. - To, co z tego zrozumiał, wprawiło go w głębokie zakłopotanie. Zionąca otchłań samotności, twórcza wyobraźnia dławiona brakiem możliwości ekspresji, niedościgłe marzenia. Poczuł się tak, jakby ktoś zdarł z siebie ubranie i obnażył przed nim bliznę. Od razu zdał sobie sprawę, jak niesprawiedliwe było to porównanie. - To pech, Dierdre. - Wymamrotał niezręcznie i zażenowany banalnością tej uwagi wycofał się na scenę. Zwrócił uwagę na leżącą paczkę i aby zmienić temat i rozładować nieprzyjemną atmosferę, spytał: - Ktoś przysłał Haroldowi bombę?
- Ukrytą pod postacią książki.
Nicholas odchylił nieco szary papier sklejony taśmą i spróbował zajrzeć do środka.
- Nie rób tego! - zawołała Dierdre. - Powie, że ktoś chciał ją otworzyć. I na pewno oskarży mnie.
Lecz Harold chyba nie zauważył, że ktoś próbował zajrzeć do jego paczki. Przybył nieco później niż zwykle i właśnie wkładał swoje pantofle z monogramem, gdy Dierdre mu ją wręczyła. Swego czasu Harold miał zwyczaj zdejmowania butów podczas prób, tłumacząc, że jedynie na bosaka potrafi uchwycić rzeczywisty nastrój sztuki. Jednak kiedyś obejrzał w telewizji wywiad z pewnym znanym amerykańskim reżyserem, w którym wielki twórca stwierdził, że ludzie, którzy zdejmują buty podczas reżyserowania, są pretensjonalnymi kabotynami, i chociaż, oczywiście, Harold nie zgadzał się z tą wypowiedzią, na wszelki wypadek, gdyby ktoś z zespołu widział wywiad, zaczął ubierać pantofle.
- O! Patrzcie... Harold dostał podarek! - zawołała Rosa, widząc, jak Dierdre podaje mu pakunek. Natychmiast wszyscy się zbiegli.
Prezent ich rozczarował. Nie było to nic niezwykłego ani ciekawego. Nie miał nic wspólnego z jedyną pasją Harolda. Była to książka kucharska Ryby na twoim stole. Harold wpatrywał się w nią zdumiony. Padło pytanie, kto ją przysłał. Przewertował kartki, obrócił książkę do góry nogami i potrząsnął nią. Nie było żadnej wizytówki.
- Nic nie jest napisane w środku? - dopytywał się jeden z Everardów. Harold obejrzał kilka pierwszych stron i przecząco pokręcił głową. - To niezwykłe.
- Po co, do licha, ktoś miałby przysyłać ci książkę kucharską? - zdziwiła się Rosa. - Chyba nie interesujesz się gotowaniem? - W odpowiedzi Harold tylko pokręcił głową.
- Gdybyś chciał się tym zająć, odradzałbym tego autora - powiedział Avery. - Jest beznadziejny.
- O matko! Jaki z ciebie snob - powiedział Nicholas.
- W porządku, Bradley. Ostatni raz siedziałeś przy moim stole.
- Och! Nie mówiłem tego poważnie, Avery, naprawdę... - ciągnął Nicholas z niewyraźną miną. - Przepraszam...
- Potraktuję to jako dar od nieznanego wielbiciela - powiedział Harold. - A teraz musimy zabrać się do roboty. No już, z życiem...
Włożył książkę do czapki. Przyjemna atmosfera, która przez krótką chwilę zapanowała dzięki jej pojawieniu się (od lat Harold nie otrzymał żadnego prezentu od kogokolwiek), ulotniła się. W jej miejsce wkradł się ledwo odczuwalny niepokój. Dziwna sprawa. Ktoś zadał sobie trud, aby kupić książkę i wysłać ją komuś, kogo ona w ogóle nie zainteresuje. Cóż, pomyślał Harold, kto jak kto, ale on nie ma czasu na zastanawianie się w tej chwili nad tą tajemnicą. Jego interesuje tajemnica teatru i tym musi się zająć. Sztuka nie wyreżyseruje się sama.
- No dobra, moi drodzy - zawołał. - Zaczynamy. I proszę... jak najwięcej realizmu. Nicholasie, pamiętaj... Gdzie jest Nicholas?
Mozart wychylił się zza kulis:
- Tu jestem.
- Pamiętaj o uwagach, których ci udzieliłem w poniedziałek. Rezonans. Dobrze? Tego oczekuję; jak najwięcej rezonansu. Masz minę, jakbyś nie wiedział, o co chodzi.
- Słucham?
- Chyba wiesz, co oznacza słowo rezonans?
- Hm... Czy tak się przypadkiem nie nazywał koń Don Kichota?
- Jezu! - wrzasnął Harold. - Wokół mnie są sami idioci.
Minęło kilka dni. Żadna z prób nie przebiegła dobrze, a kilka było fatalnych. Zazwyczaj jednak dopiero na próbie generalnej (jak wszyscy przyznają) przychodzą do głowy najlepsze pomysły.
Gra Esslyna, który w swoim niebiesko-srebrnym płaszczu przechadzał się po scenie sprężystym krokiem tancerza, nabrała jakiejś sztucznej maniery. Zupełnie przestał zwracać uwagę na swoich partnerów, ba, nawet na nich nie patrzył, kroczył i przybierał dziwne pozy w całkowitym oderwaniu od reszty. Złośliwie podśmiewał się z Davida i Nicholasa.
Nicholas znosił to wszystko dość dobrze. Jeszcze ze dwa razy udało mu się porozmawiać z Dierdre o swojej roli i teraz pracował nad osiągnięciem jak najbardziej wiarygodnego i żywego obrazu postaci Mozarta. Byli właśnie w połowie pierwszej sceny. Nicholas grał, stojąc za Salierim, gdy nagle Esslyn przerwał swoją kwestię.
- Haroldzie! - zawołał. Reżyser z miną wyrażającą największe zdziwienie wydobył się ze swego fotela i zrobił kilka kroków w kierunku sceny. - O co chodzi z tym che gioia?
- Co?
- Przepraszam. Jeśli mam być szczery... Niezupełnie rozumiem, co to znaczy. - Zupełna cisza. - Może mógłbyś mnie oświecić? - Długa pauza. - Byłbym ogromnie wdzięczny.
- A teraz kto jest cattivo? - szepnął Clive.
- Nie rozumiesz? - zapytał Harold.
- Obawiam się, że nie.
- Chcesz mi powiedzieć, że od sześciu tygodni w kółko powtarzasz te słowa i nie wiesz, co one znaczą?
- Na to wygląda.
- I ty nazywasz siebie aktorem?
- Tak samo jak ty nazywasz siebie reżyserem.
Nastąpiła jeszcze dłuższa pauza, lecz wszystkim obecnym wydawało się, że słyszą jakiś cichy odgłos, jakby odległe dudnienie bębna. I nagle Harold bardzo cicho powiedział:
- Chcesz mnie wykończyć?
- Nikt nie musi ci w tym pomagać - wymamrotał Donald.
- Ależ nie, Haroldzie. Ale sądzę, że...
- Nie mam zamiaru wyjaśniać ci tego. Sam musisz odrobić swoje lekcje.
- To chyba trochę...
- W porządku. Wracamy do pracy, I żadnych przerw. I tak straciliśmy już dużo czasu.
Esslyn wzruszył ramionami i wolnym krokiem wrócił na swoje miejsce. Dalekie dudnienie przeszło w ciszę pełną rozczarowania. Pierwsze prawdziwe starcie zakończyło się, jeszcze zanim tak naprawdę się rozpoczęło. Lecz frustracja aktorów nie trwała długo, bo już po kilku minutach Esslyn znowu przerwał, mówiąc:
- Czy sądzisz, że on naprawdę nigdy nie tknął Catariny?
- Oczywiście, że nie - krzyknął Harold. - Dlaczego miałby sam siebie okłamywać.
Potem były jeszcze pytania o etykietę dworską, długość Adagio w scenie w bibliotece i o miejsce ustawienia fortepianu. Harold jeszcze raz wszedł na scenę, tym razem z wściekłym tikiem powieki.
- Jeśli zauważyłeś te wszystkie niedociągnięcia wcześniej - powiedział lodowatym tonem - to powiedz mi, dlaczego czekałeś z tym aż do ostatniej chwili?
- Ponieważ to nie ja tu rządzę. Czekałem aż ty je wychwycisz. A ponieważ ty najwidoczniej nie zamierzasz tego zrobić, uważam, że dla dobra przedstawienia i zespołu muszę coś powiedzieć.
- Prędzej świnie zaczną latać niż ty przejmiesz się resztą zespołu.
Po tym incydencie, tak jakby był on tylko wstępem, zaledwie przygrywką, wszystko zaczęło się całkowicie psuć. Płaszcz Kitty nie chciał się układać tak, jak powinien. Im bardziej się zsuwał, tym mocniej ona go szarpała, aż w końcu dostała histerycznego ataku śmiechu. A kiedy Harold zerwał się na równe nogi i zaczął na nią wrzeszczeć, Kitty wybuchnęła płaczem.
- Myślisz, że to takie łatwe? - szlochała. - Zwłaszcza kiedy jest się w ciąży.
- I co jeszcze, na litość boską? - odparł Harold. - Garderoba!
Stał, tupiąc nogą i cmokając w zdenerwowaniu, dopóki Joyce nie zabezpieczyła ubrania otulającego małego Mozarta. Później ze stolika z rekwizytami zniknął tekst sztuki. Zapodziało się pióro i szal Kitty. Dierdre przepraszała i przysięgała, że tuż przed próbą wszystko było na swoim miejscu. Wózek Salieriego się zaciął, a złota farba z balustrady, która jeszcze nie zdążyła wyschnąć, pobrudziła biały, atłasowy strój cesarza Józefa.
Ale najbardziej dramatycznym i niepokojącym, chociaż ostatecznie komicznym contretemps był moment, gdy runęła ława na kozłach, która podczas premiery Zaczarowanego fletu miała utrzymać sporą gromadkę widzów. Miała na nim siedzieć cała zgraja wiedeńskiej hołoty, jedząc kiełbasy i paląc fajki, bekając, żartując, popychając się i, krótko mówiąc, robiąc jak najwięcej zamieszania. Wszystko to miało się odbywać przy głośnym akompaniamencie wiejskiej gwary, a jeden z obywateli, bardziej gorliwy od pozostałych, miał cały czas wykrzykiwać: „Gott in Himmel”.
Gdy wspaniały okrzyk „Heil sei euch Geweihten” wzbił się ponad ich głowami, ława zaczęła skrzypieć, trzeszczeć i wreszcie runęła, a cały tłum wrzeszczących histerycznie wieśniaków zwalił się na środek sceny. Wszyscy poza Haroldem uznali to za niezwykle zabawne. Nawet Esslyn zaśmiał się swoim przytłumionym ironicznym chichotem, chowając twarz za koronkowy mankiet. Harold podniósł się z krzesła i z nienawiścią w głosie zwrócił się do wszystkich:
- Uważacie, że to jest bardzo śmieszne?
- Najśmieszniejsze od czasu Czarnej Śmierci - odparł Boris.
- Dobra. Colin! - zawołał reżyser. Jakaś pomocna dusza powtórzyła za nim ten okrzyk, potem ktoś zawołał za kulisami, a ktoś inny w garderobie, aż wołanie dotarło pod scenę.
- Dobry Boże - gderał Harold, znowu tupiąc nogami. - Każe na siebie czekać jak gwiazda.
W końcu zjawił się Colin z deskami na ramionach, jakby miały podkreślać jego rangę. W ręce trzymał młotek i jak zwykle miał minę kogoś, komu zawraca się głowę zachciankami rozbawionej dzieciarni, podczas gdy ma na głowie masę poważnych spraw.
- Wiedziałeś, ile osób ta ława ma utrzymać. O ile pamiętam, obiecałeś ją wzmocnić.
- I zrobiłem to. Przybiłem drewniane klocki przy rozporkach. Pokażę ci. - Colin przeszedł obok wciąż leżących na scenie aktorów, uniósł ławę i zdziwiony powiedział: - Niech to szlag! Jakiś głupi sukinsyn znowu je wyjął.
- O Boże! - Harold spojrzał z gniewem w oczach na aktorów. Niektórzy z nich nadal zaśmiewali się do łez. - Nie powinno was tu być. Nie nadajecie się nawet do zamiatania sceny. Lepiej to popraw, Colin, a teraz, proszę, pozwól nam dalej pracować.
Właśnie wracał na swoje miejsce, gdy Clive Everard, nawet nie starając się ściszyć głosu, powiedział:
- Ten facet nie byłby w stanie nasikać prosto do pisuaru, a co dopiero reżyserować.
Harold stanął, odwrócił się i z całą mocą odparł:
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z faktu, iż nie ma dla ciebie miejsca w moim następnym przedstawieniu.
- Cóż, chciałbym zagrać Tielegina...
- Radzę ci, żebyś poszukał sobie zupełnie innego zespołu. Najlepiej na innej planecie. A teraz chciałbym, żebyśmy dobrnęli do końca sztuki już bez żadnych przerw.
I właściwie im się udało, chociaż tym razem nerwy mieli już zszargane. Atmosfera była aż gęsta od uraz. Rekwizyty gdzieś się gubiły. Na scenie panowało ogólne poczucie niepewności. Gdy przebrzmiały końcowe akordy marsza żałobnego, przygnębieni aktorzy zebrali się na scenie, stojąc w niewielkich grupkach. Harold, wymachując rękoma w geście rozpaczy, dołączył do nich.
- Nawet nie ma sensu dawanie wskazówek - powiedział. - Nie wiedziałbym od czego zacząć.
Pierwszy raz taka uwaga wyszła z jego ust i wstrząsnęło nim to w takim samym stopniu jak pozostałymi.
- Wszyscy razem i każdy z osobna jesteście do niczego, hańbicie teatr - powiedziawszy to, wyszedł zamaszystym krokiem, nie zmieniając nawet swoich ozdobnych pantofli z monogramem i nie zakładając płaszcza.
Kiedy tylko opuścił teatr, atmosfera się poprawiła. Opadło napięcie i niektórzy nawet zaczęli sobie żartować. Ktoś oburzał się na egocentryzm Harolda, inny dorzucił, że to wszystko, co robią, to przecież tylko zabawa, a nie profesjonalny teatr.
- Niedobrze mi się już robi - powiedział Boris - od bicia pokłonów przed Haroldem.
- Trudno już tu wytrzymać - dorzuciła Rosa.
- Ktoś powinien się tym zająć - szepnął jeden z Venticellich.
- Słusznie! - zgodził się drugi i rzucił w stronę Esslyna: - Szykuje się rewolucja.
Jeszcze siedzieli, narzekając, gdy nagle na scenę wkroczył Riley. Pomocnicy ze szkoły, którzy nie znali jego zwyczajów, oraz Avery, który znał je doskonale, zaskoczeni jego wyglądem, wydali z siebie krótki okrzyk obrzydzenia. Kot przyczaił się, lekko zadrżał i ściągnął łopatki. Po krótkiej chwili dało się słyszeć odgłos jakby przełykania i stłumione kaszlniecie, a przed kotem na deskach sceny pojawiła się kupka zakrwawionych kości z resztkami sierści i skóry. Porzuciwszy resztki upolowanej zdobyczy, Riley odszedł. Zapanowała dość długa cisza, którą przerwał Tim:
- Krytyk. Tego nam potrzeba.
- No dobra - powiedział Van Swieten. - Spójrzmy na to optymistycznie. Wszyscy wiedzą, że po słabej próbie generalnej zwykle premiera wypada świetnie.
Tymczasem właśnie w tej chwili ponad jego głową, ponad rusztowaniem z oświetleniem i ponad dachem teatru, ponad niekończącym się czarnym łukiem nocnego nieba grecka muza komedii, Talia, grała partię chińskich warcabów z eumenidami. Gdy dotarły do niej te niesione wiatrem słowa, opanował ją atak histerycznego śmiechu, tak że musiano ją doprowadzić z jej chmury do najbliższej łazienki.
Antrakt
(Sobotni ranek, High Street w Causton)
Causton było miłym, choć niewielkim miastem. Mieszkańcy, którzy nie potrafili obyć się bez zakupów w Sainsbury’s albo Marks & Spencer, musieli jeździć do Slough lub Uxbridge. Ci zaś, którzy nie kwapili się do wyjazdu poza miasto, mogli liczyć na kompetentną, aczkolwiek dość tradycyjną obsługę w miejscowych sklepach. Przy głównej ulicy mieścił się supermarket, sklep rybny, nabiałowy, piekarnia i zaopatrzony w najbardziej podstawowe towary warzywniak. W jednym z dwóch tutejszych sklepów mięsnych można było kupić nie tylko mięso doskonalej jakości, lecz również wyroby garmażeryjne według przepisów kuchni francuskiej. Nieopodal znajdowały się dwa banki, apteka, oferująca poza lekami także perfumy i kosmetyki, oraz salon fryzjerski Charming Creations, prowadzony przez Doreece. W miasteczku były też dwa zakłady pogrzebowe, księgarnia, sklep z winami, poczta i filia biblioteki.
Mieszkańcy Causton mieli do dyspozycji trzy lokale gastronomiczne: restaurację U Adelaidy, gdzie serwowano wszelkie znane człowiekowi potrawy smażone, kawiarnię Soft Shoe, oferującą ciasta domowej roboty, herbatę z bułeczkami z dżemem i bitą śmietaną, wykwintne trójkątne kanapki i poranną kawę, oraz pub Jolly Cavalier (wcześniej istniejący pod nazwą Gay Cavalier), gdzie podawano shepherd’s pie i goujons. W miasteczku był też oczywiście teatr.
W sobotę siedemnastego listopada był piękny dzień. Po skrzącym się od szronu chodniku żwawo przechadzali się mieszkańcy Causton, a z ich ust unosiła się mgiełka skraplającego się na mrozie powietrza. Dierdre stała z ojcem przed wystawą sklepu rybnego. Wprawdzie trochę się obawiała, jak jego płuca wytrzymają to mroźne powietrze, ale tak bardzo chciał wyjść i wydawał się tak spokojny i opanowany, że opatuliwszy go w dwa szaliki i kominiarkę, wzięła go ze sobą na i zakupy. Pan Tibbs mocno ściskał pusty koszyk i wpatrywał się w swoją córkę z wyrazem twarzy, który łączył w sobie dumę z jej osiągnięć, niepokój, że ktoś mógłby go wziąć za głupka, oraz zwyczajną miłość, jaką widuje się w psich oczach. Stali razem, przyglądając się wystawie.
Czerwona barwena i ogromnych rozmiarów turbot spoczywały obok dwóch krabów na bryle szarego lodu. Skromniejsze okazy, z wetkniętymi w pyszczki plastykowymi gałązkami pietruszki, leżały obok siebie na białych tacach. Pan Tibbs przyglądał się tej obfitości z zainteresowaniem. Uwielbiał ryby. Dierdre zajrzała do portmonetki ze świadomością, że gdyby nie jej zaangażowanie w teatr, jej ojciec mógłby je jadać codziennie.
- Masz, tato, ochotę na śledzie?
- Lubię śledzie.
- Mogłabym je zrobić z mąką owsianą. - Dierdre uśmiechnęła się z wdzięcznością i ścisnęła jego ramię. - Może być? Z razowym chlebem i masłem?
- Lubię razowy chleb z masłem.
Stanęli na końcu kolejki. Dierdre przyzwyczaiła się już do tego, że ludzie, nawet jeśli byli dawnymi uczniami ojca, ignorowali go. Dlatego była tak poruszona, gdy stojąca przed nią kobieta, odwróciła się i powiedziała, że jest jej miło widzieć go w dobrej formie. Dierdre spojrzała ukradkiem na ojca i przyznała w duchu, że rzeczywiście wyglądał dobrze. Miał wyraziste spojrzenie i w odpowiedzi na pozdrowienie skinął głową. Przez krótką chwilę wydawał się zaniepokojony, gdy tłuste śledzie znikły owinięte płachtą gazety, lecz uspokoił się, kiedy tylko spoczęły na dnie jego koszyka. Zanim wyszli, uścisnął ręce pozostałych klientów stojących w kolejce.
Teraz udali się do warzywniaka, gdzie Dierdre kupiła ziemniaki, kapustę, marchewkę i funt mandarynek, które sprzedawca wrzucił luzem do koszyka. Leżały na pozostałych zakupach niczym żarzące się węgielki. Obawiając się, że koszyk jest dla ojca zbyt ciężki, próbowała mu go zabrać, ale uparł się, żeby go nieść, i tak ramię w ramię, skierowali się do biblioteki. Przechodząc obok księgarni Blackbird, pomachała do Avery’ego i było jej miło, gdy i on odpowiedział jej takim samym gestem.
W bibliotece, jak w każdą sobotę, Dierdre wybrała jedną książkę dla siebie i dwie dla ojca. Starszy pan stale upominał się o lektury, czasami nawet dość natarczywie. Biorąc to za zdrowy objaw, Dierdre skwapliwie spełniała te jego prośby. Nienależnie od grubości książek ojciec niezmiennie oddawał je w kolejną sobotę, grzecznie dziękując i zapewniając ją, jak wiele przyjemności mu one sprawiły. Jednak kiedyś przyjrzała mu się, jak czytał powieść Chestertona. Przeczytawszy pierwszą linijkę na stronie, przewracał kartkę, czytał pierwszą linijkę na drugiej stronie, po czym wracał do pierwszej strony, czytał drugą linijkę i tak dalej. Kiedy w ten sposób dobrnął do końca kartki, uniósł książkę w górę i jeszcze raz przyglądał się stronicy pod światło, jakby chciał wypatrzyć jakąś ostatnią informację przed przejściem do kolejnej kartki. Tym razem Dierdre wybrała książkę podróżniczą ze zdjęciami przedstawiającymi piękne krajobrazy, jakiś tytuł Moniki Dickens oraz Pisane w restauracjach Davida Mameta, którą to pozycję zamówiła przed sześcioma tygodniami.
Po wyjściu z biblioteki przez chwilę przystanęli przed kościołem, wrzucili datek do skarbonki, a potem wstąpili do piekarni, gdzie Dierdre kupiła bochenek białego chleba i tanie biszkoptowe ciasto z czerwoną galaretką i kremem. Po powrocie do domu pan Tibbs, zmęczony spacerem, położył się do łóżka, a Dierdre zabrała się do przyrządzania herbaty. Czekając, aż woda się zagotuje, pościeliła swoje łóżko i kiedy wygładzała narzutę, kątem oka zauważyła swoje odbicie w lustrze. Poza krotką chwilą podczas porannej toalety unikała luster. Nie były jej potrzebne. W jej życiu nie istniał nikt szczególny, dla kogo musiałaby się starać. Nie zawsze tak było. Jakieś dziesięć lat temu, gdy miała osiemnaście lat, zainteresował się nią pewien chłopak z biura. Wtedy przeglądała czasopisma o urodzie i próbowała coś zrobić ze swoimi ciemnymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami i zbyt czerwoną cerą, ale kiedy jej matka umarła, tak bardzo pochłonęły ją sprawy domu, że wszystko się rozpadło, chłopak odszedł i teraz miał już żonę i troje dzieci.
Nie chodzi o to, że jestem brzydka, pomyślała Dierdre, zdejmując okulary, co sprawiło, że jej odbicie w lustrze się rozmazało. Była dosyć wysoka i szczupła, chociaż miała trochę obwisłe pośladki. Miałaby też ładne oczy, gdyby tylko nie musiała nosić tych ohydnych okularów. Joyce zaproponowała kiedyś, aby zamieniła je na szkła kontaktowe, lecz nie wchodziły w rachubę ze względu na zbyt wysoką cenę, a poza tym miała chyba za dużą wadę wzroku. Zaczęła nosić okulary, kiedy miała trzy lata. Pewna koleżanka ze szkoły, pobożna katoliczka, znając jej niechęć do tych nieszczęsnych okularów, zaoferowała że zwróci się w jej intencji z modlitwą do świętej Łucji, patronki krótkowidzów, lecz chociaż kilka dni później zapewniała Dierdre, że już to uczyniła, nic to nie dało. Być może święta nie miała tego dnia nastroju do obdzielania łaską lub, co bardziej prawdopodobne, wyczuła, że modlitwa dotyczy heretyczki, i zdecydowanie odmówiła użycia swoich wpływów. Dierdre westchnęła, z powrotem włożyła okulary na nos i słysząc gwizdek czajnika, pospiesznie zeszła na dół.
Wzięła herbatę i kawałek ciasta dla ojca. Siedziała przy nim, czekając aż skończy podwieczorek, gdy nagle zapytał:
- Jak idzie praca, kochanie? No wiesz, nad Amadeuszem?
- Och... - Dierdre spojrzała na niego jednocześnie zdziwiona i zadowolona. Minęło już tak wiele czasu, odkąd wykazał jakiekolwiek zainteresowanie jej grupą teatralną. Zawsze opowiadała mu o pracy nad aktualnym przedstawieniem, podkreślając własne znaczenie i mówiąc o swoich pomysłach, lecz ostatnio przez całe miesiące nie wydawał się tym zainteresowany. - No cóż, wczoraj mieliśmy potworną próbę generalną.! Właściwie poszło tak źle, że aż śmiesznie... - Opowiedziała mu kilka najzabawniejszych zdarzeń z poprzedniego wieczoru, a kiedy doszła do przewracającej się ławy, ojciec wybuchnął takim śmiechem, że niewiele brakowało, a wylałby herbatę.
- Wiesz, myślę, że mógłbym przyjść na premierę - powiedział. - To znaczy, gdybym akurat nie miał jednego z tych moich gorszych dni.
Dierdre wzięła jego filiżankę i odwróciła się. Pomimo napływających do oczu łez poczuła, że ogarnia ją nadzieja. Po raz pierwszy otwarcie wspomniał o swojej chorobie i mówił o tym w tak śmiały i beztroski sposób. „Jeden z moich gorszych dni”. Cóż za spokojny, rozsądny, inteligentny i przytomny sposób nazywania rzeczy po imieniu. To, że potrafi mówić o swoim drugim ja w tak obiektywny sposób, z pewnością oznacza, że jego stan się poprawia. Pójście do teatru, kontakt z innymi ludźmi, a przede wszystkim wysłuchanie wspaniałej muzyki może wyjść mu jedynie na dobre. Odwróciła się do niego z radosnym uśmiechem na twarzy.
- Tak, tatusiu - powiedziała. - Myślę, że to świetny pomysł.
W księgarni Blackbird chwilowo nie było klientów. Avery siedział przy swoim pięknym sekretarzyku ustawionym tuż przy drzwiach. Sklep mieścił się na dwóch poziomach, połączonych kamiennymi schodkami, których powierzchnia połyskiwała od częstego używania. Nad nimi znajdowało się wypukłe lustro, dzięki któremu Avery mógł obserwować jedyny niewidoczny z dołu kąt księgarni. Oczywiście nie zapobiegało to kradzieżom książek, zwłaszcza w okresie poprzedzającym Boże Narodzenie. Avery wstał, aby odłożyć na miejsce kilka tomów pozostawionych przez klientów na dwóch okrągłych stolikach. Książki były posegregowane według tematyki, lecz klientom często zdarzało się je przestawiać. Cmokając z niezadowoleniem, Avery wyciągnął tom Nieodżałowanej z półki z romansami i Pokój z widokiem z działu dotyczącego wystroju wnętrz.
- Spójrz na to - zawołał do Tima, który właśnie podgrzewał sobie coś na kuchence gazowej na zapleczu. - Ścięta głowa w sztukach walki.
- Może sztuki walki nie są tak zupełnie obce Murdoch - odpowiedział Tim, unosząc łyżkę do ust.
- Nie rozumiem, jak możesz jeść coś takiego! - zawołał Avery, wchodząc na zaplecze. - Wszyscy wiedzą, co pan Heinz robi z pomidorami.
- Mówiłeś, że mogę jeść na lunch to, co chcę.
- Musiało mi rozum odebrać. Gdybyś choć dodał listek bobkowy, nabrałoby to odrobinę autentycznego smaku.
- Już dobra, dobra.
- Albo trochę jogurtu.
- Nie rób z tego afery.
- Już dobrze, dobrze. Co jest w tych bułkach?
- Rzeżucha i Bresse Bleu. I trochę orzechów włoskich. Możesz otworzyć chablis, jeśli chcesz.
- Które? - Avery schylił się pod zlew, gdzie na stojaku leżały butelki wina.
- Grossot. I zawołaj Nico.
- Nie powinien trochę popracować? - Avery otworzył butelkę, odsunął na bok grubą zasłonę i wrzasnął w kierunku piętra.
- Mówi, że nie mógłby się teraz skoncentrować, gdy premiera jest już tak blisko.
- Gadanie! Nico...
- Do kogo machałeś przed chwilą?
- Kiedy? - Avery zmarszczył brwi. - Aha... Do biednej Dierdre i jej taty.
- O, Boże, co to za życie. Obiecasz, że zastrzelisz mnie, gdybym kiedyś stał się taki?
Przepełniony radością na myśl, że będą razem, kiedy Tim się zestarzeje i posiwieje, Avery wziął głęboki wdech i odpowiedział lakonicznie:
- Zastrzelę cię zanim się taki staniesz, jeśli będziesz znosił takie świństwa do mojej kuchni.
Usłyszeli stukot kroków na schodach i po chwili w sklepie pojawił się Nicholas.
- Co jest na lunch?
- Ser i narzekanie - odpowiedział Tim. - Lepiej wracaj na górę, radzę ci.
- Wydawało mi się, że czuję coś smacznego.
- A widzisz - rzucił Tim. - Jeszcze ktoś zna się na rzeczy.
- Jak Dostojewski na grze w ruletkę.
- Mądrala.
- Znany był z tego.
- Zamknij się - powiedział Tim. - Wprawiamy Nicholasa w zakłopotanie.
- Wcale nie - szczerze odpowiedział Nicholas. - Jestem tylko strasznie głodny.
- O, Boże... - Przez okno wystawowe wpatrywała się w nich kobieta w spłaszczonym filcowym kapeluszu. - Nico, biegnij do drzwi i przekręć zamek. I obróć tabliczkę. Znam ją od dawna. Jeśli wejdzie, już się jej nie pozbędziemy.
Kiedy Nicholas wrócił, Avery dodał:
- Jest bardzo religijna.
- Najwyraźniej. Nikt inny nie nosiłby takiego kapelusza.
- Wiesz co? - Avery z aprobatą zwrócił się do Tima. - Myślę, że będą jeszcze ludzie z tego chłopaka. Chcesz trochę wina, Nico?
- Jeśli to nie sprawi kłopotu.
- Nie bądź śmieszny - odparł Avery, nalewając chablis do trzech dużych kieliszków. - Nie cierpię ludzi, którzy tak mówią. Tak naprawdę nigdy nie zastanawiają się, ile kłopotu sprawiają innym. Przyszła któregoś dnia, mówiąc coś...
- Kto przyszedł?
- No, ta sprzed wystawy. Wbiegła do środka i zapytała, co wiem na temat wojny o hiszpańską sukcesję. Nic nie odpowiedziałem. Nie mogłem wyjść ze sklepu przez cały dzień. - Avery spojrzał na swoich towarzyszy. - Myślałem, że nigdy nie skończy. - Nicholas sięgnął po kolejną bułkę, brudząc sobie przy tym koszulę. - A ty nie zachowuj się jak prosię.
- Nie wspominaj przy mnie świni ani żadnego innego mięsa.
- O, Boże, przeszedł na wegetarianizm. - Avery pobladł. - Wiedziałem, że ta cała fasolka rzuci mu się na głowę.
- To coś nowego - powiedział Tim. - O co chodzi, Nico?
- Szaleństwo przed premierą, jestem pewien - powiedział Avery. - Jeżeli boisz się, że nie znasz tekstu, przesłucham cię po zamknięciu sklepu.
Nicholas potrząsnął głową. Znał tekst doskonale i już się nie bał (jak to było przy Czarownicach z Salem), że go zupełnie zapomni w chwili, gdy wejdzie na scenę. Dręczyły go sny przed premierą. A właściwie sen. Zdążył się już przyzwyczaić do tego, że przed pierwszym przedstawieniem ma jakieś koszmary, i z tego, co wiedział, większość jego kolegów-aktorów miała podobne doświadczenia. Śniło im się, że nauczyli się niewłaściwej roli, że zaginął ich kostium, że znaleźli się na scenie podczas zupełnie nieznanego im przedstawienia lub, co było bardzo częste, jechali autobusem albo samochodem, który kilkakrotnie mijał teatr i w żaden sposób nie chciał się zatrzymać. Sen Nicholasa należał do tej ostatniej kategorii: jechał do teatru... na wrotkach. Spóźniony gnał High Street, zdając sobie sprawę, że ma małe szanse, by zdążyć na czas, gdy nagle nogi wbrew jego woli skręcały do sklepu mięsnego. Pomimo jego usilnych starań, aby jechać prosto, nogi za każdym razem niosły go w to miejsce.
Sam sklep wyglądał zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Z małego, obwieszonego kolorowymi plakatami sklepiku zmienił się w ogromny, ciągnący się bez końca magazyn, w którym rząd za rzędem wisiały tusze mięsiwa. Jak oszalały Nicholas mijał na wrotkach setki zwisających martwych zajęcy z głowami osłoniętymi poplamionymi papierowymi torbami, jagnięta bez głów i ogromne półtusze krwistego mięsa poprzebijane stalowymi hakami. Budził się zlany potem, czując w nozdrzach zapach świeżej krwi i trocin. Ten sen śnił mu się już od tygodnia. Jedynie w Bogu pokładał nadzieję, że po premierze te koszmary się skończą.
Mimo że Nicholas opowiadał o nich w żartobliwy sposób, Tim wychwycił kryjący się za tą niefrasobliwością niepokój.
- No cóż - powiedział - zostały ci już tylko dwie noce. I nie przejmuj się poniedziałkiem, będziesz świetny. Avery był ze mną wczoraj wieczorem podczas próby i mogę ci powiedzieć, że twoja scena śmierci wzruszyła go do łez.
- Och... - twarz Nicholasa rozjaśniła się. - Naprawdę, Avery?
- Właściwie głównie to muzyka... - odpowiedział Avery. - Więc nie ma powodu, abyś zadzierał nosa, chociaż uważam, że jeśli będziesz naprawdę ciężko pracował, pewnego dnia staniesz się naprawdę dobry. Oczywiście na tle Esslyna każdy wygląda jak nowe wcielenie Laurence’a Oliviera.
- On tak strasznie przesadza - powiedział Tim. - Zwłaszcza w scenie o Don Giovannim.
- Fakt - zawołał Nicholas, a Tim z zadowoleniem zauważył, że jego policzki nabrały barw. - Mój ulubiony kawałek to ten, gdy mówi: „Brzmi świetnie...” - jego głos dudnił pełen zapału. - „Pozwól mi...”
- Mogę zagrać Boga? - poprosił błagalnie Avery. - Proszę...
- Czemu nie? - odparł Tim. - No, dawaj!
Avery wdrapał się na taboret i celując pulchnym palcem w Nicholasa, rozpoczął swoją kwestię:
- Nie... nie potrzebuję cię, Salieri. Mam... Mozarta! - Zabrzmiał demoniczny śmiech, Avery zszedł ze stołka, trzymając się za boki. - Minąłem się z powołaniem, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości.
- Nie uważacie - zapytał Nicholas - że cała próba generalna była trochę śmieszna?
- Nagroda Barbary Cartland dla tego człowieka za powściągliwość w wypowiedziach.
- Chodzi mi o to, że była dziwaczna. Po pierwsze, nie wierzę, że te wszystkie wpadki były przypadkowe.
- Nie jestem pewien. Czasami zdarzają się takie cudowne wieczory - powiedział Tim. - Pamiętacie premierę Gasnącego płomienia?
- A ci Everardowie? Odnoszą się do wszystkich z coraz większą pogardą - ciągnął Nicholas. - I ta ich uwaga o pisuarze. Jak mogli się na to zdobyć?!
- Mogli, bo są pod opieka Esslyna. Chociaż pozostaje dla mnie tajemnicą, co on w nich widzi.
- O tajemnicach lepiej nie wspominaj - powiedział Nicholas ponuro.
- Chyba nie zaczynasz od nowa - odparł Avery.
- Przepraszam, ale nie rozumiem, dlaczego miałbym dać temu spokój. Obiecałeś, że zdradzisz mi swoją tajemnicę, jeśli ja ci zdradzę swoją.
- I zrobię to. Przed premierą.
- Już jest przed premierą.
- Powiemy ci, kochanie - powiedział Avery. - Naprawdę obiecuję, ale nie teraz. Na wszelki wypadek, żebyś się nie wygadał.
- To śmieszne. Ja wam zaufałem i nie powiedzieliście nikomu... Chyba nie powiedzieliście, co?
- Naturalnie, że nie - natychmiast zapewnił go Tim, lecz Avery nic nie powiedział. Nicholas spojrzał na niego, unosząc pytająco brwi. Avery odwrócił wzrok i zaczął krążyć swoimi wodniście niebieskimi oczami po resztkach sera, orzechach, czymkolwiek, byle nie napotkać bezpośredniego spojrzenia Nicholasa.
- Avery?
- No... - Avery zrobił skruszoną minę. - Naprawdę nikomu nie powiedziałem. Właściwie.
- O, Boże! Co ma znaczyć to „właściwie”?
- No, tak tylko trochę napomknąłem... Borisowi. Ale przecież znasz go, jest uosobieniem dyskrecji.
- Boris? Równie dobrze mogłeś wydrukować ulotki z tą informacją i rozdawać je na ulicy!
- I po co ten ton? - Avery zaczął krzyczeć równie głośno. - Jeśli ktoś nie chce być zdemaskowany, niech nie zdradza. A poza tym, kto to mówi? Gdybyś sam pierwszy nie powiedział, co widziałeś, nikt inny by się nie dowiedział.
Ta uwaga była tak oczywista, że Nicholas nie potrafił wymyślić niczego, co mógłby odpowiedzieć. Wściekły odsunął w tył krzesło i nawet nie dziękując za lunch, poszedł do siebie na górę.
- Niektórzy ludzie... - powiedział Avery i spojrzał nerwowo na przyjaciela. Tim jednak był już zajęty zbieraniem naczyń i przenoszeniem ich do zlewu, a jego postawa wyrażała taką pogardę i niechęć, że nie ośmielił się ciągnąć dalej.
Przez resztę popołudnia biedny Avery krzątał się po sklepie, trzymając się z dala od przyjaciela i przeklinając swój nierozważny język.
Colin Smy zajęty był mocowaniem drewnianych klocków pod ławą, a Tom Barnaby malował kominek. Był to piękny sprzęt wykonany przez Colina z lekkiej drewnianej ramy i pokryty grubym papierem, a następnie ozdobiony wieloma pętlami, arabeskami i lambrekinem z ciężkiej tkaniny. Nawet bez oświetlenia wyglądał wspaniale. Tom długo i cierpliwie mieszał farbę, aby utrafić we właściwy kolor spłowiałej ceglastej czerwieni, która w połączeniu z kremowymi i bladoszarymi zawijasami dała piękny efekt marmuru. Wprawdzie według Amadeusza wydanego przez Penguina kominek miał być w kolorze złotym, lecz Harold uznał, że nie musi niewolniczo trzymać się cudzych pomysłów.
Chociaż Barnaby swoim zwyczajem narzekał, to jednak niewiele przedstawień w ciągu ostatnich piętnastu lat obyło się bez jego pomocy, choćby musiał się na ten czas oderwać od swego ukochanego ogrodu. Teraz, rozglądając się po zapleczu sceny, z wyraźną przyjemnością przypominał sobie srebrno-zielony żywopłot, który w Śnie nocy letniej udawał las, połyskując w sztucznym świetle księżyca.
Barnaby czerpał wielką przyjemność z obu zajęć wykonywanych w wolnym czasie. Nie miał zbytniej skłonności do autoanalizy, wierząc, że jej wynik końcowy, zważywszy na ludzką umiejętność oszukiwania samego siebie, zawsze będzie zagmatwany i nieprecyzyjny. Dostrzegał różnicę pomiędzy efektywnością tego, co robił po pracy, a jałowością swego życia zawodowego. Nie chodzi o to, że jego praca nie wymagała wyobraźni. Najlepsi gliniarze muszą ją posiadać i wiedzieć, jaki z niej zrobić użytek, lecz rezultaty trudno porównać z tymi, jakie dawało jego obecne zajęcie.
Jeśli nie udaje mu się pomyślnie ukończyć dochodzenia, jego sprawa staje się jedynie zbiorem danych oczekujących na jakiegoś bystrego i spragnionego awansu policjanta. Jeśli mu się powiedzie, zbrodniarz kończy w tym lub innym więzieniu, a on sam doświadcza chwilowej satysfakcji, zanim po raz kolejny, trudno nawet zliczyć który, stanie przed najgorszym, co ludzkość ma do zaoferowania.
Czy było więc coś dziwnego w tym, że w tych krótkich chwilach wolnego czasu, który miał do dyspozycji, malował, pomagał przy scenografii lub pracował w ogrodzie? Tutaj przynajmniej to, czym się zajmował, było piękne, rozkwitało, więdło i umierało we właściwym dla siebie czasie. A jeśli nawet zrządzeniem kapryśnego losu życie kończyło się przed wyznaczonym czasem, przynajmniej nie było w tym żadnej przewrotności.
- Wykonałeś świetną robotę, Tom.
- Tak sądzisz?
- Nasz Fuhrer będzie zadowolony.
- Nie robię tego dla niego - odpowiedział Barnaby, śmiejąc się.
- A któż z nas robi?
Pracowali dalej w kojącej ciszy, otoczeni przez detale z odległych światów: dziecięcego (nakrapiane muchomory z Zagubionych w lesie), wiejskiego (osmalony dąb z Morderstwa na plebani) i podrabianej chińszczyzny (papierowe ekrany z Herbaciarni Pod Księżycem). Barnaby rozejrzał się i jego wzrok natrafił na nieśmiałe oczy gęsi, zaglądającej przez drzwi balkonowe (Katar sienny).
Colin zakończył przybijanie czterech klocków pod ławą, po czym obrócił ją, mówiąc:
- To wystarczy. Mogą na niej tańczyć w buciorach, a i tak powinna wytrzymać.
- Jak sądzisz, kto zabrał te poprzednie? - spytał Tom, znając scenę z relacji Joyce.
- Jakiś głupi gnojek. Będę szczęśliwy, kiedy skończymy z tą sztuką na dobre. Na każdej próbie coś nie wychodzi, a wtedy słyszę: Colin zrób to... Colin zrób tamto...
Barnaby wybrał wyjątkowo cienki pędzel do malowania zakrętasów i wytarł uważnie farbę. Nie zwracał szczególnej uwagi na machinalne narzekanie Colina, raczej spokojnie puszczał je mimo uszu. Ci dwaj mężczyźni, choć sporadycznie, pracowali ze sobą już od tak dawna, że mieli poczucie, iż powiedzieli sobie wszystko, co mieli do powiedzenia, dlatego poza pewnymi zwyczajowymi uwagami zachowywali wygodne milczenie.
Barnaby wiedział wszystko o swoim towarzyszu. Wiedział, że Colin samotnie wychowywał syna, od kiedy ten miał osiem lat, oraz że był zdolnym rzemieślnikiem, który potrafił wyrzeźbić w drewnie przecudne zwierzęta, wyglądające jak żywe. Kiedyś nawet kupił od niego wspaniałą gazelę na szesnaste urodziny córki. Wiedział i to, że Colin niezwykle kocha Davida i że opiekował się nim z pełnym oddaniem, choć teraz, gdy chłopiec dorósł i potrafił się już sam sobą zająć, opieka nad nim nie zajmowała mu już tyle czasu. Tylko jeden raz zdarzyło się mu widzieć Colina wyprowadzonego z równowagi i było to z powodu Davida. Jakie to szczęście, że Colin rzadko bywał za kulisami podczas prób - pomyślał Barnaby - i nie słyszał dogryzania, jakie musiał znosić David.
- Myślę, że David będzie w sobotę zadowolony - powiedział Barnaby, znając niechęć młodego Smy’a do występów.
Colin nie odpowiedział. Sądząc, że nie usłyszał, Barnaby powtórzył swoją uwagę, dodając:
- Tym razem przynajmniej nie ma żadnego tekstu.
Tym razem również nie usłyszał odpowiedzi. Barnaby spojrzał ukradkiem na swego towarzysza, na jego krępą postać i kępki włosów, kiedyś czarne, teraz pokryte siwizną jak jego własne. W twarzy Colina, zwykle wyrażającej pewność siebie, teraz zauważył jakąś rozterkę.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Martwię się o niego. - Colin spojrzał z uwagą na Barnaby’ego. - Ale niech to zostanie między nami, dobrze?
- Oczywiście.
- Związał się z jakąś dziewczyną. Mężatką. Od jakiegoś czasu nie jest sobą. Jest taki jakiś cichy, no wiesz? - Barnaby pokiwał ze zrozumieniem głową. David zawsze był cichy, pomyślał, i tylko ojciec był w stanie zauważyć różnicę w jego zachowaniu. - Myślałem, że to z tego powodu - ciągnął Colin. - Byłbym szczęśliwy, gdyby ułożył sobie z kimś życie - w końcu ma dwadzieścia siedem lat. Więc powiedziałem: „Przyprowadź ją, żebym ją poznał” i wtedy powiedział, że nie jest wolna. Najwyraźniej nie chciał o tym rozmawiać.
- No cóż... Myślę, że nie miałoby to sensu.
- Nie chciał też rozmawiać o moich nadziejach co do nich.
- Och! - westchnął Barnaby. - Nie martwiłbym się zbytnio. Jeszcze wszystko może się ułożyć. - Uśmiechnął się. - Teraz młodzi nie wiążą się na całe życie.
- Wyobrażałem sobie, że pozna jakąś miłą miejscową dziewczynę. Trochę młodszą od niego... Że będą flirtować na kanapie w salonie, tak jak kiedyś Glenda i ja... Myślałem o wnukach. Któż w naszym wieku nie wyobraża sobie swoich wnuków? - Colin westchnął. - Oni nigdy nie są tacy, jak myślimy, prawda Tom?
Barnaby pomyślał o swojej małej córeczce, teraz już dziewiętnastoletniej. Wysoka, bystra, złośliwa, olśniewająco piękna, o sercu z czystej platyny. Był taki dumny z jej osiągnięć, ale rozumiał, co Colin miał na myśli.
- To prawda - powiedział. - Całkiem inni, niż nam się wydaje.
Ernest Crawley ciął mięso na pieczeń. Pracował jak chirurg, bez emocji, lecz z ogromną precyzją i wprawą, posługując się długim, błyszczącym nożem jak szablą i delikatnie odkładając płaty mięsa na gorące talerze.
Rosa przysmażała ziemniaki na kuchence. Miała na sobie luźne, powłóczyste wdzianko, którego rękawy powiewały niebezpiecznie blisko pryskającego aromatycznego tłuszczu.
- Jak idzie tym kolesiom z ich rolą, kochanie?
- Którym kolesiom?
- Tym, których nazwisko brzmi jak nazwa włoskiej potrawy.
- Aaa! Venticelli. Okropnie pod każdym względem.
Kiedy Rosa opowiadała o kilku zabawnych incydentach z próby generalnej, nie mogła się powstrzymać od porównania niewinnej i nieco wzruszającej ciekawości Ernesta z wielkim egocentryzmem Esslyna, który, choć zawsze obecny, w przeddzień premiery nowej sztuki wzrastał do niewiarygodnych rozmiarów. Cały dom kipiał emocjami primadonny. Właściwie całe ich życie małżeńskie wypełnione było taką wrzawą i rozmachem jak pochód karnawałowy. Fanfaronada premier, ostatnich przedstawień, prób, przyjęć i nieustającego grania na scenie i poza nią.
Zaskoczona gorzkimi wspomnieniami, które nierozważnie podsunęła jej pamięć, Rosa uściśliła: całe jej życie małżeńskie. Esslyn, szczęściarz, przez większą część tygodnia żył w innym świecie. Szedł do pracy, jadł kolacje z klientami, pił drinki ze znajomymi (nigdy z przyjaciółmi), którzy nie należeli do świata teatru. Ona tymczasem przez zaniedbanie i brak zainteresowania straciła kilka przyjaciółek. W taki sposób odgrywanie pani Carmichael tak ściśle powiązało się z graniem w teatrze, że przestało się od niego różnić. Aż nadszedł kryzys.
Dosyć wcześnie zorientowała się, że Esslyn prowadzi rozwiązły tryb życia. Tłumaczył jej, że takiego zachowania oczekuje się od aktora grającego główne role, i obiecywał, że i tak zawsze wróci do domu. Rosa w gniewie wykrzykiwała, że gdyby chodziło jej tylko o kogoś, kto zawsze wraca do domu, związałaby swoją przyszłość z gołębiem pocztowym. Jednak kiedy lata mijały, a on rzeczywiście zawsze powracał do domu, nie tylko pogodziła się z tym, że latał za spódniczkami, lecz w jakiś dziwny sposób stała się dumna z faktu, iż ciągle miał powodzenie, tak jak matka cieszy się z nagród, które stale przynosi do domu jej dziecko. Ta jego niewierność miała też swoją dobrą stronę, a mianowicie to, że zmniejszała jego popęd płciowy i zainteresowanie żoną pod tym względem. Jak wiele bardzo romantycznych osób, Rosie nie zależało zbytnio na sprawach łóżkowych. (Jeśli chodzi o te rzeczy, tak jak w wielu innych sferach, kochany Ernest także był idealny, delikatny i wręcz przepraszający, zdawał się zadowalać zbliżeniem po misjonarsku, zwykle po niedzielnym lunchu). Tak więc oświadczenie Esslyna, że chce rozwodu, spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Powiedział, że się zakochał w siedemnastolatce grającej księżniczkę, i chociaż po kilku tygodniach dziewczyna znalazła chłopaka w swoim wieku, skończyła szkołę i wyjechała na studia, Esslyn, poczuwszy oszałamiającą wolność, nadal nalegał na rozwód.
Reakcja Rosy na jego ucieczkę przestraszyła i zarazem zdumiała ją samą. Była tak przyzwyczajona do życia w stanie prawie nieustannego udawania, że początkowo nie uzmysławiała sobie, iż prawdziwe źródło bólu nie ma nic wspólnego z krzykami, jękami i gestykulacją wyrażającą dramatyczną rozpacz. Później gdy ją spłacił i wyprowadziła się z White Wings, przeżyła długie, potworne tygodnie w swoim nowym mieszkaniu, rozpamiętując swoje emocje, z trudem oddzielając fałszywe żale od prawdziwych, usiłując prześledzić żałosny wątek swego cierpienia aż do jego źródła. W tym czasie krążyła po mieszkaniu, rękoma obejmując pierś, jakby dosłownie spajała swoje ciało, jakby było ono otwartą raną. Stopniowo zaczynała rozumieć swoje prawdziwe uczucia. Mogła je zbadać, przetestować, nazwać. Zdała sobie w końcu sprawę, że ponury i żałosny smutek, który nieustannie nachodził jej myśli, jest żałobą po dziecku, którego nigdy nie miała (i nawet nie uświadamiała sobie, że naprawdę go chce). Stale nosiła tę bolesną stratę w swoim sercu jak mały kamień.
W tym okresie musiała się zmuszać do pracy w Latimerze, co udawało jej się dzięki wrodzonemu poczuciu dumy i ogromnemu wysiłkowi, aby zachować zimną krew. Swój kolejny problem określiła w chwili, gdy Esslyn ogłosił, że Kitty jest w ciąży. Chociaż w tym momencie nie patrzyła na niego, utkwiwszy wzrok gdzie indziej, po jego głosie poznała, że szeroko się uśmiechał. Całe jej ciało ogarnęła tak szalona nienawiść, że gdyby otworzyła usta, wydobyłby się z nich ryk. Poczuła przerażenie, że ta wrogość zapanuje nad nią, że może pewnej nocy wyjść i w furii zaatakować ich oboje. Teraz już tak nie myślała, chociaż ból nadal tlił się jak żarzące się węgielki i czasami uchylała drzwiczki paleniska, aby się im przyjrzeć, a wtedy ich żar palił ją w policzki.
- Wszystko w porządku, kochanie?
- Och! - Rosa spojrzała na ziemniaki. - Tak, kochanie... W porządku...
- Uważaj, żeby się nie przypaliły.
- Uważam.
Ziemniaki wyglądały i pachniały smakowicie: miękki miąższ i lekko chrupiące brzegi. Rosa zostawiła je na patelni jeszcze przez minutę, raczej po to, aby odzyskać równowagę, niż dlatego, że tego potrzebowały, po czym przełożyła je na szklany półmisek i posypała posiekaną pietruszką. Usiedli. Ernest nałożył sobie warzyw i podał je Rosie, która zrobiła to samo.
- Tylko trzy ziemniaki?
- No wiesz... - Poklepała się po fałdach na brzuchu ukrytych pod wydętym wdziankiem.
- Co za bzdury! - wykrzyknął Ernest. - Gdyby Allach chciał, żeby kobiety były chude, nigdy nie wymyśliłby dżellaby.
Rosa się roześmiała. Zaskakiwał ją swoimi dowcipnymi powiedzonkami. Nałożyła sobie jeszcze kilka ziemniaków, a Ernest pogratulował sam sobie, już nie po raz pierwszy, zapobiegliwości, która kazała mu wykupić prenumeratę na „Reader’s Digest”.
Esslyn siedział przy stole, w jednej ręce trzymając „Timesa”, a w drugiej tosta z marmoladą. Jednocześnie uspokajał żonę:
- Na pewno wypadniesz świetnie. W końcu przecież nie masz zbyt dużo tekstu. Prawie tyle, ile przy Poppy Dickie.
- Jest mi niedobrze,
- To normalne, aniołku. Jesteś w ciąży. - Esslyn rozłożył gazetę na dziale ekonomicznym i wrócił do rozmowy. - A gdybyś miała zagrać Salieriego? W ogóle nie schodzę ze sceny.
- Ale ty to uwielbiasz.
- To nie ma znaczenia. - Esslyn stracił nadzieję na to, że uda mu się przeczytać o działalności Rio Tinto Zinc, i spojrzał surowo na żonę. - Poza satysfakcją z tego, że możesz dać tyle przyjemności tak wielu ludziom. Jeśli ktoś ma talent, jego obowiązkiem jest wykorzystać go do maksimum. Nie cierpię marnotrawstwa.
Kitty podążyła za wzrokiem męża, wzięła ostatni kawałek już trochę lepkiego i zimnego tosta i zaczęła go jeść z ponurą miną.
- Trudno mówić o wielu ludziach w przypadku naszej widowni.
- To była przenośnia.
- Aha.
- Nie bądź taka bezmyślna, kotku. - Esslyn odsunął krzesło. - Co zrobiłaś z moją teczką?
- Zjadłam ją z grzybami i boczkiem zanim zszedłeś na dół.
- Ach... - Esslyn podszedł do starego drewnianego kredensu, w którym stały ładne niebiesko-białe dzbanki i talerze, podniósł teczkę i włożył do niej „Timesa”. Potem wrócił do stołu i musnął policzek żony ustami. - Wrócę niedługo.
- Gdzie idziesz?
- Do pracy. Muszę... - poślinił palec i zebrał okruszki, które spadły z jego talerza - ...czegoś zażądać.
- Ale przecież nigdy nie chodzisz do pracy w sobotę! - wykrzyknęła Kitty, wydymając swoje śliczne usta.
- Nie narzekaj, skarbie. To nie w twoim stylu. - Esslyn strzepnął okruszki do koszyka na chleb. - Nie będę długo. Chodź, pomóż mi założyć płaszcz.
Owinąwszy szyję męża jedwabnym szalem i pozapinawszy mu guziki płaszcza, Kitty obsypała jego usta pocałunkami. Potem podeszła do kuchennego okna i patrzyła, jak wyprowadza swoje bmw z ich podwójnego garażu. Otworzyła okno, wzdrygnęła się z zimna i pomachała mu. Z lubością wsłuchała się w chrzęst, jaki wydawały opony posuwające się po żwirze. Było coś w tym dźwięku. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego sprawiał jej taką intensywną przyjemność. Może była to tylko kwestia skojarzeń z luksusem? (Te wszystkie bogate, papierowe postacie z amerykańskich oper mydlanych wytwornie chrzęszczące swoimi ogromnymi limuzynami przed otoczonymi kolumnami portykami wielkich domów). A może dlatego, że kojarzył się ze wspomnieniem szczęśliwych wakacji z dzieciństwa w Dorset i zimnymi falami przesuwającymi kamienie tam i z powrotem? A może dlatego, że chrzęst żwiru oznajmiał, iż jej mąż w końcu odjechał?
Kitty jeszcze raz pomachała na pożegnanie i poszła na górę do sypialni, miejsca ich wspólnej rozkoszy, gdzie przerzucone przez poręcz krzesła leżały niebiesko-srebrny płaszcz Salieriego, jego koszula ozdobiona koronkami i kremowe spodnie. Podczas gdy wszyscy pozostali chętnie zostawili swoje kostiumy w garderobie (którą przecież zamykano), Esslyn ostentacyjnie zabrał swój do White Wings, utrzymując, że po takiej próbie generalnej nie zostawiłby pod opieką inspicjentów nawet pary znoszonych slipów.
Tego ranka, zanim ubrał się w normalne ciuchy, przymierzył kostium, popisując się przed lustrem i głośno rozprawiając o chwili, gdy podniesie się ze swego wózka inwalidzkiego, zrzuci stary, poszarpany szlafrok i usłyszy zachwyt publiczności. Kitty słuchała go jednym uchem. Pochodził jeszcze trochę po pokoju, powiedział coś łamaną francuszczyzną, po czym przebrał się w garnitur i rozpoczął właściwy dzień. Teraz Kitty zwinęła płaszcz w kulę, podrzuciła w górę i kopnęła tak daleko, jak mogła, a potem lekkim krokiem weszła do przylegającej do sypialni łazienki.
Odkręciła butelkę i wlała do parującej wody trochę olejku kąpielowego Floris Stephanotis. Następnie nalała na dłoń sporą ilość słodko pachnącej esencji. Wmasowała ją w skórę łydek i ud, brzucha, a na koniec piersi. Zamknęła oczy, kołysząc się z przyjemnością. Cztery lśniące złotobrązowe postacie Kitty odbite w ciemnych kafelkach pokrywających ściany łazienki również się zakołysały. Wreszcie cała namaszczona zakręciła kurki i zanurzyła się w okrągłej wannie.
Na brzegu wanny wyłożonym welurem w kolorze kości słoniowej stały kremy i maści oraz kilka butelek lakieru do paznokci, a obok leżała kopia Amadeusza i telefon w pokrowcu ze sztucznych gronostajów. Kitty podniosła słuchawkę, wybrała numer i po chwili usłyszała: „Halo”, wypowiedziane męskim głosem.
- Cześć, słodziutki. Wiesz co? Poszedł do pracy. - Po drugiej stronie usłyszała pomruk. - Nie mogłam wcześniej dać ci znać. Sama nie wiedziałam aż do śniadania. Myślałam, że się ucieszysz... Och... nie możesz? - Zrobiła kapryśną minę. - No cóż, nie mam. Właściwie nic nie mam na sobie w tej chwili. Posłuchaj... - Plusnęła dłonią w wodzie. Usłyszała stłumiony śmiech i sama też się roześmiała. Był to ten sam sprośny, ostry głos, który Nicholas usłyszał ze sterowni. - W takim razie będę musiała skorzystać z jacuzzi, kochanie. Albo poćwiczyć na rowerze stacjonarnym. - Kolejne prychnięcie. - Ale to nie będzie to samo. No to do zobaczenia w poniedziałek.
Kitty odłożyła słuchawkę, lecz kiedy to robiła, kabel zahaczył o kopię scenariusza, który wpadł do wody. Kitty westchnęła i jej śliczna koralowa dolna warga rozkosznie wysunęła się do przodu, trochę przykrywając górną, wyglądającą tak lubieżnie. Czasami, pomyślała, mam dość. Paul Scofield, ściskający swój sfatygowany szal, patrzył na nią gniewnie spod błękitnej wody, jak jakieś nowe zdumiewające morskie stworzenie. Szturchnęła go stopą ze złością, zamknęła oczy, opierając głowę na wypełnionej ziołami poduszce i pomyślała o miłości.
Harold miał spotkanie z dziennikarzem. Prawdziwym dziennikarzem, nie jakimś otyłym, chlejącym piwo pismakiem z „Causton Echo”, który przeprowadził z nim wywiad, gdy wystawiali Wiśniowy sad, a później opisał sztukę jako epicki dramat o wsi napisany przez Czechowa. Chociaż, uczciwie mówiąc, mogło to wynikać z tego, że Harold, mówiąc o sztuce, nazywał ją po prostu Sadem. Zawsze starał się skracać tytuły, sądząc, że dzięki temu jego wypowiedzi brzmią jak żargon teatralny. Dlatego mówił o Rookers zamiast Rookery Nook, Raz w życiu skracał do Raz, Noc musi zapaść do Nocy. „Ta Noc będzie niezłym przedstawieniem” - powiedział dziennikarzowi z miejscowej gazety, który na szczęście dodał brakujące słowa przed złożeniem materiału do druku.
Ale dzisiaj... ach! dzisiaj Harold miał spotkanie z Ramoną Plume, która pisze na temat kina i teatru dla „South-East Bucks Observer”. Oczywiście zawsze powiadamiał ich o swojej pracy, lecz jak dotąd odzew był, delikatnie mówiąc, chłodny. Jednak dwa listy oraz cierpliwie wykonywane telefony wychwalające niezwykle twórczy charakter najnowszego przedstawienia w końcu przyniosły oczekiwany rezultat. Spodziewając się fotografa, Harold ubrał się stosownie w długi szary płaszcz z futrzanym kołnierzem, błyszczące czarne buty do kolan i karakułową czapkę. Było przejmująco zimno, a o chodnik uderzały ziarna gradu jak szklane kulki. Jakiś zmarznięty gołąb przyglądał mu się posępnie znad wejścia do teatru.
Spóźniali się. Harold spojrzał ostentacyjnie na zegarek, potrząsnął nim, uniósł jedną z klapek przesłaniających uszy i posłuchał, a potem zaczął chodzić tam i z powrotem przysadzistym krokiem, jak skrzyżowanie Diagilewa z Kubusiem Puchatkiem. Gołąb, sądząc być może, że odrobina ruchu może rozgrzać jego skrzydła, opuścił nadproże i dołączył do niego. Harold doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że ludzie zwracają na niego uwagę, dlatego zaszczycał mijających go od czasu do czasu przechodniów łaskawym skinieniem głowy. Większość z nich wiedziała, kim jest - w końcu był dyrektorem miejskiego teatru od wielu lat - inni, sądząc po ich spojrzeniach i szeptach, rozpoznawali w nim kogoś ważnego. Harold roztaczał wokół siebie aurę niezwykłej świetności. W jego osobie manifestowały się żmudne i twórcze zmagania podczas prób, splendor premier oraz wspaniałość późniejszych kolacji.
Czasami, aby podkreślić wyższość swojej pozycji, Harold zadręczał się jednym ze swoich najbardziej zniewalających i niepokojących marzeń i teraz dla zabicia czasu również to robił. Wyobrażał sobie, podobnie jak Maria Antonina, która fantazjowała, że jest dojarką w Trianon, iż jest w Causton kimś zupełnie zwyczajnym. Po prostu jeszcze jedną miernotą w średnim wieku. Widział siebie w klubie rotarian z innymi ponurakami, pompatycznie dyskutującymi o zbieraniu datków w mieście, albo, co było jeszcze gorsze, na obradach Rady Gminnej, gdzie przez cały wieczór umiera z nudów, rozważając stan kanalizacji. Były to zajęcia, które rodziły przekonanie o własnej nieomylności, pogrążając jednocześnie człowieka w straszliwej nudzie. W niedzielę mył samochód (fiestę), a wieczorem oglądał w telewizji wybrane wcześniej programy z interesujących go dziedzin. Potem nadchodził czas na pisanie listu do „Radio Times”, w którym wytykał jakąś pomyłkę w wymowie lub błąd w kostiumie z dawnej epoki albo w scenografii i jeśli go wydrukowali, przez jakiś czas cieszył się prestiżem wśród lokalnej społeczności.
Zwykle w tym momencie Harold, z przerażenia zlany potem, otrząsał się z zadumy i powracał do rzeczywistości. Teraz pomógł mu widok sfatygowanego citroena 2CV parkującego na rogu Carradine Street na podwójnej żółtej linii. Wziął się w garść i szybkim krokiem poszedł w kierunku samochodu.
- Tutaj nie wolno parkować.
- Pan Winstanley?
- Och! - Harold poprawił czapkę i przybrał odpowiednią minę. Z niedowierzaniem zapytał: - Czy pani jest z „Observera”?
Wyglądała tak młodo, że nie zatrudniłby jej do roznoszenia gazet, a co dopiero prowadzenia działu w gazecie.
- Tak jest. - Ramona Plume, gramoląc się z samochodu, wskazała na przednią szybę, na której umieszczony był krążek z napisem: PRASA. - Zajmie nam to pewnie tylko kilka minut, prawda?
- Kilka minut... - Harold poprowadził ją do szklanych drzwi teatru. - Historia, którą mam do opowiedzenia, zajmie o wiele więcej czasu niż kilka minut.
Idąc za nim, dziewczyna roześmiała się i wskazując na gołębia, zapytała:
- Czy on jest z panem?
Harold zacisnął usta. Pani Plume otworzyła małą skórzaną teczkę przewieszoną na cienkim pasku przez piersi. Harold, który myślał, że to torebka, przyglądał się teraz zaniepokojony, jak dziewczyna unosi klapkę, naciska przycisk i włącza urządzenie. Natychmiast zaczął swoją mowę:
- Po raz pierwszy pomyślałem o wystawieniu Ama...
- Chwileczkę. Tylko przewinę.
- Och! - Harold, rozgniewany, podszedł do tablicy ze zdjęciami i przybrał władczą pozę, kładąc jedną rękę na ramie. - Pomyślałem, że kiedy pojawi się pani kolega, pierwsze zdjęcia można by zrobić tutaj.
- Żadnych fotek.
- Co?!
- Jest sobota. Wszyscy są zajęci. - Odrzuciła do tyłu długie blond włosy. - Śluby, pokazy psów, przyjęcia, świąteczne imprezy skautów.
- Rozumiem. - Harold powstrzymał się od ostrej riposty. Lepiej nie zrażać do siebie prasy. Poza tym miał masę fotosów, łącznie z ostatnim, na którym reżyseruje Noc musi nadejść.
Pani Plume wysunęła w jego kierunku mikrofon niewiele większy od szczoteczki do zębów i powiedziała:
- W liście napisał pan, że jest to dziewięćdziesiąty występ waszego teatru.
Harold uśmiechnął się i potakująco kiwnął głową. Miał tyle informacji do przekazania, zanim przejdą do dyskusji nad szczególnym miejscem Amadeusza w jego dorobku. Wziął głęboki wdech.
- Zawsze wiedziałem - zaczął - że moim przeznaczeniem jest...
- Chwileczkę! - Wybiegła na ulicę, spojrzała w obie strony i wbiegła z powrotem. - Ostatnio w redakcji bardzo kręcą nosem na mandaty.
- Więc, jak już mówiłem.
- Czy programy są już gotowe?
- Na co?
- Na Amadeusza oczywiście.
- Mam taką nadzieję. W poniedziałek jest premiera.
- Czy mogłabym dostać jeden egzemplarz?
- Co? Teraz?
- Na wszelki wypadek, gdybym musiała się zmywać. Chodzi mi o obsadę - to najważniejsze w teatrze amatorskim, prawda?
Teatrze amatorskimi Harold podszedł do szafy na dokumenty i ze smutkiem pomyślał, że w tej sytuacji lepiej chyba będzie pominąć relację o kształtowaniu się jego osobowości. Wziął z kasetki dwa bilety na przedstawienie premierowe i wsunął je pomiędzy kartki programu, mówiąc:
- Mam wrażenie, że pani w ogóle nic nie wie o tej sztuce.
- Widziałam ją w Narodowym. Z Simonem Callowem. Niewiarygodne!
- No cóż, oczywiście Peter Hall ma zupełnie inne podejście do tekstu niż ja...
- Widział pan Jedną szansę na milion?
- Co takiego?
- W telewizji. Simon Callow jako Faust W pewnym momencie był zupełnie nagi.
- Obawiam się, że...
- Niewiarygodne.
- Wydaje mi się, że jest pani bardzo młoda jak na reporterkę - cierpko powiedział Harold.
- Należę do najmłodszych. - Nie udobruchało to Harolda, zwłaszcza że po chwili dodała: - Zawsze dostaję najgorsze zlecenia.
- No dobra. Przejdźmy do mojej następnej...
Za szklanymi drzwiami pojawiła się czarno-żółta postać. Dziewczyna wydała z siebie przeszywający pisk i podbiegła do drzwi.
- Już idę... Proszę mnie nie spisywać... proszę... Jestem z prasy. Prasa!
Pomachała mikrofonem w kierunku flegmatycznej postaci i wybiegła na ulicę. Harold pospieszył za nią, dobiegł do samochodu, kiedy już do niego wsiadała. Otworzyła okno.
- Przepraszam, że to wszystko było w takim pośpiechu.
- Proszę. W środku są dwa bilety. - Zdążył wrzucić jej program na kolana, kiedy włączała pierwszy bieg. - W pierwszym rzędzie. Niech się pani postara przyjechać.
W drodze powrotnej do Slough najmłodsza przedstawicielka „Observera” zjechała na pobocze, zmieniła taśmę Brosa na The Wedding Present i sprawdziła listę spotkań. Za pół godziny Honey Rampant z telewizji miała prowadzić otwarcie centrum ogrodniczego. Pewnie będą serwować przekąski, więc pani Plume postanowiła od razu tam pojechać bez zatrzymywania się na posiłek. Przed włączeniem się do ruchu podarła bilety na Amadeusza i wyrzuciła je przez, okno, tracąc w ten sposób okazję na sensacyjny materiał, jaki zdarza się tylko raz w życiu.
Premiera
Wszystko było gotowe. Po dwakroć sprawdzone. Dierdre wysłała swoich młodych asystentów po coś do picia, a Colina zostawiła, żeby ustawił fortepian. Było jeszcze trochę czasu i z garderoby dochodził gwar podnieconych rozmów.
- Wejdę za kulisy i się pomodlę - poinformował wszystkich obecnych Boris.
- Myślałem, że jesteś ateistą.
- Nikt nie jest ateistą w dniu premiery, kochanie.
- Gdzie jest Nicholas?
- Zawsze przychodzi wcześniej.
- Ktoś buchnął mi kredkę do brwi.
- Zapomniałem cały tekst. Będziecie musieli mnie kryć.
- Czy ktoś widział moje pończochy?
- Słyszałem, że ma przyjść córka Joyce.
- O Boże! Mam nadzieję, że zatrzyma swoje komentarze dla siebie. Jeszcze pamiętam, co powiedziała o Sklepie...
- Myślałam, że Harolda krew zaleje.
- Właściwie... nikt nie ma nic przeciwko konstruktywnej krytyce.
- Masz moje pończochy.
- Nie. Te są moje!
- Jeśli przewróci się jakiś mebel, padnę trupem.
- Nie są twoje. Patrz! Tutaj jest plama od wina.
- Widownia jest prawie pełna.
- Mistrz będzie zadowolony. „Na każdym krześle czyjś tyłek, moi kochani”.
- „I wszyscy zachwyceni”.
- Jest prawie za piętnaście. Gdzie do diabła może być Nicholas?
Nicholas spóźniał się z niezwykle elektryzującego powodu. Tim i Avery właśnie zdradzili mu swoją tajemnicę, co wprawiło go w takie podniecenie i niepokój, że pozostał w pokoiku dla elektryka i do ostatniej chwili wypytywał ich o szczegóły. A oto one: Tim zawsze przygotowywał własny projekt do każdego przedstawienia, pracując w domu na modelu scenografii. Z projektu do Amadeusza był wyjątkowo zadowolony: złocistożółty i różowy w Schonbrunn, szarości za szepczącymi Venticellimi, przygaszony fiolet, kiedy umiera Amadeusz. Harold, jak zwykle, nie wykorzystał żadnej z tych propozycji. („Kto reżyseruje tę sztukę? Pytam poważnie. Naprawdę chcę to wiedzieć”). Tej nocy, kiedy Tim po raz pierwszy przyniósł do domu projekt oświetlenia przygotowany przez Harolda, Avery wybuchnął płaczem i stwierdził, że wygląda to jak część kanalizacji po zderzeniu z wentylatorem.
Właśnie wtedy Tim uznał, że ma już dosyć, i przedstawił swemu partnerowi pomysł, polegający na tym, że podczas premiery oświetli scenę według własnego planu. Kiedy kurtyna się podniesie, ani Harold, ani nikt inny nie będzie mógł już niczego zmienić, nie będzie też chciał robić scen podczas antraktu. Oczywiście będzie to ich koniec w Latimerze, lecz obaj byli przygotowani na to i dlatego już zbadali grunt w pewnej grupie w Uxbridge. Zakradli się do teatru w niedzielę po południu, żeby przestawić aparaturę oświetleniową i wypróbować nowe ustawienie.
W końcu Nicholas wszedł do garderoby, z trudem powstrzymując się od wyjawienia informacji, i wcisnął się w jedyny wolny kąt. Prawie wszyscy aktorzy wokół niego byli już w kostiumach. Van Strack wciągał na siebie białe pończochy, David Smy zmagał się z fularem, obaj Venticelli, zamaskowani, w pelerynach, bardziej przypominający nietoperze niż patyczaki, kręcili się wkoło w oparach ponurej złośliwości. W powietrzu unosił się zapach pudru, płynu po goleniu i lakieru do włosów. Nicholas narzucił na siebie obszytą koronkami koszulę, chwycił tubkę podkładu i posmarował nim twarz, aż jego blada cera nabrała ciepłego, morelowego koloru. Tym razem jego charakteryzacja była delikatna w porównaniu z tą, jaką nosił podczas swego debiutu w Czarownicach z Salem. Wtedy miał głębokie zmarszczki i kosmyki śnieżnobiałych kręconych włosów noszonych bez krzty nonszalancji.
Po drugiej stronie pokoju Esslyn posypywał pudrem swoją perukę. Widząc jego odbicie w swoim lustrze, Nicholasa naszło krępujące wspomnienie zbyt luźnej, zsuwającej się peruki, którą sam nosił. Tuż za nim cesarz Józef, uginający się pod białym atłasem i wysadzanymi klejnotami ozdobami, przechadzał się wolno tam i z powrotem jak wielki połyskujący ślimak. Nicholas wyobraził sobie małe, umalowane usta wysunięte do przodu i szeptem wypowiadające słowa, które wcześniej były tylko jego tajemnicą, do zbiorowego ucha zespołu.
Esslyn, najwidoczniej nieświadomy swoich niewidzialnych rogów, wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie, jak kot, który potknął szczególnie mięsistego kanarka. Gdy uniósł ręce, aby poprawić perukę, Nicholas zauważył jak błyszczą jego pierścienie. Miał ich sześć. Większość była wysadzana kamieniami, a jeden, z którego wystawały długie i grube kolce, wyglądał na jego palcu jak młody jeżozwierz gotowy do ataku. Z rozmachem odsunął na bok puszkę z Cremine, która miała czelność wkroczyć na jego terytorium, i zaczął mówić.
Mówił z wyraźną przyjemnością, a w jego głosie wyczuwało się złośliwość. Opowiadał o Dierdre, wyjawiając coś, co powiedziała mu w zaufaniu, lecz co on uznał za tak interesujące, że nie mógł tego zatrzymać dla siebie. Któregoś dnia w zeszłym tygodniu, gdy była w pracy, miała telefon z policji. Wyglądało na to, że jej ojciec wyszedł z centrum opieki na deszcz bez płaszcza i znaleziono go pół godziny później na skrzyżowaniu Casey Street i Hillside, gdzie usiłował kierować ruchem.
- Więc powiedziałem - ciągnął Esslyn - starając się zachować powagę na myśl o tym zdziecinniałym starym durniu stojącym na deszczu: „Jakie to straszne”. A ona na to: „Wiem”. - Przerwał na chwilę, jak wytrawny mówca, po czym dokończył: - „Zupełnie nie zna tej okolicy”.
Prawie wszyscy obecni ryknęli spontanicznym śmiechem. Nicholas również. To prawda, że nie śmiał się tak długo i szczerze jak pozostali, ale jednak się śmiał. W chwilę później w drzwiach pojawiła się Dierdre.
- Został wam kwadrans.
Odpowiedział jej głośny chór fałszywych podziękowań. Jedynie Esslyn, obrysowujący starannie usta kredką, nic nie powiedział. Trudno stwierdzić, pomyślał Nicholas, czy Dierdre słyszała, czy nie. Jej z natury rumiana cera ukryłaby wypieki, a stale zmartwiony wyraz twarzy też niczego nie zdradzał. Jak zauważyli Everardowie, stanęła w drzwiach, jakby chciała zaraz uciekać. Tym razem jednak nikt się nie roześmiał.
Ktoś podniósł się z miejsca i wyszedł za nią, a Nicholas już prawie wstawał, aby dołączyć do nich. Miał ich wszystkich już naprawdę dosyć. Czuł, że powinien jej to zrekompensować i wyobraził sobie, że podchodzi do niej za kulisami. Ale co miałby powiedzieć? Nie śmiałem się z nimi? Żenujące i niezgodne z prawdą. Przepraszam Dierdre, naprawdę nie chciałem sprawić ci bólu i przykro mi z powodu twego ojca? Jeszcze bardziej niezręczne. A jeśli w ogóle nie słyszała? W takim wypadku niepotrzebnie sprawiłby jej ból. Z kolei, aby poprawić sobie samopoczucie, zaczął się na nią złościć. Mówiąc szczerze, pomyślał, ktoś, kto stale jest uzależniony od życzliwości innych osób, mógłby chociaż starannie wybierać sobie powierników. Taki bezduszny sukinsyn jak Esslyn jest ostatnią osobą, przed którą powinna otwierać serce. Czego się spodziewała? Jednak przerzucanie winy na i tak już przygarbione barki Dierdre jeszcze bardziej go przybiło. Zdał sobie sprawę, że tak naprawdę jest wściekły na Esslyna za to, że wtrącił go w ten emocjonalny rozstrój w momencie, kiedy wszystkie jego myśli powinny być skupione na pierwszej scenie sztuki. Odezwał się, jeszcze zanim upewnił się, że naprawdę tego chce:
- Wiesz, w czym leży twój problem, Esslynie? - Esslyn znieruchomiał i spojrzał pytająco w lustro. - Zbyt wiele płynie w tobie mleka ludzkiej łagodności.
Nagle nastała głucha cisza. Wszyscy pobledli i spojrzeli po sobie. Boris stanął w miejscu i wlepił przerażony wzrok w Nicholasa.
- Ty idioto - powiedział Van Swieten.
Nicholas obrzucił ich wszystkich wyzywającym spojrzeniem. W tym okazywaniu szacunku Esslynowi posuwali się za daleko. Być może byt on od piętnastu lat najważniejszym aktorem w ich grupie, ale nie stał się dzięki temu Bogiem Wszechmogącym.
- Wiesz, co zrobiłeś? - spytał Boris.
- Powiedziałem to, co myślę - odparł Nicholas.
- Zacytowałeś Makbeta.
- No to co?
- „A jednak lękam się twojej natury - drżącym głosem powiedział Boris. - Zbyt wiele płynie w niej mleka ludzkiej łagodności...”
- Zamknij się! - wrzasnął Orsini-Rosenberg. - Jeszcze pogorszysz sytuację.
- To prawda - wtrącił Clive Everard. - Nicholas nie wiedział, że zrobił coś złego.
- To Boris sprowadzi na nas nieszczęście.
- Obaj musicie wyjść i obrócić się trzy razy - powiedział Van Strack.
- Nie zrobię tego - powiedział Nicholas z lekkim wahaniem. W końcu, jeśli zamierzał zostać aktorem, powinien przyjąć wszystkie zabobony i tajemnice związane z tym zawodem. - Nie zrobiłem nic złego.
- No chodź. - Boris stał już w drzwiach. Nicholas uniósł się nieco z krzesła. - To jedyny sposób, żeby odwrócić nieszczęście.
- To prawda, Nicholasie. Jest wiele strasznych historii o tym, co się stało, gdy ktoś zacytował Makbeta i nie naprawił tego.
- No... jeśli tak mówicie. - Nicholas podszedł do Borisa.
- W którą stronę mamy się obrócić? Zgodnie z ruchem wskazówek zegara czy odwrotnie?
- Skąd mam to wiedzieć?
- Myślę, że to nie ma znaczenia.
- Ma, i to ogromne - zawołał Van Swieten.
- W takim razie obrócimy się w każdą stronę po trzy razy.
- Ale... - Boris z nerwów zjadł prawie całą karminową szminkę z ust - czy te obroty nie wykluczą się wzajemnie?
Nicholas obrócił się więc zgodnie ze wskazówkami zegara, a Boris odwrotnie, chociaż, jak się później okazało, obaj mogli sobie tego oszczędzić.
Colin zakończył ustawianie fortepianu i zniknął za swoim wspaniałym kominkiem, gdzie sprawdzał, czy rozporki i ciężarki, które miały go podtrzymywać, znajdują się na pewno na swoim miejscu. Przykucnąwszy pod nim, usłyszał kroki i patrząc przez ogromny otwór pod gzymsem, zobaczył Dierdre, która niemalże wbiegła za przeciwległą kulisę. Ktoś inny biegł za nią, wpadł do toalety i prawie natychmiast z niej wyszedł, już miał wstać i zawołać przez scenę, lecz uderzyło go coś podejrzanego w tej postaci. Stała w miejscu, rozglądając się po pustych kulisach, po czym ruszyła w kierunku ciemnej przestrzeni za stołem z rekwizytami i schyliła się. Po chwili uniosła się, jeszcze raz rozejrzała się wkoło i z powrotem wbiegła do ubikacji. Colin przeszedł przez scenę w kierunku stolika, lecz zdążył jedynie rzucić na niego okiem (wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku), gdy z barku wróciła Dierdre, prowadząc chichoczące stadko swoich asystentów. Podeszła do niego i powiedziała:
- Och, Colin, czy mógłbyś zastąpić mnie przy dzwonku? Mój ojciec za chwilę przyjeżdża taksówką i muszę zaprowadzić go na miejsce.
Foyer było pełne. Tom Barnaby, niosąc szklankę w jednej dłoni, a program w drugiej, w towarzystwie wysokiej, pięknej, choć ponurej dziewczyny, przepychał się w kierunku Winstanleyów. Z głośników leciała muzyka smyczkowa.
- Co za okropna muzyka.
- Salieri.
- Ach... Czy widzisz gdzieś nasze bóstwo? - zapytała Cully.
- Zachowuj się, dziewczyno, bo zabiorę cię do domu.
- Tato! - Cully radośnie się roześmiała. - Nie rozśmieszaj mnie. Patrz! Tam jest.
Harold był w stroju wieczorowym. Z kieszeni jego marynarki wystawała duża żółta chustka do nosa. Miał na sobie szeroki rdzawoczerwony pas i tak mocno nakrochmaloną koszulę, że jej mankietami można by było pokroić pomidora na plasterki. Witał publiczność. Harold uwielbiał premiery. Jak żadna inna okazja zaspokajały jego tęsknotę za uznaniem. Żona Harolda, w czarnym, zapiętym pod szyję swetrze ozdobionym perłami i w spódnicy w kratkę, snuła się za nim, powtarzając jak echo pozdrowienia, przekręcając imiona i żałując, że nie zajmuje się w tej chwili swymi kwiatami.
- Cześć, Doris.
- O... Tom... - Odetchnąwszy z ulgą na widok znajomej twarzy, pani Winstanley wyciągnęła w jego kierunku dłoń i zaczerwieniła się, kiedy zauważyła, że jej rozmówca nie może jej uścisnąć. - Słyszałam od Harolda, że wykonałeś wspaniałą robotę przy scenografii.
Zdając sobie sprawę z faktu, że Harolda nie byłoby stać na coś podobnego, Barnaby tylko się uśmiechnął i skinął głową.
- Wiem też, że Joyce śpiewa lepiej niż kiedykolwiek - ciągnęła Doris. Nie dodała jednak, jak wtedy, gdy go spotkała po raz pierwszy, żeby wkrótce wpadł do nich na obiad. Harold nieźle ją obsztorcował, kiedy tylko zostali sami, mówiąc, że jeśli będzie chciał, żeby tłusty policjant w wielkich buciorach naszedł jego salon, ona pierwsza się o tym dowie.
Barnaby wiedział o stosunku reżysera do niego, co nie sprawiało mu zbytniej przyjemności. Teraz rozmawiał z Doris o ogrodnictwie, ich wspólnej pasji. Właściwie wszystkie krzewy w ogrodzie Winstanleyów pochodziły ze szczepek z Arbury Creseent i co roku Barnaby zachowywał trochę swoich nasion dla Doris. Chociaż zawsze udawała, że te podarunki są niepotrzebne, Barnaby domyślał się, że przy wystawnym stylu życia Harolda zostaje jej mało pieniędzy na to, co on uważałby za zbędne. Wyraz twarzy Doris, kiedy spojrzała na towarzyszkę Barnaby’ego, wyrażał zdumienie.
- Pamiętasz moją córkę?
- Cully! - Kiedy ostatnim razem Doris spotkała jego córkę, paradowała ona z zielonym czubem na głowie, ubrana w czarną skórę i obwieszona łańcuchami. Teraz miała na sobie jaskrawo żółtą suknię wieczorową bez ramiączek, z bufiastym dołem sięgającym powyżej kolan. Szczupłe nogi obciągnięte czarnymi jedwabnymi pończochami odziane były w zamszowe buty na wysokim obcasie. Ramiona były spowite w bardzo starą koronkę połyskującą jakimiś kamieniami, a jej niebiesko-czarne włosy, jak winogrona z cieplarni, były ciasno upięte na czubku głowy i spięte grzebieniem z kości słoniowej. - Z trudem cię rozpoznałam, kochanie.
- Dzień dobry, pani Winstanley. - Podały sobie ręce. - Dzień dobry, Haroldzie.
Zastanawiała się, jak ktoś mógł nałożyć taki sweter choćby raz, nie mówiąc już o tym, by go nosić latami. Barnaby zmierzył córkę srogim, ostrzegawczym spojrzeniem, które nie zrobiło na niej żadnego wrażenia, po czym zaczął przepychać się w stronę drzwi, przez które właśnie wchodził młody człowiek w towarzystwie ładnej, choć pozbawionej wyrazu dziewczyny.
- A jednak przyjechałeś, Gavin?
- Przyjechaliśmy, panie inspektorze. - Sierżant Troy nerwowo obciągnął mankiety sportowej kurtki. - To moja żona, Maure. - Pani Troy szturchnęła go stopą. - Och, przepraszam, Maureen.
- Miło mi pana poznać. - Maureen uścisnęła dłoń Barnaby’ego. Nie wyglądała na szczególnie zadowoloną. Barnaby przypuszczał, że miała tak samo dość jak Doris Winstanley z tą różnicą, że nie musiała ukrywać tego faktu. Zawsze wywieszał plakat o nowym przedstawieniu w stołówce dla pracowników posterunku, nie informując o swoich związkach z teatrem lecz tym razem sierżant, usłyszawszy o próbach Joyce domyślił się ich i zakupił bilety. Barnaby wyobrażał sobie rozmowę w domu Troyów: Gevina, który uważa, że w podtrzymywaniu kontaktów ze starszym człowiekiem nie ma niczego złego, i Maureen, która oczami duszy widzi, w jak nudne i stare towarzystwo się pakuje. Dziewczyna uśmiechnęła się ponuro i powściągliwie i powiedziała, że nie udało jej się kupić na zewnątrz piwa z cytryną. Jej mąż, zażenowany, popchnął ja w kierunku schodów prowadzących na widownię. Robiąc to zapatrzył się na Cully, zmierzającą do drzwi wahadłowych którymi wchodziło się za scenę. Po kilku chwilach Maureen przywołała go do rzeczywistości silnym szturchańcem w plecy
- Szkoda, ze nie zabrałeś ze sobą noża i widelca - powiedziała, gdy zajmowali miejsca.
- Co? - patrzył na nią niewidzącymi oczami.
- Mógłbyś ją zjeść podczas antraktu.
Pan Tibbs się spóźniał, co bardzo zaniepokoiło Dierdre. Zaczęła żałować, że się zgodziła na jego przyjście na premierę, a nawet zachęcała go do tego. Teraz ten pomysł wydawał się jej szczytem głupoty. Gdyby właśnie miał atak albo się przestraszył, nie byłoby nikogo, kto mógłby mu pomóc. Mogła posadzić go obok Toma, ale wcześniej miejsce przy przejściu wydawało jej się lepsze. Bała się, że ojciec może poczuć się zagrożony w otoczeniu tylu rzędów obcych ludzi. Ściskała w dłoni program, z bolesną świadomością tego, jak mało znacząca pozycję zajmuje w nim jej nazwisko, podczas gdy nazwisko Harolda było wydrukowane tak wielkimi literami, jak to tylko możliwe.
Spojrzała na zegarek. Gdzie do licha mógł się podziewać? Zamówiła taksówkę na za piętnaście ósma, a przejazd nie mógł trwać dłużej niż kilka minut. W końcu zobaczyła samochód zatrzymujący się przy krawężniku i wybiegła na zimne powietrze. Pan Tibbs promieniał.
- Och, tato! - zawołała. - Tak się martwiłam... - przerwała zaskoczona jego wyglądem. Ojciec miał na sobie letnią koszulę z krótkimi rękawami i kremowe spodnie z bawełny, w ręce trzymał lnianą marynarkę. Gdy wychodziła, ubrany był w gruby tweedowy garnitur i sweter, żeby nie było mu zimno, a do kieszeni włożyła mu banknot pięciofuntowy. Widząc, jak płaci kierowcy, pomyślała, że przynajmniej o tym pamiętał. Kiedy taksówkarz zakręcał okno, Dierdre zastukała w nie i zapytała o resztę.
- Niechże się pani zlituje! - powiedział mężczyzna. - Czekałem dziesięć minut aż zmieni ciuchy!
Dierdre wzięła ojca pod rękę, lodowato zimną i trochę wilgotną, i poprowadziła przez prawie opustoszałe foyer do jego miejsca w rzędzie P. Na szczęście na widowni było ciepło, a podczas przerwy będzie mógł wypić coś gorącego. Kiedy odchodziła, siedział wyprostowany jak struna i intensywnie wpatrywał się w czerwoną kurtynę.
W foyer Barnaby skinął głową Ernestowi i podążył za córką w kierunku kulis, przeciskając się obok Harolda, który łaskawie przepuścił parę odzianą w wieczorowe stroje.
Z damskiej garderoby korzystały tylko cztery osoby, a że aktorka grająca Catarinę Cavalieri pełniła również rolę personelu obsługującego scenę, teraz znajdowały się w niej tylko trzy. Joyce Barnaby w szarej i skromnej sukni i śnieżnobiałej chustce pudrowała nos. Kitty, drżąc, wierciła się na krześle, aż brzęczały buteleczki i słoiki stojące przed lustrem. Powtarzała przy tym pod nosem początek swojego tekstu z taką żarliwością, jakby odmawiała różaniec. Zupełnie spokojna Rosa siedziała na krześle tuż przy elektrycznym kominku. Ubrała się i ucharakteryzowała wyjątkowo niestarannie, tak jak tego wymagała grana przez nią postać. Jej niepospolita i łagodna twarz o wspaniałych rysach mogłaby należeć do kogoś, kto żył w Wieku Światła. Powieki błyszczały jak wnętrze muszli małża, a śliwkowe usta lśniły. Na głowie miała wielki kapelusz, z którego tuż przy jej atłasowych policzkach zwisała kiść wiśni. Szkarłatne owoce wyglądały jak jaja jakiegoś bajecznego ptaka. W wazonach stały dwa wspaniałe bukiety od Harolda dla obu aktorek grających główne role. Joyce (drobne role i garderoba) dostała od męża mały bukiet przewiązany aksamitną wstążką. Na oparciu krzesła pomiędzy Rosą i Joyce wisiał wypchany worek udający ciążę żony Mozarta.
Drzwi się otworzyły. Na krótką chwilę pojawiła się w nich głowa Cully:
- Połamcie ręce i nogi - powiedziała i znikła. Tuż za nią stał Barnaby.
- Powodzenia!
Joyce wymknęła się na korytarz i uścisnęła go. Pocałował ją w policzek.
- Zapomniałam, gdzie siedzisz.
- Rząd C pośrodku.
- Będę wiedziała, gdzie mam nie patrzeć. Czy Cully dobrze się zachowuje?
- Jak dotąd - tak.
W męskiej garderobie atmosfera była bardziej napięta. Jedynie Esslyn, który miał żywo w pamięci wcześniejsze premiery, wydawał się spokojny. Pozostali aktorzy śmiali się niepewnie, chodzili tam i z powrotem, załamywali ręce albo (tak jak Orsini-Rosenberg) robili wszystkie te trzy rzeczy jednocześnie.
- Zaczynamy akt pierwszy - zawołał Colin i wcisnął guzik dzwonka.
- Dzwony! Dzwony! - zawołał cesarz Józef i zaśmiał się szalonym śmiechem.
- Znakomicie - wymamrotał Barnaby, po czym cofnął się, zahaczając o Harolda, który wyskoczył na środek pokoju, obwieszczając z bezpodstawną pewnością siebie:
- No cóż, kochani. Wiem, że wszyscy będziecie wspaniali...
Barnaby zniknął. Przechodząc przez kulisy, w kąciku z rekwizytami zobaczył Dierdre. W świetle lampy stołowej wyglądała na przygnębioną. Obok stał Colin. Uniósł kciuki do góry w ich kierunku. Za przejściem o łukowatym kształcie zauważył Nicholasa, który czekał na swoje wejście. W przyćmionym świetle jego twarz wydawała się szara i pokryta kroplami potu. Chłopak schylił się, podniósł szklankę wody i upił łyk, po czym drżącymi rękoma chwycił się rozpórek podpierających łuk. Nie chciałbym być na twoim miejscu, chłopie, pomyślał nadinspektor. Zdążył dotrzeć do rzędu C i zająć miejsce przy córce, gdy w drzwiach po lewej stronie pierwszego rzędu pojawił się Harold. Zamaszystym ruchem otworzył je, po czym odwrócił się twarzą do widowni, jakby oczekiwał braw za sam fakt swego istnienia. W końcu usiadł pośrodku rzędu i przedstawienie się rozpoczęło.
Od samego początku wszystko szło źle, a winę za to wszyscy zrzucili na oświetlenie, Tim i Avery, pocący się teraz w swojej kabinie, byli do tego stopnia zacietrzewieni w swoim zuchwalstwie i tak urzeczeni faktem, że wreszcie zrealizują własne zamierzenie, iż nie wzięli w ogóle pod uwagę wpływu, jaki nowe oświetlenie i kolor mogą mieć na obsadę. Tymczasem aktorzy grali rozwlekle i bez polotu. Nawet Nicholas, który był przecież przygotowany na zmianę, od początku czuł się zdeprymowany i z trudem to przezwyciężał. Niewiele brakowało, by go to kompletnie sparaliżowało w pierwszej scenie, pełnej wulgarnych słów.
Początkowo mieszkańcy Causton, chcący udowodnić, że są nie mniej postępowi od innych, nie przejęli się tymi przekleństwami, lecz kiedy Mozart wspomniał przy swojej przyłej żonie o lizaniu dupy, jeden z przyzwoitych mieszczan wstał i, głośno tupiąc, wyszedł, mrucząc pod nosem o „ordynarnym humorze”, a za nim podążyła jego małżonka. Przez chwilę Nicholas wahał się, czy czekać, aż znikną, czy kontynuować swoją kwestię, i nie pomogło mu wyraźne „Wieśniacy” rzucone przez Harolda za wychodzącą parą. Kiedy ponownie zająknął się w swojej kwestii, jego głos stracił całkiem rabelaisowski nalot. Czuł się potwornie zmieszany, niemalże skruszony, jakby w ogóle nie miał prawa przebywać na scenie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Kitty także z trudem radzi sobie ze swoją rolą, lecz nie potrafił jej wesprzeć, czym potwierdził trafność złośliwych przewidywań Esslyna. Po pierwszym zejściu ze sceny stał rozczarowany za kulisą, przysłuchując się perfekcyjnej grze Salieriego, jego słowom płynącym gładko i beznamiętnie.
Wtedy Nicholas po raz pierwszy zadał sobie pytanie, po co do diabła dorosły człowiek stoi zlany potem z nerwów, przebrany w groteskowy strój, z wymalowaną twarzą i jakąś durną peruką na głowie, czekając, aby wejść przez płócienne drzwi w świat, który ma tak niewiele wspólnego z rzeczywistością. (Nie wiedział, że te słowa będzie powtarzał w przyszłości jeszcze tysiące razy. I to bardzo często w najznakomitszych teatrach).
W akcie pierwszym już do końca nic się nie poprawiło. Taśma z marszem powitalnym Salieriego zagranym z pamięci przez Mozarta została włączona za wcześnie. Na szczęście zza wieka fortepianu nie było widać, że Nicholasowi nie starczyło czasu, by w porę uderzyć w klawisze. Przynajmniej, pomyślał, gdy usiadł, nie potknąłem się o szpadę,
W scenie o Uprowadzeniu z Seraju Kitty, biegnąca przez scenę w kierunku Wolfganga z okrzykiem: „Brawo, koteczku!”, potknęła się o chodnik i wylądowała na monarszym ramieniu, starając się utrzymać na nogach. Cesarz Józef wybuchł śmiechem, który zaraził pozostałych. Jedynie Esslyn i Nicholas zachowali powagę.
Siedząca przy Barnabym Cully wolno osunęła się na krześle, zakryła dłońmi twarz, a jej ramiona odziane w koronkę zaczęły lekko drżeć. Nieco po lewej stronie, o trzy rzędy przed nią siedziała Doris Winstanley, patrząca z niepokojem na męża. Twarz Harolda była nieruchoma, usta zaciśnięte. Wówczas zapaliło się światło tak jasne, że wydawało się, iż świeci aż poza scenę i otaczające ją ściany. Towarzyszyła mu wspaniała muzyka Wielkiej Mszy c-moll, po czym wszystko przygasło. Esslyn skończył swój końcowy monolog i wielkimi krokami opuścił scenę.
Barnaby patrzył, jak Harold pędzi w górę widowni po dwa stopnie naraz, po czym podniósł się i zwrócił do córki:
- Chcesz się czegoś napić?
- Och, tato - podniosła się powoli. - Co to było?! Jak wygląda mój tusz na rzęsach?
- Rozmazany.
- Nic dziwnego. W zeszłym roku zrobiliśmy denną pantomimę w Footlights, ale to było nic w porównaniu z tym... - Szła za ojcem pomiędzy rzędami krzeseł. - To niesamowite, jak idziesz do teatru, a najlepszą rzeczą w przedstawieniu jest oświetlenie. O, Jezu...
- Nie zaczynaj znowu.
- Nie zaczynam... - Dmuchnęła w chusteczkę. - Serio.
Kiedy doszli do ostatniego rzędu i drzwi wyjściowych, Barnaby zobaczył pana Tibbsa. Był pochylony do przodu i trzymał się oparcia krzesła, które było przed nim. Wyglądał niechlujnie i sprawiał wrażenie nieobecnego duchem, jak święty zatopiony w modlitwie. Barnaby, który nie widział go od dwóch lat, poczuł się zaszokowany jego wyglądem. Jego skóra była cienka i biała jak papier. Na skroniach widać było nabrzmiałe niebieskie żyły. Barnaby pozdrowił go, a starzec odpowiedział słodkim uśmiechem, chociaż nadinspektor był przekonany, że nie ma pojęcia, kto do niego mówi. Trzej młodzi ludzie siedzący pomiędzy panem Tibbsem a ścianą stali przy nim, powtarzając grzecznie: „Przepraszam”, ale zdawał się nie słyszeć lub nie rozumieć, co do niego mówią. W końcu przeskoczyli ponad oparciami krzeseł poprzedniego rzędu i w ten sposób się wydostali.
Barek był pełen. Cully wykopała chusteczkę i lusterko ze swojej wysadzanej błyszczącymi kamykami torebki, pośliniła chusteczkę i wytarła oczy. Kiedy Barnaby przyniósł jej wino, kiwnęła głową w kierunku sterowni oświetlenia, gdzie Harold coraz gwałtowniej pukał w drzwi. W końcu przyłożył usta do futryny i zasyczał. Drzwi pozostały zamknięte. Przybierając z powrotem swój uśmiech odnoszącego sukcesy reżysera, wycofał się i przeszedł na środek pomieszczenia, gdzie Cully chwyciła go za rękę.
- Wspaniałe oświetlenie, Haroldzie - powiedziała. - znakomite. Powiedz Timowi, że tak sądzę.
- Nie... Nie ma potrzeby... - wrzasnął Harold, zacinając się jak zepsuty dwusuw. - Tim jest tylko pracownikiem technicznym. Nikim więcej. To ja projektuję oświetlenie do moich przedstawień.
- Och. Naprawdę? - jej ton głosu, chociaż nienagannie uprzejmy, wyrażał niedowierzanie. Barnaby wziął ją pod rękę i odprowadził na bok.
- Więcej cię nie zabiorę.
- Mówiłeś tak, kiedy miałam pięć lat.
- Nic a nic się nie poprawiłaś. Napij się. - Zrobił zagniewaną minę, a Cully pochyliła twarz nad kieliszkiem i prychnęła. - O co chodzi?
- O nic. Jeśli lubisz detergenty z sokiem bananowym.
Zbliżył się sierżant Troy, ciągnąc obrażoną żonę. Barnaby uśmiechnął się sztucznie.
- Dobrze się bawisz, Gavin?
- Przedstawienie chyba jest niezłe, nadinspektorze. - Mówił do Barnaby’ego, ale patrzył na jego towarzyszkę. - To znaczy, jak na teatr amatorski. - Nadal się jej przyglądał, aż nadinspektor poczuł się zmuszony, by ich sobie przedstawić.
- Pańska córka. - Barnaby poczuł się mile połechtany wrażeniem, jakie na Troyu zrobiła Cully. Za każdym razem, gdy przyjeżdżała do domu, był na nowo zdumiony, że taka elegancka i ambitna osoba jest owocem jego lędźwi. - Dziwię się, że wcześniej się nie spotkaliśmy, Cully.
- Studiuję w Cambridge. Na ostatnim roku.
Ażeby cię, pomyślała pani Troy, zastanawiając się nad niesprawiedliwym rozdziałem talentów przy narodzinach,
- Och, moja żona Maure - powiedział Troy i dziewczyny podały sobie ręce.
- Maure jak? - spytała Cully.
- Troy - odpowiedziała Maureen z kamiennym wyrazem twarzy.
Jeszcze raz Barnaby wybawił córkę z kłopotów. Kiedy odchodzili, prawie wpadł na Tima, który wyskoczył ze sterowni, rozejrzał się nerwowo i pobiegł schodami na dół. Harold tymczasem pieklił się w męskiej garderobie:
- Nigdy... nigdy przez te wszystkie lata od kiedy jestem w tym biznesie - ryczał Harold - nie widziałem takiego groteskowego pokazu niepojętej nieudolności. Nie wspominając już o kompletnym braku autentyzmu. Wszyscy byliście sztuczni. Z wyjątkiem Salieriego.
- Przepraszam bardzo - wtrącił Nicholas ze złością. - Ja na pewno nie byłem.
- Zaskoczyło nas oświetlenie - powiedział cesarz Józef i, niestety, dodał: - Chociaż było doskonałe.
- Do tej pory powinniście się już przyzwyczaić do mojego oświetlenia - zaskrzeczał Harold siny ze złości.
Nicholas z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w reżysera. Zastanawiał się, jak Harold zareaguje na bezczelne zachowanie Tima. Wyobrażał sobie wszystko, od chłodnego w formie natychmiastowego zwolnienia po szaleńcze wybuchy złości. Jednak nigdy, przenigdy nie przyszłoby mu do głowy, że Harold spokojnie przywłaszczy sobie projekt nowego oświetlenia i przedstawi go jako własny.
- Z taką grą możesz tylko sprzątać, Nicholasie - powiedział Harold. - Nie dodam nic więcej. Dobrze wiecie, że mnie zawiedliście. Tak, ty również, Mozarcie. Nie patrz tak na mnie. Gdzie twoja szpada?
- Och! - Dopiero teraz do Nicholasa dotarło, dlaczego nie przewrócił się o nią przy fortepianie. - Przepraszam.
- Przepraszanie nie wystarczy. Żądam poprawy - nie, żądam przemiany - od każdego z tu obecnych. Potraficie to zrobić. Wiem, że potraficie cudownie grać. Więc wyjdźcie teraz do nich i pokażcie im, co potraficie. - Odwrócił się i w chwilę po tym słyszeli, jak ciska gromy w damskiej garderobie.
- Tego właśnie potrzebowaliśmy - mruknął Van Swieten. - Odrobiny czułości ze strony Harolda.
- Ten człowiek jest swoim największym wrogiem - dodał ktoś inny.
Boris nalał sobie herbaty do jednorazowego kubka i trzymając czajnik w ręce, zapytał:
- Mam zostawić trochę dla Esslyna i jego świrniętych kolesi?
- A właściwie gdzie oni są?
- Ostatnio widziałem go za kulisami, jak po raz kolejny opieprzał Joyce za ciastka. O Boże, Davidzie, ty ofiaro.
- Przepraszam, - David Smy chwycił papierowy ręcznik i zaczął ścierać herbatę. - Nie wiedziałem, że to tam jest
- Widziałem ich wszystkich, jak szli do sracza.
- O... - Boris zrobił znaczący ruch dłonią. - Poszli pobaraszkować, tak?
- Zgłupiałeś?! Możesz mówić o Esslynie różne rzeczy, ale nikt nie uwierzy, że jest pedałem.
I właśnie wtedy w drzwiach pojawili się trzej bohaterowie ich rozmowy. Stali nieruchomo, a przed nimi kładły się ich cienie i nagle w tym nagrzanym, dusznym pomieszczeniu jakby powiało chłodem. Od razu dało się wyczuć, że coś jest nie w porządku. Twarze Everardów wyrażały przebiegłość i oczekiwanie, a Esslyn rozglądał się błyszczącymi oczami, jakby kogoś szukał. Jego głowa wydała się Nicholasowi jakby wydłużona i lekko spłaszczona. Jak głowa węża. Zbeształ się w myśli za to przesadzone skojarzenie. Ot, po prostu gra świateł i tyle. Czysta fantazja. Tak jak i wrażenie, że Esslyn patrzy na niego. Że właśnie jego szuka. Mimo to w gardle mu zaschło, z przyjemnością więc wypił łyk herbaty.
Esslyn usiadł i zaczął ponownie przeglądać swoje rekwizyty. Zawsze pełen rezerwy, wydawał się teraz prawie nieobecny. Jednak nad wyraz uważne ruchy jego rąk, drżenie szczęki tylko częściowo kontrolowane przez zaciśnięte usta i ten okropny, bezduszny błysk w oku wskazywały na coś zupełnie innego. Wszyscy obecni w garderobie zauważyli, że ich główny aktor gotował się od tłumionego gniewu.
Boris pozbierał kubki w trudnej do zniesienia ciszy. Kiedy rozległ się dzwonek, wszyscy ruszyli do wyjścia, ostrożnie omijając krzesło Esslyna. Wychodząc, Nicholas obejrzał się i jego oczy uchwyciły spojrzenie tak wrogie, że poczuł ścisk w żołądku. Teraz był już przekonany, że jego wcześniejsze spostrzeżenia nie były tylko wytworem wyobraźni. Pośpiesznie się odwrócił, lecz zdążył jeszcze zauważyć, że Esslyn zdjął z palców wszystkie pierścienie.
Nicholas nie mógł zrozumieć, dlaczego wydało mu się to złowieszcze. Może po prostu dlatego, że przy obecnym wzburzeniu Esslyna najmniejsze odstępstwo od normy mogło budzić niepokój. Dołączył do pozostałych aktorów za kulisami i czekał w ciszy, przebiegając w myślach swoją następną scenę i starając się ponownie wejść w atmosferę osiemnastego wieku.
Tuż przed początkiem drugiego aktu Dierdre wyjrzała na widownię. W czasie antraktu zaniosła ojcu filiżankę kawy i zastanawiała się, czy nie nalać mu do niej odrobiny brandy (był taki spięty i ciągle jeszcze było mu zimno), lecz ostatecznie nie zrobiła tego, gdyż nie wiedziała, jak alkohol może zadziałać w połączeniu z lekarstwami. Przyglądała mu się teraz. Jego oczy, wpatrzone w scenę, błyszczały nienaturalnie, siedział na samym brzegu krzesła, jakby szykował się do wyjścia. Niepotrzebnie zgodziła się, żeby przyszedł. Podczas antraktu chciała już wezwać taksówkę, żeby odwiozła go do domu, lecz bała się o jego bezpieczeństwo, gdyby musiał zostać tam sam aż do jedenastej.
Gdy Colin dotknął jej ramienia, skinęła głową i skupiła całą swoją uwagę na początku drugiego aktu. Esslyn był już na swoim miejscu, szara postać zgarbiona nad oparciem krzesła. Kiedy szykowała się do podniesienia kurtyny, uniósł głowę i spojrzał za kulisy, a na jego twarzy malował się wyraz takiej złości, że Dierdre, pomimo dzielącej ich odległości, automatycznie cofnęła się, wpadając na Kitty. Dała sygnał Timowi, światła na widowni zgasły i rozpoczął się ciąg dalszy przedstawienia.
Esslyn zwrócił się w stronę widowni.
- Słuchałem kotów na dziedzińcu. Wszystkie śpiewają Rossiniego.
Na widowni panowała cisza. Nie spokój przerywany pojedynczym kaszlem, szelestem lub szurnięciem nóg, ale absolutna cisza. Esslyn zrobił krok w przód i stanął w pełnym świetle. Jego oczy, jak błyszczące ognie, omiotły widownię, hipnotyzując ją i przyciągając. Mówił o śmierci i nienawiści z jakąś celową złowrogą pasją. W ostatnim rzędzie pan Tibbs cicho jęknął. Zdawało się, że jego włosy delikatnie się poruszyły, chociaż nie było najmniejszego nawet przeciągu. Za kulisami grupki złożone z aktorów i obsługi technicznej stały nieruchomo jak posągi. Dierdre dała Konstancji sygnał do wejścia.
Większość aktorów uwielbia grać sceny kłótni, dlatego też awantura pomiędzy żoną Mozarta i Salierim zawsze dobrze wypadała. Kitty wrzasnęła: „Ty podła szmato!” i rzuciła się z pięściami na męża. Była odwrócona plecami do Dierdre, dlatego ta dobrze widziała twarz Esslyna i z rosnącym przerażeniem obserwowała, jak chwyta żonę za ramiona i potrząsa nią, nie z udawaną złością, jak to robił podczas prób, lecz w dzikim szale, który wykrzywił mu twarz. Kiedy szarpał nią z taką gwałtownością, także krzyki Kitty stały się prawdziwe. Jej włosy opadły na twarz, a głowa na smukłej szyi przechylała się to w przód, to w tył z taką siłą, że wydawało się, iż pęknie jej kark. Po chwili rzucił ją gwałtownie, tak że zatoczyła się przez scenę i wpadła prosto na łuk proscenium.
Przerażona Dierdre spojrzała na Colina. Właśnie sięgała do dźwigni opuszczającej kurtynę, gdy dał jej znak ruchem głowy, aby tego nie robiła. Kitty stała przez chwilę bez tchu. W końcu jak tonący wciągnęła w płuca powietrze, zrobiła dwa kroki i padła w ramiona Dierdre. Dziewczyna odprowadziła ją w kierunku stolika z rekwizytami i ostrożnie posadziła na jednym ze złoconych krzeseł, oddała Colinowi swój scenariusz z notatkami i wzięła dłoń Kitty.
- Czy wszystko z nią w porządku? - szeptem spytał Nicholas. - Co się dzieje, do diabła?
- To Esslyn. Nie mam pojęcia... Wygląda, jakby oszalał. Zaczął nią rzucać we wszystkie strony.
- Jezu...
- Możesz z nią chwilkę posiedzieć? Pójdę po jakąś aspirynę.
- Za sekundę wchodzę.
- W takim razie zawołaj jednego z uczniów... Kitty... Za chwilę będę z powrotem, dobrze?
- Moje plecy... aaa... Boże...
Dierdre pobiegła do damskiej garderoby. Apteczki, która zawsze stała na parapecie za wieszakiem na kostiumy, nie było. Zaczęła szukać jak szalona, zrzucając na boki prywatne ubrania aktorek: futro Rosy, szare wdzianko Joyce, jakieś sukienki i spódnice. Uklękła i odsunęła buty. Nic. I wtedy ją zobaczyła, wystawała zza stojaka na perukę Rosy. Chwyciła pudełko, wyjęła opakowanie z aspiryną, ale nie mogła sobie poradzie z zakrętką. Chyba ktoś ją za mocno zakręcił. I nagle ją olśniło: przecież to tylko zabezpieczenie przed dziećmi. Trzeba nacisnąć i przekręcić. Dopiero kiedy wysypała trzy tabletki na dłoń, zdała sobie sprawę z bezsensu tego, co robi. Aspiryna pomaga na błahe dolegliwości, na ból głowy, gorączkę. A jeśli Kitty miała uszkodzony kręgosłup? A jeśli każda minuta zwłoki podnosi ryzyko paraliżu? Nagle się przestraszyła. Niepotrzebnie posłuchała Colina. Powinna przerwać przedstawienie, zapytać, czy na sali jest lekarz. Jeśli Kitty już nigdy nie będzie mogła chodzić, będzie to jej wina. Wymazała tę straszliwą możliwość ze swego umysłu i mruknęła sama do siebie: „Woda... woda....”. Po pokoju walało się wiele różnych pojemników i kubków, wszystkie miały na dnie resztki kawy lub herbaty. Dierdre chwyciła najbliższy z nich, opłukała go, napełniła do połowy zimną wodą i pobiegła z powrotem za kulisy.
Pierwszą rzeczą, którą usłyszała, był głos Nicholasa dobiegający ze sceny. Oznaczało to, że scena pierwsza już się zakończyła, zmieniono scenografię i trwała scena druga. Nie było jej dłużej, niż myślała. Podbiegła do stolika z rekwizytami, lecz krzesło, na którym zostawiła Kitty, było puste. Dierdre podeszła do Colina, który szeptem powiedział jej, że Kitty jest w toalecie.
Kiedy Dierdre weszła, Kitty chodziła tam i z powrotem po wyłożonej kafelkami podłodze. Poruszała się sztywno, zatrzymując się co kilka kroków, aby rozluźnić obolałe ramiona, ale, dzięki Bogu, chodziła. Dierdre zaproponowała jej aspirynę i wodę, lecz w odpowiedzi usłyszała tylko stek obelg, z których większości nigdy w życiu nie słyszała. To, że były one skierowane do męża Kitty, a Dierdre tylko przypadkowo znalazła się na linii ognia, wcale nie złagodziło szoku, jakiego doznała. Zażenowana próbowała ją uciszyć, lecz na próżno. Niektóre słowa pochodziły z tekstu Amadeusza, a jedno lub dwa zdarzyło jej się usłyszeć kiedyś, gdy była zmuszona skorzystać z toalety publicznej, z innymi nigdy się nie zetknęła. Kitty dorzucała własne, przez nią ukute mocne przymiotniki, tak jakby normalne wyzwiska nie były wystarczająco dosadne, aby wyrazić jej wściekłość.
- Proszę... - szept Dierdre brzmiał przynaglająco. - Publiczność cię usłyszy.
Kitty umilkła, dodając jeszcze tylko jedno zdanie bardzo cichym głosem:
- Jeśli jeszcze kiedyś dotknie mnie choćby palcem, to go, kurwa, zabiję.
Potem wyszła, nadal z trudem się poruszając, zostawiwszy Dierdre patrzącą za nią w osłupieniu. Trzy aspiryny, nieco pokruszone i wilgotne od potu, nadal leżały na jej otwartej dłoni.
Barnaby i Troy, podobnie jak reszta widzów, zdawali sobie sprawę z niezwykłej przemiany, jaka nastąpiła w drugim akcie. Wydawało im się, że stało się to za sprawą aktora odtwarzającego rolę Salieriego.
W pierwszym akcie grał sprawnie, choć raczej powściągliwie. W akcie drugim wstąpiła w niego jakaś niesamowita, rozsadzająca jego ciało energia. Nie zdziwiłbym się, pomyślał Barnaby, gdyby posypały się iskry, kiedy klaśnie w dłonie albo stuknie obcasami o deski sceny. Nawet powietrze wokół niego, pełne jakiegoś nieokreślonego szaleństwa, wydawało się naładowane. Maureen Troy pomyślała, że nie na darmo zrezygnowała z odcinka Coronation Street, a Barnaby zauważył, że jego córka wyprostowała się w fotelu, a nawet pochyliła do przodu.
Zdumiewająca przemiana, która zaszła w Salierim, nie uratowała całego przedstawienia. Pozostali aktorzy zamiast z nim współdziałać, jak to wcześniej robili (aczkolwiek ich gra nie zawsze była w równym stopniu przekonująca), teraz wydawali się zupełnie niezaangażowani. Krążyli ostrożnie wokół niego, unikając kontaktu wzrokowego, nawet jeśli rola wymacała bezpośredniej wymiany zdań.
Nicholas czekał na wejście, wpatrując się w rzęsiście oświetloną scenę. Był spięty, lecz spokojny. Udzieliła mu się w pozytywny sposób iskrząca energia emanująca z Esslyna, którą wyczuwał nawet za kulisami. Czuł, że krew w nim wzbiera. Wiedział, że jest w stanie dorównać siłą Esslynowi, a nawet go przewyższyć. Jego umysł był jasny, a ciało przyjemnie drżało w oczekiwaniu. Wchodząc na scenę, nie usłyszał szeptu mijającego go cesarza Józefa:
- Uważaj na niego.
A gdyby nawet go usłyszał, nie zwróciłby na to uwagi. Nie miał zamiaru robić uników. Dla niego zawsze najważniejsza była gra. Podszedł więc śmiało do Salieriego, a gdy ten powiedział: „Współczuję przegranej” i wyciągnął do niego rękę, Nicholas chętnie podał mu swoją. Esslyn natychmiast stanął tuż przed nim, zasłaniając go przed publicznością, chwycił jego dłoń i ścisnął ją. Ściskał ją coraz mocniej i mocniej.
Twarz Nicholasa mimowolnie wykrzywiła się w niemym bólu. Miał wrażenie, jakby jego rękę oplotły niemiłosiernie ostre ciernie. Esslyn uśmiechał się do niego szeroko uśmiechem szakala. Nagle, właśnie wtedy gdy Nicholas pomyślał, że może zemdleć z bólu, Esslyn rozluźnił uścisk i powoli odszedł w głąb sceny. Nicholas, łapiąc powietrze, wygłosił nieskładnie swoją kwestię i zdołał dojść do fortepianu, aby tam usiąść. Na scenę weszli Venticelli, więc Mozart, który już nie miał nic do powiedzenia, skorzystał z okazji, aby obejrzeć swoją dłoń. Zaczęła już puchnąć. Delikatnie rozprostował palce, jeden po drugim, Grzbiet dłoni wyglądał gorzej niż jej wewnętrzna strona. Pokrywały go drobne niebieskawe siniaki, a skóra w kilku miejscach lekko krwawiła. Cała dłoń wyglądała tak, jakby ktoś próbował powbijać w nią młotkiem pinezki. Kiedy scena się skończyła, Nicholas wszedł za kulisy, gdzie czekał na niego Colin.
- Dierdre uważa, że powinniśmy to zakończyć.
Nicholas pokręcił przecząco głową.
- Dam sobie radę. Teraz już wiem.
- Pokaż. - Colin przyjrzał się dłoni Nicholasa i głęboko wciągnął powietrze. - Nie możesz tego tak zostawić.
- Pewnie, że mogę. - Nicholas, który zdążył się już otrząsnąć z szoku, pomimo bólu cieszył się, że ma okazję zaprezentować swój chłodny profesjonalizm. Był aktorem, a aktorzy grają choćby działo się nie wiadomo co.
Dierdre dotknęła jego ramienia i szepnęła:
- Co się stało?
- To jego pierścienie. - Nicholas wysunął dłoń. - Myślałem, że je zdjął, ale on je tylko obrócił.
- Jasna cholera - mruknął pod nosem Boris, zaglądając przez ramię Dierdre. - Już nie będziesz mógł grać na skrzypcach.
- Ale dlaczego to zrobił? - spytała Dierdre, a Nicholas wzruszył ramionami.
Na scenie Salieri triumfalnie krzyczał: „Napełniłem swoją głowę złotymi myślami, a ten dom złotymi meblami!” i w tym momencie całą scenę zalało delikatne bursztynowe światło. Wniesiono złocone krzesła. Obok Nicholasa stała Joyce Barnaby, trzymając trzypiętrowy tort pomalowany na żółto. Jak wszyscy pozostali patrzyła na niego z niepokojem.
Nicholas uspokajająco skinął do niej głową, starając się, aby jego twarz wyrażała spokój i odwagę, chociaż właściwie daleki był od obu tych uczuć. Był niezwykle podekscytowany, raczej przestraszony i bardzo zły. Usiłował opanować złość. Czas na wściekłość przyjdzie później. Teraz miał przed sobą kolejne pół godziny na scenie, a w tym czasie kilka scen z Salierim. Na szczęście tylko w jednej będzie miał z nim kontakt fizyczny (kolejny uścisk dłoni) i tego kontaktu musi jakoś uniknąć. W końcu przecież Esslyn nie zrobi mu nic poważnego na oczach setki widzów.
Na widowni Cully w nabożnym skupieniu siedziała obok ojca, którego szeroko rozwarte nozdrza drżały z podniecenia. Zapach, który rozchodził się po teatrze, był mu znajomy. Musiał być. Od lat towarzyszył mu w pracy. Ten gorący zapach spalenizny, ostry i duszny. Cały teatr nim cuchnął. Swąd przemocy. Jego uwaga nie była już skupiona na sztuce, zaczął rozglądać się wkoło. Wszyscy tkwili w bezruchu i ciszy. Zauważył profil Harolda, jego twarz wyrażała rozkosz pomieszaną z niedowierzaniem. Jego żona wydawała się przerażona. Oczy innych nieruchomo wpatrywały się w scenę. Jakaś kobieta gryzła dolną wargę, inna oparła policzki na mocno zaciśniętych pięściach. Barnaby wolno odwrócił głowę. Nie wszyscy wpatrywali się w scenę. Sierżant Troy, z uwagą, a nawet nieufnością w oczach, rozglądał się wokół siebie.
Za nimi w ostatnim rzędzie jakiś stary człowiek chwycił oparcie fotela przed nim i odepchnął się od niego z taką siłą, że zdawało się, iż jego kręgosłup wbił się w znajdującą się za nim ścianę. Na jego twarzy malowało się straszliwe przeczucie i błaganie o litość. Wyglądał jak dziecko, które, nieświadome swego wykroczenia, oczekuje na surową karę.
Barnaby ponownie skierował uwagę na scenę i źródło swego niepokoju. Esslyn wyglądał jak opętany. Wydawało się, że ciągle jest w ruchu. Nawet kiedy wycofał się w głąb sceny poza zasięg świateł, energia emanowała z niego, jakby stał w jakimś magnetycznym polu. Barnaby chciałby, aby przedstawienie już się zakończyło. Chociaż nie sądził, by Joyce cokolwiek groziło, byłby szczęśliwy, gdyby Amadeusz dobiegł końca i wszelkie szalone pretensje Esslyna mogły zostać wyjaśnione we właściwy sposób. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że mają one coś wspólnego z Kitty.
Ponownie weszła na scenę, ciężko opierając się na ramieniu Mozarta. Jej ciąża była wyraźnie widoczna pod kostiumem. Nie wydawała się zdruzgotana ani pokonana. Ukłoniła się przed Salierim z ironią, usta miała zaciśnięte, a oczy błyszczące. Gdy wygłaszała słowa: „Nigdy nie śnię, panie. Życie jest wystarczająco przykre, bym nie mogła zasnąć”, jej głos, choć surowy i obolały, przepełniała zajadłość. Barnaby rzucił okiem na zegarek (zostało dwadzieścia minut do końca) i usiłował się rozluźnić, oddając się zachwycającej muzyce z Czarodziejskiego fletu. Jakże głęboka, niepohamowana musi być złość Esslyna, że nawet ta cudowna muzyka nie jest w stanie jej złagodzić.
Odziany w długą szarą pelerynę i kapelusz oraz maskę przesłaniającą mu połowę twarzy, Salieri jak zły omen przemierzał ukradkiem scenę w stronę Mozarta, który gryzmoląc na kartkach papieru, pracował nad ukończeniem Requiem.
Nicholas grał w euforii. Choć przez cały wieczór pozostawał w stanie mniejszego lub większego napięcia, dostrzegał w swej interpretacji wystarczająco wiele udanych elementów, aby nabrać przekonania, że jako Mozart dobrze się spisywał. Całe fragmenty grały się prawie same i wydawało się, że tworzą się na nowo, chwila po chwili, jakby cała beznadziejna dyscyplina prób w ogóle nie istniała. Potrafię to zrobić! - pomyślał Nicholas oszołomiony radością. W tym momencie w drzwiach jego żałosnego mieszkania pojawiła się ciemna postać i stanęła za jego plecami.
Opisując później tę scenę Barnaby’emu, Nicholas nie potrafił dokładnie określić chwili, gdy udawane przerażenie, którym przyjął fantasmagoryczne pojawienie się Salieriego, uleciało i na jego miejsce pojawiło się prawdziwe uczucie strachu. Może było to, kiedy po raz pierwszy poczuł kościstą dłoń Esslyna na swoim ramieniu, a jego palący, urażony oddech na policzku. A może wtedy, gdy Esslyn odepchnął krzesło, które wcześniej Nicholas przebiegle ustawił jako barierę pomiędzy nimi. A może gdy usłyszał jego szept: „Umieraj, Amadeuszu... umieraj”.
W tym momencie Nicholas automatycznie, tak jak podczas prób, opadł na kolana i podpierając się rękoma, wgramolił się pod stół, który pełnił rolę biurka i łóżka. Stół przez całe przedstawienie stał równolegle do łuku proscenium, a Colin przymocował do niego sięgającą podłogi ciężką filcową zasłonę. I dlatego też kiedy Esslyn przykucnął, a jego peleryna jak wielkie szare skrzydła przysłoniła wejście, Nicholas znalazł się w pułapce.
Cofnął się na kolanach tak głęboko, jak to tylko było możliwe, w ciemny i ciasny kąt Poczuł, że się dusi. Niewielka ilość powietrza, jaka jeszcze tam pozostała, przesiąknięta była stęchlizną materiału oraz odorem oddechu szakala. Esslyn wykrzywił usta w odrażającej parodii uśmiechu i wtedy Nicholas uświadomił sobie, że jego wcześniejsze przekonanie, iż nic mu się nie może stać na oczach setki widzów, nie miało podstaw. Dotarło do niego, że Esslyna nie powstrzyma obawa przed zdemaskowaniem, ponieważ nie myśli on racjonalnie, jak każdy inny człowiek. Esslyn zupełnie postradał zmysły.
Teraz jego dłoń uzbrojona w srebrne kolce i twarde kamienie wyciągała się w kierunku gardła Nicholasa, który, skracając scenę, wrzasnął słowa będące sygnałem wejścia dla Kitty: „Oragna figata fa! Marina gamina fa!”. Usłyszał kroki po drugiej stronie stołu i jej głos: „Wolfie”. Esslyn cofnął swoją dłoń, ramię, a w końcu zniknął nawet jego ohydny grymas. Zanim Nicholas wygramolił się zza stołu, Salieri znowu znalazł się w głębi sceny, poza zasięgiem świateł.
- Stanzi... - Nicholas kurczowo złapał się Kitty, która pomogła mu wejść na stół i poprawiła poduszki. Ciężka praca, jaką wykonał na próbach, nad sceną śmierci poszła na marne. Byle jak wypowiedział swoją kwestię, cały czas wpatrując się ponad ramieniem Kitty w spowitą w szarość postać, która oczekiwała w ciemności. Kiedy Nicholas „umarł” i został bez ceremonii pogrzebowej wrzucony do zbiorowej mogiły (jej rolę pełnił materac ukryty za kominkiem), poleżał tam przez kilka chwil, po czym na czworakach wycofał się za kulisy. Dotarł do krzesła przy stoliku z rekwizytami i usiadł na nim, opierając głowę o ścianę.
Oczekiwał zainteresowania i współczucia, dlatego zdziwiło go, że nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nikt poza nim nie mógł wiedzieć, co się działo pod stołem. Później będzie czas, aby im o tym powiedzieć. Nagle poczuł, że jego druga dłoń, a właściwie kciuk, boli go jak diabli. Uniósł ją, lecz w przyćmionym świetle dostrzegł jedynie zarys. Pognał schodami na dół, po drodze mijając Dierdre.
- Uważaj! - zawołała, odsuwając na bok czajnik, z którego unosiła się para.
W jasnym świetle garderoby odkrył, co sprawiało mu ból: pod paznokciem tkwiła wielka drzazga, a skóra wokół była nabrzmiała i zaogniona. Przez chwilę potrzymał palec pod wodą, po czym zaczął się rozglądać za pęsetą. Czasami aktorzy używali jej do doczepiania sztucznych włosów lub brwi. Nie udało mu się jednak znaleźć narzędzia w męskiej garderobie. Zapukał więc do drzwi obok.
- Och... - Rosa wyraziła zaniepokojenie. - Moje biedactwo. Oczywiście, że mam pęsetę. Poczekaj. - Pogrzebała w pudełku. - Czy posmarowałeś to czymś?
- Nie, tylko opłukałem.
- No, jest. - Rosa uniosła pęsetę, wysmarowaną szminką aktorską. - Spójrzmy na to.
Nicholas podał jej kciuk, patrząc z niepokojem na narzędzie.
- Czy nie powinniśmy jej wysterylizować albo coś w tym rodzaju?
- Dobry Boże, Nicholasie. Jeśli chcesz zostać aktorem, będziesz musiał nauczyć się nie przejmować takimi rzeczami.
Nicholas, który po raz pierwszy usłyszał, że gotowość zarażenia się posocznicą jest jedną z bardziej oczywistych cech, jakimi młody aktor powinien się charakteryzować, wzdrygnął się na to zdecydowane zapewnienie.
- Jest - Rosa z zadziwiającą delikatnością wyciągnęła drzazgę, a następnie wygrzebała z torebki brudny różowy plaster i zdjęła z niego połyskującą osłonkę.
- Jak sobie ją wbiłeś? - zapytała, a kiedy usłyszała relację Nicholasa, dodała: - Och... Przesadzasz.
- Nie przesadzam. Był brutalny. - Mówiąc to, Nicholas zdał sobie sprawę, że jego przekonanie o tym słabnie. Chodzi o to, że miła atmosfera normalności w garderobie i fakt, że nikt spośród osób stojących za kulisami nie zauważył niczego podejrzanego, sprawiły, iż Nicholas miał poczucie nierzeczywistości swoich wspomnień. Jednak jedna rzecz była prawdziwa i bardzo realna. - I sprawił porządne lanie Kitty.
- Naprawdę? - Rosa uśmiechnęła się i delikatnie okleiła plastrem kciuk Nicholasa. - Niegrzeczny chłopiec! - Nicholas słusznie uznał, że ta nagana dotyczyła raczej Esslyna niż jego samego, chociaż w zaistniałych okolicznościach wydawała się dość łagodna. - Myślę - ciągnęła Rosa - że się dowiedział o jej romansie.
- Jasna cholera! A ty skąd wiesz?
- Wszyscy o tym wiedzą.
Nicholas usiadł i z poczuciem winy zaczął oglądać swoją pulsującą dłoń. To była jego wina. Gdyby nie powiedział Timowi i Avery’emu, nigdy nie wyszłoby to na jaw. Tyle warte są obietnice Avery’ego. Pewnie Tim też wypaplał. Obaj byli tacy jak cała reszta.
- Dwie stare plotkarskie cioty! - mruknął pod nosem.
- Słucham?
- Tim i Avery.
- No cóż, kochanie - ciągnęła Rosa - jeśli masz takie zdanie o homoseksualistach, chyba wybrałeś niewłaściwy zawód. Myślę, że w każdym zespole na dziesięciu aktorów przypada co najmniej jeden.
Nicholas wpatrywał się w nią z surową miną, bez cienia wdzięczności za opatrzenie palca. Skąd może wiedzieć, co się dzieje w innych zespołach? Opatulona tym swoim satynowym szlafrokiem z liniejącym kołnierzem z czerwonawych strusich piór odgrywa primadonnę, powtarzając kawałki dawnych przedstawień, wlokąc za sobą strzępki splendoru tak sztuczne i kiczowate jak zeszłoroczna lameta. Latimer, pomyślał Nicholas, jest doskonałym miejscem dla niej i dla reszty tych skończonych pozerów i nierobów. Niby przypadkiem wyrzucił z pamięci wcześniejsze objawy uprzejmości: cierpliwość i otuchę okazywaną neoficie, który nie potrafił odróżnić lampy od rampy, pomoc i schronienie ofiarowane, kiedy nagle opuścił dom. Wiedział tylko tyle, że ma już dość tej całej narcystycznej bandy. Zerwał się na równe nogi, co przestraszyło Rosę.
- Chcę zobaczyć zakończenie. Idziesz?
- Raczej nie, kochanie - odpowiedziała Rosa, trzepocząc sztucznymi rzęsami ciężkimi od tuszu. - Już to widziałam.
Za kulisami zebrali się aktorzy w oczekiwaniu na wezwanie do wyjścia na scenę. Nicholas, ostatni w kolejce (Esslyn był już na miejscu), stanął przy cesarzu Józefie.
- Co za noc - powiedział.
David Smy minął ich, niosąc tacę z brzytwą, drewnianym naczyniem na mydło, ręcznikiem i chińską miseczką, z której unosiła się para. Jeden z pomocników wepchnął na scenę wózek Salieriego, a David wyszedł za nim. Odstawił tacę na mały okrągły stolik, wziął do ręki testament swego pana i wycofał się w głąb sceny, Salieri podniósł brzytwę, zrobił krok do przodu, aby znaleźć się w świetle reflektorów i zwrócił się z pasją do widzów:
- Amici cari. Cały jestem słuchem. Jedynie dzięki muzyce wiem, że Bóg istnieje. Jedynie poprzez pisanie muzyki, potrafię go wielbić...
Za kulisami Joyce szykowała się do wyjścia. Tuż za nią Venticelli kręcili się w oczekiwaniu na swoje ostatnie wejście.
- Być oddanym... gotowym na rozkaz... wyczerpanym przez Absolut... w całym tego słowa znaczeniu...
Maureen Troy, chociaż wcale nie żałowała, że zbliża się koniec, poczuła jakby cień rozczarowania, gdyż zdecydowanie podobał jej się ten gość grający makaroniarza. Był w jej typie: wysoki, ciemny, przystojny i wystarczająco dojrzały, aby zagrać ojca dorosłej kobiety. Może jednak wieczór nie będzie totalną klapą. Spojrzenia jej męża rzucane w kierunku Cully Barnaby nie umknęły jej uwadze, więc oboje mogą zabawić się w tę grę. Może mogłaby się dostać za kulisy i się przedstawić.
- ...Teraz sam stanę się duchem. Pozostanę w cieniu, gdy ty z kolei zejdziesz na ziemię...
Z kolei Cully była pod wrażeniem Mozarta. Był oczywiście niedoświadczony, a mimo to jego gra miała w sobie jakąś energię i wielką wrażliwość, a momentami rzeczywisty smutek. Zastanawiał ją ten aktor. Ile miał lat? Czy poważnie myślał o teatrze?
- A kiedy dotknie was potworne poczucie porażki i usłyszycie szyderstwa niedosięgłego, nieczułego Boga, dotrze do was moje imię. Salieri - patron miernot!
- Prawda wyszła na jaw - powiedział Tim, obserwując scenę ze swojej sterowni, Avery uśmiechnął się, a Harold zaczął powtarzać w myśli przemówienie przygotowane na zakończenie przedstawienia premierowego. Tom Barnaby, nadal wyczuwając zbliżający się zamęt, siedział wyprostowany i spięty. W ostatnim rzędzie pan Tibbs całkowicie zagubił się w swoich myślach i wędrował teraz po ciemnym lesie, ścigany przez demony i wyjące wilki,
- I w rozpaczy możecie modlić się do mnie. A ja was rozgrzeszę. Vi saluto.
Esslyn uniósł brzytwę i jednym dramatycznym gestem przeciągnął ostrze przez gardło. Na szyi pozostała jaskrawo czerwona linia. Stał przez chwilę, spoglądając krzywo na ostrze, które niespodziewanie zrobiło się szkarłatne. Zakołysał się w przód, po czym wyprostował się z wysiłkiem. Kucharka wbiegła wesoło, niosąc tacę ze śniadaniem. Salieri zrobił krok w jej kierunku. Spojrzała na niego, jej usta rozwarły się, po czym upuściła tacę i chwyciła go, gdy upadał. Zaczęła krzyczeć. Był to wrzask pełen przerażenia. Krzyczała i krzyczała, i czerwona krew spływała po jej śnieżnobiałej chustce i szarej sukni na deski sceny.
Barnaby na scenie
Barnaby w ciągu kilku sekund znalazł się na scenie. Troy przybiegł tuż po nim.
- Spuśćcie kurtynę! - Dierdre patrzyła na niego niewidzącymi oczyma. - No już! Spuśćcie ją!
Aksamitna kurtyna opadła z charakterystycznym szelestem, zasłaniając makabryczną scenę przed przerażonymi i zszokowanymi widzami. Barnaby spojrzał na żonę. Stała wyprostowana, kompletnie zesztywniała, z pobladłą twarzą i zaciśniętymi oczami. Esslyn, z którego uchodziło życie, zwiesił się na jej szyi w niemalże baletowej pozie umierającego łabędzia.
Troy włożył dłonie pod pachy mężczyzny i opuścił go ostrożnie na podłogę. Barnaby wyszedł przed kurtynę. Nie musiał nawet prosić o ciszę, rozmowy natychmiast ustały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Obawiam się, że wydarzył się wypadek - powiedział spokojnie. - Proszę pozostać na swoich miejscach. Czy na widowni jest lekarz?
Nikt się nie odezwał. Tim włączył górne światło i Barnaby zauważył puste miejsce Harolda oraz ruszające się drzwi przy rzędzie A. Fotel Cully również był wolny. Wszedł za kurtynę, gdzie Troy w poplamionych krwią spodniach klęczał z przekrzywioną na bok głową, uchem niemal dotykając ust Esslyna. Sierżant miał skupioną twarz: zaciśnięte usta i zmarszczone brwi. Usłyszał szmer wydychanego powietrza i poczuł na policzku zimny i niezwykle słaby wydech. Wąska czerwona linia na szyi rozwarła się, a oczy Esslyna stały się szkliste. W chwilę później już nie żył. Nagle rozległ się grzmot, a po nim bębnienie deszczu o dach. Troy się podniósł.
- Co powiedział?
- Zdaje się, że coś jest „do bani”.
- No, dobra. Zabezpiecz wejście dla aktorów, dobrze? Colin, ten w koszuli w kratę, pokaże ci, gdzie to jest. Nikt nie może wejść ani wyjść.
Sierżant odszedł. Barnaby rozejrzał się wokół siebie. Za kulisami stała Rosa, którą mąż trzymał za rękę, oraz gromadka przytulonych do siebie uczniów.
- Erneście, potrzebuję twojej pomocy. Pójdź, proszę, do foyer. Zadzwoń z automatu na posterunek i poinformuj ich o tym, co się stało. Nie pozwól nikomu wyjść. To nie potrwa długo.
- Poszedłbym, ale myślę, że powinienem zostać z Rosą.
- Nie, nie. Zrób to, co mówi Tom. - Rosa z byle jakim makijażem wymalowanym na białym podkładzie wyglądała jak klown. - Nic mi nie będzie, naprawdę.
- Czy mam ich poprosić, żeby przysłali pomoc?
- Będą wiedzieli, co robić.
Ernest, nadal z niepewną miną, opuścił ich. Tymczasem za kulisami zebrała się spora grupa aktorów, a scena opustoszała. Barnaby z ulgą zauważył, że jego żona utraciła już ten potworny lodowaty spokój i łka w ramionach córki. Colin wrócił i Barnaby poprosił go o jakieś pudełko lub plastykowy woreczek i coś do przykrycia ciała. Colin wyjął z pudełka jakiś kabel i złącza elektryczne i podał je inspektorowi, który umieścił je nad brzytwą leżącą obok prawej dłoni Esslyna. Ktoś przyniósł kawałek zasłony. Barnaby ostrożnie stąpając wokół nadal sączącej się krwi, która utworzyła wielką plamę, przypominającą kształtem odwróconą mapę Afryki, przykrył nim ciało. Wzorki na zasłonie - tęcze, balony i bawiące się misie - zupełnie nie pasowały do sytuacji. Barnaby zdjął z tablicy klucz do męskiej garderoby, zbiegł na dół, zamknął ją i oddał klucz Colinowi. Tuż za nim skradał się Harold.
- Sporo zamieszania - powiedział Harold. Wśród zszokowanych i mizernych twarzy jego świeciła świętym oburzeniem.
- Po co to wszystko? - spytał Colin, naśladując gestem zamykanie drzwi na klucz. - To znaczy... stała się rzecz straszna, ale to był wypadek.
- Pewnie masz rację - odpowiedział Barnaby - ale dopóki nie uzyskam jaśniejszego obrazu sytuacji, nie pozostaje nam nie innego, jak zastosować konieczne środki.
- Muszę powiedzieć, że nie rozumiem dlaczego - rzekł Harold. - To całe popisywanie się, rozkazywanie ludziom, zaglądanie to tu, to tam, zamykanie nas. Kim, do diabła, wydaje ci się, że jesteś?
- Właśnie mam zamiar powiedzieć kilka słów do publiczności - ciągnął Barnaby. - Wyjaśnić im, co się dzieje. Chyba nie będziemy musieli ich długo zatrzymywać.
- Na pewno nie powiesz niczego publiczności! - wrzasnął Harold. - Cokolwiek jest do powiedzenia, ja to powiem. To mój teatr. Ja tu rządzę.
- Przeciwnie, Haroldzie - odparł Barnaby, a jego głos zabrzmiał dziwnie obco. - Aż do odwołania ja będę tu rządził.
Minęło pół godziny. Przybyły posiłki. Spisano nazwiska i numery telefonów widzów i wszyscy, poza jedną osobą, opuścili teatr i rozeszli się, aby przekazać wiadomość o tym, co się stało, rodzinie i przyjaciołom. Byli teraz znacznie bardziej podekscytowani niż wtedy, gdy przybyli do teatru. Jak to ujął jeden ze starszych jegomości, zakładając płaszcz, wieczór stał się wyjątkowy pod wieloma względami.
Przed teatrem zebrała się grupka zaniepokojonych rodziców uczniów, którzy przyszli, aby po przedstawieniu zabrać ich do domów. Jednemu z nich pozwolono wejść i towarzyszyć dzieciom podczas przesłuchania, które odbywało się w damskiej garderobie. Spisano numery rejestracyjne pojazdów stojących na parkingu i na sąsiadujących ulicach. Przed głównym wejściem, w strugach deszczu, ustawiono policjanta. Inny funkcjonariusz znajdował się na scenie, gdzie rozsiadł się na tronie cesarza Józefa.
W barku Dierdre próbowała przekonać ojca do wypicia odrobiny kawy. Kiedy po raz pierwszy po opuszczeniu kurtyny wymknęła się do niego, na widok jego oczu i gestykulacji ogarnęło ją przerażenie. Trzęsącymi się nogami bębnił jak spłoszony koń. Osoby, które siedziały obok, różnie na niego reagowały: niektóre go ignorowały, inne spoglądały ze współczuciem albo, tak jak nastolatkowie z tego samego rzędu, śmiały się. Zapłakanej i nadal bladej po przeżytym szoku Dierdre udało się powoli doprowadzić ojca do stanu względnego spokoju. Teraz potrząsał i obracał kubkiem, wylewając jego zawartość na kanapę. Dierdre przemawiała do niego łagodnie i uspokajająco, lecz on wpatrywał się w coś poza jej plecami. Właśnie zaczął wydawać z siebie jakieś buczące dźwięki, gdy otwarły się drzwi i wszedł młody człowiek o rudych, szczeciniastych włosach i szczupłej twarzy o ostrych rysach. Miał na sobie sportową kurtkę i potwornie poplamione spodnie.
- Czy pani Tibbs? Inspektor chce zamienić z panią kilka słów.
- Przykro mi - odparła Dierdre - ale nie mogę zostawić ojca samego.
- Myślę, że nie ma pani wyboru.
- Och! - Dierdre wstała z wahaniem. Zastanawiała się, czy mogłaby porozmawiać z policjantem w barku, ale po chwili zdała sobie sprawę, jak głupi był to pomysł. Teraz gdy ojciec się trochę uspokoił, ostatnią rzeczą, której by sobie życzyła, były pytania, przywołujące atmosferę sztuki.
- Może... mógłby pan z nim zostać?
- Przykro mi. - Troy przytrzymał otwarte drzwi, dodając: - Nic mu nie będzie.
Zamknął drzwi i poprowadził ją na dół.
Dierdre poczuła się trochę lepiej, kiedy po wejściu do damskiej garderoby okazało się, że inspektorem jest Tom. Spytała, czy długo to potrwa, gdyż bardzo jej zależy, aby jak najszybciej odwieźć ojca do domu.
- Ani minuty dłużej niż to konieczne, Dierdre. Ale im szybciej wyjaśnimy tę sprawę, tym lepiej. Jestem pewny, że będziesz chciała nam pomóc.
- Och... oczywiście. Ale po prostu nie rozumiem, jak coś takiego mogło się wydarzyć. Podczas prób wszystko doskonale wychodziło.
- Kiedy dokładnie dziś wieczorem sprawdziłaś rekwizyty?
- Jak tylko przyszłam. Myślę, że około dwadzieścia po siódmej.
- Czy wtedy taśma była na swoim miejscu?
- Oczywiście. W przeciwnym razie... - Przerwała i spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami. - O, Boże... chyba nie myślisz...? - W jej oczach przerażenie mieszało się z niedowierzaniem. - Nie możesz...
- Co się według ciebie mogło stać?
- Cóż... Może się przetarła albo przerwała.
- Obawiam się, że nie. W ogóle jej nie było.
- O, Boże - jeszcze raz powtórzyła i ukryła twarz w dłoniach. Po chwili uniosła głowę. - Kto u licha mógł zrobić coś tak potwornego?
Barnaby odczekał chwilę, po czym zapytał:
- Gdzie znajdowała się taca z brzytwą?
- Na stoliku z rekwizytami. Na jego brzegu, żeby nie przeszkadzała. Tylko jeden raz pojawia się na scenie. Na samym końcu.
- A za kulisami jest dosyć ciemno?
- Tak. Oczywiście trochę światła dociera ze sceny, chociaż dekoracje dużo zasłaniają. W moim kącie mam lampę stołową, żeby widzieć taśmy z nagraniami i wskazówki dotyczące oświetlenia. Nie musiałam ich dzisiaj dawać. Tim robił wszystko po swojemu. Odgrażał się od lat, ale nikt nie sądził, że to kiedykolwiek zrobi.
- Czy widziałaś dzisiejszego wieczoru, żeby ktoś dotykał tacy lub czegoś, co się na niej znajdowało? - Dierdre przecząco pokręciła głową. - A może kręcił się w pobliżu ktoś, kto nie powinien?
- Nie. Ale nawet gdyby tak było, nie mogłabym tego stwierdzić. Amadeusz ma przeszło trzydzieści scen. Nie ma ani chwili na wytchnienie. Aha, była tam oczywiście Kitty, I Nicholas. Usiadł na chwilę po swoim ostatnim zejściu.
- Najpierw opowiedz mi o Kitty.
- No, cóż... Na pewno widziałeś, co się stało w drugim akcie. Nie wiem, jak to wyglądało z widowni...
- Dość brutalnie.
- Chciałam przerwać całe przedstawienie, ale Colin się nie zgodził. Kiedy Kitty zeszła ze sceny, ledwie stała. Posadziłam ją przy stoliku. - Spostrzegłszy w spojrzeniu Barnaby’ego wzmożoną czujność, Dierdre szybko dodała: - Ale nie została tam. Zeszłam na dół do garderoby po coś do picia i aspirynę dla niej...
- Jak długo cię nie było?
- Kilka minut. Najpierw nie mogłam znaleźć aspiryny... potem nie mogłam zdjąć zakrętki... później musiałam umyć kubek. No i wpadłam w panikę. Możesz sobie to wyobrazić. - Barnaby kiwnął głową. - Kiedy wróciłam, Kitty już nie było. Znalazłam ją w toalecie.
- Jak zareagowała na to, co się stało?
- Była bardzo zła. Wściekła. Strasznie klęła, a potem powiedziała: „Jeśli jeszcze kiedykolwiek mnie dotknie...”. - Dierdre przerwała. Rozejrzała się po stojących w pomieszczeniu butelkach i słoikach, pretensjonalnych bukietach, spojrzała też na kartę „Na szczęście”, przedstawiającą czarnego kota, który najwidoczniej całkowicie zawiódł pokładane w nim nadzieje. - Przepraszam... Nie pamiętam, co jeszcze powiedziała.
- Dierdre. - Dziewczyna utkwiła wzrok w słoiku z kawą, pojemniczku na słodzik i opakowaniu mleka w proszku. - Spójrz na mnie. - Rzuciła na niego bojaźliwe, niemal błagalne spojrzenie. - Nie zajmujemy się tutaj jakimś kawałem.
- Nie...
- Więc co powiedziała pani Carmichael?
Dierdre przełknęła ślinę i wzięła głęboki wdech.
- „Jeśli jeszcze kiedykolwiek mnie dotknie...” - Pozostałą część zdania wypowiedziała szeptem.
- Mów głośniej!
- „...zabiję go”. Ale ona nie mówiła tego serio. Wiem, że tak nie myślała. Ludzie często tak mówią, prawda? Matki do dzieci na ulicy. Ciągle się to słyszy. To nic nie znaczy. I chyba martwiła się o dziecko. Mocno się uderzyła.
- Dokąd poszła, kiedy opuściła toaletę?
- Z powrotem za kulisy. Joycey czekała, żeby nałożyć jej sztuczny brzuch udający ciążę. Ja przyszłam za nią. Nie podchodziła więcej do stołu, jestem pewna.
- Czy wiesz, dlaczego Esslyn zachował się w taki sposób?
- Nie, nie rozumiem tego. Do przerwy było z nim wszystko w najlepszym porządku.
- Nie doszły do ciebie jakieś plotki?
- Plotki? Na jaki temat?
- Może... o innym mężczyźnie?
- Och, nie. Nie sądzę. Przecież Kitty jest w ciąży.
Że też musiałem ich dziś spotkać, pomyślał sierżant Troy, kładąc długopis na notesie pożyczonym od policjanta pełniącego służbę na ulicy. Najpierw tego staruszka na górze, zawodzącego na pół miasta, a teraz jego córeczkę o obwisłym tyłku, która najwyraźniej wierzy, że jeśli ma się dzieciaka w brzuchu, to jest to równoznaczne z wywieszeniem sobie na szyi tabliczki z napisem: WSTĘP WZBRONIONY. Tymczasem, zgodnie z jego wiedzą i praktyką kobieciarza, jest to jedyny czas, kiedy kobieta może prowadzić dom otwarty, nie ponosząc żadnych kosztów. Zakrył usta wierzchem dłoni, aby ukryć mimowolny ironiczny grymas.
- Zakładając że ktoś celowo zdjął taśmę, czy domyślasz się, jak mogło do tego dojść? - Twarz Dierdre wyrażała ogromne skupienie, więc Barnaby dodał: - Nie śpiesz się.
- Po prostu nie wiem. Była taka ostra... - Nagle przed oczami stanął jej obraz szybkich i wprawnych palców Davida, owijających brzytwę.
- O co chodzi?
- O nic. To znaczy... była tak niebezpieczna, że nie można było tego zrobić w ciemności. I chociaż kulisy i scena były rzęsiście oświetlone do czasu podniesienia kurtyny, nie mogło to być zrobione w tym czasie, bo ktoś mógłby zauważyć.
- Kto przyszedł pierwszy po tobie?
- Colin i David.
- Powiedziałaś im, że sprawdziłaś rekwizyty?
- Powiedziałam Colinowi.
- Skoro byli razem, to znaczy, że powiedziałaś im obu. - Dierdre znowu zapatrzyła się na mleko w proszku. - Czy pamiętasz, kto przyszedł po nich?
- Trudno powiedzieć. Jakieś sześć osób przyszło w tym samym czasie. Rosa i Everardowie... i Boris. Wszyscy uczniowie byli na miejscu pół godziny przed początkiem.
- Pytał cię ktoś, czy zrobiłaś przegląd rekwizytów? - Barnaby zdawał sobie sprawę z faktu, że to pytanie raczej nie miało większego sensu. Ostatnią rzeczą, jaką zrobiłaby osoba, która ściągnęła taśmę z brzytwy, byłoby zwracanie na siebie uwagi. Ale pomimo to czuł, że pytanie należy postawić. Dierdre zaprzeczyła ruchem głowy. - Czy opuszczałaś w tym czasie scenę i kulisy?
- Tak. Zeszłam do garderoby, żeby ogłosić kwadrans do przedstawienia, potem przyprowadziłam uczniów z barku, no i wyszłam, żeby przywitać ojca. To było tuż przed ósmą. Spóźnił się. - Przypomniawszy sobie o ojcu, uniosła się z krzesła. - Czy to wszystko? Czeka na mnie, rozumiesz...
- Za chwileczkę. - Dierdre niechętnie usiadła. - Czy lubiłaś Esslyna?
Przez krótką chwilę wahała się, po czym odpowiedziała:
- Nie.
- Czy masz jakiekolwiek podejrzenia, kto mógł to zrobić?
Tym razem odpowiedziała bez wahania:
- Nie mam pojęcia. Prawdę mówiąc, myślę, że nikt go za bardzo nie lubił, ale nie zabija się kogoś tylko dlatego, że się go nie lubi, prawda?
W stwierdzeniu tym nie było cienia beztroski. Było ono przepełnione takim niepokojem, jakby Dierdre szukała zapewnienia, że policja dopuściła się szokująco błędnej interpretacji i że taśma sama się odkleiła i zniknęła. Barnaby nie odpowiedział. Rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili pojawiła się w nich głowa policjanta, który pilnował zwłok.
- Przyjechał doktor Bullard, panie nadinspektorze.
Tymczasem na zapleczu sceny aktorzy, chociaż nadal wstrząśnięci, zaczynali stopniowo dochodzić do siebie. Naturalnie niektórzy szybciej, inni wolniej. Ściszone szepty ustąpiły już miejsca pełnym powagi spojrzeniom i nabożnym gestom. Wszelkie przemyślenia i sugestie wysuwano z pewną nieśmiałością i powagą z szacunku dla żałoby Kitty.
Nie żeby jakoś szczególnie rzucała się ona w oczy. Kitty siedziała na stole, wpatrując się ze złością w Rosę i z irytacją stukając stopą. Pierwsza pani Carmichael cały czas szlochała. Jej makijaż się rozmył i przypominał Turnerowski zachód słońca. Można by pomyśleć, że to ona, a nie Kitty, została wdową, aczkolwiek (jak to ujął Clive, szepcząc na stronie Donaldowi) bardziej wdową Twankey. Ernest, który mógł już dawno pójść do domu, pozostał przy niej. Joyce, ubrana w płaszcz męża, siedziała, trzymając córkę za rękę. Jej zakrwawiony kostium znajdował się za parawanem wraz ze zniszczoną sukienką Cully. Dziewczyna owinęła się kawałkiem kremowego muślinu, który znalazła w kontenerze na odpadki. Nicholas, który nie mógł oderwać od niej oczu, pomyślał, że wygląda jak cudowne wcielenie Nefretete.
Wszyscy zostali szybko i sprawnie przeszukani. Chociaż było to błyskawiczne, beznamiętne badanie, jakie każdy przechodzi na lotnisku, Harold poczuł się urażony i zagroził, że napisze w tej sprawie do deputowanego z jego okręgu.
- Nawet jeśli jakiś człowiek był na tyle głupi, że podciął sobie gardło - krzyczał oburzony - nie rozumiem, co, do diabła, policja spodziewa się znaleźć, narażając moich ludzi na tę uwłaczającą procedurę.
Nikt z jego ludzi nie miał właściwie nic przeciwko temu, chociaż wszyscy byli jednakowo zdziwieni koniecznością poddania się takim czynnościom.
- Naprawdę nie rozumiem - powiedział Bill Last (jeszcze do niedawna Van Swieten) - dlaczego zamknęli męską garderobę. Zostawiłem tam kluczyki do samochodu. Portfel. Wszystko.
- Właśnie - zgodził się z nim Boris, nałogowy palacz, który rozpaczliwie potrzebował papierosa.
- A ja nie rozumiem, dlaczego chcą rozmawiać z nami wszystkimi - uskarżał się Clive Everard. - To nie my jesteśmy odpowiedzialni za rekwizyty. To z pewnością wina Dierdre. Zdjęła z jakiegoś powodu taśmę, a potem zapomniała ją nałożyć.
- To dla niej typowe - rzucił jego brat.
- To wcale nie jest dla niej typowe - powiedział rozgniewany David Smy. - Dierdre jest w tym, co robi, bardzo kompetentna.
- Racja! - poparł go Nicholas.
Kitty, która właśnie zauważyła Dierdre odprowadzaną przez Troya, powiedziała:
- A jednak była tam cholernie długo. Powiedziałabym, że wygląda to dosyć obiecująco.
- Co za nieprzyjemna uwaga - oburzył się Avery. - Prawdę mówiąc, myślałem, że nieszczęścia powinny ujawnić to, co w nas najlepsze.
- Nie może się ujawnić coś, czego nie ma - odparł jeden z Everardów.
- Świnia! - powiedziała Kitty.
Wszyscy, z wyjątkiem jednej osoby, pomyśleli, że byłoby jednak dobrze, gdyby się okazało, iż to Dierdre była po prostu nieuważna. Sprawa rozwiązana. I to w sposób dość wygodny dla wszystkich. Wszystko w najlepszym porządku. Mogliby się przebrać i pójść do domu.
Jednak nie miało się tak stać. Harold, zaaferowany, nie mogąc pogodzić się z przymusowym uwięzieniem, cały kipiał urażoną dumą.
- Właśnie zapytałem umundurowanego półgłówka w foyer - zaczął - dlaczego jesteśmy wszyscy traktowani w taki tyrański sposób i dlaczego zakazano nam wstępu do połowy mojego teatru. Nie był skłonny do udzielenia najmniejszej nawet pomocy. Mamrotał coś na temat zabezpieczenia miejsca w takich wypadkach, a kiedy spytałem, w jakich wypadkach, powiedział, że powinienem zamienić kilka słów z nadinspektorem. „Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, mój panie”, odparłem. Tom jest w tej chwili na scenie - ciągnął, patrząc z wyrzutem na Joyce - z jakimś zupełnie obcym człowiekiem, który odcina, od-ci-na, kawałek tego przepięknego wzorzystego płaszcza. Do tego jeszcze Joyce zniszczyła swój kostium. Możecie sobie wyobrazić, jakie będą moje koszty.
- Taki jest show-biznes - wymamrotał Tim. - Zaczynasz wieczór Mozartem, kończysz Zmierzchem bogów.
- Kiedy zapytałem Toma, co wyprawia, kazał mi zejść tutaj i czekać z innymi. A ten wstrętny typek z rudymi włosami właściwie siłą sprowadził mnie na dół. Jeśli istnieje coś, czego nie potrafię znieść, to jest to arogancja. - Harold spojrzał na pełne niedowierzania twarze zebranych i zaskoczony wyglądem jednej z nich zakończył swoją wypowiedź: - A co się do diabła stało Rosie?
Nad ich głowami Jim Bullard przykucnął przy ciele, a Barnaby przyglądał mu się tak jak wiele razy w minionych latach.
- Hm... cóż... przyczyna śmierci jest oczywista. Sekcja zwłok nie jest tym razem potrzebna.
- To jasne.
- Niebywałe. Poderżnąć sobie gardło na oczach całej teatralnej widowni. Wiem, że aktorzy to ekshibicjoniści, ale są jakieś granice. Przynajmniej nie ma wątpliwości co do godziny śmierci. Brał coś?
- Nic o tym nie wiem.
- No dobra, badanie wykaże. - Podniósł się, strzepnął kurz z kolan i zamknął torbę. - Mogą go zabierać.
- Mam problem ze znalezieniem jakichś techników, którzy by się tym zajęli. Davidson jest na swoim masońskim obiedzie, Fenton wyjechał na Seszele...
- O! - zdziwił się doktor Bullard. - Niektórym to się wiedzie. Życzę powodzenia.
- Jim, zanim pójdziesz, mógłbyś rzucić okiem na pana Tibbsa. Jest ojcem tej dziewczyny, która właśnie wyszła. Jest na górze w barku.
- Co z nim?
- Jest umysłowo chory. Myślę, że to, co się dzisiaj stało... no wiesz... mogło wyprowadzić go z równowagi. Był bardzo pobudzony.
- W porządku. Zajrzę do niego, ale nie mam ze sobą niczego, co mógłbym mu dać. Lepiej skontaktuj się z jego... Boże! A to co do diabła?
Straszny krzyk. Potworny lament przeszył powietrze, po czym usłyszeli tupot biegnących stóp i poprzez otwarte drzwi. zobaczyli pędzącą w kierunku foyer Dierdre.
Na dworze nadal padało. Krople deszczu były tak lodowate, że przeszyłyby najcieplejsze odzienie, a co dopiero cienką letnią koszulę i bawełniane spodnie (lnianą marynarkę zostawił). Wybiegłszy na ulicę, Dierdre wpadła na młodego policjanta w pelerynie, który mókł na deszczu. Złapał ją za ramię.
- Przepraszam. Nikomu nie wolno wychodzić...
- Tom już ze mną skończył. To znaczy nadinspektor. Czy widział pan starszego człowieka? - Niewielka grupka ludzi stojących ponuro po przeciwnej stronie ulicy ożywiła się na jej widok. - Taki z siwymi włosami... Proszę... - Uczepiła się policjanta rozpaczliwie, na jej policzkach mieszały się ze sobą deszcz i łzy. - Jest chory.
- Prześliznął mi się przed kilkoma minutami. Wybiegł bez płaszcza, właściwie bez niczego.
- O Boże...
- Pobiegł Carradine Road. Proszę poczekać. Skontaktuję się...
Lecz jego słowa trafiły w próżnię, gdyż Dierdre już pobiegła. Zobaczył ją po chwili, jak pędziła w przemokniętej sukience po świecącej mokrym asfaltem ulicy. Jej twarz wydawała się blada i rozmazana w zielonej poświacie sygnalizacji drogowej. Po chwili znikła.
Następną przesłuchiwaną osobą była Rosa. Odprowadzona przez Ernesta aż pod drzwi garderoby, opadła na krzesło naprzeciwko Barnaby’ego otulona jasnoczerwonymi piórami.
- Możesz mnie zapytać o wszystko, Tom - płakała, a jej głos, chociaż śmiały, był pełen smutku. - Dosłownie o wszystko.
- Dziękuję - odparł nadinspektor, który miał właśnie taki zamiar, - Czy przychodzi ci do głowy ktoś, kto mógłby chcieć zrobić krzywdę twojemu eks-małżonkowi?
- Zupełnie nie! - odpowiedź padła natychmiast, lecz wyraz twarzy, który jej towarzyszył, dawał do zrozumienia, że szybkość, z jaką jej rozmówca przeszedł do sedna sprawy, była oznaką braku finezji. - Wszyscy lubili Esslyna.
Barnaby uniósł krzaczaste brwi. W jego oczach pojawił się błysk, łączący w sobie złośliwość i rozbawienie jednocześnie, jego wyraz twarzy sugerował, że rozumie on jej potrzebę mówienia w tej chwili takich rzeczy, lecz teraz, kiedy zostały już one wypowiedziane, liczył na to, że mogliby przejść od ceremoniału do sedna sprawy. Może nawet przyjrzeć się nieco prawdzie.
- To znaczy - ciągnęła Rosa, przyjmując propozycję - tak ogólnie. Oczywiście był strasznie nieszczęśliwy.
- Tak?
- To Kitty, rozumiesz? - Jej spojrzenie było sugestywne, chociaż niejednoznaczne, tak jakby w sposób zawoalowany uznawała winę Kitty. - Mariage de convenance nigdy nie jest dobrym początkiem, prawda? No i oczywiście, kiedy już poczuła, że go złapała, zaczęła zabawiać się na boku.
- Z kim?
- Nie powinnam tego mówić.
- Rozumiem.
- David Smy.
- O Boże.
- Oczywiście to może być tylko plotka.
- Dziecko jest Esslyna?
- Tak wszyscy przypuszczaliśmy. - Doskonale położyła nacisk na czasownik. - Biedna kruszynka.
Barnaby zmienił taktykę, przyjmując celowo bardziej poważny ton głosu.
- Jak się czułaś po rozwodzie?
Poza, jaką przybrała Rosa, gdzieś znikła. Jej naga twarz z zarumienioną cerą wyglądała pospolicie. Wydawała się osaczona. I starsza.
- Naprawdę nie widzę... Jaki to ma z tym związek? - Wzięła głęboki wdech i wyglądało na to, że stara się zapanować nad emocjami.
- Chodzi mi po prostu o tło.
- Tło czego?
- Nigdy nie wiadomo, co może okazać się przydatne.
Rosa zawahała się, a jej piórka zadrżały, Barnaby zdawał sobie sprawę z jej kłopotliwego położenia. Każda z osób, które będzie przesłuchiwał, znajdzie się w takiej sytuacji. Po raz pierwszy wszystkie osoby związane ze śledztwem (bo miał pewność, że będzie to śledztwo) były mu znane, a historię ich obecnych i dawniejszych związków jeszcze lepiej znała jego żona. W tej sytuacji wszystkie zazwyczaj stosowane wybiegi, wykręty, niewinne i poważne kłamstwa, półprawdy i celowe próby wyprowadzenia go w pole były od razu podejrzane. Miał przewagę. Chociaż raz.
- Jeśli mam być zupełnie szczera... - przerwała, kładąc palec na nosie, jakby sprawdzała, czy nagle nie zaczął rosnąć.
- Tak? - mruknął Barnaby-Geppetto.
- Początkowo byłam zła. Bardzo zła. Uważałam, że popełnia wielki błąd. Ale kiedy było już po wszystkim, zmieniłam nastawienie. Zrozumiałam, że... po raz pierwszy od wielu lat... jestem wolna. - Szeroko rozpostarła ramiona, niemalże strącając kwiaty Harolda. Wzrokiem omiotła daleki horyzont - Wolna! - powtórzyła.
- Mimo to szybko ponownie wyszłaś za mąż.
- Ach... - W jej oczach pojawiła się nieufność, z fałszywą skromnością opuściła wzrok na podłogę. - Miłość wszystko zwycięża.
Znowu wrócili do świata fantazji, zauważył Barnaby, lecz nie naciskał jej. Na razie. Tym bardziej że jej fantazje wiele mówiły. Powtórzył swoje pierwsze pytanie.
- No cóż, nie znam nikogo, kto chciałby zabić Esslyna, ale Nicholas zszedł na dół tuż przed końcem przedstawienia. Miał drzazgę w palcu i powiedział, że Esslyn próbował go zabić! - Barnaby przyjął to dramatyczne oświadczenie z drażniącą samokontrolą. - Pod stołem - ciągnęła Rosa. W scenie z Requiem. I że już wcześniej zranił mu rękę.
- Och - westchnął Barnaby, a po chwili dodał, wyraźnie ją rozczarowując: - Czy moglibyśmy wrócić do brzytwy? Czy widziałaś, żeby ktoś, kto nie powinien, dotykał ją albo ruszał tacę?
- Nie. I mogę wam powiedzieć dlaczego. - Spojrzała na obu mężczyzn z wielką powagą. - Kiedy gram... kiedy jestem w tym stanie wielkiego skupienia, w które musimy umieć wchodzić, jeśli przedstawienie ma się powieść, niczego nie widzę - niczego poza tym, co jest niezmiernie istotne dla mojej roli.
- Nawet jeśli nie masz żadnego tekstu do wygłoszenia? - spytał Barnaby z kwaśną miną.
- Zwłaszcza wtedy. Jeśli nie wypowiadasz żadnej kwestii, gra jest jedyną rzeczą, która może wyrazić emocje.
- Rozumiem. - Barnaby skinął głową, dorównując jej powadze. Niewzruszony Troy zapisał w pożyczonym notatniku: „Nie zauważyła niczego podejrzanego przy stoliku z rekwizytami”. - O której przybyłaś do teatru, Roso?
- Pół godziny przed rozpoczęciem przedstawienia. Poszłam prosto do mojej garderoby i nie opuszczałam jej aż do mojego pierwszego wejścia, dziesięć minut po początku aktu pierwszego.
Barnaby ponownie kiwnął głową, po czym, nic nie mówiąc, z roztargnieniem zaczął bębnić palcami o oparcie fotela. Po kilku chwilach Rosa z zażenowaniem wstała z krzesła. Troy, dla którego ta technika szefa nie była niczym nowym, czekał na jego kolejny ruch.
- Roso - Barnaby zebrał się w sobie i pochylił do przodu. - Jestem przekonany, że wcale nie powitałaś z radością wolności, którą dawał ci rozwód, i nie życzyłaś Esslynowi szczęścia w jego nowym związku. Wprost przeciwnie, walczyłaś, by twoje małżeństwo z nim przetrwało, i znienawidziłaś go w chwili, gdy cię porzucił.
Rosa krzyknęła i zakryła dłonią swoje wymalowane jak u klowna usta. Ręce jej się trzęsły, a po twarzy spływała strużka potu. Barnaby usiadł wygodnie i patrzył, jak aktorskie oszustwo pod wpływem ujawnionej prawdy ustępuje miejsca zwątpieniu i dziecinnej konsternacji.
- Masz rację... - Kiedy to powiedziała, prawie poczuła ulgę. Przez długą chwilę stała, milcząc, a kiedy zaczęła mówić, kilkakrotnie przerywała i zaczynała na nowo, wczuwając się w nastrój. - Myślałam, że to minie... Zwłaszcza kiedy powtórnie wyszłam za mąż. Przecież Ernest jest taki dobry. Ale to trwało... zżerało mnie... Chciałam mieć dziecko, rozumiesz? Wiedział o tym... Odmówił mi. Wyperswadował. A potem dał je Kitty. - Wyjęła chusteczkę i wytarła twarz. - Ale to zadziwiające, Tom - tak czuję, naprawdę - zadziwiające, że cała ta nienawiść znikła. Czy to nie przedziwne? Jakby ktoś wyciągnął korek z wanny i pozwolił, żeby woda spłynęła. To wydaje się niemożliwe, prawda? Że coś tak silnego, co zatruwa ci życie, może po prosu zniknąć. Jak zaczarowane.
Po chwili ciszy, podczas której Barnaby zastanawiał się nad doskonałym motywem Rosy, dal jej znak, że może odejść. Stała przez chwilę w drzwiach i pomimo jej taniej, krzykliwej podomki i szalonego makijażu wcale nie wyglądała śmiesznie. Zdawała się poszukiwać w myślach jakiegoś słowa na zakończenie, być może czegoś, co złagodziłoby jej wcześniejszą cierpkość. W końcu, niemalże jakby jej własna pamięć ją zaskoczyła, powiedziała:
- Spędziliśmy razem młodość.
Później Barnaby przesłuchał Borisa, który drżał i gubił się w zeznaniach, aż sierżant Troy, z czystej litości, zaproponował mu papierosa. Boris utrzymywał, że nie widział nikogo, kto w trakcie wieczoru dotykałby brzytwy, i nie potrafił wyobrazić sobie, dlaczego ktoś mógłby chcieć zabić Esslyna. Wszyscy pozostali aktorzy grający niewielkie partie mówili to samo. Każdemu, kto wracał po przesłuchaniu na zaplecze sceny, towarzyszyły ataki furii Harolda, który protestował przeciwko skandalicznemu odwróceniu naturalnej hierarchii ról.
Po jakimś czasie zjawił się jeden z techników kryminalistycznych, a tuż po nim Colin Davidson, przedwcześnie ściągnięty ze swoich masońskich obrzędów. Po krótkiej naradzie przeszli do swoich rutynowych czynności na miejscu zbrodni. W pierwszej kolejności zajęli się męską garderobą, którą po zbadaniu udostępnili aktorom. Cully zabrała matkę do domu, ciało Esslyna odwieziono do okręgowej kostnicy, a Barnaby wezwał Everardów.
Clive i David zjawili się jak gdyby nigdy nic, podekscytowani czekającym ich przesłuchaniem, ciągnąc za sobą opary schadenfreude. Nadal byli ucharakteryzowani, tak że ich cera miała szczególny herbaciany kolor. Barnaby zdecydował się, by przesłuchać ich razem, znając ich skłonność do wzajemnego podpuszczania się i ujawniania coraz bardziej niedyskretnych i pikantnych rewelacji. Zjawiwszy się przed nadinspektorem, zanim usiedli, kilkakrotnie ostrożnie obeszli dwa krzesła, pusząc się i terkocząc jak para kazuarów. Wpatrywali się świdrującym wzrokiem w sierżanta Troya i jego notes, on zaś śmiało, choć nerwowo odwzajemnił to spojrzenie.
Sierżant uznawał mężczyzn, którzy byli mężczyznami, i kobiety, które przyjmowały bycie kobietą z zadowoleniem. Teraz siedziała przed nim para, której w żaden sposób nie potrafił określić. Zawsze szczycił się tym, że potrafi na kilometr wyczuć pedała, ale tym razem nie mógł rozgryźć tego dziwacznego duetu. Pomyślał, że prawdopodobnie we wczesnej młodości zostali wykastrowani. Ustaliwszy to, od razu się uspokoił. Po chwili po raz kolejny usłyszał pytanie Barnaby’ego, czy przychodzi im do głowy ktoś, kto chciałby w jakiś sposób skrzywdzić denata. Sierżant przewrócił kolejną kartkę w swoim notesie.
- No cóż, Tom - zaczął Clive Everard, biorąc głęboki wdech. - Mówiąc prawdę, mniej czasu zabrałoby wymienienie osób, które mu nie życzyły źle. Nie przychodzi mi do głowy nikt z zespołu, kto nie miałby z Esslynem jakichś zatargów w przeszłości i nic mu się z tego powodu nie stało.
- Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- Och! Jeśli chodzi ci o szczegóły... - Wymienili pełne złośliwości spojrzenia. - Można by zacząć od Dierdre. Esslyn opowiadał tę cudowną historię w garderobie...
- Bardzo komiczną...
- O jej ojcu...
- Wszystkich rozśmieszył...
- I nagle ona stanęła w drzwiach. Na pewno słyszała, jak Esslyn powiedział o jej ojcu, że jest zdziecinniały...
- I taki oczywiście jest.
- Ale myślisz, że ona przyznałaby, że tak jest? Powiedziałaby, że jest roztargniony... albo zagubiony... kiepsko się czuje...
- Kiepsko się czuje - zarechotał Donald. - Cóż więc bardziej naturalnego niż próba odwzajemnienia się? Ojej... Nikogo nie oskarżam. - Nie wydawał się skruszony, był raczej rozbawiony, gdy dodawał: - Ale kto miałby lepszą sposobność?
- Czy to się stało wtedy, gdy ogłaszała, że zostało piętnaście minut do przedstawienia? - spytał Barnaby, przypominając sobie smutną minę Dierdre, gdy zobaczył ją za kulisami.
- Zgadza się. Chciałbyś usłyszeć tę historię? - grzecznie zapytał Clive.
- Nie - odparł Barnaby. - Czy ktoś jeszcze? - A po chwili, gdy wydawało się, że z przyjemnością rozważają wiele innych możliwości, dodał: - A Nicholas?
- Aaa... słyszałeś o tym małym spięciu. No więc... Esslyn właśnie dowiedział się, że jego słodka żoneczka ma romans.
- I obawiam się - mruknął Donald, spoglądając z żalem na sierżanta Troya - że to raczej nasza wina.
- Nie sądziliśmy, że zareaguje w taki sposób.
- Broń Boże!
- Chodzi mi o to, że jego samozadowolenie jest legendarne.
- Niewątpliwie.
- Wiec z kim miałaby mieć ten romans?
- No więc, słyszeliśmy od Rosy, której powiedział o tym Boris, który dowiedział się od Avery’ego, który usłyszał to od Nicholasa, że to był David Smy.
- A skąd się dowiedział Nicholas?
- O Boże... widocznie ich widział! - zawołał Donald. - Dymali się, aż wióry leciały, w sterowni oświetlenia.
Barnaby pomyślał, że to dziwne. Jemu samemu nie przyszłoby do głowy, że Kitty, której ujmujący wygląd maskował, czego był pewien, wyrachowaną i obłudną naturę, mógłby spodobać się dość nijaki David. Chociaż, jeśli szukała odmiany, nikt nie mógłby bardziej różnić się od Esslyna.
- A ponieważ był naszym przyjacielem - powiedział Donald, wijąc się nadskakująco - pomyśleliśmy, że powinien wiedzieć.
- Więc mu powiedzieliśmy.
- W połowie przedstawienia? - Nie trzeba dodawać, skąd Barnaby dokładnie wiedział, kiedy to zrobili. Akt drugi mówił sam za siebie.
- No cóż, wiesz jakim jest... był zawodowcem. Nic go nie peszyło. Albo tak nam się wydawało.
- No i, mój Boże... jaki osiągnęliśmy skutek!
- Widzisz, nie wzięliśmy pod uwagę jego próżności. Jest jak Harold. Wyobraża sobie, że jest księciem... albo królem. A Kitty należała do niego. Nikt nie mógł jej dotknąć...
- Obraza majestatu.
- Zrobił się blady, prawda Clive?
- Zupełnie blady.
- A w oczach pojawił się błysk. To było przerażające. Poczułem się jak posłaniec w jakiejś greckiej sztuce.
- Kiedy tam posłaniec przynosi złą wiadomość, od razu wyprowadzają go i zarzynają.
- Złapał mnie za rękę, jeszcze mam ślady, sam zobacz... - Donald podwinął rękaw. - I spytał kto...
- Powiedział tylko jedno słowo: kto.
- A kiedy spojrzałem na jego twarz, a potem na swoją rękę, pomyślałem: nie mam zamiaru być osobą, która powie mu, kto to jest.
- Przyjaźń też ma swoje granice.
- Oczywiście - powiedział Barnaby, ignorując mdłości i uśmiechając się zachęcająco. - Więc...?
- Więc powiedziałem - ciągnął Donald - że lepiej zapytać Nicholasa. Ale zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej...
- Zanim którykolwiek z nas zdążył cokolwiek powiedzieć...
- Wyleciał jak burza. I już nie miałem okazji dodać: „On wie kto”,
- I kiedy zeszliśmy do garderoby, zorientowaliśmy się, że Esslyn źle zrozumiał i pomyślał, że to właśnie Nicholas jest tym kimś!
- I nie chcieliście go wyprowadzić z błędu?
- Garderoba była pełna - w głosie Clive’a dało się zauważyć przyganę, jeśli nie zgorszenie. - Czy chciałbyś, żeby wszyscy dowiedzieli się o twoich sprawach?
Nawet Troy, tak obojętny w swej roli pomocnika, że czasami podejrzani sądzili, iż zapadał w sen zimowy, parsknął nerwowym śmiechem, widząc ten zdumiewający przykład dwójmyślenia. Everardowie odwrócili się i spojrzeli na niego uważnie, a Clive zapytał:
- On chyba nie zapisuje tego wszystkiego?
Dierdre biegła i biegła. Wydawało się jej, że biegnie już tak od wielu godzin. Bolały ją nogi i stopy, a bezlitosny wiatr smagał jej ciało, przyklejając ociekające wodą włosy do twarzy. Ból gardła i całkowicie zapchany nos świadczyły o tym, że płacze, lecz łzy mieszały się ze spływającą po policzkach wodą. Przemoczony płaszcz jej ojca, nadal przyciśnięty do jej piersi, wydawał się ciężki jak ołów. Po raz setny odsunęła mokre włosy z twarzy, po czym zatoczyła się pod drzwi apteki McAndrew’s. Serce waliło jej w piersi, starała się wolno i głęboko oddychać, aby je uspokoić. Udało jej się wziąć kilka wdechów, kolejne przerwał szloch wstrząsający całym jej ciałem.
Odpoczywała pomiędzy dwoma oknami wystawowymi. Po lewej piętrzyły się stosy pieluch i gryzaki ułożone na podkładkach ze styropianu, po prawej wystawiono szklane butle, puszki koncentratu z winogron oraz zwoje żółtych plastikowych rurek przypominających wyglądem jelita jakiegoś robota („Zrób własne wino”).
Dierdre spojrzała na czarne, pochmurne niebo. Gdy wychodziła dzisiaj z domu, było jeszcze jasne. Gwiazdy na niebie, nigdy zbytnio niezainteresowane losem ludzkości, teraz zdawały się jeszcze bardziej obojętne. Odbijające się w okularach Dierdre pojedyncze gwiazdy rozmazały się, a potem rozciągnęły, przybierając kształt ostrych połyskujących lanc.
Biegała w kółko, zaczynając od High Street, a później zataczając koncentryczne kręgi. Sprawdziła wszystkie sklepy, a nawet zajrzała do Adelaidy i Jolly Cavalier, chociaż puby były ostatnim miejscem, w którym normalnie mogłaby znaleźć ojca. W obu lokalach jej gwałtowne pojawienie się i szybkie wyjście wzbudziło wybuchy śmiechu. Chlupocząc, biegała w koło, opętana myślą, że może go nie zauważyć. Oczami wyobraźni widziała go, starego, zziębniętego i przemoczonego do suchej nitki, na następnej ulicy albo sto metrów za nią, albo też na równoległej ulicy, zasłoniętej przez dom lub skupisko drzew.
Dwukrotnie wpadła do domu, sprawdzając każdy pokój, a nawet szopkę w ogrodzie. Za drugim razem, gdy spojrzała na jarzące się jeszcze węgielki w kuchennym kominku, strasznie ją kusiło, żeby zdjąć mokre ubranie, zaparzyć gorącej herbaty i po prostu usiąść na chwilę. Ale już moment później miłość i rozpacz znowu wygnały ją na ulice w obawie, że już nigdy go nie znajdzie.
Stała więc teraz z rękoma przyciśniętymi do piersi, w której tłukło się serce, smagana strugami deszczu, niezdolna, by zrobić kolejny krok, nie wiedząc, w którą stronę biec. Dręczyła się obrazami przywodzonymi przez wyobraźnię, w których ojciec leżał gdzieś w jakimś rynsztoku lub kulił się pod ścianą. Nieważne, że gdyby tam był, już dawno by go znalazła. W chwili gdy weszła do barku i zobaczyła puste krzesło, jej zdolność racjonalnego myślenia uleciała, a jej miejsce zajęła ślepa panika. Przycisnęła twarz do zimnej szyby i utkwiła wzrok w oknie.
To oczywiste, że kiedy wydarzy się jakieś zbiorowe lub osobiste nieszczęście, nasze bieżące zajęcia, jakkolwiek banalne lub niewinne by one nie były, nabierają jakiegoś nowego straszliwego znaczenia. Dlatego też Dierdre już nigdy do końca swoich dni nie potrafiłaby spojrzeć na jakąkolwiek rzecz związaną z domowym wyrobem wina lub przeczytać słów „Białe wino znad Loary” bez natychmiastowego przypływu instynktownego strachu.
Jeszcze raz odwróciła twarz w kierunku bezlitosnych konstelacji gwiazd. Gdzieś tam jest Bóg, pomyślała Dierdre. Wszystkowidzący Bóg. Na pewno wiedziałby, gdzie jest jej ojciec. Mógłby nią pokierować, gdyby tylko zechciał. Zacisnęła dłonie i zaczęła się modlić, wypowiadając zdławionym głosem urywki w połowie zapomnianego dziecięcego zaklęcia: „Dobry Jezu... teraz kładę się spać... w tobie pokładam nadzieję... by nie popaść w jakiekolwiek niebezpieczeństwo...”. Patrząc błagalnie w górę, przycisnęła do siebie zdrętwiałe od zimna dłonie.
Deszcz przestał padać, ale nic poza tym się nie zmieniło. A jeśli już, to tylko tyle, że wielka plejada opalizujących gwiazd wydawała się jeszcze bardziej odległa, a mleczny blask księżyca nieludzko jasny. Na jednej z soczewek Dierdre strumień światła wydłużył się i lanca przybrała kształt rozciągniętego uśmiechu.
Przypomniała sobie trwającą całe lata dewocyjną pobożność ojca, jego szczerą wiarę w to, że Pan go kocha, że ten świetlany duch zawsze spogląda na niego i ochrania od wszelkiego zła. Powoli w jej żyłach zaczynała krążyć złość, rozgrzewając zamarzniętą krew i palce. Czy to miała być nagroda za lata oddania? Zgoda na to, aby popadł w obłęd i skończył jako jakiś biedny, bezdomny osobnik włóczący się w szalejącym wietrze i deszczu.
Kiedy Dierdre z coraz większą zaciekłością wpatrywała się w nieskończony bezmiar przestrzeni, przyszła jej do głowy straszna, wiarołomna myśl. A jeśli tam nikogo nie ma? Żadnego Boga. Żadnego Gabriela o złotych stopach i trzymetrowych skrzydłach. Potrząsnęła głową, jakby chciała odsunąć od siebie to heretyckie przypuszczenie, lecz bez skutku. Ta myśl uczepiła się jej, utknęła w jej umyśle jak zatruta strzała, z której rozchodzi się jad zwątpienia i niedowierzania. Przeszyła i n fala bólu, a potem uczucie gniewu na Boga, którego istnienia nie była już pewna. Wyszła ze swego schronienia na mokry chodnik i pogroziła pięścią niebu.
- To ty... - krzyknęła. - Ty miałeś go chronić!
Policyjny ford escort, powiadomiony przez policjanta pełniącego służbę przed Latimerem, minął Dierdre kilka razy. W końcu jednak policjantka Audrey Brierley szturchnęła kolegę i powiedziała:
- Tam...
Zanim wysiedli, Dierdre przestała krzyczeć i stała zrezygnowana, czekając aż się zbliżą. Delikatnie przekonali ją, by wsiadła do samochodu, i odwieźli ją do domu.
Po wprowadzeniu Tima i Avery’ego Troy ostentacyjnie odsunął swoje krzesło, po czym usiadł ze skrzyżowanymi nogami, jak gdyby w pozycji obronnej, oddychając płytko i starając się okazać męską silę. Ktoś mógłby pomyśleć, że w powietrzu unoszą się jakieś dziwne zarodniki, które, przypadkowo połknięte, mogłyby go zmienić z największego macho w chichoczący, zniewieściały wrak.
Avery, zdając sobie sprawę z jego niechęci, zaczął się zachowywać w charakterystyczny dla siebie wyjątkowo uczynny, a nawet wręcz przymilny sposób. Tim spokojnie przestawili swoje krzesło, tak że usiadłszy, był odwrócony do sierżanta plecami, i przez czas trwania przesłuchania zupełnie go ignorował. W odpowiedzi na pierwsze pytanie Barnaby’ego zgodnie stwierdzili, że zjawili się w teatrze na pół godziny przed przedstawieniem i poszli do barku, gdzie wypili po kieliszku Condrieu w towarzystwie Nicholasa, który pił napój cytrynowy. Potem udali się do garderoby w geście, jak to nazwał Tim, „nieszczerego porywu serca i obłudnej życzliwości”. Nie dotykali brzytwy ani nie widzieli, by ktoś inny to zrobił. Weszli do sterowni za dziesięć ósma i pozostali tam do końca.
- Na pewno wychodziliście podczas przerwy?
- No... nie... - odparł Avery.
- Nawet, by się czegoś napić?
- Mamy własne wino. Tim nie wypiłby Roo’s Revenge.
- W takim razie chyba się pomyliłem... - Barnaby urwał w pół zdania.
- Aaa! Wyskoczyłem na chwilę do ubikacji - przyznał Tim. - Kiedy nikogo tam nie było.
- No tak. Czy wyszedłeś do toalety dla aktorów przy kulisach, czy do tej dla publiczności?
- Do tej dla aktorów. W barku była kolejka.
- Czy przychodzi wam do głowy jakiś powód, dla którego ktoś mógł chcieć skrzywdzić Esslyna?
Avery zaczął machać rękoma jak pisklę gotujące się do lotu. Niestety, rzucił okiem na Troya, który odpowiedział mu spojrzeniem pełnym takiej jadowitej awersji, że przez dłuższą chwilę dochodził do siebie. Zaczął nerwowo mówić:
- Nie był łatwy w obejściu. Oczekiwał, że wszyscy zawsze ulegać jego życzeniom, i większość z nas tak robiła. Poza Haroldem oczywiście. Właściwie nawet go lubiłem...
- No nie, na litość boską, Avery! - przerwał mu Tim. - Jesteśmy obaj wolni od podejrzeń. Byliśmy w sterowni. Nie musisz się zachowywać jak jakiś cholerny wazeliniarz.
- Ach... - Avery wydawał się zakłopotany, lecz już po chwili odetchnął z ulgą. - Nie pomyślałem o tym. - Uff, jak to się mówi. - Wytarł czoło zieloną chustką w tureckie wzory. - No cóż, jeśli tak się rzeczy mają, nie będę ukrywać, że uważałem Esslyna za kompletnego dupka. Podobnie jak wszyscy inni.
Tim roześmiał się i poczuł ostrze spojrzenia Troya na swoich plecach.
- Pewnie niektórzy nie cierpieli go bardziej od innych?
- No... często nie mieli dość odwagi, żeby to okazać.
- Albo byli zbyt ostrożni.
- Słucham? - Avery wydawał się zdezorientowany, choć chętny jak szczeniak, który nie wie, na czym polega sztuczka, ale jest gotowy spróbować jeszcze raz.
- Chodzi mu o to - sucho wyjaśnił Tim - że prawdopodobnie było to planowane od jakiegoś czasu.
Troyowi nie spodobała się szybkość, z jaką Tim zrozumiał tę aluzję. Jego własne procesy myślowe, chociaż w końcu doprowadziły go do tego samego, nie były tak błyskawiczne. Nie dość, że pedał, pomyślał, stukając długopisem w notes, to jeszcze bystry pedał...
- Może spróbowałbyś zgadnąć, kto jest za to odpowiedzialny?
- Na pewno nie - odparł Tim.
- A ty Avery?
- Och... - Avery uniósł się z krzesła, a potem z powrotem usiadł, jakby został nieoczekiwanie wywołany do wygłoszenia przemówienia. - No więc... Pomyślałem, że może Kitty. Chodzi mi o to... że nie mogła być szczęśliwa jako żona Esslyna. Był prawie dwa razy starszy od niej i przyjemny jak Tonton Maeoutes. No i oczywiście zapowiadało się, że pojawią się między nimi kłopoty, jak tylko urodzi się dziecko.
- A to dlaczego?
- Esslyn byłby zazdrosny. Zawsze chciał być w centrum uwagi, a niemowlęta potrzebują ciągłej opieki. Przynajmniej - dodał, jak się zdawało Barnaby’emu, nieco smutnym tonem - tak ja to widzę.
- Wiedzieliście, że Kitty ma romans?
- Tak nam powiedział Nicholas. - Avery zaczerwienił się i spojrzał wyzywająco na swego partnera. - I ja w każdym razie nie winię jej za to.
Żadnemu z nich nie przychodziły do głowy informacje, które mogłyby się przydać Barnaby’emu, więc pozwolił im odejść. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, zwrócił się do sierżanta:
- No i co myślisz, Troy?
Troy wiedział, że nad inspektorowi nie chodzi o jego zdanie na temat homoseksualistów. Przed rokiem natknęli się na szczególnie odrażającego typa tego gatunku podczas dochodzenia w Badger’s Drift i wówczas propozycje Troya na temat sposobu zajęcia się nim zostały przyjęte chłodno. Jego szef był tak dziwnym człowiekiem. Pod wieloma względami twardy jak żelazo. Twardszy niż różni twardziele, którzy myśleli, że nic ich nie złamie, a teraz odsiadywali wyroki. Miał jednak swoje słabe miejsca. Nie ujawniłby i nie potępił spraw, o których wszyscy wiedzieli, że są śmierdzące. Może to jego wiek, pomyślał Troy. Trzeba wziąć na to poprawkę.
- No cóż. Nie wydaje mi się, żeby któryś z nich był w to zamieszany. No, chyba że denat był zboczony i dlatego jego stara puszczała się na prawo i lewo. Ale z tego, co wiem, stale miał wokół siebie jakieś dziwki.
Barnaby kiwnął głową.
- Tak. Jego heteroseksualność nie pozostawia wątpliwości.
- A ci Everardowie... małe, obleśne sługusy.
- Taka chyba jest ogólna opinia. No dobra, bierzemy Nicholasa.
Sierżant zatrzymał się w pół drogi do drzwi.
- Co mam powiedzieć temu małemu, tłustemu staruchowi? Za każdym razem, gdy tam wchodzę i proszę kogoś innego, prawie szcza w pory.
- Powiedz mu - Barnaby wyszczerzył zęby w uśmiechu - powiedz mu, że dama w teatrze zawsze wchodzi ostatnia.
Technicy przeczesali kulisy i zabrali się do oględzin sceny. Colin i David zostali zwolnieni do domu i kazano im się stawić na komisariacie następnego ranka. Barnaby przesłuchiwał Nicholasa.
Chłopak podobał mu się, odkąd go poznał i zorientował się, że Nicholas lubi grać, choć odczuwa przy tym lekki wstyd, podczas gdy reszta zespołu aktorskiego czerpie z gry przyjemność, nie czując niczego takiego. Upewniwszy się, że Nicholas nic nie wie o taśmie zdjętej z brzytwy ani niczego podejrzanego nie widział, Barnaby spytał go, czy nie wie, kto mógłby chcieć zabić lub zranić Esslyna.
- Nie grałeś z nim nigdy, prawda? - stwierdził chłopak, nerwowo się uśmiechając, a na jego twarzy pojawiły się rumieńce.
- Radzę ci, żebyś odpowiadał poważnie na pytania - powiedział Barnaby. - Dzisiejszego wieczoru człowiek stracił życie.
- Tak... oczywiście. Przepraszam, Tom. To tylko nerwy... panika...
- Czy jest coś, czego możesz się obawiać?
- Nie! Nie ma niczego takiego.
Barnaby przerwał na chwilę, wpatrując się obojętnie w Nicholasa, po czym wymienił spojrzenie z sierżantem Troyem. Niczego nie można było wyczytać z tego spojrzenia. Nicholas, który już był kłębkiem nerwów, poczuł, że jego ciało zaczyna trząść się jak galareta.
Barnaby nie mógł widzieć, co się działo na scenie pod stołem, lecz gdyby widział, nigdy nie uwierzyłby, że atak Esslyna nie miał uzasadnienia. A czy ktokolwiek by uwierzył? A skoro Esslyn miał powód, aby zaatakować Nicholasa, czy on sam nie mógł mieć powodu, aby zabić Esslyna? Jak niedorzeczne, pomyślał Nicholas, wydawało się teraz jego rozumowanie, że Esslyn był chwilowo niepoczytalny. Chłopak już widział, jak zostaje wciągnięty w chaotyczne kłębowisko pytań i odpowiedzi pod tym spojrzeniem bazyliszka. (Czyż to jest ten sam stary Tom?) Dzięki Bogu, nikt inny nie widział tej konfrontacji. Musi tylko uważać, żeby nie wpaść w złość, a wszystko będzie w porządku.
- Co się stało z twoją ręką?
- Którą ręką?
- Pokaż. - Nadinspektor chrząknął nerwowo. - Nie tę.
Nicholas wyciągnął dłoń. Barnaby obejrzał ją w ciszy. Troy cicho gwizdnął.
- Wygląda paskudnie. Jak to się stało?
- Użądlenie.
- Przez co?
- Przez osę.
- Gniazdo os za kulisami. To coś nowego.
- To się stało wczoraj.
- Ach tak. - Barnaby uśmiechnął się i kiwnął głową, jakby uznał to niedorzeczne wyjaśnienie za zadowalające. - Jeśli dobrze zrozumiałem, to ty rozpuściłeś plotkę o niewierności Kitty.
- To nie była plotka - zaprzeczył zażarcie Nicholas. - Wiem, że nie powinienem o tym mówić Avery’emu, i przykro mi z tego powodu, ale to nie była plotka. Naprawdę widziałem; ją w sterowni z Davidem.
- Jesteś pewien?
- Tak. Tylko ich dwoje było w budynku.
- Poza tobą.
- No... oczywiście...
- Więc mamy tylko twoje słowo na potwierdzenie, że ktoś był z Kitty.
- Sama by się tam tak nie skręcała i nie wiła.
- Ale mogła tam być z tobą.
- Ze mną?!
- Dlaczegóż by nie? Myślę, że byłbyś bardziej odpowiednim kandydatem niż David.
Nicholas nie odebrał tej uwagi jako pochlebstwa, lecz poczuł się jak w potrzasku.
- Po co miałbym opowiadać bajki o sobie? To nie ma sensu.
- Może chciałeś, żeby to wyszło na jaw.
- To nonsens.
- Co się stało z twoją dłonią, Nicholasie?
- Już ci powiedziałem.
- Daj spokój z osami. Jest listopad, a nie lipiec. Co się stało z twoją dłonią?
- Nie... nie pamiętam...
- W porządku. A co się stało z twoim kciukiem?
- Drzazga. - Nicholas z zadowoleniem skorzystał z okazji, by udzielić zwięzłej i zgodnej z prawdą odpowiedzi.
- Kiedy?
- Dziś wieczorem.
- W jaki sposób? - Nicholas zamknął oczy, nie mogąc wytrzymać badawczego wzroku Barnaby’ego.
- Eee... zapomniałem...
- Nicholasie.
Otworzył oczy. Spojrzenie nie było już tak intensywne. Tom bardziej przypominał człowieka, którego chłopak znał do tej pory. Nicholas z ulgą wypuścił powietrze, ciało przestało drżeć, ramiona rozluźniły się.
- Słucham.
- Dlaczego sądziłeś, że Esslyn próbował cię zabić?
Nicholas prychnął, jakby ktoś chlusnął mu w twarz wodą. Próbował odzyskać równowagę i sformułować sensowną odpowiedź. W tej chwili jego mózg wydawał się nie pracować, widział tylko jakieś fragmenty, jak w kalejdoskopie. Mógł jedynie zagrać na zwłokę.
- Co? - spróbował się zaśmiać, lecz z gardła wydobył się tylko zduszony rechot. - Skąd, do licha, przyszedł ci taki pomysł do głowy? - Rosa. Oczywiście. Zapomniał o niej. Tom znowu zmienił się w kogoś obcego.
- Siedzę tu już bardzo długo i zaczyna mnie to męczyć. A ty zaczynasz się ze mną bawić. Jak nic trafisz do ciupy. Jasne?
Nicholas przełknął ślinę.
- Tak, Tom.
- No, dobra. W takim razie wal prawdę.
- No więc... moja dłoń... zrobił to swoimi pierścieniami. Odwrócił je do wewnątrz i mocno ścisnął. Później, pod koniec przedstawienia, kiedy wszedłem pod stół, podszedł za mną. Jego peleryna zasłoniła całe światło... Byłem w pułapce. Próbował mnie udusić... - Nicholas zamilkł bez przekonania. Barnaby przechylił się do przodu i obejrzał jego białą jak lilia szyje. - Och, właściwie mnie nie dotknął.
- Rozumiem - powiedział nadinspektor. - Próbował cię udusić, ale właściwie cię nie dotknął.
Nicholas zamilkł. Jak miał przekazać uczucia, których doświadczył podczas tych straszliwych chwil, kiedy, na wpół sparaliżowany ze strachu, cofał się przed szakalim oddechem Esslyna i jego kościstymi palcami? Jąkając się, opowiedział o skróceniu o półtorej strony swojej kwestii i przywołaniu na scenę Kitty.
- I naprawdę wierzysz, że wystarczyło jej wejście na scenę, żeby powstrzymać go od ataku na ciebie?
- Wtedy tak myślałem... tak.
- Ale tylko przez chwilę?
- Słucham?
- Cóż, jeśli ktoś jest naprawdę zdecydowany i nie uda mu się jeden atak, poszuka nowej sposobności.
- Nie przyszło mi to do głowy. Myślałem, że jeśli tylko zejdę ze sceny, będę bezpieczny.
- Naprawdę oczekujesz, że w to uwierzę?
- Wiem, że to brzmi mało prawdopodobnie...
- To brzmi cholernie śmiesznie! O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że zszedłeś ze sceny przerażony i zły. Wziąłeś brzytwę, wymknąłeś się z nią do toalety, zdjąłeś taśmę i gotowe! Miałeś go, zanim on dopadł ciebie. Problem rozwiązany.
- To nieprawda.
- Przyznaj się do zabójstwa w obronie własnej - powiedział wesoło Barnaby - a dostaniesz tylko trzy lata.
- Nie!
- Dlaczego poszedłeś prosto do stolika z rekwizytami?
- Tylko usiadłem na chwilę. Byłem wstrząśnięty. W kciuku miałem tę drzazgę. Bolało jak diabli. Zszedłem do męskiej garderoby. - Czuł, że słowa wydobywają się z jego ust pomiędzy szczękającymi zębami. I że są coraz mniej przekonujące.
- Czy ktoś cię widział?
- Nie wiem... tak... Rosa...
- Co do licha robiła w męskiej garderobie?
- Nie było jej tam. Nie mogłem znaleźć pęsety, więc wszedłem obok.
- Kto był wtedy w męskiej?
- Nikogo nie było. - Barnaby cmoknął z niezadowoleniem. - Ale... gdybym to ja kombinował coś z brzytwą, zdjąłbym taśmę i poszedł od razu z powrotem. Żeby ją odłożyć, zanim ktoś zauważy, że jej brak.
- No, nie wiem. Gdybym to ja coś kombinował z brzytwą, postarałbym się o dobry pretekst do zejścia na dół i upewnił się, że ktoś mnie widział, jak zajmuję się swoimi sprawami.
- Chyba nie sądzisz, że wbiłem sobie tę drzazgę celowo? To cholernie bolało. - Nicholas pociągnął za brudny plaster. - Chcesz zobaczyć?
Barnaby pokręcił przecząco głowa i powoli wstał.
- Zobaczcie, czy nie dałoby się zrobić jakiejś herbaty, sierżancie. Zaschło mi w gardle...
Nicholas odczekał chwilę, a ponieważ Barnaby nie zadawał już więcej pytań, również podniósł się niepewnie z krzesła.
- Czy to już wszystko, Tom?
- Na razie.
- Sądzisz... - Nicholas prawie zakrztusił się, gdy to mówił - że powinienem poszukać adwokata?
- Każdy powinien mieć adwokata, Nicholasie - odparł Barnaby, łagodnie się uśmiechając. - Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.
Jakieś dziesięć minut później, gdy Nicholas zakładał płaszcz, przyszła mu do głowy dziwna myśl. Barnaby nie zadał mu pytania, które nawet najbardziej niedoświadczony śledczy postawiłby jako pierwsze. A nadinspektor, jak mówiły mu ciągle jeszcze rozedrgane nerwy, wcale nie był niedoświadczony. Nie zapytał Nicholasa, dlaczego Esslyn mógłby chcieć go zabić. Musi być jakaś przyczyna tego tak zasadniczego przeoczenia. Ani przez chwilę Nicholas nie wierzył, że może to być zaniedbanie lub roztargnienie. Może Barnaby uważa, że już wie. A w takim razie wie więcej niż ja, pomyślał Nicholas. Postanowił lepiej się temu przyjrzeć i z powrotem skierował się do damskiej garderoby.
Dużo później, kiedy była już w stanie spokojnie myśleć o premierze Amadeusza i jej szokujących następstwach, Dierdre dziwiła się, że tak wiele czasu potrzebowała, aby zdać sobie sprawę z faktu, że jest tylko jedno miejsce, gdzie jej ojciec czuje się bezpiecznie pod jej nieobecność, jedno miejsce, gdzie mógłby być.
Centrum Opieki Dziennej (Laurel Lodge) mieściło się zaledwie o milę od centrum miasta. Dwa jasnożółte mikrobusy, Feniks 1 i Feniks 2, zabierały w dni powszednie starych i chorych ludzi z ich domów i zawoziły ich do Centrum, a potem odwoziły z powrotem. Pan Tibbs znał drogę. Właściwie nie była ona skomplikowana. Wystarczyło wsiąść do B416, tak jakby się chciało pojechać do Slough, a później wysiąść przy bocznej drodze prowadzącej do Woodburn Common. Potrzeba około godziny, żeby przebyć tę odległość. Jeśli się zaś ucieka bez wytchnienia przed ciemnymi, zrodzonymi w wyobraźni strachami, może ona trwać nawet krócej.
Dierdre przypomniała sobie o Centrum, kiedy była w kuchni z policjantką, która nalegała, żeby wypiła trochę gorącej, słodkiej herbaty i spróbowała się już tak nie martwić. Teraz znowu siedziała na tylnym siedzeniu escorta, rozgrzana ciepłym napojem, a przede wszystkim myślą, że ta beznadziejna, bezcelowa pogoń dobiega już końca i że teraz są już na pewno w drodze do miejsca, gdzie czeka jej ojciec. Starała się zachować spokój, zdając sobie sprawę z tego, że jej zachowanie będzie miało wpływ na sytuację, kiedy się spotkają.
Oczywiście nie potrafiła przestać się martwić. Pomyślała na przykład, że Centrum było zamknięte i nie było stróża, więc ojciec nie mógł dostać się do środka. Kiedy przyszło jej to do głowy, znowu bardzo się zdenerwowała. Budynek był zaprojektowany z rozwagą, a nawet troską o to, aby jego mieszkańcy mogli korzystać ze światła słonecznego, dlatego też był zbudowany niemal w całości ze szkła. A co jeśli jej ojciec w desperackim poszukiwaniu pani Coolidge (albo Nancy Banks, która tak go rozpieszczała) skaleczył się, uderzając w te wielkie szyby, albo, co gorsza, chwycił kamień z ogrodu i próbował sforsować drzwi. Jeśli później próbował przecisnąć się pomiędzy sterczącymi, ostrymi krawędziami...
W tej chwili Dierdre odsunęła od siebie te straszne myśli i po raz kolejny usiłowała uspokoić stargane nerwy. Jednak niełatwo było się ich pozbyć, dlatego kiedy samochód zatrzymał się przed Laurel Lodge i ciemny budynek wyłonił się z ciemności najwidoczniej nieuszkodzony, poczuła wielką ulgę.
Żelazna furtka była zamknięta, ale ceglany murek otaczający teren ośrodka, wysoki zaledwie na metr, stanowił tylko symboliczne ograniczenie. Nadal wiał silny, wyjący wiatr. Kiedy, Dierdre szła chwiejnym krokiem przez żwirowe podwórze, jej płaszcz powiewał za nią.
- Tato, gdzie jesteś? To ja, Dierdre - krzyczała, lecz słowa, unoszące się na wietrze, powracały do niej, gdy tylko je wypowiedziała.
Konstabl Watson z latarką w dłoni sprawdzał wszystkie drzwi i okna, wołając niskim głosem: „Panie Tibbs!”, w sposób, który Dierdre wydawał się bardzo apodyktyczny, a nawet groźny. Zniknął za rogiem budynku, świecąc latarką do każdego z pięciu przezroczystych pomieszczeń ośrodka: pracowni, kuchni, pokoju wypoczynkowego, biura i stołówki. Po chwili wrócił.
- Nie ma go tutaj.
- Jest, jest... musi gdzieś tu być... - zawołała do niego Dierdre, jakby go nie zrozumiała.
Machnęła ręką w kierunku ogrodu otaczającego budynek i policjant skierował tam światło latarki. Snop światła padł na trawnik i zarośla. Pas drzew, falujących i szumiących jak morze, pojawił się przed ich oczami, aby po chwili zniknąć, gdy światło latarki przesunęło się dalej. Klomby wyglądały jak puste, brązowe oczodoły, a krzewy, które dały nazwę temu miejscu, skrzypiały w przenikliwie zimnym, wirującym wietrze. (Dierdre nigdy nie lubiła wawrzynów. Były takie szorstkie i melancholijne, a ich chropawe, nakrapiane liście przywodziły na myśl dżumę).
- Musimy szukać - wysapała Dierdre.
Chwyciła Watsona za ramię i zaczęła ciągnąć w kierunku najbliższych zarośli. Policjant się opierał. Kiedy Dierdre miała zamiar zdwoić swoje wysiłki, głośne huczenie wiatru ustało. Targane wiatrem drzewa szeleściły i skrzypiały jeszcze przez kilka chwil, po czym się uciszyły.
Niespodziewanie - gdyż znajdowali się pół mili od najbliższych domostw - zaszczekał pies. Po nim usłyszeli jeszcze jeden głos, który, chociaż stłumiony przez pas drzew, z pewnością był głosem ludzkim. Ktoś wołał, ale nie w jakiś ogarnięty strachem sposób, lecz donośnie, wzywając ich jak herold.
- Jezioro! - jęknęła Dierdre i pognała w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Policjant pobiegł za nią, starając się oświetlać ją latarką, lecz biegła tak szybko i takimi zakolami, ze co chwila ją gubił. W pewnym momencie potknęła się i wpadła na rabatę, po czym podniosła się cała umazana błotem.
Właściwie jezioro wcale nie było jeziorem. Rozległe naturalne zagłębienie terenu zostało poszerzone i uformowane w prostokątny zbiornik, a potem otoczone kamieniami i obsadzone trzciną i innymi roślinami. Latem można było pływać po nim łódką. Zamieszkiwały tam różne ptaki i małe ssaki. Opodal znajdował się murowany budyneczek, otoczony wysokim płotem z siatki, do którego przytwierdzono tablicę przedstawiającą żółty trójkąt z leżącym człowiekiem i przeszywającą go strzałą. Napis głosił: NIEBEZPIECZEŃSTWO ŚMIERCI. ZAKAZ WSTĘPU! Akurat kiedy Dierdre dotarła do zbiornika, księżyc tak jasny, że wydawał się niemal błękitny w lodowatym powietrzu, wypłynął zza ciemnej chmury i oświetlił zdumiewającą scenę.
Pan Tibbs stał sztywno wyprostowany w pozbawionej wioseł łodzi na samym środku stawu. Ramiona rozrzucił na boki, a jego palce znajdowały się prawie dokładnie w jednej linii z odbijającym się w wodzie księżycem, co sprawiało wrażenie, jakby trzymał w dłoni jakiś nowy, tajemniczy świat. Miał podarte spodnie i koszulę, włosy sterczały mu we wszystkie strony, a przedramiona i pierś były podrapane i krwawiły, lecz twarz, wpatrzona w niebo, wyrażała tak bezgraniczne szczęście, że wyglądał, jakby zobaczył strumienie niebiańskiego światła spływające z samych wrót raju. Pan Tibbs miał jednego widza. Był nim szorstkowłosy, dość nędznie wyglądający brązowo-biały kundel z puszystym ogonem. Siedział wyprostowany na brzegu, pełen napięcia, z przekrzywioną na bok głową i postawionymi uszami. Nie zwrócili uwagi na przybyłych, cały czas wpatrując się swymi brązowymi jak orzech i błyszczącymi oczami w postać na łódce.
- Widziałem potężnego anioła schodzącego z niebios! - zawołał pan Tibbs. - Okryty był chmurą, a nad jego głową jaśniała tęcza! A jego twarz była jasna jak słońce... A nogi jak słupy ogniowe!
Konstabl wzywał posiłki przez radio, a Audrey Brierley kurczowo trzymała szamoczącą się Dierdre.
- Zaraz będą posiłki, kochanie - w głosie Audrey dało się wyczuć naleganie. - I ambulans. Będą tu lada moment. Proszę, uspokój się. Nic nie możemy zrobić. Jeśli tam wejdziesz, będziemy musieli wyciągać z wody dwie osoby. Podwójny kłopot i podwójne ryzyko. Chyba tego nie chcesz, prawda? - Dierdre znieruchomiała. - Już dobrze. Zachowaj spokój. Zmoknął i zmarzł, ale nie grozi mu żadne prawdziwe niebezpieczeństwo.
- Kto ma uszy, niechaj słucha! - obwieścił pan Tibbs, po czym rozpostarł ramiona, ogarniając szerokim gestem troje nowo przybyłych widzów i uważnie wpatrującego się weń psa i wpadł do wody.
Dierdre wrzasnęła, policjantka znowu ją chwyciła, a konstabl zrzucił z siebie ciężką bluzę, szybko pozbył się butów i wskoczył do wody. Z trudem odepchnął się nogami (spodnie zdążyły już nasiąknąć wodą), przeklinając los za to, że akurat dziś musiał być na nocnej zmianie. Skierował się w kierunku zarysów łodzi. Za każdym razem, gdy obracał głowę, odrobina lodowatej wody o mulistym i metalicznym smaku wlewała mu się do ust. Chwycił coś, co wydawało mu się człowiekiem, by po chwili stwierdzić, że to tylko olbrzymi kłąb oślizłych wodorostów. Popłynął dalej. W zasięgu wzroku miał tylko chlupoczącą wodę. Wpadając do wody, pan Tibbs załamał nieskazitelnie gładki krąg odbijającego się księżyca, który teraz tworzył na wodzie rozerwane srebrne pręgi. Słyszał zawodzenie Dierdre przerywane szczekaniem psa, który teraz, gdy tyrady się skończyły, a zaczęło się coś dziać, biegał w kółko podniecony.
Policjant dosięgnął pana Tibbsa, włożył rękę pod jego szyję i obrócił go. Udręczonej Dierdre, wymachującej rękoma na brzegu, wydawało się, że ojciec obrócił się z łatwością, lecz dla Jima Watsona był ciężki jak stukilowy worek ziemniaków. Dzięki Bogu, pomyślał, czując szarpiący ból w stawach barkowych, że staruszek się nie rzuca. Rzeczywiście pan Tibbs wydawał się zupełnie nieświadomy, że znalazł się w niebezpiecznym położeniu. Unosił się błogo na wodzie, leżąc na plecach z rozpostartymi w kształcie krzyża ramionami. Ze swym przylepionym do ust nienaturalnym uśmiechem i białymi włosami wokół głowy wyglądał jak ciało świętego człowieka unoszące się na wodach Gangesu. Watson ciężko pracował. Ramionami uderzał w wodę, z wysiłkiem utrzymując ich obu na powierzchni.
I wtedy pan Tibbs uznał, że ma już dosyć, i zapowiedział swoje przybycie na tamten świat.
- Nadchodzimy, Panie - zawołał i wyśliznął się z uścisku policjanta, po czym zrobił znak krzyża, mocno uderzając Watsona w samo oko.
- O, Boże! - zwołał nieszczęsny policjant, gdy potworny ból przeszył jego głowę. Pan Tibbs, bez wątpienia zachęcony tą oznaką solidarności, położył obie dłonie na ramionach swego ratownika i wpadając pod wodę, pociągnął i jego. Jim Watson wstrzymał oddech, odbił się gwałtownie od dna w kierunku powierzchni, chwycił haust świeżego powietrza i zanurkował po pana Tibbsa.
- Och... - zawodziła Dierdre. - Musimy coś zrobić.
- Nic mu nie będzie - policjantka Brierley starała się, by jej głos brzmiał pewniej, niż się czuła. Dwie blade twarze ciągle były daleko od brzegu.
- Nie może pani wejść do wody i mu pomóc?
- Wtedy oboje wisielibyśmy u jego szyi.
- Myślałam, że wszyscy w policji muszą umieć pływać.
- No cóż, nie muszą - burknęła Audrey, uświadomiwszy sobie z przykrością, że jej mundur jest mokry i strasznie brudny, czapkę zgubiła gdzieś w krzakach, rajstopy ma w strzępach i że potwornie, straszliwie, rozpaczliwie chce jej się siusiu. Przesunęli się nieco do przodu, bo każdy centymetr mógł mieć znaczenie.
Pies, jakby wyczuwając, że sytuacja całkiem wymyka się spod jego kontroli, przycupnął cicho i spoglądał z rosnącym niepokojem to na parę na brzegu, to na tę w wodzie.
Watson nie był w stanie trzymać pana Tibbsa z wcześniejszą precyzją i uchwyciwszy w dziwaczny sposób jego ramię, teraz raczej wlókł go, niż holował. Mięśnie miał obolałe niemal nie do wytrzymania od podwójnego wysiłku sterowania do brzegu i utrzymywania głowy pana Tibbsa nad wodą. Co gorsza, spokojny wcześniej staruszek stał się teraz zadziorny, pewnie dlatego, że wbrew jego woli został wyciągnięty z paszczy śmierci. Młócił rękoma i nogami w wodę i ze złością wydawał krótkie chrapliwe pohukiwania. Kevin Lampeter, kierowca ambulansu, powiedział później, że brzmiało to tak, jakby ktoś chciał zatopić dudy. Przyjechał tuż po posiłkach policyjnych, które za pomocą liny przyciągnęły Watsona wraz z jego brzemieniem do brzegu.
Dierdre natychmiast rzuciła się do ojca, podpierając go i powtarzając w kółko słowo: „Tato”. Jednak on odsunął się od niej jak od kogoś obcego. Sanitariusze przekonali go, żeby położył się na noszach i grupka przemokniętych, utykając i chwiejąc się na nogach, poszła w kierunku oczekującego pojazdu. Pies pobiegł żwawo za nimi. Murek przebrnęli z dużo większą trudnością niż wcześniej. Watson, owinięty kocem, wdrapał się ciężko do ambulansu, a pan Tibbs, wszedł za nim. Psu, pchającemu się tam również, nie pozwolono wejść.
- Będzie pani musiała wziąć go ze sobą do przodu.
- Och, ale on nie jest... - zaczęła zdziwiona Dierdre. - To znaczy... Nie znam...
- Proszę się pospieszyć. Im wcześniej zawieziemy starszego pana do szpitala, tym lepiej.
Dierdre zaczęła wspinać się do szoferki, lecz pies wskoczył przed nią. Gdy usiadła, usadowił się jej na kolanach, rozpostarł swój puszysty ogon, ułożył go starannie wokół tylnych łap i uważnie patrzył przez okno przez całą drogę do Slough.
Kitty spokojnie usiadła na krześle. Przyjrzała się swojej ślicznej twarzy, lekko wzburzyła włosy i z wiele mówiącym spojrzeniem przyjęła od sierżanta Troya filiżankę herbaty. Barnaby przypuszczał, że jej spokój jest szczery. Biorąc pod uwagę jej obecną sytuację głównej podejrzanej, świadczyłby on o wielkiej przebiegłości, absolutnej niewinności lub o kompletnej głupocie. Spośród tych trzech możliwości Barnaby przychylał się do tej ostatniej. Zaczął od oficjalnych kondolencji.
- To straszna sprawa, Kitty. Musisz być potwornie przybita.
- Tak. Straszna. Jestem przygnębiona. - Szafirowe oczy Kitty błądziły na boki, aż jej spojrzenie, słodkie i drapieżne jednocześnie, spoczęło na marchewkowo-rudej głowie Troya. Sierżant spojrzał w górę, a kiedy ich oczy się spotkały, zarumienił się, uśmiechnął i opuścił głowę.
- Czy wiadomo ci, kto mógł chcieć zrobić coś złego twemu mężowi?
- Takich osób mogło być wiele. Był straszną świnią.
- Rozumiem. - Z drugą panią Carmichael z pewnością nie będzie miał podobnych problemów co z pierwszą. - Czy siebie zaliczyłabyś do tych osób?
- Oczywiście.
- Ale to nie ty usunęłaś taśmę?
- Tylko dlatego, że nie pomyślałam o tym. - Odważna dziewucha, pomyślał Troy. I ma takie słodkie, małe pomarańczki.
- Czy ty i Esslyn przybyliście razem?
- Tak. Poszłam prosto do garderoby. Przebrałam się i ucharakteryzowałam. Cała się trzęsłam i dygotałam. Możesz zapytać Joycey.
- To, co się stało w drugim akcie, wyglądało przerażająco - powiedział Barnaby, zbliżając się do sedna sprawy.
- Sukinsyn. Prawie złamał mi kark.
- Domyślam się, że właśnie się dowiedział o twoim romansie.
- Romansie?! - Na przebiegłej twarzy Kitty pojawiły się jednocześnie konsternacja, oburzenie i zrozumienie. - A więc to go tak wkurzyło. Jak się do diabła dowiedział?
- Widziano cię.
- Pięknie! Wścibskie gnojki. - Zmarszczyła brwi. - Gdzie mnie widziano?
- W sterowni oświetlenia.
- No, nie! - Kitty roześmiała się stłumionym, chropowatym chichotem. - Biedny, stary Tim. Będzie wściekły.
- Czy zechciałabyś mi powiedzieć, kim jest ten mężczyzna?
- Ale... - Przerwała. Jej twarz, wcześniej zdumiona, teraz stała się spokojna i pełna rezerwy. - Właściwie to nie. Sam doskonale dajesz sobie radę. Jestem pewna, że jutro o tej porze nie tylko będziesz znał jego nazwisko, ale i to, co je na śniadanie, a nawet rozmiar jego skarpetek. Nie wspominając o długości...
- W porządku, Kitty - Barnaby przerwał jej, widząc rozbawiony wyraz twarzy sierżanta.
- W każdym razie nie było to coś, co można by nazwać romansem. Nic trwałego. Bardziej zabawa... takie beztroskie...
- Czy spodziewałaś się, że twój mąż tak to odbierze?
- Na litość boską! Nie spodziewałam się, że mój mąż się o tym dowie!
- Jak sądzisz, kto mu o tym powiedział?
- Myślę, że ci jego mali łowcy skandali. Nic nie sprawia im większej przyjemności niż babranie się w nieczystościach. Zawsze dowiadywał się od nich o najpikantniejszych kawałkach.
- Domyślam się, że po tej brutalnej scenie odpoczywałaś przez jakiś czas za kulisami.
- Zaledwie przez chwilę...
- Obok stolika z rekwizytami. Właściwie prawie na samej tacy z mydelniczką i brzytwą.
- Byłam tam tylko przez chwilę.
- Chwila to tyle, ile ci było potrzebne - powiedział Barnaby. - To oczywiste, że ten, kto manipulował przy brzytwie, zabrał ją ze stolika, żeby to zrobić, A właściwie jedynym miejscem, gdzie można było cokolwiek zrobić bez świadków, była zamknięta kabina w toalecie. - W jego głosie pojawiło się napięcie. - Dierdre znalazła cię właśnie w damskiej toalecie.
- A gdzie miała mnie znaleźć? W męskiej?
- I powiedziałaś wtedy, że jeśli Esslyn znowu cię ruszy, zabijesz go.
Kitty wlepiła w niego wzrok, jej twarz nagle pobladła.
- Cóż za wspaniała paczka. Plotkarze, szpiedzy, podglądacze, a teraz jeszcze konfidentka. Niech no jaja spotkam. Krowa jedna!
- Nie wolno ci winić Dierdre - powiedział nadinspektor, czując, że powinien postarać się oszczędzić nieszczęsnej dziewczynie dalszych oskarżeń. - Słyszano cię za kulisami.
- No, dobra! I co z tego? - Kitty szybko odzyskiwała równowagę. - Widziałeś, co się stało na scenie. Co według ciebie miałam powiedzieć? Musimy robić to częściej? Akurat!
Jej głos brzmiał twardo i zuchwale. Barnaby, pamiętając jej kokieteryjne, pełne uwielbienia spojrzenia kierowane do męża i inne pretensjonalne geściki, mógł jedynie cierpko skonstatować, że niesłuszna jest powszechna opinia, iż Kitty nie potrafi grać.
- W każdym razie - oczy Kitty nabrały blasku i przenikliwości - gdybym poszła do toalety, żeby zdjąć taśmę, na pewno nie zaczęłabym krzyczeć na cały głos, że mam zamiar go zabić.
- Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. A może był to poił wojny blef. Mogłaś założyć, że właśnie tak pomyślimy.
- No, nie, Tom, przestań. Znasz mnie. Nie jestem na tyle bystra.
Patrzyli sobie w oczy, usiłując zmusić się nawzajem do odwrócenia wzroku. Szafirowe oczy Kitty pociemniały ze złości. Znajdę tego, kto zauważył mnie w sterowni, pomyślała, a kiedy to zrobię, pożałuje, że kiedykolwiek się urodził. Barnaby zastanawiał się, czy rzeczywiście nie znała przyczyny nagłego wybuchu złości Esslyna. Czy naprawdę siedziała z Nicholasem (również ofiarą gniewu Esslyna) na zapleczu sceny przez - rzucił okiem na zegarek - większą część przedstawienia, nie dochodząc do żadnych wniosków? Na pewno rozmawiali o tym. Zastanawiał się, czy Kitty była jedynie młodą, znudzoną żoną, zabawiającą się na boku. A może była wyrachowaną harpią, która złapała ustawionego finansowo starszego od niej męża, a potem chciała się go pozbyć? Czy usunęła taśmę pod wpływem impulsu? A może planowała to już od jakiegoś czasu? A jeśli tak - Barnaby spytał sam siebie, jak miał to robić jeszcze wiele razy w ciągu najbliższych dni - to dlaczego do licha musiało się to stać podczas premiery? Nagle zdał sobie sprawę, że Kitty pochyla się w jego stronę.
- Nie przypniesz mi tego, Tom - powiedziała stanowczo.
- Nie mam zamiaru nikomu tego „przypinać”, Kitty, ale poznam prawdę. Więc uważaj!
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. Nie mam nic do ukrycia. - Lecz jej policzki nagle poczerwieniały i nie patrzyła mu już w oczy.
- Więc nie masz się czego bać.
Po dłuższej chwili Kitty na tyle doszła do siebie, że była w stanie rzucić jeszcze jedno senne spojrzenie w kierunku Troya i podnieść się z krzesła.
- No cóż, jeśli to wszystko... Osoba w moim stanie już dawno powinna być w swoim pustym łóżku.
- To ci dopiero dziewczyna - powiedział Barnaby, gdy drzwi się za nią zamknęły.
- Każdy chciałby gin z tonikiem - mruknął pod nosem sierżant, z nadzieją zapamiętując numer telefonu widniejący na zeznaniu Kitty. - Może oboje są w to zamieszani. Ona i jej gach.
- Też przyszło mi to do głowy.
Troy przeleciał wzrokiem notatki i spytał:
- Co teraz, szefie?
Barnaby wstał i wziął płaszcz.
- Chodźmy poszukać wielkiego białego wodza.
Ledwie Barnaby postawił stopę na zapleczu sceny, gdy Harold, pieniący się z wściekłości, wyskoczył na nich jak chart
- A więc tu jesteście! - wrzasnął, jakby miał przed sobą parę krnąbrnych dzieci. - Jak śmieliście zostawić mnie na sam koniec. Dobrze wiecie, jaką mam tutaj pozycję. Jak mam utrzymać porządek, jeśli wszyscy widzą, że jestem pomijany jak... jak jakiś gówniarz!
- Przykro mi, że się denerwujesz, Haroldzie - uspokajająco powiedział Barnaby. - Usiądź, proszę. - Wskazał na, wiejską altanę, do której podoczepiano niebieskie papierowe róże. Niechętnie i nadal gotując się ze złości, Harold usiadł.
- Zrozum - ciągnął nadinspektor - każdy opowiedział: nam swoją wersję wydarzeń. Czasami wzajemnie się one potwierdzają, czasami sobie przeczą. Na koniec potrzebuję opinii kogoś, kto doskonale zna zespół. Kogoś wnikliwego, inteligentnego i spostrzegawczego, kto może pomóc mi zebrać wszystkie informacje w całość i być może widzi jakiś sens w tej potwornej sprawie. To dlatego zostawiłem cię na sam koniec. - Spojrzał na niego z niepokojem. - Sądziłem, że to zrozumiesz.
- No... oczywiście, Tom... Czułem, że coś takiego musi się za tym kryć... Ale byłoby miło, gdybyś szepnął mi na boku, o co chodzi.
Barnaby zrobił jeszcze bardziej przepraszającą minę. Troy, siedząc na ławeczce tuż obok Harolda, przyglądał się tej scenie z przyjemnością. Można było nieomal zobaczyć, jak para, sycząc, uchodzi ze starucha, a jej miejsce zajmuje wysokie mniemanie o sobie. Potem przyjdzie samozadowolenie, najlepszy grunt pod wyciąganie informacji. Wcale nie strach ani złość, jak się powszechnie sądzi. Troy próbował uchwycić spojrzenie szefa, aby okazać mu uznanie dla jego manewru, lecz bez powodzenia. Barnaby był całkowicie skupiony na tym, co robił.
Ale czaruje, pomyślał sierżant, a na jego twarzy pojawił się cień pogardliwego uśmiechu. Długo trzeba by szukać drugiego takiego jak nadinspektor. Potrafił zmieniać twarz i głos na tyle sposobów, ile pcheł ma parchaty pies. Potrafi udać gołębia i skorpiona, a nawet osła, jeśli uzna, że to służy jego celom. Wiele razy Troy widział, jak Barnaby kręci głową w niemym zdumieniu, podczas gdy świadkowie, poczuwszy się pewnie, widząc jego zagubienie, paplali w nieskończoność, kompletnie zapominając o grożącym im więzieniu. Kiedy osaczał winnego, uśmiechał się w szczególny sposób, zarezerwowany tylko na tę okazję. Troy ćwiczył kiedyś ten uśmiech w domu przed lustrem i sam się siebie przestraszył.
Barnaby pogratulował Haroldowi wspaniałego przedstawienia.
- Dziękuję, Tom. Niełatwa sztuka, ale, jak wiesz, szczycę się tym, że podejmuję się wyzwań. Akt pierwszy w ogóle mi się nie podobał, ale drugi był o wiele lepszy. Pełen emocji. A potem zakończył się w taki sposób... - Mlasnął językiem. - No i oczywiście wszystkie chamy winią reżysera.
- Obawiam się, że tak właśnie jest - zgodził się Barnaby, nie mogąc się nadziwić umiejętności Harolda uchwycenia najistotniejszych rzeczy. - Chyba w ogóle nie wchodziłeś za scenę?
- Niezupełnie. Przeszedłem przez kulisy na pięć minut przed początkiem, aby im życzyć bonne chance. Ty przyszedłeś tuż po mnie, jak mi się zdaje. Później jeszcze byłem tam podczas przerwy, aby im powiedzieć, żeby się skupili.
- I nie widziałeś za kulisami nikogo, kto by się podejrzanie zachowywał?
- Oczywiście, że nie. Gdybym widział, zatrzymałbym go. Mamy jeszcze pięć przedstawień. I na sobotnie nie ma już biletów.
- Czy przychodzi ci do głowy, kto mógł manipulować przy brzytwie?
Harold pokręcił głową.
- Myślę i myślę, Tom, możesz mi wierzyć. W zespole może być ktoś, kto przygotował to na mnie, ale... - westchnął zakłopotany - nie potrafię zrozumieć dlaczego.
- Albo na Esslyna.
- Słucham?
- Równie dobrze sabotaż mógł być wymierzony przeciwko Esslynowi.
- Och... może... - Harold rozsądnie zacisnął usta, dając do zrozumienia, że chociaż było to zupełnie nowe spojrzenie na sytuację, nie odrzucałby go tak od razu. - Myślisz, Tom, że to mogło być coś osobistego?
- Coś bardzo osobistego, powiedziałbym. - Rozbawiony Troy odchylił się za mocno w tył, aż coś trzasnęło pod nim. Zanim się pozbierał, Barnaby doszedł do pytania za sto punktów. - Czy miałeś jakiś powód, aby źle życzyć Esslynowi Carmichaelowi?
- Ja? - pisnął Harold. - Był moim głównym aktorem. Moją gwiazdą! Teraz będę musiał zacząć wszystko od nowa, ucząc Nicholasa.
- A jak się układały jego stosunki z resztą zespołu?
- Esslyn właściwie nie miał z nikim stosunków. Jego pozycja raczej to uniemożliwiała. Ja mam ten sam problem. Aby zachować autorytet, trzeba trzymać się z boku. Oczywiście zawsze miał jakąś kochankę.
- Chyba nie w czasie trwania jego nowego małżeństwa?
- Chyba nie. Na pewno wszyscy byśmy wiedzieli. Na jego korzyść mogę powiedzieć, że nigdy nie starał się ukrywać swoich zdrad. Nawet podczas tych wszystkich lat spędzonych z Rosą.
I słusznie, pomyślał Troy, przewracając kolejną stronę. Jaki jest sens zdradzać żonę, skoro nie można się tym afiszować?
- Wydawała się bardzo przygnębiona.
- Rosa zawsze potrafiła płakać na zawołanie.
- Właściwie - dodał nadinspektor - o wiele bardziej niż obecna małżonka.
- Ha! - zachwycony Harold klepnął się w policzki jak S. Z. (Cuddles) Sakall. - Innymi słowy cherchez la femme. Możliwe, możliwe. Pamiętaj, że należał do tych, którzy potrafią narobić sobie wrogów. Egoista do szpiku kości.
Barnaby zawsze uważał, że można ocenić miłość i szacunek, jakim cieszył się dopiero co zmarły, poprzez czas, jaki mija pomiędzy pierwszą, nieuniknioną reakcją szoku i rozpaczy (nawet jeśli opierała się na zasadzie, że „przygnębia mnie śmierć każdego człowieka”) a chwilą, gdy o jego wadach można rozmawiać z wyraźną przyjemnością. W wypadku Esslyna
Carmichaela czas ten był tak krótki, że nie wystarczyłby nawet Rileyowi na skonsumowanie złapanej ofiary.
- Ale pomimo to dobrze ci się z nim układało?
- Mnie się ze wszystkimi dobrze układa, Tom.
- Osobiście i zawodowo?
- To jest ze sobą powiązane. Esslyn nie zawsze od razu akceptował moje propozycje, ale z mojej strony nigdy nie było mowy o ustępowaniu. Nie może być dwóch szefów.
Tej nocy pogarda Harolda dla faktów i jego wybiórcza pamięć przeszły same siebie, zauważył Barnaby. No, chyba że naprawdę wierzył, iż Esslyn posłusznie wykonywał instrukcje swego pana i władcy, co, delikatnie mówiąc, miało niewiele wspólnego z rzeczywistością.
- Wracając do sprawy motywu, na pewno pamiętasz - ciągnął Harold - że on nie potrafił ścierpieć głupców. Ale - na porośniętej siwym zarostem twarzy pojawił się uśmiech samozadowolenia - ja też nie potrafię.
Kiedy Harold wyszedł, nie zauważając nawet, że ani nie podsumował całej sprawy, ani nie zebrał wszystkich informacji w całość, Barnaby wrócił do skrupulatnie zbadanych i już teraz pustych kulis i wziął ze stolika Dierdre rolkę taśmy klejącej. Owinął ją dwukrotnie wokół uchwytu jej mikrofonu, po czym zdjął taśmę, przecinając ją nożem do wykładzin. Podał ją Troyowi.
- Wrzuć to do toalety.
Potem przysłuchiwał się powtarzającym się odgłosom opuszczanej przez sierżanta wody.
- Nie da się, szefie.
- A w damskiej sprawdziłeś?
- I na górze, i w tej dla niepełnosprawnych.
- No cóż, przeszukanie wykazało, że żaden z nich jej nie ukrył. Na miejscu zbrodni też jej nie znaleziono. Więc...
- Za okno?
- Właśnie. A przy tym wietrze, można jej teraz szukać gdzieś w połowie drogi do Uxbridge. Chociaż możemy mieć szczęście. Mogła się gdzieś tutaj przykleić. Sprawdzimy rano. Mam dosyć na dzisiaj.
Kiedy szli przez opustoszałą widownię, Troy spytał:
- Dlaczego zostawił go pan na koniec? Tego starego zarośniętego grubasa?
- Nie podoba mi się, jak się odnosi do ludzi. - Troy spojrzał na niego pytająco. - Uważa, że wszyscy są tu po to, żeby wykonywać jego polecenia, że są na jego zawołanie, nigdy im nie dziękuje i pomiata nimi. Pomyślałem, że nie zaszkodzi mu, jeśli raz będzie na końcu kolejki.
- A myśli pan, że to mu pomoże?
- Nie. Za późno.
- Myślę, że on ma fioła.
- Oni wszyscy mają fioła, Troy - powiedział Barnaby, otwierając drzwi prowadzące do foyer. - Gdyby tak nie było, rzuciliby ten interes i zajęli się handlem nieruchomościami.
Badania pana Tibbsa zdawały się trwać całą wieczność. Dierdre podała kilka informacji, które były konieczne, aby mógł zostać przyjęty do szpitala, po czym poproszono ją, by zaczekała w recepcji. Dopiero po przeszło godzinie pielęgniarka pozwoliła jej wejść do ojca na krótką chwilę, żeby powiedzieć mu dobranoc.
Pan Tibbs leżał starannie opatulony na metalowym łóżku szpitalnym. Nie odpowiedział na jej pozdrowienie, patrzył prosto przed siebie, nucąc coś. Na policzkach miał czerwone wypieki.
- Siostro! - zawołała Dierdre. Niepokój przezwyciężył jej niechęć do sprawiania kłopotu. - Chyba ma gorączkę.
- Dostał już leki przeciwgorączkowe. Wkrótce zaśnie. - Pielęgniarka z metalowym basenem w ręce przeszła do sąsiedniego łóżka i zaczęła zaciągać zasłonę. - Musi pani już wyjść.
- Ach. - Dierdre wycofała się. - Tak. Przepraszam. Zadzwonię rano.
- Tylko niezbyt wcześnie. Po obchodzie będziemy mogli pani powiedzieć, jak minęła noc i gdzie zostanie przeniesiony.
- A więc nie zostanie tutaj?
- Nie. To jest tylko izba przyjęć.
- Rozumiem... no to... dobranoc - powiedziała Dierdre w kierunku pomarańczowych fałd materiału. - I dziękuję.
Rzuciwszy jeszcze raz okiem na ojca, który powoli zasypiał, Dierdre wycofała się do recepcji. Jakiś młody człowiek rozmawiał przez telefon, podtrzymując słuchawkę ramieniem.
- Chwileczkę - powiedział do Dierdre i kontynuował rozmowę. - Nie opowiadaj mi o niej - powiedział. - Widziałem w Boltons wczoraj wieczorem, co chwila latała do kibla. - Słuchał przez chwilę, wciągając policzki. - Obiecanki cacanki, a głupiemu radość.
Miał bardzo ciemną karnację. Dierdre pomyślała, że mógłby być Włochem. Kiedy skończył rozmowę, wyjaśniła, że może już jechać do domu.
- Obawiam się, że nie mogę pomóc. Transport zapewniamy tylko poszkodowanym w wypadkach,
- A... a... ale... - zrozpaczona Dierdre zająknęła się - ja mieszkam bardzo daleko.
- Możliwe, kochanie. Ale co byśmy zrobili, gdyby na autostradzie doszło do karambolu, a pani w tym czasie robiłaby sobie przejażdżkę ambulansem?
- Na pewno dysponujecie kilkoma...
- Przykro mi. Takie są przepisy.
Wpatrywała się w niego. W dusznym holu jej nadal wilgotno ubranie zaczęło parować. Słaniała się na nogach z wyczerpania. Teraz gdy ojciec znajdował się już pod troskliwą opieką, jej wszystkie emocje - strach, miłość, przerażenie, rozpacz opuściły ją. Była zupełnie odrętwiała.
- Autobusy zaczynają kursować o siódmej... może się pani tutaj przekimać... - Współczuł jej, nie miała co do tego wątpliwości. Wyglądała, jakby miała paść ze zmęczenia. - Gdybym mógł, moja droga... - Zawsze tak mówił, czuli się wtedy lepiej. Mówiąc ściślej, to on czuł się lepiej. - Mogę wezwać taksówkę.
- Taksówkę, - To nie było potwierdzenie. Po prostu powtórzyła za nim, jak dziecko, które uczy się lekcji. Starała się myśleć logicznie. Jej pamięć, tak jak i pozostałe funkcje psychiczne i fizjologiczne, przestawała działać. Z taksówką łączyły się pieniądze. Włożyła dłonie do kieszeni. Nie miała pieniędzy. Z wysiłkiem przywołała w pamięci wydarzenia minionego wieczoru. Wybiegła z Latimera. Miała na sobie płaszcz, ale w rękach niczego nie trzymała. To znaczy, że jej torba nadal jest w teatrze. A więc - zmarszczyła brwi, z wysiłkiem obmyślając kolejny krok - gdyby wzięła taksówkę, kierowca mógłby na nią poczekać pod teatrem i kiedy zabrałaby torbę, mogłaby mu zapłacić, a on odwiózłby ją do domu. Dierdre z poszarzałą od wysiłku twarzą obmyślała szczegóły tego prostego planu i nie znajdowała w nim żadnych wad.
- Tak - powiedziała. - Taksówkę.
- Będzie nocna taryfa - stwierdził recepcjonista, wykręcając numer. - Jest po dwunastej.
Dierdre nie chciała siadać na kanapie, gdy czekała na taksówkę, czując, że jeśli usiądzie, zupełnie osłabnie i już się nie podniesie. I tak nie miała pojęcia, w jaki sposób jej nogi były w stanie utrzymać ciało. Miała wrażenie, jakby były zrobione ze słabo ze sobą posklejanych kawałków porcelany. Taksówka przyjechała prawie natychmiast. Kierowca, mężczyzna w średnim wieku, przyglądał się Dierdre z niepokojem.
I rzeczywiście jej widok był niepokojący. Twarz śmiertelnie blada, szeroko otwarte oczy, mętne i podkrążone, ubranie ubrudzone błotem. Zgubiła gdzieś jeden but. Poza tym, czego taryfiarz nie mógł nie zauważyć, nie miała torebki. Fakt ten w połączeniu z jej dziwacznym wyglądem - według niego była jakąś hipiską - wzbudził w nim zupełnie naturalne podejrzenie, że może nie doczekać się zapłaty. Gdy zapewniła go, że taka ewentualność nie wchodzi w rachubę, podał jej ramię, które nie tyle zignorowała, co go nie zauważyła, i razem wyszli z budynku.
- Za zwierzęta bierzemy ekstra - powiedział, kiedy dotarli do samochodu.
- Co?
- Jest pani, prawda? - Mężczyzna kiwnął głową na małego psa, który cierpliwie czekał przed głównym wejściem, a teraz biegł przy nich.
- Och... - Dierdre zawahała się, patrząc na stworzenie. - Tak. - Wyjaśnianie, dlaczego nie ma pojęcia o pochodzeniu psa, jego właścicielu i powodach, dla których na nią czeka, było ponad jej siły.
Drogi były niemal puste, więc dwanaście mil, które dzieliły szpital od Causton, przebyli w niespełna dwadzieścia minut. Dopiero gdy zatrzymali się pod Latimerem, Dierdre zdała sobie sprawę z ogromnej wady swojego planu. W teatrze nie było śladu życia. Budynek był ciemny, policjant, który wcześniej pełnił straż, zniknął. Stojąc na chodniku, uświadomiła sobie, że w torebce znajdują się nie tylko klucze od domu. Były tam także jej klucze od drzwi do teatru.
Taksówkarz, w którym znowu obudziły się podejrzenia, nacisnął klakson. Dierdre ruszyła w kierunku drzwi i w tym samym momencie zauważyła w szybie odbicie wysokiej i chudej jak strach na wróble postaci z burzą kręconych włosów. Pchnęła drzwi. Nie poruszyły się. Oparła się o nie rękoma, właściwie tylko po to, aby się podeprzeć, i wtedy poczuła, że lekko się uchyliły. Nacisnęła z całych sił, tak jakby chciała wtoczyć na wzgórze ogromny głaz. Weszła do ciemnego foyer. Na pewno ktoś jest w środku, inaczej drzwi byłyby zamknięte na klucz. A może przy całym tym zamieszaniu (wydawało się jakby to było całe lata temu) po prostu zapomniano je zamknąć? Przynajmniej będzie mogła zabrać torebkę. Przyjrzała się niewyraźnym konturom schodów prowadzących na widownię i ogromnej połaci dywanu, którą trzeba przebyć, zanim będzie mogła zacząć się wspinać.
Zrobiła pierwszy krok, potem dwa kolejne. W tym momencie w foyer rozbłysły wszystkie światła, a drzwi na widownię otworzyły się i wyłoniły się z nich dwie postacie. Oślepiona Dierdre zauważyła jeszcze kołyszące się drzwi i usłyszała kroki, po czym poczuła nagłe silne uderzenie głową o podłogę.
Finał
Rodzina Barnabych właśnie jadła śniadanie. Cully raczyła się świeżym ananasem i greckim jogurtem, Barnaby zmagał się z jajkiem na miękko, a Joyce wkładała gałązki kaliny do szklanego wazonu na tacy.
- Założę się - powiedziała Cully - że wszyscy, którzy byli wczoraj w teatrze, siedzą teraz nad śniadaniem i starają się pojąć, co się wydarzyło.
Sami to robili. Cully zauważyła, że przynajmniej Harold nie może narzekać na brak autentyzmu, co spotkało się z oburzeniem ze strony rodziców na jej brak wrażliwości. Wkrótce jednak znowu wróciła do tematu.
- Myślicie, że ta wesoła wdówka była z kimś w zmowie?
- Być może.
- Założę się, że tak było. Jak w tym kryminale. Mleczarz zawsze przychodzi dwa razy.
- Ty jak już coś wymyślisz, Cully...
- Równie dobrze - powiedział Barnaby, wyjmując tabletkę z opakowania - mogła to być Dierdre.
- Biedna Dierdre - odruchowo powiedziała Joyce, po czym cmoknęła z niezadowoleniem na widok męża biorącego tabletkę.
- Powinniście przestać tak mówić. Wszyscy powinni.
- O co ci chodzi, kochanie?
- To ciągłe traktowanie jej jako osoby godnej współczucia.
- To zrozumiałe - upierała się Joyce. - Miała takie smutne życie. A ty masz wszystko, czego chcesz. Powinnaś być milsza.
- Od kiedy to posiadanie wszystkiego, czego się chce, czyni ludzi milszymi? Ty i tata jej współczujecie. To okropne, takie protekcjonalne. Litowanie się nad ludźmi to nie życzliwość. To ich poniża. A ci, którzy tego oczekują, nie zasługują na szacunek. - Barnaby przyglądał się swojej bystrej, pięknej córce, a ona ciągnęła swoją przemowę. - Kiedy ostatni raz byłam w domu, mama ciągle rozwodziła się nad tym, jak to Dierdre schudła i że musi nosić szkła kontaktowe. To takie łzawe. Jakby była jakimś Kopciuszkiem. Dierdre jest dość interesująca i inteligentna sama w sobie. Myślę, że nieźle by im dołożyła w Latimerze, gdyby tylko miała okazję. Zna się na reżyserii nie gorzej niż Cardinal Wolsey. - Kiedy jej matka sięgnęła po dzbanek z kawą rozpuszczalną, dodała: - Nie dawaj jej tego, na litość boską. Dzisiejszy ranek będzie i tak wystarczająco dla niej trudny. Zrób jej w jednym z moich filtrów.
Joyce wyciągnęła z opakowania jeden z filtrów do kawy od Marksa i Spencera i umieściła go w kubku. Cully zawsze przywoziła ze sobą do domu, jak to nazywała, racje zapasowe, co było jedną z przyczyn, dla których ojciec nie mógł się doczekać jej wizyt. Teraz spytała:
- Czy mogłabym dziś zjeść lasagne z warzywami? Jest w zamrażalniku.
- Na dzisiaj robię bouilldbaisse.
- Mamo, nie wygłupiaj się.
- Tutaj jest wszystko - Joyce wskazała leżącą obok deski do krojenia chleba otwartą książkę - bardzo jasno wyjaśnione. Jestem pewna, że doskonale sobie poradzę.
- Ryby na twoim stole? Chyba nie dałaś się omamić reklamom telewizyjnym? To nie w twoim stylu.
- Och, nie kupiłam jej. Dostałam od Harolda.
- Od Harolda? - zdziwił się jej mąż. - Harold nie dałby ci złamanego grosza.
- On też jej nie kupił. Ktoś przysłał ją do teatru. Tost...
Cully wyjęła chleb z opiekacza w samą porę, aby się nie przypalił.
- To dziwne, żeby przysyłać coś takiego w miejsce, gdzie nie sprzedaje się żywności.
- Nie sądzę, żeby to było dla teatru. Przesyłka była zaadresowana osobiście do niego.
- Kiedy przyszła? - zapytał Barnaby.
- Och... nie wiem... - Joyce położyła kawałek masła na spodku. - Ze dwa tygodnie temu.
Kawa kapała przez filtr, a jej aromat mieszał się z zapachem kaliny.
- Zobaczmy. - Cully obróciła książkę.
- Spal ją - syknęła prosto do ucha Barnaby’ego, kładąc ją obok jajka, które właśnie ścięło się w takim stopniu, że może dałoby się go odrobinę zjeść. Otworzył książkę. Nie było w niej żadnej dedykacji.
- Przyszła pocztą?
- Nie. Podrzucono ją pod skrzynkę na listy. Tak powiedziała Dierdre.
- Ciekawe. - Barnaby włożył książkę do kieszeni.
- Tom! A co z bouillabaisse?
- Obawiam się, że tę przyjemność będziemy musieli odłożyć na później, kochanie. - Barnaby wstał. - Wychodzę.
- Masz telefon do tego chłopaka, który grał Mozarta? - usłyszał jeszcze pytanie Cully skierowane do matki.
- Otwórz drzwi - odpowiedziała Joyce. Zaniosła tacę na górę, postawiła ją przy pokoju gościnnym i delikatnie zapukała.
Dierdre wciąż spała. Nawet teraz, wiele godzin po tym, jak wypiwszy gorący grog z cytryną, została odprowadzona do łóżka, nadal była niemalże nieprzytomna. Od czasu do czasu dochodziły do niej jakieś odległe głosy oraz pobrzękiwania naczyń, które zdawały się częścią snu. Wzbraniała się przed przebudzeniem, czując, że powrót do pełnej świadomości będzie wiązał się z tak silnym niepokojem, iż gdy on do niej dotrze, znowu zapragnie zapaść się w nicość.
Joyce otworzyła drzwi i wśliznęła się do pokoju. Zaglądała już tam dwukrotnie, lecz dziewczyna była pogrążona w tak głębokim śnie, że nie miała serca jej budzić.
Kiedy Tom przywiózł Dierdre o drugiej nad ranem, była w strasznym stanie: całkowicie przemoczona i ubrudzona błotem, na twarzy miała zadrapania i ślady łez. Joyce zmierzyła jej temperaturę. Uznali, że jest jedynie przygnębiona i wyczerpana, dlatego postanowili nie wzywać lekarza. Płacąc za taksówkę, Tom dowiedział się, skąd przyjechała, dlatego już przed śniadaniem Joyce zadzwoniła do szpitala w nadziei, że dowie się czegoś pocieszającego, co mogłaby jej powtórzyć zaraz po przebudzeniu. Jednak w szpitalu byli niezbyt chętni do udzielania informacji (co zawsze jest złym znakiem), a kiedy przyznała, że nie jest bliską rodziną pacjenta, powiedzieli jedynie, że czuje się tak, jak się tego można było spodziewać.
Stanęła przy łóżku i przyglądała się, jak świadomość stopniowo zastępuje senne otępienie na twarzy Dierdre.
Kiedy dziewczyna się obudziła, natychmiast usiadła.
- Muszę jechać do szpitala - zawołała.
- Dzwoniłam tam. I do gazowni również. Powiedziałam im, że nie jesteś w formie i nie będzie cię przez kilka dni.
- Co powiedzieli w szpitalu?
- Czuje się... w miarę dobrze. Możesz tam zadzwonić, jak tylko zjesz śniadanie. Nic prostszego. - Joyce położyła tacę na kolanach Dierdre. - Tylko trochę tostów i kawa. A... i nie musisz się martwić o psa. Zajęli się nim na posterunku.
- Joyce... jesteście tacy mili... ty i Tom. Sama nie wiem, co bym zrobiła dzisiaj w nocy... gdyby... gdyby...
- No już dobrze, dobrze, - Joyce wzięła Dierdre za rękę. Do diabła z protekcjonalnością, pomyślała i uścisnęła ją. - Cieszymy się, że mogliśmy ci pomóc.
- Jakie piękne kwiaty... Wszystko takie miłe. - Dierdre uniosła filiżankę. - I pyszna kawa.
- Za kawę musisz podziękować Cully. Uważała, że rozpuszczalna nie jest dość dobra. I za koszulę nocną też.
- Och... - Twarz Dierdre spochmurniała. Spojrzała na swoje ramiona odziane w obszerną, czerwoną koszulę. Zapomniała, że Cully jest w domu. Znała ją od czasu, gdy dziewczyna miała dziewięć lat, i dobrze wiedziała, jakie jest jej zdanie na temat ich teatru, gdyż słyszała jej soczyste wypowiedzi, kiedy ta jeszcze była nastolatką. Teraz, odkąd była w Cambridge, bez wątpienia jej opinie stały się jeszcze bardziej zgryźliwe.
- Chyba nie przełknę ani kawałka tostu.
- Nie martw się, przecież dopiero się obudziłaś. Ale myślę, że chętnie weźmiesz kąpiel. - Wcześniej Joyce jedynie wytarła gąbką twarz i dłonie Dierdre, podczas gdy ta stała, kołysząc się jak zombi.
- Chętnie... Czuję się obrzydliwie.
- Wyszukałam dla ciebie jakieś ubranie i ciepłe rajstopy, obawiam się, że moje buty będą na ciebie za małe, ale chyba uda ci się wcisnąć w moje kalosze. - Joyce wstała. - Pójdę nalać ci wody do wanny.
- Dziękuję, Och, Joyce... Czy dowiedzieli się, kiedy już poszłam... no wiesz, policja... kto to...? - Joyce przecząco pokręciła głową. - Nadal trudno mi w to uwierzyć. - Dierdre zadrżała. - Co za okropna noc. Nie zapomnę jej do końca życia.
- Myślę, że nikt z nas jej nie zapomni - odparła Joyce. - Może będziesz chciała zadzwonić do szpitala, czekając na kąpiel. Zostawiłam numer przy telefonie.
Kiedy Joyce wyszła, Dierdre założyła okulary i usiadłszy na brzegu łóżka, spojrzała na swoje odbicie w lustrze toaletki. Koszula Cully wybrzuszyła się wokół jej ciała jak szkarłatny namiot Była czerwona jak krew sącząca się z rany lub świeże mięso. Odgłos lejącej się do wanny wody przypomniał Dierdre o zbiorniku. Chwyciła się brzegu łóżka. W jej głowie oba obrazy zlały się w jedno: na nowo stanęła jej przed oczami rana na szyi Esslyna. Zobaczyła krew - strużkę, strumień, a potem całe potoki lejące się do zbiornika i zabarwiające wodę na czerwono. Ojciec znowu wpadł do wody, zniknął w niej, a potem wypłynął na powierzchnię. Jego krwistoczerwona twarz jaśniała. Robił to ciągle na nowo, jak mechaniczna lalka. O Boże, pomyślała Dierdre, te dwa obrazy nie opuszczą mnie do końca życia. Będę je widzieć, kiedy tylko nie będę czymś zajęta. Za każdym razem, gdy zamknę oczy. Kiedy będę chciała zasnąć. Do końca życia. Na próżno zakryła oczy dłońmi.
- Cześć! - Dierdre podskoczyła. W drzwiach stała Cully, chuda jak węgorz. Węgorz w niebieskich dżinsach. Miała m sobie T-shirt z napisem „Merde! J’ai oublie d’eteindre le gaz!”
- Wyglądasz w niej o wiele lepiej niż ja, Dierdre. Zatrzymaj ją sobie.
To przytyk do mojej tuszy, pomyślała Dierdre, a głośno powiedziała:
- Nie, dziękuję. Mam kilka koszul w domu. - Po czym pomyślała: A jeśli Cully chciała tylko być miła? Jaka opryskliwa i niewdzięczna muszę się jej wydawać.
- OK - Cully uśmiechnęła się bez urazy. Miała doskonałe zęby, równe i niezwykle białe, jak gwiazda filmowa. Dierdre; czytała kiedyś, że bardzo białe zęby mają w sobie dużo wapnia i łatwo się psują. To chyba niewielka cena.
- Przyszłam tylko, żeby ci powiedzieć, że dostałam na urodziny świetny francuski olejek do kąpieli. Z jaskółczym zielem i prawoślazem. Stoi w łazience na parapecie. Nie żałuj sobie. Naprawdę świetnie się po nim poczujesz.
Cully odwróciła się, żeby odejść, lecz po chwili zawahała się.
- Straszna sprawa. Chodzi mi o twojego ojca.
- Nic mu nie będzie - szybko odpowiedziała Dierdre.
- Na pewno. Chciałam ci tylko powiedzieć, że jest mi przykro.
- Dziękuję.
- Ale nie jest mi przykro z powodu Esslyna. Te jego wieczne wybuchy wściekłości i poczucie nieomylności...
Kiedy Cully wyszła, Dierdre zadzwoniła do szpitala. Dowiedziała się, że ojciec odpoczywa, a po południu ma go zbadać specjalista i że woleliby, żeby go dzisiaj nie odwiedzała. Otrzymawszy zapewnienie, że poinformują go o jej telefonie i przekażą pozdrowienia, Dierdre poszła do łazienki. Z jednej strony ulżyło jej, lecz z drugiej poczuła się winna, że ma przed sobą cały dzień na odpoczynek i zebranie sił przed stresującą wizytą w szpitalu.
Odmierzyła pełną nakrętkę olejku Essence de Guimauve et Chelidoine, wlała go do wanny, po czym zanurzyła się w delikatnie pachnącej wodzie. Kiedy wygodnie wyciągnęła się w wannie, koszmarne wspomnienia uleciały, odpłynęły, znikły, opuściły ją, a w ich miejsce stopniowo i nieśmiało pojawiła się nowa myśl. Myśl tak przerażająca, że wolałaby, aby w ogóle nie przyszła jej do głowy, lecz mimo to, nieco zaniepokojona, zebrała siły, aby ją rozważyć.
Niezbyt powściągliwe uwagi Cully na temat tragedii, która rozegrała się minionej nocy, głęboko wstrząsnęły Dierdre. Wychowano ją w przekonaniu, że o zmarłych nie mówi się źle. Jako dziecko wierzyła, że umarli mogą nawiedzać żyjących i rozprawiać się z nimi za doznane krzywdy. Późniejsze przemyślenia doprowadziły ją do przeświadczenia, że, po pierwsze, jeśli wyrażasz się dobrze o zmarłych, być może kiedyś, gdy nadejdzie twój czas, szepną oni w twoim imieniu dobre słowo, a po drugie, nie wypada atakować kogoś, kto nie może się bronić.
Teraz, pomimo obawy i niepewności, zaczęło do niej docierać, że to uczucie, którego miała nadzieję nigdy nie zaznać, stało się jej udziałem. Przypomniała sobie zachowanie Esslyna wobec jej kolegów aktorów: jego protekcjonalność i złośliwość, jego obojętność wobec ich uczuć, niczym niezmącone poczucie własnej wartości i butną dandysowatość. Wyśmiewanie i szydzenie z jej ojca. Leżąc sztywno w pachnącej kąpieli, Dierdre wstrzymała oddech i zacisnęła pięści, uświadamiając sobie straszną prawdę o samej sobie. Nienawidziła Esslyna. Tak. Nienawidziła go. A nawet gorzej, cieszyła się z tego, że Esslyn nie żyje.
Dierdre pobladła, otworzyła oczy i utkwiła je w suficie, oczekując na znak gniewu Bożego. Na grom z jasnego nieba. Jako dziecko nieraz słyszała, że gdy skłamie, może ją spotkać taka kara i jedynie wielkoduszna miłość powstrzymuje Boga od jej wymierzenia. Próbowała wówczas wymyśleć, jakie to mogłoby być narzędzie kary, lecz jej młody umysł nie potrafił wyobrazić sobie niczego innego poza ryglem przy kuchennych drzwiach powiększonym tysiąc razy i pomalowanym na świetlisty brąz. Lecz nic, co by chociaż w przybliżeniu go przypominało, nie wpadło przez sufit w łazience Barnabych.
Zrozumiawszy, że nic takiego jej nie grozi i że może bez obawy przed karą cieszyć się z tego, iż Esslyn już nigdy nikomu nie sprawi bólu ani cierpienia, Dierdre opanowało uczucie tak silne, że trudno byłoby je nazwać ulgą. Leżała oszołomiona, nadal nie mogąc uwierzyć w tę nową rzeczywistość. Czuła się tak, jakby ktoś zdjął jakieś ogromne brzemię z jej ramion lub łańcuchy z nóg. W każdej chwili mogła wznieść się pod sufit. Była słaba, lecz nie bezradna. Czuła się słaba w taki sposób, w jaki od czasu do czasu czują się osoby silne. Nie była to chorobliwa słabość, lecz akceptacja potrzeby odpoczynku i relaksu. Żałowała teraz, że nie zjadła tosta.
Po kilku sennych chwilach odkręciła kurek z gorącą wodą i znów sięgnęła po olejek z jaskółczym zielem i prawoślazem. Jeśli nakrętka tego specyfiku dała taki efekt, pomyślała Dierdre, to co może zdziałać cały kubek?
Przeczytawszy raporty z laboratorium i zeznania świadków, Barnaby siedział, wpatrując się w ścianę swego biura. Usta miał zaciśnięte, a wzrok nieobecny, dla przypadkowego obserwatora myślami był daleko. Troy, który widywał to już wcześniej, nie dał się zwieść pozorom. Sierżant siedział na jednym z krzeseł dla gości (z chromowanych rurek i z tweedowym obiciem), gapiąc się przez okno na krople deszczu rozpryskujące się o szyby.
Marzył o fajce, lecz to nie zakaz palenia umieszczony po drugiej stronie drzwi powstrzymywał go od sięgnięcia po papierosa. Przywykł już do przebywania przez cały dzień w jednym pomieszczeniu z maniakiem czystego powietrza. A naprawdę wkurzało go to, że swego czasu nadinspektor wypalał pięćdziesiąt mocnych papierosów dziennie. Byli palacze, podobnie jak byli grzesznicy, są najgorsi. Nie wystarcza im, myślał Troy, olśniewająca doskonałość ich własnego życia, chcą jeszcze na siłę poprawiać życie zatwardziałych palaczy, zupełnie nie zastanawiając się nad skutkami ubocznymi swoich działań. Na myśl o zimnym powietrzu wpływającym do jego biednych małych płucek, którym odmówiono ochronnej powłoki nikotyny, Troy dosłownie drżał na całym ciele. Za rogiem czai się co najmniej zapalenie płuc. Zabezpieczał się więc przed taką ewentualnością, paląc po kątach, w toalecie i wszędzie, gdzie się da, kiedy tylko jego szef opuszczał biuro. Jako ochłap rzucony tym wszystkim, którzy prawili mu kazania, przerzucił się z capstanów na silk cuty, w międzyczasie paląc też gitane’y. Bardziej niż samo palenie francuskich papierosów pociągało go wyobrażenie, jak z nimi wygląda, dlatego kiedy Maureen powiedziała mu, że śmierdzą jak skunks, rzucił je bez żalu.
Troy przeczytał zeznania, lecz nie zapoznał się jeszcze z raportami laboratoryjnymi. Był również obecny przy przesłuchaniu Smy’ów, które odbyło się jakąś godzinę wcześniej. David przybył pierwszy i spokojnym i pewnym siebie głosem zeznał, że to nie on usunął taśmę z brzytwy oraz że nie widział nikogo, kto to zrobił. Jego ojciec powiedział to samo, lecz w sposób znacznie mniej spokojny. Czerwienił się, mówił podniesionym głosem i rozglądał się po pomieszczeniu. Nie oznacza to, że był winny. Troy zdawał sobie sprawę, że wiele niewinnych osób podczas formalnego przesłuchania na posterunku policji doznaje zupełnie bezpodstawnego poczucia winy. Smy senior był właśnie w takim stanie. Troy uświadomił sobie, że Barnaby wydaje z siebie jakieś niewyraźne pomruki. Zebrał myśli.
- Te ostatnie słowa, sierżancie...
- Słucham?
- „Do bani...” Dziwne, nie sądzisz?
- Rzeczywiście. Myślałem o tym. - Troy poczekał na gest zachęty i ciągnął dalej. - Czy Esslyn uważał, że coś jest do bani? I w wyniku tej fuszerki poderżnął sobie gardło? A może to Carmichael spartaczył sprawę? To znaczy, zakładam, że robił to, co powinien był robić. To, co robił na wspólnych... ćwiczeniach.
- Próbach. Tak. Chyba wszyscy się zgadzają, że ostatnia scena przebiegała jak zwykle...
- Więc o jaką fuszerkę mogło chodzić? Zastanawiałem się, czy czasem sam nie zdjął taśmy...
- Nie. Był ostatnią osobą, która mogłaby popełnić samobójstwo.
- Chodziło mi o to, że mógł mieć jakiś pokrętny powód, aby ją zdjąć. Może, żeby wpakować kogoś w kłopoty, a potem pod wpływem chwili, gdy grał na scenie przy tej muzyce i całej tej otoczce, po prostu zapomniał. Może chciał powiedzieć: „To ja jestem do bani”.
- Mało prawdopodobne. - Widząc zawiedzioną minę Troya, Barnaby dodał: - Mnie też nic nie przychodzi do głowy. Ale jedno jest pewne: próbował nam coś powiedzieć, umierając. To musi mieć jakiś sens i powiedziałbym, że bardzo istotny. Będziemy musieli trochę pogrzebać, żeby go znaleźć. Natknąłem się tu - uderzył dłonią w kartki z raportami z miejsca zbrodni - na kilka niespodzianek. Po pierwsze, brzytwa, którą ponoć sprawdzała Dierdre, a potem trzymał w rękach morderca, ma tylko jeden zestaw odcisków palców. Oczywiście sprawdzimy to jeszcze, chociaż wiadomo, że muszą to być odciski denata. Wszyscy widzieliśmy, jak trzymał brzytwę w dłoni i użył jej. A więc skoro Dierdre nie miała powodu, aby ścierać swoje...
- Chyba że starła je, bo przypuszczała, że tak właśnie pomyślimy.
- Wątpię. - Barnaby pokręcił głową. - Świadczyłoby to o takiej przebiegłości, o którą, według mnie, Dierdre nie można podejrzewać, a znam ją od dziesięciu lat. Poza tym ona ma wyrobione zdanie o tym, co dobre, a co złe. Dość staromodne jak na osobę w jej wieku.
- No cóż, mimo wszystko nadal pozostaje wiele możliwości.
Barnaby nie miał takiej pewności. Pomimo dużej liczby osób, które kręciły się przy scenie i za kulisami, był przekonany, że tego, kto zdjął taśmę z brzytwy, należy szukać wśród garstki ludzi osobiście znanych ofierze. Za wielce nieprawdopodobne uważał na przykład to, że wśród młodych, pomocników ze szkoły mógłby się znaleźć jakiś złośliwy wesołek, chociaż miał ich zeznania na wypadek, gdyby chciał pójść tym tropem. Nie sądził też. aby należało szukać winnego wśród aktorów grających pomniejsze role. Troje spośród nich wcześniej w ogóle nie znało denata, gdyż dołączyli do zespołu tylko na Amadeusza. Chociaż Barnaby nie wykluczał żadnej z opcji, postanowił ściśle trzymać się wąskiej grupy najbardziej podejrzanych. A głównym z nich - zastanawiał się na głos - na pewno jest wdowa.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby dziecko nie było jej męża. Kobiety są niewierne - w głosie Troya dało się wyczuć gorycz. Od jakichś dwóch lat całkiem otwarcie przystawiał się do policjantki Brierley, aż w zeszłym tygodniu zobaczył, jak startuje ona do nowo przyjętego rekruta, gówniarza, który dopiero co wyszedł z pieluch. - A jeśli chodzi o tych aktorów, to... nigdy nie wiadomo, na czym się stoi.
- Czy możesz to trochę rozwinąć?
- Chodzi o to - ciągnął Troy - że kiedy rozmawia się z podejrzanymi, to albo mówią prawdę, albo, jeśli mają coś do ukrycia, kłamią. I ogólnie rzecz biorąc wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. A z nimi... oni wszyscy przesadzają, popisują się i udają. Chodzi mi o to, że... weźmy na przykład tę kobietę, która wcześniej była jego żoną. Podczas przesłuchania zachowywała się jak Joanna d’Arc idąca na stos. Trudno się było zorientować, co tak naprawdę czuje.
- Myślisz, że tak naprawdę nie była przygnębiona?
- Właściwie trudno się było połapać. Cholernie się cieszę, że znał pan ich wszystkich wcześniej.
- To, że ktoś okazuje emocje w tak efektowny, a nawet oryginalny sposób, jak tylko potrafi, nie oznacza jeszcze, że nie robi tego szczerze. Zapamiętaj to.
- Tak jest, szefie.
- Zresztą, powinieneś przejrzeć ich na wylot, są fatalnymi aktorami, no może poza Joyce i Nicholasem.
- Och! - Troy zatrzymał swoje zdanie dla siebie. Według niego przedstawienie było właściwie dość dobre. Poczuł się rozczarowany dopiero wtedy, gdy z bliska przyjrzał się scenografii. Jakieś stare graty sklecone do kupy, przemalowane i podparte czymś, co wyglądało jak słupki do sznura na bieliznę. Cudowne, co potrafi zdziałać odrobina oświetlenia. Przypomniało mu to o czymś.
- Rozumiem, że Doris i Dafne, bujający w obłokach w sterowni oświetlenia, są poza podejrzeniami.
- Tak myślę. Pomijając fakt, że nie widzę żadnego motywu, byli za kulisami i w garderobach tak krótko, co potwierdzają zeznania aktorów - uderzył dłonią w plik kartek - że po prostu nie mieliby czasu na manipulowanie przy brzytwie. To samo dotyczy Harolda. Przyjechałem do teatru w tym samym czasie co on z żoną. Odwiesił płaszcz i zaczął obijać się po foyer w swojej pozie Zygfryda. Był tam również, kiedy poszedłem z Cully życzyć aktorom szczęścia.
- Piękna dziewczyna, szefie. Fantastyczna.
- A kilka minut później sam zszedł na dół. Wyszliśmy dosłownie w tym samym czasie, żeby zająć miejsca na widowni.
- Nie wychodził do kibla? - Barnaby pokręcił przecząco głową. - A podczas przerwy?
- Też nie miałby czasu. Był przez chwilę w barku, a potem poszedł do garderoby, żeby ochrzanić aktorów za brak autentyzmu, jak mówi moja żona. A potem wrócił na miejsce tak jaki inni widzowie. A poza tym Harold nie tylko nie miał żadnego motywu, aby pozbywać się Esslyna, ale wręcz przeciwnie - miał powody, aby chcieć, żeby pozostał przy życiu. Esslyn był jedyną osobą w grupie, która potrafiła odegrać główne role w miarę poprawny sposób. Po Amadeuszu miał grać wujaszka Wanię.
- Kogo?!
- To rosyjska sztuka.
Troy skinął głową bez entuzjazmu. Wydawało mu się, że jest i tyle porządnych angielskich sztuk do zagrania, że nie ma potrzeby sięgać po jakieś obce bzdury. A tym bardziej bzdury komunistyczne. Głos nadinspektora przywołał go do rzeczywistości.
- Myślę, że teraz powinniśmy rzucić okiem na dom Carmichaela. Wśród jego rzeczy może być coś, co nas naprowadzi na trop. Zorganizuj jakiś transport, dobra? Ja załatwię nakaz.
Rosa obmyśliła plan. Do tej pory nie wyjawiła go Ernestowi, mimo że gdyby się powiódł, jego życie nigdy już nie byłoby i takie jak wcześniej. Będzie czas, żeby go nim zaskoczyć, jeśli okaże się wykonalny. Tak naprawdę wszystko zależało całkowicie od tego, czy właściwie odczytała charakter Kitty. A tego Rosa była pewna. Kitty zawsze sprawiała na niej wrażenie bezbarwnej, głupiej istoty, niekryjącej tego, że chce się dorobić. Latawica. Teraz była wolna, bogata (chyba że Esslyn sporządził swój testament w wyjątkowo złośliwy sposób) i miała zaledwie dziewiętnaście lat. Po cóż, do cholery - Rosa przekonywała samą siebie - komuś w takiej sytuacji potrzebne jest dziecko?
Kitty była w zespole od dwóch lat. W tym czasie nigdy nie słyszano, żeby wyraziła najmniejsze zainteresowanie dziećmi. Rozmowy w garderobie, które dotyczyły spraw rodzinnych, niezmiennie wywoływały u niej senność. Pojawiające się od czasu do czasu latorośle członków teatru nie zasługiwały nawet na spojrzenie, nie mówiąc już o miłym słowie. Biorąc pod uwagę ten brak zainteresowania, Rosa, jak większość osób w Latimerze, zakładała, że Kitty celowo zaszła w ciąże, aby usidlić Esslyna. A teraz gdy w tak wygodny dla niej sposób przeniósł się na tamten świat, narzędzie, które posłużyło jej do usidlenia, z pewnością będzie dla niej jedynie przeszkodą. Oczywiście istnieją ludzie, którzy nie wykazują żadnego zainteresowania dziećmi, dopóki nie przyjdą na świat ich własne, a wówczas stają się one niekończącym się źródłem zachwytów i radości. Rosa jednak sądziła (lub wmówiła to sobie), że Kitty nie należała do tej grupy. I to przekonanie leżało u podstaw jej wspaniałego planu.
Od śmierci Esslyna Rosę opanowała istna mieszanina emocji i niespokojnych myśli. Za udawanym na użytek publiczny sposobem bycia kryła się rosnąca świadomość bolesnego smutku. Stale przywoływała w pamięci wczesne lata swego małżeństwa i opłakiwała odejście, jak teraz wierzyła, czułej i gorącej miłości. I kiedy tak rozpamiętywała te szczęśliwsze dni, jej świeżo pobudzona przez niedawną tragedię wyobraźnia jednym dotkniętym amnezją pociągnięciem wymazała z pamięci lata rozczarowań, pozostawiając ją z godziwym, choć nieco niedokładnym obrazem Esslyna jako czułego, życzliwego i zupełnie niezepsutego męża.
To właśnie ta sentymentalna pamięć doprowadziła ją po raz pierwszy do zazdrości o dziecko Kitty. Dziecko, dziecko Esslyna, żywe i rosnące w łonie jego żony, przekształciłoby jej jałowe życie, na nowo czyniąc je świeżym i radosnym. W ciągu ostatnich dwóch dni myśl o adopcji przemykała przez jej umysł, wracała, aż w końcu zadomowiła się, zakorzeniła i rozkwitła z taką intensywnością, że osiągnęła poziom, w którym Rosa praktycznie uznała ją za fait accompli.
Dopóki nie podniosła słuchawki telefonu, bo wówczas jej wcześniejszy optymizm zalał potok wątpliwości. Najbardziej dręczyła ją myśl, że Kitty może zdecydować się na aborcję. Wybrała trzy pierwsze cyfry do White Wings, po czym odłożyła słuchawkę i zaczęła zastanawiać się nad tą niepokojącą koncepcją. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że dla Kitty takie rozwiązanie może być oczywistym wyjściem. A że dysponuje pieniędzmi, aby przeprowadzić zabieg w prywatnym gabinecie, więc nic nie mogłoby jej powstrzymać. Dziecinnie proste. Weszło i wyszło - problem rozwiązany. I już po dziecku, bezbronnej istocie, uwięzionej jak pisklę w skorupce jaja. Może właśnie umawia się na zabieg! Rosa chwyciła słuchawkę i wybrała numer. Kiedy Kitty odebrała, spytała ją, czy mogłaby wpaść pogadać.
- Oczywiście. Przyjdź, kiedy będziesz chciała - lakonicznie odparła Kitty, jakby takie sytuacje zdarzały jej się codziennie.
Wyjeżdżając z garażu swoją pandą i zmieniając nerwowo biegi, Rosa usiłowała obmyślić, w jaki sposób przedstawić Kitty swoje argumenty. Jeśli jej plan ma się powieść, musi spojrzeć na całą sprawę z punktu widzenia młodej dziewczyny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Kitty zapytała, dlaczego ma przez kolejne miesiące nosić to brzemię, stając się coraz cięższa, i mieć coraz mniej przyjemności z życia, a potem przechodzić przez długie i zapewne potwornie bolesne męki porodu, tylko po to, żeby później przekazać efekt tego mozołu innej kobiecie. Co będzie z tego miała? Oczami wyobraźni Rosa już widziała te jej bystre, wyrachowane, małe oczka analizujące za i przeciw.
Podczas trwającej zaledwie dziesięć minut drogi do White Wings Rosa znalazła odpowiedź na to pytanie, która - taką miała nadzieję - zadowoli Kitty. Najpierw zwróci jej uwagę zarówno na psychologiczne, jak i fizyczne szkody, jakie mogą wyniknąć z aborcji. Potem zapyta, czy zdaje sobie sprawę z kosztów, jakie wiążą się z wychowaniem dziecka. „Będziesz mieć je na głowie, dopóki nie ukończy osiemnastu lat, a nawet wtedy, jeśli wierzyć temu, co mówi siostra Ernesta, będziesz jeszcze bulić przez co najmniej trzy lata na studia. Lecz ty nie będziesz musiała ponosić tych ciężarów finansowych. Zajmę się wszystkim” - Rosa w głowie układała swoją kwestię.
Jednocześnie wyraźnie zaznaczy, że kiedy adopcja zostanie formalnie załatwiona, Kitty będzie nadal mogła widywać dziecko, kiedy tylko będzie chciała. Ta potrójna korzyść (oszczędności finansowe, zwolnienie z odpowiedzialności, łatwy dostęp do dziecka) z pewnością przechyli szalę na jej stronę, myślała Rosa, jadąc zdecydowanie za szybko Carradine Street. Zdążyła już zapomnieć o swoich wcześniejszych przemyśleniach na temat braku instynktu macierzyńskiego u Kitty, w świetle których trzecia z zakładanych korzyści była z gruntu bezsensowna.
Jak się wkrótce okazało, cała ta dialektyka na nic się zdała, ponieważ kiedy tylko Rosa nacisnęła przycisk dzwonka i usłyszała jego znajomy dźwięk dobiegający z salonu, wszystko, co tak dokładnie sobie obmyśliła, uleciało jej z głowy, a ona sama stała na progu, drżąc z obawy, jak zostanie przyjęta jej prośba. Kiedy więc Kitty otworzyła drzwi, przywitała ją zdawkowym „Cześć” i, postukując obcasami klapek, zawróciła do kuchni, Rosa poszła za nią. W ustach jej zaschło i język się plątał ze zdenerwowania.
Kuchnia wyglądała tak samo. Miło ją to zaskoczyło. Była pewna, że Esslyn wiele pozmieniał w domu, a Kitty wymieniła meble, tapety i kafelki na nowe. Najwidoczniej jednak tak nie było. Rosa zauważyła resztki jajek i tłuszczu pozostałe na talerzu oraz patelnię stojącą na kuchence, zwróciła też uwagę na unoszący się zapach smażeniny. Ten tłuszcz na pewno nie służy dziecku, pomyślała, jakby już miała do niego jakieś prawa. Przypomniała sobie, po co się tu zjawiła. Podczas gdy Kitty sprzątała ze stołu maselniczkę, w której pełno było okruchów chleba i marmolady, Rosa przeanalizowała sytuację.
Przez chwilę zastanawiała się, czy może powinna zdać się na łaskę Kitty, wyjawić jej, jak bardzo zawsze pragnęła dziecka, i wyznać, że to może być jej ostatnia szansa, ale prawie natychmiast odrzuciła tę myśl. Kitty odmówiłaby jej od razu i jeszcze miałaby satysfakcję, widząc Rosę na kolanach. Jedyne, co może zrobić (dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej?), to zaproponować jej pieniądze. Ma pięć tysięcy funtów w banku i trochę biżuterii, którą mogłaby sprzedać. To jest właściwy sposób. Nie może pozwolić, by Kitty zobaczyła, że jest zdesperowana. Musi zachować spokój, a nawet swobodę. Może po prostu beztrosko wspomnieć o sprawie w trakcie rozmowy. „Zajmowanie się dzieckiem nie należy do przyjemności” albo „Pewnie teraz, kiedy Esslyn odszedł, zmieniłaś zdanie na temat posiadania dziecka?” Kitty rękawem szlafroka zgarnęła na podłogę okruchy chleba i wskazała Rosie krzesło. Kiedy ta usiadła, od razu zrozumiała, że był to błąd. Poczuła się niepewnie, jakby znalazła się w podrzędnej roli. Kitty postawiła patelnię na stercie naczyń w zlewie i odkręciła kurek z gorącą wodą. Odbijając się od patelni, woda opryskała kafelki.
- A co tam u starego, dobrego Ernesta? - rzuciła przez ramię Kitty.
Zawsze mówiła o nim w ten sposób, jakby był jakimś starym, powłóczącym nogami zwierzakiem domowym, z gatunku, któremu grozi wymarcie. Jakimś starym psem pasterskim lub wiekowym spanielem dotkniętym postępującą chorobą stawów. Rosa wiedziała, że chodzi jej o podkreślenie różnicy pomiędzy jej mężem a mężem Kitty, mężczyzną, którego Rosa kochała i straciła. Zwykle uwagi te wywoływały ostrą w tonie odpowiedź pełną zgryźliwości. Teraz jednak Rosa z całych sił starała się stłumić szarpiące nią emocje. Po pierwsze, nie chciała dać Kitty satysfakcji z tego, że zabolały ją jej słowa, a po drugie, jakakolwiek wrogość z całą pewnością nie służyłaby pomyślnemu zakończeniu jej misji. Rosa pocieszyła się więc myślą, że jeśli nawet Ernest nie należał do najmłodszych i najatrakcyjniejszych mężczyzn, miał tę niezaprzeczalną zaletę, że nadal żył.
Usadowiła się nieco wygodniej na krześle. Ciemnozielone woskowe liście i czerwone jagody irgi okalały okno, przez które wpadały promienie zimowego słońca, dodatkowo oświetlając niezwykle jasne loki Kitty. W pomieszczeniu było nieznośnie gorąco. Centralne ogrzewanie było ustawione na cały regulator, więc Rosa ociekała potem pod swoją grubą peleryną. Kitty miała na sobie krótką koszulkę nocną z kremowego atłasu, przypominającą fasonem togę, z rozcięciem sięgającym z jednej strony prawie do pasa, oraz narzutkę z niebieskiego szyfonu ozdobioną węzełkami ze srebrnej wstążki. Majtek nie widać, kwaśno zauważyła Rosa. A brzuch ma nadal płaski jak deska. Z zadowoleniem zauważyła, że bez całego arsenału różów, cieni, ołówków i szminek, twarz dziewczyny była niemal nieładna.
Kitty wytarła ręce w ścierkę i opierając się o kratkę piecyka, odwróciła twarz w stronę gościa. Nie miała zamiaru proponować kawy, herbaty ani żadnego jedzenia. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie lubiła wdawać się w zażyłe stosunki z kobietami, a już na pewno nie z takimi, które z racji wieku mogłyby być jej matką. Kitty przyglądała się nosowi Rosy o tłustych porach i wydawało się jej, że jego właścicielka aż trzęsie się, aby go wetknąć w cudze sprawy. Zbierała siły na przyjęcie lawiny słów fałszywego współczucia i ckliwych wspomnień.
Rosa wzięła głęboki wdech i zadrżała pod swoją wrzosową Peleryną. Złożoność własnych przemyśleń paraliżowała ją. Zrozumiała teraz, że powinna była zdradzić cel swojej wizyty od razu, gdy przyszła, bez względu na to, w jak bardzo pokrętny i uczuciowy sposób by to zrobiła. Im dłużej siedziała w tej kuchni pełnej swojskiego bałaganu (jeszcze tylko brakowało wysokiego krzesełka dla dziecka!), tym bardziej jej prośba wydawała się dziwaczna. Kitty również nie ułatwiała jej zadania. Nie wykonała żadnego serdecznego gestu, nie zrobiła nawet tego, co w każdym angielskim domu uważa się za obowiązkowe wobec gościa. Zdawszy sobie sprawę, że straciła okazję natychmiastowego wyjaśnienia sprawy, Rosa postanowiła załatwić ją podstępnie, zaczynając od formalnego wyrażenia współczucia. Nagle usłyszała:
- Więc z czym przychodzisz?
Rosa zrobiła głęboki wdech i, nie mając odwagi spojrzeć na Kitty, powiedziała:
- Zastanawiałam się, czy teraz kiedy Esslyn nie żyje, będziesz czuła się na siłach, aby utrzymać dziecko, i pomyślałam sobie, że mogłabym je adoptować.
Zaległa cisza. Rosa nieśmiało spojrzała na Kitty. Gdy to robiła, dziewczyna opuściła głowę i dłońmi zasłoniła twarz. Wydała z siebie cichy dźwięk, jakby żałosny jęk, a jej ramiona zaczęły drżeć. Słysząc to, życzliwa z natury Rosa poczuła nagły przypływ współczucia. Jak mogła być tak bezduszna i mało pojętna? Tylko dlatego, że Kitty nie okazywała publicznie swego smutku, z góry założyła, iż ani sama śmierć jej męża, ani sposób, w jaki do niej doszło, nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Teraz widząc jej szczupłe ramiona drżące w rozpaczy, Rosa odsunęła krzesło i niezdarnie wyciągnęła ramiona w kierunku szlochającej postaci, chcąc ją pocieszyć. Jednak Kitty odtrąciła ten gest, przeszła w stronę otwartych drzwi, gdzie, stojąc tyłem do Rosy, zaczęła wydawać z siebie okropne dźwięki przypominające skrzeczenie kawki.
Rosa stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Czuła się bezsilna i przygnębiona, obwiniała się za swój wcześniejszy stosunek do Kitty. Czekała z wyciągniętymi błagalnie rękoma, gotowa przygarnąć ją do siebie, gdyby to było potrzebne. W końcu te potworne dźwięki ucichły i Kitty odwróciła się w jej stronę. Twarz miała obrzmiałą i czerwoną, na policzkach widać było ślady łez, a jej ramiona nadal nieznacznie drżały. I właśnie w tym momencie, ku swemu wielkiemu zdumieniu i oburzeniu, Rosa zdała sobie sprawę, że to, co słyszała, to nie był płacz, lecz śmiech Kitty.
Dziewczyna potrząsnęła głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, wyciągnęła zmiętą chustkę z kieszeni, wytarta załzawione oczy, po czym upuściła ją na podłogę. Jej ramiona w końcu przestały drżeć, a oddech stał się spokojniejszy. Spojrzała na Rosę, a ta, ciągle jeszcze zawstydzona, rzuciła w jej kierunku gniewne spojrzenie.
Zapanowała cisza. Słychać było jedynie monotonne kapanie wody z kranu. Już po kilku chwilach ta żenująca i niezbyt zabawna konfrontacja zaczęła działać Rosie na nerwy. Stała, jakby nie chcąc się poddać, lecz nie wiedziała, co powiedzieć. W każdym razie czuła, że to nie ona powinna teraz zabierać głos. Powiedziała, po co przyszła, wywołując tym atak wesołości u Kitty. Następny krok należał więc do dziewczyny. Powinna wyjaśnić swoje zachowanie albo zakończyć rozmowę.
Rosa zmusiła się do spojrzenia w szafirowe oczy. Nie było w nich żadnej wesołości. Rzeczywiście, pomyślała, ten jej rechot wcale nie był wesoły. To było prawie jak pianie z zachwytu. Tak! To było właśnie to. W tych odgłosach rozbrzmiewał triumf. Tak jakby Kitty od razu poczuła się zwycięzcą, jeszcze zanim obrała jakąkolwiek strategię. Ale dlaczego tak triumfowała? Pewnie dlatego, pomyślała Rosa, czując upokorzenie, że udało jej się rzucić pierwszą żonę Esslyna na kolana. Niezła historyjka do opowiadania w garderobie. „Nigdy byście na to nie wpadli. Biedna, stara pani Ernestowa przyszła do mnie któregoś dnia prosić mnie, abym jej oddała dziecko na wychowanie. To przezabawne. Odkładała to tak długo, aż teraz jest już za stara, żeby mieć własne. Stara, głupia baba”.
No cóż, zauważyła Rosa, sama jestem sobie winna. Urojone kpiny Kitty, które podsunęła jej wyobraźnia, sprawiły, że zaczęła się zastanawiać, jak kiedykolwiek nawet przez chwilę mógł jej zaświtać ten poroniony pomysł o adopcji, nie mówiąc już o przyjściu do niej i pytaniu ją o to. Co podsunęło jej myśl, pytała samą siebie, o dziecku w jej wieku? A kochany Ernest, który wychował już trójkę i mimo tego, że uwielbia swoje wnuki, uważa, że pół godziny zabawy z każdym z nich tygodniowo to dla niego aż za dużo? Jak miałby sobie z tym poradzić? Nie ma co teraz biadolić, pomyślała mężnie. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz pozostało jej jedynie wycofać się na tyle godnie, na ile jest to jeszcze możliwe. I właśnie miała to zrobić, gdy nagle Kitty zamknęła drzwi.
Rosa usłyszała głośne trzaśniecie. Kitty nie odeszła, lecz oparła się o drzwi. Widząc to, Rosa poczuła niepokój. Kitty stała, uśmiechając się, lecz jej uśmiech był straszny. Jej wąska górna warga o przesadnie lubieżnym wyglądzie nie rozciągnęła się w uśmiechu, lecz uniosła się w górę jak u groźnego zwierzęcia, odsłaniając spiczaste, ostre siekacze. Wydawały się niebezpiecznie ostre i błyszczące. Nagle Kitty przestała się uśmiechać, co było jeszcze gorsze. Przez krótką chwilę uwagę Kosy przykuł widok tych budzących trwogę bladych kłów, po czym spojrzała w błyszczące, błękitne i lodowate oczy dziewczyny. Były nieludzkie. Nagle powietrze w kuchni stało się ciężkie i poczuła wiszącą w nim grozę. Wtedy zrozumiała. Dotarło do niej, że te wszystkie żarty, przypuszczenia i niepoważne teorie opowiadane w barku były zgodne z rzeczywistością, że Kitty naprawdę pozbyła się męża, aby zdobyć jego pieniądze i odzyskać wolność, oraz że teraz ona sama znajduje się pod jednym dachem z morderczynią.
Rosa uświadomiła sobie, że wstrzymała oddech, i teraz wypuściła powietrze z płuc tak ostrożnie, jakby nawet najdelikatniejszy powiew mógł zwrócić na nią uwagę Kitty i wywołać nagłą chęć niszczenia. Usiłowała zebrać myśli, lecz miała wrażenie, jakby jej mózg przestał pracować. Spróbowała zrobić krok, lecz ku swemu przerażeniu nie mogła się ruszyć, jakby wrosła w ziemię. Serce jej waliło, a krople wody z kranu kapały i rozpryskiwały się. Chwile pomiędzy jednym kapnięciem wody a kolejnym i pomiędzy jednym uderzeniem jej serca a następnym wydawały się nieskończenie długie i wypełnione jakimś pulsującym ohydnym szmerem nikczemności.
Co mogła zrobić? Po pierwsze, odwrócić wzrok. Nie patrzeć w te niekryjące okrucieństwa oczy. A potem spróbować wytężyć swój nadwątlony umysł. Gdyby powiedziała komuś, komukolwiek, o tym, że jedzie do White Wings. Ale, pomyślała niemrawo Rosa, odzyskując powoli władze umysłowe, przecież Kitty o tym nie wie. Blef! To jest to. Zablefuje i wydostanie się stąd. Powie jej, że Ernest wie, dokąd pojechała, i że może się po nią zjawić w każdej chwili. Trzęsąc się, oznajmiła to.
- Ależ, Roso, jak miałby to zrobić? Przecież samochód stoi na podjeździe.
Cóż za przebiegłość! Jej głos wyrażał jedynie zdziwienie. Teraz Rosa zrozumiała, dlaczego Barnaby dziwił się, że oni wszyscy uwierzyli, iż Kitty nie potrafi grać. No cóż, blef się nie udał. Co teraz? Kitty odsunęła się od drzwi, a mózg Rosy, jeszcze przed chwilą w stanie galarety, teraz rozpoczął działania obronne, ukazując swej właścicielce dziesiątki obrazów walki. Rosa powalająca Kitty kopnięciem kung fu albo prawym prostym. Rosa przygniatająca Kitty do podłogi i trzymająca nóż przy jej gardle albo ogłuszająca ją jednym precyzyjnym rzutem frisbee. Kiedy ostatni z tych krzepiących obrazów zniknął, Rosa zdała sobie sprawę, że Kitty powoli zbliża się do niej.
O Boże, zaczęła się modlić. Pomóż mi... błagam.
Czuła się ciężka i niemrawa jak hipopotam, miała wrażenie, że dusi się z braku powietrza. Strugi potu ciekły jej po twarzy i między piersiami, a mimo to po plecach przebiegały zimne ciarki, a krew wydawała się gęsta i zastygła. Spojrzała na Kitty - młoda, szczupłą, o silnych, umięśnionych ramionach i nogach - i przez głowę przebiegło jej pytanie: jakie mam z nią szanse?
Kitty uśmiechała się, idąc w jej kierunku. Nie był to jednak ten jej prawdziwy, szczurzy uśmiech. Tym razem na jej ustach malował się sztuczny, udawany niepokój. Tak się pewnie uśmiechała do Esslyna, pomyślała Rosa, kiedy życzyła mu powodzenia w dniu premiery, zanim obnażyła narzędzie, które go unicestwiło. I wtedy nagle, przypominając sobie swego pierwszego męża, wyobraziła sobie Ernesta przychodzącego do domu na lunch, tak jak to zwykle robił o tej porze. Na myśl, że może już nigdy nie zobaczyć jego ukochanej twarzy, krew się w niej wzburzyła. Złość wzięła górę nad strachem. Stanęła na palcach i poczuła, jak napinają się mięśnie jej łydek. Nie podda się bez walki.
Kitty była zaledwie o jakieś pół metra od niej. Teraz albo nigdy. Rosa opuściła oczy, wierząc, że w ten sposób wygląda i groźniej, i skoczyła.
Colin Smy siedział samotnie w swoim warsztacie. Było mu zimno, lecz nie chciało mu się zapalać grzejnika. W dłoniach: trzymał jasny, gładki kawałek drewna klonowego, lecz jego piękno, które zwykle wywoływało w nim uczucie głębokiego zadowolenia i odpędzało smutek, tego ranka nie miało mocy. Obok niego stała kołyska z drewna cedrowego zamówiona przez sąsiada. Jeszcze dwa dni wcześniej delikatnie rzeźbił krawędzie liści i kwiatów wokół imienia BEN. Pchnął kołyskę palcami i przyglądał się, jak kołysze się na rdzawych wiórach wydzielających zapach drewna. Wstał i ociężale przeszedł się po pomieszczeniu, dotykając i gładząc różne przedmioty, pocierając pożądliwie ich kontury, oczami chłonąc detale kształtu i ubarwienia, jak człowiek, który może zaraz stracić wzrok.
Wziął do ręki dłuto. Lakier na uchwycie już dawno się starł, a kształt pasował do dłoni tak idealnie, że żadne słowo nie byłoby w stanie tego opisać. Colin zawsze odczuwał jakiś dziwny niepokój, kiedy był zmuszony przebywać z dala od swego warsztatu i ukochanych narzędzi. Teraz przeczuwając, że mogą minąć całe miesiące albo nawet lata, zanim znowu będzie je mógł zobaczyć lub dotknąć, doznał jakiegoś proroczego, rozdzierającego poczucia straty.
Zatrzymał dłonią kołyskę i jeszcze raz rozejrzał się po warsztacie. Chociaż szarpały nim rozchwiane emocje, myśli były jasne. Najważniejsza była przysięga, jaką złożył przy łóżku umierającej Glendy. „Obiecaj mi - ciągle powtarzała, płacząc - że zaopiekujesz się Davidem”. A on zapewniał ją wiele razy, że tak będzie. Jej ostatnie słowa (wypowiedziane między „Już wkrótce” a „Żegnaj, ukochany”) brzmiały: „Nie pozwolisz, żeby coś złego mu się stało?”.
Colin dotrzymał obietnicy. Od jej śmierci David był całym jego światem. Był gotów poświęcić dla niego wszystko. Najpierw rzucił pracę spawacza i zaczął przyjmować prace stolarskie i ciesielskie, aby móc poświęcać synowi więcej czasu w weekendy i podczas wakacji oraz zawozić go i przywozić ze szkoły. Na początku nie szło mu najlepiej. Nie powodziło im się zbyt dobrze pod względem materialnym, lecz mieli siebie, a kiedy syn wykazał talent w kierunku rzeźby znacznie przewyższający jego własny, Colin nie posiadał się z dumy. Dwie rzeźby Davida stały teraz w warsztacie. Stary siewca o poważnym obliczu z przewieszonym przez ramię płytkim koszem oraz leżące cielę z wymownie pochyloną głową. Ta druga praca wyrzeźbiona z niezwykłą delikatnością, była prezentem dla Bena.
Kiedy Glenda zmarła, Colin odrzucił myśl o powtórnym małżeństwie. Początkowo, gdy żal po stracie żony był jeszcze świeży, nie było to trudne. Później kiedy od czasu do czasu spotykał kobiety i mógłby mieć nawet ochotę na jakiś związek, myśl, że mogłyby one nie pokochać Davida miłością, na jaką zasługiwał, lub, co gorsza, żywić do niego niechęć, od razu hamowała jego zapędy. Kiedy David dorósł, sam zaczął przyprowadzać jakieś dziewczęta do domu, lecz wszystkie jego romanse wkrótce się kończyły, co wówczas cieszyło Colina. Dziewczyny wydawały się nieco zbyt pewne siebie jak dla Davida, a jedna z nich była wręcz apodyktyczna. Oczywiście teraz Colin żałował, że jego syn nie poślubił żadnej z nich, lecz nawet gdyby do tego doszło, pomagając w Latimerze, David i tak prędzej czy później poznałby Kitty.
Colin usiadł i ujął obolałą głowę w dłonie. Kiedy po raz pierwszy doszły do niego słuchy o związku Davida z żoną Esslyna, poczuł raczej rozczarowanie synem niż niepokój. Jednak Kitty była atrakcyjną dziewczyną i Colin, jak wszyscy pozostali członkowie grupy, nie widział niczego złego w drażnieniu się z Esslynem. Ale kto by pomyślał, że dojedzie do tego...
Poprzedniego wieczoru Colin w przystępie rozpaczy usiłował porozmawiać z Davidem, lecz kiedy dobrnął do kwestii spornej, zabrakło mu odwagi, aby szczerze wyrazić swoje obawy. Zdołał jedynie wymamrotać: „Teraz jest wolna... myślę, że... no cóż... będziesz...”.
- Tak, tato - odparł spokojnie David. - Jest wolna. Chociaż oczywiście nie chciałem, żeby doszło do tego w taki sposób.
Colin słuchał go, zmagając się z uczuciem niedowierzania. Był zdumiony, że David potrafi mówić w taki obojętny i bezduszny sposób. Ten David, który nigdy wcześniej nie skrzywdził żadnej żywej istoty. Który nigdy nie zabijał pająków, lecz troskliwie wynosił je z domu do ogrodu. Który, gdy zdechł jego chomik, płakał przez trzy dni. Kiedy David dodał: „Będę musiał bardzo uważać na początku...”, Colin, nie wiedząc, co odpowiedzieć, wyszedł z domu i spędził kilka godzin, włócząc się po mieście i rozpaczliwie próbując podjąć jakąś decyzję. Wiedział, co powinien zrobić, lecz jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zdoła tego dokonać, dlatego desperacko starał się znaleźć inne rozwiązanie.
Ale przecież musiał coś zrobić. Podczas przesłuchania na posterunku policji, we wtorek rano, przeżył chwile trwogi. Z pewnością bardziej to odczuł niż David, który jego pytanie, o to, jak mu poszło, skwitował krótkim: „W porządku” i dalej jadł obiad. Chociaż był na komisariacie niezbyt długo, czas, jaki tam spędził, głęboko go zaniepokoił. Nigdy nie uważał Toma za osobę szczególnie bystrą, lecz jego ostry przeszywający wzrok, zupełnie inny niż ten, który znał z przyjaznych pogawędek za sceną, sprawił, że zaczął się nad tym zastanawiać. Teraz, mając pojęcie o tym, jakim człowiekiem jest nadinspektor, Colin zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z łowcą, który będzie tropił, pytał, sprawdzał po kilka razy, zwracał uwagę na szczegóły, wyciągał wnioski, osaczał. Czy David będzie w stanie wytrzymać takie traktowanie?
Przed pójściem do pracy David powiedział ojcu, że policjant przyjął jego zaprzeczenie, iż cokolwiek wie na temat jakiegokolwiek majstrowania przy brzytwie, za prawdziwe, lecz teraz Colin uważał tę rzekomą akceptację za sprytny wybieg. David jest taki prostolinijny. Nie zauważył, że Barnaby jedynie udawał, iż mu uwierzył. I że teraz prawdopodobnie przesłuchuje Kitty, zmuszając ją do przyznania się do współudziału, a ona to zrobi. Powie im wszystko, żeby się wywinąć.
Colin chwycił swój płaszcz przeciwdeszczowy. Jeden z rękawów się zaplątał. Mruknął ze złością, próbując wepchnąć w niego rękę. Po co, do licha, siedzi tu, rozpamiętując w kółko całą sytuację, jeśli w każdej chwili...
Wybiegł, nie zatrzymując się nawet, żeby zamknąć warsztat. Pośliznął się na oblodzonym chodniku. Przeklinał swój wcześniejszy brak zdecydowania. Przecież wiedział już dużo wcześniej. Już wtedy, gdy o trzeciej nad ranem włóczył się po ulicach, wiedział, że ma tylko jedno wyjście. Bo obiecał to przed laty Glendzie („Nie pozwolisz, żeby coś złego mu się stało? Obiecaj mi!”). Po co zwlekał tak długo? Teraz, biegnąc do komisariatu po śliskiej ulicy, był już niemal pewien, że jest już za późno, że jakiś czas temu policja zabrała Davida z miejsca pracy i teraz przesłuchują go, chcąc go złamać.
W końcu wdrapał się po schodach do komisariatu, chwytając rękoma lodowatą poręcz, i poprosił o rozmowę z nadinspektorem Barnabym. Ładna, ciemnowłosa policjantka poinformowała go, że nadinspektor wyszedł, i zaprowadziła do małego pokoiku, przesiąkniętego starym dymem papierosowym, gdzie mógł poczekać. Widząc jego pobladłą twarz i trzęsące się dłonie, spytała, czy nie chciałby porozmawiać z kimś innym, a potem zaproponowała mu herbatę. Colin odrzucił obie propozycje i został sam w pomieszczeniu, w ciszy studiując plakat o kradzieżach i oczekując na chwilę, gdy będzie mógł przyznać się do zamordowania Esslyna Carmichaela.
- Oto jak żyje lepsza polowa społeczeństwa, szefie! - wymamrotał drwiąco Troy, podjeżdżając elegancką alejką pod White Wings i popisując się brawurowym hamowaniem. Troy jeździł szybko, zręcznie i uważnie, nie mógł się jednak powstrzymać od wykonywania efektownego wirażu tuż przed zatrzymaniem samochodu. Od czasu do czasu Barnaby robił mu uwagi na temat zbyt ekstrawaganckiej jazdy i wówczas urażony i niepocieszony Troy z żałobną miną parkował z taką dokładnością, że przełożony z trudem powstrzymywał się, od śmiechu. Trwało to zwykle kilka dni, po czym jego żywiołowość stopniowo powracała. Troy uważał tę żywiołowość za część swego stylu. Miał bzika na punkcie stylu i gardził cymbałami, którzy nie widzieli różnicy między poszczególnymi metodami zawracania wozu lub ruszania z miejsca. Teraz, wyczuwając zbliżający się wykład, odpiął pasy i zaczął wysiadać z samochodu, jeszcze zanim szef zdążył powiedzieć choćby słowo.
Kiedy to robił, z domu dobiegł ich przeszywający wrzask, a po nim cała seria krzyków. Troy pognał w kierunku okazałych drzwi, nacisnął klamkę, a gdy okazało się, że drzwi są zamknięte, zaczął walić w nie pięściami, krzycząc: „Otwierać! Policja!”. Barnaby dołączył do niego dokładnie w chwili, gdy po drugiej stronie dało się słyszeć przekręcanie klucza w zamku. W drzwiach ukazała się Kitty w ślicznej niebieskiej podomce ze zdumionym wyrazem twarzy. Wyglądała na roztrzęsioną. Jej twarz na zmianę wyrażała strach i gniew; można by też pomyśleć, że nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Stała na środku przedpokoju, udając przerażenie, i muskała palcami włosy.
- Co się tu dzieje? - spytał Barnaby. - Kto tak krzyczał?
- Właściwie to ja...
- Dlaczego? - Z dworu wiał lodowaty wiatr. Troy zamknął drzwi frontowe, lecz wiatr nie ustał. Barnaby wszedł do kuchni. Drzwi do ogrodu były szeroko otwarte. - Kto jeszcze tu jest?
- Nikogo tu nie ma. - Kitty podeszła do drzwi i zamknęła je. - Brrr. - Zatrzęsła się z zimna.
- Czyj jest ten samochód na podjeździe?
- Zrobię kawę, żeby się uspokoić. Czy panowie też się napiją?
- Kitty! - Barnaby zatrzymał ją. - Co się tu, do diabła, dzieje?
- No więc... nie uwierzysz w to, Tom, ale chyba znalazłam naszego mordercę.
- Może ja zrobię kawę, pani Carmichael? - spytał Troy, uśmiechając się ujmująco. - Chyba dobrze pani zrobi.
- Jak to miło z pana strony - Kitty odpowiedziała mu uśmiechem swoich nieumalowanych ust. Podekscytowany Troy zauważył, że jej usta są jeszcze bardziej ponętne i seksowne, niż wydawało mu się poprzedniego wieczoru. - Ale lepiej sama to zrobię. To Eyetalian... Mógłby pęknąć w niedoświadczonych dłoniach. - Ton jej głosu sugerował, że jest przekonana, iż dłonie sierżanta wcale nie są niedoświadczone i jeśli tylko znalazłaby się ku temu okazja, byłaby gotowa to sprawdzić. - Potrwa to tylko chwilkę.
- Sądzę, że możesz rozmawiać, zmagając się z tym ustrojstwem, Kitty.
- Oczywiście, że mogę - odpowiedziała, manipulując przy wodzie, kawie, chromowanych nakrętkach i kilku szklanych naczyniach. - Krótko mówiąc, przyszła tutaj Rosa i napadła na mnie.
- Tak po prostu? - spytał nadinspektor, kręcąc głową w kierunku Troya, który sprawiał wrażenie, że jest gotów pognać i natychmiast zaaresztować zbrodniarkę.
- Tak po prostu. - Ustawiła mały gaz pod czajniczkiem i przysunęła się do barierki piecyka. - Muszę się rozgrzać, bo dostanę gęsiej skórki. - Ciasno otuliła się niebieskim materiałem, tak że uwydatniły się jej piersi.
- Wiesz może dlaczego?
- Z zazdrości. No bo niby czemu? Zabiła Esslyna, bo nie mogła znieść, że jest szczęśliwy. A potem przyszła, żeby zająć się mną.
- Ale oni rozwiedli się już ponad dwa lata temu. Gdyby nie mogła znieść, że jest szczęśliwy, na pewno zrobiłaby coś już wcześniej.
- Ha! - Kitty wyciągnęła papierosa z opakowania. Nozdrza Troya zadrżały z niecierpliwości. - Wcześniej nie było dziecka.
- Lepiej opowiedz nam wszystko od początku.
- Dobrze. - Kitty zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko, kaszlnęła, po czym zaczęła mówić - Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale miała czelność przyjść tutaj i prosić mnie, żebym jej i temu staremu Ernie’emu oddała dziecko, kiedy się urodzi.
- A co ty jej na to odpowiedziałaś?
- Właściwie nic jej nie odpowiedziałam. Prawdę mówiąc, to było takie śmieszne, że zaczęłam się śmiać, a kiedy już zaczęłam, nie mogłam przestać. Wiesz, jak to jest, kiedy... - Puściła oko do Troya, udręczonego wystarczająco zapachem jej chesterfielda, tak że prawie z napięcia zwalił się z nóg.
- A dlaczego to było takie śmieszne?
- Ponieważ nie było żadnego dziecka.
Nastała cisza. Słychać było jedynie bulgotanie, pyrkotanie i strzelanie urządzenia do kawy. W końcu Barnaby się odezwali:
- Czy możemy to wyjaśnić, Kitty? Czy mam rozumieć, że usunęłaś ciążę, czy że w ogóle nie było żadnego dziecka?
- W ogóle nie było dziecka.
- Sądzę, że Esslyn nie wiedział o tym.
- Chyba żartujesz! Czy myślisz, że ożeniłby się ze mną, gdyby było inaczej? - W jej uśmiechu była jakaś niemal zmysłowa satysfakcja. Jakby chciała powiedzieć: „Czyż nie jestem sprytna? Pewnie chciałbyś być tak sprytny jak ja”.
Mała, cwana dziwka, pomyślał Troy. Patrzył na Kitty, nie mogąc się zdecydować, czy bardziej ją podziwia, czy czuje do niej odrazę. Znał kobiety jej pokroju (często widywał jej koleżanki, którym się powiodło w życiu gorzej niż jej, jak stały przed dworcem autobusowym, czekając na okazję), choć nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ją przypomina, więc chcąc nie chcąc odczuwał szacunek dla jej pewności siebie i determinacji Z drugiej strony jednak wystrychnęła na dudka przedstawiciela tej lepszej z dwu płci, a z tym nie mógł się pogodzić. Zupełnie nie mógł się z tym pogodzić.
- A co miałaś zamiar zrobić, kiedy twój stan, a właściwie jego brak, stałby się oczywisty? - spytał Barnaby.
- Och, myślałam o jakimś upadku ze schodów. O niczym bardzo poważnym. Biedne maleństwo - jej pełne smutku westchnienie nie pasowało do frywolnego uśmiechu - nie miałoby najmniejszych szans.
- Więc śmierć twego męża nie mogła się zdarzyć w lepszym momencie.
- Słusznie. - Kitty nalała kawy do trzech lśniących filiżanek - Pracujący mężczyźni lubią kawę z dużą ilością cukru, prawda? Dla energii?
- Ja proszę bez.
Troy poprosił o dwie kostki cukru i sporo mleka.
Barnaby podniósł filiżankę i upił z niej łyk. Pomimo barokowego luksusu zastawy, kawa była wstrętna. Jeszcze gorsza niż ta, którą przyrządzała Joyce, a to już o czymś świadczyło. Z jakiejś dziwnej przyczyny fakt ten uznał za pocieszający. Właśnie miał podjąć rozmowę, gdy odezwała się Kitty.
- Kiedy znajdziecie sprawcę, podziękuję mu.
Pijąc kawę, Kitty wpatrywała się w Barnaby’ego ponad krawędzią kubka. Jej wzrok był tak hardy, że zaczął się zastanawiać, czy zdaje sobie sprawę, jak niepewna jest jej sytuacja. Spojrzał na nią w taki sposób, że pogoda za oknem wydała się przez chwilę niczego sobie.
- Wygląda na to, że jesteś wobec nas bardzo szczera, Kitty. A to, że nie udajesz smutku, którego nie odczuwasz, tylko przynosi ci zaszczyt. Lecz jeśli sądzisz, że dlatego, iż świat chętnie pozbył się twego męża, możesz ochraniać jego zabójcę lub w jakikolwiek sposób utrudniać śledztwo, to lepiej się zastanów. Bo możesz znaleźć się w bardzo trudnym położeniu.
- Nigdy bym tego nie zrobiła, Tom - odparła Kitty z powagą, gasząc papierosa. - Naprawdę.
- Mam nadzieję, że się rozumiemy. A teraz wracając do tej sprawy z Rosą. Poprosiła cię o dziecko, a ty dostałaś ataku śmiechu. Co się stało później?
- To było naprawdę dziwne. Zrobił się straszny przeciąg od tych drzwi - kiwnęła głową w kierunku holu - a że byłam tylko w koszuli nocnej i było mi zimno, więc podeszłam, żeby je zamknąć. Kiedy się odwróciłam, stała gapiąc się we mnie. Oczy miała dosłownie wybałuszone, potem zaczęła się trząść. Wyglądała jakby miała dostać ataku padaczki. Pomyślałam więc, że podam jej trochę wody... Nie wiedziałam, co mam robić... Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie, no nie? Więc ruszyłam do zlewu, czyli musiałam przejść przez całą kuchnię, i kiedy byłam dokładnie przed nią, rzuciła się na mnie. Zaczęłam krzyczeć... a ona uciekła...
- Chwileczkę. Czy to było wtedy, gdy sierżant Troy zaczął walić w drzwi?
- Nazywa się Troy? Jakie to romantyczne. Nie, to było dziwne. Wybiegła, jak tylko zaczęłam krzyczeć. Zanim zorientowałyśmy się, że tu jesteście.
- To mi nie wygląda na poważną próbę zrobienia ci jakiejkolwiek krzywdy.
- Muszę przyznać, że macie dziwne podejście do tej sprawy. Oskarżę ją o napad.
- Oczywiście możesz to zrobić, jeśli chcesz.
- A właściwie po co przyjechaliście? Po tym wszystkim zapomniałam zapytać.
- Kontynuujemy przesłuchania, Kitty.
- Och, Tom. - Uśmiechnęła się radośnie. - Naprawdę? Myślałam, że dzieje się tak tylko w filmach. - Przeszła do zaśmieconego sosnowego stołu i wysunęła dwa krzesła. - Siadajcie więc.
Mężczyźni usiedli przy stole, a Kitty dołączyła do nich. Usiadła dosyć blisko Troya, tak że poczuł, iż jeszcze się nie kąpała. Bił od niej ciepły, intymny, nieco zwierzęcy zapach, przywołujący na myśl nocne potajemne zbliżenia.
- Chciałbym cię najpierw zapytać, Kitty - ciągnął nadinspektor - czy w ciągu ostatnich tygodni przed śmiercią twojego męża nie zauważyłaś czegoś, czegokolwiek, co mogłoby nam pomóc.
- Na przykład czego?
- Czy mówił o jakichś planach? Jakichś wyjątkowych trudnościach? Problemach w relacjach z ludźmi?
- Esslyn nie miał żadnych relacji z nikim. Nie wydarzyło się nic takiego, o czym mogłabym opowiedzieć.
- A może coś dziwnego w jego codziennych zajęciach?
- No cóż... pojechał do biura w sobotę rano. Mówił, że musi zażądać... czegoś... ach! Tak, jego kostium. Przyniósł kostium do domu. Nigdy wcześniej tego nie robił.
- Czy powiedział dlaczego?
- Wolał nie zostawiać go w garderobie. Naprawdę pobał się sobie w tym stroju. Na początku sztuki miał na sobie paskudny stary szal i szlafrok, później je zrzucał i kończył ubrany jak królowa Saby, a my wszyscy mieliśmy się nim zachwycać. Przymierzył kostium w sobotę, paradował po pokoju i przeglądał się w lustrze. Właściwie jakby bratał się ze śmiercią. A potem powiedział: Co za ku... kudi... coś...
- Coup de theatre.
- Tak... Cokolwiek to jest...
- Oszałamiający efekt teatralny.
- Udało mu się. - Kitty zachichotała, lecz gdy jej wzrok napotkał wymowne spojrzenie Barnaby’ego, zaczerwieniła się. - Przepraszam, Tom. Nie wypada. Przepraszam.
- Porozmawiajmy o tym. To może być ważne. Czy pamiętasz dokładnie, co powiedział?
- Tylko to, co ci powiedziałam.
- Że to będzie coup de theatre?
- Tak.
- Jesteś pewna, że chodziło mu o tę transformację w pierwszym akcie?
- No... mówił o tym chwilę wcześniej.
Patrząc uważnie na Kitty, Barnaby powiedział:
- Twój mąż zdążył coś powiedzieć przed śmiercią. - Na jej twarzy nie pojawił się żaden błysk strachu. Ani niepokój. Jedynie zwyczajna ciekawość. Cholera, pomyślał nadinspektor, to była moja główna podejrzana.
- Co takiego powiedział?
- Sierżant usłyszał słowa: „do bani”. Czy mówi ci to coś?
Kitty potrząsnęła przecząco głową.
- Poza... - zająknęła się pod zachęcającym spojrzeniem Barnaby’ego. - Cóż... że coś idzie źle. To właśnie znaczy określenie „do bani”, prawda? No i tak poszło. Przynajmniej dla Esslyna.
- Może jego wielkie coup de theatre?
- Nie. Tamto jest na początku sztuki. To mu dobrze wyszło. A to było na samym końcu.
Ostra babka, pomyślał Troy i skrzywił się, widząc, jak Kitty wyciąga i zapala kolejnego papierosa. Widząc jego łakome spojrzenie, wyciągnęła paczkę w jego stronę.
- Nie na służbie, pani Carmichael, dziękuję.
- O rety. Myślałam, że to dotyczy tylko mocnych alkoholi i... co to jeszcze tam było?
- Mam ze sobą nakaz rewizji, Kitty. - Barnaby raptownie wstał. - Zanim wyjdę, chciałbym przejrzeć rzeczy osobiste Esslyna. Zwłaszcza korespondencję i notatniki.
- Proszę bardzo. Lepiej wrzucę na siebie coś cieplejszego. - Wyszli za nią do przedpokoju. Kitty wskazała ruchem głowy drzwi po lewej stronie. - To jego gabinet. Wracam za chwilkę.
Troy patrzył na jej długie opalone nogi, gdy wchodziła na górę po wyłożonych grubym dywanem schodach. Pomyślał, że wygląda jak urocza niewolnica z tych filmów telewizyjnych o starożytnym Rzymie, gdzie wszystkie dziewczyny przechadzają się w króciutkich koszulkach, a mężczyźni mają szczotki na hełmach. Chętnie by się za nią pouganiał po Forum.
- Daj spokój, Troy.
- Kończę służbę o siódmej, szefie. Mogę się czegoś dowiedzieć.
- Dowiedz się tylko jednego - jak powstrzymać swoje podniecenie. A teraz chodź, zabierajmy się do roboty.
Weszli do niewielkiego pokoju, w którym stało biurko, regały z książkami i dwa fotele.
- Czego szukamy? - spytał Troy.
- Czegokolwiek. Wszystkiego. Zwłaszcza rzeczy osobistych.
Żadna z szuflad biurka nie była zamknięta na klucz, lecz ich zawartość okazała się skromna i nieciekawa: dokumenty ubezpieczeniowe, dokumenty dotyczące bmw, kredyt na dom i kilka rachunków, wyciągi z konta, które wykazywały regularne zlecenia i przelewy. Barnaby odłożył je na bok. Znalazł też kilka broszurek oferujących wczasy. Przejrzeli książki na półkach (wszystkie na temat księgowości poza serią książek Diekensa, które wyglądały jakby nikt ich nigdy nie otwierał, o czytaniu nawet nie wspominając), przetrząsnęli je, lecz nie wypadł z nich żaden ponury list ani namiętny liścik miłosny.
Szafa Esslyna i reszta domu również nie zawierały nic istotnego. Kiedy mieli wychodzić, Kitty w czarnym dresie odbywała przejażdżkę na rowerze treningowym. Zeszła na dół, aby ich pożegnać. Wyszczotkowała włosy, które teraz lśniły jak jasny atłas na czarnym aksamicie jej ramion.
- Piękny dom - powiedział Troy, uśmiechając się przyjacielsko, aby zaskarbić sobie jej przychylność na przyszłość.
- O wiele za duży jak dla mnie samej - odparła Kitty, otwierając drzwi frontowe. - Jutro wystawiam go na sprzedaż.
- Najpierw sprawdziłbym, czy należy do ciebie - powiedział Barnaby.
- Co masz na myśli? Wszystko przechodzi na mnie jako najbliższą rodzinę.
- Powszechne błędne przekonanie, Kitty. - Patrząc na jej nagle zastygłe w bezruchu rysy twarzy, Barnaby poklepał ją po ramieniu ze współczuciem. - Jestem pewny, że Esslyn zostawił wszystko w należytym porządku, ale na twoim miejscu wpadłbym jutro do adwokata. Tak żeby być całkowicie pewnym.
Nadinspektor wyszedł i sierżant właśnie miał to również zrobić, gdy Kitty położyła swoją dłoń na jego ramieniu.
- To zabawne, że nazywa się pan Troy, prawda?
- Dlaczego, pani Carmichael? - Nawet przez gruby materiał płaszcza czuł ciepło jej palców.
- Ponieważ na drugie mam Helena - odparta z szelmowskim uśmiechem.
- Chwileczkę... poczekaj.
Barnaby przerwał Colinowi, zanim ten zdążył skończyć pierwsze zdanie, poprosił o herbatę i dopóki jej nie przyniesiono, ograniczył rozmowę do zwykłych ogólników. Poczekał, aż Colin posłodzi napój, po czym wyjął notes i długopis.
- Dobra herbata?
- Och, tak... dziękuję. - Czekając na nadinspektora, Colin był tak zdenerwowany, że nie był w stanie myśleć o przebiegu swego przyznania się do winy. Gdyby było inaczej, zapewne wyobrażałby sobie, że zostanie ono przyjęte z nieco większym ożywieniem, niż miało to miejsce do tej pory.
- Czego oczekiwałeś, Colin? - spytał Barnaby. - Że zakuję cię w kajdanki?
Colin poczerwieniał i zaniepokoił się faktem, że nadinspektor z taką łatwością czyta w jego myślach. Z trudem starał się zapanować nad swoim wyrazem twarzy, przybrać maskę obojętności.
- Oczywiście, że nie. - Nerwowo przełknął ślinę. - Wiedziałem, że poczęstujecie mnie herbatą. Widziałem to w telewizji.
- Ach, tak. W starych serialach dawali tylko chleb i wodę.
Colin wiedział, że powinien się roześmiać albo przynajmniej uśmiechnąć. Nastąpiła długa cisza. Na co czekamy? Odchrząknął nerwowo i upił trochę herbaty. Może właśnie tak to robią, w ten sposób łamią ludzi. Poprzez próbę ciszy. Ale co mieliby tu łamać? Przecież przyszedł wyznać prawdę? Dlaczego, do diabła, nie dają mu dokończyć? Przeciągająca się cisza zmusiła go do zabrania głosu.
- Nie dawało mi to spokoju, Tom.
- Manipulowanie przy brzytwie?
- Tak, Nie mogłem... hm... z tym żyć... więc przyszedłem, żeby wyznać...
- Rozumiem. - Barnaby z powagą kiwnął głową, lecz niczego nie zapisał w notesie. - A dlaczego właściwie to zrobiłeś?
- Dlaczego?
- Chyba nie ma w tym pytaniu niczego niedorzecznego?
- Nie... oczywiście, że nie. - Och, Colin, ty stary durniu! Dlaczego nie zastanowiłeś się nad tym? Nie przewidziałeś tego pytania? - Ponieważ... był okropny dla Davida... szydził i śmiał się z niego podczas prób. Poniżał go. Postanowiłem... dać mu nauczkę.
- Dosyć okrutną nauczkę.
- Tak...
- Nieproporcjonalnie surową, można by powiedzieć. - Barnaby wziął do ręki długopis.
- Nie spodziewałem się, że... - Glos Colina stał się bardziej stanowczy, gdy dodał: - Traktował Davida jak prawdziwy sukinsyn.
- Wszystkich traktował jak sukinsyn. - Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, Barnaby ciągnął: - No więc, czego się nie spodziewałeś?
- Że... on umrze.
- Daj spokój! A po co według ciebie owinięto to narzędzie podwójną warstwą taśmy? Co niby innego mogło się stać po przeciągnięciu brzytwą po krtani? Jeśli miałeś odwagę, żeby tu przyjść i się przyznać, miej teraz odwagę powiedzieć, że dobrze wiedziałeś, co robisz. - Chociaż Barnaby wcale nie podniósł głosu, Colinowi wydawało się, że jego słowa dudnią, odbite kolejno od każdej ściany, aż bolały go uszy. - No więc, kiedy zdjąłeś taśmę?
- Po tym, jak Dierdre ją sprawdziła.
- To oczywiste. Ale dokładnie kiedy?
- Chodzi ci o czas?
- Oczywiście!
- Eee... myślę, że to było tuż przed rozpoczęciem... tak! Tak, to było właśnie wtedy. A więc pomiędzy siódmą trzydzieści a siódmą czterdzieści.
- To było trochę ryzykowne, nie? Musiało się tam kręcić dość sporo ludzi.
- Nie. Dierdre poszła po tych licealistów na górę. Aktorzy byli jeszcze w garderobach.
- A gdzie to zrobiłeś?
- Słucham?
- Gdzie?
- No... za sceną...
- Musiałeś się spieszyć. Czym to zrobiłeś?
- Nożem do wykładzin.
- Tym, który był za kulisami?
Colin się zawahał. Odciski palców, pomyślał. Jego odciski powinny być na tym nożu za kulisami, ale nigdy nie wiadomo.
- Nie. Miałem swój własny.
- Masz go ze sobą?
- Nie. Jest u mnie w warsztacie.
- A co zrobiłeś z taśmą?
- Po prostu... zmiąłem ją.
- I zostawiłeś ją tam?
- Tak.
- Więc gdybyśmy tam teraz poszli, mógłbyś ją znaleźć?
- Nie! Później... kiedy zrozumiałem, jak straszna rzecz się stała... wyrzuciłem ją. Do kibla.
- Rozumiem - powiedział Barnaby i skinął głową, poczym oparł się o oparcie krzesła i zapatrzył na ciemne chmury mknące po niebie za oknem. Colin również się oparł. Zaczął oddychać prawie normalnie i serce przestało mu walić. Nie było tak źle. Teraz musiał tylko dokładnie zapamiętać wszystko to, co powiedział (gdyż Barnaby gryzmolił przez cały czas w notesie), i potem trzymać się tego, a to nie powinno być zbyt trudne.
Colin rzucił okiem na zegar. Ku jego zdumieniu minęło zaledwie dziesięć minut od chwili, gdy wszedł do pokoju. Złudzenie, że siedział tam, paplając przez całe godziny, należy przypisać starganym nerwom. Barnaby wysączył do końca herbatę.
- Napijesz się jeszcze? - spytał, a gdy Colin odmówił, dorzucił: - Ja się jeszcze napiję - po czym zniknął.
Zostawszy sam, Colin zebrał myśli. Na pewno będą mu zadawać wszystkie te pytania i wiele innych (chociaż nie potrafił ich sobie wyobrazić) jeszcze wiele razy, lecz teraz miał czas. Obmyśliwszy sposób i motyw zbrodni, poczuł się o wiele pewniej. W końcu są to sprawy podstawowe, decydujące. I nikt mu nie udowodni, że nie mówił prawdy. Stanie przed sądem i złoży przysięgę. Będzie przysięgał przez całe swoje życie, jeśli będzie taka potrzeba.
Barnaby’ego długo nie było. Colin zastanawiał się, dlaczego po prostu nie nacisnął dzwonka, tak jak to zrobił wcześniej, kiedy chciał poprosić o herbatę. Przyłożył ucho do drzwi, lecz poza dalekim odgłosem maszyny do pisania niczego nie usłyszał. Może Barnaby szuka kogoś, kto mógłby spisać jego zeznanie, Colin jeszcze raz zbliżył ucho do drzwi i nie usłyszawszy zbliżających się kroków, pochylił się nad biurkiem i odwrócił notes nadinspektora. Cała strona pokryta była pięknymi rysunkami kwiatów: dzwonkami, pierwiosnkami i paprociami.
Zaniepokojony osunął się na krześle. Tom nie zapisał ani jednego słowa! Uświadomił sobie straszną rzecz. Jedynym powodem, że policjant niczego nie zanotował, z pewnością był fakt, iż nie uwierzył w ani jedno słowo, które usłyszał. Siedział tu, przytakując, bazgrał i zadawał pytania, i wszystko to było zwykłą grą. Tylko udawał, że bierze to na poważnie. Noga Colina zaczęła się trząść, tak że stopa stukała w linoleum. Przycisnął nogę mocno do krzesła, aby ją unieruchomić. W ustach poczuł żółć. Zbierało mu się na mdłości. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, Barnaby wrócił, usiadł za biurkiem i spojrzał na niego z niepokojem.
- Zbladłeś nieco. Jesteś pewien, że nie chcesz się więcej napić?
- Poproszę o trochę wody.
- Czy możemy dostać szklankę wody? - powiedział Barnaby do mikrofonu. - A ja chciałbym jeszcze jedną herbatę.
Przyniesiono napoje. Colin wolno sączył wodę.
- Przecież wychodziłeś po herbatę, prawda? - zapytał.
- Nie, Załatwiałem transport.
- Ach tak. - Colin odstawił szklankę na biurko. Rozpaczliwie potrzebował czasu, aby się zastanowić. Usiłując skupić się na sprawie, prawie natychmiast zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Chodzi o motyw zbrodni. Nie ma się co dziwić, że Tom mu nie uwierzył. Na jego miejscu miałby takie same wątpliwości. Przecież to śmieszne: zabijać kogoś, ponieważ jest niemiły dla twojego dorosłego syna. Był zły sam na siebie. Czemu nie przygotował sobie dokładniej tego, co ma powiedzieć?! Lecz jeszcze nie było za późno. Teraz już wiedział, jak powinien to przedstawić i co powiedzieć.
- Prawda jest taka - zaczął nieporadnie - że David zakochał się w Kitty. Sam widziałeś... byłeś na widowni... jak brutalnie Esslyn ją potraktował. Bałem się. Bałem się o nią i o Davida. On był nieludzki. Chodzi mi o Esslyna. Naprawdę myślałem, że może im obojgu coś zrobić.
- Więc pomieszałeś mu szyki?
- Tak.
- No... to brzmi trochę bardziej prawdopodobnie.
- Tak. Nie powiedziałem tego od razu, bo myślałem, że może uda mi się ich nie mieszać do tego.
- Taka subtelność dobrze o tobie świadczy. - Barnaby upił duży łyk herbaty. - Jest tylko jeden mały szkopuł w tym scenariuszu. Esslyn uważał, że jego żona ma romans z Nicholasem.
- Nicholasem?!
- Ale, oczywiście, mogłeś o tym nie wiedzieć.
- Czy to prawda? - Colin spojrzał z ciekawością na nadinspektora.
- Nie. Wszyscy są zgodni, co do tego, że to David był rzeczywiście jej kochankiem. A propos, gdzie on był, kiedy zajmowałeś się tą brzytwą?
Colin poczuł kluchę w gardle. Wpatrywał się w nadinspektora - ofiara i drapieżnik. Poczuł ciarki na plecach i wiedział, że twarz mu poczerwieniała. Otworzył usta, lecz nie mógł wydobyć z nich głosu. W głowie miał pustkę. Gdzie był David, gdy to wszystko się działo? Gdzie był David? Nie było go za kulisami ani (to oczywiste) za sceną. Nie był też na górze, W garderobie! Oczywiście.
- W garderobie. Każdy może za niego zaręczyć.
- Po co ktokolwiek miałby za niego ręczyć?
- Tak tylko. Gdybyś chciał to sprawdzić.
- Rozumiem. - Barnaby dorysowywał detale do rysunku przedstawiającego zanokcicę skalną - Myślę, że powinienem ci powiedzieć, iż próbowaliśmy spuścić kawałek taśmy klejącej we wszystkich toaletach w teatrze i nie udało się nam to w ani jednej.
- Tak? Naprawdę? No tak... przepraszam... zapomniałem... Wyrzuciłem ją przez okno...
- Wiesz, Colin - Barnaby odłożył długopis i uśmiechnął się do niego dość surowo - wiele razy siedziałem przy tym biurku i przysłuchiwałem się żałosnym kłamcom, lecz gdybym miał przyznać nagrodę za najbardziej beznadziejne kłamanie, myślę, że trafiłaby do ciebie.
Przyglądał się twarzy Colina, na której zlały się ze sobą niepokój i lęk. Wyglądała jak nadmuchany balon. Skóra na kościach policzkowych i szczęce była napięta, a oczy rozbiegane jak u dzikiego zwierzęcia złapanego w potrzask. Colin nie potrafił zapanować nad ruchem ust, które to wydymały się, to zapadały. Zakołysał się na krześle, jakby mu się kręciło w głowie.
I tak właśnie się poczuł. Przywaliła go siła podwójnego ciosu. Teraz stało się dla niego jasne, że przyjście do komisariatu i złożenie fałszywego zeznania było najgorszą rzeczą, jaką mógł zrobić. Nie tylko nie udało mu się uratować syna, lecz sprawił również, że David nie będzie mógł stać spokojnie z boku i przyglądać się, jak jego zupełnie niewinny ojciec zostaje aresztowany i uwięziony. Usiłując ratować chłopaka, ściągnął na niego w głupi sposób podejrzenie i naraził na wielkie niebezpieczeństwo. Zasłonił twarz rękoma i jęknął.
Barnaby uniósł się ze swego krzesła, obszedł biurko i przysiadł na jego brzegu. Dotknął ramienia Colina i powiedział:
- Możesz być w błędzie.
- Nie, Tom! - Colin spojrzał smutno na nadinspektora. W wyrazie jego oczu było jakieś szaleńcze bezpodstawne oczekiwanie. Nawet teraz, gdy jego oskarżenie, chociaż jeszcze niewypowiedziane, leżało pomiędzy nimi jak twarda skała, jego oczy błagały o jakąś magiczną sztuczkę, o to, żeby Barnaby powiedział, że to wszystko jest nieprawdą. Gdy Barnaby się nie odezwał, Colin wydal z siebie pojedynczy suchy szloch, płynący jakby z trzewi i wykrzyczał: - Widziałem, jak to zrobił. Naprawdę widziałem, jak to zrobił.
Dziesięć minut później, pijąc kolejną herbatę i już nieco się uspokoiwszy, Colin opowiedział Barnaby’emu, co widział za kulisami podczas premiery Amadeusza. Mówił głosem pozbawionym emocji, siedząc ze zwieszoną głową, jakby zawstydzony tym, że w ogóle mówi. Barnaby wysłuchał go ze spokojem, a kiedy Colin skończył, zapytał:
- Jesteś pewny, że manipulował przy brzytwie?
- A cóż innego mógł tam robić? Rozglądał się ukradkiem wokoło, żeby się upewnić, że nikt go nie widzi. Był pochylony nad stołem z rekwizytami. Potem poszedł do toalety, a kiedy z niej wyszedł, znowu wrócił do stołu.
- Ale nie widziałeś, czy jej dotykał?
- No, właściwie... nie. Byłem po drugiej stronie sceny, za kominkiem. No i oczywiście stał tyłem do mnie... - Colin uniósł głowę i w jego głosie pojawiła się nutka nadziei. - Czy sądzisz... Och, Tom... Myślisz, że źle to odczytałem?
- Myślę, że nie powinniśmy wyciągać pochopnie już żadnych innych wniosków. Ten jeden w zupełności nam wystarczy. Zobaczymy, co ma do powiedzenia David, kiedy się tu zjawi.
- David... tutaj... O, Boże! - Colin z przerażeniem na twarzy podniósł się z miejsca.
- Siadaj - powiedział Barnaby poirytowany. - Przychodzisz tutaj i składasz fałszywe zeznania. Jeśli nie jesteś pomylony, to jest oczywiste, że osłaniasz kogoś. Jest tylko jedna osoba, dla której gotów jesteś posunąć się do tego. Więc to zupełnie jasne, że musimy porozmawiać z tą osobą. - Zadzwonił dzwonek. - A oto i ona, jak sądzę.
Kiedy drzwi się otworzyły, Colin skulił ramiona i znowu ukrył twarz w dłoniach. Nie widział, jak David przebiegł pokój i ukląkł przed nim.
- Tato, o co chodzi? Co tutaj robisz? - Nie słysząc żadnej odpowiedzi, zwrócił się do Barnaby’ego: - Tom, co się tu, do diabła, dzieje?
- Twój ojciec właśnie przyznał się do zamordowania Esslyna Carmichaela.
- Co zrobi?! - David Smy, kompletnie osłupiały, utkwił spojrzenie w Barnabym, po czym odwrócił się do postaci skulonej na krześle. Dotknął głowy ojca, chcąc zobaczyć jego twarz, lecz Colin wydał z siebie ostry, zwierzęcy krzyk i jeszcze bardziej skulił się w sobie.
David podniósł się.
- Nie wierzę w to. Po prostu nie wierzę - powiedział.
- Ja też w to nie wierzę - odparł sucho Barnaby.
- To wobec tego... dlaczego? O co chodzi? Tato - potrząsnął ramieniem ojca - spójrz na mnie.
- Osłania kogoś albo tak mu się wydaje.
- Idiotyzm! Co tu jest grane? - Na twarzy Davida pojawiła się panika. - Ale... Tom, jeśli wiesz, że kłamie... to wszystko jest w porządku, prawda? To znaczy... w porządku?
- Do pewnego stopnia.
- Jak to „do pewnego stopnia”?
- Jak sądzisz, za kogo byłby gotów pójść do więzienia?
David zmarszczył brwi, na jego twarzy pojawiło się niezrozumienie, a potem świtający lęk i niedowierzanie, które trwało najdłużej.
- Chodzi ci o to, że... myślał, że to ja?
- No właśnie.
- Ale dlaczego, do wszystkich diabłów, miałbym zabijać Esslyna?
W swojej karierze Barnaby słyszał już to zdanie wiele razy. Czasem dźwięczała w nim pełna winy wściekłość, innym razem niewinne pytanie, wypowiadane urażonym tonem lub ze skruchą, bywało pełne świętego oburzenia albo strachu. Lecz jeszcze nigdy nie widział takiego zupełnego zdumienia jak to, które pojawiło się na gamoniowatej twarzy Davida Smy’a.
- No cóż - odparł nadinspektor. - Wszystko zdaje się wskazywać na to, że ze względu na romans z Kitty. - Niedowierzanie na twarzy Davida ustąpiło miejsca oszołomieniu. Poruszył głową, jakby chciał się otrząsnąć po silnym uderzeniu. - Na twoim miejscu usiadłbym.
David opadł na drugie krzesło.
- To jakaś pomyłka - powiedział.
Colin uniósł głowę, a cierpienie w jego oczach powoli zaczęło zanikać.
- Widziano, jak podejrzanie się zachowywałeś za kulisami - powiedział Barnaby.
David pobladł.
- Kto mnie widział?
- Otrzymaliśmy anonimowy donos. Musimy sprawdzać takie rzeczy.
- Oczywiście. - Przez chwilę David milczał. - Byłem pewien, że nikogo nie ma w pobliżu.
- Nie musisz nic więcej mówić! - wrzasnął Colin. - Masz do tego prawo. Wynajmę adwokata.
- Nie potrzebuję adwokata, tato. Nie zrobiłem niczego tak strasznego.
- Czy moglibyśmy się w końcu dowiedzieć, co właściwie zrobiłeś? - szorstko spytał Barnaby. - Moja cierpliwość się kończy.
David wziął głęboki oddech.
- Esslyn opowiedział paskudną historyjkę o ojcu Dierdre. To było okrutne. Wszyscy się śmiali, a ja wiedziałem, że ona to słyszała. Była na schodach, tuż za drzwiami. Widziałem później, jak sprawdzała aparaturę dźwiękową i płakała. Wściekłem się. Kiedy poszła na górę po swoich pomocników z liceum, wziąłem trochę proszku do czyszczenia z męskiej toalety i nasypałem na te ciasteczka, które Esslyn je w pierwszym akcie. Wiem, że to było głupie i złośliwe, i dziecinne, ale nic mnie to nie obchodzi. Zrobiłbym to jeszcze raz.
Barnaby wpatrywał się w Davida, po czym przeniósł wzrok na jego ojca. Na jego oczach z twarzy Colina opadło całe przygnębienie i rozpacz, tak jak się to dzieje u dziecka, które nagle zaczyna się uśmiechać. Teraz Colin był tak zachwycony, że wyglądał wręcz śmiesznie.
- Nie wiedziałem, że ona ci się podoba - zawołał radośnie.
- Zależy mi na niej i to już od pewnego czasu. Mówiłem ci.
- Co?
- Rozmawialiśmy o niej w zeszłym tygodniu. Powiedziałem ci, że zależy mi na kimś, ale ona nie jest wolna. Wczoraj też o tym mówiliśmy.
- Miałeś na myśli Dierdre?
- A niby kogo? - David spoglądał to na ojca, to na Barnaby’ ego. Miał poważną minę. Wyglądał jak ktoś, z kogo stroją sobie żarty. - Nie wiem, kto wpadł na ten świetny pomysł, że coś mnie łączy z Kitty.
Barnaby wzruszył ramionami i uśmiechnął się, a David ciągnął z oburzeniem:
- To wcale nie jest śmieszne, Tom. A jeśli to dotrze do Dierdre? Nie chcę, żeby sobie pomyślała, że ze mnie jakiś donżuan.
Obraz Davida, z jego rozpromienioną twarzą, niebieskimi oczami i szczerym sercem, w roli uwodziciela tak rozbawił Barnaby’ego, że jego usta znów mimowolnie drgnęły w uśmiechu, więc udał kaszel, aby to ukryć.
- A jeśli chodzi o ciebie, tato... - Colin skonsternowany, zawstydzony i promieniejący szczęściem szurnął nogami. - Jak się w ogóle dowiedziałeś tego wszystkiego?
- Jesteśmy w domu - wtrącił się Barnaby, zanim Colin zdążył odpowiedzieć- - Obawiam się, że twój ojciec wyciągnął własne wnioski na podstawie pytań, które mu zadaliśmy.
- Ty naiwny skurczybyku - czule powiedział David. - Nie mam pojęcia jak mogłeś być tak głupi.
- Sam nie wiem - odparł Colin. - No to... - Wstał. - Czy moglibyśmy... już pójść sobie?
- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć wasze plecy.
- Właściwie - powiedział David z wahaniem - jest jeszcze coś, co chciałem ci powiedzieć. Wydawało mi się to takie niejasne, dlatego nie wspomniałem o tym wczoraj, ale myślałem o tym i... skoro tu jestem...
- Wal.
- To taka błahostka. Więc chyba nie będziesz się gniewać.
- Zaraz się cholernie wkurzę, jeśli się nie pośpieszysz i od razu nie powiesz, o co chodzi.
- Dobra. No więc, wiesz, że to ja wnoszę tacę ze wszystkimi przyborami do golenia na końcu przedstawienia. Było z nią podczas premiery coś dziwnego.
- Tak?
- Obawiam się, że to tyle. Mówiłem, że to takie niejasne.
- Rzeczywiście bardzo niejasne.
- Wiedziałem, że będziesz zły.
- Nie jestem zły - odparł Barnaby z szerokim uśmiechem. - Rozumiem, że były tam te wszystkie rzeczy co zwykle?
- Tak. Mydło w drewnianej mydelniczce, cynowa miska z gorącą wodą, pędzel do golenia, zamknięta brzytwa, ręcznik.
- Może były inaczej ułożone? - David zaprzeczył ruchem głowy. - Może inne mydło?
- Nie. Właściwie wcale się go nie używa, więc trzymaliśmy ciągle ten sam kawałek przez wszystkie próby.
- W takim razie, Davidzie - uciął krótko Barnaby - nie bardzo rozumiem, co tam było takiego dziwnego.
- Wiem. Dlatego wahałem się, czy ci o tym powiedzieć. Ale kiedy brałem tacę ze stolika na rekwizyty, miałem takie, wrażenie.
- Może więc to było coś na samym stoliku? - spytał Barnaby z rosnącym zainteresowaniem. - Nie na swoim miejscu albo może coś, co nie powinno się tam w ogóle znaleźć?
David pokręcił głową.
- Nie, to było coś na tacy.
- No cóż - Barnaby wstał. - Pomyśl jeszcze o tym. To może być ważne. Zadzwoń do mnie, jeśli coś ci przyjdzie do głowy.
Colin wyciągnął dłoń na pożegnanie, a jego wdzięczność za drobne kłamstewka nadinspektora dała się odczuć w jej uścisku.
- Naprawdę przepraszam, Tom, że sprawiłem ci taki kłopot.
Colin i David wyszli, a Barnaby stał w drzwiach swego biura, patrząc za nimi. David kroczył, patrząc przed siebie, Colin sadził wielkimi susami obok syna. Można było odnieść wrażenie, że otacza go niemal namacalny obłok ulgi. Kiedy znaleźli się przy wyjściu, Colin, starając się, by nie zabrzmiało to jak niedowierzanie, zapytał:
- Ale dlaczego Dierdre?
I Barnaby usłyszał odpowiedź Davida:
- Ponieważ potrzebuje mnie bardziej, niż ktokolwiek inny może mnie kiedykolwiek potrzebować. I dlatego, że ją kocham.
Dierdre szła w kierunku szpitala psychiatrycznego Walker Memorial, a przy jej nogach biegł pies. O tym, że znajduje się na komisariacie w specjalnej klatce dla psów, powiedział jej Barnaby. Wstąpiła tam po drodze do szpitala, żeby wyjaśnić całą sprawę. Ładna policjantka pełniąca dyżur spytała ją, jak się czuje. Z kolei Dierdre zapytała o policjanta, który uratował jej ojca. Funkcjonariuszka uniosła ruchomą część blatu.
- Tędy, proszę - powiedziała.
- Widzi pani, problem w tym, że... - zaczęła Dierdre, idąc za policjantką.
W pomieszczeniu znajdowały się duże klatki, a w każdej z nich po trzy psy. Stanęły przed jedną z nich. Dwa smutne psy leżały na podłodze, a trzeci poderwał się i podbiegł ochoczo do kobiet.
- Widzi pani, problem w tym, że... - powtórzyła Dierdre i spojrzała na węszący czarny nos i miękki pysk przyciśnięty do drucianej siatki. Pies machał z zapałem ogonem. Policjantka Brierley otwierała kłódkę. Był to ostatni moment, żeby wyjaśnić sprawę. Kiedy później zastanawiała się, dlaczego tego nie zrobiła, uznała, że z winy psa.
Gdyby skomlił, wył, szczekał albo reagował w jakiś inny sposób, pewnie by się nie ugięła, ale on miał w oczach taką pewność. Nie było w nich ani cienia wątpliwości. W końcu przyszła i teraz pójdą stąd razem. No i przecież była mu coś winna, pomyślała, przypominając sobie tę straszną noc, kiedy był jedynym towarzyszem jej ojca.
- Ma pani smycz?
- Och... nie... Przyszłam prosto od Barnabych. Jeszcze nie byłam w domu.
- Nie powinna go pani zabierać bez smyczy. - Policjantka zaczęła zamykać kłódkę. Dierdre spojrzała na psa. Trudno było patrzeć na niepokój, jaki pojawił się w jego oczach.
- Poradzę sobie - powiedziała szybko. - Jest dobrze wyszkolony. To dobry pies.
Policjantka wzruszyła ramionami.
- W porządku. Jeśli tak pani mówi... - powiedziała i otworzyła klatkę.
Pies wybiegł, zaczął skakać na Dierdre i lizać jej ręce. Podpisała formularz o jego odebraniu, po czym wyszli razem na High Street. W sklepie kaletniczym zobaczyła smycze i obroże w jaskrawych kolorach. Wybrała czerwony komplet z malutkim dzwoneczkiem. Kiedy zakładała psu obrożę, sprzedawca zapytał:
- Może chciałaby pani dla niego blaszkę na wypadek, gdyby się zgubił? Mogę wygrawerować na poczekaniu.
- Tak, poproszę. - Minęło zaledwie kilka minut, odkąd stała się jego właścicielką, a już nie mogła znieść myśli, że mógłby się zgubić. Podała adres i numer telefonu.
- Jak się wabi?
- Wabi się... - Mężczyzna stał z włączoną maszyną. Przyszły jej do głowy najróżniejsze imiona psów, ale żadne nie wydawało się odpowiednie. Na pewno nie mógł nazywać się Fido albo Rover, Gyp i Bob też do niego nie pasowały. I nagle imię samo się nasunęło.
- Sunny! - zawołała. - Nazywa się Sunny.
Sprzedawca wygrawerował „Sunny” i pozostałe informacje, po czym Dierdre przymocowała blaszkę do obroży.
Dotarłszy z psem do szpitala, zastanowiła się, co ma z nim zrobić.
- Nie możesz wejść do środka. Poczekasz tutaj - powiedziała. Pies nadstawił uszu. Dierdre przywiązała smycz do metalowej poręczy. - Siad! - Ku jej zaskoczeniu pies od razu usadowił swój rudawy zad na chodniku. Pogłaskała go. - Dobry pies - powiedziała i weszła do środka.
Natychmiast wchłonął ją labirynt korytarzy. Szła z ciężkim sercem. Kiedy zadzwoniła do szpitala, żeby spytać, czy może odwiedzić ojca, i powiedziano jej, że został przeniesiony „do Walkera”, ogarnęło ją przerażenie. Ponury wiktoriański budynek z pokrytej sadzą cegły zawsze był w okolicy uważany za dom dla przerażających wariatów i jako dziecko wyobrażała sobie, że zamieszkany jest przez zakutych w łańcuchy ludzi w białych koszulach, którzy majaczą i wrzeszczą jak biedna pani Rochester.
Rzeczywistość była zupełnie inna. Było tu bardzo cicho. Minąwszy kilka par drzwi wahadłowych w poszukiwaniu oddziału imienia Alice Kennedy Baker, Dierdre miała wrażenie, że budynek jest zupełnie pusty. Grube, lśniące linoleum w kolorze gotowanej cielęciny tłumiło kroki. Z brudnych żółtych ścian odchodziła farba, a kaloryfery, chociaż biło od nich ciepło, pokryte były rdzą.
Lecz to wszystko, chociaż przygnębiające, było niczym w porównaniu z otępiającym nastrojem rozpaczy, którym przepełnione było powietrze. Dierdre miała wrażenie, że dusi się w tej odrażającej atmosferze. Śmierdziało stęchłymi warzywami i zasuszonymi starymi ludźmi, moczem i rybami, a najbardziej mdłym zapachem syntetycznej lawendy, którą rozpylano wszędzie nadaremno, usiłując stworzyć wrażenie normalnego domu. Przechodząca pielęgniarka w biało-niebieskim mundurku zapytała ją, czy się przypadkiem nie zgubiła, i wskazała jej drogę.
Oddział Kennedy Baker wyglądał jak opustoszały. Widać było jedynie śniadoskórą pielęgniarkę, która siedziała przy małym stoliku z telefonem. Gdy Dierdre weszła, podniosła się i poinformowała ją, że pacjenci znajdują się na oszklonej werandzie. Wyjaśniła, dlaczego nie zapytano jej o zgodę na przeniesienie ojca. Właściwie zgoda nie była potrzebna. Został przyjęty na oddział dla własnego bezpieczeństwa oraz dla bezpieczeństwa innych. Gdyby Dierdre chciała porozmawiać z doktorem zajmującym się ojcem, może ją z nim umówić.
- Pani ojciec czuje się dobrze, kochanie - dodała, prowadząc Dierdre na werandę, znajdującą się na końcu oddziału. - Doskonale.
Na podłodze werandy leżał szary, poplamiony puszysty dywan. Stało tam kilka byle jakich krzeseł, a na ścianie wisiał wykonany przez kiepskiego malarza obraz przedstawiający założycielkę oddziału w towarzystwie innych osób. W pomieszczeniu znajdowały się trzy starsze kobiety, młody mężczyzna i pan Tibbs, który siedział przy oknie w szpitalnej piżamie i szlafroku o jaskrawym wzorze.
- Panie Tibbs, przyszła pańska córka. Czyż to nie miłe? - Powiedziała pielęgniarka stanowczym tonem, jakby oczekiwała zaprzeczenia.
Dierdre przysunęła niskie krzesło z odrapanym oparciem i usiadła.
- Cześć, tato. Jak się czujesz? - zapytała.
Pan Tibbs nadal patrzył przez okno. Wcale nie wyglądał doskonale. Usta miał otwarte, jego dolna szczęka luźno opadła, a brodę pokrywał siwawy zarost i ślady zaschniętej śliny.
- Przyniosłam ci kilka rzeczy - odezwała się Dierdre.
Otworzyła torbę i wyjęła przybory toaletowe ojca, mydło i herbatniki. Położyła to wszystko na jego kolanach, pozostawiając w torbie pudełko Turkish Delight, jako szczególny smakołyk mający osłodzić mu ból pożegnania. Spojrzał na przyniesione rzeczy ze zdziwieniem, po czym zaczął je unosić jedną po drugiej tak ostrożnie, jakby były ze szkła. Najwidoczniej nie miał najmniejszego pojęcia, czym są, gdyż w pewnej chwili próbował włożyć mydło do ust. Dierdre zabrała mu je więc i położyła na podłodze.
- No więc, tatusiu - znowu się odezwała, z trudem utrzymując normalny ton głosu - jak się masz? - O, Boże, pomyślała, już o to pytałam. Co ma teraz powiedzieć? Jak może pytać samą siebie o takie rzeczy? Po tylu latach mówienia i słuchania tego starego człowieka w wiklinowym krześle, który wydawał się dziwnie podobny do jej ojca, nawet nie mogła opowiedzieć mu o psie, żeby nie przywołać tym wspomnień tej szokującej nocy nad jeziorem. Więc po prostu trzymała go za rękę i rozglądała się po pomieszczeniu.
Młody człowiek w workowatych flanelowych spodniach, z ogromną szybkością stukał palcami w kolana. Siedział przy starszej kobiecie o opadniętych powiekach i spojrzeniu zadowolonego ze swego łupu drapieżnego ptaszyska. Była tam jeszcze przysadzista, łysa kobieta z brodawkami jak purpurowe ziarnka dmuchanego ryżu, która rozpościerała ramiona i dłonie, jakby trzymała w nich niewidzialny motek włóczki. Trzecia kobieta wyglądała jak jakiś tobołek ciuchów (kratki, ciapki, paski i zwinięte w harmonijkę bawełniane pończochy) ze znikającą pod spódnicą rurką, na której zawieszona była plastikowa torebka częściowo wypełniona żółtym płynem. Siedzieli tak, każde z osobna zatopione w swoich marzeniach, i odgrodzone od świata nieprzenikalną bańką leków. Nawet trudno byłoby powiedzieć, że czekają na coś, gdyż czekanie oznacza możliwość jakiejś zmiany. Dierdre odsunęła nieco rękaw i spojrzała na zegarek. Była na werandzie od jakichś trzech minut.
- Jeśli czegoś potrzebujesz, tatusiu, chętnie ci przyniosę, kiedy przyjdę następnym razem.
Pan Tibbs nagle się ożywił, po czym w odpowiedzi na jej uwagę szybko rzucił:
- Z życiem, siostro. Dwa i sześć.
Siedział nieruchomo na krawędzi krzesła, jakby w coś grali. Nagle jego twarz się zmieniła. Przybrał wygląd kogoś, kto chełpi się, że inni nie mogą go dogonić. Jego sztuczna szczęka klapnęła, jakby żyła własnym życiem, a twarz zmarszczyła się jak u przebiegłego skrzata. Dierdre ukryła twarz w dłoniach i po długiej chwili wyjęła pudełko Turkish Delight. W jednej chwili z oblicza pana Tibbsa zniknęła pewność siebie i pojawiła się złość. Rzucił gwałtowne spojrzenie na okrągłe opakowanie, jakby groziło mu z jego strony jakieś niebezpieczeństwo, a potem gdy Dierdre niepewnie wyciągnęła je w jego stronę, uderzył w nie z całej siły pięścią, wytrącając je z jej dłoni. Pudełko przeleciało na środek werandy. Cukier puder uniósł się w powietrzu jak obłoczek dymu z rewolweru. Różowe i białe kostki pachnącej galaretki rozsypały się po całej podłodze. Tobołek ciuchów, wrzeszcząc przenikliwie, podbiegł, chwycił galaretkę, obtarł ją o nogę i szybko wpakował do ust. Starsza kobieta z brodawkami pozbierała większość pozostałych i miętosząc je w dłoniach, uformowała jeden duży galaretowaty kawałek, a później trzymając go w obu dłoniach jak wiewiórka orzech, skubała zębami. Młody mężczyzna zaczął się uderzać i drapać ze złością, jakby go żywcem zjadano.
Dierdre miała dość. Zapięła płaszcz i włożyła rękawiczki. Ojciec wrócił do poprzedniej pozycji i znowu gapił się niewidzącymi oczyma przez okno. Nic tu nie mogę zrobić, pomyślała. Nie potrafię mu pomóc.
- Przyjdę wkrótce, tato. W niedzielę.
Wyszła niepewnym krokiem na korytarz oddziału. Zanim doszła do wahadłowych drzwi, usłyszała głos ojca. Śpiewał piosenkę do melodii swego ulubionego hymnu The Old Rugged Cross, lecz słowa były dziwne, przekręcone, niektóre nieprzyzwoite.
Nicholas zszedł na obiad pełen radosnego podniecenia, wymachując pismem informującym, że został przyjęty do Akademii. Paradował z zadartym nosem. Był w domu już od pół godziny i przez cały czas rozwodził się tylko o tym liście, chociaż, jeśli chodzi o Avery’ego, temat ten można było wyczerpać w dwie minuty.
- Czy to nie cudowne? - po raz kolejny powtórzył Nicholas.
- Wspaniałe - uśmiechnął się Tim. - Wypij.
Avery, z połyskującą w świetle punktowych lamp łysiną, kroił polędwicę wieprzową na tak cienkie plasterki, że opadając na marmurowy blat, zwijały się w różowe zakrętasy. Obok były orzeszki ziemne i papryczka chilli. W podwójnym, utrzymującym ciepło rondlu znajdowała się zupa ze świeżych pomidorów, a w kubku rozmrażała się bazylia, zebrana latem i zamrożona w kostkach lodu. Avery poruszał się pewnie wśród swoich przyborów kulinarnych i popijał wytrawne Doisy Daene. Był prawie szczęśliwy. Prawie, chociaż nie w pełni. W jego pamięci tkwiła bowiem jak cierń pewna scenka, a raczej obrazek. No i to kłamstwo...
Tim i Esslyn stojący razem w barku, ich głowy blisko siebie, dwaj wysocy, ciemni przystojniacy. Esslyn mówił coś cicho. Gdy Avery wszedł, odsunęli się od siebie. Nie wyglądali, jakby poczuwali się do winy (Tim nigdy tak nie wyglądał), niemniej zrobili to szybko. Avery nie poruszał tej sprawy przez kilka dni, lecz w końcu jak gdyby nigdy nic zapytał, czego dotyczyła ta fascynująca rozmowa. Tim odpowiedział, że nie przypomina sobie tego. Było to zawoalowane kłamstwo. Avery nie przywiązał do tego zbyt wielkiej wagi (a cóż innego miał zrobić?), lecz potem nastąpiło kłamstwo wprost.
Kiedy wszyscy poruszeni tragedią zbili się w kupkę za kulisami, z Esslyna wraz z krwią sączącą się na deski sceny uchodziło życie, a Harold szalał, Avery szepnął:
- Teraz nie będzie miał głowy do tego, żeby zajmować się oświetleniem. Może nie będziemy musieli odchodzić po tym wszystkim.
Na co Tim odparł:
- Przeciwnie. Teraz na pewno będziemy musieli odejść.
- Co oznacza to teraz!
- Co?
- Powiedziałeś: „Teraz na pewno będziemy musieli odejść”.
- Nie powiedziałem. Coś ci się przesłyszało.
- Wyraźnie słyszałem.
- Na miłość boską! Przestań się czepiać.
Więc, oczywiście, Avery przestał. A teraz, prawie szczęśliwy, przyglądał się swemu ukochanemu poprzez zwisające liście sansewiery, jak odprężony wznosi toast z Nicholasem.
- Muszę przyznać - zawołał, z trudem odsuwając obawy na bok - że brak mi obgadywania Esslyna.
- Nie widzę powodów, żebyś tego nie robił - odparł Tim. - Kiedy żył, ciągle to robiłeś.
- Hm... - Avery zdjął ciężką, żeliwną patelnię, nalał do niej trochę oleju sezamowego i dodał szczyptę anyżu. - Połowę przyjemności dawała mi świadomość, że to jakoś do niego dotrze.
- Tom powiedział, że powinienem wynająć adwokata - Powiedział nagle Nicholas. -Jestem pewien, że on uważa, że to ja.
- Gdyby uważał, że to ty, drogi chłopcze - powiedział Tim - nie siedziałbyś tutaj.
Nicholas rozchmurzył się i po raz trzeci zapytał, czy według nich będzie miał problem z uzyskaniem stypendium. Avery sięgnął po papryczki i wrzucił kilka do potrawy. Potrząsnął patelnią i postukał w nią trochę głośniej, niż to było naprawdę konieczne. Często tak robił, kiedy przychodzili goście. Jak dziecko, obawiał się, że, po pierwsze, mogą zapomnieć o tym, iż jest tam za przegrodą z kwiatów, i, po drugie, że jeśli nawet o nim pamiętają, mogą nie doceniać, jak ciężko pracuje dla nich.
Nicholas oparł się o atłasową kanapę w kolorze malinowym o kształcie wielkiej muszli i wypił do dna to, co miał w kieliszku. Uwielbiał salon Tima i Avery’ego. We wspaniały sposób mieszały się w nim cudowne przedmioty (jak olśniewający ciężki hełm z brązu, leżący obok książek) z ascetycznymi meblami, jak na przykład należący do Tima fotel zaprojektowany przez Oscara Woollena i dwa niskie włoskie stoły ze szkła).
- Jakie mamy dzisiaj menu, Avery?
- Satay.
- Myślałem, że to sposób wykańczania się. - Nicholas rozłożył się na lśniących poduszkach. - Oj! Czy mogę dostać jeszcze trochę tego wspaniałego wina, Tim?
- Nie. Już teraz masz dość, a do mięsa będziemy jeszcze pić Tignanello.
- Szkoda! - zawołał Nicholas. - Widzieliście córkę Joyce na premierze? Wyglądała oszałamiająco, nie?
- Bardzo ładna - odparł Tim.
- Te jej nogi... długa szyja... rzęsy...
- Może nie jesteś najbardziej trzeźwy w tym towarzystwie, Nicholasie - zauważył Avery - ale przynajmniej potrafisz sporządzić inwentaryzację.
- Przyjdziecie na moje przedstawienie na zakończenie semestru?
- Jeśli dostaniemy zaproszenie - odparł Tim.
- Może na ostatnim roku zdobędę medal Gielguda?
- Musisz chociaż udawać, że jesteś trochę skromniejszy, bo w przeciwnym wypadku pozostali studenci na pewno cię znienawidzą - powiedział Avery i zajął się gotowaniem. Przypiekł wieprzowinę, upił trochę wina, sprawdził zupę i zajrzał do spiżarni, w której ze względu na panujący tam chłód znajdowały się pucharki z wiśniami. Następnie wyjął zarumienione kawałki chleba z piekarnika, wlał zupę do ciepłej wazy i ponownie włączył się do rozmowy.
Nicholas mówił, że przyjedzie odwiedzić ich podczas wakacji. Osobiście Avery uważał, że kiedy chłopak trafi już do Londynu, wszelki słuch po nim zaginie. Jednak jego przypuszczenie sprawdziło się tylko częściowo. Chociaż Nicholas nigdy już nie wrócił, aby ich odwiedzić, ani nie zaprosił ich na żadną z jego coraz znakomitszych premier, jeszcze przez wiele nadchodzących lat mieli od niego otrzymywać kartki z życzeniami na Boże Narodzenie, zawsze adresowane do nich obu.
- Szykujcie się! - zawołał Avery i wniósł wazę, chleb, ceramiczne miseczki z greckim jogurtem i śmietaną. Rozmowa nadal dotyczyła teatru.
- Nie wiem, czy mam jeszcze zostać do wystawienia Wujaszka Wani, czy wyjechać już teraz - zastanawiał się Nicholas.
- Miną całe miesiące, zanim zaczniesz grać w Akademii - powiedział Tim.
- Ale mógłbym znaleźć jakąś pracę, obejrzeć kilka przedstawień i zapisać się na lekcje ruchu czy coś w tym rodzaju.
- W Wujaszku są trzy świetne role - ciągnął Tim. - A że Esslyn odszedł, mógłbyś którąś z nich wybrać.
- Hm... - Nicholas nalał sobie jeszcze trochę zupy. - Nie jest za bardzo pomidorowa, Avery.
- Ty niewdzięczniku! - rzucił w odpowiedzi gospodarz. - No tak, ale czego mogę oczekiwać od kogoś, czyje kubki smakowe są kompletnie zdewastowane glutammianem sodu?
- Nie znam tej sztuki - powiedział Nicholas. - Jaka ona jest?
- Dwa razy dłuższa niż Mały Eyolf, ale nie taka śmieszna - odparł Avery.
- Jest cudowna. To rosyjska klasyka.
- Nie sądzę, żebym miał ochotę grać u Harolda rosyjską klasykę. Każe nam wszystkim skakać od samowara do samowara. Chyba pojadę.
- Może będziesz musiał zostać - powiedział Tim - dopóki trwa śledztwo.
- O kurczę! - Nicholas wyjadł zupę do końca i wyciągnął dłoń z miską po więcej. - Nie pomyślałem o tym. Chyba wszyscy jesteśmy podejrzani. Z wyjątkiem tu obecnych.
- Próbowaliśmy odgadnąć, kto może być sprawcą - powiedział Avery, chwytając za łyżkę wazową - ale nie potrafimy znaleźć odpowiedzi. Nie zasługujesz na więcej - dorzucił, spoglądając wymownie na Nicholasa.
- Stawiam na Everardów.
- Nie mów przy mnie o nich - powiedział Nicholas, delikatnie dotykając swego spuchniętego nosa.
- To było podłe ze strony Toma, że ci powiedział - wtrącił Tim. - Uważam, że policja nie powinna tak postępować. Myślałem, że zeznania są tajne.
- A co z nimi? - spytał Avery.
- Mają podbite oczy, a jeden z nich ma przeciętą wargę.
- Nie przechwalaj się, Nicholasie.
- Sam mnie zapytał! No ale dlaczego są pierwsi na liście podejrzanych? Przecież należeli do jego orszaku.
- Paskudna pozycja - powiedział Avery, podając jeszcze ciepłe grzanki. - Nie można lubić kogoś, komu się podlizuje.
- Niekoniecznie - odparł Nicholas. - Słabi ludzie często darzą szacunkiem tych, którzy są od nich silniejsi. Czują się bezpieczni pod ich skrzydłami.
- Chyba nie uważasz Everardów za słabych, Nico? - zdziwił się Tim.
- No cóż... Właściwie tak... A ty?
- Przeciwnie.
- Wyobrażam sobie, że mógł chcieć się ich pozbyć - kontynuował Nicholas. - Wstrętne, małe pasożyty. Ale nie odwrotnie. Nadal sądzę, że to może być Kitty.
- A może Harold? - zasugerował Avery.
- Oczywiście, razem z wszystkimi innymi bardzo chciałbym, żeby to był on. Właściwie, abstrahując od tego, że nie miał ani motywu, ani możliwości, by to zrobić, uważam, że byłby doskonałym kandydatem. - Nicholas wysiorbał ostatnią łyżkę zupy. - Od tej zupy nie można się oderwać, Avery.
- Nie dostaniesz więcej - zawołał Avery, odnosząc puste naczynia. - Bo zabraknie ci miejsca na inne smaczne kąski.
Avery wlał do sosjerki sos pachnący masłem i orzeszkami ziemnymi i wyjął z piekarnika płytkie chińskie talerzyki. Uwielbiał w nich podawać. Na dnie każdego z nich była namalowana strzępiasta brązowa chryzantema i niewielkie niebiesko-zielone postacie lekko obwiedzione złotym kolorem. Wokół nich znajdowały się malutkie drzewka i krótkie białe faliste rzeczki, przypominające mlecznobiałe petardy. Avery lubił chwile, gdy ten sztuczny świat znikał pod jedzeniem, a potem z każdą zjedzoną łyżką pojawiał się na nowo. Były to jedyne naczynia, których nigdy nie wkładał do zmywarki i tylko on sam mógł je zmywać. Dostał je w prezencie od Tima, który kupił je podczas wakacji w Redruth, dlatego miały dla niego podwójną wartość. W podskokach przyniósł miseczki z chrupiącą wieprzowiną i rozstawił je na stole.
- Wolałbym, żebyś się nie wygłupiał - powiedział Tim.
- Ach... Co za sos! - mruczał Nicholas, wdychając wspaniale zapachy.
Avery pochylił na chwilę głowę, wyrażając w ten sposób raczej ulgę po dobrze wykonanej pracy niż podziękowania za otrzymaną pochwałę, po czym wszyscy trzej zasiedli do stołu. Avery podał sos Nicholasowi, podnosząc sosjerkę ponad płomienie świec.
- Nie musisz tak tego podnosić - powiedział Tim. - To nie hostia.
Otworzył butelkę Tignanello, nalał do kieliszków, po czym uniósł w górę swój, mówiąc:
- Za Nicholasa i za Akademię.
- O tak - Avery przyłączył się do toastu za Nicholasa, który uśmiechnął się trochę zażenowany. - Masz być gwiazdą, zanim skończysz dwadzieścia pięć lat, albo będziesz się musiał przede mną tłumaczyć. I nie zapomnij, że to my pierwsi uwierzyliśmy w ciebie.
- Nie zapomnę. - Nicholas uśmiechnął się niemrawo. - I jestem wam wdzięczny za wszystko. Za pokój... waszą przyjaźń... za wszystko...
- Nie musisz dziękować - odparł Tim. - Wystarczy, że będziesz przysyłać bilety na miejsca w pierwszym rzędzie na wszystkie premiery.
- A więc myślisz... że bogowie wysłuchają moich modłów? - Nicholas usiłował zażartować, lecz za bardzo drżał mu głos.
- Nie bądź naiwny - uśmiechnął się Tim. - Wysłuchując naszych modłów, bogowie nas karzą.
- Ojej! To chyba nie będzie jeden z tych wieczorów, gdy użalasz się nad losem. Nie sądzę, bym mógł to znieść.
Jednak wypowiedź Avery’ego była żartem i wyglądał na niezwykle zadowolonego. Promieniał, a jego małe niebieskie oczy jaśniały. Nareszcie się odprężył. Przez cały dzień był bardzo ostrożny, gdyż horoskop, który rano przeczytał, choć ogólnie dość pogodny, kończył się słowami: „Mogą jednak pojawić się jakieś tarcia w domu”. Lecz z pewnością, przekonywał sam siebie Avery, o dziewiątej trzydzieści wszelkie zwiastuny złych wieści dawno się rozwiały.
- Wszystko w porządku? - zapytał, udając zaniepokojenie.
- Kochanie, jest wręcz cudownie. - Tim wyciągnął rękę i jego wąskie palce, jak z obrazów El Greeo, na chwilę spoczęły na ramieniu partnera. Rumieniec na twarzy Avery’ego świadczył o tym, jaką przyjemność mu tym sprawił, a serce mocniej mu zabiło. Tim nigdy przy ludziach nie okazywał mu czułości, ani w słowach, ani w gestach, więc Avery szybko nauczył się, że i on musi zachowywać się równie wstrzemięźliwie. Oczywiście to był tylko Nico, ale mimo to...
Avery oddychał wolno i głęboko, rozkoszując się zapachem pikantnego mięsa, delikatną wonią jaśminu, aromatem wina i nieco gryzącym dymem ze świec. Odbierał je nie poprzez nos, lecz całym sobą, jak gdyby zostały one wpuszczone do jego krwiobiegu i rozchodziły się po całym ciele. Odłamał kawałek chleba, włożył go do ust i miał wrażenie, że jest to anielski chleb.
Zadzwonił telefon. Wszyscy trzej wydali z siebie jęk niezadowolenia. Avery, który był najbliżej, odsunął krzesło i z kieliszkiem w dłoni podszedł, aby go odebrać.
- Halo... Och, cześć, kochanie.
- Kto to? - szepnął cicho Tim.
- Zła Czarownica z Północy - odpowiedział Avery, wyłączając na chwilę mikrofon.
- Wyrazy współczucia.
- Tim przesyła pozdrowienia, Roso.
- Ja też.
- I Nicholas. Właśnie zjedliśmy boską... Och, w porządku. Będę cicho. Nie musisz być niegrzeczna. Uprzejmości na początku rozmowy są rzeczą normalną, powinnaś o tym wiedzieć... Sama się zamknij, jeśli o to chodzi. - Znowu wyłączył mikrofon. - Wściekła starucha.
Siedzący przy stole wymienili spojrzenia. Tim nie wydawał się zbytnio rozbawiony, lecz raczej zrezygnowany. Nicholas skrzywił się cierpko, jakby trochę pobłażliwie. Na początku ich znajomości nie pozwoliłby sobie na taką minę. Znowu spojrzeli na Avery’ego, który był coraz bardziej poirytowany. Jego miękkie usta, delikatnie zabarwione na brązowo, były wydęte.
- Moja droga! - krzyknął. - Czyż nie mówiliśmy ci tego? Przynajmniej ja zawsze ci powtarzałem... Jesteś pewna... No cóż, w takim razie to przesądza sprawę... Oczywiście, że będę... A ty informuj mnie na bieżąco. - Odłożył słuchawkę, pociągnął duży łyk wina i szybko podszedł do stołu. Podekscytowany wiadomościami spoglądał to na Tima, to na Nicholasa. - Nigdy nie zgadniecie.
- Jeśli istnieją w języku angielskim trzy bardziej irytujące słowa - powiedział Tim - to jeszcze nigdy ich nie słyszałem.
- Daj spokój - powiedział Nicholas. - Co mówiła?
- Aresztowali Davida Smy’a.
Avery usiadł zadowolony z wrażenia, jakie wywołały jego słowa. Nicholas rozdziawił usta z niedowierzaniem. Twarz Tima, złotawobrązowa w świetle świec, pobladła.
- Skąd wie? - zapytał.
- Widziała. Szła do biblioteki, kiedy samochód policyjny podjechał pod komisariat i dwóch gliniarzy wprowadzało go do środka.
- Zakrywał głowę?
- Nie bądź głupi, Nicholasie. Skąd miałaby do cholery wiedzieć, że to David, gdyby zakrywał głowę?
- Zakrywają tylko ci - upierał się stanowczo Nicholas - którzy są winni.
- Ten twój sposób rozumowania... Czasami myślę, że nadajesz się do muzeum osobliwości.
- Daj mu spokój - ton głosu Tima schłodził tak radosną dotąd atmosferę. - Za dużo wypił.
- No, dobra... przepraszam. - Avery podniósł kieliszek, po czym nerwowym ruchem ręki odstawił go na miejsce. Nagle zupełnie stracił humor. Po prostu wyparowała z niego cała radość. Spojrzał na Tima, który patrzył nie na niego, lecz jakby przez niego, tak jakby w ogóle go tam nie było. Avery spojrzał na lśniący sos z orzeszków ziemnych, wziął łyżkę, która przykleiła się do pozłacanej krawędzi miseczki, i spróbował odrobinę. Sos był ledwie ciepły.
- Czy mam go podgrzać, Tim... jak sądzisz? Czy przynieść deser?
Tim nie odpowiedział. Zamknął się w sobie, jak to mu się czasami zdarzało. Avery nie cierpiał tego. Wiedział, że Timowi nie chodzi o to, aby go w ten sposób ukarać. To jego zachowanie nie było celowe, lecz mimo to w takich sytuacjach Avery nieuchronnie czuł się odpowiedzialny. Zwrócił się do Nicholasa.
- Masz ochotę na deser, Nico?
Nicholas uśmiechnął się niemrawo i wzruszył ramionami. Miał ponurą minę i był zmieszany, jakby sam popełnił jakiś towarzyski nietakt. Ale przecież to ja, pomyślał Avery, popełniłem gafę. W jaki nieprzyjemny, prostacki sposób przyjął wiadomość od Rosy! Z jakim nieprzyzwoitym zadowoleniem pognał do stołu, żeby przekazać im tę informację, jakby to była jakaś dobra nowina, którą chciał się podzielić! Gdyby przez chwilę pomyślał, na pewno nie zachowałby się w taki sposób. W końcu chodziło o ich przyjaciela. Wszyscy lubili Davida i jego powolny sposób bycia. A teraz może pójść do więzienia na całe lata. Nic dziwnego, że Tim, tak delikatny w sprzyjających okolicznościach, próbował odwrócić uwagę od tego sprośnego popisu.
Avery rozmyślał i przekonywał sam siebie, nieświadom faktu, że istnieje o wiele bardziej niepokojący powód milczenia przyjaciela i że jego mały świat, który, pomimo ciągłych niepokojących podszeptów serca i zmartwień, dawał mu poczucie bezpieczeństwa, niedługo przeżyje brutalny wstrząs.
- No cóż... - zaczął, siląc się na radosny ton. - Nie ma co się martwić. Rosa widziała, jak go wprowadzali... ale to jeszcze nic nie znaczy. Może chcieli, żeby wyjaśnił jakieś nieścisłości, pomógł w śledztwie. - Ledwie skończył, zaczął żałować, że to powiedział. Czytał gdzieś, że właśnie w taki sposób oficjalnie zawiadamia się o tym, iż policja ma winnego, ale nie może otwarcie tego przyznać. - To, że był tym mężczyzną, którego widziano w sterowni oświetlenia, jeszcze nic nie znaczy... cóż innego mogą mieć przeciwko niemu? - (Tylko tyle, że miał możliwość popełnienia zbrodni, że to on wnosił brzytwę na scenę, że jego kochanka była teraz bogatą wdową). Tim wstał.
- Co... co się dzieje? - zapytał Avery. - Jeszcze nie skończyliśmy.
- Ja skończyłem.
- Ale musisz jeszcze zjeść wiśnie, Tim! Tak bardzo je lubisz. Przygotowałem je specjalnie dla ciebie.
- Przykro rai.
Mógłbym ją zabić, pomyślał Avery, Złośliwa plotkara, wścibska, stara suka! Gdyby nie ona, nie doszłoby do tego. A było tak cudownie. Do oczu nabiegły mu łzy rozczarowania. Kiedy się uspokoił, Tim stał w drzwiach salonu, trzymając płaszcz i kapelusz. Avery zerwał się na nogi.
- Gdzie idziesz?
- Po prostu wychodzę.
- Ale dokąd, Tim? - Avery przebiegł przez pokój i uwiesił się u ramienia Tima. Głos mu drżał. - Musisz mi powiedzieć!
- Muszę pójść na komisariat.
- Na... na policję? - Gdy Tim skinął głową, Avery krzyknął: - Po co, do diabła?
Gdy zadawał to pytanie, jego serce zamarło z przerażenia, gdyż do jego świadomości dotarło, jaka będzie odpowiedź.
- Ponieważ - powiedział Tim, delikatnie odsuwając dłoń Avery’ego - to ja byłem tym mężczyzną w sterowni.
Tim żałował, że poszedł na policję. Barnaby raczył poinformować go (jak mu się zdawało, ze złośliwą satysfakcją), że David Smy nie tylko nie został aresztowany, lecz jest wolny jak ptak i nic nie zapowiada, że mogłoby się to zmienić. Jednak Tim złożył zeznanie i nie mógł go odwołać. Sądził, że gdy je złoży, będzie mógł sobie pójść, lecz Barnaby najwyraźniej miał ochotę przesłuchiwać go dalej. Aby jeszcze bardziej uprzykrzyć tę niemiłą procedurę, zeznanie protokółował ten złośliwy młokos o marchewkoworudych włosach.
- Chodzi mi tylko o tło, rozumiesz, Tim - mówił Barnaby. - Powiedz mi, jakie były twoje stosunki z Esslynem.
- Nie lepsze i nie gorsze niż wszystkich innych. Właściwie nie miałem z nim wiele wspólnego. Ciągle udawał. Nigdy nie było wiadomo, co tak naprawdę myśli.
- To nie jest normalne, żeby ktoś, kto należał do zespołu przez czternaście lat, nie nawiązał żadnych bliskich kontaktów z kimkolwiek.
- Och, nie wiem. Wielu mężczyzn nie ma bliskich przyjaciół. Esslynowi wystarczało, że jest podziwiany i że ma wiele kontaktów o podłożu seksualnym. - Tim uśmiechnął się. - Chodziło mu o to, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
- To całkiem ludzkie - głos Barnaby’ego zabrzmiał pobłażliwie. - Któż z nas nie myśli podobnie?
Trafił w sedno, pomyślał Troy. Nie krytykuj, jeśli sam nie jesteś bez winy. Troy był zdegustowany. Nie mógł znieść myśli, że ten mężczyzna, którego wziął za pewnego siebie gnojka w eleganckim garniturze, robił to z Kitty. Paradoksalnie jego niechęć wobec Tima jeszcze wzrosła. I w jaki sposób się zachowuje... Tylko spójrzcie na niego... Czuje się jak we własnym domu, niezbyt zainteresowany, zimny jak lód. Męty społeczne powinny znać swoje miejsce i nie pchać się między dobrych i uczciwych ludzi.
- Czyli nigdy nie brakowało mu towarzystwa kobiet? - spytał Barnaby.
- Och, nie. Chociaż te związki nigdy długo nie trwały. Kobiety dość szybko go zostawiały.
- Nie znasz żadnej, którą on rzucił? Która być może cierpiała z powodu nieodwzajemnionej miłości?
- Wszystkie, które były w związku z Esslynem, cierpiały z powodu nieodwzajemnionej miłości. Ale nie, nie znałem żadnej rzuconej przez niego.
- Na pewno zdajesz sobie sprawę, że Kitty jest naszą główną podejrzaną. Czy pomogłeś jej pozbyć się męża?
- To oczywiste, że nie. Nie miałbym powodów, aby to zrobić. Nasz romans nic dla mnie nie znaczył. Już byłem nim zmęczony.
- Czy nie wyrwało jej się coś, gdy byliście razem, co mogłoby rzucić jakieś światło na sprawę?
- Niczego takiego sobie nie przypominam.
- A może napomknęła o jakimś innym mężczyźnie?
- Nie.
- Wracając do tego poniedziałkowego wieczoru...
- Nie mam nic więcej do dodania na ten temat, Tom.
- Nigdy nic nie wiadomo - powiedział spokojnie Barnaby. - Jak sądzisz, dlaczego doszło do morderstwa właśnie wtedy, a nie na przykład podczas jednej z prób. Mniej ludzi się wtedy kręciło, nie było żadnych glin.
- Kulisy podczas prób są zawsze oświetlone i zwykle jest tam ktoś, kto podpowiada, albo ktoś, kto zmienia scenografię.
- No więc podczas zwykłych prób jest tam jasno. A podczas generalnej? - Tim milczał. - Swoją drogą, czy gratulowałem ci wspaniałego oświetlenia?
- Naprawdę nie pamiętam.
To było jak dotknięcie ślimaka w same rogi, pomyślał Barnaby, wyczuwając nagłą zmianę w zachowaniu Tima.
- Harold chyba się tym zdenerwował.
- Tak?
- Zauważyłem, że dobijał się do drzwi sterowni podczas przerwy.
- Jest w gorącej wodzie kąpany - Tim wzruszył ramionami.
- Może nie zareagowałby tak, gdybyś zaprezentował te wspaniałe efekty wcześniej, a nie podczas premiery.
- Gdybym tak zrobił, nie pozwoliłby ich użyć podczas premiery.
- A więc Harold o niczym nie wiedział?
Ślimak całkiem zniknął. Chociaż wyraz twarzy Tima nadal był obojętny, a nawet nieco pogardliwy, w jego oczach pojawił się niepokój, a skóra na jego arystokratycznym nosie naprężyła się.
- Zgadza się.
- Więc zamiast jednego szoku, miał dwa?
- Tak się złożyło.
- Zwykły zbieg okoliczności.
- Często tak bywa.
Ale nie tym razem, pomyślał Barnaby. Sam nie wiedział, skąd to wie, lecz był tego pewien. Gdzieś w zakamarkach jego umysłu zadźwięczał słabiutki, niemal niedosłyszalny, ostrzegawczy dzwonek. Ten człowiek, który choć prawdopodobnie nie zamordował Esslyna Carmichaela, coś wiedział. Teraz jednak patrzył na niego z niemal onieśmielającą szczerością i nie odwracał oczu.
- Pewnie nie wiesz - powiedział Barnaby - że Harold twierdzi, iż nowe oświetlenie to jego pomysł.
- Ha! - Tim zaśmiał się szorstko i z napięciem. Twarz mu poczerwieniała. - A więc to... - zaskrzeczał. - Więc to wszystko, co mieliśmy robić. Na wszystko odpowiadać: „Tak, Haroldzie” i robić swoje. Tak jak Esslyn.
- Na to wygląda.
- Przez te wszystkie lata...
Tim nie przestał się gniewnie śmiać nawet wtedy, gdy nadinspektor zwolnił go po chwili.
Barnaby uznał, że nie ma sensu trzymać go dłużej na komisariacie i naciskać na niego. Tim nie należał do tego rodzaju ludzi, którzy mogą się nabrać na pochlebstwa, lecz Barnaby już wiedział, gdzie leży jego słaby punkt, i mógł go wykorzystać, gdy stanie się to konieczne. Teraz zwrócił się do sierżanta.
- No i co, Troy?
- Zdenerwował się - szybko odpowiedział Troy. - Wszystko było w porządku, dopóki nie zapytał pan o oświetlenie. Wtedy skurczył się jak jaja włożone do lodu. Pewnie to nie on popełnił morderstwo, ale coś wie.
- Myślę, że masz rację.
- Może porozmawiam z jego przyjacielem? - Troy wygiął nadgarstek w niewieścim geście. - Z panną Pyzą. Sam na sam. - Troy puścił oko. - Pewnie szybko się załamie.
W odpowiedzi na jego mrugnięcie Barnaby posłał mu tak lodowate spojrzenie, że sierżant sam się załamał.
- Pierwszą rzeczą, jaką jutro zrobię, będzie wizyta w biurze Carmichaela. A potem u jego adwokata. Zadzwoń i umów mnie.
Nicholas wyszedł wkrótce po Timie, dziękując Avery’emu za posiłek. Stojąc w drzwiach, powiedział całkiem wyraźnie:
- Nie jestem tak pijany jak myślisz.
Avery został sam. Wypił do końca Tignanello. Wlewał sobie kolejne kieliszki i wychylał je początkowo w szoku, później z powodu gorzkiej samotności i rozpaczy. Po opróżnieniu butelki, będąc w dziwnym stanie agresywnego przygnębienia i rozmyślając nad możliwościami odwetu, otworzył butelkę Clos St Denis grand cru, którą, dobrze o tym wiedział, Tim trzymał na swoje urodziny. Zmagając się z korkiem, pokruszył go i porozlewał wino dookoła.
Świece zaczęły się topić, więc Avery zgasił je, lecz nawet w ciemności pokój pełen był wspomnień o Timie. Wzdrygnął się na myśl o słowie „wspomnienia” i zrugał sam siebie za ten melodramatyzm. W końcu Tim wróci. Zaledwie przyszła mu do głowy ta myśl, która powinna przynieść ulgę, gdy owładnęło nim przekonanie o własnej nieomylności. Oczywiście, pomyślał Avery, chichocząc smutno, wróci, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Nie znajdzie nagle nikogo takiego jak ja. Kto będzie mu gotował, prasował jego rzeczy, sprzątał i dbał o niego, jedynie od czasu do czasu upominając się o zapłatę? Kto, jeśli nie ja, kupił księgarnię i oddał - tak, oddał, pomstował Avery - mu jej połowę? Za czyje pieniądze urządzono dom? Kto płacił za wakacje? I w zamian prosił o tak niewiele. Tylko o to, aby mógł kochać i opiekować się Timem, dostając w zamian odrobinę uczucia. Ogromnie wzruszony tym odkrywczym wejrzeniem w swoją szlachetną duszę, zrozpaczony Avery uronił łzę.
Lecz łza nie zdążyła nawet obeschnąć na jego pulchnym policzku, gdy rozsądek uświadomił mu, że za odpowiednią opłatę można znaleźć kogoś, kto będzie gotował, prasował i sprzątał, a Tim kiedyś dobrze zarabiał, ucząc łaciny i francuskiego w szkole, i bez wątpienia mógłby do tego wrócić. Jeśli więc Avery wyrzuci z siebie te wszystkie gorzkie słowa, które teraz kłębią się w nim, kiedy Tim wróci, może on włożyć swój płaszcz i kapelusz i odejść znowu, tym razem na zawsze. I właściwie (zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o tym) nawet jeśli zdobędzie się na nadludzki wysiłek, aby zachować zimną krew i zachowywać się ze spokojem i wyrozumiałością, kiedy jego kochanek powróci, być może jest za późno, gdyż Tim znalazł już kogoś innego.
Avery wstał i włączył światło. Czuł, że musi coś zrobić, pospacerować. Przyszło mu do głowy, żeby pójść po Tima na komisariat, aby dowiedzieć się najgorszego od razu. Chwycił płaszcz i otworzył drzwi frontowe, zanim zrozumiał, jak głupie by to było. Tim nie cierpiał, kiedy Avery go „szpiegował”. Rzucił płaszcz na kanapę. Dotarło do niego, że jest oszołomiony i czuje mdłości. Podszedł do stołu i z wysiłkiem usiadł wyprostowany, podpierając się o krawędź. Poczuł się uwięziony w błędnym kole emocji. Znowu owładnęły nim zazdrość, wściekłość, podszyty tęsknotą lęk i pożądanie.
Avery z ogromnym wysiłkiem wydobył się z tego grząskiego trzęsawiska rozpaczy. Wypił kilka dużych łyków wody, po czym usiadł i w ciszy starał się dojść do siebie. Postanowił myśleć tak, jakby to zrobił Tim. Przecież w końcu nie można cofnąć tego, co już się stało. Może, pomyślał z trwogą, przesadnie rozdmuchuję całą sprawę. Tim na pewno oczekuje, że będzie się zachowywał spokojnie. Biedny Tim. Siedzieć na policji przez tyle godzin, a potem po przyjściu do domu wysłuchiwać dzikich wrzasków. Jakże niezwykłe, naprawdę zdumiewające byłoby, gdyby spotkał go spokojny, uśmiechnięty, oczywiście nieco chłodny, lecz ostatecznie wielkoduszny przyjaciel. Daruje mu ten grzech, zdecydował Avery, i inne sprawki. W końcu jaki miałoby to sens, gdyby naskoczył na niego za to, że nie dotrzymał mu wierności? To właśnie dlatego, że jest zupełnie inny niż ja, uświadomił sobie nagle rozmarzony Avery, tak bardzo go kocham. I jaki dumny będzie, kiedy zobaczy, jak dobrze znoszę tę sytuację, z jaką dojrzałością, mądrością i obiektywizmem podchodzę do tej naszej pierwszej prawdziwej katastrofy. Właśnie gdy to sobie wyobrażał i nadął się z dumy jak paw, usłyszał zgrzyt klucza w zamku i po chwili Tim stał już przed nim.
- Ty wiarołomny łajdaku! - wrzasnął Avery i rzucił jedną z chińskich miseczek, Tim odchylił się i miseczka trafiła w futrynę, tłukąc się na drobne kawałki. Tim schylił się, aby je pobierać.
- Zostaw to! Nie chcę tego. Nie potrzebuję żadnej z nich. Wszystkie wyrzucę do śmietnika!
Nie zwracając na niego uwagi, Tim pozbierał kawałeczki i położył je na stole. Potem wziął czysty kieliszek z kuchni i nalał sobie trochę Clos St Denis. Wciągnął nosem zapach wina i mruknął coś poirytowany, wyjmując okruchy korka.
- Odłożyłem je do leżakowania.
- To chyba twoje ulubione zajęcie.
- Jeśli chciałeś się urżnąć, czemu, do diabła, nie wziąłeś Dao? W spiżarni jest chyba z sześć butelek.
- No tak, Dao! Dla mnie byle gówno wystarczy, prawda? Nie mam tak wyrafinowanego podniebienia jak ty. Twojego słynnego je ne sais quoi.
- Nie bądź głupi. - Tim upił spory łyk. - Wspaniały bukiet. W dobrym stylu, choć nie tak wspaniały jak oczekiwałem.
- Cholerny zarozumialec.
- Jestem zmęczony. - Tim zdjął płaszcz i szalik. - Idę do łóżka.
- Na pewno nie pójdziesz do łóżka. Opuścisz mój dom i to zaraz!
- Nigdzie nie pójdę o tej porze, Avery. - Tim powiesił płaszcz na wieszaku. - Porozmawiamy rano, kiedy wytrzeźwiejesz.
- Porozmawiamy teraz! - Avery poderwał się z krzesła i potykając się, wyszedł do przedpokoju, gdzie stanął u dołu schodów, zagradzając przejście na górę. Tim odwrócił się, poszedł do kuchni i zaczął napełniać ekspres do kawy. Avery wszedł tam za nim.
- Co ty tu robisz? Nie dotykaj moich rzeczy! - krzyczał.
- Jeśli mam tu z tobą siedzieć, muszę się napić mocnej kawy. Ty też, jak mi się zdaje, jej potrzebujesz.
- A czego się spodziewałeś? Że będę opanowany? Że jak wrócisz, będę zmywał po ostatniej kolacji i liczył sztućce?
- Po co ten dramatyzm? - Tim nalał sobie wina. - Chodź, usiądź, zanim się przewrócisz.
- Chciałbyś, żeby się tak stało, nie? Chciałbyś, żebym upadł, uderzył się w głowę i umarł. Wtedy odziedziczyłbyś sklep i dom i mógłbyś zamieszkać tu z tą małą wstrętną dziwką. Grubo się mylisz, bo pierwszą rzeczą, jaką jutro zrobię, będzie wizyta u adwokata i zmiana mojego testamentu.
- Możesz jutro zrobić, co będziesz chciał. Jednak teraz muszę na czymś usadowić twój tyłek i wlać w ciebie tę kawę.
Avery zamilkł na chwilę z pogardą, dając do zrozumienia, że cokolwiek teraz zrobi, będzie całkowicie zgodne z jego wyborem, po czym chwiejnym krokiem przeszedł się po kuchni, podszedł do stołka z giętego drewna i zaczął go kontemplować. Jakoś udało mu się nań wgramolić i usiąść, chociaż kołysał się jak maszt anteny na dużym wietrze.
Jego nozdrza wypełnił miły, domowy zapach kawy, przywołując wspomnienia dziesiątek wspólnych poranków i równie wielu kameralnych podwieczorków spędzonych na gawędzeniu. A teraz to wszystko należało już do przeszłości. Wszystko było stracone. Już nigdy on i Tim nie będą razem szczęśliwi. Potworność tej sytuacji uderzyła go na nowo, jego oczy napełniły się smutkiem, a poprzez słabnące odurzenie alkoholowe przebił się dreszcz bólu, jak szpilka wbita w samo serce.
Podając mu kawę, Tim troskliwie przytrzymał jego bezwładne dłonie wokół kubka. Ten czuły gest dopełnił miary i Avery wybuchnął niepohamowanym płaczem. Wraz ze łzami owładnęła nim potrzeba kontaktu i pocieszenia.
- Ufałem ci... - łkał.
Tim westchnął, odstawił swój kubek, sięgnął po drugi taboret i usiadł obok Avery’ego.
- Posłuchaj, kochanie - powiedział. - Jeśli mamy porozmawiać sobie od serca o tej dziwnej nocnej porze, nie zaczynajmy od kłamstw. Nigdy mi nie ufałeś. Od kiedy zamieszkaliśmy razem, wiedziałem, że kiedy tylko gdzieś sam wyszedłem, niczym innym się nie zajmowałeś, tylko zamartwianiem się i przejmowanie tym, czy właśnie się z kimś nie spotykam, albo tym, że pewnego dnia mogę kogoś poznać lub że już kogoś pognałem i ukrywam to. To nie jest zaufanie.
- Teraz chyba już wiesz dlaczego! Nie miałem racji? Powiedziałeś, że idziesz na pocztę.
- Najpierw tam poszedłem. Nie martw się. Wszystko wysłałem.
- Nie o to mi chodziło! - wrzasnął Avery. - Dobrze o tym wiesz.
- To nie miało dla mnie żadnego znaczenia - powiedział Tim cicho. - Żadnego w porównaniu z nami.
- To dlaczego? Dlaczego ryzykowałeś to, co było miedzy mną i tobą... to wszystko... - wskazał na przytulny salon tak zamaszystym gestem, że zsunął się z taboretu.
- Boże, jesteś zalany - powiedział Tim, pomagając mu wdrapać się z powrotem na stołek.
- Nie jestem odlany - zaszlochał Avery. - Chodzi o to... myślałem, że jeśli to nie był David, mógł to być Nico... albo Boris. Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że to mogłeś być ty.
- Nie rozumiem dlaczego. Znasz moje przejścia z seksem.
- Ale myślałem, że już do tego wszystkiego nie wrócisz - powiedział Avery. - Nie śmiej się.
- Przepraszam.
- Ale dlaczego właśnie Kitty?
Tim wzruszył ramionami, przypominając sobie delikatne ciało i nieustępliwy, chytry uśmieszek, który na krótko tak go podniecił.
- Była ładna i taka smukła... całkiem chłopięca...
- Już niedługo przestanie być chłopięca - uciął Avery. - Będzie gruba i brzydka.
- Nie zamierzałem zajmować się nią długo - powiedział Tim i przez chwilę wyglądał tak beznadziejnie smutno, że Avery zapomniał, kto jest winowajcą, i niewiele brakowało, a zacząłby go pocieszać, tak jak zrobiłby to przed zdradą. - Jeśli ma ci to pomóc - ciągnął Tim - to Kitty zaczęła przystawiać się do mnie. Chyba uważała mnie za coś w rodzaju wyzwania.
- Niektórzy ludzie nie widzą różnicy pomiędzy wyzwaniem a cholerną łatwizną. - Avery zebrał się w sobie. - Jak długo... ile razy...
- Sześć razy. Najwyżej.
- O, Boże! - Avery zaczął dyszeć i ukrył twarz w dłoniach. - A była... to znaczy... czy była jeszcze...
- Nie, nikogo więcej nie było.
- Co ja mam zrobić? - Avery kołysał się z boku na bok. - Nie wiem, co mam robić.
- Dlaczego miałbyś coś robić? Wydaje mi się, że już wystarczająco dużo zostało zrobione. I przestań beczeć.
- Nie beczę. - Avery odsunął swoje małe, tłuste pięści od załzawionych oczu. Jego bladożółte włosy wyglądały jak strzępki jajecznicy. - Nie potrafię zrozumieć, jak możesz być tak bezduszny - wykrztusił z siebie.
- Nie jestem bezduszny, ale przecież wiesz, jak nie lubię tych knajpianych emocji. - Tim oderwał kawałek papierowego ręcznika i obtarł twarz przyjaciela, która była umazana łzami, smarkami i potem. - I daj mi ten kubek, zanim wylejesz wszystko na podłogę.
- Już po wszystkim... wszystko stracone... Już więcej nie zniosę...
A skąd to wiesz, jeśli nie spróbowałeś.
To zimne, nieczułe rozumowanie znowu Avery’ego przybiło.
- Naprawdę, Tim! - krzyknął. - Musisz mi obiecać, że już nigdy, przenigdy...
- Nie mogę tego zrobić. A nawet gdybym ci obiecał i tak byś mi nie uwierzył. No, może teraz, bo jesteś zrozpaczony, ale już jutro znowu zacząłbyś się zastanawiać. A potem z dnia na dzień...
- Ale musisz obiecać. Nie mogę żyć w takiej niepewności.
- Dlaczego nie? Wszyscy inni tak żyją. Twój problem polega na tym, że oczekujesz zbyt wiele. Dlaczego nie możemy żyć jak państwo Przeciętniacy? No wiesz... robiąc to, na co nas stać... pomagając sobie nawzajem... traktując się ulgowo. Absolutne szczęście to bajka dla głupich nastolatków. Nigdy nie obiecywałem ci życia usłanego różami.
- Tak - powiedział Avery z wcześniejszą ostrością. - Ale jeśli nie będę mieć życia usłanego różami, po co mi całe to gówno?
Kiedy Tim uśmiechnął się swoim zagadkowym, badającym uśmieszkiem, Avery nagle wybuchnął.
-Wszystko byłoby dobrze, gdybym cię tak bardzo nie kochał!
- Gdybyś mnie tak bardzo nie kochał, po co, do diabła, miałbym zostawać?
Avery zastanowił się. Czy taka uwaga mogła być jakimś pocieszeniem? Wynikało z niej, że to nie z powodu tego, co miał do zaoferowania (sklep, dom, skrupulatna i czuła troska, którą okazywał, zajmując się codziennymi sprawami), Tim chciał zostać. W takim razie, cóż jeszcze mógł mu ofiarować? Wyglądało na to, że w pytaniu był jakiś haczyk.
- Zawsze jest jakiś haczyk - powiedział.
Tim poszedł do salonu i pozbierał kawałki chińskiej miseczki.
- Muszę jutro jakoś to naprawić.
- Słusznie. Kop leżącego - powiedział Avery, lecz poczuł odrobinę ciepła. Może jednak Tim się nie wyprowadzi. Może rano otworzą sklep, przeliczą kasę, uporządkują książki i ostrożnie, jak ranni po bitwie, wyciągną do siebie ręce. Tim wrócił do kuchni i położył pomalowane fragmenty na kuchennym stole.
- Przepraszam za miskę.
- Nie ma za co. Tego właśnie zawsze chciałem - powiedział Tim życzliwie. - Babrania się w kleju.
- Pamiętasz Kornwalię?
- Będę pamiętał do końca życia. Myślałem, że cię nigdy nie wyciągnę od tego rybaka w Redruth.
- Och... - Avery spojrzał na swego kochanka z miną pełną skruchy. - Całkiem o tym zapomniałem.
- A ja nie. Ale... jak widzisz... nadal tu jestem.
- Tak. Myślisz - Avery wyciągnął rękę do Tima - że będziemy jeszcze kiedyś naprawdę szczęśliwi?
- Przestań żyć jakąś mityczną przyszłością. Sam możesz stworzyć szczęście. Ono jest jedynie produktem ubocznym codziennej harówki. Jeśli los się do ciebie uśmiechnie.
- Uśmiechał się do nas, prawda Tim?
- Uśmiecha się, ty stary pijaku. Już lepiej o tym nie mówmy. Mam dosyć.
Tim poszedł na górę, zostawiając Avery’ego z niedopitą kawą.
Kiedy kłótnia się skończyła, Avery poczuł się jak worek bokserski po treningu. Ciągle jeszcze był roztrzęsiony i poobijany. Ponieważ pierwsza fala przerażenia minęła, a Tim wrócił i miał zamiar pozostać, przygnębienie, które przesłoniło strach, zelżało, lecz niewielki cień powrócił.
Uwaga Tima, której ten początkowo się wyparł, nagle wywołała złowieszcze przeczucie, ponieważ Avery’emu wydawało się, że wypowiedziane przez Tima zdanie: „Teraz na pewno będziemy musieli odejść” świadczyło o tym, iż coś wie, choć trzyma to w tajemnicy. Czy chodziło o to, że gdyby Esslyn nie został zamordowany, Avery i Tim, pomimo spisku z oświetleniem, mogliby zostać? Teraz do tego doszła jeszcze informacja, że Tim był kochankiem Kitty, a na dodatek to on dostarczył brzytwę. Czy naprawdę poszedł podczas przerwy do ubikacji? A po co schodził na dół, skoro w barku są dwie toalety?
- Co cię zatrzymało? No chodź już...
Lecz po raz pierwszy w życiu Avery, mimo że poczuł jak zwykle dreszcz podniecenia na całym ciele, nie wstał i nie pobiegł do źródła swej rozkoszy. Nadal siedział w nieposprzątanej kuchni i było mu coraz zimniej. I ogarniał go coraz większy strach.
Nadszedł kolejny dzień. Harold zjawił się w domu na lunch, co mu się niezbyt często zdarzało. Zwykle jadał na mieście, więc panią Winstanley ta nagła zmiana planów wprawiła w niemałe zakłopotanie. Jej budżet domowy był bardzo skromny, zatem jakikolwiek dodatkowy wydatek sprawiał, że musiała na czymś innym zaoszczędzić. Na dnie szafki kuchennej znalazła puszkę puddingu z wołowiny i cynaderek. Wybiegła też do sklepu, aby za pieniądze zaoszczędzone na nasiona kwiatów kupić marchewkę. Harold jednak jadł w takim roztargnieniu, że równie dobrze mogła mu podać własny lunch (gotowane ziemniaki i dwa plasterki mielonki), a i tak nie zauważyłby różnicy.
Harold kończył posiłek, wyjadając z talerza resztki sosu.
- Zwykle nie przychodzisz do domu w ciągu dnia, Haroldzie.
- Wziąłem wolne na popołudnie. Muszę poważnie porozmawiać z Nicholasem o jego przyszłości, a wiem, że dziś też ma wolne.
- Wie, że masz przyjść? - Harold wydawał się zbity z tropu. - To znaczy... czy się z nim umawiałeś?
- Nie bądź głupia, Doris. Nie umawiam się z początkującymi członkami zespołu.
- Więc może go nie być.
- A gdzie miałby być w taki okropny dzień jak ten?
Doris spojrzała na ciemne strugi deszczu uderzające w kuchenne okno.
- Mam kawałek ciasta, jeśli chcesz - powiedziała.
Harold nie odpowiedział. Utkwił oczy w żonie, lecz nie widział ani jej spłowiałych siwych włosów, ani sfatygowanego ubrania. Jego umysł zaprzątały jedynie myśli o przyszłym głównym aktorze. Wyobrażał sobie Nicholasa kroczącego po deskach sceny w roli wujaszka Wani, a później może Tartuffe’a lub Otella, a może nawet król Leara. Czemu by nie? Pod jego fachowym kierownictwem chłopak mógłby zostać świetnym aktorem. Tak samo dobrym jak Esslyn, a może nawet lepszym.
Niełatwo było mu podjąć tę decyzję. Zastanawiał się nad Borisem, a nawet nad Everardami, którzy na swój dziwaczny, pozerski sposób bywali nieźli na scenie. Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że ich możliwości nawet w przybliżeniu nie dorównują potencjałowi Nicholasa. Jedynym powodem jego wahania był jakiś upór, groteskowa skłonność, którą wyczuł w chłopcu podczas prób do Amadeusza. Kilkakrotnie zauważył, że Nicholas wymykał mu się i okazywał przebłyski jakiejś, delikatnie mówiąc, niepokojącej energii. No i oczywiście, Nicholas był bardzo zuchwały, lecz Harold miał pewność, że potrafi sobie z tym poradzić. W końcu przecież zawsze dawał sobie radę z Esslynem.
- Po co chcesz się z nim spotkać? - spytała Doris.
- Sądziłem, że to oczywiste. Muszę znaleźć zastępstwo za Esslyna.
Pani Winstanley posłusznie odprowadziła męża do drzwi i machała mu na pożegnanie, kiedy wciskał swoje brzuszysko za kierownicę morgana, a potem wycofywał samochód spod wiaty. Zastępstwo za Esslyna, rzeczywiście, pomyślała, wkładając talerze i sztućce do zlewu. Można by pomyśleć, że da się go wymienić jak starą klamkę albo obity dzbanek.
Była głęboko wstrząśnięta reakcją swego męża i pozostałych członków zespołu na śmierć ich głównego aktora. Wiedziała, że nie był lubiany (sama też go nie lubiła), ale ktoś przecież powinien po nim zapłakać. Postanowiła pójść na pogrzeb, więc zostawiła naczynia w zlewie i poszła na górę poszukać czegoś ciemnego, odpowiedniego na tę okazję.
Tymczasem Harold pędził już High Street. Zaparkował przed księgarnią Blackbird. Miał zamiar upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, dlatego ucieszył się, gdy zobaczył, że Avery, który w bardzo powściągliwy sposób odpowiedział na jego pozdrowienie, i jego partner są w sklepie. Wytwornym skinieniem głowy poprosił Tima na zaplecze.
- W piątek po południu urządzam przesłuchania do Wujaszka Wani. Zawiadom wszystkich. Czy Nico jest u siebie?
- Tak, ale...
- Dobra. A teraz byłbym bardzo ciekaw, jakie macie pomysły na oświetlenie do nowego przedstawienia. - Zignorował zdumione i ironiczne spojrzenie Tima. - Pod względem technicznym jesteście bardzo sprawni i sądzę, że nadeszła już pora, żeby dać wam poważniejsze zadania.
- Dzięki, Haroldzie.
- To nie ma być nic wyszukanego. Nie zapominajcie, że to w końcu Rosja. - Rzuciwszy tę enigmatyczną uwagę, Harold odsunął na bok zasłonę i wspiął się na drewniane schody.
Nicholas siedział na podłodze, deklamując. Piecyk gazowy był włączony, więc w pokoju było ciepło i przytulnie. Cully Barnaby siedziała z podkurczonymi nogami na łóżku, pijąc kawę. Podłoga była zasłana kartkami, a Nicholas czytał fragment Ajschylosa w tłumaczeniu Harrisona.
Kiedy w drzwiach pojawił się Harold, Nicholas przerwał w pół zdania, i oboje z Cully obrzucili intruza chłodnym spojrzeniem.
- Ach! - zaczął Harold, nie widząc chłodu, lecz zainteresowanie. - Spodziewałem się zastać cię z Wujaszkiem Wanią w ręce.
- A to czemu, Haroldzie?
- W piątek są przesłuchania. - Wolałby, żeby przy ich rozmowie nie było córki Toma Barnaby’ego. Chociaż jego zdaniem nieźle radziła sobie jako aktorka, była w dzieciństwie paskudną, zadufaną w sobie dziewczyną i z wiekiem wcale się nie zmieniła na lepsze. Harold odchrząknął. - Jestem pewien, że będziesz bardzo dumny... bardzo podekscytowany, kiedy się dowiesz, że to właśnie ciebie wybrałem spośród wszystkich aktorów w zespole, abyś zajął po Esslynie miejsce mojego głównego aktora. - Sądząc po minie Nicholasa zrozumiał, że powinien przedstawić swoją nowinę w nieco subtelniejszy sposób. Chłopak wydawał się mocno zaniepokojony, dodał więc uspokajająco: - Jesteś za młody na Wanię, lecz oczywiście jeśli się przyłożysz, z moją pomocą odniesiesz wielki sukces.
- Rozumiem.
Nicholas był tak przejęty, że z trudem wydusił z siebie to jedno słowo, po czym dodał coś jeszcze, lecz właśnie dokładnie w tym momencie dziewczyna zaczęła kaszleć, więc Harold musiał poprosić Nicholasa o powtórzenie. Kiedy ten to zrobił, Harold z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami zatoczył się w stronę najbliższego krzesła i opadł na nie.
- Odchodzisz?
- Idę do Akademii.
- Gdzie?
- Do Akademii Teatralnej. Chcę pracować w teatrze.
- Przecież... jesteś w teatrze.
- Chodzi mi o prawdziwy teatr.
Gwałtowność reakcji Harolda dosłownie wyrzuciła go z krzesła. Wydał z siebie ryk, w którym mieszały się ze sobą wściekłość, niedowierzanie i przerażenie. Nicholas pobladł i zerwał się na równe nogi. Cully przestała kaszleć.
- Jak śmiesz! - Harold podszedł do Nicholasa. - Jak śmiesz! Mój teatr jest równie rzeczywisty... równie prawdziwy... równie świetny jak najlepsze teatry w tym kraju. Ba, na świecie. Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz? Jakie mam przygotowanie? Słyszałem takie owacje za swoją pracę w tym, co nazywasz prawdziwym teatrem, za jakie aktorzy sprzedaliby dusze. Prawdziwe gwiazdy walczyły, żeby dla mnie pracować. Tak, gwiazdy! Gdyby nie okoliczności, na które kompletnie nie mam wpływu, myślisz, że pracowałbym w tym miejscu? Z ludźmi takimi jak ty?
Ostatnie zdanie wykrzyczał z prawdziwą udręką, po czym stanął, dysząc. Wydawał się oszołomiony i śmieszny, chociaż pozostały w nim jakieś okruchy niemal bohaterskiej godności. Wyglądał jak wielki człowiek, który nagle postarzał się w ciągu jednej nocy, albo jak wojownik, któremu dzieci włożyły na głowę papierową koronę.
- Prze... przepraszam... - jąkając się, zaczął Nicholas. - Jeśli chcesz, mógłbym zostać na Wujaszka... Nie muszę jechać do Londynu od razu...
- Nie, Nicholasie - Harold przerwał mu prostym gestem. - Nie chciałbym pracować z kimś, kto nie docenia i nie szanuje moich zdolności reżyserskich.
- Rozumiem. W każdym razie mógłbym przyjść na przesłuchanie... jeśli ci to nie przeszkadza...
- Każdy może przyjść na przesłuchanie - odparł Harold.
Kiedy wyszedł, Nicholas i Cully uśmiechnęli się do siebie, ciesząc się swym spotkaniem i wzajemnym oczarowaniem.
- Pójdziesz tam w piątek? - spytała Cully.
- Chyba tak. Pewnie mu przejdzie do tego czasu.
- Więc ja też pójdę.
- Nie będziesz chciała.
- Czemuż by nie? Nie muszę wracać przed końcem stycznia i wiele bym dała, żeby zagrać Helenę. Możemy działać na własną rękę.
- O rany! Byłoby fantastycznie.
Cully znowu się uśmiechnęła.
- Jesteś pewien?
Barnaby i Troy byli już w kancelarii adwokackiej Hartshorn, Weatherwax i Tetzloff. Jej pracownik, pan Ounce, który był odpowiedzialny za sprawy Esslyna Carmichaela, zachowywał się życzliwie, choć nieco lekceważąco. Jego sposób bycia dawał do zrozumienia, że kontakty z policją nie są tym, do czego przywykł, lecz uważał, że jeśli już zostało mu to powierzone, może zachowywać się jak każdy.
Jeśli jednak Barnaby miał nadzieję, że odkryje jakieś mroczne tajemnice w życiu Esslyna w biurze jego adwokata, to najwyraźniej szczęście mu nie dopisało. Pan Ounce nie ujawnił niczego ponadto, co wynikało z jałowej zawartości biurka w White Wings. Wizyta w banku również nic nie dała. Żadne podejrzanie wysokie sumy pieniędzy nie wpływały ani nie wypływały z konta Carmichaela, wszystko było w koszmarnym porządku, stany kont ani mniejsze, ani większe niż można się było spodziewać. Pozostał jedynie testament, z którym właśnie nadinspektor miał zamiar się zapoznać. Powinien złożyć w tej sprawie stosowne podanie do sądu, lecz pan Ounce zgodził się łaskawie na pominięcie tych formalności, mówiąc, że w tej sytuacji czas zapewne odgrywa dużą rolę.
Dokument był krótki i konkretny. Wdowa miała otrzymać dom oraz środki pieniężne na wygodne życie dla siebie i dziecka pod warunkiem, że będzie się właściwie wywiązywać z obowiązków rodzicielskich. Potomek Carmichaela miał dostać cały majątek po osiągnięciu dwudziestu jeden lat, a w przypadku śmierci dziecka wszystko, łącznie z White Wings, miało przejść na własność brata spadkodawcy, który mieszkał w Ottawie. Pan Ounce włożył sztywne, żółtawe kartki testamentu do metalowej kasety na dokumenty i zamknął ją na klucz.
- Starannie dopracowane - ocenił Barnaby.
- Muszę przyznać, że mam w tym swój udział, nadinspektorze. - Ounce podniósł się ze swego starego skórzanego fotela. - Nie możemy pozwolić, żeby damy otrzymywały wszystko do własnej dyspozycji, prawda?
- O rany! - powiedział Troy, kiedy znaleźli się z powrotem na komisariacie i rozgrzewali się, popijając gorącą kawę. - Chciałbym widzieć Kitty, kiedy się o tym dowie.
Barnaby nie odpowiedział. Siedział za biurkiem, postukując paznokciami jednej dłoni o paznokcie drugiej. Zwykł to robić, kiedy się zamyślił, co doprowadzało Troya do szału. Sierżant właśnie zastanawiał się, czy nie urwać się na papierosa, kiedy jego szef nagle się odezwał:
- Niepokoi mnie moment zbrodni... - Troy wyprostował się na krześle. - Człowieka można zabić na wiele sposobów. Dlaczego ktoś miałby to robić na oczach setki świadków... ryzykując, że zostanie zauważony przy manipulowaniu przy brzytwie... jeśli można było poczekać i dorwać go jakiejś ciemnej nocy, gdy byłby sam?
- Myślę, że to świadczyłoby przeciwko Kitty, szefie. Gdyby to się stało w domu, byłaby główną podejrzaną.
- Trafna uwaga.
- A teraz wytropiliśmy jej kochanka - zachęcony Troy łączył kawałki w jedną całość - i dowiedzieliśmy się, że to on dostarczył brzytwę. Założę się, że to on także podsunął pomysł z taśmą.
- Nie sądzę. Pytałem o to wiele osób. Większość zgodziła się co do tego, że była to sugestia Dierdre.
- W każdym razie on zapewnił sobie doskonałe alibi, zostawiając Kitty, żeby zapłaciła za jego winy. Tacy jak on zawsze tak postępują.
- No nie wiem. To zbyt oczywiste.
- Ale... za pozwoleniem, szefie... wiele razy powtarzał pan, że prawda często bywa oczywista.
Barnaby kiwnął głową potakująco. Trudno było odmówić słuszności spostrzeżeniu sierżanta. Podobnie jak i jego sugestii, że po raz kolejny siłą sprawczą stojącą za nagłą śmiercią są znane im siostrzane uczucia - żądza i chciwość. Dlaczego więc Barnaby odnosił wrażenie, że ta sprawa jest inna? Nie przyjął z zadowoleniem tego odczucia, które w tej chwili zdawało się prowadzić go absolutnie donikąd, lecz nie mógł go zignorować. Zrozumiał również, że jego wcześniejsza wiedza o podejrzanych, którą początkowo uważał za swój atut, może teraz działać przeciwko niemu. Okazało się prawie niemożliwe, aby jego umysł mógł działać całkowicie obiektywnie, jeśli miał właściwie oceniać to, co się stało. Jego znajomość charakteru Kitty, życzliwość dla Tima i Smy’ów oraz sympatia dla Dierdre stopniowo prowadziły go w zaułek bez wyjścia. Jak tak dalej pójdzie, zauważył kwaśno, nie pozostanie mi prawie żaden podejrzany.
No i jeszcze ta książka - Ryby na twoim stole. Wziął ją do ręki i po raz kolejny przerzucił kartki. Została poddana badaniom w laboratorium policyjnym. Poza tym, że była pokryta najróżniejszymi odciskami palców, nic nie stwierdzono. Ot, zwykła książka. Ale po kiego diabła miałby ktoś przysyłać książkę kucharską Haroldowi, który nie wykazywał najmniejszego zainteresowania gotowaniem? Dlaczego doręczono ją anonimowo? Troy, zapytany o sugestie, okazał się zupełnie bezużyteczny. Mrugnął jedynie okiem w ten swój koszmarny sposób i powiedział:
- Mętna sprawa, szefie.
Joyce powiedziała, że Harold wydawał się kompletnie zaskoczony tym prezentem, przypuszczał, że pochodzi od jakiegoś nieznanego wielbiciela, i natychmiast ją oddał. Barnaby nie potrafił dostrzec żadnego jej związku ze sprawą, choć z pewnością było to dziwne. Mętna sprawa. Nie lubił niewyjaśnionych kwestii, chociaż w związku z tym, że cała sprawa wyglądała w tej chwili dość zagmatwanie, uznał, że jedna mniej czy jedna więcej nie robi większej różnicy.
Troy odchrząknął, a Barnaby zebrał swoje rozbiegane myśli i uniósł brwi.
- Jeśli pominiemy seks i kasę, szefie, to jest jeszcze jeden poważny motyw. Może wiedział coś o kimś i chciano zamknąć mu usta. - Barnaby pokiwał głową. - Wprawdzie nie znaleźliśmy żadnych niespodzianek na jego koncie, ale to mógł być szantaż. Może ukrył coś na jakimś koncie za granicą.
- Uhm... to interesujący pomysł. Problem polega na tym, że nie bardzo pasuje do tej bestii.
- Słucham... Nie bardzo pana rozumiem. - Troy skrzywił się. Nie chciał, by Barnaby pomyślał, że szuka motywu na siłę, lecz starał się wyjaśniać każdy krok zanim przeszedł do następnego. Nigdy nie udawał, że rozumie, w jakim kierunku zmierza nadinspektor, jeśli tak rzeczywiście nie było, a Barnaby, wiedząc, jak sierżantowi zależy na sprawianiu wrażenia, że nadąża za jego tokiem myślenia, a nawet go wyprzedza, szanował tę prawdomówność.
- Po prostu nie wydaje mi się, żeby to było w stylu Carmichaela. Nie chodzi o to, że był miłym facetem, wręcz przeciwnie, ale był kompletnie pochłonięty samym sobą. Nie wykazywał żadnego zainteresowania sprawami innych ani zdecydowanej złośliwości, jaka charakteryzuje skutecznego szantażystę.
- W takim razie zazdrość, szefie? Jego pozycja jako głównej gwiazdy i te sprawy. Może ktoś inny nie mógł się doczekać na swoją szansę? - Zanim Troy zdążył dokończyć swoją wypowiedź, pomyślał, że ta sugestia nie jest w stanie się obronić. Chociaż Amadeusz nawet mu się podobał, aktorzy, którzy w nim grali, wydawali mu się kupą pedziowatych pozerów. Osobiście uważał, że żaden z nich nie miałby odwagi obedrzeć królika ze skóry, nie mówiąc już o zaplanowaniu takiej zbrodni, w której ktoś podcina sobie gardło. Chociaż, mylił się już w przeszłości i teraz, oczywiście, też może nie mieć racji. (Troy uważał swoją gotowość do przyznania się do tej ogólnie ludzkiej słabości za oznakę prawdziwej dojrzałości). - A może wszyscy są w to zamieszani? Jak w tym filmie, którego akcja rozgrywa się w pociągu... gdzie każdy zadaje ofierze cios. Spiskują...
Barnaby, słysząc to, uniósł głowę zainteresowany. Zainteresowany, lecz ponury, Troy postanowił trochę zażartować.
- Karciana robota, szefie?
- Co?
- K-a-r-c-i-a-n-a . To dowcip. Gra słów. Karciana - ukartowana...
Barnaby przez chwilę siedział w milczeniu, po czym odezwał się:
- Mój Boże, Troy. To może być to.
Zadowolony z siebie sierżant ciągnął dalej:
- To się działo w jednej z tych republik...
- Podobieństwo...
- Właśnie to mówię. Ukartowana i...
- Nie, nie. Nie o tym mówię. Może... niech się zastanowię...
Barnaby siedział spokojnie. Mglista możliwość, jakaś iskierka zamigotała mu w głowie. Zamigotała i znikła. Potem wróciła, nieco jaśniejsza.
- Zastanawiam się... - ciągnął Barnaby. - A może Esslyn podał nam motyw morderstwa... a przynajmniej... - wolno dobierał słowa - podał go Kitty. Nie potrafiła pojąć, co się kryje za jego słowami, ale ja powinienem zrozumieć. Mnie nic nie usprawiedliwia.
Troy, zdając sobie sprawę, że on też nie potrafi pojąć i że dla niego również nie ma wytłumaczenia, z pochmurną miną oglądał swoje buty. Barnaby podniósł się i zaczął krążyć po pokoju. Po chwili wysłał sierżanta po kawę.
Kiedy Troy wrócił do najświętszego przybytku, nadinspektor stał, patrząc przez okno. Sierżant postawił kubki na biurku i wrócił na swoje miejsce. Kiedy Barnaby się odwrócił, jego twarz była blada. Blada, lecz pełna życia. Ledwie sierżant zdążył zarejestrować wyraz twarzy pełnej nadziei, gdy już ustąpiła ona miejsca niedowierzaniu, po czym na krótko pojawiła się niemal beztroska wesołość, a po niej konsternacja.
- A więc... ma pan coś, szefie?
- Nie wiem... Nie potrafię tego złożyć w jedną całość... ale to tak musi być. Tylko nie rozumiem jak.
A więc o to chodzi jak zwykle, pomyślał Troy. Ten stary drań zawsze robi to, kiedy wydaje mu się, że sprawa już zmierza ku końcowi. Mawia wtedy, że wszystkie zebrane informacje są tak samo dostępne Troyowi, jak i jemu i że sierżant powinien sam właściwie je ocenić. To, że ta uwaga była całkiem słuszna, w żaden sposób nie umniejszała rozczarowania Troya za każdym razem, gdy ją słyszał. Teraz Barnaby patrzył na niego jakoś dziwnie, po czym obszedł biurko, zbliżył się, nachylił i przysunął twarz do jego ucha. Jasna cholera, pomyślał sierżant, gotów skoczyć do drzwi. Kto by pomyślał? Barnaby poruszył ustami, ledwie oddychając, i po chwili wrócił na swoje miejsce. Troy wyjął chusteczkę i obtarł twarz.
- No więc, sierżancie - powiedział Barnaby cudownie męskim głosem, w sposób zupełnie nieuwodzicielski. - Co powiedziałem?
- Do bani.
- Ha... - zabrzmiała w tym nutka satysfakcji. - Prawie, Troy. Dobrze kombinujesz. Prawie... ale niezupełnie to.
Do kani? - pomyślał sierżant. Oblani? Poganie? A może lizanie? Właśnie, może lizanie? A może pożyczanie? To by pasowało. Brzytwa była pożyczona. Cały kostium był wypożyczony. Chociaż nie brzmi to zbyt podobnie do „do bani”. Ponieważ nie doznał żadnego objawienia, Troy postanowił zostać przy „lizanie”. Spojrzał na Barnaby’ego, który wyglądał jakby wpadł w trans. Wpatrywał się gdzieś ponad lewym ramieniem sierżanta z ogłupiałym wyrazem twarzy.
Ale jego umysł pracował. Jak szachista rozstawiał figury na szachownicy. Czarne pola - kulisy, scena, garderoby, białe pola - sterownia oświetlenia, barek, widownia. Rozpatrywał prawdopodobne i nieprawdopodobne wyjaśnienia i obmyślał ich możliwe konsekwencje. Wyobrażał sobie podejrzanych w lustrzanym odbiciu z nadzieją, że w ten sposób zauważy coś odkrywczego. I stopniowo, poprzez nieprawdopodobne zestawienia, przyglądając się różnym spostrzeżeniom i z trudem przywołanym z pamięci rozmowom, dochodził do najbardziej prawdopodobnej hipotezy. Wszystko się zgadzało pod względem logicznym i psychologicznym. (Prawie) wszystko było zrozumiałe. Był tylko jeden szkopuł. Hipoteza, którą sobie postawił (tłumacząca, kto zamordował Esslyna Carmichaela i dlaczego), wydawała się daleka od prawdy. Wymamrotał to na głos.
A więc o to znów chodzi, pomyślał Troy, nadal boleśnie odczuwając brak umiejętności połapania się we wcześniejszych spostrzeżeniach nadinspektora. Teraz szef znowu burczał coś pod nosem. Burczał i mruczał.
- Musieli być widzowie, Troy. Rozpatrywaliśmy to od niewłaściwej strony. To nie był przypadek, to była rzecz konieczna. Żeby wszyscy mogli zobaczyć, co potrafi...
- Kto, Carmichael?
- Nie, oczywiście, że nie on. Rusz głową. - Barnaby chwycił za pióro i zaczął coś bazgrać. - I nie miej takiej obrażonej miny - dodał, nie podnosząc głowy. - Myśl, człowieku.
Podczas gdy Troy myślał, Barnaby rozpatrywał szczegółowo czas, osoby i miejsca, które zanotował. Jeśli wszyscy byli tam, gdzie powiedzieli, że byli w określonym czasie, i robili to, co rzeczywiście zeznali, że robili, to on, Barnaby, znalazł się w tarapatach. A więc ktoś kłamał. W porządku. Czy można się spodziewać, że morderca nie będzie kłamał? Jednak jeśli teatr był pełen ludzi gotowych trzymać się swoich zeznań, które oparte są na tym, co widzieli na własne oczy, to znalazł się w prawdziwym impasie. Zwłaszcza że dwoje z tych oczu należą do niego samego.
Ale wiedział, że ma rację. Czuł to w kościach. Zbyt wiele razy dochodził już w śledztwach do tego punktu, aby się mylić. Szczegóły mogą być niejasne, strona praktyczna trudna do wykonania, pomysł z księżyca, ale on wiedział. Ręce mu drżały, po karku przebiegały dreszcze. Wiedział i nic nie mógł na to poradzić.
- Pieprzyć to, Troy! - Sierżant podskoczył, kiedy Barnaby uderzył pięścią w stół. - Nie widzę rozwiązania. Przecież nikt nie może być w dwóch miejscach naraz... prawda?
- Zgadza się, proszę pana - odparł Troy, nareszcie czując grunt pod nogami. Nie był niezadowolony, widząc, że Barnaby jest zbity z tropu. Trudno stale znosić takie popisywanie się. Teraz im obu zabrakło koncepcji. Przyglądał się rozgniewanej minie i zaciśniętym szczękom szefa. Za chwilę pojawi się mała brązowa buteleczka. Oto jest, Nadinspektor wysypał na dłoń dwie tabletki na niestrawność, włożył je do ust i popił zimną kawą, a potem siedział i wpatrywał się w leżący przed nim kawałek papieru, tak długo aż kształtne czarne litery straciły sens.
- W tym momencie - powiedział do Troya - gdybym był religijny, zacząłbym się modlić o cud.
I właśnie taki złośliwie niesprawiedliwy jest porządek tego świata, że mnich może spędzić całe swoje życie na kolanach i nigdy nie otrzymać nagrody, a dla Toma Barnaby’ego, od czasu do czasu bezbożnika, umiarkowanie uczciwego, często błądzącego, cud się zdarzył. Dryn, dryn. Podniósł słuchawkę. Dzwonił David Smy. Barnaby słuchał przez chwilę.
- Jesteś całkowicie pewny? - spytał i po chwili odłożył słuchawkę. - Troy, kiedy to wszystko się skończy, przypomnij mi, żebym przesłał pokaźną sumkę na jakiś zbożny cel.
- Dlaczego, szefie?
- Za taki uśmiech losu trzeba zapłacić, bo w przeciwnym wypadku ten, kto go zesłał, może się wkurzyć.
- Więc co powiedział ten, kto dzwonił, kimkolwiek był?
- Przypominasz sobie - odparł Barnaby z uśmiechem od ucha do ucha - jak David powiedział, że było coś dziwnego z tacą, którą wnosił na scenę?
- Tak, ale opisał wszystko i nic dziwnego tam nie było.
- Rzeczywiście. Ale pewnie pamiętasz też z jego zeznania, że tuż przed sztuką przyjrzał jej się przez moment. Brzytwa, którą dostarczył Young i którą denat podciął sobie gardło, miała na uchwycie z jednej strony wzór z macicy perłowej w kwiaty i liście, a na drugiej kilka srebrnych nitów. Kiedy David Smy wchodził z tacą na scenę, brzytwa leżała ozdobioną stroną do dołu, więc zauważył na uchwycie nity.
- No i?
- Kiedy rzucił na nią okiem przed ósmą, nitów nie było.
- A więc... - Troyowi udzieliło się podniecenie nadinspektora - były dwie brzytwy?
- Były dwie.
- A więc... wszystkie nasze problemy z czasem...?
- Wszystko jasne. Morderca mógł manipulować przy niej przez cały ten czas między momentem, kiedy Dierdre sprawdziła rekwizyty, a godziną dziesiątą, kiedy David wnosił ją na scenę.
- A więc... ktokolwiek to był, zostawił tę drugą brzytwę, zdjął taśmę z tej właściwej, a potem wymienił je w jakimś dogodnym dla siebie czasie.
- Dokładnie. Oczywiście, myślałem o takiej możliwości, ale zakładałem, że nikt nie odważyłby się ryzykować pozostawienia na stoliku z rekwizytami tacy bez brzytwy na dłużej niż kilka minut, nawet kiedy za kulisami było ciemno. Ale, jak widać, nie musiał tego robić.
- A więc wszystko już pan wie? - Troy starał się, aby jego głos nie zabrzmiał cierpko. Nie chciałby wyjść na niegodziwca, ale sposób, w jaki informacje trafiały do niektórych osób, wcale go nie bawił. Później jednak uświadomił sobie, że część chwały na koniec każdej sprawy zawsze przypada również pomocnikowi i rozchmurzył się. - Ale zrobić to mógł każdy?
- Myślę, że możemy wyłączyć Avery’ego Phillipsa. Nie wychodził ze sterowni aż do samego końca. Ale poza nim, tak... każdy. - Wstał, nagle pełen energii i wigoru, i chwycił płaszcz. - Idę załatwić nakaz. Przygotuj samochód.
- Jedziemy szukać drugiej brzytwy?
- Tak. Myślę, że ktokolwiek to jest, miał na tyle rozsądku, żeby ją do tej pory wyrzucić, ale nigdy nic nie wiadomo. Może się nam poszczęści.
Zanim Barnaby wrócił z biura komisarza Penrose’a, Troy wyprowadził samochód.
- Dokąd najpierw jedziemy, szefie?
- Możemy zacząć od góry, a potem przelecieć się w dół.
- A więc zaczynamy od Gargamela?
Baranby roześmiał się.
- Moja córka uwielbiała Smerfy.
- Ja też - odparł Troy, a Barnaby się skrzywił.
Dierdre otworzyła drzwi wejściowe i weszła do domu. Było niesamowicie cicho. Zawsze uważała obecność ojca za cichą, teraz zdała sobie sprawę, jak wiele subtelnych dźwięków się z nią wiązało: skrzypienie jego fotela, delikatny szelest ubrania, cichy szum oddechu. Zdjęła płaszcz, odpięła psu smycz i powiesiła je w obskurnym holu, a potem weszła do kuchni. Stanęła niepewnie, rzuciła okiem na naczynia, które, zatłuszczone i pozasychane, piętrzyły się w zlewie od czterech dni. Zdawały się częścią wyposażenia tak samo jak poplamione chromowane kurki i brudny ręcznik na wieszaczku. Najlepiej się czymś zająć, poradziła jej pracownica socjalna w szpitalu i Dierdre wiedziała, że była to dobra rada. Nawet stojąc teraz w kuchni, oczami wyobraźni już widziała siebie, jak zamiata, czyści i odkurza, zawiesza nowe wesołe firanki, stawia zielone geranium na parapecie. Jednak po pewnym czasie te żywe obrazy wyblakły, a Dierdre opanowało tak ciężkie znużenie, że stojąc jak przykuta do chodnika przy kominku, zaczeła odnosić wrażenie, iż już na zawsze pozostanie w tym bezruchu.
Sunny, który biegał i skakał żwawo, kiedy jeszcze byli na dworze, teraz wyczuł sytuację i siedział cicho przy jej nogach. Dierdre wzięła do ręki swoją kopię Wujaszka Wani, poprzetykaną kartkami z pomysłami i szkicami scenografii. Najmilsza rzecz podczas jej pobytu u Barnabych wydarzyła się w środę rano, gdy przez kilka godzin rozmawiała z Cully o teatrze - początkowo nieśmiało, lecz potem, gdy jej rozmówczyni wykazała duże zainteresowanie, ich rozmowa przerodziła się w żywą dyskusję. Gawędziły podczas lunchu (wyjątkowo niezjadliwego) i jeszcze długo po nim, właściwie aż do czasu, kiedy Dierdre musiała wyjść do szpitala. Nie mogła teraz zrozumieć, dlaczego kiedyś uważała Cully za osobę szyderczą i nieprzystępną.
Sunny zaskomlił z nadzieją w głosie, rozdziawiając pysk w ten dziwaczny typowy dla psów sposób: ni to ziewając, ni to szczerząc zęby w uśmiechu. Dierdre spojrzała na niego z miną winowajcy. Nie jadł nic przez cały dzień i do tej pory się nie uskarżał. W torbie miała trzy puszki mięsa i dużą paczkę chrupek. Wyłożyła trochę jedzenia na talerz i napełniła wodą jego kamienną miskę z napisem PIES. Słysząc miarowe chłeptanie, weszła po schodach na górę.
Kiedy znalazła się w pokoju ojca, odruchowo zaczęła ścielić łóżko. Po chwili przerwała, zdawszy sobie sprawę, że to, co robi, nie ma najmniejszego sensu. Stojąc z zielonym kocem w rękach, rozejrzała się wokół siebie. Na bambusowym stole stała butelka z lekarstwem ojca i kilka małych słoiczków z tabletkami. Obok leżała Biblia, otwarta na stronie z grafiką, na której kruki karmiły proroka Eliasza. Na spodku leżały dwie galaretki Turkish Delight.
Stopniowo i z głębokim lękiem zaczęła do niej docierać potworność tego, co się wydarzyło. Jej ojciec nie był po prostu trochę niezrównoważony ani nie miewał jakichś przejściowych dziwacznych ataków. Cierpiał na demencję i był niebezpieczny zarówno dla siebie, jak i dla innych, był niepoczytalny. Nagle przed oczami jej wyobraźni ukazała się jakaś starodawna waga i jakaś obca dłoń odmierzająca małą mosiężną miarką ziarna zdrowego rozsądku. Były one białe i czyste jak dziewicze ziarnka piasku. Na drugą metalową szalę wlewano gorący, ciemny strumień irracjonalności, aż w końcu szala się przelała i jej zawartość najpierw zalała czyste blade ziarna, a potem zmiotła je w czarną otchłań szaleństwa.
Dierdre pochyliła głowę. Zatoczyła się i zabrakło jej tchu, lecz nie usiadła i nie rozpłakała się. Stała przez pełne pięć minut pogrążona w boleści i smutku, po czym zdjęła pościel z łóżka i zwinęła prześcieradła i koce. Otworzyła okno, a kiedy zimne powietrze napełniło pokój, po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak było w nim duszno. Z obawy o zdrowie ojca, począwszy od października, nie otwierała okna. Kiedy zwykle w maju otwierała je po zimie, zwykł mawiać: „To odświeży mi umysł”. Ułożyła pościel w równą stertę, po czym chwyciła za kosz na śmieci i zgarnęła do niego wszystkie słoiczki i butelki razem z jego karafką i szklanką. Jednym ruchem zamknęła Biblię i ustawiła ją na półce.
Pracowała mechanicznie, nie łudząc się, że te działania złagodzą, a tym bardziej zmienią jej sytuację. Lecz (i pod tym względem pracownica socjalna miała rację) kiedy tak z werwą, w swoim tempie, wykonywała jedną czynność po drugiej, zdała sobie sprawę, że ta metoda przynosi jej jakąś niewielką ulgę, a co jeszcze ważniejsze - pozwala jej przetrwać te pierwsze samotne chwile przy Mortimer Street, których się tak potwornie bała.
Wytrzepała chodniki na podwórku za domem i zauważyła, jak bardzo jeden z nich był wytarty. Zwinęła go i wepchnęła do śmietnika. Potem zniosła na dół pościel i położyła przy drzwiach frontowych. Będzie musiała wyprać prześcieradła i powłoki, wyczyścić koce i oddać to wszystko Armii Zbawienia. Czyściła i szorowała pokój przez kolejną godzinę, aż zaczął błyszczeć i pachnieć delikatnie woskiem pszczelim i płynem do mycia szyb. Ułożyła na podłodze jeden dywanik, a szczotkę do włosów, grzebień i skórzane pudełko należące do ojca włożyła do komody. W końcu oparła się o parapet i odetchnęła z poczuciem satysfakcji.
Pokój wyglądał czysto i schludnie, choć jakiemuś przypadkowemu gościowi mógłby się wydać całkiem bezduszny. Dierdre zakończyła pracę, odkurzając obrazy: dwie reprodukcje Corota, tekst UFAJCIE PANU udekorowany girlandami z fiołków i kłosów pszenicy w drewnianej ramie oraz Światłość Świata. Strzepnęła kurz z trzech pierwszych obrazów wiszących na ścianie, po czym zdjęła Holmana Hunta i zadumana przyjrzała mu się uważniej. Postać, która w dzieciństwie przynosiła jej ulgę w smutku i wydawała się kochającym stróżem, kiedy spała, teraz nie była niczym więcej niż sentymentalnym wspomnieniem, papierowym wybawcą bezsilnie i nierealnie stojącym w obłoku mdłego żółtawego światła. Zwalczyła w sobie poczucie litości, które zawsze ją ogarniało na widok korony cierniowej, i pozornie niewinną fałszywą ulgę.
Dierdre zbiegła na dół po schodach, trzymając obraz daleko od siebie, wybiegła przez kuchnię na podwórko i jeszcze raz uniosła pokrywę śmietnika. Wrzuciła obraz do środka. Zatrzasnęła pokrywę i natychmiast się odwróciła, jakby się bała, ze to smutne, wybaczające spojrzenie oczu Chrystusa przewierci się przez metal i napotka jej wzrok. Ledwie jednak wróciła z powrotem na górę, gdy cała pozytywna energia, która się pojawiła po wykonaniu dobrej roboty, uszła z niej zupełnie. Patrząc teraz na ogołocony pokój, z którego tak dokładnie wymazała wszelkie ślady po ojcu, przeraziła się. Zachowywała się tak, jakby już nie żył i jakby każde wspomnienie o nim zawsze musiało sprawiać jej ból, nigdy nie przynosząc pocieszenia. Przeprosiła go tak, jakby mógł to słyszeć, i wyjęła z komody jego szczotkę, grzebień i pudełko, po czym położyła je z powrotem na bambusowym stoliku. Po chwili zeszła do ogrodu i wyjęła ze śmietnika obraz.
Stała niezdecydowana z obrazem w dłoniach, trzęsąc się z zimna. Nie chciała zabierać go do domu, ale czuła, że nie mogłaby go po prostu zniszczyć. W końcu zaniosła go do szopy w ogrodzie i umieściła ostrożnie na emaliowanym stole, obok pokrytych ziemią doniczek, szpulek zielonego sznurka i skrzyń do wysiewania roślin. Cicho zamknęła za sobą drzwi, aby nie usłyszała jej pani Higgins.
Od poniedziałku Dierdre widziała sąsiadkę tylko raz, kiedy wpadła do domu na chwilę, aby zabrać pocztę. Pani Higgins była cała podniecona i powtarzała w kółko „niesamowite” i „biedny pan Tibbs - tak nagle, ni z tego, ni z owego”. Dierdre zbyła ją krótko. „Ni z tego, ni z owego” wydało jej się szczególnie bezmyślną uwagą. Oczywiście że straszne rzeczy zdarzają się ni z tego, ni z owego. Przychodzą znienacka, z jakiegoś głębokiego mroku. Gdy uświadomiła sobie, że już nigdy nie będzie małych kopert, smętnych westchnień ani ponurych przepowiedni, kiedy wróci do domu z teatru, nastrój znowu jej się poprawił.
Wróciła do kuchni, gdzie przed wystygłym paleniskiem leżał zwinięty Sunny. Pies podniósł się natychmiast, gdy ją zobaczył, i podbiegł, aby ją powitać. Przykucnęła i zanurzyła twarz w jego błyszczącej kremowo-rudej sierści. Rzuciwszy okiem na kominek, przypomniała sobie, że zostały jej jeszcze trzy godziny czasu do wyjścia na przesłuchanie do Czechowa. Jak wolno tykał zegar! Oczywiście miała jeszcze sporo do zrobienia. Na początek wszystkie te naczynia w zlewie. Może będzie jeszcze musiała wyjść z psem, no i jeszcze nie rozpakowała walizki. Nagle uświadomiła sobie, że tylko nieszczęśliwemu człowiekowi wydaje się, że ma tak dużo czasu. Każda minuta trwa godzinę - może to jest samotność? Czas biegnie wstecz albo stoi w miejscu. No cóż, będzie musiała się do tego przyzwyczaić i nie poddawać się. Właśnie odkręcała kurek z gorącą wodą, gdy usłyszała dzwonek u drzwi.
Postanowiła nie otwierać. To pewnie jeden z tak zwanych przyjaciół ojca, który usłyszał, co się stało, i - po tym, jak przez półtora roku udawał, że go nie zna - teraz przyszedł zobaczyć, czy może w czymś pomóc. Albo pani Higgins z trzęsącym się z ciekawości podgardlem. Na pewno żadne z Barnabych. Choć Joyce gorąco ją namawiała, żeby została, w końcu przystała na to, że Dierdre da im znać, jeśli będzie potrzebowała pomocy. Znowu ktoś zadzwonił i Sunny zaczął szczekać. Dierdre wytarła ręce. Ktokolwiek to był, nie chciał odejść. Otworzyła drzwi. Na progu stał David Smy z bukietem kwiatów w ręce.
- Och! - Dierdre cofnęła się z zakłopotaniem. - David... co za... Wejdź... to znaczy... wejdź. Co za niespodzianka... to znaczy... miła niespodzianka... - trajkotała nerwowo, prowadząc go do kuchni. Nikt z zespołu jeszcze nigdy jej nie odwiedził. Stanąwszy w drzwiach, uświadomiła sobie, w jakim stanie jest pomieszczenie, więc wycofała się i otworzyła drzwi do salonu. - Proszę... usiądź... Jak miło... Jak miło cię zobaczyć. Czy mogę cię czymś poczęstować... może herbaty?
- Nie, dziękuję, Dierdre. Nie teraz.
David usiadł na wiktoriańskim krześle i zdjął swoją sztruksową czapkę. Zrobił to tak wolno i spokojnie, jak zwykł był robić wszystko. Miał na sobie piękny ciemnozielony tweedowy garnitur, którego Dierdre nigdy wcześniej nie widziała. Wyglądał w nim bardzo elegancko. Zastanawiała się, dokąd się wybierał. I wtedy David wstał, a Dierdre zatrzymała się gdzieś pomiędzy pianinem a orzechową komodą.
Bukiet, który przyniósł David, składał się z długich herbacianych róż o nieskazitelnym kształcie płomieni świec. Kwiaciarka zapewniła go, że choć nie pachną i wyglądają nienaturalnie jednakowo, są najwspanialszymi kwiatami, jakie ma w sklepie, i przyleciały z Wysp Kanaryjskich zaledwie poprzedniego dnia. David kupił siedemnaście róż za trzydzieści cztery funty, a teraz podał je Dierdre, która sięgnęła po nie z wahaniem.
- Dziękuję... to miło... Właściwie byłam już w szpitalu, ale pójdę znowu w niedzielę. Na pewno bardzo się ojcu spodobają. Wstawię je do wazonu.
- Chyba nie rozumiesz, Dierdre. - David zatrzymał ją, kiedy się odwracała. - Te kwiaty nie są dla twojego ojca. Są dla ciebie.
- Dla... dla mnie? Ale... ja nie jestem chora...
David uśmiechnął się. Zbliżył się do niej i spojrzał z takim uczuciem, że prawie się rozpłakała. Wtedy wyciągnął rękę i przyciągnął ją do siebie.
- Och... - westchnęła Dierdre, a w jej oczach nadzieja i niedowierzanie mieszały się ze sobą. - Nie... nie wiedziałam... nie rozumiałam...
I rozpłakała się z radości. Zaniepokojony Sunny zaczął skomleć.
- W porządku - schyliła się i pogłaskała psa. - Wszystko w porządku.
- Nie wiedziałem, że masz psa.
- To długa historia. Mam ci opowiedzieć? Może podczas herbaty... - odwróciła się w kierunku drzwi, lecz David zatrzymał ją.
- Za chwilę. Długo na to czekałem. Mamy przed sobą całe życie, żeby napić się herbaty. - I pocałował ją.
Wtuliła się w jego ramię, a on ją objął. Chociaż nie było to ramię z białych piór i na pewno nie miało trzech metrów długości, Dierdre poczuła tak cudowną błogość, jakby unosiła się na skrzydłach.
Rosa siedziała pośrodku czwartego rzędu i czuła się rozczarowana. Była przekonana, że na przesłuchaniu do Wani będzie stosowna „atmosfera”, że przedwczesne odejście głównego aktora naznaczy w pewien sposób jego przebieg. Może nieco cichsze głosy, jakieś wahania przed pretendowaniem do nieoczekiwanie wolnej roli tytułowej. Lecz nic podobnego, wszystko odbywało się jak zwykle. Aktorzy wchodzili na scenę i schodzili z niej zamaszystym krokiem, Harold perorował, Dierdre siedziała przy swoim stoliku. David Smy siedział z ojcem w tylnym rzędzie, trzymając na kolanach jakiegoś dziwnego kundla, a Kitty, która początkowo zrobiła sobie niezłą zabawę, uciekając od niej i piszcząc z przerażenia, teraz stała nadąsana, opierając się o fragment dekoracji. Przyszła nie po to, aby wziąć udział w przesłuchaniu, lecz żeby uciąć sobie miłą pogawędkę z Nicholasem. Niestety zastała go zatopionego w rozmowie z tą pretensjonalną córką Joyce.
Sama Joyce, mając nadzieję na rolę starej niani Mariny, czekała za kulisami z Donaldem Everardem. Clive, ku ogólnemu zaskoczeniu, wszedł bezczelnie na scenę z kwestią Telegina. Boris, który właśnie wygłosił mowę Astrowa o „próżniaczym życiu”, popijał wino, a Riley wtulił się w pierś Avery’ego, rzucając przez jego ramię ukradkowe spojrzenia w kierunku psa w ostatnim rzędzie, podejrzewając jakieś zakusy na jego terytorium.
Kiedy Clive skończył, na scenę wyszła Cully Barnaby, aby odczytać fragment roli Heleny Andrejewny. Rosa się wyprostowała. Nie ma powodu, oczywiście, żeby to dziecko nie mogło spróbować. Nie można zaprzeczyć, że była nieznacznie bliższa wieku postaci (dwadzieścia sześć lat) niż Rosa i że mimo młodego wieku miała już za sobą całkiem spore doświadczenie na scenie. Mimo to... Rosa usiadła trochę wygodniej i zaniepokojona czekała.
- Stoisz przy oknie - zawołał Harold. - Otwierasz je i mówisz, rzucając okiem na zewnątrz. Zaczynasz od: „Mój drogi, czyż nie rozumiesz”... Strona dwieście piętnasta.
Cully ruszyła z miejsca, lecz nie w kierunku okna w głębi sceny (które pozostało jako fragment scenografii do Amadeusza), jak spodziewała się Rosa, lecz do przodu, tam gdzie padało światło. Pchnęła istniejące tylko w jej wyobraźni okno i wychyliła się, na jej ślicznej twarzy pojawiła się melancholia, jakby z domieszką irytacji. Zaczęła mówić głębokim, przeszywającym, ożywionym głosem, wcale nieprzypominającym melodyjnej maniery, którą w Latimerze uważano za właściwą dla Czechowa. Jej gniew rozległ się na widowni, silny i gorzki. Rosa, skostniała do szpiku kości, poczuła, że serce wyrywa jej się z piersi i uderza o żebra.
Lecz zaledwie Cully rozpoczęła swoją kwestię, gdy przy wyjściowych drzwiach wahadłowych pojawiło się dwóch mężczyzn. Szli równym krokiem wzdłuż rzędów krzeseł. Tak niezmącony i miarowy był ich marsz (ani szybki, ani wolny), tak dokładnie młodszy naśladował sposób bycia swego starszego towarzysza, że w ich nagłym pojawieniu się było coś niemal komicznego. Wyglądali, jakby ich ktoś wyjął żywcem z komedii muzycznej. Dopóki nie zwróciło się uwagi na twarz pierwszego z nich.
Cully zawahała się, przeczytała jeszcze jedną linijkę, przerwała i odezwała się głośno:
- Cześć, tato.
- No nie, naprawdę, Tom... - Harold podniósł się. - Ale wybrałeś sobie moment. Mamy tutaj przesłuchania. Mam nadzieję, że to ważne.
- Niezwykle. Dokąd idziesz? - Tim podniósł się z krzesła.
- Po wino.
- Usiądź, proszę. To, co mam do powiedzenia, nie zajmie dużo czasu. - Tim usiadł. - Może wszyscy, którzy są na scenie i za kulisami, mogliby zejść na widownię i oszczędzić mi kręcenia głową dookoła.
Nicholas, Dierdre, Joyce i Cully zgramolili się ze sceny. Donald Everard przyszedł za nimi i wśliznął się na siedzenie obok brata. Młody detektyw w płaszczu przeciwdeszczowym usiadł na schodach prowadzących ze sceny, a Barnaby podszedł do bocznych drzwi przy końcu pierwszego rzędu, odwrócił się i zlustrował wszystkich wzrokiem. Nawet Harold zamilkł, chociaż nie na długo, a Nicholas, choć niewinny, pomyślał: „To już teraz” i poczuł dreszcz niepokoju tak silny, że prawie zrobiło mu się niedobrze.
- Uznałem, że uczciwie będzie informować was na bieżąco na temat śledztwa dotyczącego sprawy Carmichaela - zaczął Barnaby.
Ale z niego żartowniś, pomyślał Boris. Od kiedy to policja informuje podejrzanego o czymkolwiek? Tom coś kombinuje.
- I chciałbym - ciągnął nadinspektor - porozmawiać przez chwilę o charakterze zamordowanego. Zawsze wierzyłem, że dokładna ocena osobowości ofiary jest pierwszym krokiem w śledztwie tego rodzaju. Poza przypadkowym zabójstwem ludzie zwykle są mordowani z powodu tego, co myślą, o czym są przekonani, co mówią lub robią. Innymi słowy z powodu tego, kim są.
- No nie, mam nadzieję, że nie będziemy marnować czasu na takie bzdury - przerwał mu Harold. - Wszyscy wiemy, jakim człowiekiem był Esslyn.
- Czyżby? Wiem, jaka była ogólna opinia o nim. Sam się z nią zgadzałem. Dotąd nie miałem powodu, żeby zagłębiać się w szczegóły na ten temat. O, tak, wszyscy wiemy, jakim człowiekiem był Esslyn. Wyjątkowo atrakcyjnym, próżnym, upartym, egocentrycznym, mającym wzięcie u kobiet. Lecz kiedy próbowałem zmierzyć się z tym charakterem, stwierdziłem, że go po prostu nie ma. Były, oczywiście, jakieś zewnętrzne oznaki, jakieś narcystyczne pozerstwo i uganianie się Casanowy, lecz pod tą przykrywką... nic. No więc, dlaczego tak było?
- Był płytki - powiedział Avery. - Niektórzy ludzie tacy już są.
- Być może. Lecz w każdej osobie jest zawsze coś więcej niż to, co chcą odkryć przed otoczeniem. Więc zadawałem pytania, słuchałem odpowiedzi i trochę bardziej wnikliwie badałem swoje spostrzeżenia i stopniowo zaczął się przede mną wyłaniać zupełnie inny obraz. Może najpierw przyjrzymy się kwestii kobiet. Nie ma wątpliwości co do tego, że był kochany, i to bardzo szczerze kochany, przez jedną kobietę. - Spojrzenie Toma padło na Rosę, a jej usta mocno się zacisnęły, tworząc linię. - Akceptowała go takim, jakim był. Albo takim, jakim myślała, że jest.
- Nawet tak nie myśl - zawołała Rosa gwałtownie. - Znałam go.
- Ale komu jeszcze na nim zależało? Kiedy starałem się to ustalić, dostałem bardzo różne odpowiedzi. Sam Esslyn, naturalnie, stwarzał złudzenie, że wszystkim kobietom zależało. Że porzuciwszy jeden kwiatek, ruszał, aby zerwać kolejny, pozostawiając za sobą szlak złamanych serc. Lecz nie znalazłem na to dowodów. To wszystko były tylko pogłoski, bardzo mgliste. Jednak spotkałem się z kilkoma interesującymi uwagami. „Jego związki nie trwały długo” i „Kobiety dość szybko go zostawiały”. One, zauważcie, nie on. I rzeczywiście, kiedy w końcu rozszedł się z żoną dla jakiejś ślicznej dziewczyny, rzuciła go po miesiącu. A jego druga żona wcale go nie kochała.
Oczy Kitty, już i tak pełne złości, teraz zapałały gniewem. Barnaby domyślił się, że złożyła już wizytę panu Ounce’owi.
- A dlaczego ten mężczyzna, który ponoć miał wszystko co najlepsze, był dla niej tak łakomym kąskiem, że zaciągnęła go do ołtarza, oszukując, że jest w ciąży?
Kilka osób wzięło głęboki wdech, słysząc tę sensację. Rosa wydała głos, jakby się zakrztusiła, a Everardowie zarżeli jak podniecone konie.
- Bo pociągała ją jego pozycja w teatrze. W tym zespole Esslyn wiódł prym. Był jak duża ryba w małej sadzawce...
- Tego już za wiele, Tom. Ten teatr jest...
- Proszę - Harold niechętnie ucichł. - To prawda, że dostawał główne role, ale nie miał talentu, wnikliwości albo pokory, aby coś z nimi zrobić. Nie miał również ambicji, aby poszukiwać nowych wyzwań. Są większe zespoły w Slough czy też w Uxbridge, gdzie mógł osiągnąć więcej, ale nigdy nie wykazał najmniejszej chęci, aby to zrobić. Być może powodem było to, że nigdzie nie znalazł równie uległego reżysera jak tu.
- Uległy! - wrzasnął Harold. - Ja?
- Wiele osób uważało jego odmowę zajęcia się reżyserią za przejaw najwyższej pewności siebie. Nie zgadzam się z tym. Wiązałoby się to z oddaniem się w ręce producenta, próbowaniem innych sposobów pracy, podjęciem ryzyka, a to wszystko świadczy właśnie o pewności siebie aktora. I stopniowo doszedłem do wniosku, że ambicja i pewność siebie były tym, czego Esslynowi Carmiehaelowi brakowało.
Wiele osób zdziwiło się, słysząc te słowa, lecz chyba nie było nikogo, kto naprawdę nie uwierzyłby w nie. Nawet Rosa, która wyglądała na zdumioną, również przytaknęła skinieniem głowy.
- A mimo to... - Barnaby opuścił swoje miejsce przy bocznych drzwiach i wolno przesuwał się wzdłuż rzędów krzeseł. Wszyscy zebrani podążyli za nim wzrokiem. - Pojawiły się pewne oznaki, że ten aspekt jego osobowości przechodził jakąś przemianę. Podczas przesłuchań nabrałem przeświadczenia, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy Esslyn stał się kłótliwy, otwarcie kwestionował lub ignorował Harolda i surowo krytykował jedynego aktora w zespole, który stanowił dla niego poważne zagrożenie. - Nicholas przyjął tę uwagę z zadowoleniem i szeroko uśmiechnął się do Cully. - Ale - ciągnął Barnaby - dlaczego tak się działo?
Zespół uznał to pytanie za czysto retoryczne. Nikt się nie odezwał. Dwie osoby wyglądały na tak bardzo poruszone, że można by pomyśleć, iż już nigdy się nie odezwą.
- Sądzę, że kiedy poznamy odpowiedź na to pytanie, będziemy wiedzieć, dlaczego go zamordowano. A kiedy będziemy wiedzieć dlaczego, będziemy również wiedzieć kto.
Troy zauważył, że mu zaschło w ustach. Początkowo cały ten wywód szefa drażnił go i wzbudzał rezerwę, dlatego siedział nieco z boku z miną nieco wyzywającą, okazując obojętność. Teraz, wbrew samemu sobie, dał się wciągnąć w tok narracji Barnaby’ego i pochylił się zaciekawiony do przodu.
- Chciałbym teraz przejść do premiery Amadeusza i tego dramatu, który rozegrał się w dramacie. Jestem pewien, iż już wszyscy wiecie, bo od plotek i błędnych informacji aż huczało w teatrze, że podczas przedstawienia Kitty i Nicholas zostali zaatakowani przez Esslyna. - Słysząc, że jego zeznanie zostało uznane za prawdziwe, Nicholas jeszcze bardziej się ucieszył. - Fakt ten sprawił, oczywiście, że znaleźli się w kręgu najbardziej podejrzanych. Obawiam się zresztą, że w każdej sprawie tego rodzaju żona denata znajduje się zwykle w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Kitty miała motyw: Esslyn dowiedział się, że go zdradzała, a skoro dziecko „się ulotniło”, zapewne porzuciłby ją. No i miała doskonalą sposobność...
- Ja go nie zabiłam! - krzyknęła Kitty. - Tyle osób widziało, jak się nade mną znęcał, że bez trudu dostałabym rozwód. I alimenty.
- Takie sprawy ciągną się bardzo długo, Kitty, i nie zawsze kończą się pozytywnie.
- Nawet nie dotknęłam tej cholernej brzytwy.
- Oczywiście nie było na niej twoich odcisków palców, ale nie było również żadnych innych, dopóki denat nie wziął jej do ręki. Ale nawet najbardziej nieudolny przestępca dobrze wie, że należy wytrzeć do czysta narzędzie zbrodni. Mimo to instynkt podpowiada mi, że nie chodzi tu o to proste rozwiązanie.
Rosa i Kitty obrzucały się wzajemnie wrogimi spojrzeniami, w których co rusz na zmianę pojawiało się to rozczarowanie, to triumf.
- Doszedłem również do wniosku, że z tego samego powodu wolni od podejrzeń są David, Colin i Dierdre. Znam ich wszystkich od dawna i chociaż nie jestem na tyle niemądry, żeby powiedzieć, iż żadne z nich nie jest zdolne do popełnienia zbrodni, wydaje mi się bardzo wątpliwe, czy byliby w stanie popełnić to konkretne morderstwo. Ale oczywiście mieli do tego sposobność. I to była właśnie główna przeszkoda, na którą natrafiłem, ponieważ jeszcze kilka godzin temu wydawało mi się, że wszyscy ci, których najmniej podejrzewałem, mieli sposobność do popełnienia tej zbrodni, a ci, których podejrzewałem, jej nie mieli.
- Wobec tego, cóż takiego wydarzyło się kilka godzin temu? - spytał Harold, który nie odzywał się już od tak długiego czasu, że obecnym trudno byłoby sobie przypomnieć podobną sytuację.
- Odkryłem, że były dwie brzytwy.
Zapadła cisza pełna napięcia. Na niektórych twarzach pojawiło się przejęcie, na innych rumieńce i powaga, jedna stała się trupio blada. O Boże, on coś wie, pomyślał Avery, miałem rację. Po czym nie dbając o to, co pomyślą sobie inni, chwycił dłoń swego kochanka i ścisnął ją, zarówno dla dodania sobie odwagi, jak i na szczęście. Tim nawet tego nie zauważył.
- To oczywiście jeszcze niczego nie wyjaśnia. Prawie każdy mógł wziąć brzytwę, pozostawić drugą, po czym usunąć taśmę i w sprzyjającym momencie podrzucić tę właściwą.
- Co to znaczy prawie każdy, Tom? - zapytał Nicholas.
- Poza Averym. Pojawił się za kulisami dopiero, kiedy przedstawienie się skończyło. Teraz już wiem jak - ciągnął Barnaby. - Pozostały mi jednak dwie niewiadome. Pierwsza, dlaczego ktoś chciał zamordować Esslyna, oraz druga, o wiele bardziej zagadkowa, dlaczego zdecydował się to zrobić na oczach ponad setki osób? Szczerze mówiąc, nadal nie potrafię odpowiedzieć na drugie pytanie, lecz jestem już prawie pewien, co do pierwszego.
Wrócił na swoje miejsce i po raz kolejny wszystkie głowy obróciły się tak, jakby były przywiązane do jakiejś jednej niewidzialnej żyłki. Oparł się o podporę sceny, włożył ręce do kieszeni i zamilkł. Stary zgrywus, zauważyła z podziwem Cully. A myślałam, że mam to po mamie.
- Odrzuciwszy motywy, o których początkowo myśleliśmy, czyli namiętność i pieniądze, pozostaliśmy z trzecim, równie mocnym i, jak sądzę, właściwym. Esslyn Carmiehael został zabity z powodu czegoś, o czym wiedział. Nasze śledztwo dowiodło, że o ile nie prowadził swoich spraw z wyjątkową przebiegłością, to nie miał do czynienia z dużymi sumami pieniędzy, co zdaje się wykluczać szantaż dla korzyści finansowych. Lecz szantażysta może żądać nie tylko pieniędzy. Może zmuszać do kontaktów seksualnych albo wykorzystywać swoją wiedzę do sprawowania władzy. Ze względu na to, że Esslyn dopiero co się ożenił i że, zgodnie z tym, co dało się zauważyć, był całkiem zadowolony ze swego pożycia, uznałem pierwszy z tych powodów za mało prawdopodobny. Równie mało prawdopodobny był ten drugi, biorąc pod uwagę jego brak ambicji i pewności siebie. Ale coraz bardziej upewniałem się, że to właśnie tu leży rozwiązanie.
Podobnie jak wy wszyscy uważam to morderstwo za teatralne. Chociaż w ten koszmarny wieczór rzeczywistość wkroczyła na scenę w dość nieprzyjemny sposób, wszyscy aż do ostatniej chwili myśleliśmy, że oglądamy przedstawienie. Esslyn był ucharakteryzowany, miał na sobie kostium, wygłaszał tekst i poruszał się tak, jak się do tego przygotował podczas prób. Ten, kto go zabił, kimkolwiek jest, był członkiem zespołu. Wydawało się tak oczywiste, że wszystko wiąże się z teatrem, iż prawie nie brałem pod uwagę innych sfer życia Esslyna, w każdym razie jego większej części. To Kitty przypomniała mi, że od dziewiątej do piątej, od poniedziałku do piątku Esslyn Carmichael był księgowym.
W tym momencie Tim ukrył swoją białą jak kreda twarz w dłoniach i spuścił głowę. Avery objął go ramieniem. Gdy to robił, jego umysł wypełniły na poły patetyczne, na poły trywialne obrazy. Wyobrażał sobie, jak co tydzień odwiedza Tima w więzieniu, nawet gdyby to miało trwać całymi latami, jak piecze dla niego ciasto i wkłada do środka pilnik albo przemyca pod swetrem linę. Na myśl o jedzeniu poczuł ściskanie w żołądku. Jak Timowi uda się to przetrwać?
- Jeśli sobie przypominasz, Kitty - Avery siłą woli skupił się na tym, co mówił Tom - spytałem cię, czy zauważyłaś ostatnio jakieś zmiany w zachowaniu męża, a ty odpowiedziałaś, że w tę sobotę, w którą zginął, pojechał rano do pracy. Nie wiem, Roso, czy sobie przypominasz...?
- Nigdy - pierwsza pani Carmichael przecząco potrząsnęła głową. - Ściśle tego przestrzegał. Mawiał, że w ciągu tygodnia ma dosyć podliczania słupków.
- Pojechał do pracy, jak to mi powiedziała Kitty, aby „zażądać czegoś”. Dziwne wyrażenie, nieprawdaż? Można by je raczej usłyszeć od komornika niż od księgowego. Można zażądać zwrotu długu. I myślę, że właśnie to miał zamiar zrobić Esslyn. Co to był za dług i od jak dawna istniał, tego nie wiemy, lecz najwidoczniej Esslyn uznał, że nadeszła pora aby został zwrócony.
- Ale powiedziałeś - przerwała mu Joyce - że został zamordowany, ponieważ coś wiedział.
- A poza tym - Nicholas wykorzystał moment przerwy - to, że ktoś jest komuś winien jakieś pieniądze, może nie jest zbyt miłe, ale to jeszcze nie koniec świata. A już na pewno nie powód, żeby kogoś zabijać. Najwyżej można zostać pozwanym do sądu.
- Och, tym razem gra szła o znacznie więcej. Aby do tego dojść, musimy cofnąć się do momentu, o którym mówiłem wcześniej, i jeszcze raz spytać, co takiego wydarzyło się kilka miesięcy temu, a dokładniej mówiąc, przed sześcioma miesiącami, co sprawiło, że Esslyn nabrał takiej pewności siebie, że zaczął się szarogęsić?
Na tym Barnaby przerwał, a cisza, jaka zaległa, była aż gęsta od podejrzeń i niepewnych spojrzeń. Po chwili jednak atmosfera zaczęła się robić nieco lżejsza, bardziej zrozumiała i jaśniejsza. Barnaby nie był pewien, kto pierwszy wskazał na Everardów. Na pewno nie on sam, lecz jakby telepatycznie jedna głowa za drugą obracały się w ich kierunku.
- Znalazł sobie dwóch lizusów - powiedział Nicholas.
- Nie widzę niczego złego... - pośpiesznie odezwał się Clive Everard.
- ...ani ja... - poparł go Donald.
- ...w zaprzyjaźnieniu się z...
- ...w podziwianiu z oddaniem...
- ...a nawet oddawaniu czci...
- ...komuś o niewątpliwych talentach Esslyna...
- ...i niezwykłych umiejętnościach...
- Cholerni hipokryci. - Głos Barnaby’ego był tak cichy, że przez chwilę wszyscy rozglądali się wokół siebie, nie wiedząc skąd pochodzi to potępienie. Troy wiedział i aż mu podskoczyła adrenalina. Nadinspektor podszedł do skraju rzędu, w którym siedzieli bracia, i powiedział wciąż cichym głosem: - Wy złośliwe, nikczemne, wścibskie i perfidne kanalie.
Everardowie skurczyli się i przysunęli do siebie, ich cera wydawała się jeszcze bardziej ziemista niż zwykle, a nozdrza zacisnęły się ze strachu. Kitty wpatrywała się w nich z rosnącym przerażeniem. Cully, nieświadoma, że ściska z całej siły ramię Nicholasa, uniosła się z fotela. Na zbolałej twarzy Avery’ego nagle pojawiła się iskierka nadziei. Joyce miała wrażenie, że nie wytrzyma napięcia, a Harold kiwał głową, która przechylała się to w przód, to w tył, jakby niezbyt mocno trzymała się karku, tak jak głowa na posążkach tego chińskiego spasionego Buddy, na które można się czasami natknąć w sklepach ze starociami.
- Nie ma pan powodu do nas tak mówić - krzyknął jeden z Everardów, szybko odzyskując rezon.
- Odkąd to prawo zabrania podziwiać aktora?
- Podziwiać! - Barnaby wypluł z siebie to słowo, a siła jego głosu zwielokrotniła się dziesięciokrotnie. Przysunął swoją rozgniewaną twarz do ich twarzy. - Nie podziwialiście go. Gardziliście nim. Śmialiście się z niego. Naigrawaliście się z niego. Prowadzaliście go jak niedźwiedzia z kółkiem w nosie, a on, biedaczysko, który nigdy w całym swym życiu nie miał przyjaciela, myślał, że na tym właśnie polega przyjaźń. Lizusy? Wręcz przeciwnie. Cokolwiek mogłoby to być.
- Szare eminencje? - zaproponował Boris.
- I bezpośrednio odpowiedzialni za jego śmierć.
Słysząc to, Donald Everard zerwał się z fotela.
- Słyszeliście to?! - wrzasnął, wymachując ramionami w kierunku pozostałych zebranych. - To oszczerstwo!
- Wniesiemy sprawę do sądu - darł się jego brat. - Nie będzie pan bezkarnie rozpowiadał, że zabiliśmy Esslyna!
- Mamy świadków!
- Tych wszystkich ludzi!
- Nie powiedziałem, że go zabiliście - powiedział Barnaby, odsuwając się od obu histeryków z wyrazem obrzydzenia na twarzy. - Powiedziałem, że uważam, iż jesteście odpowiedzialni za jego śmierć.
- To jest to samo.
- Niezupełnie. Przekonacie się o tym, jeśli przestaniecie się rzucać i uspokoicie na tyle, żeby pomyśleć. - Kiedy niechętnie, z urażonymi minami, odrzucając sztywne od żelu czupryny, usadowili się z powrotem, Barnaby podjął na nowo. - Wiec mamy teraz pustego człowieka, kukłę, którą ktoś kieruje, pociągając za sznurki. I co robią ci subtelni, sprytni lalkarze? Na początku zachęcają do nieustępliwości. Już to słyszę... ,,Chyba nie masz zamiaru tego wziąć? Jesteś wybitnym aktorem... Nie rozumiesz, jak jesteś ważny? Nie zrobią nic bez ciebie”. Lecz po kilku tygodniach te raczej umiarkowane złośliwości przejadły się im, już dalej nie dało się tego ciągnąć. Więc zaczęli szukać czegoś ciekawszego i podejrzewam, że właśnie w tym czasie Esslyn podzielił się z nimi tą informacją, która w rezultacie podjudziła ich do wymyślenia tego wspaniałego planu i doprowadziła bezpośrednio do jego śmierci.
Na właściwy trop nakierowało mnie to, co powiedział dzisiaj na komisariacie mój sierżant - Sierżant, który nagle znalazł się w samym środku zainteresowania, usiłował zrobić minę świadczącą o inteligencji, skromności i nieocenionej przydatności. Zdołał też dyskretnie puścić oko do Kitty, która niezwłocznie odpowiedziała mu tym samym. - Ma talent do opowiadania marnych, potwornie mało śmiesznych dowcipów - ciągnął Barnaby, a Troy w jednej chwili utracił swój inteligentny wyraz twarzy. - Dziś wymyślił kalambur z wyrazem „karciana”, lecz, jak to czasem bywa, przypomniało mi to o czymś podobnym z jednego z przesłuchań. Nie wiem, Kitty, czy pamiętasz...?
Kitty, która nadal pożerała wzrokiem Troya, zaczerwieniła się.
- Słucham?
- Mówiłaś mi, że Esslyn wyjawił ci, iż planuje jakiś dramatyczny efekt specjalny na premierę.
- Rzeczywiście, mówił mi o tym.
- A ponieważ podziwiał się w kostiumie, sądziłaś, że chodziło mu o własną przemianę.
- Nie, to ty to powiedziałeś, Tom. Kiedy wyjaśniałeś ten śmieszny francuski zwrot.
Barnaby powiedział coś po francusku.
- No właśnie.
- Jesteś pewna?
Kitty rozejrzała się. Coś było nie w porządku. Wszyscy się na nią gapili. Nagle poczuła dziwny chłód. Co takiego zrobiła, że tak się jej przyglądają?
- Tak, Tom. Jestem całkiem pewna. Dlaczego?
- Ponieważ przed chwilą powiedziałem coś innego niż wtedy. - Chociaż zwroty były tak podobne, potrzebował aż dwóch dni, żeby do tego dojść. - To, co teraz powiedziałem, i co Esslyn powiedział, to: „coup d’etat”. Przejęcie władzy.
- O Boże... - powiedziała Dierdre ledwie słyszalnym głosem, a David natychmiast podał ojcu psa i chwycił ją za rękę.
- Dwukrotnie pewne słowa zostały przekręcone lub niedosłyszane. A w obu przypadkach, gdyby zostały właściwie zrozumiane, dałyby nam istotne wskazówki.
- Jakie było to drugie słowo? - zapytał Boris, jedyny członek zespołu, który wydawał się na tyle spokojny, żeby mówić.
- Esslyn usiłował powiedzieć nam tuż przed śmiercią swoim słabnącym głosem o planie, który go zgubił. Wypowiedział coś, co brzmiało jak „do bani”. Lecz dzisiaj w biurze wykonałem pewien prosty eksperyment i teraz jestem zupełnie pewny, że powiedział „Wani...”. A następnym słowem, gdyby tylko zdołał je wymówić, byłby „Harold”, Czyż nie mam racji, Haroldzie? - Głowa Harolda nadal poruszała się to w tył, to w przód. - Czy to nie ty zabrałeś brzytwę ze stolika, kiedy przechodziłeś przez kulisy, usunąłeś taśmę podczas antraktu, wytarłeś jej uchwyt swoją żółtą jedwabną chusteczką i podrzuciłeś z powrotem na tacę? I czy to nie ty zastąpiłeś ją na ten czas tą brzytwą? - Barnaby wyjął z kieszeni staromodną brzytwę i uniósł ją wysoko w górę.
- Zgadza się, Tom - odparł Harold spokojnie.
- A że wszyscy widzowie przysięgliby, że w ogóle nie opuszczałeś swego miejsca, byłbyś wolny od jakichkolwiek podejrzeń.
- Tak to sobie wyobrażałem. I jak do tej pory wszystko chyba układało się zgodnie z planem. Nie potrafię zrozumieć, jak się domyśliłeś, że była druga brzytwa na podmianę. - Barnaby mu wyjaśnił. - Coś podobnego - Harold mówił z wyraźnym żalem. - Że też zawsze uważałem Davida za osobę mało rozgarniętą.
David nie wydawał się urażony tą uwagą, lecz jego ojciec rzucił gniewne spojrzenie w kierunku Harolda, a Dierdre poczerwieniała ze złości.
- Już ja sobie porozmawiam z Doris, dlaczego pozwoliła wam grzebać w moich osobistych rzeczach.
- Nie miała wyboru. Mieliśmy nakaz.
- Aha. No dobrze, zobaczymy. No cóż, Tom, myślę, że teraz gdy już wiesz jak, chciałbyś pewnie wiedzieć dlaczego? - Barnaby dał mu gestem do zrozumienia, że tak jest w istocie, więc Harold podniósł się ze swego fotela i zaczął się przechadzać. Kciuki wetknął do kieszeni kamizelki. Prokurator wygłaszający swoją mowę końcową. - Aby wyjaśnić tę raczej irytującą sprawę, musimy cofnąć się sporo wstecz, a dokładnie o piętnaście lat, kiedy wprowadziliśmy się do tego budynku i kiedy powstał mój obecny zespół. Z pieniędzmi było krucho. Dostaliśmy dotację od rady miasta, lecz o wiele za mało na coś, co miało się stać klejnotem w koronie Causton. A kiedy ten stary opój Latimer wykorkował, jego następca był nam o wiele mniej przychylny - chyba miał lewicowe poglądy - i obciął nam dotacje. Pewnie wolałby w tym miejscu salę do bingo. Więc niemal od początku mieliśmy problemy z płynnością finansową. A przecież trzeba żyć na jakimś poziomie. Szef teatru nie może jeździć fordem escortem i ubierać się jak sprzedawca. - W tym momencie Harold przerwał, doszedłszy na sam szczyt schodów, odwrócił się teatralnie, wziął głęboki wdech i ciągnął dalej: - Prowadzę firmę eksportowo-importową, jak pewnie wiecie, i pochlebiam sobie, że godziny, jakie spędziłem w pracy, przyniosły niezłe zyski. Ograniczyłem wydatki na dom do minimum, a dochód poświęcam na to, co widać, czyli na siebie i na przedstawienia teatralne w Latimerze. Jednak mimo że zwykle te dochody były pokaźne, ogromna ich część trafiała do Urzędu Celnego, a kolejny spory kąsek do Urzędu Skarbowego. Jest rzeczą oczywistą, że niezbyt mi się to podobało, zwłaszcza kiedy obcięto mi nawet ten ochłap, który wracał do mnie w postaci dotacji. Więc postanowiłem trochę odbić sobie stratę. Oczywiście miałem zamiar płacić jakieś podatki i część należnego VAT-u, w końcu przecież nie jestem przestępcą, lecz dzięki pewnym umiejętnym poprawkom w liczbach udało mi się zaoszczędzić w tym pierwszym roku kilkaset funtów, z czego większość poszła na nasz pierwszy spektakl, Czarnoksiężnik z krainy Oz. Nie wiem, czy to pamiętasz, Tom?
- Tak, wspaniałe przedstawienie.
- Oczywiście kiedy Esslyn przygotowywał moje rozliczenia, spodziewałem się, że zauważy krętactwo, lecz byłem pewien, że jako gwiazda zespołu doceni konieczność takiego postępku. Jednak, ku mojemu zdumieniu, nic nie powiedział. Po prostu zaksięgował je jak zwykle. Naturalnie miałem co do tego mieszane uczucia. Z jednej strony nikt nie chce mieć tak niekompetentnego księgowego, że nie potrafi on zauważyć jakiejś jednej czy dwóch koniecznych manipulacji. Z drugiej jednak wróżyło to dobrze na przyszłość. I to się potwierdziło. Zatrzymywałem sobie co roku trochę grosza - na przykład kilka tysięcy funtów na zakup morgana - i co roku nie było żadnego komentarza. Ale wiesz co, Tom...?
Harold podszedł do Barnaby’ego i spoczął przy nim. Jego głowa, która od jakiegoś czasu się nie poruszała, teraz znowu zaczęła niepokojąco drgać i się trząść.
- On przez cały czas wiedział, co robiłem. Wiedział i nic nie mówił. Czy potrafisz sobie wyobrazić coś bardziej zakłamanego?
Barnaby, stojąc twarzą w twarz z mordercą Esslyna Carmichaela, pomyślał, że owszem, potrafi sobie wyobrazić jedną lub dwie rzeczy bardziej kłamliwe, lecz powiedział:
- Kiedy się o tym dowiedziałeś?
- W zeszłą sobotę po południu. Właśnie wróciłem do domu z teatru po wywiadzie. Zadzwonił i spytał, czy może wpaść. Doris była na zakupach, więc mieliśmy cały dom dla siebie. Nie owijał sprawy w bawełnę. Po prostu powiedział, że przejmuje reżyserię w Latimerze, poczynając od Wujaszka Wani, i ogłosi to po opuszczeniu kurtyny w poniedziałek wieczorem. Powiedziałem, że to wykluczone, i wtedy on pokazał mi wszystkie te rozliczenia i powiedział, że mam do wyboru: ustąpić albo pójść do więzienia. Od razu zauważyłem trzecie wyjście i nie zwlekałem z jego realizacją. W poniedziałek rano kupiłem w Uxbridge duplikat brzytwy. Znałem ustalony porządek, według którego działa Dierdre, i wiedziałem, kiedy wszystko będzie sprawdzała. Esslyn nigdy nie dotykał rekwizytów, więc byłem pewien, że nie zauważy podmiany. Zwyczajnie wziąłem oryginał, kiedy przechodziłem przez kulisy, i podczas antraktu zdjąłem taśmę...
- Gdzie to zrobiłeś?
- Wskoczyłem do toalety dla aktorów, ale był tam Esslyn ze swoimi kolesiami. Więc po prostu na chwilkę wszedłem za drzwi na scenę, idąc do garderoby, żeby ich wszystkich ochrzanić. Potem, wracając, podmieniłem brzytwy. Trwało to moment. Użyłem noża do kwiatów Doris, jest bardzo ostry. Proste.
Harold uśmiechnął się do wszystkich zadowolony z siebie, patrząc przymrużonymi oczami na każdego z osobna i bełkocząc coś na temat swego sprytu. Jego broda straciła swój nieskazitelny posągowy kształt. Była teraz zmierzwiona, niemal krzaczasta.
- Oczywiście wiedziałem, że Esslyn nie wymyślił tego wszystkiego sam, zwłaszcza kiedy przyznał się do przysłania tej głupiej książki. Powiedział, że to miała być aluzja. No wiesz, że byłem zamieszany w „śmierdzący” jak ryby interes: preparowałem księgi rachunkowe. Naprawdę, nigdy by nie wymyślił niczego tak subtelnego, nawet gdyby to miało uratować mu życie. Od razu wiedziałem, skąd się to wszystko wzięło i skąd cały ten sabotaż podczas prób, żeby wszyscy myśleli, że jestem niekompetentny... Wtedy zmiana reżysera byłaby łatwiejsza do zaakceptowania.
Everardowie, usiłując zachować obojętność i pewność siebie, wyglądali jednak tak, jakby chcieli zapaść się pod ziemię. Miny pozostałych członków zespołu wyrażały zaskoczenie, obrzydzenie, podniecenie, rozbawienie i w dwóch przypadkach (Dierdre i Joyce Barnaby) cień litości. Troy podniósł się i przeszedł przez scenę. Harold odezwał się znowu.
- Chyba rozumiesz, że nie miałem wyjścia? To - wykonał ręką gest, jakby obejmował wszystkich aktorów, cały teatr i wszystkie minione i przyszłe triumfy - jest całe moje życie.
- Tak - odparł Barnaby. - Rozumiem doskonale.
- No cóż, Tom, muszę ci pogratulować. - Harold z werwą wyciągnął rękę. - I nie mogę powiedzieć, żeby było mi przykro, iż to wszystko zostało wyjaśnione. Bez wątpienia wyszłoby to na jaw wcześniej czy później, lecz miło zacząć nowy sezon z czystym kontem. I zapewniam cię, ja osobiście nie żywię do ciebie żadnej urazy. Ale teraz obawiam się, że muszę cię przeprosić. - Cofnął dłoń, której nadinspektor nie uścisnął. - Muszę kontynuować. Mamy jeszcze wiele do zrobienia dziś wieczorem. No chodź już, Dierdre. Migiem!
Nikt się nie ruszył. Tom Barnaby stał niezdecydowany, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym je zamknął. Aresztował już wielu przestępców, całkiem sporo z nich za morderstwa, lecz jeszcze nigdy nie miał do czynienia z takim, który przyznał się do winy, a potem chciał mu uścisnąć dłoń i wrócić do swoich spraw. Ani takiego, który byłby tak szalony.
- Haroldzie...
Harold odwrócił się, marszcząc brwi.
- Przecież widzisz, Barnaby, że jestem zajęty. Jak dotąd zachowywałem się rozsądnie, więc jestem pewien, że zgodzisz się...
- Chcę, żebyś poszedł z nami.
- Co? Teraz!
- Tak, Haroldzie.
- Obawiam się, że to wykluczone. Muszę dzisiaj przydzielić role do Wujaszka Wani.
Barnaby poczuł, że Troy się poruszył, więc powstrzymał go ruchem ręki. Nie bardzo spodobała mu się perspektywa wleczenia do samochodu obłąkanego i wrzeszczącego człowieka. Na dodatek na widowni były jego żona i córka, nie wspominając o Dierdre, która zapewne miała już dość podobnych scen. Harold stał na środku sceny, wymachując rękoma. Nikt się nie śmiał. Barnaby modlił się o natchnienie.
- Haroldzie - powtórzył, idąc w kierunku reżysera i dotykając delikatnie jego ramienia. - Dziennikarze czekają.
- Dziennikarze... - Harold powtórzył słodkie jak miód słowo, lecz po chwili zachmurzył się. - Ten idiota z wielkim brzuchem z „Echa”...
- Nie, nie. Prawdziwi dziennikarze. Z „Timesa”, „Independent”, „Guardiana”. Michael Billington.
- Michael Bittington. - W oczach Harolda zabłysł ogień nadziei. - Och, Tom... - położył dłoń na ramieniu nadinspektora i Barnaby mógł poczuć ciężar jego radości. - Czy to prawda?
- Tak - odparł Barnaby szorstko.
- Nareszcie! Wiedziałem, że nadejdzie... Wiedziałem, że mnie zapamiętają... - Harold rozejrzał się dookoła. Miał triumfalną minę, choć z ust spływała mu ślina, jak malutka kiść kryształowych winogron. Pozwolił inspektorowi wziąć się pod ramię i sprowadzić po schodach ze sceny. Zatrzymał się w przejściu na widownię.
- Czy będą zdjęcia, Tom?
- Myślę, że... będą...
- Dobrze wyglądam?
Barnaby spojrzał gdzieś obok jego rozpromienionej twarzy zniekształconej szaleństwem.
- Wyglądasz świetnie.
- Muszę zabrać czapkę!
Avery wstał, chwycił futrzaną czapkę i, nic nie mówiąc, podał ją Haroldowi, który założył ją krzywo, tak że ogon zwisał mu nad uchem, nadając całej postaci groteskowy wygląd, i zadowolony poszedł do wyjścia.
Troy kilka kroków przed nimi otworzył podwójne drzwi i przytrzymał ciężką szkarłatną kotarę. Harold zatrzymał się w drzwiach, obrócił się i stał przez chwilę, patrząc po raz ostatni na swoje królestwo. Przechylił lekko głowę na jedną stronę, jakby słuchał w skupieniu. W jego oszalałych oczach pojawiła się jakaś nadzwyczaj silna tęsknota. Zdawało się, że usłyszał z oddali sygnał trąbki, po czym ruszył nadal poruszony magią śmierci i marzeń. Ciężka szkarłatna kotara opadła i zapanowała cisza.
Nowy początek, kolejne przedstawienie
Minęło Boże Narodzenie, a pogoda nie była zbyt przyjemna. Kobieta, która wysiadła z błyszczącego niebieskiego chevroleta metro, miała na sobie długie futro z obszytym jedwabiem kapturem. Z przyjemnością wkroczyła do ciepłego pomieszczenia Biura Podróży „Dalekie Horyzonty”. Stanąwszy przy ladzie, zrzuciła kaptur, odsłaniając miękkie, siwe loki, i zdjęła rękawiczki. Poprosiła o broszury informacyjne na temat rejsów wycieczkowych. Słysząc jej głos, stojąca obok klientka biura, smukła dziewczyna w czerni, odwróciła się i zdumiona powiedziała:
- Doris...?
- Kitty... cześć. - Doris Winstanley uśmiechnęła się spontanicznie, po czym, przypomniawszy sobie niedawne wydarzenia, zamilkła zażenowana. Kitty nie wydawała się ani trochę zakłopotana. Uśmiechnęła się i zapytała, dokąd Doris zamierza płynąć.
- Jeszcze nie wiem. Po prostu przez całe życie marzyłam o takiej wycieczce. Oczywiście nigdy nie sądziłam, że będę mieć taką możliwość.
- Dobrze się wyrwać w taką pogodę. Ale musisz uważać.
- Słucham? Nie jestem pewna...
- Na podrywaczy. Wszystkich tych uwodzicieli poszukujących samotnych majętnych kobiet
- Ach, wcale nie jestem majętna - powiedziała szybko Doris. - Ale przytrafił mi się niespodziewany przypływ gotówki, więc pomyślałam, że mogę sobie sprawić przyjemność.
- Świetnie. Masz zamiar pozostać w Causton, kiedy wrócisz?
- O, tak. Mam tu sporo przyjaciół.
Istotnie, zdumiało ją, jak wiele osób odwiedziło ją i okazało jej szczere zainteresowanie i wsparcie w ciągu ostatnich kilku tygodni. Ludzi, którzy nigdy wcześniej nie pojawili się, kiedy Harold był w domu.
- Kiedy wrócę, zamierzam wynająć dwa pokoje uczniom. Już kontaktowałam się z Brunelem. Będzie wspaniale, kiedy w domu znowu pojawią się młodzi ludzie. Moje dzieci są tak daleko.
Doris rozmawiała jeszcze przez kilka minut. Wcale nie przeszkadzały jej pytania Kitty i bezwstydny posmaczek jej rad. Była zadowolona, że wdowa po Esslynie zechciała w ogóle z nią porozmawiać w tak uprzejmy sposób. Kitty wyglądała bardzo atrakcyjnie i wcale nie przejmowała się pogodą, Ubrana była w czarną garsonkę z krótką spódniczką, a pod spodem chyba nie miała ani bluzki, ani swetra. Miała świetny makijaż, a na głowie mały toczek z czarną woalką, która sięgała dokładnie do końca jej ślicznego nosa i przez którą prześwitywała jej perłowa skóra. Skończywszy swoje wywody, Doris zapytała Kitty, co ona porabia w „Dalekich Horyzontach”.
- Odbieram bilety na samolot. We wtorek lecę do Ottawy w odwiedziny do mego szwagra. - Poprawiła woalkę palcami o zaróżowionych koniuszkach. - Jest taki miły. Nie może się doczekać, żeby mnie pocieszyć.
- Och, przyjemnej podróży - powiedziała Doris.
- Nawzajem. I uważaj na tych uwodzicieli. - Kitty włożyła bilet do torebki. - Muszę już lecieć. Jestem umówiona na siódmą z przyjacielem, a wcześniej chcę jeszcze wziąć kąpiel. Do zobaczenia.
Doris zastanowiła się przez chwilę, czy te ostatnie dwa słowa Kitty mogą się kiedykolwiek ziścić, po czym zabrała swój plik broszur i udała się do kawiarni Soft Shoe, gdzie zamówiła herbatę i ciastka. Było jej tam o wiele wygodniej niż w domu, gdzie w tej chwili nie było prawie żadnych mebli. Wszystkie sfatygowane, poplamione i znienawidzone klamoty, które gromadziła przez całe życie, poszły na śmietnik i teraz zamierzała poświęcić trochę czasu na znalezienie na ich miejsce innych. Kupi trochę nowych i poszuka jakichś okazyjnych cacek w sklepie ze starociami. Będzie na to miała dużo czasu i dużo pieniędzy. Dostała strasznie dużo za morgana, a bardzo kompetentny prawnik, którego polecił jej Tom Barnaby, sprzedał firmę za, jak się jej wydawało, ogromną sumę. No, a dom, oczywiście, jest zapisany na nią.
Kelnerka podała ciastka. Doris wybrała ptysia z masą migdałową i kawową polewą i otworzyła pierwszą z broszur. Była to reklama rejsu na Wyspy Kanaryjskie i Doris od razu wiedziała, że to coś dla niej. Niemal poczuła ciepły wiatr we włosach, a oczami wyobraźni zobaczyła latające ryby wyskakujące ponad fale oraz usłyszała krzyk mew ponad głową. Przeleniuchuje zimę i wróci do domu na wiosnę, akurat na czas, żeby odebrać krzewy i róże, które zamówiła przed tygodniem. No i zbuduje szklarnię. Całe życie marzyła o szklarni. Wyobraziła sobie, jak krząta się wśród kompostu, kwiatów w doniczkach i siewek pomidorów, i nie posiadając się ze szczęścia, zabrała się do jedzenia ptysia.
Avery gotował kolację. Jedli w kuchni, ponieważ stół w jadalni był prawie niewidoczny z powodu zasłaniającej go wielkiej, pięknej makiety scenografii do Wujaszka Wani. Przez ostatnią godzinę Tim z latarką w dłoni eksperymentował ze światłem i notował swoje spostrzeżenia. Osobiście uważał, że główne pomieszczenie w planowanej scenografii wygląda raczej jak pokój willi w Nowym Orleanie niż w rosyjskim domu z przełomu wieków, lecz nie można było mu odmówić tajemniczej i męczącej atmosfery, zwłaszcza gdy żaluzje były opuszczone, a światło sączyło się przez nie, rzucając na meble jasne smugi.
- Chyba rozumiesz, że to tylko tak na szybko.
- Ciągle tak mówisz. - Tim zainteresował się ogrodem za oknem, cudownie jasnym i przestronnym, i wyobraził go sobie w bezchmurny, słoneczny dzień. Potem poszedł do spiżarki, wybrał butelkę Clos du Roy z 1986 roku i zabrał się do wyciągania korka. - W takim razie, co robisz „tak na szybko”?
- Płaszczkę.
Tim napełnił winem dwa kieliszki i jeden z nich postawił przy kuchence, po czym wziął do ręki Ryby na twoim stole.
- Mówiłeś, że jest kiepska.
- Skorzystałem z okazji. Joycey nie chciała jej, co jest zrozumiałe w tych okolicznościach, więc zabrałem ją od niej. Właściwie - spróbował sosu z rondelka - myślę, że to będzie dość dobre.
Avery w duchu przeklął sam siebie za to, że zostawił książkę na wierzchu. Zwykle trzymał ją na dnie szuflady za ścierkami. Ostatnią rzeczą, której sobie życzył, było przypominanie Timowi okoliczności śmierci Esslyna. Tim wyznał mu (jak również Barnaby’emu), że wiedział od samego początku o planie wysadzenia Harolda z siodła, chociaż nie miał pojęcia o szantażu. Otrzymawszy od Esslyna zapewnienie, że kiedy tylko przejmie on kierownictwo, nie będzie ingerował w sprawy oświetlenia i scenografii, Tim nie widział powodów, aby nie zastosować swej wersji oświetlenia podczas premiery.
Teraz oczywiście winił się za to, co się stało. Gdyby nie zatrzymał tej tajemnicy dla siebie, gdyby powiedział o niej Avery’emy - czyli całemu zespołowi - Esslyn prawdopodobnie nadal by żył. Przez całe tygodnie po aresztowaniu Harolda Tim siedział w domu w ponurym nastroju, nic nie robiąc, i dręczył się poczuciem winy. Prawie nic nie jadł, sklep przestał go interesować, co w gorączkowym okresie przedświątecznym doprowadziło Avery’ego niemal do obłędu, chociaż Nicholas porzucił pracę w supermarkecie, żeby mu pomóc.
Na domiar złego Avery zmagał się z własnymi odczuciami. Na przykład z pewnym rozczarowaniem, kiedy zdał sobie sprawę, że pozornie śmiała i szlachetna propozycja Tima dotycząca oświetlenia właściwie nie niosła ze sobą żadnego ryzyka, skoro wiedział, że Harold miał być zdetronizowany. Lecz Avery z godnością starał się do tego nie wracać, i nadal gotował cudowne posiłki, kiedy tylko przestawał ganiać po sklepie i do północy nie nadrabiał zaległości z zamówieniami. Teraz Tim czuł się już lepiej. Był już prawie taki sam jak dawniej. Avery wychylił swój kieliszek i uśmiechnął się do swego towarzysza.
- Nie żłop tak tego. To doskonałe wino.
- A co u ciebie? - Avery przełożył płaszczkę na owalny półmisek, a Riley, który leżał jak łaciata poduszka zwinięty na giętym taborecie, zeskoczył (czy raczej ciężko upadł) na podłogę. Odkąd Sunny zaczął regularnie odwiedzać teatr, Riley przestał wchodzić do budynku i czaił się, mokry, trzęsący się, udręczony przy śmietniku na podwórku. Avery nie mógł tego długo znosić i kot wkrótce znalazł się w ich domu. Spasiony i odprężony wiódł życie, do którego, jak pewnie sądził, był uprawniony. Teraz podszedł cicho do swego talerza i zaatakował rybę z apetytem. Z pewnością nie był to bażant, którego jadł dzień wcześniej, lecz mógł rybie przyznać osiem punktów na dziesięć za soczystość.
- Zrobiłem lody z razowca na deser.
- Moje ulubione.
Avery posiekał trochę pietruszki i posypał nią warzywa.
- Ale nie miałem czasu na zakupy, więc marchewka jest z mrożonki.
- O Boże! - Tim mocno uderzył nożem, którym kroił bagietkę. - A myślałem, że ten lokal ma pięć gwiazdek.
- Ale nie za jedzenie, złotko. - Tim roześmiał się szczerze pierwszy raz od tygodni. Zasiedli do jedzenia. - Jak ci smakuje?
- Pyszne.
- Co sądzisz... - wymamrotał Avery.
- Nie mów z pełnymi ustami.
Avery przełknął i upił trochę wina.
- Niebo w gębie. Jak sądzisz, co powinniśmy dać Nicholasowi jako prezent na pożegnanie?
- Już mu daliśmy Rok króla.
- Ale to było już dawno. A teraz gdy zostaje, żeby zagrać w Wujaszku, może powinniśmy dać mu jeszcze coś?
- Nie rozumiem dlaczego. Prawie go nie widujemy przez te próby. No i Cully...
- Jest utalentowana.
- Niesamowicie. Myślałem, że Nico jest dobry, ale dopiero ona błyszczy na scenie.
- Tim... chyba nie jest ci przykro... że Kitty odeszła?
- Oczywiście, że nie... nie zaczynaj.
- Nie zaczynam. Naprawdę.
I naprawdę nie zaczynał. Kiedy Avery przetrwał pierwszy rzeczywiście druzgocący dla ich związku cios, poczuł gdzieś głęboko w zakamarkach swego serca jakiś niewzruszony spokój. Nie całkiem potrafił to zrozumieć. Nie chodziło o to, iż był pewien, że Timowi już nigdy nie zdarzy się skok w bok albo że nawet on sam kiedyś w przyszłości nie zrobi czegoś podobnego (chociaż to wydało mu się niezwykle mało prawdopodobne). Chodziło raczej o to, że rozwinął w sobie jakiś dodatkowy wymiar, który potrafił złagodzić lub nawet zneutralizować krzywdy i przykre niespodzianki. Na nowo poczuł wdzięczność za ten nieoczekiwany i zadziwiający stan rzeczy oraz za sam fakt swego istnienia.
- Dlaczego się tak głupkowato uśmiechasz?
- Wcale się nie uśmiecham.
- Wyglądasz głupio.
- Och... myślałem tylko, jak to miło, że dobrym się powiodło, a niedobrzy dostali za swoje.
- Myślałem, że tak się dzieje tylko w bajkach.
- Nie zawsze - powiedział Avery i nalał jeszcze trochę wina do kieliszków.
- Możesz mnie podrzucić?
Barnaby i Troy właśnie zbierali się do wyjścia. Sierżant, w płaszczu ciasno opasanym paskiem i z błyszczącą paczką papierosów w dłoni, już nie mógł się doczekać chwili, kiedy w spokoju wciągnie do płuc pierwszą porcję dymu. Barnaby wciągnął na siebie swój szynel, mówiąc:
- Masz po drodze. - Nie usłyszawszy odpowiedzi, nadinspektor dodał: - Możesz palić, jeśli chcesz.
No nie! W moim własnym samochodzie, w moim wolnym czasie. Cholerne dzięki. Troy zauważył, że szef uniósł pytająco brwi, które dzisiaj bardziej niż zwykle przypominały zużyte strzępy mopa.
- Hm... a gdzie orion, szefie?
- Joyce oddała go do przeglądu.
- Tylko, że nie jadę prosto do domu... Chcę wpaść na kielicha do pubu - wyjaśnił Troy. - Przy Uxbridge Road.
- Pasuje mi. Przyda mi się coś mocniejszego w taki wieczór jak dzisiaj.
- No, właściwie... - Troy poczerwieniał i trzymając za klamkę, dalej wyjaśniał: - Nie idę do pubu... tak tylko żartowałem... no wie pan, umówiłem się...
Barnaby spojrzał na sierżanta i zrozumiał:
- Och, przepraszam, Troy. Zwykle szybciej chwytam. Mam za sobą ciężki dzień.
- Tak, szefie. - Młodszy z mężczyzn ruszył do wyjścia, po chwili jednak zatrzymał się i odezwał do nadinspektora nieco niezdarnie, lecz wyzywająco: - Bo myślę, że sprawa jest zakończona.
- Tak, tak. To, co robisz po pracy, to twoja sprawa - powiedział Barnaby, a po chwili dodał, widząc, że Troy się ociąga z wyjściem: - Jeśli czekasz na moją aprobatę, będziesz tu stał do usranej śmierci.
- No to, dobranoc, szefie.
- Dobranoc, sierżancie. - Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Barnaby jeszcze krzyknął: - Pozdrów ode mnie Maureen.
Przypomniało mu to piosenkę o Broadwayu, co z kolei przypomniało mu o teatrze, a teatr o Latimerze i o Haroldzie, o którym starał się zapomnieć, zwłaszcza kiedy zajmował się bieżącymi sprawami. W końcu powiedział sobie, że było to po prostu jeszcze jedno aresztowanie. Trochę nietypowe, ponieważ był to ktoś, kogo dobrze znał. I nietypowe także dlatego, że kiedy Harold zorientował się, że śmietanka brytyjskiego dziennikarstwa wcale nie zgromadziła się przed teatrem, żeby go powitać z honorami, aż trzech mężczyzn musiało go trzymać i zaciągnąć do celi. Barnaby po raz pierwszy w całym swoim życiu zawodowym wycofał się tchórzliwie i pozostawił im tę robotę. Ale nawet kiedy był już w stołówce, nadal słyszał wrzaski Harolda.
- O Chryste! - Barnaby zatrzasnął za sobą drzwi biura i postanowił pójść do domu piechotą. Przechadzka szybkim krokiem w taki chłodny dzień powinna ostudzić jego krew i wyciszyć wspomnienia. Szedł ciemną High Street. Nigdy nie spodziewał się, nawet jako młody naiwny konstabl na początku lat pięćdziesiątych, że jego los policjanta będzie usłany różami. Przygotowywał się na masę nikczemności i jego przygotowania nie poszły na marne, lecz zdarzały się okazje, kiedy wszystkie te plugawe wspomnienia łączyły się ze sobą i tworzyły jeden wielki ciemny i cuchnący parch przysłaniający lepsze, jaśniejsze czasy.
Szedł zamaszystym krokiem dalej. Zanim dotarł do Latimeru przeszedł na drugą stronę ulicy, chociaż oznaczało to, że trochę dalej będzie musiał przejść ulicę jeszcze raz. Nie chciał przechodzić blisko tego miejsca. Nie miał też zamiaru pomagać w malowaniu scenografii do następnego przedstawienia, choć jego córka utrzymywała, że jest „boskie”. Zapewne była tam teraz razem z Joyce, pomyślał, patrząc na zegarek. Wiedział, że pewnie za kilka dni, może już nawet jutro, poczuje się całkiem inaczej, ale w tej chwili miał dosyć aktorów. Miał serdecznie dosyć ich nabrzmiałych emocji i udawanych uczuć, ich pozerstwa i potajemnych plotek.
I wtedy, zgodnie z zasadą, że złośliwe zbiegi okoliczności zawsze zdarzają się tym, którzy najmniej ich oczekują, kiedy zbliżał się do przejścia dla pieszych, z samochodu, który właśnie się zatrzymał, doszło go przyjazne trąbienie. Rzuciwszy okiem, Barnaby spostrzegł Everardów. Ich twarze w świetle sodowych ulicznych lamp były brudnożółte. Clive opuścił szybę i zawołał: „Witam”, a Donald, który siedział za kierownicą, jeszcze raz zatrąbił. Barnaby, nie zatrzymując się, poszedł dalej.
Musi być coś, pomyślał ponuro, nadal pławiąc się w przygnębiających wspomnieniach, co pomoże mi przerwać ten przykry przypływ introspekcji. Nagle zatrzymał się akurat przed Jolly Cavalier. Przypomniała mu się scena z dzisiejszego poranka. Joyce zapytała go, czy mógłby zamówić sobie coś na kolację, gdyż będzie cały dzień zajęta, a o siódmej musi być w teatrze. Więc Barnaby pchnął drzwi do restauracji i wszedł do środka.
Idąc z duchem czasu, lokal oferował salę dla rodzin i niepalących. Barnaby zamówił dużego pieroga z mięsem - wołowina i cynaderki w cieście francuskim - brokuły z masłem, pieczone ziemniaki i na deser polany syropem pudding. Wziął do tego jeszcze pół litra piwa i poszedł z tacą do stolika.
W sali dla rodzin, zgodnie z jej nazwą, rozgościła się niewielka rodzina: chuda młoda kobieta z dzieckiem na kolanach i młody mężczyzna cały w tatuażach, który przykucnął przy kartonowym pudle z dość zużytymi zabawkami i pokazywał je swojej trzyletniej córeczce. Mówił cicho, prezentując sfatygowane pluszowe zwierzątko i lalkę. Na ich stoliku było pełno paczek po chipsach i butelek piwa. Barnaby szorstko kiwnął głową (wolałby być sam w tym miejscu) i usiadł.
Gorące, smaczne jedzenie podziałało kojąco i po chwili poczuł się odprężony. Dziewczynka w końcu wybrała puszystą owieczkę, podeszła z nią do stołu i podała bratu. Chłopiec wziął zabawkę i rzucił ją na podłogę. Mała podniosła ją, znowu podała bratu, a on po raz kolejny ją rzucił. Wyglądało na to, że oboje uważają to za świetną zabawę.
Barnaby zabrał się za deser. Przestało mu przeszkadzać towarzystwo dzieci. Rodzina, której w ogóle nie znał, w jakiś niejasny sposób dawała mu poczucie ukojenia. Wypił piwo i postanowiwszy spędzić w lokalu wieczór, poszedł zamówić kolejne.
Teatr działał dalej. Właśnie odbywała się próba do Wujaszka Wani. Rosa, która otrzymawszy propozycję zagrania mizernej rólki starej niani, chciała na dobre zrezygnować z teatru, teraz była zadowolona, że tego nie zrobiła. Chociaż była już tego bardzo bliska i to wiele razy, zwłaszcza kiedy usłyszała, że nie ma małych ról, są jedynie mali aktorzy. Wybiegła wtedy wzburzona, ale wróciła chyłkiem, po tym jak Joycey zrobiła jej kawę i pogawędziła z nią, opowiadając, jak ekscytujące będzie to wszystko. I Rosa musiała przyznać, że tak było. Rzeczywiście porywające, ale również przerażające.
Musiała zaprzestać stosowania wszystkich sztuczek, które przyswoiła sobie przez te wszystkie lata. I wyzbyć się tego romantycznego, ochrypłego głosu, który publiczność tak uwielbiała. Łatwo powiedzieć: użyj wyobraźni, poszukuj prawdy i kieruj się intuicją. Bez swojej zbroi Rosa często czuła się, jakby wcześniej nigdy w życiu nie była na scenie. Było to jak chodzenie po cienkiej linie nad przepaścią. I była zmęczona. Jeszcze nigdy nie była tak zmęczona. Kiedy wspominała wszystkie główne role, które kiedyś grała bez żadnych problemów z oddechem, nie mogła się nadziwić, dlaczego teraz jest tak wyczerpana. Dzięki Bogu miała Ernesta. Dodawał jej tyle otuchy, ogrzewał kapcie przy kominku, przynosił świeżo zaparzone kakao, kiedy tylko, zataczając się ze zmęczenia, wracała do domu. Rosa zebrała myśli. Za chwilę miała wyjść na scenę. Początek aktu czwartego.
Nicholas i Joyce siedzieli razem pośrodku widowni. Oboje myśleli o Cully. Nicholas, szaleńczo zakochany, zastanawiał się, czy mówiła prawdę, kiedy obiecywała mu, że spotkają się w Londynie i że jeśli dostanie jakąś rolę, ma ją poinformować, żeby przyszła go oklaskiwać.
Joyce, obserwując, jak jej córka porusza się ze smutnym dostojeństwem jako Helena Andrejewna, czuła jednocześnie zachwyt i niepokój. To zawód, który wybrała córka, napawał ją lękiem. Cully oczywiście wiedziała wszystko co możliwe na temat niepewności życia aktora, jej matka o to zadbała. Wiedziała wszystko o wyczekiwaniu na propozycje, o listach bez odpowiedzi i przesłuchaniach, na których zapewniano, że przyślą powiadomienie, które nigdy nie nadchodziło. Lecz jak wszyscy młodzi, pełni nadziei, tak naprawdę nie dopuszczała do siebie myśli, że może to jej dotyczyć. Joyce skierowała uwagę na scenę, na której Boris jako Telegin wyciągał ramiona omotane wełnianą włóczką. Stara niania Marina zwijała powoli motek, trzymając go ostrożnie w zgrabiałych palcach. Jej twarz i przygarbione ramiona były stare, lecz w jej gdaczącym głosie była jakaś rubaszna, wieśniacka wesołość.
- Kto by pomyślał - szepnął Nicholas - że Rosa kiedykolwiek tak zagra...
Joyce się uśmiechnęła. Wszyscy byli rozentuzjazmowani, ożywieni. Jej pomysły na własną postać, Marię Wojnicką, zostały odrzucone. Cully poszło lepiej, a to, co działo się na scenie, było fantastyczne.
Pod sceną David Smy zmieniał obicie szezlonga na oliwkowy wzorzysty aksamit. Sunny leżał przy przenośnym piecyku gazowym, ziewając. Wiele się tu obecnie dzieje, pomyślał, i zapewne jego spacery będą teraz coraz krótsze, ale nie należy do psów, które narzekają. Może kiedy pogoda się poprawi i dla niego sprawy zmienią się na lepsze.
Colin pracował nad potężną zbroją, malując na niej rdzawe plamy. Phoebe Glover z miejscowej szkoły da znać kolegom, gdy wszystko będzie gotowe, że mogą przyjść ich obejrzeć i oklaskiwać, no i ogólnie narobić hałasu. Colin zbytnio się nie martwił. Scenografia była już prawie gotowa. Nie było żadnych dekoracji do malowania ani podestu do wciągania na scenę, wszystko wyglądało tak prosto, a przecież bardzo dobrze się sprawdzało. Spojrzał na pochyloną głowę Davida. Colin nie bujał w obłokach ani nie był religijny, lecz właśnie w tej chwili złapał się na tym, że zastanawia się, czy Glenda wie o tym, jak szczęśliwy jest jej syn. Czemu nie? Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Uśmiechnął się do swoich myśli. David uniósł głowę.
- O co chodzi, tato?
- Zaschło mi w gardle. Skoczę do barku się napić. Idziesz?
- Nie. Chcę to skończyć.
- Pantoflarz.
- Żebyś wiedział - David szeroko się uśmiechnął.
Na górze zrobili sobie przerwę. Aktorzy zeszli się na scenę i teraz siedzieli, stali lub leżeli na deskach. Postać reżysera wstała ze swego miejsca w ostatnim rzędzie, wysoka, szczupła, w białym kombinezonie, i podeszła do nich z notesem w dłoni.
- Było całkiem nieźle. Mamy jeszcze sporo do zrobienia. Nie patrz tak Roso, to, co zrobiłaś w czwartym akcie, było świetne. Naprawdę bardzo dobre.
Rozległy się pomruki szczerego uznania i Rosa, dumna z siebie, choć nie wiadomo dlaczego zawstydzona, wpatrywała się w dywan.
- Jestem pewna, że wszyscy chętnie napiliby się kawy. Phoebe! - Dziewczyna wybiegła zza kulis. - O, jesteś. Nastaw wodę na kawę.
- Właśnie maluję świeczniki...
- Zostaw je na razie. No leć... - powiedziała Dierdre z uśmiechem, w którym był wigor i błysk, jak u młodego odważnego samuraja. Po chwili klasnęła w dłonie i zawołała: - No z życiem! Z życiem!
Od Wydawcy
Wszystkie cytaty z dzieł Williama Shakespeare’a (Sen nocy letniej, Makbet) podano w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. Jedynie w kilku miejscach konieczne było dokonanie w nich lekkich zmian, by zachować sens powieści.