Graham Caroline Nadinspektor Barnaby i sierżant Troy 01 Zabójstwa w Badger's Drift



CAROLIN GRAHAM





ZABÓJSTWO W BADGER’S DRIFT


(Przełożyła: Anna Sawicka-Chrapkowicz)















GWP

2005



Prolog


Zbliżała się właśnie pora herbaty, gdy zobaczyła ich w lesie. Choć wcale tego nie zamierzała, szła bardzo cicho. Gąbczaste podłoże, złożone z gnijących liści i rozkładających się roślin, tłumiło każdy jej krok. Wydawało się, że wysokie i gęsto rosnące drzewa także pochłaniają wszelkie odgłosy. Gdzieniegdzie słońce przebijało się przez splątane gałęzie, białymi, oślepiającymi promieniami rozświetlając panujący niżej półmrok.

Z oczami utkwionymi w ziemię panna Simpson przechodziła przez świetliste smugi. Szukała storczyka plamistego. Pierwszy raz znalazła taki okaz blisko pięćdziesiąt lat temu razem ze swoją przyjaciółką, Lucy Bellringer, kiedy były jeszcze młodymi dziewczętami. Minęło siedem lat, zanim znowu się pojawił, i wtedy to Lucy go zauważyła, z okrzykiem tryumfu nurkując w leśnym poszyciu.

Od tego dnia wywiązało się między nimi coś w rodzaju rywalizacji. Każdego lata wyruszały do lasu - czasem osobno, kiedy indziej razem - w poszukiwaniu kolejnego okazu. Z wielkimi nadziejami, wyostrzonym wzrokiem, zeszytem i ołówkiem pod pachą, wchodziły do cienistego bukowego lasu. Ta, która pierwsza wypatrzyła kwiat, zapraszała przyjaciółkę - niejako w formie nagrody pocieszenia - na szczególnie uroczystą herbatę. Storczyk zakwitał sporadycznie, a z powodu skomplikowanego systemu podziemnych kłączy - rzadko w tym samym miejscu. Przez ostatnich pięć lat przyjaciółki coraz wcześniej zaczynały poszukiwania. Choć nigdy o tym nie mówiły, wiedziały, że każda robi to samo.

Doprawdy, pomyślała panna Simpson, delikatnie rozgarniając patykiem kępkę dzwonków, w tym tempie za kilka lat będziemy zaczynać poszukiwania w śniegu.

Jeśli jednak jest na świecie sprawiedliwość - w co panna Simpson nie wątpiła - to w roku 1987 jest jej kolej. Lucy zwyciężyła w 1969 i 1978, ale teraz...

Zacisnęła niemal bezbarwne usta. Miała na sobie słomkowy kapelusz z uniesioną woalką, wyblakłą bawełnianą suknię od Horrocksa, pomarszczone białe wełniane pończochy i rozdeptane tenisówki z zielonymi plamami. W jednej ręce trzymała szkło powiększające, a w drugiej zaostrzony patyk z czerwoną wstążeczką. Przebyła już niemal jedną trzecią raczej niedużego lasu i zaczynała wchodzić w gęstwinę. Od ostatniego kwitnienia mogło upłynąć nawet dziesięć lat, ale chłodna i wilgotna zima, po której przyszła mokra wiosna, były wielce obiecujące. Poza tym ten dzień coś w sobie miał...

Przystanęła, głęboko oddychając. Poprzedniego wieczoru spadł niewielki deszcz, który nadal ciepłemu i wilgotnemu powietrzu cierpki zapach kwiatów i zieleni z subtelną, słodkawą nutą rozkładu.

Podeszła do rozłożystego buka. Pień był pokryty postrzępionymi kapeluszami grzybów, a u jego podstawy rosła gęsta kępa ciemierników. Wpatrując się intensywnie w ziemię, obeszła drzewo.

Był tam. Niemal całkowicie schowany pod gnijącymi, brązowymi i delikatnymi niczym płatki czekolady liśćmi. Rozgarnęła je ostrożnie, płosząc przy okazji kilka owadów. Lśnił w półmroku, tak jakby coś go rozświetlało od środka. Był bardzo interesujący: piękny, z płatkami wyrastającymi z kielicha niczym motyle skrzydła, delikatnie nakrapiany, bladożółty, bez śladu zieleni. Nie miał liści, i nawet jego łodyga była ciemno-różowa i cętkowana. Przykucnęła na szczupłych nogach i wbiła patyk w ziemię. Było bezwietrznie, dzięki czemu wstążka luźno opadła. Pochyliła się bliżej, aż binokle zsunęły się z jej dużego kościstego nosa. Delikatnie policzyła kwiatki. Sześć. Lucy miała tylko cztery. Podwójne zwycięstwo!

Podniosła się pełna podniecenia. Była tak uradowana, że chciało się jej tańczyć. Pocałuj mnie w nos, Lucy Bellringer, pomyślała. W nos, w nos! Nie pozwoliła jednak, by uczucie triumfu zagościło w niej na dłużej. Teraz najistotniejsza była herbata. Ostatnim razem, kiedy Lucy wyszła zaparzyć kolejny czajniczek herbaty, zrobiła kilka notatek, i choć daleko jej było do ostentacji, powzięła twarde postanowienie, by podwoić wybór kanapek, następnie podać rozmaite ciasta i zakończyć wodnymi lodami śliwkowymi własnej roboty. W spiżarni leżała miska pękających z dojrzałości owoców. Zamarła w błogim zamyśleniu. Oczami wyobraźni widziała stół w stylu królowej Anny nakryty wspaniałą koronkową serwetą z haftem ciotki Rebeki, na którym piętrzą się specjały.

Ciasto bananowo-daktylowe, ciasto Sally Lumon aż ciemne od owoców, tarty z masą migdałową, pierniczki korzenne i ciasteczka migdałowe, biszkopt przekładany masą cytrynową i śmietankową pianką, herbatniczki imbirowe i pomarańczowe. Przed lodami zapiekane paluszki z anchois i serem Leicester...

Nagle usłyszała hałas. Na ogół wszyscy mają złudne wrażenie, że w głębi lasu panuje cisza. Tymczasem tak nie jest, choć leśne odgłosy są tak związane z otoczeniem, w którym występują, że raczej podkreślają ciszę, niż ją zakłócają: ruch małych zwierząt, szelest liści, a przede wszystkim wszechobecne ptasie zawodzenie. Ten hałas był jednak obcy. Panna Simpson przystanęła i zaczęła nasłuchiwać.

Było to coś w rodzaju urywanego, pospiesznego oddechu - przez chwilę pomyślała, że jakieś duże zwierzę złapało się w sidła. Po chwili jednak oddechom zaczęły towarzyszyć dziwne, stłumione krzyki i jęki, bez wątpienia wydawane przez człowieka.

Zawahała się. Liście były tak gęste, że trudno się było zorientować, z której strony dochodziły odgłosy. Wydawało się, że odbijają się od otaczającej ją zieleni niczym piłka. Przeszła przez pas paproci i znowu zaczęła słuchać. Tak, to na pewno z tego kierunku. Poruszała się dalej na palcach, jakby z góry wiedząc, że to, co za chwile odkryje, powinno na zawsze pozostać tajemnicą.

Była już bardzo blisko. Od źródła hałasu oddzielała ją już tylko gęsta zasłona gałęzi i liści. Zastygła w bezruchu, a potem bardzo ostrożnie rozsunęła dwie gałązki i spojrzała. Ledwie udało się jej powstrzymać okrzyk przerażonego zdziwienia.

Panna Simpson była niezamężna. Jej wykształcenie pod wieloma względami było wyrywkowe. W dzieciństwie miała guwernantkę, która płonęła rumieńcem i jąkała się podczas każdej lekcji przyrody. Pobieżnie poruszyła temat „jak robią to pszczółki i ptaszki”, pozostawiając aspekt ludzki nietknięty. Jednak panna Simpson głęboko wierzyła, że jedynie wszechstronnie rozwinięty umysł może stanowić bodziec i podnietę do długiego i szczęśliwego życia, toteż w swoim czasie wpatrywała się we wspaniałe dzieła sztuki we Włoszech, Francji i w Wiedniu. Natychmiast wiedziała więc, co się dzieje przed jej oczami. Splątane nagie ramiona i nogi (w rzeczywistości wydawało się, że jest ich więcej niż po dwie pary) lśniły perłowym blaskiem zupełnie tak samo jak na obrazie przedstawiającym Kupidyna i Psyche. Mężczyzna oplótł swe palce włosami kobiety i gwałtownie odchylając w tył jej głowę, całował piersi i ramiona. Panna Simpson zauważyła więc w pierwszej kolejności jego twarz. Był to dla niej wystarczający szok. Kiedy jednak kobieta odepchnęła kochanka i ze śmiechem wspięła się na niego, no cóż...

Panna Simpson zamrugała raz, potem drugi. Kto by pomyślał? Wstrzymując oddech, puściła gałązki. Przez kilka minut zastanawiała się, co zrobić. W jej głowie panował mętlik sprzecznych myśli i uczuć. Wstrząsowi i ogromnemu zażenowaniu towarzyszyło obrzydzenie i nikły przebłysk natychmiast i zdecydowanie stłumionego podniecenia. Czuła się tak, jakby ktoś jej podrzucił bombę zegarową. Zrządzeniem losu i dzięki naturalnym predyspozycjom, unikając całego tego bałaganu związanego z wybieraniem, narzeczeństwem, małżeństwem i następującymi po nich miłosnymi uniesieniami, czuła się wyjątkowo nieprzygotowana do tego, by sobie z tym poradzić.

Do jej myśli zaczęła się wkradać pruderyjna irytacja. Z ust wymknęło się nieomal: „No nie”. Spośród wszystkich miejsc musieli wybrać sam środek lasu, choć oboje mieli odpowiedni dom, do którego mogli pójść. Zepsuli tak cudownie zapowiadający się dzień.

Teraz musiała odejść tak samo cicho, jak przyszła. Uważnie przyjrzała się ziemi. Musiała uważać, by nie złamać najmniejszej nawet gałązki. Im szybciej się jej to uda, tym lepiej. Na podstawie tego, co wiedziała, musieli się już zbliżać do... no cóż, do tego czegoś, do czego ludzie w takich sytuacjach się zbliżają.

I wtedy kobieta krzyknęła. Dziwny, straszny krzyk, który spłoszył ptaka z zarośli wprost w twarz panny Simpson. Teraz i ona krzyknęła, przerażona i zawstydzona na myśl, że mogłaby zostać zdemaskowana. Zaczęła uciekać. Kilka sekund później potknęła się o korzeń drzewa i runęła ciężko na ziemię, w panice nie czując jednak żadnego bólu. Pozbierała się i biegła dalej. Usłyszała za sobą głośny odgłos łamanych gałęzi i zdała sobie sprawę, że musieli się poderwać i rozgarniając zarośla zobaczyć, co się dzieje. Chyba ją rozpoznali. Musieli ją rozpoznać. Była oddalona zaledwie o parę metrów. Nadzy chyba nie będą jej gonić?

Jej osiemdziesięcioletnie nogi sprostały wymaganiom, jakich nie stawiano im od lat. Frunąc za nią pod przedziwnymi kątami, niczym piegowate patyki, zaniosły ją w niewiarygodnie krótkim czasie na skraj lasu. Tam przez prawie pięć minut odpoczywała oparta o drzewo, dysząc i nasłuchując, z ręką przyciśniętą do płaskiej, zmęczonej do granic wytrzymałości piersi. Potem powoli poszła do domu.

Po południu siedziała przy oknie, spoglądając na pogrążający się w mroku ogród. Rozchyliła szerzej skrzydła okna, by poczuć zapach zasianego tuż pod nim tytoniu i maciejki. Na końcu trawnika majaczył białawy, przechodzący w zmroku w niemal błękitny, zarys uli.

Siedziała tak od chwili, gdy weszła do domu prawie trzy godziny wcześniej. Nie mogła nic przełknąć, ból w goleni stawał się coraz bardziej dotkliwy, a ona była coraz mniej pewna, jaki powinien być jej następny krok.

Nic już nie było takie jak kiedyś. Oni wiedzieli, że ona wie. Nic nie mogło tego zmienić. Ach, gdybyż to było możliwe! Oddałaby wszystko, żeby cofnąć czas do wczorajszego dnia. To jej własna próżność doprowadziła do tego wszystkiego. Chciała zatriumfować nad swoją przyjaciółką, chciała wygrać. Ma za swoje. Westchnęła. Surowa samokrytyka nie przyniosła rozwiązania.

Zastanawiała się, czy przyjdą jej złożyć wizytę, i na samą myśl o tym zrobiło jej się zimno. Wyobraziła sobie okropną rozmowę trzech osób. Ogromny wstyd. A może nie byliby wcale zawstydzeni? Tego rodzaju figle na świeżym powietrzu wymagały oczywistej pewności siebie. A może to ona powinna wziąć sprawy w swoje ręce i do nich pójść? Zapewnić ich, że nie piśnie nikomu ani słowa? Drobiazgowa natura panny Simpson odrzuciła jednak ten pomysł. Wyglądałoby to tak, jakby dążyła do większej poufałości, której mogli nie chcieć. Jakie to dziwne, pomyślała, gdy się nagle zdobywa informacje o dwojgu ludzi, których - jak się wydawało - dobrze się zna. Zmienia zabarwienie znajomości, a nawet kasuje wszystko to, co się dotychczas o nich wiedziało.

Uniosła się lekko, z zaciśniętymi zębami walcząc z bólem posiniaczonej nogi. Z nostalgią wracała do chwili, gdy znalazła storczyk i radośnie myślała o tym, jak miło będzie przygotować uroczystą herbatę. Za nic nie będzie mogła opowiedzieć o tym Lucy. Wszystko wydawało jej się brudne i zepsute. Wstała z krzesła przy oknie, przeszła przez kuchnię do pachnącej ciszy ogrodu. Kilkanaście centymetrów od niej Papa Meilland, jej ulubiona róża, miała właśnie zakwitnąć. W zeszłym roku pączki kwiatów zaatakowała pleśń, lecz tym razem wszystkie wydawały się zdrowe, a kilka z nich, ciemnoczerwonych, już tylko czekało na chwilę swej nadchodzącej świetności. Wydawało się, że rano jeden w pełni rozkwitnie.

Ponownie westchnęła i wróciła do kuchni, aby zrobić sobie kakao. Zdjęła ze ściany błyszczący i wyczyszczony do ostatniej plamki garnuszek i odmierzyła odpowiednią ilość mleka. Nigdy nie była bardziej przekonana o prawdziwości porzekadła „kłopot, którym się z kimś podzielisz, zmniejsza się o połowę”. Jednak mieszkała w małym miasteczku wystarczająco długo, by wiedzieć, że o tym, co odkryła, nie można z nikim rozmawiać - nawet z drogą Lucy, która choć nie była plotkarką, to jednak zupełnie nie miała pojęcia o dyskrecji. Podobnie zresztą jak osoby, które z natury uważane są za powierników, na przykład jej własny notariusz (teraz na wakacjach w Algarve) czy, rzecz jasna, pastor. Był to okropny gaduła, zwłaszcza na comiesięcznych spotkaniach Koła Przyjaciół Wina.

Wyjęła opalizującą, zaokrągloną przy krawędzi filiżankę i spodeczek (nie mogła się przyzwyczaić do nowoczesnych, modnych wielkich kubków), wsypała do niej łyżeczkę kakao, dodała troszkę cukru i szczyptę cynamonu. Mogłaby powiedzieć swojemu bratankowi mieszkającemu w bezpiecznej Australii, ale to by oznaczało konieczność napisania o tym wszystkim w liście. Na samą myśl zrobiło się jej trochę niedobrze. Mleko podniosło się do krawędzi garnuszka, nalała je więc do filiżanki, bez przerwy mieszając.

Siedząc w rozłożystym fotelu, panna Simpson upiła łyk kakao. W sytuacji gdy nie można zaufać żadnej osobie, z pewnością można znaleźć jakąś organizację, przed którą można się otworzyć. Zawsze otoczona przyjaciółmi, szukała w pamięci nazwy stowarzyszenia, które pomagało tym, którzy przyjaciół nie mieli. Była pewna, że widziała taki plakat w biurze, do którego chodziła, aby spierać się w związku z odliczeniami od emerytury. Mężczyzna ze słuchawką telefoniczną przy uchu. I nazwa, która wtedy wydawała się jej nieco biblijna. W informacji będą wiedzieli. Dzięki Bogu, teraz wszystko było zautomatyzowane; kiedyś nic nie mogło ominąć pracującej na poczcie pani Beadle.

Dziewczyna od razu zorientowała się, o co jej chodzi, i połączyła ją z Samarytanami. Głos po drugiej stronie brzmiał uspokajająco. Może trochę zbyt młodo, ale uprzejmie i wyrażał szczere zainteresowanie. Co jednak najważniejsze, zapewniał ją o całkowitej poufności. Panna Simpson zdążyła się przedstawić i zaledwie rozpocząć opis sytuacji, gdy nagle przerwał jej jakiś odgłos. Urwała i zaczęła nasłuchiwać. Odgłos pojawił się znowu.

Ktoś pukał, cicho, lecz wytrwale, do drzwi z tyłu domu.




Część pierwsza


Podejrzenia


Rozdział pierwszy



- Coś tutaj naprawdę nie gra i oczekuję, że podejmie pan jakieś działania. Czyż nie po to właśnie jest policja?

Sierżant Troy koncentrował się na oddechu, był to sposób, którego nauczył się od znajomego ze szkoły policyjnej, interesującego się tai-chi i sztukami walki pochodzącymi ze Wschodu. Ten sposób postępowania przydawał się zwłaszcza podczas kontaktów z agresywnymi kierowcami, rozwydrzonymi wyrostkami oraz - jak teraz - ze zdziwaczałymi starszymi paniami.

- Dokładnie po to, pani... eee... - sierżant udał, że zapomniał jej nazwiska. Zdarzało się, że ten prosty manewr skłaniał petentów do zastanowienia się, czy naprawdę warto się zajmować ich sprawą, oraz do odwrotu, co oszczędzało niepotrzebnej papierkowej roboty.

- Bellringer.

Podchwyciła, pomyślał sierżant, zadowolony, że udało się to tak szybko i że zdołał zachować powagę.

- Czy jednak jest pani pewna, że należy rozpocząć dochodzenie? Pani przyjaciółka miała już swoje lata i taki upadek był dla niej zbyt poważny. Wie pani, to się zdarza dość często.

- Bzdura!

Jej głos naprawdę działał mu na nerwy: czysty, autorytarny, typowy dla wyższej klasy średniej. Założę się, że w swoim czasie rozstawiała po kątach niejednego służącego, przyszło mu do głowy natychmiastowe skojarzenie. Wspólnie z żoną przepadali za kostiumowymi serialami telewizyjnymi,

- Była silna jak wół - powiedziała z przekonaniem panna Bellringer. - Jak wół. - Głos jej wyraźnie zadrżał. Chryste, pomyślał sierżant Troy, to stare babsko chyba nie ma zamiaru się tutaj rozpłakać. Sięgnął mechanicznie pod biurko po pudełko chusteczek i powrócił do kontrolowania swojego oddechu.

Panna Bellringer zignorowała chusteczki. Jej lewa ręka znikła w przepastnej torbie z materiału, pogmerała tam trochę, po czym pojawiła się, trzymając okrągłe pudełko wysadzane kamieniami. Otworzyła je i wysypała na przegub małą kupkę proszku w kolorze imbiru. Następnie wciągnęła go przez każdą dziurkę od nosa z osobna, niczym wynurzająca się foka. Odłożyła pudełko i wydała z siebie potężne kichnięcie. Sierżant Troy złapał z urazą swoje papiery. Kiedy opadł kurz, panna Bellringer powiedziała podniesionym tonem: - Chcę się zobaczyć z pana przełożonym.

Z wielką ochotą sierżant Troy powiedziałby jej, że żadnego z jego przełożonych nie ma na miejscu, niestety jednak to nie była prawda. Detektyw nadinspektor Barnaby wrócił właśnie z urlopu i zapoznawał się z bieżącymi sprawami w swoim gabinecie.

- Chwileczkę - odpowiedział Troy, przerażony tym, że na końcu zdania nieomal wymknęło mu się „szanowna pani”.

Pukając do drzwi i wchodząc do gabinetu Barnaby’ego, Troy nie pokazywał po sobie żadnych emocji, a wszelkie przemyślenia na temat stopnia demencji panny Bellringer zachował wyłącznie dla siebie. Szef potrafił być bardzo szorstki. Był to duży, krzepki mężczyzna o paternalistycznym sposobie bycia, skłaniającym osoby bystrzejsze od Gavina Troya do wygłaszania własnych opinii, które później bezlitośnie torpedował.

- Tak, sierżancie?

- Pewna stara... starsza kobieta siedzi w poczekalni. Panna Bellringer z Badger’s Drift. Koniecznie chce się widzieć z kimś na kierowniczym stanowisku. To znaczy, z kimś oprócz mnie.

Barnaby podniósł głowę. Nie widać po nim, że właśnie wrócił z wakacji, pomyślał Troy. Widać, że jest zmęczony. I że nie za dobrze się czuje. Ta myśl nie sprawiła mu przykrości. Buteleczka tabletek, którą Barnaby wszędzie ze sobą zabierał, stała obok dzbanka z wodą.

- O co chodzi?

- Jest nieszczęśliwa, bo zmarła jej przyjaciółka.

- A kto byłby w jej sytuacji szczęśliwy?

Sierżant się krzywo uśmiechnął. To był z całą pewnością jeden z sarkastycznych dni szefa.

- Miałem na myśli, proszę pana, że jej zdaniem coś nie gra. Coś jest nie tak.

Nadinspektor Barnaby spojrzał na leżące na biurku akta: wyjątkowo nieprzyjemny przypadek molestowania dziecka. Dobrze by było odłożyć ich czytanie na jakiś czas.

- W porządku. Wprowadź ją.

Panna Bellringer usadowiła się na krześle podstawionym przez sierżanta Troya i poprawiła spódnicę. Stanowiła wspaniały widok: była raczej przystrojona, a nie ubrana. Jej strój nosił ślady przyćmionego trochę, lecz dającego się zauważyć blasku dawnej świetności. Nosiła kilka pięknych pierścionków, których kamienie przymglił brud, podobnie zresztą jak jej paznokcie. Twarz miała opaloną i poznaczoną zmarszczkami, a błyszczące oczy były w ciągłym ruchu. Wyglądała jak obszarpany orzeł.

- Nadinspektor Barnaby. W czym mogę pomóc?

- Cóż... - spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Czy mogę zapytać dlaczego jest pan po cywilnemu?

- Po cywilnemu? Ach - podążył za jej surowym spojrzeniem. - Jestem detektywem. Nie noszę munduru.

- Aha - kontynuowała, zadowolona z wyjaśnienia. - Chciałabym, żeby przeprowadził pan śledztwo w sprawie śmierci. Moja przyjaciółka, Emily Simpson, miała osiemdziesiąt lat, w związku z czym akt zgonu został wydany automatycznie. Gdyby jednak była o połowę młodsza, zadano by w tej sprawie wiele pytań. Przeprowadzono by sekcję zwłok.

- Niekoniecznie, panno Bellringer. Zależałoby to od okoliczności.

Barnaby nie słyszał takiego akcentu od lat. Od czasów gdy zaczął chodzić do kina. W powojennych filmach pełno było schludnych Anglików w odprasowanych spodniach, wymawiających „e” jak „i”.

- W tym przypadku okoliczności są doprawdy bardzo dziwne.

Wcale się takie nie wydają, pomyślał Barnaby, wyjmując notatnik i długopis. Przyjaciółka najwyraźniej została znaleziona przez listonosza na dywaniku przed kominkiem. Listonosz przyniósł paczkę za potwierdzeniem odbioru. Ponieważ nikt nie odpowiedział na jego pukanie (z wyjątkiem szaleńczo ujadającego psa), zajrzał przez okno do salonu.

- Przyszedł od razu do mnie... rozumie pan, to nasz stary listonosz... znał nas obie, a ja zadzwoniłam do doktora Lessitera...

- To lekarz pani przyjaciółki?

- To lekarz wszystkich nas, inspektorze, W każdym razie wszystkich starszych osób we wsi i tych, którzy nie mają samochodu. Inaczej trzeba by było jechać cztery mile do Causton. No więc szybko wyszłam, zabierając ze sobą klucz, który w tym wypadku okazał się niepotrzebny, bo... - panna Bellringer oznajmiająco i z przekonaniem uniosła palec - i to jest pierwsza dziwna sprawa: drzwi do ogrodu nie były zamknięte.

- Czy to było dziwne?

- Wprost niesłychane. Ostatnio w miasteczku były trzy włamania. Emily była niezwykle pedantyczna.

- Każdego czasem zawodzi pamięć - mruknął Barnaby.

- Ale nie ją. Miała ustalony harmonogram. Dziewiąta wieczorem - ustawić zegarek według godziny podawanej w radio, nastawić budzik na siódmą, położyć Benjy’ego do kosza, zamknąć drzwi.

- Czy budzik był nastawiony?

- Nie. Specjalnie spojrzałam.

- To z pewnością wskazuje, że zmarła przed dziewiątą wieczorem.

- Nie. Umarła w nocy. Tak mówi lekarz.

- Być może zmarła w nocy - spokojnie kontynuował inspektor. - ale straciła przytomność kilka godzin wcześniej.

- I tutaj pies pogrzebany - powiedziała bystro panna Bellringer, zupełnie jakby nic nie mówił. - Co ze storczykiem duchem?

- Storczykiem duchem - powtórzył powoli Barnaby, który dzięki swemu trzydziestoletniemu doświadczeniu w pracy z ludźmi znajdował się w niewyobrażalnie dobrej sytuacji. Panna Bellringer opowiedziała mu o ich rywalizacji.

- Następnego popołudnia po śmierci przyjaciółki poszłam na spacer po lesie. To było z mojej strony niemądre, bo oczywiście zrobiło mi się smutno. Niby szukałam storczyka, ale nagłe zdałam sobie sprawę, że to, czy go znajdę, jest już bez znaczenia. Śmierć Emily dotarła do mnie bardziej przejmująco niż wtedy, gdy widziałam ją... jak leżała. - Spojrzała ponad biurkiem na inspektora, zamrugała i pociągnęła nosem. - To pewnie wydaje się panu dziwne.

- Nie. Wcale.

- I potem go znalazłam. Ale, widzi pan, Emily znalazła go pierwsza. - Uniesione brwi Barnaby’ego zachęciły ją do kontynuowania.

- Do zaznaczenia miejsca używałyśmy patyka z przywiązaną wstążką. Ona miała czerwoną, ja żółtą. - Panna Bellringer pochyliła się nad biurkiem z takim zaangażowaniem, że Barnaby ledwo powstrzymał się, by nie zrobić tego samego. - Dlaczego więc nie przyszła do mnie i nie powiedziała mi o tym?

- Być może chciała z tego zrobić niespodziankę.

- Nie, nie - powiedziała, zirytowana tym, że najwyraźniej nie ogarniał sytuacji. - Nie rozumie pan. Znałam Emily od prawie osiemdziesięciu lat. Nie mogłaby wytrzymać z podniecenia. Przyszłaby prosto do mnie.

- Być może już wtedy źle się czuła i chciała iść od razu do domu.

- Po drodze musi minąć moją furtkę. Weszłaby do mnie, gdyby była chora. Zaopiekowałabym się nią.

- Czy tego dnia w ogóle ja pani widziała?

- Widziałam, jak wracała z Benjym ze spaceru około drugiej. Uprzedzając pańskie pytanie, wyglądało na to, że oboje są zdrowi jak ryby.

Rozglądała się po pokoju, zagubiona, a jednak niepozbawiona nadziei, tak jak ktoś, kto właśnie stracił bliską osobę. Kto nie umie zaakceptować nagłej pustki i wręcz oczekuje, że ten, kto odszedł, znów się pojawi.

- Nie - powiedziała, skupiając wzrok na inspektorze. - Coś się wydarzyło po tym, jak znalazła storczyk, i zanim wróciła do wsi. Coś, co sprawiło, że zapomniała o jego odkryciu. I to musiało być coś niezwykłego, niech mi pan wierzy.

- Sugeruje więc pani, że umarła na skutek szoku?

- Tak naprawdę nie poszłam aż tak daleko. - Panna Bellringer zmarszczyła brwi. - Ale jest jeszcze coś. - Z płaczem pogrzebała gwałtownie w torbie. - Co pan z tego rozumie? - Podała mu świstek papieru z zapiskiem „Causton 1234 Terry”.

- Samarytanie.

- Doprawdy? Cóż, być może dają ukojenie, ale z pewnością nie udzielają informacji. Nie mogłam nic od nich wydobyć. Mówili, że wszystko jest poufne.

- Gdzie pani to znalazła?

- Na jej stoliku, wciśnięte pod telefon. Nie mogę pojąć, dlaczego miałaby do nich dzwonić.

- Prawdopodobnie dlatego, że była zmartwiona albo przygnębiona i musiała z kimś porozmawiać.

- Z kimś zupełnie obcym? Bzdura. - Pod pełnym niedowierzania prychnięciem kryło się poczucie krzywdy. - Tak czy inaczej nasze pokolenie nie popadało w depresję. My zmagaliśmy się z przeciwnościami. Nie to co dzisiaj. Ludzie potrzebują środków uspokajających, kiedy zabraknie im mleka.

Barnaby poczuł gwałtowny skurcz żołądka i niespokojnie powiercił się na krześle. Krótki przebłysk zainteresowania opowieścią znikł. Poczuł irytację i zniecierpliwienie.

- Kiedy tak naprawdę zmarła pani przyjaciółka?

- W piątek, siedemnastego. Dwa dni temu. Od tego czasu biję się z myślami. Widzi pan, wiedziałam, że nic się w tej sprawie nie dzieje. Byłam przekonana, że usłyszę, iż gadam od rzeczy, i tak się, oczywiście, stało.

- Słucham?

- Ten młody człowiek przy biurku. Powiedział, że w jej wieku należało się tego spodziewać, i dał mi do zrozumienia, że marnuję jego cenny czas. A nie wydawało się - dodała sarkastycznie - żeby się przepracowywał.

- Rozumiem. Badamy wszystkie zgłoszenia niezależnie od naszej opinii na ich temat Kto jest najbliższym krewnym ofiary?

- Cóż, przypuszczam, że ja. Żadna z nas nie miała bliskiej rodziny. Dalecy kuzynowie i ciotki zmarli już dawno temu. Miała siostrzeńca gdzieś na antypodach. Ja jestem wykonawczynią jej testamentu. Dziedziczymy po sobie wszystko.

Barnaby zapisał nazwisko i adres panny Bellringer.

- Czy zajmie się pani przygotowaniami do pogrzebu?

- Tak. Będzie pochowana w środę. Nie mamy zbyt wiele czasu. - Nagle znaleźli się na scenie melodramatu. - Wie pan, przypomina mi to trochę Sprawę znikającej orkiestry. Okoliczności są całkiem...

- Czy pani czyta kryminały, panno Bellringer?

- Namiętnie. Oczywiście trafiają się różne. Moim ulubionym jest... - przerwała, rzucając mu bystre spojrzenie. - Ach, rozumiem, co pan ma na myśli. Ale całkowicie się pan myli. To nie jest moja wyobraźnia.

Detektyw nadinspektor Barnaby wstał. Jego towarzyszka zrobiła to samo, wygładziwszy wcześniej części swej garderoby.

- Nie martwiłbym się pogrzebem, panno Bellringer. Takie sprawy zawsze można opóźnić, jeśli zachodzi taka potrzeba.

Odwróciła się w drzwiach.

- Widzi pan, ja znałam Emily. - Zacisnęła palce na kościanych uchwytach torby. - Wszystko to jest zupełnie niezgodne z jej charakterem. Niech mi pan wierzy, inspektorze, coś tutaj jest nie tak.

Kiedy wyszła, Barnaby wziął dwie tabletki i popił je wodą. Oparł się na krześle i czekał, aż zaczną działać. Wydawało mu się, że trwa to coraz dłużej. Być może powinien zacząć zażywać trzy. Poluźnił pasek i wrócił do sprawy podejrzanego o molestowanie dziecka. Ze zdjęcia uśmiechała się do niego okrągła niczym słońce twarz niskiego mężczyzny, który w przeszłości był trzykrotnie skazywany, a i tak dostał pracę dozorcy w szkole. Westchnął, odłożył akta i zaczął się zastanawiać nad Emily Simpson.

Trzydzieści lat przyglądania się i słuchania wyrobiło w nim przekonanie, że nikt nie zachowuje się niezgodnie ze swym charakterem. To, co na ogół uznawano za charakter (zbiór - bądź brak - określonych zasobów społecznych, edukacyjnych i materialnych), to zaledwie czubek góry lodowej. Prawdziwy charakter ujawniał się wtedy, gdy wszystkie te zasoby znikały. Nadinspektor był przekonany, że każdy jest wtedy zdolny do wszystkiego. Co dziwne, wcale go to nie przygnębiało. Uważał nawet, że taki punkt widzenia nie jest wcale pesymistyczny, ale że można go uznać za jedyny rozsądny do przyjęcia przez policjanta.

Niemniej podczas ostatniego dnia swego życia panna Simpson kilka razy zrobiła coś, o co nie podejrzewałby ją nikt, kto znał ją prawie od dzieciństwa. I to było dziwne. Dziwne i interesujące. Nadinspektor detektyw Barnaby zanotował numer telefoniczny Samarytan i podniósł słuchawkę. Najpierw jednak trzeba było uporać się z drobną kwestią potraktowania panny Bellringer.

Nacisnął guzik.

- Poprosić sierżanta Troya - powiedział.


Rozdział drugi



Samarytanie nie pomogli. Barnaby zresztą wcale się po nich tego nie spodziewał. Byli jak zwykle małomówni. Z tego powodu jakiś czas po rozmowie telefonicznej, o siódmej, pojawił się w ich małym domu z tarasem za Wollworthem, z wyrazem smutku na twarzy.

Za biurkiem z dwoma telefonami siedział starszy mężczyzna. Przy uchu trzymał słuchawkę jednego z nich. Przykrył dłonią mikrofon... i wyszeptał do Barnaby’ego

- Proszę usiąść.

Potem słuchał dalej, od czasu do czasu kiwając z powagą głową. W końcu odłożył słuchawkę... i zapytał

- To pan dzwonił, żeby się zobaczyć z Terry?

Barnaby, myśląc, że starszy mężczyzna może mieć na imię Terry, pokiwał głową.

- Tak. Rozmawialiśmy w piątek.

- Pan...? - przewracał wstecz kartki rejestru.

- Wolałbym nie zdradzać mojego nazwiska - powiedział szczerze Barnaby.

Zadzwonił telefon i w tej samej niemal chwili z pokoju obok wyszła kobieta w średnim wieku i młoda dziewczyna. Podały sobie dłonie. Barnaby odwrócił się do kobiety, która wymamrotała „dobry wieczór”, po czym wyszła. Dziewczyna stanęła wyczekująco. Mężczyzna za biurkiem uśmiechnął się i skinął ręką, zachęcając ich do rozmowy.

Była szczupła i ładna, z długimi, jasnymi, luźno opadającymi włosami. Miała na sobie ładną sukienkę w kratkę i naszyjnik z małych srebrnych koralików. Barnaby porównał ją w myślach ze swoją córką, która podczas ostatniej wizyty w domu była ubrana w obszarpane dżinsy i starą skórzaną kamizelkę, a włosy miała uczesane w przyozdobiony cekinami grzebień.

- Możemy porozmawiać tutaj - dziewczyna zaprowadziła go do pokoju. W środku zobaczył wygodny fotel, ławę pod ścianą i sosnowy stół, na którym stał wazon z margerytkami. Barnaby wybrał ławę.

- Napije się pan kawy?

- Nie, dziękuję. - Wszedł do budynku bez żadnego planu działania, gotowy grać odpowiednio do sytuacji. Terry mógł okazać się starym wyjadaczem, tak jak on. Błogosławiąc swoje szczęście, uśmiechnął się smutno do dziewczyny i pokazał jej swoją policyjną legitymację.

- Och, ale my... ja nie mogę... czego pan chce?

- Jak rozumiem, to pani rozmawiała z Emily Simpson w piątek wieczorem?

- Przykro mi. - Tym razem była bardziej stanowcza. - Nigdy nie rozmawiamy o naszych klientach. Nasza praca jest całkowicie poufna.

- Doceniam to, oczywiście - odpowiedział Barnaby - ale w wypadku śmierci...

- Śmierci! To straszne... Nie miałam pojęcia, że chciała popełnić samobójstwo. Jestem tutaj wolontariuszką zaledwie od kilku tygodni... Rozumie pan, ciągle jeszcze się uczę... - z jej ust wydobywał się potok słów. - Gdybym tylko wiedziała... Ale pozostali dwaj pracownicy rozmawiali na innych liniach, a mnie się wydawało, że dam sobie z tym radę... Mam na myśli pannę Simpson.

- Chwileczkę. - Wyglądała teraz młodziej, na krawędzi łez. - O ile mi wiadomo, samobójstwo nie wchodzi w grę. Pojawiły się jednak pewne podejrzane okoliczności.

- Tak? Jakie okoliczności?

- I dlatego proszę, żeby zechciała mi pani powiedzieć, co pani pamięta z tej rozmowy.

- Przykro mi, nie mogę tego zrobić. Musiałabym zapytać...

- Rozmawiałem już z pani szefem, panem Wainwrightem, i zapewniam panią, że w tej sytuacji można ominąć zasady.

- No cóż... Nie wiem...

- Chyba nie chce pani utrudniać śledztwa policji? - Do jego uśmiechu wkradł się cień surowości.

- Oczywiście, że nie. - Spojrzała na półotwarte drzwi. Barnaby siedział cierpliwie, spodziewając się, że za chwilę dziewczyna przypomni sobie gest, którym przedstawił ich sobie siedzący za biurkiem Samarytanin. Jej twarz wypogodziła się.

- Pamiętam telefon panny Simpson - powiedziała - bo tamtego popołudnia mieliśmy trzy rozmowy... Ale nie słowo w słowo.

- Nie szkodzi. Proszę mówić to, co pani pamięta. Bez pośpiechu.

- Cóż, powiedziała coś w rodzaju: „Muszę z kimś porozmawiać. Nie wiem, co zrobić”. Oczywiście strasznie dużo ludzi zaczyna tak samo... Zapytałam ją, czy chciałaby się przedstawić, bo to nie jest konieczne i większość klientów woli tego nie robić. Ale ona się przedstawiła. Wie pan, zachęciłam ją do rozmowy... i czekałam. Większość naszej pracy polega na tym, by być tutaj i czekać - dodała z poruszające wysokim mniemaniem o sobie.

- Rozumiem.

- Potem powiedziała: „Widziałam coś. Czuję, że muszę z kimś o tym porozmawiać”.

Barnaby skupił się jeszcze bardziej.

- Czy powiedziała, co to było?

Terry Bazely pokręciła przecząco głową,

- Powiedziała tylko, że to niewiarygodne.

Barnaby stwierdził, że to bez znaczenia. Samotnym starszym osobom obu płci najmniejsza intryga wydaje się niewiarygodna, sądząc po listach drukowanych w lokalnej prasie, które niemal zawsze zaczynają się od słów: „Z absolutnym zdumieniem zobaczyłam/usłyszałem/zobaczyłam/stwierdziłem, że...”.

- Ale wtedy ktoś przyszedł.

- Co? - Barnaby pochylił się do przodu.

- Powiedziała, że musi kończyć, bo ktoś zapukał do drzwi. Zapewniłam ją, że ktoś będzie na miejscu przez całą noc i że może zadzwonić, jeśli będzie miała taką ochotę, ale nie zadzwoniła.

- Skąd pani wie?

- Sprawdziłam w książce, kiedy przyjechałam.

- Odłożyła słuchawkę, zanim otworzyła drzwi?

- Tak.

- Powiedziała, o które drzwi chodzi?

- Nie.

- Czy słyszała pani szczekanie?

- Nie.

- To wszystko, co pani pamięta?

Wyglądała na zdenerwowaną, marszczyła brwi w obawie, że go zawiodła.

- Obawiam się, że tak... - Po dłuższej przerwie dodała - Przykro mi.

Barnaby wstał.

- No cóż, dziękuje panno...

- Bazely. Ale wszyscy mówią tutaj do mnie Terry. Zwracamy się do siebie po imieniu.

- Dziękuję. Była pani niezwykle pomocna.

Otworzyła mu drzwi.

- Było coś jeszcze... Jestem pewna, że było.

Inspektor wiedział, że mówiła prawdę. Nie wyglądała na osobę, która wymyśliłaby coś na poczekaniu tylko po to, by zrobić komuś przyjemność.

- Prawdopodobnie wpadnie to pani do głowy, kiedy będzie pani pracować albo zmywać naczynia. W takim wypadku proszę do mnie zadzwonić. Posterunek w Causton.

- Nawet jeśli będzie się to wydawać nieistotne?

- Zwłaszcza wtedy, gdy będzie się to wydawać nieistotne. Rozumie pani - przymknął drzwi - że nasza rozmowa jest całkowicie poufna. Proszę nie omawiać jej nawet z pani współpracownikami.

- Och - zwątpienie pojawiło się ponownie. Wyglądała na jeszcze bardziej zmartwioną niż zwykle. - Ale powinnam odnotować pańską wizytę w książce.

- Proszę mnie po prostu zapisać jako bezimiennego klienta - rzekł z uśmiechem Barnaby, otwierając drzwi - który nie może sobie poradzić ze śmiercią kogoś w rodzinie.

Dochodziła dziewiąta. Detektyw nadinspektor Barnaby siedział przy stole, na którym czekał na niego talerz łykowatych, czarnych i błyszczących niczym lukrecja pasków, otoczonych żółtawozieloną papką.

- Wątróbka i puree trochę się nie udały, kochanie - powiedziała pani Barnaby, sugerując tym samym, że kiedyś bywało inaczej.

Tom Barnaby kochał swoją żonę. Joyce była miła i cierpliwa. Umiała słuchać. Po powrocie do domu opowiadał jej o tym, co się zdarzyło w pracy, całkowicie przekonany o jej dyskrecji. Ona zaś była równie zainteresowana i pochłonięta jego słowami na początku, jak i pod koniec jego półgodzinnej opowieści. W wieku czterdziestu sześciu lat nadal była ładna i lubiła - jak sama mawiała - „małe przytulanki”. Wychowała ich córkę z pełną miłości konsekwencją, ze względu na jego pracę zupełnie sama podejmując się bez słowa skargi zadań, które na ogół spoczywają na obojgu rodzicach. Dom był posprzątany i wygodny. W ogrodzie wykonywała większość nudnych prac, zostawiając mu to, co bardziej interesujące i kreatywne. Potrafiła dobrze grać na scenie, śpiewała jak wzbijający się ku niebu skowronek i z zapałem udzielała się w amatorskim teatrze. Jej jedyną wadą było to, że nie umiała gotować.

Nie, pomyślał Barnaby, kiedy wyjątkowo oporny kawałek wątróbki, sprężynując w jego ustach, uderzył go w podniebienie. Tu nie chodziło jedynie o brak umiejętności gotowania. Między nią a jakimkolwiek świeżym, mrożonym czy konserwowanym kawałkiem żywności trwała wojna. Gotowanie było jej wrogiem. Kiedyś przypatrywał się, jak przyrządzała tartę. Nie odmierzała składników, nie łączyła ich ze sobą, lecz stawała z nimi do walki, tak jakby z góry wiedziała, że jedynie waleczne nastawienie może podporządkować je jej woli. Żelaznym uściskiem dłoni miażdżyła kulę ciasta.

Kiedy Cully miała mniej więcej trzynaście lat, namówiła matkę, by poszła na kurs gotowania. Tego wieczoru, gdy odbywała się pierwsza lekcja, stali razem przy furtce trzymając się za ręce i nie wierząc własnemu szczęściu. Pani Barnaby wyszła z domu z koszem pełnym smakowitych składników przykrytych śnieżnobiałą serwetką, zupełnie jak jakaś dziewczynka z bajki. Po trzech godzinach wróciła do domu z małym, cienkim i twardym jak kamień plackiem, gęsto usianym porzeczkami. Poszła jeszcze kilka razy na lekcje, a potem się poddała - jak to mówiła, przez wzgląd na nauczycielkę. Biedna kobieta, która nigdy wcześniej nie doświadczyła porażki na tak wielką skalę, była na skraju depresji.

Nadinspektor Barnaby przearanżował na talerzu swoją papkę i paski wątróbki i zakończył opowieść o pannach Bellringer i Simpson.

- To naprawdę intrygująca historia, kochanie. - Pani Barnaby opuściła trzymaną w rękach robótkę, wspaniałą puchatą kulę połyskliwej, kremowej włóczki. - Zastanawiam się, co takiego mogła zobaczyć?

Jej mąż wzruszył ramionami. Nie poczuła się dotknięta zdawkowością tego gestu.

- Przypuszczam, że następnym twoim krokiem będzie rozmowa z lekarzem?

- To prawda. - Barnaby odłożył ozdobny nóż i widelec. Tyle samo można było oczekiwać od zwyczajnych sztućców z nierdzewnej stali. - Prawdopodobnie uda mi się to dopiero po południu, więc znowu mogę późno wrócić. Nie czekaj na mnie z obiadem. Zjem na mieście.


- Teraz może pan wejść.

Zgodnie z sugestią doktora Lessitera Barnaby pojawił się o jedenastej rano. Wszedł do gabinetu i zobaczył za biurkiem zapracowanego jak mrówka lekarza. Podczas całej wizyty jego palce były w ciągłym ruchu: bawiły się długopisem, wyrównywały stos medycznej literatury, podwijały rękawy bądź po prostu bębniły po podkładce na blacie. Rzucił okiem na legitymację policyjną inspektora.

- Tak... cóż... Barnaby - podał ją z powrotem. - Nie mam dla pana zbyt wiele czasu.

Nadinspektor wyjaśnił powód swojej wizyty.

- Nie widzę tutaj żadnego problemu. Starsza kobieta, niefortunny upadek, serce nie wytrzymało. To się często zdarza.

- Zakładam, że odwiedził pan pannę Simpson w ostatnich dwóch tygodniach przed jej śmiercią?

- Naturalnie. Nie złapie mnie pan, inspektorze. O morderstwie poinformowałbym inaczej. Znam się na prawie nie gorzej od pana.

Zostawiając bez komentarza tę mało prawdopodobną możliwość, Barnaby zapytał:

- Z jakiego powodu?

- Niewielkie zapalenie oskrzeli. Nic poważnego.

- Z pewnością zapalenie oskrzeli nie było przyczyną jej śmierci?

- Co pan sugeruje?

- Nic nie sugeruję, doktorze Lessiter. Po prostu zadaję panu pytanie.

- Przyczyną śmierci, która nastąpiła na kilka godzin przed odnalezieniem ciała, była niewydolność serca. Tak jak już powiedziałem. Miała dużego siniaka. To musiał być niezły upadek. Tego rodzaju wstrząs może doprowadzić do śmierci.

- Rozumiem, że jest to naturalny wniosek...

- Diagnoza.

- ...i że nie szukał pan niczego, co byłoby z nim sprzeczne. To zupełnie normalne w takich okolicznościach. Gdyby jednak zechciał pan wrócić pamięcią do tamtej chwili, to czy zauważył pan coś, co być może... - szukał najbardziej taktownego sformułowania - nie pasowało do sytuacji?

- Nic.

Pojawiło się jednak krótkie wahanie. I ton głosu, który nie współbrzmiał z tym zdecydowanym zaprzeczeniem. Barnaby czekał. Doktor Lessiter nadął policzki. Jego głowa była okrągła jak rzepa, a twarz miała kolor szarej renety. Nos też był czerwonawy, a od tęczówek rozbiegały się promieniście karmazynowe żyłki. Nadinspektorowi wydawało się, że pod zwykłym zapachem mydła, środków antyseptycznych i mocnych miętówek czuje whisky. Ręce doktora Lessitera na chwilę spoczęły na jego pękatym brzuchu. W końcu odezwał się tonem świadczącym, że uznał Barnaby’ego za godnego zaufania.

- No cóż... było coś... naprawdę niewarte, by o tym wspominać. Panował tam taki dziwny zapach.

- Jaki zapach?

- Coś jakby... podobnego do myszy.

- To nic dziwnego w starym domu. Zwłaszcza jeśli nie miała kota,

- Nie powiedziałem, że to był zapach myszy, tylko że coś podobnego do niego. To najlepsze porównanie, jakie przyszło mi do głowy. - Doktor Lessiter uniósł się, nieco chwiejnie, zza biurka. - Teraz muszę pana przeprosić. Czeka mnie dziś sporo zajęć.

Nacisnął guzik i po chwili Barnaby był na zewnątrz.

Gabinet znajdował się za wspaniałą wiktoriańską willą. Długim, żwirowym podjazdem doszedł do wąskiej ścieżki, przy której rósł głóg i trybula leśna. Był piękny, słoneczny dzień. Idąc, urwał trochę głogu i zaczął go żuć. W dzieciństwie nazywali go „chlebem z serem”. Pamiętał, jak wgryzał się w słodkie, zielone pączki. Teraz już tak nie smakuje. Może trzeba jeszcze trochę poczekać.

Badger’s Drift miało kształt litery T. Jej daszek tworzyła ulica nazwana po prostu Street. Mieściły się na niej zbudowane z pustaków domy komunalne, kilka prywatnych, pub Black Boy, budka telefoniczna oraz wielki i piękny georgiański dom w kolorze bladej moreli. Z jednej strony był niemal całkowicie przysłonięty przez magnolię. Z tyłu domu stało kilka zabudowań gospodarczych i dwa olbrzymie silosy. Poczta, mały, dwupiętrowy i dobrze schowany budynek nazywany Izercummin, pełniła też funkcję sklepu.

Barnaby skręcił w główną drogę. Church Lane nie była tak długa jak Street, szybko przechodziła w otwarte pola: kilometry pszenicy i jęczmienia dzielił prostokąt jaskrawożółtego rzepaku. Trzynastowieczny kościół wzniesiono z krzemienia, a wejście dobudowano z dwudziestowiecznej cegły i blachy falistej.

Z każdym krokiem Barnaby coraz wyraźniej czuł, że jest obserwowany. Obca osoba w małej społeczności zawsze stanowi obiekt żywego zainteresowania. W kilku mijanych domach widział gwałtowny ruch firanek. Choć na drodze za nim nikogo nie było, czuł na karku czyjś wzrok. Odwrócił się. Pusto. Nagle spostrzegł tęczowe światełka tańczące w pobliżu swoich stóp. Spojrzał w górę. W oknie na strychu zamożnej willi niedaleko Black Boya błysnęło światło. Jakaś twarz szybko się schowała.

Panna Bellringer mieszkała w małym domu na końcu ulicy. Barnaby wszedł na żwirową dróżkę porośniętą bujną roślinnością. Rododendrony, wawrzyny, dziurawce i róże rozrastały się we wszystkich kierunkach. Na drzwiach wejściowych widniała kołatka w formie żelaznej głowy byka i kartka w przezroczystej, plastikowej kopercie, ze słowami GŁOŚNO PUKAĆ. Barnaby głośno zapukał.

W tej samej chwili usłyszał krzyk:

- Przestań!

Potem nastąpił głośny huk, tak jakby przewrócił się jakiś mebel, odgłos szurania, aż wreszcie panna Bellringer otworzyła drzwi.

- Przepraszam, to Wellington. Proszę wejść.

Poprowadziła go do zagraconego pokoju gościnnego i zaczęła podnosić z podłogi porozsypywane książki. Nadinspektor przykucnął, aby jej pomóc. Wszystkie książki były bardzo ciężkie.

- One się wspinają, rozumie pan. Nie wiem, kto wymyślił, że koty są zwinne. Z pewnością nigdy nie miał kota. Mój zawsze wszystko potrąca.

Barnaby zauważył na fortepianie Wellingtona, masywnego srebrnoszarego kota, z czterema białymi skarpetkami. Imię zdawało się do niego doskonale pasować. Jego pyszczek przypominał stary, zdeptany, znoszony i pomarszczony but. Przyglądał się, jak układają książki. Patrzył na nich tajemniczo i ironicznie. Kot, który czekał na najlepszą chwilę, żeby zacząć działać.

- Proszę - panna Bellringer machnęła ręką, o centymetry mijając grupkę fotografii - niech pan usiądzie.

Barnaby podniósł z fotela stos nut, malowaną ceramiczną kaczkę i puszkę cukierków, po czym usiadł.

- A więc, panie inspektorze - usiadła naprzeciw na wiktoriańskiej podwójnej kanapce z założonymi nogami (miała na sobie brązowe pumpy) - co pan odkrył?

- A więc - powtórzył niczym echo Barnaby - coś z pewnością trapiło pani przyjaciółkę.

- Wiedziałam! - uderzyła dłońmi o uda, wzbijając obłoczek kurzu. - A nie mówiłam?

- Niestety, wydaje się, że odkrycie, co to było, jest niewykonalne.

- Niech pan powie, co się stało.

Opisując swoje spotkanie z Terry Bazely, Barnaby rozglądał się po pokoju. Był spory i zapchany po sufit książkami, ozdobami, suchymi kwiatami i roślinami w doniczkach. Na trzech półkach stały klasyczne powieści detektywistyczne Penguina, w charakterystycznych zielono-białych okładkach. Kominek zdobiła prymitywna, kamienna głowa. Zauważył wspaniały sprzęt hi-fi firmy Quad and Linn i ozdobiony pajęczynami obraz Bena Nicholsona, wiszący blisko drzwi tarasowych.

- To co robimy? - Spojrzała na niego bystro i z wyczekiwaniem, siedząc na krawędzi kanapy, gotowa na wszystko.

Barnaby odkrył, że ma jej za złe tę wiarę w niego. Wydawało się, że uważa go za jakiegoś magika. Tymczasem jego odczucia związane ze sprawą (jeśli w ogóle okaże się, że jest jakaś sprawa) były mgliste i niesprecyzowane, Nie miał w zanadrzu żadnego królika, którego mógłby wyciągnąć z cylindra. Nie był nawet pewien, czy ma cylinder.

- Nie może pani nic zrobić, panno Bellringer. Poproszę lekarza policyjnego, żeby obejrzał ciało. Będę potrzebował do tego pani zgody...

- Oczywiście, oczywiście.

- Jeśli stwierdzi, że nie ma potrzeby dalszych działań, prawdopodobnie zakończymy sprawę. - Spodziewał się, że ta wiadomość ją zmartwi, ale gwałtownie i z aprobatą pokiwała głową.

- Doskonale. Zakład pogrzebowy Browna. Kerridge Street Napiszę krótki liścik.

Zrobiła to szybko, piórem z szeroką stalówką, na grubym, gładkim kremowym papierze. Podała mu kopertę, mówiąc:

- Nie będę pana zatrzymywać. Poinformuje mnie pan o efektach? I jeszcze jedno - świetna robota, detektywie nadinspektorze Barnaby.

Barnaby zakrył ręką usta i kaszlnął. Kierując się do drzwi, panna Bellringer wzięła do ręki jedną z fotografii w ozdobnej ramce.

- To Emily. Miała wtedy osiemnaście lat. Właśnie zaczęłyśmy uczyć.

Barnaby spojrzał na zdjęcie w kolorze sepii. Było zrobione w atelier. Lucy stała obok żardyniery zwieńczonej palmą w donicy, Emily siedziała na taborecie. Patrzyła prosto w obiektyw. Gładkie, jasne włosy upięte w kok, szeroko rozstawione oczy i usta wyrażające zdecydowanie. Spódnica do łydki i biała bluzka wyglądały bardzo elegancko. Lucy uśmiechała się szeroko. Jej kok był przekrzywiony, a rąbek spódnicy lekko uniesiony. Ręka w opiekuńczym geście spoczywała na ramieniu przyjaciółki.

- Czego pani uczyła? - Barnaby zwrócił jej fotografię.

- Moją specjalnością była muzyka, a Emily - angielski. Ale, oczywiście, uczyłyśmy prawie wszystkiego. Tak to było w tamtych czasach. - Odprowadziła go do drzwi. - Szkoły już nie ma. Przerobili ją na mieszkania. Pełno tam tych okropnych ludzi z Londynu.

- A tak nawiasem mówiąc - Barnaby odwrócił się w drzwiach - czy pani przyjaciółkę kiedykolwiek niepokoiły myszy?

- Wielkie nieba, nie. Jej dom był czysty jak łza. Emily nie cierpiała myszy. Wszędzie miała rozstawione trutki. Do widzenia, inspektorze.


Rozdział trzeci



- Doktora Bullarda pewnie nie ma?

- Akurat jest - odpowiedział sierżant w dyżurce. - Dziś rano składał zeznania, a potem poszedł do sądu.

Zza szyby policjantka Brierly zawołała:

- Widziałam, jak szedł przez podwórze na lunch!

Stołówka znajdowała się na końcu dużego dziedzińca. Wszyscy w komisariacie bezustannie narzekali na serwowane w niej jedzenie, które umęczonemu podniebieniu nadinspektora wydawało się niezwykle wyrafinowane. Powinni spróbować zjeść coś u Barnabych, pomyślał, nakładając sobie placek pasterski, ociekające tłuszczem frytki i siny, rozgotowany groszek. To szybko zamknęłoby im usta. Dołożył jeszcze kawałek mielonego i rozejrzał się. Zauważył doktora siedzącego samotnie przy stole pod oknem.

- Witaj Tom - powiedział doktor Bullard. - Co cię zmusiło do tak desperackiego kroku?

- A ciebie? - zapytał Barnaby, wpychając się między stół a krzesło i siadając.

- Kurs ikebany mojej żony.

- Aha. Właściwie chciałem z tobą o czymś porozmawiać.

- Śmiało - odpowiedział doktor, odsuwając na bok szczątki łupacza i zastanawiając się nad puddingiem waniliowym „Z zamku”.

- Starsza kobieta upadła, listonosz znalazł ją martwą następnego dnia rano. Nic w tym nadzwyczajnego, niestety. Jednak poprzedniego popołudnia widziała coś, prawdopodobnie w lesie niedaleko swojego domu, co mocno ją zdenerwowało. Tak mocno, że zadzwoniła do Samarytan, żeby o tym porozmawiać. Zanim jednak zdołała cokolwiek powiedzieć, ktoś stanął pod jej drzwiami. To wszystko, co wiemy.

- No i...? - Doktor Bullard wzruszył ramionami. - To tylko trochę bardziej niezwykłe.

- Chciałbym, żebyś się jej przyjrzał.

- Kto się podpisał pod świadectwem zgonu?

- Lessiter. Z Badger’s Drift.

- Ha! - George Bullard wydął policzki i zetknął dłonie opuszkami palców. - No cóż, nie pierwszy raz zabieram się za sprawdzanie jego roboty.

- Co o nim sądzisz?

- Przestań, Tom, przecież wiesz.

- Przepraszam.

- Chryste, nie na darmo nazywają ten pudding „Z zamku”. Zupełnie nie do zdobycia. - Usiłując wbić w niego widelec, dodał - Powiem ci, co się o nim mówi. Ma dużo prywatnych pacjentów i żyje wystawnie. Absolutnie oszałamiająca żona, zupełnie nieoszałamiająca córka, która jest mniej więcej w wieku mojej Karen. Niecałe dziewiętnaście lat

- Czy możesz obejrzeć ciało po południu?

- Hm. O trzeciej mam wizytę w szpitalu, więc musielibyśmy iść już teraz.

W Causton były tylko dwa zakłady pogrzebowe. Uważano, że Brown jest bardziej elitarny. Drugim był Co-op. Witryna Browna była wyłożona marszczoną satyną, a pośrodku stała błyszcząca urna z czarnego bazaltu z kilkoma liliami. Na urnie wygrawerowano napis: „Aż nadejdzie świt, rozpraszając cienie”. Przy budynku, błyszcząc w słońcu, stał nowy, srebrny porsche 924.

- Piękny. - Doktor Bullard spojrzał na niego z uznaniem. - Osiąga sześćdziesiąt mil w dziewięć sekund.

Barnaby wyobraził sobie siebie wciśniętego w niskie siedzenie. Tapicerka w czarno-czerwoną kratkę wydała mu się okropnie nieatrakcyjna. Uświadomił sobie, że zarówno pod względem filozoficznym, jak i materialnym zawsze będzie średniakiem, którego miejsce jest w rodzinnym pokoju gościnnym.

- Nie miałem pojęcia, że w tym zawodzie tak dużo zarabiają - powiedział, otwierając przeszklone drzwi.

- Nie narzekają też na nadmiar wolnego czasu - odpowiedział dobrodusznie doktor. - Po ludziach można z całą pewnością oczekiwać tylko jednego: że zejdą z tego świata.

Dzwonek zabrzmiał z właściwą i odpowiednią powagą. Zaniepokoił tylko jedną osobę: młodego człowieka o bezbarwnym wyglądzie, który wypłynął zza ciężkich aksamitnych kotar w głębi pokoju. Był ubrany w czarny garnitur, miał bladą cerę, proste, jasne włosy, blade ręce i przezroczyste, zimne i niezbyt inteligentne oczy, przypominające dwie krople kwasu. Gotów do udzielenia ostatniego namaszczenia, przyjrzał się im ponownie i zmienił wyraz twarzy.

- Doktor Bullard, czyż nie?

- Tak, A pan się nazywa... proszę nie podpowiadać... pan Rainbird?

- Trafił pan w dziesiątkę - młody człowiek był rozpromieniony. Jego oczy się nie zmieniły. Wydawało się, że promieniał przez skórę. - Dennis złowrogi - dodał, zupełnie poważnie. Spojrzał pytająco na towarzysza doktora.

- To detektyw nadinspektor Barnaby. Wydział Śledczy w Causton.

- Ach... - Dennis Rainbird obrzucił nadinspektora śliskim spojrzeniem. - Nie znajdzie pan tutaj żadnych nieprawidłowości. Jesteśmy czyści jak złoto.

Barnaby podał mu list od panny Bellringer.

- Jeśli byłby pan tak uprzejmy, chcielibyśmy zobaczyć ciało Emily Simpson. - Mówiąc, obserwował twarz Raintairda. Pojawił się na niej natychmiast stłumiony wyraz głębokiego zaciekawienia pomieszanego z podekscytowaniem.

- Natychmiast! - wykrzyknął Rainbird, spoglądając na notatkę, a potem znikając za kotarami. - Jesteśmy zawsze gotowi pomagać policji. - Mówił tak, jakby zdarzało się to codziennie.

Stanęli nad trumną. Barnaby spojrzał na zmizerniałe ciało pod białym przykryciem. Emily Simpson była schludna i wysuszona, tak jakby wszystkie soki życiowe uciekły z niej całe lata temu. Wydawało się niewiarygodne, by mogła kiedyś być tą gładko uczesaną w kok młodą dziewczyną o bystrym spojrzeniu.

- Mamy tu setki wieńców. Zawsze była bardzo lubiana - stwierdził pan Rainbird. - Uczyła moją mamę. I wszystkie moje ciotki.

- Tak. Cóż, dziękujemy panu. - Barnaby poczuł na sobie obruszone i lekko agresywne spojrzenie, które ze spokojem odwzajemnił. Rainbird wzruszył ramionami i rozpłynął się w powietrzu.

Doktor Bullard pochylił się nad panną Simpson. Podnosił pozbawione pierścionków ręce, dotykał skóry pod stopami, odsunął przykrycie i naciskał jej klatkę piersiową. Stężenie pośmiertne już dawno minęło, więc łatwo się uginała pod jego kciukami. Zmarszczył brwi i w dalszym ciągu badał,

- Coś nie tak?

- Płuca są mocno obrzęknięte.

- Leczył ją na zapalenie oskrzeli.

- Hm. - Kciukami uniósł jej powieki. - Kiedy umarła?

- Trzy dni temu.

- Nie wiesz, co jej zapisał?

- Nie. Dlaczego?

- Popatrz na to.

Barnaby popatrzył na martwe, żółte gałki oczne. Źrenice były wielkości główki od szpilki. - A niech to! Co myślisz?

- Myślę, że powinieneś zamienić słówko z koronerem.

- Poprosić o sekcję zwłok?

- Tak. - Wymienili spojrzenia. - Nie wyglądasz na zaskoczonego.

Barnaby zdał sobie sprawę, że rzeczywiście nie jest zaskoczony. Być może ufność, jaką pokładała w nim panna Bellringer, była uzasadniona.

- Powiem mu, czego się do tej pory dowiedzieliśmy. - powiedział. - Jak sądzisz, kto to będzie?

- Sądzę, że Eynton. Nasz człowiek wyjechał na miesiąc na Kretę.

- Niektórym to dobrze.

- Zadzwoń do mnie, kiedy dostaniesz raport, dobrze? Ciekaw jestem, co znajdą.


Raport przyszedł w czwartek rano. Barnaby zadzwonił do doktora Bullarda, który pojawił się jeszcze przed dwunastą. Przeczytał go. Barnaby z pewnym rozbawieniem śledził wyraz jego twarzy. Był to, jak mawiają niektórzy, niezły widok. Bullard odłożył raport.

- Cykuta?

- Cykuta.

Doktor pokręcił głową.

- Tak. To z pewnością nieczęsto się zdarza.

- To już dawno wyszło z mody, George. Medyceusze. Szekspir. Ten Grek, jak mu tam...

- Sokrates.

- No właśnie. Chodzi mi o to, że dzisiaj zazwyczaj używa się valium albo mogadon, popijając szklanką wódki.

- Albo czegoś z własnego ogródka.

- Otóż to. Jeśli ktoś stosuje koniinę, to musi istnieć jakiś łatwiejszy sposób jej pozyskiwania niż destylowanie.

- No nie wiem - sprzeciwił się doktor. - Jest niedostępna w aptece. Nie można tak po prostu wejść do Boofsa i kupić jednego opakowania.

- Jak to działa?

- Stopniowy paraliż. Platon w poruszający sposób opisuje śmierć Sokratesa. Stopy, nogi, wszystko stopniowo staje się zimne. Dobrze to zniósł. Prawdziwy stoik.

- Ktokolwiek jej to podał - jeśli ktoś jej to dał - musiał siedzieć tam i przyglądać się jej śmierci.

- Mniej więcej. Biedna staruszka. Nic miłego.

- Tak jak każde morderstwo.

Doktor Bullard jeszcze raz przejrzał raport

- Wynika z tego, że od pewnego czasu nic nie jadła. To przyspieszyło proces. W żołądku nie było niczego, co by zakłóciło destylację.

- Tak. Tuż przed twoim przyjściem dzwoniłem na patologię. Powiedzieli, że cykuta rozpuszcza się w alkoholu, eterze lub chloroformie.

- Nie w wodzie?

- Nie.

- To oznacza, że w celu upozorowania naturalnej śmierci, musiała to wypić z alkoholem?

- Na to wygląda - zgodził się Barnaby. - Pozostałe możliwości wiązałyby się ze zbyt dużym ryzykiem. Nawet osiemdziesięcioletnia kobieta mogłaby się mocować, gdyby ktoś jej przykładał do twarzy okład z chloroformem. Sprzęty byłyby porozrzucane, ozdoby porozbijane. Pies by szalał.

- To by tłumaczyło obrzęk płuc. - Doktor postukał w papier. - Zbyt duży nawet jak na zapalenie oskrzeli. Oczywiście nie powinniśmy zanadto naskakiwać na Lessitera. To raczej mało prawdopodobne, by lekarz szukał objawów zatrucia koniiną u ofiary, którą spotkała zwykła - choćby nawet nieoczekiwana - śmierć. Ale i tak - uśmiechnął się - chciałbym widzieć, jak będziesz mu o tym mówił.


Rozdział czwarty



- Nie musicie tak pędzić, jakbyście brali udział w castingu do The Sweeney, sierżancie.

- Przepraszam, panie nadinspektorze - Troy zwolnił z niezadowoleniem. Po jakie licho być w policji i znosić wypełnianie wszystkich tych męczących formularzy, pisanie na maszynie, wysłuchiwanie głupich ludzi zadających głupie pytania, jeśli nawet nie można od czasu do czasu wcisnąć gazu do dechy, wystawić koguta na dach i popędzić jak strzała. Poza tym ciągle jeszcze cierpiał z powodu słów krytyki (zupełnie, jego zdaniem, niezasłużonych), które usłyszał kilka dni temu. Znał zasady na równi z innymi, lecz tak naprawdę, ilu policjantów wszczyna śledztwo w sprawie każdej napotkanej błahostki? Takie już jego szczęście, że to stare babsko go w to wplątało. A teraz proszę, jeżdżą w kółko tylko dlatego, że jakieś inne stare babsko wykitowało. Jedynym pocieszeniem było dla niego to, że detektyw nadinspektor przeklęty Barnaby wyjdzie na jeszcze większego głupka niż do tej pory. Troy, szczęśliwie nieświadomy treści raportu z sekcji zwłok, skręcił w Church Lane i zaparkował pod trzynastką.

Barnaby zastał pannę Bellringer siekającą rybę w swojej zagraconej kuchni. Wellington siedział na lodówce obserwując ruchy noża z wyraźną satysfakcją malującą się na jego przypominającej worek treningowy mordce.

- Nie ruszy niczego z puszki - stwierdziła panna Bellringer. A później dodała - Rozumiem, że odbyła się sekcja zwłok.

Barnaby’emu nie udało się ukryć zaskoczenia. Wychował się w miasteczku niewiele większym od Badger’s Drift i wiedział, jak skuteczna może być poczta pantoflowa, niemniej jednak szybkość, z jaką rozeszła się ta informacja, zrobiła na nim wrażenie. W pierwszej kolejności pomyślał o zakładzie pogrzebowym.

- Zgadza się. Jutro odbędzie się dochodzenie w sprawie przyczyn zgonu. Będzie pani gotowa do zidentyfikowania zwłok panny Simpson?

- Ale po co? - zbladła i odłożyła nóż.

- To konieczne po sekcji zwłok.

- A., czy nie mógłby tego zrobić pan?

- Obawiam się, że nie. Widzi pani, nie znałem jej. - Urwał. - Mógłbym poprosić pana Rainbirda.

- Niech pan tego nie robi. Wstrętny robal. - Jeszcze dłuższa przerwa. - No dobrze, jeśli ktoś musi to zrobić, to wolę, żebym to była ja.

Wellington wydal z siebie ponaglające ciche „mrrrr”, więc znów zaczęła siekać.

- Później koroner wyda akt zgonu i pani przyjaciółka będzie mogła być pochowana.

- Dzięki Bogu. Biedna Emily. - Z hałasem postawiła talerz na podłodze, po czym otwarła kartonik ze śmietanką. Nalała trochę do kamiennej miseczki i postawiła ją obok talerza.

- Tętnice tego kota muszą być naprawdę porządnie zarośnięte tłuszczem. Zarośnięty od środka i na zewnątrz, Ha! - Podrapała Wellingtona pieszczotliwie swoim butem. - Ale on to tak lubi!

- Mówiła pani, że ma klucz do domu panny Simpson.

- Zgadza się. Chce się pan tam rozejrzeć?

- Krótko. Dokładniejsze dochodzenie odbędzie się jutro.

- Och... czy to znaczy...?

- Przykro mi, ale nie mogę o tym teraz mówić.

- Oczywiście. Nadinspektorze, ma pan pełne prawo przywoływać mnie do porządku. - Przyłożyła palec do ust - „Ciche było stado”. Czy lubi pan Keatsa?

- Moglibyśmy jak najszybciej wyruszyć?

Z haczyka za drzwiami zdjęła kapelusik od Burberry’ego i wyszła. Kiedy szli w kierunku furtki odsunęła nogą na bok błagalnie wyglądające gałązki irgi.

- Kiedyś byłyśmy w świetnych układach, te rośliny i ja. Dawałyśmy sobie wzajemnie spokój. Teraz wszystko wymyka mi się z rąk. Niech pan tylko spojrzy na te wybujałe krzewy. Myślałam, że one są idealne dla tych, których nie interesuje praca w ogrodzie.

- Wymagają przycięcia od czasu do czasu - poradził nadinspektor, którego bylinowe rabaty stanowiły przedmiot zazdrości na Arbury Crescent.

Sierżant Troy przyglądał się, jak przechodzą przez drogę - wysoki mężczyzna w jasnoszarej marynarce i spodniach i zaniedbana, figlująca u jego boku niczym staroangielski owczarek zaplątany w płócienny worek staruszka. Nie, żeby można było oceniać kogoś po jego ubraniu, pomyślał Troy. Pamiętał, jak jego mama sprzątała u starej lady Preddicott, która zawsze wyglądała tak, jakby ubierała się w odrzuty z pomocy społecznej. Pamiętał też, jak sam nosił rzeczy po jej wnuczku: absurdalnie drogie ciuchy z White House i Harrodsa, podczas gdy jego marzeniem były dżinsy i koszulka z Batmanem.

Dwójka dzieci i kobieta z wózkiem sklepowym przystanęły przy sąsiednim samochodzie i zaczęły się na niego gapić. Oparł się wygodnie o siedzenie, wyluzowany, ale z wyostrzonym wzrokiem, trzymając niedbale kierownicę. Gotowy na wszystko. Nagle pojawił się Barnaby i skinął na Troya, który zaczerwieniony ze złości wygramolił się z rovera, sprawdził, czy zablokował drzwi, i pospieszył za pozostałymi.

Beehive Cottage był oddalony o kilka jardów od domu panny Bellringer i stał po drugiej stronie ulicy. Był doskonały. Taki, jakie zdobią kalendarze „To Anglia” i plakaty w biurach podróży. Uosobienie marzeń o domu każdego bezdomnego.

Dom był ładnie i z wyobraźnią pokryły strzechą. Owalnie zakończone połacie dachu nakładały się na siebie. W okna wprawione były małe witraże. Ścieżka z cegieł ułożonych w jodełkę, kruszących się z biegiem lat, była porośnięta wzdłuż lawendą i santoliną i zakręcała do drzwi z tyłu domu. Rosły tutaj malwy, goździki, ostróżki, tymianek i rezedy. Dalej rozciągał się nieskazitelnie utrzymany trawnik. Na jego końcu stały dwa ule, niemal całkowicie przysłonięte olbrzymią kaliną bodnantense. Barnaby, uderzony pięknem tego widoku, przez dłuższą chwilę oddawał się jego kontemplacji. Rozpościerający się wokół niego ogród, tak jak wszystkie ogrody, działał na niego wyciszające. Obojętny i harmonijny, uspokajająco piękny.

- Piękny zapach. - Podszedł do rosnącego nieopodal krzaku róży.

- To były jej ulubione. Nie wiem, jak się nazywają.

- Papa Meilland. - Barnaby pochylił się i wąchał nieporównywalny z niczym zapach. Sierżant Troy patrzył w niebo. Panna Bellringer wyjęła wielki, żelazny klucz i otworzyła drzwi. Nakazując Troyowi zostać na miejscu, Barnaby wszedł za nią do środka.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, wchodząc do kuchni, była drewniana półka, na której leżał równiutko złożony, płócienny fartuch, wyczyszczona graca i mata do klęczenia podczas prac ogrodowych. Panna Bellringer odwróciła się szybko do środka i zawołała

- Fu!... Cóż za obrzydliwy zapach! Ruszyła w kierunku zlewu.

Barnaby krzyknął:

- Proszę niczego nie dotykać!

- Och. - Stanęła w bezruchu, jak dziecko bawiące się w nieruchome figury. - Ma pan na myśli odciski palców?

W powietrzu z całą pewnością panował przemożny zapach stęchlizny. Nadinspektor rozejrzał się. Wszystko było idealnie czyste i uporządkowane. Na lodówce stał słoik z pietruszką. Siatka na warzywa z kilkoma ziemniakami, w misce z komórkowej emalii dwa jabłka.

- Czy była pani tutaj po wywiezieniu ciała?

Potrząsnęła głową.

- Nie potrafię tu być bez niej.

- Czy wcześniej zauważyła pani ten zapach?

- Nie. Ale mój węch jest nie najlepszy. Emily zawsze na to narzekała. Czasami prosiła mnie, bym powąchała to czy tamto. Zupełna strata czasu.

- Ale z pewnością poczułaby pani, gdyby był tak intensywny jak teraz?

- Tak przypuszczam. - Zaczęła się niespokojnie kręcić, marszcząc z zaniepokojenia brwi. - Wielkie nieba!

- Co się stało?

- Oto wyjaśnienie. Kto, u licha, mógł to przynieść? - Wskazała na stojący na lodówce słoik. Barnaby podszedł do niego i powąchał. Mysi zapach zakręcił go w nosie.

- To nie jest pietruszka? - zapytał.

- Drogi panie, to cykuta.

- Co?

- Niedaleko starych torów rośnie tego całe pole.

- Wygląda jak pietruszka. Sądzi pani, że przyjaciółka pomyliła...

- Dobry Boże, nie! Emily miała śliczne, małe poletko pietruszki, obok orzecha. Uprawiała trzy rodzaje. Może pan o tym zapomnieć. W każdym razie nie było tego tutaj tego ranka, gdy umarła.

- Jest pani pewna?

- Prawie. Wie pan, nie chodziłam po domu i nie robiłam spisu rzeczy.

- I dom był od tamtej chwili zamknięty?

- Tak. A ja - przewidziała jego następne pytanie - mam jedyny dodatkowy klucz. Drzwi frontowe są zamknięte na zasuwę od środka. Otwierają się bezpośrednio na ulicę. Emily nigdy ich nie używała. Czy zdaje pan sobie sprawę, nadinspektorze, co to oznacza? - Podniecona ścisnęła go za ramię. - Odnaleźliśmy pierwszą poszlakę!

- Czy to jest pokój dzienny? - Barnaby wyswobodził się z uścisku i pochylił głowę.

- Tak. - Szła za nim. - Na dole są tylko te dwa pokoje.

- Czy te drzwi były otwarte tego ranka, kiedy ją znaleziono?

- Nie, były zamknięte.

Stojący zegar tykał usypiająco w kącie. W pokoju znajdował się mały kominek, belki nośne z mosiężnymi ozdobami, trzyczęściowy komplet wypoczynkowy pokryty perkalem, stolik w stylu królowej Anny oraz dwie małe szafki z szybkami w kształcie rombów, zapełnione talerzami i figurkami. Jedna ściana była zastawiona pólkami z książkami.

Wnętrze domu tak bardzo odpowiadało temu, czego można się było spodziewać po jego zewnętrznym wyglądzie, że Barnaby nie mógł się oprzeć niepokojącemu wrażemu, iż znalazł się na scenie perfekcyjnie wyreżyserowanej sztuki kostiumowej. Zapewne zaraz pojawi się tu służąca, podniesie ciężką słuchawkę telefonu z bakelitu i powie: „Przykro mi, ale jaśnie pani nie ma w domu”. Albo jakieś dziecko w jasnym, flanelowym ubranku zapyta, czy ktoś nie zagrałby z nim w tenisa. W zamian jednak usłyszał głos starego, krzepkiego pułkownika.

- Ciało leżało tutaj, inspektorze.

- Przepraszam?

- Właśnie tutaj - panna Bellringer stała przed pustym kominkiem.

- Czy może mi pani to pokazać dokładnie?

- Zrobię, co będę mogła. - Spojrzała z ukosa na dywanik przed kominkiem, po czym położyła się, kopnęła na bok kapelusz od Burberry’ego, odsłaniając na mgnienie oka reformy ze sztucznego jedwabiu, po czym zgięła się niczym przecinek. - Jej głowa była mniej więcej tutaj. Czy to wystarczy?

- Tak. Dziękuję.

W myślach Barnaby przeklinał opóźnienie. Nie ma żadnych zdjęć. Ciało wyniesione. Żadnego tropu.

- Nie ma sprawy. - Panna Bellringer podnosiła się bardzo powoli. - Doktor Lessiter musiał, och dziękuję nadinspektorze, musiał ją poruszyć podczas badania. - Patrzyła, jak Barnaby podchodzi do szafek i zaczyna się im przyglądać, Niektóre talerze były wyjątkowo piękne, połyskiwały złoceniami.

- Ten tutaj jest z Miśni - wskazała głową na lewo. - A ten drugi z Coalport. Kilka sztuk przywiozła do domu z Francji. Przed laty jeździłyśmy na rowerach na wyprzedaże. Kupowała wszystko okazyjnie.

Na niewielkim, inkrustowanym stoliku między szafkami znajdował się telefon i stosik książek. Golden Tresury Palgrave’a, kilka sztuk z czasów Jakuba I, poradnik Ogrodnik szukający przygód i Juliusz Cezar w wydaniu Mermaid.

- Uwielbiała Szekspira. Szekspira i Biblię. Pokarm dla umysłu i ukojenie dla duszy.

Juliusz Cezar leżał na wierzchu, obok szkła powiększającego.

- Przepadała też za teatrem. Kiedy jeszcze siadała za kierownicą, często jeździłyśmy na przedstawienia. To były wspaniałe czasy. Absolutnie wspaniałe. - Wyjęła dużą, jedwabną zielono-purpurową chusteczkę i wydmuchała nos.

Poszli na górę. Tylko jeden pokój był umeblowany. Wąskie, panieńskie łóżko, tapeta ze wzorem w niezapominajki, wyblakłe, aksamitne zasłony. Wszystko słodkie i niewinne jak bawełniana podkoszulka. Drugi pokój pełnił funkcję przechowalni. Stał tam odkurzacz, stosy pudeł, a także kilka gąsiorów z winem domowej roboty - w niektórych było mętne, w innych klarowne, jeden czy dwa cicho bulgotały.

- W ten weekend planowała robić wino z wiciokrzewu. Wie pan, smakiem przypomina trochę Sancerre.

Zeszli wąskimi schodami z powrotem do kuchni.

- Gdzieś musi być otwarta butelka. Przed śmiercią piła jakiś alkohol.

- Może pan sprawdzić w spiżarni. - Panna Bellringer wskazała niebieskie drzwi na końcu kuchni, dodając, sekundę za późno - Niech pan uważa na stopień.

Wpadł w zielonkawy półmrok. Jedyne światło docierało tam przez liście laurowiśni, która napierała na okno przykryte drucianą siatką, taką, jakiej się używa w staromodnych wentylowanych szafkach do przechowywania mięsa. Proste zamknięcie okna było złamane. Barnaby chwycił je przez chusteczkę, otworzył okno i ostrożnie z powrotem je zamknął. Było wystarczająco duże, by mogła się przez nie przecisnąć szczupła osoba,

Na niskich, kamiennych półkach stało wiele butelek i słoików. Był sos korzenny i morele z przyprawami w wysokich słojach, był mętny, białawy miód z nalepkami w kwiatki, na których widniała zeszłoroczna data. Duża miska lekko omszałych śliwek. Dżemy i galaretki: owoce w syropie, ciemne i półprzeźroczyste. Podobnie jak jego matka, panna Simpson konserwowała fasolkę szparagową w soli. Przy drzwiach stała do połowy opróżniona butelka wina. Kwiat czarnego bzu, 1979.

Barnaby otworzył tylne wejście i przywołał skinieniem Troya, mówiąc - Chciałbym, żebyś spisał zeznania.

Usiedli w pokoju gościnnym. Panna Bellringer była lekko niespokojna i bardzo poważna.

- A więc - rozpoczął Barnaby - chciałbym, żeby pani...

- Chwileczkę, nadinspektorze. Nie powiedział pan... no wie pan... „wszystko, co pani powie, może zostać wykorzystane”... cała ta regułka...

- Panno Bellringer, to będzie tylko zeznanie świadka. Zapewniam panią, że w takim wypadku nie jest to potrzebne.

Na tym właśnie polega problem z ludźmi, pomyślał sierżant Troy. Zobaczą kilka seriali kryminalnych i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. Znajdując się poza zasięgiem wzroku szefa, pozwolił sobie na lekkie skrzywienie warg.

- Proszę mi powiedzieć, co się wydarzyło od chwili, gdy tu pani przyszła tamtego dnia.

- Weszłam do kuchni...

- Czy listonosz był z panią?

- Nie. Po rozmowie ze mną poszedł dalej. Otworzyłam tylne wejście, szybko przyszłam tutaj i znalazłam ją tak, jak panu pokazałam.

- Czy dotykała pani ciała?

- Tak Nie przesuwałam jej, tylko... tylko trzymałam przez chwilę jej rękę.

- Czy dotykała pani jeszcze czegoś?

- Wtedy nie. Przyjechał doktor Lessiter i zaczął ją badać... Poruszał nią, rzecz jasna. Później dzwonił do kostnicy z prośbą, żeby przysłali samochód. Właściwie to była furgonetka, która ją stąd zabrała. Wyjaśnił mi wszystko na temat świadectwa zgonu i zapytał, kto się zajmie przygotowaniami do pogrzebu. Powiedziałam, że ja, i kiedy czekaliśmy na furgonetkę... - zaczerwieniła się i spojrzała z poczuciem winy na Barnaby’ego - trochę posprzątałam. Tak mi przykro.

- Na czym dokładnie to polegało?

- Na stoliku z telefonem stał kubek kakao. I pusta lampka po winie, co wydało mi się trochę dziwne.

- Dlaczego?

- Emily nigdy nie piła bez towarzystwa. To było jedno z jej dziwactw. Myślę, że uważała to za niemoralne. Ale każdy bez trudu mógł ją nakłonić do wyciągnięcia butelki. Wystarczyła najmniejsza wzmianka. Robiła wspaniałe wino. To była jedyna rzecz, którą się chlubiła... - na dłuższą chwilę zakryła twarz dłońmi.

- Przepraszam - powiedziała.

- Nic się nie stało. Proszę kontynuować, gdy będzie pani gotowa.

Rzecz jasna, jeśli w grę wchodziło morderstwo, byłaby tylko jedna lampka po winie. Druga zapewne została starannie umyta i schowana do szafki.

- W kuchni stał garnuszek do mleka - mówiła dalej panna Bellringer. - Wszystko umyłam i odłożyłam na miejsce. Wie pan, wiedziałam, jak ona by się czuła. Do pokoju gościnnego wchodzą jacyś ludzie, a tu brudne garnki. Zawsze była bardzo drobiazgowa. Sądzę, że zrobiłam coś niewłaściwego. - Poczucie winy sprawiło, że jej głos stał się napastliwy. Barnaby nie zareagował, więc mówiła dalej.

- Potem opróżniłam lodówkę. Trochę jagnięciny i mleka. Jakieś resztki. Pół puszki karmy dla Benjy’ego. Nakarmiłam go nią. Nie jadł przecież śniadania.

- Gdzie teraz jest pies?

- Na farmie Trace’a. Musiał ją pan widzieć. Na końcu wsi, dom pomalowany na pomarańczowo. Mają już pół tuzina tych psów, więc jeden więcej nie stanowi różnicy. Byłam u niego kilka razy, ale więcej tego nie zrobię. To zbyt przykre. Pędzi z nadzieją, że to Emily. Miała go przez trzynaście lat.

- Czy słyszała pani, jak szczekał? Tego wieczoru, gdy zmarła?

- Nie, ale on, jak na teriera, w ogóle rzadko szczekał. Oczywiście wtedy, gdy znał osoby, które przychodziły. Z obcymi było inaczej. - Uśmiechnęła się do niego, nie zauważając, jak istotne były te dwie ostatnie informacje. - Poza tym spał w kuchni, wiec jeśli drzwi do gościnnego pokoju były zamknięte, myślał pewnie, że poszła spać.

- Wracając do piątkowego poranka...

- Właściwie to wszystko, naprawdę. Kiedy furgonetka odjechała wyłączyłam prąd, zdjęłam smycz z haczyka za kuchennymi drzwiami, zamknęłam drzwi wejściowe na klucz i poszłam.

- Rozumiem. Muszę wziąć od pani ten klucz. Później wydam pani pokwitowanie.

- Och - widział, jak w jej głowie rodzi się pytanie, które jednak nie zostało zadane. - Dobrze.

- Potem poszła pani prosto na farmę? - kontynuował Barnaby. - Nie do ogrodu ani do altany?

- Cóż... Musiałam powiedzieć pszczołom.

- Słucham?

- Kiedy ktoś umiera, trzeba o tym powiedzieć pszczołom. Zwłaszcza wtedy, gdy tym kimś jest ich właściciel. W przeciwnym razie znikają.

Znikają to dobre słowo, pomyślał Troy. Znikają tak jak jej zdolność poprawnego rozumowania. Wygiął palce i postanowił, że pominie milczeniem ten nieprawdopodobny przejaw czystego folkloru.

- Naprawdę? - zapytał Barnaby.

- Tak, na litość Boską. Przecież każdy o tym wie. Zastukałam kluczem w ul trzy razy i powiedziałam: „Wasza pani umarła”, a potem poszłam. Ludzie ze wsi mówią, że dookoła ula trzeba też zawiązać coś czarnego, ale tego nie zrobiłam. Oni są bardzo przesądni. Poza tym pomyślałam, że gdybym zaczęła się tam kręcić, pszczoły mogłyby mnie użądlić.

- Dziękuję, Sierżant Troy odczyta teraz pani zeznania i poprosi o ich podpisanie.

Później panna Bellringer podniosła się, pytając z pewnym smutkiem:

- Czy to wszystko?

- Chciałbym, żeby po lunchu pokazała mi pani, gdzie został znaleziony storczyk.

- Czy nie chciałby pan zjeść czegoś ze mną? - zapytała z wyraźnym ożywieniem.

- Nie, dziękuję. Przekąszę coś w Black Boyu.

- Niech pan tego nie robi! Kuchnia pani Sweeney ma złą sławę!

Barnaby uśmiechnął się.

- Sądzę, że jakoś przeżyję.

- Ach... rozumiem. Chce pan poznać lokalną atmosferę. Zdobyć podstawowe informacje.

Chwytając klamkę przez chusteczkę, Barnaby otworzył jej drzwi. Kiedy odwracała się, żeby wyjść, coś przyciągnęło jej wzrok.

- Dziwne.

- Co takiego?

- Brakuje grabek Emily. Zawsze kładła je na półce obok gracy i fartucha.

- Może są w ogrodzie.

- Och, nie. To była osoba, którą rządziły nawyki. Narzędzia po użyciu należy wyczyścić gazetą i położyć na macie.

- Bez wątpienia się odnajdą.

- Teraz to już bez znaczenia, prawda? - Odwróciła się. - A więc do zobaczenia około drugiej ?

Kiedy wyszła, Barnaby polecił sierżantowi Troyowi stanąć przed drzwiami frontowymi, a sam zapadł się w obity perkalem fotel i siedząc w cichym, uporządkowanym pokoju, słuchał tykania zegara. Naprzeciw niego stały dwa fotele, których poduszki były teraz zaokrąglone i gładkie. Czy w jednym z nich siedział ktoś z lampką wina w dłoni? Ktoś, kto się uśmiechał, rozmawiał, dodawał otuchy? Zabijał?

W myślach nadinspektora kiełkowało powątpiewanie. Cykuta w kuchni to niemal na pewno prymitywna próba zasugerowania, że panna Simpson, obdarzona nienajlepszym wzrokiem, zerwała ją, myśląc, że to pietruszka, i w ten sposób się zatruła. Próba wymyślona w pośpiechu, gdy wiadomość o sekcji zwłok obiegła wieś. Podszedł do inkrustowanego stolika pokrytego już cieniutką warstwą kurzu i spojrzał na książki. Na samej górze leżał otwarty Szekspir. Juliusz Cezar, najszlachetniejszy ze wszystkich Rzymian. Nie mówiąc już o tym, że najnudniejszy, pomyślał Barnaby, przypominając sobie, jak zmagał się z tym tekstem ponad trzydzieści lat temu. Od tamtej chwili nie czytał Szekspira, a obowiązkowa obecność na przesadnie udziwnionym przedstawieniu Snu nocy letniej, w którym Joyce grała Tytanię w stylu sufrażystki z początku wieku, utwierdziła go w słuszności tamtej decyzji. Mrużąc oczy patrzył na otwarte stronice. Miał ochotę założyć okulary, przypomniał sobie jednak, że zostawił je w innej marynarce, więc przez chusteczkę wziął do ręki szkło powiększające.

Panna Simpson dotarła niemal do końca sztuki. Pindar przyniósł na pole bitwy złą wieść. Barnaby przeczytał kilka linijek. Żadna z nich nie wydała mu się w najmniejszym nawet stopniu znajoma. Nagle coś zauważył. Blada, jasnoszara linia na marginesie. Podszedł z książką do okna i przyjrzał się jeszcze raz. Ktoś zaznaczył trzy linijki mowy Kasjusza, Przeczytał je na glos:

Dziś się narodziłem: czas obiegł swe koło

Gdziem zaczął, tam i skończę; życie moje

Stoi u mety*. [W. Szekspir, Juliusz Cezar, przeł. J. Paszkowski, w: tegoż. Tragedie, Warszawa: PIW 1980.]


Rozdział piąty



Gdy Barnaby wszedł do Black Boya, umilkły wszystkie rozmowy. Nie, żeby panował tam duży gwar. W kącie siedział jakiś starszy klient, tylko częściowo widoczny spoza kłębów niezdrowego dymu, dwóch młodzieńców opierało stopy o reling przy barze, a młoda dziewczyna grała na jednorękim bandycie. Pani Sweeney, siwowłosa kobieta z niezwykle płaską klatką piersiową, królowała zaś za barem, obserwując wszystkich uważnie.

Detektyw nadinspektor Barnaby zapytał o menu. Zrezygnował z placka domowej roboty, a zdecydował się na grzanki z serem i marynowanymi warzywami i pół kufla piwa. Był przekonany, że ciekawość dotycząca powodów jego obecności szybko wywoła jakieś komentarze. Nie był jednak przygotowany na to, jak gwałtownie to się stanie. Zdążył zaledwie upić łyk piwa (ciepłego i o smaku mydła), kiedy jeden z młodzieńców spytał:

- Pan jest tym gliną, co nie?

Barnaby odkroił kawałek sera i wykonał nieokreślony ruch głową, który mógł oznaczać wszystko.

- Czy to w związku z biedną panną Simpson? - spytała pani Sweeney.

- Znała ją pani? - odpowiedział również pytaniem Barnaby.

- Och... Wszyscy ją znali.

Obłoki dymu w kącie trochę się przerzedziły, rozległ się dźwięk wydany jakby przez grzechotnika. Mój Boże, pomyślał Barnaby, ten biedny facet musi być na ostatnich nogach. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że dźwięk ten wydały upadające jeden po drugim kostki domina.

- Uczyła mnie kiedyś angielskiego - powiedział stary mężczyzna.

- To prawda, Jake, uczyła. - Zgodziła się pani Sweeney, dodając szeptem w kierunku Barnaby’ego - A on do dzisiaj nie umie czytać ani pisać.

- Czy była lubiana we wsi?

- O tak, w przeciwieństwie do kilka osób, które mogłabym wymienić.

- Po co pan o nią pyta? - zapytał jeden z chłopaków.

- Właśnie - wtrącił się drugi. - Czy była w coś zamieszana?

- Prowadzimy małe dochodzenie.

- Wie pan, co ja uważam? - zapytał pierwszy chłopak. Miał na sobie bawełnianą koszulkę z napisem „Wypiłeś - nie jedź, bo cię mogą złapać”. Poniżej wałek owłosionego białego jak śnieg tłuszczu zwisał nad wojskowym paskiem od spodni.

- Uważam, że to była matka chrzestna, do której zjeżdżali się gangsterzy. Chodziło o miód. - Obaj wybuchli śmiechem. Dziewczyna zachichotała.

- To nie jest śmieszne, Keith - powiedziała ze złością pani Sweeney. - Jeśli to wszystko, na co cię stać, możesz iść się napić gdzie indziej.

Przez następne pół godziny Barnaby słuchał ludzi, którzy wchodzili i wychodzili, ale jego opinia na temat panny Simpson jednak się nie zmieniła. Bardzo uprzejma. Cierpliwa wobec dzieci. Zawsze chętna do tego, by się czymś podzielić. Dżemy. Miód. Słoiki z owocami. Przynosiła piękne kwiaty do kościoła. Biedna panna Bellringer. Co z nią teraz będzie? A co z Benjym? Wie pan, one tęsknią. A on sobie daje radę. Będzie jej bardzo brakowało. Bardzo brakowało.

Nawet biorąc poprawkę na to, że wszyscy pamiętali, by o zmarłej nie mówić źle, Barnaby miał przed oczami obraz po prostu sympatycznej osoby. Wydaje się, że najlepiej podsumowała to ostatnia uwaga pani Sweeney:

- Nie mogła mieć żadnych wrogów.


Kiedy weszli do lasu, powietrze było świeże i miało odcień zieleni, jednak po kilku minutach Barnaby poczuł zmianę. W miarę jak korony drzew coraz ściślej zacieniały niebo, dojrzała roślinność wokół nich i pod ich stopami napełniała jego nozdrza mocnym zapachem rozkładu.

Panna Bellringer szła pierwsza. Niosła ze sobą stołek myśliwski. Zgodnie z życzeniem nadinspektora trzymała się blisko niego.

- To było właśnie tutaj, koło tych ciemierników. Tak, to tu,

- Niech pani poczeka - Barnaby przytrzymał ją za rękę. - Czy mogłaby pani tutaj zostać? Im mniej deptania, tym lepiej.

- Rozumiem. - W jej głosie pojawiło się rozczarowanie, ale posłusznie została na miejscu, rozłożyła swój stołek i zaczęła się sadowić na płóciennych paskach. Kiedy ostrożnie stawiał kroki między małymi, zielonymi kwiatkami, wołała „Bardziej na lewo!”, „Cieplej, cieplej!” i „Mróz!”. Potem, kiedy zobaczyła, jak kuca, zapytała: - Doskonały, prawda?

Barnaby przyglądał się storczykowi i małemu patykowi z czerwoną wstążeczką. Choć nieporuszony, to jednak zdawał się mieć w sobie więcej życia niż roślinka w kolorze bladego popiołu. Było coś poruszającego w tej starannie zawiązanej kokardce. Wstał i się rozejrzał. Kupki leżących nieopodal liści, choć porozrzucane (prawdopodobnie przez króliki i inne małe zwierzęta), nie zdradzały śladów większego zamieszania.

Po jego lewej stronie znajdował się gęsty parawan gałęzi. Stąpając ostrożnie, zauważył na ziemi dwa całkiem głębokie ślady, świadczące o tym, że ktoś stał w tym miejscu przez dłuższy czas. Sprawdził, gdzie odcisnęły się szersze części podeszwy, stanął równolegle do nich i spojrzał przez gałęzie.

Przed nim znajdował się dół. Spora część poszycia była spłaszczona: liście dzwonków i paproci były poodginane i zgniecione. Ominął gałęzie i podszedł do krawędzi dołu. Przykucnął i zaczął przyglądać się ziemi, bacząc, by nie wejść na spory obszar zgniecionej roślinności. Z pewnością ktoś lub coś nieźle się tutaj kręciło. Wracając do panny Bellringer, zobaczył nieokreślone wgniecenie na ziemi, tak jakby leżała tam przez chwilę kłoda drewna albo coś równie ciężkiego.

- Dziękuję, że pokazała mi pani to miejsce.

Dobrze było wyrwać się spomiędzy napierających, stłoczonych drzew na otwartą przestrzeń. Nad głowami, na niebie pełnym słońca, krążyły czajki.

- Czy ma ktoś po panią przyjechać i zabrać na dochodzenie koronera, panno Bellringer?

- Och, nie. Mamy tu świetne taksówki. Poradzę sobie.

Zbliżając się do Beehive Cottage zobaczyli stojącego pilnie na straży sierżanta Troya, otoczonego małą, lecz pełną uznania widownią. Barnaby pożegnał pannę Bellringer i przeciął ulicę. Natychmiast zaczepił go najmłodszy z gapiów.

- Co on tam robi? Dlaczego tam stoi jak bałwan?

- Czy on jest policjantem?

- Pan jest policjantem, prawda?

- Dlaczego nie ma na sobie munduru?

- Synu - sierżant Troy cedził pojedyncze słowa przez zaciśnięte zęby - po prostu stąd odejdź. Nie ma tu nic do oglądania. - Polecenie brzmiało sucho i mechanicznie. Grupa stała niewzruszona.

- Przyślę jakiegoś zmiennika, Troy.

- Za pół godziny kończę służbę.

- Mieliście kończyć, sierżancie, mieliście. Ktoś tu będzie przed piątą.

Do grupy przyłączyła się nastolatka z małym dzieckiem i niemowlęciem w wózku.

- Do tego czasu zbierze się tu cała wieś. - uśmiechnął się Barnaby.


Następnego dnia czynności koronera trwały bardzo krótko. Kilka minut wcześniej ciało Eraily Simpson zostało rozpoznane przez jej przyjaciółkę, Lucy Bellringer, a potem można już było rozpocząć przygotowania do pogrzebu. Odczytano raport patologa, a dochodzenie odłożono na później, w zależności od wyników śledztwa policji.




Część druga


Śledztwo


Rozdział pierwszy



Barbara Lessiter podeszła do ogromnego lustra stojącego w narożniku sypialni. Zgasiła wszystkie lampy poza jedną - stojącą przy łóżku małą figurką z kości słoniowej. Światło sączyło się przez morelowy klosz, obejmując ciepłą poświatą jej połyskliwą koszulę nocną i brązową, opaloną w solarium skórę. Małe piramidki kremu o konsystencji pianki i zapachu truskawek drżały na opuszkach jej palców. Zaczęła je wklepywać w szyję, przechodząc rytmicznie od wgłębienia u jej podstawy aż do brody. Zamknęła oczy i uśmiechała się. Potem nabrała jeszcze więcej kremu i obiema dłońmi wklepywała go w skórę twarzy. Na koniec przyszedł czas na powieki. Krem był francuski, kosztował czterdzieści pięć funtów za słoiczek. I tak na nic.

Uwielbiała ten rytuał. Nawet jako młoda dziewczyna, na długo zanim to było potrzebne, ze zmysłową satysfakcją masowała, klepała i uciskała swoją skórę. Nawet teraz tego nie potrzebuję, powtarzała sobie, czując się bezpiecznie w przydymionym świetle lampy przy łóżku.

Kiedy skończyła się zajmować twarzą, wyszczotkowała włosy. Pięćdziesiąt pociągnięć od nasady po końce. Płomienne, rudobrązowe włosy, tak gęste i błyszczące, jak tylko umożliwiała to henna i żółtka. Odrzuciła do tyłu głowę i uśmiechnęła się. Gwałtowny ruch zsunął naramkę jej koszuli. Podeszła bliżej lustra, dotknęła nagiej piersi, małych fioletowo-czerwonych siniaków, a na jej twarzy znów się pojawił pożądliwy uśmiech wywołany wspomnieniami. Potem znieruchomiała i zaczęła nasłuchiwać.

Ktoś podszedł do jej drzwi. Wstrzymała oddech. Usłyszała pukanie. Niezobowiązujące, niemal przepraszające. Czekała, zakrywszy nagą skórę, jakby bała się, że drzwi są przezroczyste. Po minucie czy dwóch tłumiony kapciami odgłos kroków oddalił się. Wypuściła długo wstrzymywane powietrze. Następnym razem musi go wpuścić. To już trwa całe wieki. Poza tym był całkiem miły i wyrozumiały. Ale, Boże, cóż to będzie za kontrast...


Urodziła się jako Barbara Wheeler w Uxbridge, gdzieś pod koniec lat pięćdziesiątych, jak mawiała, niewinnie wprowadzając wszystkich w błąd. Jej ojciec był brygadzistą na kolei, a matka harowała w domu. Oprócz niej mieli jeszcze pięcioro dzieci. Tylko Barbara była piękna. Żyli upakowani w szeregowcu przyklejonym do ulicy, z betonowym podwórkiem. Dzieliła pokój z dwiema siostrami, też harującymi teraz w swoich domach, z drapieżnością tygrysicy broniąc swojej przestrzeni i własności. Gardziła ich tanimi ciuchami i kosmetykami. Zatykała nos, gdy spryskiwały się Californian Poppy kupowanym w Woolwortcie. Zaczęła kraść w wieku piętnastu lat: kremy, perfumy i mleczka do ciała. Zdrapywała z nich naklejki z cenami, wiedząc, że nikt w domu nie słyszał nawet o takich markach.

Kiedy jej siostry zaczęły pracować w miejscowej wytwórni słodyczy, znalazła zatrudnienie jako archiwistka w kancelarii radcy prawnego. Była to dla niej dość ryzykowna i śliska odskocznia, dzięki której miała szansę wydostać się ze świata brzydoty i slumsów do błyszczącej doskonałości życia klasy średniej. Życia, w którym nie trzeba było iść do parku pełnego wrzeszczących dzieciaków i ujadających psów, żeby nacieszyć się trawą i drzewami, miało się je bowiem u siebie, we własnym ogrodzie. Życia, w którym ludzie prali swoje ubrania zanim jeszcze były brudne, mężczyźni podawali sobie ręce na powitanie, a kobiety muskały się upudrowanymi policzkami w łatwym i pozbawionym znaczenia geście.

Barbara nie grzeszyła specjalną inteligencją. Była jednak sprytna i pracowała ciężko, mając zamknięte usta i szeroko otwarte oczy. Zaczęła się ubierać w jednym z większych sklepów w Slough, wybierając rzeczy, które w jak największym stopniu przypominały te noszone przez zamężną córkę starszego udziałowca w firmie. Taki stan rzeczy trwał do czasu, gdy nadeszły jej osiemnaste urodziny. Ciągle była dziewicą, po części dlatego, że nie spotkała nikogo, kto by jej się wystarczająco podobał, ale przede wszystkim z tego powodu, że miała niejasne i dziwaczne przekonanie, iż zachowując dziewictwo dla swego przyszłego wybranka, mogłaby spłacić dług, jakim było jej nędzne pochodzenie. Oczywiście nigdy o tym nie mówiła, ale wciąż martwiła się, że zrelaksowani przedstawiciele wyższej klasy, których spotykała w tym biurze, w jakiś sposób się o tym dowiedzą.

Alan Cater zaczął pracować w firmie w dzień jej osiemnastych urodzin. Był wysoki, miał jasne włosy, bystre niebieskie oczy, palił cienkie, brązowe papierosy. Jeździł czerwoną, sportową cobrą, a na ręce nosił zegarek, który wyglądał jak najcieńszy płatek złota. Często się uśmiechał, zwłaszcza do Barbary. Bywało, że jej dotknął, ale jedynie przypadkowo, nic, za co można by się było obrazić: jego ręka na jej ramieniu, jego ramię wokół jej talii przy szafce z archiwami. Barbara była zszokowana nagłym przepływem przyjemnego podniecenia, które ogarniało ją w takich chwilach, ale nic nie mówiła, nie zdając sobie sprawy, że zdradza ją przyspieszony oddech i rumieniec.

Pewnego letniego popołudnia wychodził późno z biura. Zaraz po pracy grał w tenisa, więc poszedł się przebrać do szatni. Barbara nigdy nie wychodziła przed nim. Skończyła kurs pisania na maszynie ze słuchu i właśnie przykrywała maszynę, gdy stanął w drzwiach w białych szortach i białej koszulce Aertex. Poza nimi nie było nikogo więcej. Stał, patrząc na nią przez długą chwilę, najpierw na jej twarz, potem na całą postać. Później przekręcił klucz w drzwiach i powiedział jej, że czekał na tę chwilę. Barbara czuła, że z podniecenia robi się jej niedobrze. Stanął bardzo blisko.

- Czy mam ci pokazać, co ze mną zrobiłaś? - spytał i poprowadził jej rękę. Kiedy rozpinał jej bluzkę, zanim jeszcze zupełnie nie straciła głowy, ujrzała, jak wchodzą do starego, wiejskiego kościoła, ona, rzecz jasna, w bieli, on w garniturze. Potem szampan i trzypoziomowy tort, którego kawałek chowają na chrzciny.

- Jesteś piękna, kochanie. - Rozpiął jej biustonosz. - Ejże, o co chodzi? Chyba nie będziesz udawać, że jesteś zaskoczona?

- Chyba słabną mi nogi...

- Zaraz temu zaradzimy. W gabinecie Ruperta jest kanapa. I lustro.

Poszli tam, obejmując się ramionami, porzucając jej bluzkę i stanik na maszynie do pisania. Położyli się na kanapie stojącej naprzeciw lustra i okna z zasuniętymi zasłonami, wychodzącego na ulicę. Kiedy była zupełnie naga, zagroził, że rozsunie zasłony. Choć powinno to ją zaalarmować, poczuła jeszcze większe podniecenie. Dokładnie wiedział, co robi. Wbrew temu, co mawiali, prawie wcale nie bolało, tylko wydawało się jej, że wszystko odbyło się tak szybko. Chciała więcej i on dał jej więcej. Minęła godzina i ktoś zapukał do drzwi. Uśmiechnął się, przyłożył palec do jej ust. Siedziała okrakiem na jego nogach i widziała, jak dziewczyna w białej sukience do tenisa, z długimi włosami związanymi wstążką w koński ogon, minęła okno. Była prawie dziewiąta, kiedy wyszli z biura.

Od tego czasu spotykali się często, zwykle późnym popołudniem, bo - jak mówił - musiał najpierw uporać się ze swoimi studiami. Jeździł z nią w odludne miejsca do lasu, a jeśli nie dopisywała pogoda, zostawali w samochodzie. Nigdy nie zaprosiła go do swojej małej kawaleria i aby uniknąć niejasnych odpowiedzi na pytania, które pojawiają się w czasie wzajemnego poznawania rodzin, powiedziała mu, że jest sierotą. W te popołudnia, gdy się nie spotykali, nie mogła sobie znaleźć miejsca, zżerała ją tęsknota. W biurze traktował ją bardzo profesjonalnie, posyłał do niej czasami oko, gdy nikogo nie było na horyzoncie. Kiedyś gdy na krótką chwilę zostali sami, stanął za jej krzesłem i wsunął rękę pod jej bluzkę.

Zimą zorientowała się, że jest w ciąży. Mówiąc mu o tym, czuła pewien niepokój, tak jakby to była jej wina. Na koniec zapytała, co na to powiedzą jego rodzice. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, później z chwilowym rozbawieniem, a potem uścisnął ją zdawkowo i powiedział:

- Nie martw się. Coś wymyślimy.

Pod koniec tygodnia Rupert Winstanley wezwał ją do swojego gabinetu, gdzie wręczył jej adres prywatnej kliniki w Saint John’s Wood oraz czek na sto pięćdziesiąt funtów. Nigdy już nie zobaczyła żadnego z nich.

Zbyt przygnębiona i samotna, żeby znaleźć jakieś inne wyjście, przerwała ciążę. Teraz, oczywiście, postąpiłaby inaczej. Wyciągnęłaby od drani ostatniego pensa. Skoro nie mogła mieć ich szacunku, podziwu czy miłości, wyciągnęłaby od nich ich cholerne pieniądze.

Minął miesiąc, odkąd wróciła z kliniki do domu i pracowała w Sainsbury, wykładając towary na półki. Pewnego późnego wieczoru ktoś zapukał do jej drzwi. Otworzyła je szeroko. Zobaczyła mężczyznę, od którego bardziej było czuć piwem niż wodą kolońską. Miał na sobie marynarkę z naszywką uczelni, krawat w paski i szare flanelowe spodnie.

- Sze...e...eść - powiedział i zmierzył ją wzrokiem.

- Czego pan chce?

- Jestem przyjacielem Alana. Mówił, że moglibyśmy... no wiesz... razem...

Trzasnęła drzwiami. Zagotowała się w niej wściekłość, ból i obrzydzenie. Stała nieruchomo, tak jakby najmniejszy ruch mógłby ją zranić. To łajdak! Ból ustąpił; obrzydzenie ruszyło korytarzami pamięci ku Alanowi i jemu podobnym. Pozostała wściekłość. Nasłuchiwała. Żadnych odgłosów kroków. Musi tam ciągle być. Otworzyła ponownie drzwi. Na jego twarzy pojawił się rozlazły uśmiech.

- To cię będzie kosztować - powiedziała. Widziała, jak wywołane piwem samozadowolenie na chwilę gaśnie i pomyślała: „A teraz bierz ten stary szkolny krawat i spieprzaj stąd”.

- Ooo... Hm... W porządku. - Zrobił krok, jakby chciał wejść do środka. Wstawiła stopę między drzwi a framugę.

- Ile masz?

Pogrzebał w portfelu, wyciągnął jakieś notatki, prawo jazdy, zdjęcie dziecka.

- Pięćdziesiąt funtów.

To prawie miesięczna pensja. Otworzyła szerzej drzwi.

- Więc lepiej wejdź.

I tak to się zaczęło. Rekomendacje. Przyjaciel przyjaciela. Zawsze kogoś miała. Z drugiej strony jednak nigdy nie miała poczucia bezpieczeństwa. Czynsz zawsze zapłacony. Dostawała prezenty. Niektóre bardzo ładne. Futro z wilczych skór z Harrodsa, wielki kolorowy telewizor, wakacje w Portofino w czasie, gdy żona jej kochanka miała robioną histeroktomię. Nie czuła się jednak bezpieczna. Finansowo bezpieczna. Emocjonalnie nic jej nie groziło. Żaden z nich nie mógł jej dotknąć. Patrzyła na nich z góry, niczym z wysoko położonego punktu obserwacyjnego, widziała, jak dyszą i sapią niczym sflaczałe, bezsilne słonie morskie, i gardziła nimi. Nigdy już nie pozwoli sobie na ten powalający z nóg dreszcz rozkoszy, który ponad dwadzieścia lat temu pozbawił ją zdrowego rozsądku w biurze Winstanleya, Dennisona i Winstanleya. Nie mogła sobie nawet przypomnieć nazwiska Alana, nie mówiąc już o jego twarzy.

I wtedy poznała Trevora Lessitera. Wpadła na niego, dosłownie, w dziale spożywczym Marksa i Spencera. Wyjeżdżając zbyt szybko zza rogu alejki, zderzyli się wózkami, które niczym jelenie swym porożem sczepiły się ze sobą w metalowym klinczu. Natychmiast posłała mu promienny, fachowy uśmiech. Poraził go ten blask, a własny profesjonalizm zupełnie wyleciał mu z głowy.

Byt to mały, śmieszny mężczyzna z okrągłą głową, włosami przyprószonymi siwizną i owinięty wełnianym szalem, choć dzień był całkiem ciepły. Kosztowne ubranie, pomyślała, przebiegając po nim okiem znawcy, choć, oczywiście, przynudzająco staromodne. Mężczyzna z rodzaju tych, którzy zawsze mają w portfelu drobne.

Dalej poszli razem. Jego wózek był już do połowy zapełniony.

- Żona musiała panu dać długą listę zakupów.

- Nie... To znaczy... - zająknął się, rzucając okiem na nią, a potem na półki. - To lista zrobiona przez moją córkę... Jestem wdowcem.

Niemal niezauważalnie przystanęła, po czym powiedziała:

- Och, cóż ze mnie za... Nie wiedziałam... - Zatrzymała się i spojrzała wprost na niego - Bardzo mi przykro.

Poszli na herbatę do kawiarni nad Odeonem. Kiedy tylko usiedli przy stoliku, Barbara przeprosiła na chwilę i poszła do łazienki, gdzie zdjęła sztuczne rzęsy, zmyła połowę pomadki i pokropiła się perfumami. Spotkali się przy herbacie, potem na obiedzie w Marlowie nad brzegiem Tamizy. Jechali jego pięknym, starym jaguarem, w którym drzwi zamykały się z ciężkim odgłosem, a fotele były obite prawdziwą skórą. W hotelu paliły się świeczki w szklanych świecznikach, kwiaty pływały w szklanych misach. Była przyzwyczajona do jadania w odległych zakątkach, ale nigdy z mężczyznami, którzy nie musieli bez przerwy oglądać się przez ramię. Opowiedział jej o wypadku swojej żony i o córce. Powiedział:

- Chciałbym, żeby ją pani poznała.

Przygotowania do tego spotkania zabrały trochę czasu. Mijały kolejne weekendy, a Judy ciągle coś wypadało. W końcu jednak, na wyraźną prośbę swojego ojca, spotkanie ustalono na niedzielne popołudnie. Barbara starannie dobrała rzeczy: miękką sukienkę w tureckie wzory i lekki, tweedowy płaszcz. Prawie żadnego makijażu; tylko róż do policzków, trochę podkładu brązującego, jasna szminka i jasnobrązowa kredka do oczu.

Wioska była oddalona o prawie trzydzieści mil od Slough (dzięki Bogu, pomyślała). Podczas jazdy powtarzała uroczo i tylko w połowie obłudnie:

- Naprawdę mam nadzieję, że mnie polubi.

A on, niezbyt mądrze i oszukując siebie, odpowiedział:

- Oczywiście, że cię polubi. Dlaczego, do licha, miałaby cię nie lubić?

Kiedy skręcił na podjazd, z początku myślała, że musiała tu zajść jakaś pomyłka. Że dostał wezwanie od zamożnego pacjenta albo że zanim pojadą do domu, wpadają do jakichś jego znajomych. Po obu stronach podjazdu rozciągały się trawniki, które zdobiły drzewa, krzewy i klomby. Dom był wielką willą w stylu wiktoriańskim, z wieżyczką, wykuszami i (jak później odkryła) siedmioma sypialniami. Wysiadając z samochodu, poczuła chłód. Chłód tęsknoty, nadziei i obawy.

- Przypomina mi to dom mojego ojca - powiedziała.

- Och, gdzie to jest, kochanie? - Nigdy wcześniej nie wspominała o swojej rodzinie.

- W Szkocji. Obawiam się, że przepadł, tak jak cała reszta. - Spojrzała w górę na liczne okna i ciężko westchnęła, przywołując wspomnienia i poczucie straty. - Był strasznym hazardzistą.

- Mam nadzieję, że będziesz... - urwał. Barbara wiedziała, co chciał powiedzieć, i przeklęła w myślach schowaną w domu dziewczynę. Nigdy nie układało się jej z kobietami, nigdy nie miała bliskiej przyjaciółki. No cóż, będzie musiała grać odpowiednio do sytuacji.

Spotkanie okazało się zupełną katastrofą. Córka była gamoniowata, patrzyła na nią z dezaprobatą („To było ulubione krzesło mojej matki”), podawała herbatę i ciężkie, wilgotne kawały domowego ciasta. Barbara próbowała nawiązać rozmowę, ale córka albo nie odpowiadała, albo mówiła tylko: „Mamusia to”, „Mamusia tamto” lub „Pojechaliśmy razem...”.

W tym czasie Barbara zdążyła zauważyć pokryte perkalem puchate sofy (dwie) i fotele (pięć). Wazony z kwiatami, czyste chińskie dywany, piękne lustra i ozdoby. Przez drzwi tarasowe widziała wyłożony płytkami taras z donicami wspaniałych kwiatów, prowadzący na wystrzyżony, jaskrawozielony trawnik, i modliła się po raz pierwszy od lat: „Panie Boże, proszę spraw, żeby mi się oświadczył”. Zdała sobie sprawę, że nienaturalnie mocno ściska uszko delikatnej filiżanki, i ostrożnie ją odstawiła.

Potem, gdy odwoził ją do domu, powiedział:

- Przejdzie jej.

Oczywiście, że jej nie przejdzie, pomyślała Barbara. Takim jak ona nigdy nie przechodzi. Uparta, mała zdzira. Z krostami na twarzy i zadkiem, który niemal ciągnie się po ziemi. Urojona stara panna. Będzie się opiekować swoim tatusiem nawet gdy będzie miała dziewięćdziesiąt lat, a cóż dopiero teraz, gdy ma dziewiętnaście.

- Och, naprawdę tak myślisz, Trevor? Tak się cieszyłam na to spotkanie. - Jej głos lekko zadrżał. Kiedy zaparkował pod jej domem, zapytała:

- Chcesz wejść na chwilkę? Jestem trochę przygnębiona. - Pierwszy raz zaproponowała mu coś takiego. Wyskoczył z samochodu i pobiegł w górę schodów.

Mieszkanie było w centrum miasta, przy Mancetta Road, nad kioskiem. Nie zaproponowała mu niczego do picia, tylko rzuciła swój płaszcz nad krzesło, opadła na kanapę obitą sztuczną skórą ocelota i ukryła twarz w dłoniach. Natychmiast był przy niej.

- Nie martw się. - Objął ją grubym, odzianym w tweed ramieniem. Odwróciła się do niego, niczym dziecko szukające pociechy w smutku.

- Tak chciałam, żeby mnie polubiła. Wyobrażałam sobie, jak rozmawiamy o ciuchach, kosmetykach i w ogóle... Myślałam, że będę mogła się nią opiekować... wami obojgiem... Pewnie myślisz, że jestem niemądra?

- Kochanie, oczywiście, że nie. - Nagle z całą mocą uświadomił sobie ciężar jej piersi, naciskających na jego tors. I zapach jej włosów. Uniósł jej brodę i, poruszony, dostrzegł w jej oczach łzy. Pocałował ją. Przez chwilę jej usta rozchyliły się z pożądaniem, poczuł nawet koniuszek jej języka, potem nabrała głęboko powietrza i odepchnęła go. Wstała, przeszła przez pokój, po czym odwróciła się twarzą do niego. Jej oddech był przyspieszony.

- Co też musiałeś sobie o mnie pomyśleć? Och, Trevor. Nie wiem, co się dzieje... Ciągle o tobie myślę... Nie powinnam cię tu była zapraszać,

Znowu znalazła się w jego ramionach. Przez chwilę pozwoliła, by jej ciało się odprężyło i oparło o niego, poczuła, że przynajmniej on, gdyby do tego doszło, był gotów do wszystkiego. Kolejny długi pocałunek. Jego ręka była w ciągłym ruchu. Wydała z siebie jeden cichy jęk, po czym wybuchła:

- Co ty sobie...

- Barbaro... przepraszam.

- Za jaką kobietę mnie uważasz?

- Wybacz mi, kochanie... proszę...

- Tylko dlatego, że cię kocham - tak, przyznaję się do tego! Kocham cię. Och, Trevor - zaczęła znowu płakać. - Musisz już iść. To wszystko jest beznadziejne.

Odszedł, a następnego dnia był z powrotem, I następnego. Przez trzy tygodnie przychodził, konał, puchł, odchodził z niczym, poniżał się, błagał, żebrał, skręcał się i wił. Tego dnia, gdy pękł, Barbara była tak nieszczęśliwa, że nawet się nie ubrała i siedziała przy piecyku gazowym w samym peniuarze,

Pobrali się rankiem 30 czerwca 1982 roku. W nocy poprzedzającej ślub został w jej mieszkaniu, doświadczając oszałamiającej rozkoszy, którą miał wspominać (z coraz większą, biorącą się z urazy, tęsknotą) przez resztę życia. Później pojechali do Badger’s Drift, żeby oznajmić Judy wspaniałą wiadomość.

Teraz - naramka znów się zsunęła, a Barbara przyglądała się śladom ugryzień - ryzykowała utratę tego wszystkiego. Mieszanka frustracji i nudy doprowadziła ją do znalezienia sobie kochanka. I to jakiego kochanka. Minęło zaledwie kilka godzin od chwili rozstania, a znowu go pragnęła. Drugi raz w życiu pozwoliła sobie na dreszcz rozkoszy. Jej ciało czuło coś, czego nie dopuszczała do siebie od lat. Była bardzo, bardzo ostrożna, lecz jak długo można ukrywać romans? Nie potrafiła go jednak zerwać. Potrzebowała tego mężczyzny jak powietrza. Położyła się i przez chwilę znowu przeżywała w myślach rytmiczne, miłosne kołysanie. Później zapadła w głęboki sen. Nie jej się nie śniło.


Rozdział drugi



Taśma policyjna otaczająca dom panny Simpson budziła większe zainteresowanie niż cały pluton sierżantów Troyów. Zdawało się, że przyszła tu połowa mieszkańców wsi, ignorując najzupełniej niewiarygodne zapewnienia stojącego tam konstabla, że nie ma tu nic ciekawego.

Technicy kryminalni pracowali sprawnie i metodycznie w całym domu. Barnaby pokręcił się trochę, a potem wyszedł do ogrodu. W ulu brzęczały pogrążone w smutku pszczoły. Bez zdziwienia zauważył, że na nieobsadzonej niczym ziemi pojawiły się już chwasty. Zawrócił do drzwi frontowych i rosnącej w kształcie łuku słodko pachnącej róży cienkoszypułkowej.

- Znaleźliśmy to pod wawrzynami niedaleko okna spiżarni, proszę pana. - Barnaby ujrzał grabki, zapakowane już w plastikową torebkę z opisem na naklejce. - Prawdopodobnie wykorzystali je do zatarcia śladów butów. Ktoś z pewnością musiał tędy uciekać.

Przed lunchem skończyli. Samochód z zebranymi śladami odjechał do laboratorium sądowego, taśma została zdjęta, a technicy i policjanci udali się do Black Boya na piwo i kanapki. Pół godziny później wyjechali z miasteczka w kierunku brzozowego zagajnika. Większość tłumu zdążyła się już rozejść, jednak Barnaby usłyszał kobietę mówiącą na podjeździe pubu:

- Robbie, biegnij do domu i powiedz mamie, że jadą drogą.

Chłopiec wystartował i zanim policja zdążyła zaparkować niedaleko lasu, zebrała się tam już kolejna grupka ciekawskich.

W zagajniku otoczono taśmą bardzo duży teren. Technicy kryminalni podzielili go na sekcje, poddawane po kolei szczegółowym badaniom. Barnaby opisywał, gdzie się poruszał i gdzie była pani Bellringer. Gapie napierali ochoczo na taśmę i wyciągali szyje niczym żurawie. Jakiś mężczyzna próbował przejść pod taśmą, mówiąc: „Przecież to jest wolny kraj, nie jesteśmy jeszcze w Rosji”, ale został cofnięty. Sporych rozmiarów kobieta z golden retrieverem zawołała:

- Jestem przekonana, że Henry mógłby pomóc.

Barnaby obserwował i starał się nie przeszkadzać. Zdał sobie sprawę z faktu, że ogarnia go zniecierpliwienie. Pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć, a czas tak szybko uciekał. Kolejny dzień oczekiwania na raporty. Miał wrażenie, że wszystko rozsypywało się w jego rękach w drobny mak, zanim się jeszcze za to zabrał. Przywołał skinieniem sierżanta Troya i pospiesznie ruszył do samochodu.


Tymczasem wszystko trwało krócej niż dwadzieścia cztery godziny. Laboratorium działa przez całą dobę (z wyjątkiem dni wolnych ustawowo), więc Barnaby jeszcze przed lunchem następnego dnia trzymał w rękach raport z miejsca zbrodni. Przeczytał go uważnie, a teraz, siedząc w jednym z pokojów przesłuchań w komisariacie, miał przed sobą rząd czujnych twarzy.

- Próbujemy się dowiedzieć - popił pierwszą tego dnia tabletkę resztką swojej kawy - co robili wszyscy mieszkańcy wsi, w tym także dzieci, które nie poszły do szkoły, po południu i wieczorem siedemnastego, czy to jasne? Na stole leżą formularze. Na tablicy znajdziecie przydziały adresów.

- Którą godzinę przyjmujemy za początek, szefie? - zapytał sierżant Troy, który puścił już w zapomnienie wcześniejszą ostrą krytykę i miał ochotę błysnąć. - Na przykład, czy ktokolwiek widział, jak wracała z Lasu?

Barnaby spojrzał na sierżanta. Doskonale wiedział, że jeszcze niedawno, choć tego nie pokazywał, był bardzo sceptyczny, i zastanawiało go, jak łatwo pozbywał się niewygodnych przekonań i postaw - niczym wąż swojej starej skóry. Nie wiedział nic o prywatnym życiu Troya, ale podejrzewał, że tak samo lekko mógł podchodzić do swoich związków.

- No cóż, to z pewnością ułatwiłoby sprawę. Życie jednak rzadko bywa tak miłe. Myślę, że na tym etapie najlepiej byłoby pytać o wszystko, co się działo od czternastej do północy. Wiemy, że panna Simpson żyła o dwudziestej, bo wtedy zatelefonowała.

- A w kwestii tej osoby albo osób, które podobno widziała - zapytała młoda policjantka - skąd mamy pewność, że są z tej wsi?

- Nie wiemy tego na pewno, ale był to z pewnością ktoś, kogo znała, poza tym żaden samochód nie parkował w pobliżu miejsca, z którego można wejść do lasu. Inny parking, przy Church Lane, jest doskonale widoczny z ostatniego domu. Właściciel był w ogrodzie przez większość popołudnia i jest całkiem pewny, że nie widział tam żadnego pojazdu. Oznacza to, że ktokolwiek to był, musiał przyjść pieszo.

- A więc szukamy kogoś, kto nie ma alibi na część popołudnia i wieczoru?

- Prawdopodobnie tak. Skłaniam się ku poglądowi, że w sprawę zamieszana jest jakaś para. Z raportu wynika, że na ziemi leżał ciemny pled w szkocką kratę. - Patrzył, jak Troy mrugnął lubieżnie do policjantki Brierly, a potem dał jej tak mocnego kuksańca, że upuściła długopis. - Ponadto paprocie i inne rośliny z terenów sąsiadujących z miejscem, gdzie leżał pled, noszą ślady uszkodzeń, które zdają się wskazywać, że było to ulubione miejsce schadzek, z którego para już wcześniej kilka razy korzystała.

- Wydaje się to trochę nieprawdopodobne, szefie. - Znowu Troy. - Znaczy się to, że zabito ją tylko dlatego, że widziała kogoś w takiej sytuacji. - Odchrząknął. - To nieco staromodne. W końcu mamy 1987 rok. Kto w naszych czasach oczekuje wierności?

Barnaby, który nigdy w życiu nie zdradził, odpowiedział:

- Zdziwiłby się pan. Niewierność ciągle jest przyczyną rozwodów. Wydziedziczeń. Zrujnowanych związków. Zawiedzionego zaufania. - Policjanci wymienili puste spojrzenia, kilku z nich pokiwało ze zrozumieniem głowami. Barnaby wstał.

- Tak więc, w drogę.


- To dobrze, że widziała ich po południu, szefie. Tyle osób siedzi w pracy, będzie łatwiej eliminować.

- Nie wiemy, kiedy ich widziała. To mogło być o dziewiętnastej. Jeszcze jest jasno.

- No tak. - Troy prowadził ostrożnie, z okiem na prędkościomierzu. - Mogli nadejść od Gessler Tye. To nie jest tak daleko. Mogli wyjść ze swojej posiadłości.

- Tak. Być może trzeba będzie się rozejrzeć trochę dalej.

- Oczywiście, nawet jeśli to była para, to niekoniecznie muszą być w to wplątani oboje.

Ta myśl zaświtała już Barnaby’emu. Było bardzo możliwe, że jedna z osób była bez zobowiązań i nie miała nic do stracenia. Równie możliwe było też, że choć oboje mieli partnerów, to tylko jedno z nich miało tak wiele do stracenia, że wolałoby raczej zabić, niż pozwolić na ujawnienie romansu. Strata nie musiała mieć nawet charakteru finansowego. Barnaby nie odrzucał możliwości, że panna Simpson została zamordowana po to, by oszczędzić cierpienia czyjemuś ślubnemu partnerowi. W końcu jest całkowicie możliwe, że kocha się małżonka z całego serca, a mimo to nie można się oprzeć ochocie pobaraszkowania na sianie.

Wjechali do Badger’s Drift, minęli dwa policyjne samochody zaparkowane przy Black Boyu. Obchód domów już trwał.

- Zaczniemy od Lessiterów. To ten duży dom z lwami - powiedział Barnaby.

Sierżant Troy gwizdnął z zazdrości, wjeżdżając z chrzęstem na podjazd. Zahamował z fantazją, wzbijając obłok kurzu i żwiru. Barnaby westchnął i wyszedł z samochodu. Zastukał do drzwi za pomocą imitacji starożytnej kołatki i czekając, przyglądał się stylizowanym lampom oraz tablicy ze strzałkami wskazującymi na boki oraz gotyckimi literami, niczym z horroru, informującej o godzinach przyjęć lekarza.

Gabinet Lessitera był mu coraz bardziej znajomy. Odwiedził go już ponownie poprzedniego dnia, aby przekazać wyniki sekcji zwłok. Trevor Lessiter nie przyjął ich dobrze. Patrzył na niego z niedowierzaniem, mówiąc, podobnie jak George Bullard: „Cykuta?”, po czym opadł jak kamień na fotel. Później zapomniał się do tego stopnia, że nie poprosił Barnaby’ego, żeby też usiadł. Nawet jego palce na chwilę się uspokoiły.

- Co pana na to naprowadziło, jeśli nie jestem zbyt wścibski? - Był już w defensywie.

- Zostaliśmy poproszeni, by się przyjrzeć tej sprawie.

- Przez kogo? Pewnie przez tę stukniętą starą jędzę mieszkającą przy tej ulicy. Nie powinienem się dziwić. - Zauważył lekką zmianę w wyrazie twarzy Barnaby’ego i podjął wyraźny wysiłek, aby się opanować. - Byłoby miło z pana strony, gdyby mnie pan o tym poinformował.

- Właśnie pana informujemy.

- Ale wcześniej...

Zbliżające się odgłosy kroków przywróciły Barnaby’ego do rzeczywistości. Drzwi otworzyła dziewczyna. Pamiętając, co doktor Bullard mówił o „nieoszałamiającej” córce, Barnaby natychmiast założył, że to musi być ona: niska, nieco ponad metr pięćdziesiąt, i przysadzista. Skóra jej twarzy była gruba i ziarnista, nad górną wargą widniał meszek, włosy, liche, ale pełne życia, tworzyły pokręconą aureolę wokół jej głowy. Jej duże, ładne brązowe oczy od czasu do czasu gwałtownie mrugały, co nadawało jej zachowaniu nieco nieśmiałości, a jednocześnie buntowniczości. To była dziewczyna z rodzaju tych, które na braku poczucia bezpieczeństwa robią karierę.

Barnaby wyjaśnił cel wizyty, po czym zostali wpuszczeni do środka, Judy Lessiter prowadziła ich przez hol. Jej nogi, wyłaniające się spod bezkształtnej sukni bez rękawów były niezwykłe. Olbrzymie w okolicy kolan zwężały się stożkowe do cienkich jak u wróbla kostek. Zupełnie jak kręgle postawione do góry nogami. Popchnęła drzwi do pokoju gościnnego i weszła. Barnaby był tuż za nią.

Doktor Lessiter spojrzał w górę, po czym z pewną złością opuścił swój „Telegraph”.

- Wielkie nieba. Myślałem, że się nagadaliśmy.

- Cóż. Przepraszam, ale tak zazwyczaj wygląda śledztwo.

- Wywracanie całej wioski do góry nogami.

- Z powodu nagłej i niewyjaśnionej śmierci...

- Ta kobieta przypadkowo zerwała trochę cykuty. Całe pole tego zielska rośnie tuż za Church Lane. Nasiona rozsiewają się wszędzie. Niektóre, oczywiście, spadły do ogrodu i puściły korzenie. Co jeszcze chce pan wiedzieć?

- Prosimy wszystkich mieszkańców wsi, żeby przypomnieli sobie, co robili w dniu, który nas interesuje. To znaczy w zeszły piątek, siedemnastego lipca, po południu i wieczorem.

Lekarz prychnął z poirytowaniem, rzucił gazetę na podłogę i stanął plecami do nich, wpatrując się w kominek.

- Cóż... jeśli musimy. Po południu obchód w terenie... Potem, wieczorem...

- Obchody masz we wtorki i w czwartki, tato - głos Judy brzmiał spokojnie i rozsądnie, ale Barnaby miał wrażenie, że zauważył raczej niemiły uśmiech tańczący w kącikach jej ust.

- Co? A... tak... przepraszam. - Podniósł jakieś czasopismo z kosza na drewno i zaczął je wertować, usiłując okazać brak zainteresowania. - Byłem tutaj, oczywiście. Popracowałem trochę w ogrodzie, ale przede wszystkim oglądałem finały w telewizji. Cóż to była za gra... Wspaniałe rzuty...

- A wieczorem?

- Nadal w domu. Naprawdę raczej nudny dzień.

- Pańska żona była z panem po południu i wieczorem?

- Przez część wieczoru. Po południu robiła zakupy.

- Dziękuję. Panno Lessiter?

- W ciągu dnia pracowałam. Jestem bibliotekarką. W Pinner.

- A wieczorem?

- Byłam tutaj...

Obaj policjanci zauważyli teatralne wręcz zaskoczenie lekarza wywołane tą odpowiedzią, które bez wątpienia nie miało ujść ich uwadze. Wet za wet, pomyślał Barnaby.

- Cóż - zaczęła - wyszłam na chwilę na spacer... Była taka ładna pogoda.

- Czy pamięta pani, która wtedy była godzina?

- Nie, niestety. Ale nie wyszłam na długo.

- Dokąd pani poszła?

- Szłam po prostu Church Lane, potem jakieś pół mili polami i zawróciłam.

- Czy spotkała pani kogoś po drodze?

- Nie.

- Czy przechodząc obok Beehive Cottage słyszała pani bądź zauważyła coś niezwykłego?

- Nie... Zasłony były chyba zaciągnięte.

- O której godzinie pani wróciła?

Wzruszyła ramionami, okazując zupełny brak zainteresowania.

- Czy może pan nam pomóc, doktorze Lessiter? - zapytał Barnatay.

- Nie. - Lekarz wrócił na kanapę i ponownie zagłębił się w lekturze gazety. Barnaby miał właśnie zapytać, czy może porozmawiać z panią Lessiter, gdy pojawiła się za nim w drzwiach. Uświadomił sobie jej obecność dzięki nagłej zmianie w atmosferze. Lekarz, rzuciwszy okiem ponad ramieniem detektywa, zaczął czytać gazetę z tak wielkim zaangażowaniem, że nie ulegało wątpliwości, iż jest udawane. Judy patrzyła spode łba - choć na nikogo w szczególności, a krew w żyłach sierżanta Troya zagotowała się i przyspieszyła swój bieg, znacząc jego przezroczystą niemal skórę niestosownymi, jaskraworóżowymi plamami.

- Usłyszałam głosy.

Usiadła w fotelu pod oknem, oparła stopy na małym podnóżku i uśmiechnęła się do obu policjantów. Zupełnie jak dziewczyny z rozkładówek, pomyślał Troy, obrzucając spojrzeniem jej kształty zaznaczające się pod kombinezonem z frotte, burzę włosów i błyszczące, umalowane usta. Na szczupłe, opalone stopy założyła złote sandałki na wysokim obcasie. Barnaby pomyślał, że wcale nie jest taka młoda, jak zdawały się sugerować efekty ciężkiej pracy i równie ciężkich pieniędzy włożonych w jej urodę. Nie trzydzieści kilka, lecz czterdzieści parę, a może nawet prawie pięćdziesiąt lat.

Odpowiadając na pytanie, stwierdziła, że po południu była w Causton na zakupach, wieczorem zaś w domu, z wyjątkiem krótkiej chwili, gdy udała się na przejażdżkę.

- Czy przejażdżka miała jakiś konkretny cel?

- Nie... choć... mówiąc szczerze, mieliśmy małą sprzeczkę, prawda Pysiu?

- Nie sądzę, żeby nasze domowe utarczki interesowały policję, moja droga.

- Wydałam trochę więcej, niż wynosi moje kieszonkowe na ubrania, i się zdenerwował. Wzięłam więc jaguara i pojeździłam trochę do chwili, gdy - jak przypuszczałam - ochłonie. Potem wróciłam do domu.

- I było to o...?

- Kiedy wyszłam, była siódma, jak sądzę. Nie było mnie około godziny.

- Czy panna Lessiter była w domu, gdy pani wróciła?

- Judy? - Spojrzała na nią bezosobowo, tak jakby się zastanawiała, co ona tu w ogóle robi. - Nie mam pojęcia. Spędza mnóstwo czasu w swoim pokoju. Wie pan, tak jak wszystkie nastolatki.

Barnaby nie potrafił myśleć o zwalistej postaci zajmującej pół kanapy jak o nastolatce. Ze słowem tym kojarzył się nie tylko brak pewności, niezgrabność i nieukształtowana jeszcze osobowość, lecz także delikatność (nawet jeśli miałaby dotyczyć jedynie ego) i młodość. Judy Lessiter wyglądała tak, jakby przyszła na świat, będąc już w średnim wieku.

- Nie zatrzymywała się pani nigdzie, pani Lessiter? Na przykład, żeby coś wypić?

- Nie.

- Cóż, dziękujemy.

Wstając, usłyszał odgłos zamykanej skrzynki na listy. Judy zerwała się z kanapy i wybiegła ociężale z pokoju. Jej macocha spojrzała na Barnaby’ego.

- Zakochała się. Za każdym razem, gdy przychodzi listonosz albo dzwoni telefon, mamy tutaj mały dramat. - Objęła wszystkich trzech mężczyzn promiennym, niemiłym uśmiechem, który mówił: czyż ona nie jest śmieszna? Jakby wszyscy podzielali jej zdanie. - Okropny mężczyzna, ale niesamowicie atrakcyjny, co utrudnia sprawę.

Kostki zaciśniętych na gazecie dłoni doktora Lessitera zbielały. Judy wróciła z naręczem listów. Jeden z nich rzuciła Barbarze na kolana, a resztę - w rynienkę, która powstała z czytanego przez jej ojca „Daily Telegraph”. Lekarz cmoknął z niezadowoleniem.

Kiedy opuścili dom, Barnaby przystanął, żeby popodziwiać wspinający się po portyku okazały powojnik Madame le Coultre. Zanim odszedł, zajrzał przez okno do pokoju, który przed chwilą opuścili. Barbara Lessiter teraz stała i patrzyła na ogród niewidzącym wzrokiem. Jej twarz przykryła maska strachu. Zobaczył, jak zgniotła list w twardą kulkę i wepchnęła go do kieszeni kombinezonu.


- Co się stało?

- Nic. - Barbara wróciła na fotel. Marzyła o mocnej, czarnej kawie. Wszystko stało przygotowane na ławie przed sofą, ale nie ufała swoim trzęsącym się rękom.

- Pod całym tym tynkiem z Paryża jesteś biała jak przysłowiowe prześcieradło. - Judy wpatrywała się w starszą kobietę. - Chyba nie jesteś w ciąży, co?

- Oczywiście, że nie.

- Oczywiście, że nie - powtórzyła Judy. - Od dawna ci to już nie grozi, no nie?

- Trevor, masz papierosy?

- W pudełku na biurku jest kilka - odpowiedział jej mąż, nie odrywając wzroku od gazety.

Barbara wzięła jeden, gwałtownie, niemal z trzaskiem, zamykając pudełko. Zapaliła go srebrną zapalniczką w kształcie piłki i stanęła plecami do nich przy oknie. Cisza, nabrzmiała niewypowiedzianymi pretensjami, przedłużała się.

Judy Lessiter skierowała swoje palące spojrzenie na tarczę z gazety, za którą skrył się jej ojciec. Chciałaby się przez nią przepalić, niczym promień słoneczny przechodzący przez szkło powiększające. Widzieć, jak gazeta robi się brązowa, czarna, aż w końcu łuszczy się i opada, a przez dziurę zagląda jego głupia, zaskoczona twarz.

Minęło już pięć lat od tego druzgocącego dnia, kiedy pojawili się oboje w drzwiach wejściowych z identycznymi złotymi obrączkami na palcach. Poprzedniej nocy nie było go w domu, tłumaczył się jej, że siedział przy łóżku umierającego pacjenta. Nie umiała mu wybaczyć tego podłego, jak czuła, kłamstwa. Nie była nawet pewna, czy nadal go jeszcze kocha. Z pewnością przyjemność, jaką czerpała z obserwowania jego codziennych konsternacji, świadczyła o tym, że jednak nie.

Od pierwszego dnia silnie opierała się wygłaszanym raczej bez przekonania sugestiom Barbary dotyczącym ubrań, makijażu czy zmian w jej pokoju. Pokój podobał się jej taki, jaki był od zawsze: stare zabawki, narzuta z patchworku, podręczniki szkolne. Propozycje Barbary, jak można by mu nadać trochę więcej kobiecości (drapowane firanki, ckliwa tapeta, owalny puszysty dywanik), przyprawiały ją o mdłości. Była też, jak sama mówiła, zbyt inteligentna na to, by wciągnęły ją głupie czasopisma, które Barbara czytała przez pół swojego życia. Tak jakby nową siebie można było zbudować na szczątkach tej dawnej, a potem płakać nad tym, co z tej dawnej zostało. Matczyne porady jednak nie trwały zbyt długo i Barbara szybko wpadła w codzienną rutynę, która aż do teraz pozostała niezmienna. Wydawanie poleceń pomocy domowej, wizyta u fryzjera, klub fitness, sklep z modą, a potem wałęsanie się po domu i czytanie czasopism, które Judy nazywała „Dziwaczny świat harpii i innych megier”,

Judy nie była szczęśliwa Jej szczęście urwało się w dniu, gdy zmarła jej matka. Nie była szczęśliwa prostym, nieskomplikowanym szczęściem jedynaczki, córki dwojga kochających się rodziców. Swego rodzaju pocieszenie czerpała jednak z nieszczęścia ojca i macochy. Poza tym był Michael Lacey. Czy może raczej nie było go... I nigdy nie będzie. Musiała to sobie powtarzać za każdym razem, gdy mały płomyczek nadziei zaczynał się rozpalać w jej sercu. Nie tylko z powodu jego wyglądu (nawet po wypadku jego twarz była najpiękniejsza na świecie), ale głównie ze względu na jego pracę. Malarz musi być wolny. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu powiedział jej, że zamierza podróżować; studiować w Wenecji, Florencji i Hiszpanii.

- Kiedy? Kiedy? - krzyknęła pełna bólu. On jednak tylko wzruszył ramionami, mówiąc:

- Kiedyś... niedługo.

Od chwili zaręczyn jego siostry, Katherine, prawie nie było w domu. Judy przychodziła od czasu do czasu trochę posprzątać, napić się kawy. Nie za często. Starała się robić długie przerwy między wizytami, mając nadzieję, że być może zacznie za nią tęsknić.

Dwa tygodnie temu wziął ją za rękę i podprowadził do okna. Ujął palcami jej brodę i przyglądając się jej twarzy, powiedział:

- Chciałbym cię namalować. Masz niezwykłe oczy. - Mówił niemal bez emocji, jakby był rzeźbiarzem, a ona obiecującym kawałkiem kamienia. Jednak serce Judy topniało, a jej odrodzone marzenia nabrały siły. Nie ponowił jednak propozycji. Kilka dni temu poszła do niego, przez okno zobaczyła, że pracuje, i, ponieważ zabrakło jej odwagi, aby mu przeszkodzić, cicho się wycofała. Od tamtego czasu już nie wróciła, bała się bowiem, że niechciana wizyta mogłaby doprowadzić do tego, czego obawiała się najbardziej - ostatecznego odrzucenia.

Trevor Lessiter, składając gazetę, obserwował swoją córkę, jak zwykle przybywającą myślami całe mile stąd. Zastanawiał się, o czym myśli i jak to możliwe, by tęsknić do kogoś, kogo się codziennie widzi. Cieszył się, że pomimo natrętnych sugestii żony nie chciała sobie znaleźć mieszkania w Pinner, aby „mieć bliżej do pracy”.

Judy nie robiła w domu nic. Ona, która zawsze z taką dumą polerowała rzeczy matki i układała kwiaty. Teraz wszystko to, z czym nie dawała sobie rady pani Holland, pozostawało nieruszone. I zawsze gdy sprzeczał się z Barbarą (wydaje się, że ostatnio niemal bezustannie), z urazą zauważał zadowolenie w oczach córki. Wiedział, że myślała: „ma za swoje”. Patrzył na swoją żonę, na jej ciężkie piersi i wąską talię i czuł, że z podniecenia kręci mu się w głowie. Nie z miłości. Teraz do niego dotarło, że już jej nie kochał, zastanawiał się nawet, czy kiedykolwiek darzył ją uczuciem. Ciągle jeszcze miała nad nim władzę. Wielką władzę. Gdyby tylko mógł porozmawiać z Judy. Spróbować jej wytłumaczyć, że został niemal podstępem nakłoniony do tego małżeństwa. Teraz gdy sama była zakochana, z pewnością by zrozumiała. Jednak na samą myśl o tym dostawał dreszczy. Młodych ludzi denerwuje, a często nawet obraża, odsłanianie seksualności ich rodziców. Poza tym jej niezmienna obojętność i nieżyczliwość prowokowała go do tego samego. To było coś, w co kilka lat temu by nie uwierzył.

Pamiętał, jak już po śmierci matki czekała, aż wróci z nocnego wezwania do chorego, i podgrzewała mu mleczny napój, a potem siedziała przy nim, pilnując, by go wypił. Bezbłędnie i porządnie zapisywała wiadomości dla niego i wysłuchiwała chaotycznych opowieści jego pacjentów z taką samą życzliwością, jak robiła to jego zmarła żona. Patrząc na jej nadąsaną minę, pomyślał, że zamienił coś niespotykanie wartościowego na zwykły bubel.

Barbara Lessiter przy każdym ruchu czuła na swym udzie ucisk papierowej kulki. Po raz setny w ciągu ostatnich pięciu minut zastanawiała się, skąd do licha ma wziąć pięć tysięcy funtów.


Rozdział trzeci



- Dokąd teraz, proszę pana?

- Cóż, mamy panią Quine na Burnham Crescent

- Myślałem, że inni wzięli domy komunalne.

- Ja wziąłem ten jeden. Quine sprzątała u panny Simpson. Potem mamy ten niepokojąco elegancki bungalow i następne cztery domy... i farmę Trace’ów. Albo może raczej Tye House.

- Spodziewać się wyższych sfer, co? Ludzi z towarzystwa?

- Obejdzie się bez tych wnikliwych obserwacji, Troy. Po prostu zachowaj trzeźwość umysłu i miej oczy otwarte.

- Jasne, szefie.

- I naostrz ołówek. Zaczynamy od domu na farmie, a potem pójdziemy dalej.

Nad głównym wejściem widniało eleganckie, przyozdobione koronkową zazdrostką półokrągłe okienko z białymi metalowymi szprosami. Magnolia była w pełnym rozkwicie, wspaniałe, niczym zrobione z wosku kwiaty na ciemnozielonych podstawkach napierały na okna. Sierżant Troy pociągnął za mosiężny uchwyt, w oddali rozległ się dzwonek. Barnaby zastanawiał się, czy mają w kuchni szklano-mahoniowe pudełko z rzędem małych dzwoneczków, drgających nad karteczkami z informacjami: pokój śniadaniowy, pralnia, przedsionek, bawialnia. Nikt nie nadszedł.

- Służąca ma pewnie wolne - Troyowi nie udało się zachować żartobliwego tonu. W jego uwadze słyszalne było kwaśne szyderstwo. Szedł za Barnabym wzdłuż bocznej ściany domu i walczył z pełnymi złości wspomnieniami. Jego matka przed otwarciem drzwi zawsze musiała zdejmować fartuszek. I przepaskę z włosów. Ciągle miał przed oczami, jak nerwowo przyklepuje włosy i wygładza kołnierzyk, spoglądając w wiszące w holu lustro.

- Pani Willows do pani, milady.

Kiedy wchodzili na wyłożone brukiem podwórze, przybiegł do nich mały, bardzo chudy pies z szarym pyskiem i cętkowanymi tułowiem. Był to stary terier ze słabym wzrokiem. Był już całkiem blisko mężczyzn, gdy zorientował się, że się pomylił. Troy schylił się, żeby go pogłaskać, lecz pies, niepocieszony, odwrócił się. Barnaby podszedł do drzwi z tyłu domu.

- Być może tutaj będziemy mieć więcej szczęścia.

Szeroko otwarte drzwi ukazywały przestronną kuchnię. Przy stole, twarzą do wejścia, siedział mężczyzna, najwyraźniej całkowicie przygnębiony. Ramiona miał opuszczone, czoło opierał na ręce. Blisko niego, na krawędzi stołu, plecami do Barnaby’ego, przysiadła młoda dziewczyna. Pochyliła się i dotknęła ramienia mężczyzny. Natychmiast chwycił jej dłoń, a potem, podniósłszy wzrok, zobaczył w drzwiach dwóch mężczyzn i zerwał się na równe nogi. Dziewczyna znacznie spokojniej odwróciła się do nich twarzą.

Długo po zamknięciu sprawy Barnaby ciągle jeszcze pamiętał ten pierwszy raz, gdy ujrzał Katherine Lacey. Miała na sobie jedwabną sukienkę w kremowo-zielone paski i była piękniejsza niż wszystko, co widział do tej pory. Jej uroda była czymś więcej niż tylko prostą doskonałością twarzy i figury (a i to spotyka się przecież niezbyt często); była w niej doskonałość odległej gwiazdy. Uderzała w samo serce. Podeszła do nich, rozchylając w uśmiechu piękne usta.

- Przepraszam, czy od dawna panowie dzwonią do drzwi? Bywa, że nie słyszę, gdy jestem w kuchni.

Barnaby wyjaśnił powód ich wizyty.

- Oczywiście, proszę wejść. Wszyscy byliśmy zaszokowani na wieść, że zajęła się tym policja, prawda Davidzie?

Mężczyzna, który usiadł ponownie na jednym z krzeseł, nie odpowiedział.

- Ona, panna Simpson, uczyła mojego ojca. Oboje rodzice bardzo ją lubili. Przy okazji, jestem Katherine Lacey, a to jest David Whiteley, zarządca naszej farmy.

Barnaby pokiwał głową i, pytając o to, co robiła interesującego go dnia, spoglądał na mężczyznę przy stole. Miał ponad metr osiemdziesiąt, brązową, niemal zniszczoną skórę twarzy, jak ktoś pracujący stale na świeżym powietrzu, kobaltowe niebieskie oczy; włosy koloru lnu były trochę dłuższe, niż można by oczekiwać. Dobiegał chyba czterdziestki i wyglądało na to, że teraz jest bardziej dotknięty niż przygnębiony. Barnaby zastanawiał się, co by się stało, gdyby razem z Troyem nie stanął w drzwiach. Czy dziewczyna dotknęła go w geście pocieszenia? Pieszczoty? Czy jego żarliwy uścisk dłoni spotkałby się z odmową? Czy raczej doprowadził do pocałunku?

- ...popołudnie spokojne. W większości spędziłam je w domu ludowym, przygotowując zawody hippiczne dla dzieci, które odbędą się w niedzielę. Wie pan... ustawianie przeszkód... porządkowanie różnych rzeczy... Pomagałam na stoisku Klubu Kobiet.

- Rozumiem... - Barnaby pokiwał głową, na próżno próbując wyobrazić sobie pannę Lacey w Klubie Kobiet. - O której pani wyszła?

- Myślę, że około czwartej. Ale mogło być wcześniej. Jeśli chodzi o czas, jestem beznadziejna, jak pewnie Henry panom powie.

- Czy poszła pani prosto do domu?

- Tak. Przyszłam po peugeota, a potem pojechałam do stodoły przy Huyton’s End, żeby zabrać Henry’ego. Ma tam biuro... - nagle urwała, po czym zapytała - Czy nie byłoby rozsądniej, żeby panowie porozmawiali z nami obojgiem? O tej godzinie zawsze pijemy kawę w pokoju gościnnym. Zapraszam.

Barnaby podziękował za kawę, przyznał jednak, że jej propozycja mogła okazać się pomocna.

- Ty też chodź, Davidzie. - Znowu się uśmiechnęła, tym razem do mężczyzny siedzącego na krześle. Poszli za nią we trójkę, obserwując jej tył, nieznacznie tylko mniej niebiański niż przód, przeszli hol i długi, wyłożony dywanem korytarz. Na jednej ścianie w ozdobnych ramach wisiały obrazy olejne przedstawiające historię Trace’ów. Druga natomiast była ozdobiona akwarelami, na które Barnaby rzucił zazdrosnym okiem eksperta. Na końcu korytarza podwójne szklane drzwi otwierały się na oranżerię; olśniewały wzorem metalowych pętli i zawijasów. Przez szybę Barnaby ujrzał eleganckie trawniki, wytworne, sztucznie ukształtowane rośliny i połyskliwą fontannę. Zastanawiał się, czy gdzieś tam są pawie. Katherine mówiła do nich przez ramię.

- Oprócz Henry’ego mieszka tutaj obecnie tylko Phyllis Cadell, jego szwagierka. Jej pokój znajduje się na górze. - Odwróciła się gwałtownie i otworzyła pierwsze drzwi na prawo.

Weszli do bardzo długiego salonu. Ściany były tepowane na kremowo i morelowo, na błyszczącym, miodowym parkiecie porozrzucane były grube perskie dywany. Sufit zdobiła pozłacana sztukateria w kształcie liści. Na końcu pokoju, przy wspaniałym kominku, w którym zamiast ognia ułożona była promieniście rozchodząca się kompozycja z białych i srebrnych liści i kwiatów, siedział mężczyzna w fotelu na kółkach. Nogi miał przykryte pledem. Jego twarz była poważna, niemal sroga, z dwoma głębokimi rowkami biegnącymi od nosa do kącików ust. Ciemne włosy przyprószyła gdzieniegdzie siwizna, ramiona miał lekko przygarbione. Barnaby był zaskoczony, kiedy odkrył później, że Henry Trace miał tylko czterdzieści dwa lata. Zastanawiał się, czy David Whiteley zupełnie bez zastanowienia zajął przy stole miejsce tuż przy swoim pracodawcy. Trudno o bardziej okrutny kontrast. Whiteley, nawet kiedy odpoczywał, promieniował agresywną witalnością. Wydawało się, że na jego prostych i silnych kończynach pękają szwy sztruksów i kraciastej koszuli. Mężczyzna z reklamy Marlboro, zadrwił w myślach Troy. Katherine wyjaśniła obecność policjantów, potem usiadła na podnóżku blisko fotela na kółkach i ujęła dłoń Trace’a.

- Okropna sprawa - powiedział. - Z pewnością to nieprawda, że popełniono przestępstwo?

- Na tym etapie po prostu sprawdzamy fakty, proszę pana.

- Wprost nie mogę sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby ją skrzywdzić - kontynuował Trace. - Była najmilszą osobą pod słońcem.

Nie dodał, zauważył Troy, otwierając formularz do zeznań, że uczyła jego mamę. Prawdopodobnie chodził do prywatnej szkoły. Niektórym się udaje.

- Tak naprawdę widziałam ją tego dnia, kiedy zmarła - powiedziała Katherine bez typowego dla tego rodzaju stwierdzeń niezdrowego podekscytowania.

- Kiedy to było? - zapytał Barnaby, spoglądając na Troya, który, żeby pokazać, że uważa, zatoczył łuk ręką z długopisem.

- Rano. Nie pamiętam dokładnie, o której godzinie zadzwoniłam do jej drzwi. Wcześniej obiecała, że da mi trochę miodu na stoisko. Dała mi też trochę wina pietruszkowego. Zawsze była bardzo szczodra.

- I wtedy widziała ją pani po raz ostatni?

Katherine skinęła głową.

- Wracając do tego popołudnia... Wyszła pani około czwartej... zabrała peugeota,..?

- I pojechałam do biura po Henry’ego. Przyjechaliśmy tutaj, zjedliśmy kolację i spędziliśmy wieczór na kłótni...

- Dyskusji.

- Dyskusji - obróciła głowę i spojrzała na niego zaczepnie - na temat nowego rosarium. Wyszłam około wpół do jedenastej.

- A więc nie mieszka tu pani, panno Lacey?

- Do przyszłej soboty. Wtedy mamy się pobrać. - Wymieniła spojrzenia z mężczyzną na wózku inwalidzkim. Z jej strony była to czysta czułość, u niego uwielbienie mieszało się z triumfem. Triumfem kolekcjonera, który dostrzegł rzadki i piękny okaz i zdobył go, pokonując wszystkie przeciwności. Jeśli się ma pieniądze, pomyślał sierżant Troy, można mieć wszystko.

- Mieszkam w domu na skraju brzozowego lasu. Nazywa się Holly Cottage. Właściwie tak naprawdę to jest już poza wsią. - Jej oczy pociemniały. Potem tak cicho, że Barnaby ledwie ją usłyszał, dodała - Z moim bratem, Michaelem.

Zapytał o dokładny adres domu. Podała mu go.

- Brata teraz nie ma. Pojechał do Causton kupić pędzle.

Wydawało się, że udzielenie z własnej woli tej mało niepokojącej informacji sporo ją kosztowało, zacisnęła usta i zmarszczyła brwi. Trace delikatnie pogłaskał ją po głowie, tak jakby uspokajał zatrwożone zwierzątko.

- Czy wracając, mijała pani dom panny Simpson?

- Tak.

- Czy widziała pani kogoś? Albo coś słyszała lub zauważyła?

- Raczej nie.

- Czy były zapalone światła? Zasłony zasunięte?

- Przykro mi, po prostu nie pamiętam,

- Dziękuję. - Barnaby zwrócił się teraz do Henry’ego Trace’a. Czuł, że w tej sytuacji pytania to czysta formalność, lecz niezadanie ich zostałoby odebrane co najmniej jako brak taktu. Być może Trace pojechał w swoim fotelu na kółkach do panny Simpson i podał jej truciznę (w takim wypadku jego narzeczona kłamałaby, twierdząc, że spędzili razem wieczór). Mało prawdopodobne jednak, by baraszkował w lesie, zakładając nawet, że jakikolwiek mężczyzna, mając poślubić Katherine Lacey, byłby na tyle szalony, by tego chcieć. W pobliżu miejsca schadzki nie było śladów kół ani opon, Barnaby zakładał, że kalectwo Trace’a jest prawdziwe. Tylko w filmach silni i zdrowi ludzi skrywają się pod kocem na wózku inwalidzkim po to, by w odpowiednim momencie z niego zeskoczyć i popełnić zbrodnię doskonałą.

- Czy potwierdza pan to, co powiedziała panna Lacey o tym, co wspólnie robiliście?

- Tak, potwierdzam.

- Czy kiedy był pan w biurze, kręciły się tam też inne osoby?

- O, tak. Parkują tam traktory. Przechowujemy tam też wszystkie nawozy. Jest tam lej samowyładowczy... budynki gospodarcze. To bardzo ruchliwa część farmy.

- Jaka jest jej wielkość?

- Pięć tysięcy akrów.

Długopis sierżanta Troya wbił się brutalnie w kartkę.

- Czy może pan podać nazwisko swojego lekarza?

- Mojego lekarza? - Henry Trace posłał Barnaby’emu rozbawione spojrzenie. Jednak rozbawienie szybko znikło. - Ach tak. Rozumiem. - Rowki na jego twarzy zrobiły się głębsze, a w uśmiechu nie było radości ani przyjemności.

- Moim lekarzem rodzinnym jest Trevor Lessiter. Ale lepiej niech pan zamieni słowo z panem Hollingsworth z University College w Londynie. - Po chwili dodał gorzko - On potwierdzi, że mój paraliż nie jest udawany.

Dziewczyna u jego stóp wydała cichy okrzyk oburzenia i spiorunowała wzrokiem Barnaby’ego.

- W porządku, kochanie. Oni muszą zadawać takie pytania - powiedział Trace. Jednak nie przekonało jej to i w dalszym ciągu spoglądała z gniewem na obu policjantów, którzy teraz zadawali pytania Davidowi Whiteleyowi. Troy stwierdził, że wyglądała dzięki temu jeszcze ładniej.

Zarządca odpowiadał krótko. Powiedział, że interesującego ich popołudnia pracował.

- Gdzie dokładnie?

- Trzy mile stąd, jadąc drogą do Gessler Tye. Naprawiałem ogrodzenie. Parę dni temu wydarzył się tam niezły wypadek i duża część płotu została zgnieciona.

Barnaby pokiwał głową.

- A potem?

- Pojechałem do Causton zamówić siatkę. Potem wróciłem do domu.

- Rozumiem. Nie wrócił pan do biura na farmie?

- Nie. Dochodziła szósta. Widzi pan, ja nie muszę odbijać karty, wychodząc z pracy. Nie jestem zatrudniony jako pomoc na farmie. - Chciał, by zabrzmiało to humorystycznie, lecz w jego głosie zabrzmiał gniew.

- A dom jest w...?

- Witchetts. Z zielonymi okiennicami, naprzeciw pubu. Pasuje do mnie.

- A wieczorem?

- Wziąłem prysznic. Wypiłem drinka. Pooglądałem trochę telewizję. Potem poszedłem do Bear przy Gessler na jedzenie. I dla towarzystwa.

- Która to była godzina?

- Myślę, że około ósmej trzydzieści.

- Pan nie jest żonaty, panie Whiteley?

- Nie pańska sprawa.

- David! - krzyknął Henry Trace. - Nie musisz...

- Przepraszam, ale naprawdę, do cholery, nie widzę związku między tym, czy jestem żonaty, a śmiercią jakiejś staruszki, którą w dodatku ledwie co znałem. - Z uporem zacisnął usta, skrzyżował ramiona na piersiach, założył nogę na nogę. Po chwili postawił nogi obok siebie, po czym znów je założył, tym razem w drugą stronę. Barnaby, jakby zupełnie go to nie interesowało, siedział spokojnie w fotelu. Henry i Katherine wyglądali na zażenowanych. Troy patrzył zjadliwie na jego napięte łydki i bicepsy. Dobrze znał ten typ. Pewnie ma się za ogiera, a nie może sobie poradzić bez kilku piw i filmu erotycznego. Cisza przeciągała się. Wreszcie David Whiteley wydał z siebie przesadne westchnienie.

- No cóż, jeśli już musicie wiedzieć, mam żonę, ale od trzech lat mieszkamy osobno. Właściwie rozstaliśmy się na chwilę, zanim nająłem się tutaj do pracy. Jest nauczycielką przedmiotów ścisłych i mieszka w Slough. Żeby oszczędzić wam konieczności szperania w szczegółach genealogicznych powiem też, że mamy dziewięcioletniego syna. Nazywa się James Laurenee Whiteley i kiedy widziałem go ostatni raz, mierzył jakieś metr dwadzieścia i ważył około trzydziestu dwóch kilogramów. Interesował się Depeche Mode, BMX-ami i grami komputerowymi oraz świetnie grał w koszykówkę. Oczywiście było to jakiś czas temu i teraz pewnie wszystko się zmieniło. - Ostatnia uwaga przepełniona była sarkazmem i złością. Jego nabrzmiały emocjami głos nagle się urwał.

- Dziękuję, panie Whiteley. - Barnaby odczekał chwilę, po czym kontynuował - Wracając do wieczoru siedemnastego, czy może pan powiedzieć, o której wyszedł pan z Bear?

Whiteley głęboko odetchnął, po czym odpowiedział:

- Około pół godziny przed zamknięciem. Pewnie tam pamiętają. Jestem stałym klientem.

- I pojechał pan prosto do domu?

- Tak.

- Może pan podać markę i rejestrację swojego samochodu?

- Citroen kombi. ETX 373V.

- Dobrze. - Barnaby podniósł się. - Był pan bardzo pomocny. Jak pamiętam, panno Lacey, wspominała pani, że mieszka tutaj jeszcze ktoś.

- Tak - powiedział Henry Trace. - To Phyllis. Ale czy ona nie jest teraz w swoim nowym mieszkaniu?

- Nie. - Katherine wstała. - Pół godziny temu słyszałam, jak wraca. Zaprowadzę panów. - Kierowała słowa do Barnaby’ego, ale nie patrzyła na niego. Kiedy zrobiła pierwszy krok, Henry złapał ją za rękę.

- Wracaj zaraz.

- Oczywiście. - Pochyliła się i pocałowała go w kącik ust Był to niewinny pocałunek, ale spojrzenie, jakim się jej odwdzięczył, dalekie było od niewinności. Piękny obraz, pomyślał Barnaby. Wytworny i poważny profil Trace’a i pochylająca się nad nim młoda, śliczna dziewczyna, oboje na tle szarej, jedwabnej zasłony z delikatnym wzorem. Być może to właśnie ten ostatni, trochę teatralny gest sprawił, że owa czarująca scena wydała się Barnaby’emu w pewien sposób nienaturalna. Była tak doskonała, że aż nierealna; promieniowała fałszywym patosem, niczym wiktoriańska sentymentalna pocztówka albo ilustracja z Dickensa. Nie potrafił dokładnie wyjaśnić tego wrażenia. Nie sądził, by któreś z nich grało. Objął wzrokiem także Davida Whiteleya. Być może to jego obecność wywoływała tego rodzaju myśli. Być może chodziło po prostu o to, że dziewczyna była u boku niewłaściwego mężczyzny. Młodość powinna szukać młodości. Barnaby obserwował, jak Whiteley patrzył na Katherine. Jego wzrok także nie miał nic wspólnego z niewinnością. Barnaby pomyślał, że Trace byłby wyjątkowym człowiekiem, gdyby w chwilach, gdy jego narzeczona i zarządca farmy znajdowali się poza zasięgiem jego wzroku, nie zastanawiał się, czy... Kolekcjoner spodziewa się zazwyczaj zazdrości innych kolekcjonerów. Zwłaszcza gdy chodzi o wyjątkowy okaz, który znajduje się w jego posiadaniu.

Katherine poprowadziła ich krętą klatką schodową na górę, później kolejnym korytarzem, w którym stały małe, wypolerowane półokrągłe stoliki z wazonami pełnymi kwiatów, tabakierkami i obrazkami.

- Jak brzmi pełne nazwisko tej kobiety?

- Phyllis Cadell.

- Panna?

- Jak najbardziej.

Kwaśny ton jej głosu zaintrygował i uradował Barnaby’ego. Zbyt wiele słodyczy i jasnych kolorów po chwili traci urok, pomyślał. Nawet po dość krótkiej chwili. Lubił coś, co nazywał „odrobiną pikanterii”. Zastanawiał się, jaką pozycję w tym domu zajmuje Phyllis Cadell i czy po ślubie ulegnie ona zmianie. Z całą pewnością życzeniem każdej młodej żony jest wziąć panowanie we własne ręce. Z niepełnosprawnym mężem u boku musiałaby posiadać niezwykłe umiejętności. Spojrzał na lekko opalone dłonie panny Lacey, gdy pukała do drzwi. Wyglądały na silniejsze, niż można by się było spodziewać po jej przypominającej kwiat powierzchowności.

- Och, Phyllis, przepraszam, że przeszkadzam...

Barnaby wszedł za nią do pokoju. Ujrzał nieco otyłą kobietę w średnim wieku i o grubych rysach. Miała agrestowozielone oczy i dziecinnie uczesane matowe, brązowe włosy: postrzępiona grzywka i małe, ciasno skręcone loczki. Okalając jej długą, bladą twarz, wyglądały jak śmieszna peruka na końskim łbie. Siedziała naprzeciw dużego telewizora, trzymając na kolanach pudełko z krówkami.

- Panowie są z policji.

Kobieta podskoczyła. Krówki pofrunęły we wszystkich kierunkach. Przykucnęła, starając się ukryć twarz, lecz Barnaby zdążył zauważyć w jej oczach budzący się strach. Katherine też się schyliła. To była mieszanka krówek: trzy odcienie brązowych (waniliowe, mokka, czekoladowe), niektóre z orzechami i wiśniami.

- Nie możesz już ich jeść, Phyllis.

- Potrafię jeszcze podnieść kilka cukierków, dziękuję. Zostaw mnie w spokoju.

Upychała okurzone i Bóg wie jak stare krówki do pudełka. Ciągle nie patrzyła na policjantów.

- Pokażesz potem drogę powrotną nadinspektorowi Barnaby’emu, dobrze?

Nie otrzymawszy odpowiedzi, Katherine odwróciła się do wyjścia i zanim zamknęła drzwi, powiedziała:

- Chodzi o pannę Simpson.

Barnaby zauważył, że po tej uwadze policzki kobiety znowu nabrały kolorów - jednak nierównomiernie, zostawiając plamy, tak jakby ogrzewała się przy ognisku.

- Oczywiście, biedna Emily. Dlaczego nie pomyślałam wcześniej? Usiądźcie... Obaj - wyrzuciła z siebie.

Barnaby wybrał wypłowiałe krzesło przy kominku i rozejrzał się. Panowała tu zupełnie inna atmosfera niż w pokoju gościnnym na dole. Choć było tu wygodnie, to jednak brakowało indywidualności. Nie było ozdób ani fotografii, prawie wcale nie było książek. Kilka numerów „The Lady”, dwa pozbawione wyrazu obrazki i więdnący kwiat w doniczce na parapecie. Gdyby nie telewizor, mogłaby to być poczekalnia w jakimś gabinecie dentystycznym.

Phyllis Cadell wyłączyła telewizor i usiadła naprzeciw policjantów. Niepokój, który mogła odczuwać w chwili ich przyjścia, teraz znajdował się całkowicie pod kontrolą. Skierowała na nich swój bezbarwny, lecz zainteresowany wzrok. Gdyby nie mocno ściśnięte kolana i napięte żyły w jej miękkiej szyi, Barnaby mógłby pomyśleć, że jest całkiem odprężona. Uprzejmie i otwarcie mówiła o tym, co robiła siedemnastego. Po południu w domu ludowym przygotowywała loterię fantową. Wieczór zaś spędziła „całkiem niewinnie, zapewniam pana, nadinspektorze”, na oglądaniu telewizji.

Barnaby nie był zaskoczony. Trudno mu było sobie wyobrazić taką matronę uwolnioną z więzów gorsetu, turlającą się i baraszkującą w leśnym poszyciu. Oczywiście, nie wykluczał takiej możliwości. Osoby, po których najmniej można by się tego było spodziewać, także potrafiły wywoływać u innych romantyczne tęsknoty. Jego żona często mówiła: „Nie wiem, co on w niej widzi?”. Albo, rzadziej, „co ona w nim widzi?”. Nie, argumentem przemawiającym za tym, że Phyllis Cadell to nie ta kobieta, było przekonanie, że nie miała nic do stracenia, gdyby to wyszło na jaw. Co więcej, biorąc pod uwagę nastawienie społeczeństwa wobec samotnych kobiet w średnim wieku, mogłaby nawet wiele zyskać. Wobec tego dlaczego tak się przestraszyła na ich widok?

- O której godzinie wyszła pani z domu ludowego, panno Cadell?

- Zastanówmy się. - Dotknęła grubym palcem górnej wargi. - Byłam prawie ostatnia... Musiało być wpół do piątej... za kwadrans piąta...

- Czy wyszła pani z panną Lacey?

- Z Katherine? Wielkie nieba, nie. Ona wyszła znacznie wcześniej. Chyba nawet nie było trzeciej. - Dostrzegła spojrzenie, jakie sierżant Troy rzucił w kierunku niewzruszonego profilu Barnaby’ego.

- Ojej - wykrzywiła usta w fałszywym grymasie ubolewania. - Mam nadzieję, że nie powiedziałam czegoś, czego nie powinnam?

- Czy po powrocie do domu wychodziła pani jeszcze gdzieś?

- Nie. Kiedy zjedliśmy obiad, przyszłam prosto na górę, napisałam kilka listów i potem, jak wspomniałam wcześniej, oglądałam telewizję.

Jak wspomniałam wcześniej”, powtórzył w myślach sierżant Troy, sporządzając dokładne notatki. Ludzie często mówią takie rzeczy, rozmawiając z policją. Wygłaszane formalnym stylem uwagi, o których w innych okolicznościach nawet by nie pomyśleli. Słuchał, jak panna Cadell podawała szczegóły wszystkich oglądanych przez siebie programów, a potem, jakby mogłoby się to wydać podejrzane, dodała:

- Pamiętam to tylko dlatego, że to był piątek. Rozumie pan, programy ogrodnicze.

Barnaby rozumiał. Sam je oglądał, jeśli tylko był w domu.

- Czy mieszka tutaj jakaś służba? - zapytał.

- Nie. Mamy ogrodnika i chłopaka do pomocy. Razem opiekują się posiadłością, myją samochody i dokonują wszelkich napraw. Jest też pani Quine. Przychodzi około dziesiątej. Sprząta wszystko, przygotowuje warzywa do obiadu, gotuje lekki lunch i mniej więcej o trzeciej wychodzi. Ja gotuję wieczorem, a ona sprząta i zmywa na drugi dzień. Naprawdę mam nadzieję, że Katherine ją zatrzyma. Przyprowadza ze sobą swoją córeczkę, a nie każdy toleruje dzieci. Co ciekawe, korzystaliśmy z jej usług razem z panną Simpson. Codziennie rano, zanim przyszła do nas, była u niej przez godzinę.

- Czy po ślubie będzie pani tutaj nadal mieszkać, panno Cadell?

- Nie, na litość Boską.

Zduszony okrzyk, który mógł uchodzić za śmiech.

- W jednym domu nie powinno być dwóch gospodyń. Nie, przechodzę na emeryturę. Henry ma w swojej posiadłości kilka domów. Dwa z nich zostały... sądzę, że odpowiednim słowem będzie „połączone”. Wokół jest mały ogród. Jest tam... bardzo miło.

Ale nie tak miło jak w Tye House, pomyślał Barnaby, przywołując z pamięci jeszcze raz przepiękny widok roztaczający się z oranżerii. Nawet w połowie nie tak miło.

- Czy pan Trace od dawna jest wdowcem?

Znowu to samo. Przebłysk strachu. Wyraźny i jasny, niczym błysk zapałki zapalanej w ciemnym pokoju. Phyllis Cadell odwróciła wzrok, studiując mniej wyraźny z dwóch wiszących na ścianie obrazków.

- Nie rozumiem, w jaki sposób miałoby to być związane ze śmiercią panny Simpson.

- Och. Przepraszam panią.

Detektyw nadinspektor Barnaby czekał. Doświadczenie mówiło mu, że z wyjątkiem zatwardziałych kryminalistów osoby, które mają coś do ukrycia, oraz te, które nie mają nic do ukrycia, łączy jedno. W obliczu policjanta zadającego pytania nie potrafią zbyt długo milczeć. Po chwili Phyllis Cadell zaczęła mówić. Wyrzucała z siebie słowa tak, jakby nie mogła się doczekać, by się ich pozbyć i zakończyć całą tę sprawę.

Bella zmarła około rok temu. We wrześniu. Wypadek z bronią. To była straszna tragedia. Miała dopiero trzydzieści dwa lata. W lokalnej gazecie dokładnie to opisano.

Wszystko to jednym tchem, pomyślał Barnaby. Z ustami białymi jak mleko.

- Czy to właśnie wtedy zaczęła pani prowadzić dom?

- Nie. Wprowadziłam się tuż po ich ślubie. Bella nigdy nie interesowała się sprawami domowymi. Jej mocną stroną były zajęcia w plenerze. Jazda konna, łowienie ryb. No i opiekowanie się Henrym, rzecz jasna. Byli pięć lat po ślubie, gdy zginęła.

- Wydaje się, że panna Lacey jest zbyt młoda, by wziąć na siebie tyle obowiązków? - zagadnął Barnaby, lecz na próżno. Jej emocje były teraz całkiem niedostępne.

- Och, nie wiem. Sądzę, że będzie z niej czarująca pani na włościach. A teraz - wstała - jeśli to wszystko...

Odprowadziła ich ochoczo schodami do holu frontowego, po czym nagle przystanęła między dwiema starymi, drewnianymi, pozłacanymi figurami. Przez chwilę wszyscy stali na podłodze wyłożonej biało-czarnymi płytkami, niczym figury szachowe, użyteczne, ale nieprzydatne dopóki nie wejdą do gry. Phyllis, niczym oblężona królowa, przestępowała z nogi na nogę, po czym powiedziała:

- Hm, pewnie pomyśleliście panowie, że byłam przestraszona, gdy was zobaczyłam... Zbita z tropu... kiedy weszliście?

Barnaby spojrzał na nią z grzecznym zainteresowaniem. Troy nawiązał kontakt wzrokowy z wyższą figurą: królem w strzelistej koronie, ze śladami lazurytu na wyrzeźbionych oczach.

- Prawda jest taka, że... ja... no cóż, chodzi o mój podatek od samochodu. Wiecie, jak to jest. - Nerwowy uśmiech odsłonił jej poplamione zęby. - Powinno się zawsze zapisywać takie rzeczy.

- Tak - zgodził się Barnaby - to dobry pomysł.

- Żałosne - stwierdził Troy, gdy drzwi się za nimi zamknęły. Mogło mu chodzić o wygląd tej kobiety, jej pozycję w domu albo o niezdarne i oczywiste kłamstwo dotyczące podatku drogowego. We wszystkich przypadkach Barnaby mógł się tylko z nim zgodzić.


Katherine Lacey szła wolno przez brukowane podwórze, patrząc za odchodzącymi policjantami. Pomimo gorącego dnia było jej zimno. Benjy smutno skomlał z jednego z silosów, który był jego schronieniem. Podeszła do niego i wzięła go na ręce. Zaczął się mocować w jej ramionach. Futro ślizgało się po jego żebrach, tak jakby miedzy nimi nie było mięśni.

- Kochanie. - Usłyszała cichy odgłos kół fotela Henry’ego, który zjechał ze stopnia prowadzącego z kuchni i zdążał w jej kierunku. Postawiła psa na ziemi. - Czy coś się stało?

Zanim się do niego odwróciła, ze wszystkich sił starała się opanować. Nie odpowiedziała, tylko potrząsnęła głową, kołysząc błyszczącymi, ciemnymi włosami wokół swej twarzy.

- Chodzi o Benjy’ego? Wiesz, Kate, że musisz się poddać. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Po prostu nie chce jeść. Proszę... pozwól mi zadzwonić po weterynarza...

- Och, może kiedy indziej!

- To stary pies. Za bardzo za nią tęskni. Nie możemy się przyglądać, jak się głodzi na śmierć.

- To nie tylko to. - Odwróciła się, kucając niezdarnie przy fotelu. - To... Nie potrafię tego wyjaśnić... Och, Henry... - Chwyciła go za ręce, - Po prostu mam jak najgorsze przeczucia...

- Co masz na myśli? - Uśmiechnął się do niej, przybierając pobłażliwy ton. -Jakie przeczucia?

- Nie potrafię powiedzieć dokładnie... Po prostu, że wszystko się sprzysięgnie przeciwko nam... że nie będzie ślubu...

- Nigdy wcześniej nie słyszałem takich nonsensów.

- Wiedziałam, że tak powiesz. Ale nie rozumiesz... - urwała, bacznie obserwując jego twarz. Miła, przystojna, odrobinę zbyt pewna siebie. Ale dlaczego nie? Rodzina Trace’ów sięga korzeniami czasów normańskich. Wizerunki sir Roberta Trayce’a, jego małżonki, Ismeldy, oraz jej kota znajdowały się od stuleci w chłodzie trzynastowiecznego kościoła. Trace’owie przelali sporo swej szlachetnej krwi posiadaczy ziemskich podczas obu wojen światowych, a potem powrócili do swoich z honorem pełnionych ziemiańskich obowiązków. Słowa „zabezpieczenie prawa posiadania” nie miały dla nich znaczenia. Nigdy nie znali niczego innego.

- Nie rozumiesz. - Powtórzyła Katherine. - Ponieważ nigdy nie chciałeś czegoś, czego nie mógłbyś mieć, nie rozumiesz, że życie nie zawsze jest takie, jakie się chce. Myślę, że to, co się dzieje... śmierć panny Simpson... teraz ten Benjy... i Michael, który nie chce przyjść w sobotę... Myślę, że to zły omen...

Henry Trace roześmiał się.

- Uważaj na Idy marcowe.

- Nie śmiej się.

- Przepraszam, kochanie, ale nie zauważyłem, żadnych spiskowców.

- Co?

- A jeśli chodzi o Michaela... Cóż... Naprawdę trudno go uznać za omen. Od dawna musiałaś wiedzieć, że prawdopodobnie nie będzie chciał cię oddać. Wiesz, jaki on jest

- Ale myślałam... W dniu mojego ślubu...

- Chcesz, żebym z nim porozmawiał?

- To niczego nie zmieni. Po tym wszystkim, co dla nas zrobiłeś, można było oczekiwać, że będzie inaczej...

- Ćśśś. Nie mów tak. Nic nie zrobiłem. - Kiedy wstawała, dźwigając się na oparciach jego fotela, powiedział - Biedne kolanka, odciśnięte od kamieni. - Podniósł rąbek jej spódnicy i delikatnie dotknął obolałych miejsc. - Kochane, małe kolanka... Henry je wyleczy.

Stojąca w oknie nad ich głowami Phyllis Cadell gwałtownie się odwróciła. Włączyła telewizor i usiadła w najbliższym fotelu. Pokój wypełnił się głosami. Na ekranie jakaś para z ekstatyczną zachłannością usiłowała objąć górę jakichś dóbr konsumenckich, podczas gdy publiczność, z niemal taką samą ekstazą, wykrzykiwała obelgi i słowa zachęty. Z przylepionym do twarzy szaleńczym uśmiechem kobieta wyrwała jakąś puszkę, przez co cala piramida runęła na podłogę. Phyllis nacisnęła guzik na pilocie i zobaczyła dwoje ludzi zakochanych w swoich płatkach śniadaniowych. Przycisk numer trzy przyniósł idylliczną scenę przedstawiającą starsze małżeństwo otoczone kochającą rodziną, które, z wielkim zadowoleniem, odczytywało telegramy z okazji swych złotych godów. Przycisk numer cztery przywołał na ekran stary, czarno-biały film. Dwóch mężczyzn trzymało pod ramiona trzeciego, a Sterling Haydon okładał go pięściami. Lewy sierpowy, potem prawy. Trzask. Chrzest. Dwa ciosy w brzuch, łyk powietrza, przejmujące sapnięcie. Kolano w krocze, cios w nerki.

Phyllis rozsiadła się. Chwyciła pudełko z krówkami i zaczęła wpychać do ust zapiaszczone, oklejone kurzem cukierki. Gwałtownie i bez przerw, tak jakby przypuszczała atak na własne szczęki. Po policzkach płynęły jej łzy.


Rozdział czwarty



- Spodziewam się, że wesele będzie z przepychem. Namioty w ogrodzie i tak dalej. - Troy spoglądał na horyzont, rzucając zazdrosnym okiem na należące do Henry’ego Trace’a dobra. Mile, mile i jeszcze raz mile falujących z wiatrem pieniędzy.

- Bez wątpienia. - Wychodząc z Tye House, Barnaby skręcił w lewo i skierował się w stronę szeregowców. Nie chcąc usłyszeć kolejnej wzgardliwej odpowiedzi, Troy nie zapytał go, dlaczego zamierzał się zabrać za nieco przyziemne chodzenie od drzwi do drzwi. Tym razem jednak Barnaby zdecydował się go oświecić.

- Interesuje mnie tamten bungalow - wskazał głową koniec szeregowców. - Ktoś tam ma na wszystko oko. Ciekaw jestem, co na ten temat mają do powiedzenia sąsiedzi.

- Rozumiem, proszę pana - to było wszystko, co przyszło Troyowi do głowy. Poczuł jednak miłą satysfakcję z powodu okazanego mu zaufania.

Pierwszy dom był pusty. Domownicy, jak poinformowała ich mieszkająca obok staruszka, są z Londynu i nie było ich tutaj co najmniej od miesiąca. Mężczyzna z ostatniego szeregowca codziennie wraca do domu o szóstej, jest nauczycielem w Amersham. Troy zapisał jego nazwisko dla policjantów, którzy będą robić wywiady wieczorem. Starsza kobieta niewiele mówiła na własny temat. Stwierdziła po prostu, że interesującego ich dnia nie wychodziła w ogóle z domu. Potem gwałtownie wskazała głową dom numer trzy, za ładnie przystrzyżonym żywopłotem.

- Niech pan zapyta ją, gdzie była w piątek. Za garść orzeszków otrułaby własną babcię. - W domu obok trzasnęło okno.

- A ten bungalow?

- Nic o nich nie wiem. - Zamknęła stanowczo drzwi.

- To trochę dziwne, prawda? - stwierdził Troy, gdy szli ścieżką. - Tak tu ciasno, a ona nic nie wie o sąsiadach, którzy mieszkają dwa domy dalej.

- Rzeczywiście. - Zgodził się Barnaby, podchodząc do następnych drzwi i naciskając dzwonek.

Na progu pojawiła się jeszcze starsza kobieta, która wcisnęła im mniej więcej tę samą gadkę. Jedyna różnica polegała na tym, że tutaj zabicie babki kosztowało kawałek sera za dwa pensy. Potem położyła piegowatą rękę złożoną z nic nieważących kości na rękawie nadinspektora.

- Niech pan posłucha, młody człowieku - powiedziała, sprawiając nagle wrażenie milszej niż poprzednia staruszka. - Jeśli chcesz wiedzieć, co się dzieje albo co się przestaje dziać - z jej spierzchniętych ust wydostał się suchy, szokująco wulgarny śmiech - pogadaj z panią Rainbird z następnego domu. Ona ci powie, co znalazłeś w swojej chusteczce, gdy w zupełnej ciemności i za zamkniętymi drzwiami wydmuchałeś nos. Cały czas siedzi z lornetką przy oknie na strychu. Mówi, że jest orni-coś-tam. To tylko kamuflaż. - Stukając go w klapę marynarki, powtórzyła ostatnie słowo. - Za moich czasów siadało się przy furtce i plotkowało się otwarcie. Naprawdę, ten świat schodzi na psy.

Potem zdradziła, że pani Rainbird ma syna, który zajmuje się handlem trumnami.

- Oślizła, wstrętna glista z niego. Mówią, że trzyma swoje kalesony w lodówce.

Sierżant Troy usiłował zamienić parskniecie w kaszel. Barnaby, który zdążył już poznać pana Rainbirda, stwierdził, że w tym, co mówią ludzie, jest sporo prawdy.

Bungalow nazywał się Tranquillada. Według Barnaby’ego brzmiało to niczym łagodniejsza wersja Świętej Inkwizycji. Tabliczka z nazwą zwisała z szyi wielkiego, ceramicznego bociana, stojącego na jednej nodze obok frontowych drzwi. W stosunkowo dużym, pięknie utrzymanym ogrodzie rosły krzewy ozdobne i róże. Na podjeździe stał srebrny porsche. Sierżant Troy zrezygnował z kołatki i wybrał dzwonek do drzwi. W chwilę potem do jego uszu dotarł świergot ptaków, jaki można usłyszeć o świcie. W drzwiach pojawił się Dennis Rainbird.

- Witam ponownie. - Wydawał się zachwycony widokiem Barnaby’ego. - Przyprowadził pan przyjaciela. - Postał Troyowi promienny uśmiech, który odbił się od oblicza sierżanta niczym piłeczka pingpongowa od betonowej płyty.

- Wejdźcie, wejdźcie. Mamo! - zawołał przez ramię. - Przyszli panowie policjanci. - Zaakcentował przy tym słowo „panowie”.

- Ależ ja się ich spodziewałam! - rozległo się pienie gdzieś z oddali.

Dom okazał się znacznie większy, niż wydawało się z zewnątrz. Dennis prowadził ich do salonu przez kilkoro otwartych drzwi. Błyszcząca kuchnia, połyskująca sypialnia (cała w bieli i złocie), druga sypialnia, ozdobiona mnóstwem czerwonego zamszu i lśniącego mosiądzu.

- Jestem w salonie, Denny - zadźwięczał głos. Każda samogłoska była dokładnie zaakcentowana i przechodziła dodatkowo w „o”. Kiedy wchodzili, pani Rainbird podniosła się ze swych puchowych poduch niczym z gniazda.

Była bardzo, bardzo gruba. Rozciągała się w górę i na boki. Co najmniej jedną czwartą swojej wysokości zawdzięczała swojej sztywnej i przywodzącej na myśl pagodę fryzurze: był to pejzaż złożony ze szczytów i fal, zwojów i loczków, zakończony ostrym czubkiem, jak u odwróconego do góry nogami wafelka do lodów. Włosy byty w kolorze kajmakowej bitej śmietany. Miała na sobie dość intensywny makijaż w ostrych kolorach oraz liliowy kaftan, nieco zbyt krótki, odsłaniający grube nogi i drobne stopy. Nadinspektor podchwycił jej powitalne spojrzenie, bezpośrednie i ostre jak skalpel, i przedstawił się.

- Wiedziałam, że panowie tu zmierzają. Zauważyłam przejeżdżający samochód, kiedy obserwowałam jaskółki siedzące na drutach telefonicznych. Wyglądały zupełnie jak nutki na pięciolinii!

- Ach... Być może to panią zauważyłem tego ranka, gdy szedłem Church Lane? Chyba była pani na strychu. Świetny punkt obserwacyjny.

- Ornitolodzy wolą nazwę kryjówka, panie Barnaby.

Nuta uszczypliwości. Barnaby przeprosił. Machnęła połyskującą dłonią.

- Zechce pan usiąść?

Barnaby zapadł się w fotelu gęsto usianym szydełkowanymi węzełkami.

- A pan, mój drogi? - Dennis zatańczył wokół sierżanta Troya. - Nie chce pan ulżyć nogom?

Troy, buchający męską siłą, wybrał najtwardsze krzesło, usiadł sztywno wyprostowany i wyjął notatnik. W powietrzu rozległ się przeszywający gwizd.

- Denny! Czajnik. - Kiedy zniknął, pani Rainbird zwróciła się do Barnaby’ego - Trzeba pana nakarmić i napoić. - Potem, nie zważając na jego protesty, dodała. - No już, już. Proszę mi nie mówić, że nie wykończyło pana wypytywanie tych wszystkich ludzi. Wszystko jest już prawie gotowe.

Rzeczywiście. Chwilę później ciche podzwanianie oznajmiło nadejście Dennisa, który pchał przed sobą przestylizowany stolik, zrobiony na wzór nastawy w Brotnpton Oratory. Stolik był załadowany małymi kanapkami w kształcie kolorów karcianych i ciastkami z kremem. Pani Rainbird zapełniła jeden z talerzy i podała go detektywowi nadinspektorowi Barnaby’emu.

- Nie wolno odmawiać, panie Barnaby. - Przez cały czas zwracała się do niego po nazwisku, sądząc być może, że wyższych rangą policjantów, podobnie jak lekarzy, nie należy tytułować. - Wie pan, swojemu wewnętrznemu „ja”.

Jej syn nalewał herbatę, białymi, bezkrwistymi palcami przekładał naczynia. Położył łyżeczkę z uchwytem w formie apostoła na spodeczku i razem z filiżanką podał go Barnaby’emu. Nadinspektor chwycił ją z lekką odrazą i oparł się o raczej niewygodne i supełkowate oparcie fotela.

Dennis nałożył na talerz trefl z anchois, pik z pastą z łososia, karo z mięsem konserwowym i kier z pastą warzywno-drożdżową, dodał bezę z kremem w kolorze orzechowym i zwrócił się w kierunku sierżanta Troya. Postawił wszystko na stoliku, przyniósł herbatę i odwrócił się do matki. Spojrzeli na siebie rozpromienieni, potem poprawił jej poduszki i usiadł, jak należy, na pufie u jej stóp. W końcu Barnaby przemówił.

- Prowadzimy śledztwo w sprawie nagłej i niewyjaśnionej śmierci...

- Biednej panny Simpson, oczywiście - przerwała pani Rainbird.

- ...i byłbym zobowiązany, gdyby państwo mogli powiedzieć, co robiliście w zeszły piątek po południu i wieczorem.

- Ja układałam kwiaty i rośliny doniczkowe w domu ludowym. Nie wątpię, że słyszał pan o zawodach?

Barnaby dał znać, że słyszał.

- Wyszłam z panną Cadell z Tye House około wpół do piątej. Jak zwykle, jako jedna z ostatnich. Niestety, jestem jedną z tych strasznych osób, które muszą wszystko zrobić do końca. - Lekko nastroszyła piórka. Uśmieszek samozadowolenia. Jej usta, niczym u złotej rybki, były nadąsane, nawet wtedy, gdy nie robiła żadnego grymasu. - Ciągle sobie powtarzam: „Zlecaj, Iris, zlecaj!”, ale czy pan myśli, że potrafię? Na czym to ja skończyłam?

- Wychodzi pani jako jedna z ostatnich.

- Ach tak. Myślę, że została tylko panna Thornburn, nasza droga Akela.

- Czy zauważyła pani przypadkiem, o której wyszła panna Lacey?

- Tuż przed czwartą.

- Jest pani pewna? - Głupie pytanie. Przeczuwał już, że ma do czynienia nie tylko z obserwatorem, ale prorokiem. Pani Rainbird z pewnością miała jastrzębi wzrok i - co równie istotne - zupełnie nie obchodził jej los upolowanej przez nią zdobyczy.

- Najzupełniej pewna - stwierdziła. - Wymknęła się, moim zdaniem, absolutnie ukradkiem. Mówiąc to, rzuciła łaskawie okiem na sierżanta Troya, aby się upewnić, że wszystko zostało zapisane.

- Ciekawi mnie jednak, dlaczego jesteśmy pytani o popołudnie. Rozumiem, że panna Simpson zmarła znacznie później.

- Nie jesteśmy pewni, kiedy to się stało.

- No cóż, z całą pewnością żyła około piątej, bo ją widziałam.

- Widziała ją pani!

- Ależ naturalnie. - Przez moment rozkoszowała się jego reakcją. Dennis odwrócił głowę i posłał jej aprobujący uśmieszek

- Tak się złożyło, że byłam wtedy w kryjówce, sporządzając mapę lotów jemiołuszek. Emily szła pospiesznie wzdłuż Church Lane, od strony lasu. Raz przystanęła, trzymając się za bok. Pomyślałam, czy przypadkiem nie jest chora, i już prawie postanowiłam pobiec do niej, gdy Dennis przyjechał na herbatę. Czyż nie tak, misiaczku?

Czyżby jej dłoń zacisnęła się na jego ramieniu? Jeśli tak, zareagował natychmiast.

- Uhm. - Na krótko przytulił policzek do jej kolan. - Zazwyczaj wracam do domu o wpół do szóstej, ale tego dnia...

- Przepraszam, panie Rainbird. Za chwilę przejdziemy do tych szczegółów.

- Nie mogę się doczekać. - Dennis przygryzł dolną wargę, poróżowiały z zachwytu, że był obiektem tak władczej instrukcji. Uśmiechnął się do sierżanta Troya, uśmiechem tak słodkim i mdłym jak ciasto z kremem waniliowym, które właśnie jadł.

- Mamo, sierżantowi chyba nie smakuje krem kasztanowy Lyonnaise.

- W takim razie podaj mu migdałowy. Tak - zwróciła się ponownie do Barnaby’ego. - Byłam zdecydowanie zaniepokojona. Mówiąc szczerze, prawie postanowiłam, by po kolacji ją odwiedzić, ale tak nas wciągnęła gra w monopol, że pomyślałam, iż to może poczekać do następnego ranka. W końcu miała telefon, poza tym niedaleko mieszka panna Bellringer. Tak więc w ogóle nie wychodziliśmy, prawda, misiaczku?

- Tak. Takie z nas domowe ptaszki.

- I kto wygrał całą Park Lane?

- Ja, ja! I sporą część Piccadilly.

- Tego dnia widziałam jeszcze raz Katherine Lacey. Około ósmej.

- Naprawdę? Czyi to nie za późno, by oddawać się pani hobby? Co, u licha, fruwa jeszcze o tej godzinie?

- Sowy, panie Barnaby. - Bardzo bystre spojrzenie.

- Ach.

- Mieszkańcy nocy.

- Jak najbardziej.

- Zrobiliśmy sobie małą przerwę w grze, Denny robił kawę, a ja przypadkiem wyjrzałam przez okno.

- Rozumiem. Czy zauważyła pani, dokąd szła panna Lacey?

Dramatycznie pochyliła się w przód, a ponieważ jej dłoń ciągle spoczywała na ramieniu Dennisa, jej syn uczynił to samo. Cóż za makabryczna podwójna figura, pomyślał Barnaby. Nie wiadomo dlaczego przypomniała mu się sztuka Joe Ortona, w której jego żona występowała w zeszłym miesiącu. Pasowaliby do niej jak ulał.

- Skręcała w Church Lane.

- Myśli pani, że szła do kogoś z wizytą?

- Tego nie widziałam. Droga niemal natychmiast skręca ostro w prawo. Szła z jednym z psów. I trzymała list w dłoni.

- Więc mogła po prostu iść do skrzynki na listy?

Pani Rainbird uniosła jedną brew, która wyglądała teraz jak rogalik księżyca. „Jeśli uwierzy w to, uwierzy we wszystko”, zdawał się mówić.

- Czy widziała pani, jak wracała?

- Niestety nie. - Jej głos nabrzmiał rozczarowaniem. - Zadzwoniła pani Pauncefoot. Chciała jeszcze trochę lilii królewskich na platformę sędziowską. Gdybym tylko wiedziała, - uderzyła pięścią w otwartą dłoń - obserwowałabym dalej.

Wyglądała na więcej niż poirytowaną. Wydawało się, że aż wrze ze złości na myśl o straconej okazji. Najwyraźniej nie mogła znieść, że nie wie o wszystkim, co się dzieje u każdego mieszkańca, w każdej chwili i miejscu. Obserwowała jemiołuszki fruwające za moimi plecami i robiła mapę ich lotów, pomyślał Barnaby i poprosił o zeznania jej syna.

- Całe popołudnie byłem w pracy, co potwierdzi mój wspólnik. Wyjechałem mniej więcej za piętnaście piąta, przyjechałem prosto do domu i już nie wychodziłem.

- Nie miałem pojęcia, że ma pan wspólnika w interesach, panie Rainbird.

- Matka kupiła mi udziały na dwudzieste pierwsze urodziny. Minęły już trzy lata i wiem, że nie chciałbym robić nic innego. - W dziecinnym geście przytulił do siebie kolana. - Uwielbiam to. Rozumie pan?

Barnaby starał się wyglądać tak, jakby rozumiał. Mówiąc szczerze, alibi pani Rainbird i jej syna niezbyt go przejmowało. Tranquillada była czymś znaczniej bardziej pożytecznym. Dostarczała informacji o mieszkańcach wsi. I plotek. O ile dobrze rozszyfrował Iris Rainbird, jeśli pierwszy ruch będzie udany, oboje powinni się otworzyć.

- Jestem pewien, że pani wie, jak jesteśmy wdzięczni, iż możemy porozmawiać z kimś tak uważnym... tak spostrzegawczym jak pani - powiedział. - Że możemy dzięki temu uzupełnić wszelkie luki.

Pagoda skinęła z godnością.

- Proszę powiedzieć... panna Lacey i jej brat... czy od dawna mieszkają we wsi?

- Całe życie. Choć nie zawsze w Holly Cottage. Ich rodzice mieli duży dom troszkę dalej, na drodze Gessler Tye. Nie można powiedzieć, żeby mieli jakąś ziemię, tylko akr ogrodu. Och, wtedy byli to ludzie z wyższych sfer. Niania od lat w tej samej rodzinie, dzieci w szkole w Bedales, kucyki i samochody, co pięć minut wyjazdy do Francji. W wakacje polowania i strzelanie. Uważali siebie za prawdziwie ziemiańską rodzinę, choć, oczywiście, nią nie byli. Nie mieli zupełnie tego wychowania.

Sierżant Troy, który trzymał w pogotowiu długopis, nie wiedząc dlaczego, natychmiast rozpoznał ukrytą w tej uwadze urazę.

- Ludzie lubili Madelaine, ale on był okropny. Dużo pił i prowadził jak wariat. Nie stronił też od przemocy. Mówią, że ją źle traktował. Zupełnie bez serca...

- Zupełnie jak jego syn - powiedział impulsywnie Dennis, a jego ziemiste policzki poczerwieniały. Tym razem bez trudu można było zauważyć ostrzegawczy uścisk na jego ramieniu. Jąkając się, dodał - No... tak słyszałem.

- Potem, kiedy dzieci miały jakieś trzynaście lat, wszystkie pieniądze przepadły. Spekulował, zaciągnął drugą pożyczkę, potem następną, żeby ją spłacić i dużo stracił. To zabiło Madelaine.

- Dosłownie?

- Z pewnością. Wpadła samochodem do Tamizy w Flackwell Heath. Nie minęły dwa miesiące od jej śmierci, a on już się ożenił z jakąś smarkulą, którą poznał w Londynie. Wyjechali do Kanady i tyle ich widzieli.

- A dzieci?

- Cóż... Rzecz jasna skończyły się prywatne szkoły. Musiały zacząć chodzić do Gessler Tye, z resztą pospólstwa - w jej głosie zadźwięczała nuta satysfakcji. Troy, nieświadomie, skinął z aprobatą głową.

- Gdzie mieszkały?

- W tym momencie, oczywiście, na scenę wkroczyli Trace’owie. Henry był jedną z pierwszych osób, do których Gerard Lacey zwrócił się z prośbą o pieniądze. Pożyczył mu niezłą sumę. Myślę, że później doszedł do wniosku, że lepiej by było, gdyby tego nie zrobił. Gdyby zamiast tego pomógł Gerardowi uporać się z problemami. Przynajmniej takie wrażenie odniosłam po spotkaniu z panią Trace, Bellą, to znaczy...

Nadinspektor Barnaby próbował sobie wyobrazić, jak pani Trace omawia sprawy finansowe swojego męża z panią Rainbird. Bez powodzenia. Zastanawiał się, skąd tak naprawdę miała te informacje.

- I stąd Holly Cottage.

- Tak?

- Kiedyś mieszkał tam leśniczy. Potem Henry zaproponował ten dom dzieciom. Niania została, żeby się nimi opiekować. Napsuli jej krwi, biedna kobieta. Kiedy byli mali, trzymali ze sobą sztamę i przysparzali jej kłopotów i pracy. Kiedy trochę podrośli, bez przerwy się kłócili. Wie pan, jacy są nastolatkowie. Nie, żeby Dennis kiedykolwiek dal mi jakieś powody do zmartwień. - Dennis uśmiechał się głupawo do swojego waniliowego ciasta. Nieco kremu w kolorze niemal identycznym z barwą jego skóry ozdabiało mu górną wargę. - Niania Sharpe przychodziła do nas tak po prostu na filiżankę herbaty i po odrobinę spokoju i ciszy. Psa z kotem tam tylko brakowało. Czy widział pan ślad na twarzy Michaela?

- Jeszcze nie rozmawialiśmy z panem Laceyem.

- To ona mu to zrobiła... jego siostra. Rzuciła w niego żelazkiem. - Prychnęła, widząc jak zmienił się wyraz jego twarzy. - Niech się pan jej przyjrzy, panie Barnaby. Takie buziuchny mogą każdego oszukać, ale pana nie zwiodą.

Wydawało się, że obiektywizm pani Rainbird, który Barnaby tak podziwiał na początku spotkania, chwilowo ją opuścił. To, że jej syna, którego w oczywisty, choć lekko niezdrowy sposób uwielbiała, spotkał afront, ciągle ją bolało.

- Czy pan Trace wspierał finansowo Laceyów?

- O, tak. Ich ojciec nie zostawił im nawet pół pensa. O ile mi wiadomo, Henry nadal wspiera Michaela. Nie usłyszy nawet marnego słowa podziękowania.

- Zatem pan Lacey nie pracuje?

- Chyba że malowanie można nazwać pracą...

- Odnosi jakieś sukcesy? Dużo sprzedaje?

- Nie, co mnie nie dziwi. Wstrętne rzeczy pełne przemocy. Nakłada farbę łopatą. Niech pan pamięta, że nie brakuje tu dobrych modeli.

- No właśnie - wtrącił Dennis. - Ta dziewczyna od Lessiterów ciągle się tam kręci. Wprawdzie nic jej to nie da, źle ubrana stara baba. Wie pan, kiedyś Michael namalował mnie - żachnął się, cały blady ze złości, patrząc na Troya.

- To też była ohydna rzecz.

- Och, kiedy pracował nad moim portretem, byłem najwspanialszy pod słońcem - ciągnął Dennis. - Nic mi nie brakowało. Potem, kiedy dostał to, czego chciał, kazał mi spadać.

- Denny! Jeszcze jedno lukrowane sombrero, panie Barnaby?

- Nie, dziękuję. Czy niania, panna Sharpe, ciągle jeszcze tu mieszka?

- Pani Sharpe. Nie. Wyjechała do Saint Leonards, jak tylko się okazało, że potrafią o siebie zadbać. Cieszyła się, że może to wszystko zostawić. Myślę, że mieli wtedy koło siedemnastu lat. Nie wpadła nawet, żeby się pożegnać. Muszę przyznać, że trochę mnie to zabolało. Dostałam od Trace’ów jej adres i napisałam parę razy, ale nie odpowiedziała. Wysłałam kartkę na święta, a potem się poddałam. - Znowu słychać było rozczarowanie. Było jasne, że wolałaby pożegnanie bardziej rozdzierające, pełne przerażających rewelacji. Kiedy wdała się w obrazowe szczegóły jednej z bardziej spektakularnych kłótni domowych w Holly Cottage, Barnaby, potakując co jakiś czas na znak, że słucha, rozprostował nogi i przespacerował się do znajdujących się na drugim końcu pokoju drzwi do patio.

Trawnik na zewnątrz był czysty i równiutko przycięty. Więcej kwitnących drzew i krzewów wraz z piękną altaną znajdowało się w odległej części ogrodu. Zastanawiał się, jak pan Rainbird uzbierał na to wszystko. Musiała to być niezła sumka, biorąc pod uwagę dom, udziały Dennisa w firmie, tę srebrną zabawkę na podjeździe. Nie mówiąc o stoliku barowym.

Wrócił do rozmowy. Zaczynał się tu źle czuć. Chociaż dzień był ciepły, grzejniki były włączone na pełną moc. Spojrzał na Dennisa, mrugającego powiekami z niemal bezbarwnymi rzęsami w kierunku Troya, i zastanowił się, czy jest mu zimno. Z pewnością nie miał zbyt dużo ciała, które by go ochroniło przed utratą ciepła.

Pokój był naprawdę nieznośnie przytłaczający. Zagracony wymyślnymi, pretensjonalnymi meblami. Były tam szafki z porcelaną, w większości Capo da Monti, półki z lalkami w rozmaitych strojach narodowych oraz kilka oryginalnych i zdecydowanie brzydkich obrazów. Jeden z nich, najbliżej Barnaby’ego, przedstawiał cocker-spaniela, który - co, zdumiony, sprawdził, podchodząc bliżej - zalany był łzami. Jego córka zapewne nazwałaby to wszystko dwudziestowieczną groteską.

- Bardzo dziękuję, pani Rainbird - grzecznie, lecz stanowczo przerwał potok jej słów.

- Nie ma za co, panie Barnaby. - Wyciągnęła rękę w jego kierunku. Nie dało się uniknąć uścisku dłoni. Miał wrażenie, że ściska kawał surowego ciasta. - Przecież jesteśmy tutaj po to, by pomagać sobie nawzajem.

Sierżant Troy i Barnaby szli wzdłuż podjazdu.

- Takich mężczyzn powinno się kastrować - stwierdził Troy. Nie uzyskawszy odpowiedzi, dodał pomocnicze „proszę pana” i ciągnął dalej - A ta jego matka... Złośliwa gaduła.

- Pani Rainbird i jej podobni to dar niebios podczas każdego śledztwa, Troy. Po prostu nie należy mylić plotek z faktami. Jeśli mówią ci, że podają fakty, musisz je zawsze starannie sprawdzić. I nie wyciągać zbyt szybko wniosków. Trzeba mieć otwarty umysł, sierżancie, otwarty umysł.

- Tak jest, proszę pana.

Skierowali się na Burnham Crescend, do domu komunalnego numer siedem, gdzie mieszkała pani Quine.


Kiedy Barnaby i Troy zniknęli w wyznaczonym próchniejącymi słupkami od furtki przejściu przez zakurzony i marniejący żywopłot, pani Rainbird i jej syn zamknęli drzwi Tranquillady i spojrzeli na siebie pełni podniecenia.

- Masz to?

- Mam, mamusiu.

- Och... gdzie... gdzie?

- Poczekaj. Nie powiedziałaś...

- Jesteś grzecznym chłopcem. A teraz pokaż mi.

- Nie. - Jego twarz oświetlona nieprzyjemnym, pomarańczowym światłem padającym z lampy w holu stała się nieprzystępna i uparta. - To nie było tak, jak należy. Musisz to zrobić tak, jak trzeba.

- Jesteś grzecznym chłopcem - zanuciła, całując go prosto w usta. Jej oddech był słodki, łagodnie pachnący fiołkowym cukierkiem odświeżającym, kremem i wanilią. - Najlepszymchłopcemmamusi. - Jej palce wślizgnęły się pod jego koszulę i pogładziły kościste łopatki. - Najlepszymjedynymchłopcem.

Polizał jej ucho z wiszącym kolczykiem z kryształu górskiego.

- Mmmmm...

Jego oddech stał się szybszy.

- Mądry Denny.

- A teraz - wzięła go za rękę i poprowadziła korytarzem przez drzwi tarasowe do ogrodu - pokaż mi.

- Chcę jeszcze trochę pograć.

- Później pogramy.

- We wszystko?

- Wszystko. No dalej... Gdzie to jest?

Weszli na trawnik. Za altanką znajdował się stos czegoś bardzo mokrego, woda sączyła się na jasną trawę, tworząc koncentryczne koła. Dennis z dumą poprowadził tam matkę. Trzymając się za ręce, spojrzeli w dół. Oczy pani Rainbird błyszczały.

- Gdzie to znalazłeś?

- W stawie za brzozowym laskiem. Widziałem, jak zawijali w to kamienie i wrzucali.

Nie odpowiedziała, zrobiła jedynie długi, powolny, pełen zadowolenia wydech.

- Moje ciuchy są zupełnie mokre. Musiałem je włożyć do bagażnika.

- Kupimy ci inne.

- Och, mamusiu... - W wielkim podnieceniu ścisnął jej ramię. - Czy myślisz, że to jest dużo warte?

- O tak, kochanie. - Zrobiła krok w przód i szturchnęła butem przemoczoną masę. - Bardzo dużo. Naprawdę bardzo dużo.


Rozdział piąty



Ogród przy domu numer siedem wyglądał jak wysypisko śmieci. Dosłownie. O ścianę domu opierała się mała piramida odpadków. Ramy od łóżek, zepsute wózki dziecięce, stare pudła, zardzewiałe żelazne łańcuchy i rozwalona klatka dla królika. Okna na dole były szczelnie zasłonięte. Barnaby zagrzechotał skrzynką na listy. Gdzieś w domu płakało dziecko. Usłyszał wrzask kobiety:

- Zamknij się, Liso Dawn! - A potem - Za chwilę, dobrze? - Sądząc, że może to być skierowane do niego, czekał.

W końcu pani Quine pojawiła się w drzwiach. Była szczupła, miała zapadniętą klatkę piersiową i kilka czerwonych plamek wokół ust. Paliła i nawet gdy stała spokojnie, wprowadzała atmosferę pośpiechu, zupełnie jakby była nakręcona i tylko czekała, by ruszyć.

- Wejdźcie. - Cofnęła się o krok, gdy przekraczali próg. - Sąsiadka mówiła, że przychodzicie do wszystkich.

Pokój, do którego weszli, był mocno zadymiony i oświetlony drewnianym żyrandolem z pergaminowymi kloszami w kształcie galeonów. Był zabałaganiony i raczej brudny. Telewizor ryczał, ale pani Quine najwyraźniej nie zamierzała go wyłączyć. Przy plastikowym stole siedziała mała dziewczynka, sapiąc i pociągając nosem.

- Patrz, kto przyszedł, Liso Dawn. - Dziewczynka spojrzała na Barnaby’ego. - Mówiłam ci, że zawołam policjanta, jak nie będziesz grzeczna.

Dziecko rozpłakało się jeszcze bardziej.

- Niech pan patrzy, co zrobiła, panie policjancie. - Pani Quine wzięła ze stołu coś ciemnego i wilgotnego. - To jej Rozkładana książeczka o małym Jezusie. Ma ją dopiero od gwiazdki. Wszędzie czarna porzeczka. - Otworzyła książkę. Jezus, Maria, Józef razem z gromadką zwierząt powstali z kartki, bogato i symbolicznie przyozdobieni w purpurę. - Nic nowego nie uchowa się w tym domu nawet przez pięć minut.

- Och, jestem przekonany, że to był wypadek. - Barnaby uśmiechnął się do Lisy Dawn, która potarła sobie pięściami oczy i znowu pociągnęła nosem. Odwrócił się do pani Quine, która chodziła z werwą po pokoju, zaciągając się szybko i głęboko papierosem i strzepując popiół gdzie popadnie. - Muszę być ciągle w ruchu - wyjaśniła.

- Rozumiem, że pracowała pani dla panny Simpson?

- Tak. Tam i w Tye House. Pracowałam też dla tego starego rupiecia z sąsiedztwa. Ale tylko przez tydzień. Powiedziała, że mogę robić, co chcę, żebym tylko niczego nie ruszała. Jak mam sprzątać, niczego nie ruszając? No niech mi pan powie.

- Chodzi o pannę Bellringer?

- No właśnie.

- Czy przyszła pani jak zwykle do panny Simpson tego ranka, gdy już nie żyła?

- Jasne, czemu miałam nie przyjść? Panna B. patrzyła przez okno. Wyszła i mi powiedziała. Jak pan chce, to niech pan siada.

- Proszę? Ach, tak, dziękuję. - Barnaby usiadł na krawędzi czarnej kanapy ze sztucznej skóry. Jedna z poduch była rozcięta, przez dziurę wyzierały kolorowe kawałki pianki.

- Dała mi filiżankę herbaty w razie, gdyby mi się zrobiło niedobrze. Potem poszłam do Tye House.

- To musiał być szok.

- No był, i w ogóle. Dopiero co kilka dni temu był doktor. Miała coś z oskrzelami, ale on mówił, że jak będzie dbać o siebie, to będzie zdrowa przez kolejne dziesięć lat. - Pani Quine odpaliła nowego papierosa od poprzedniego. - Bo my wiemy, czemu ona odeszła, nie? Cholerni gwałciciele. Kiedyś wieczorem pokazywali takiego jednego, w całości. Wiem, co bym z takim zrobiła. - Na chwilę przysiadła na ekranie kominkowym, wrzuciła niedopałek do pustego paleniska. Z furią stukała stopą w dywan. Zaciągała się z taką siłą, że w policzkach robiły się jej wgłębienia. - Biedna kobita. W jej wieku, i w ogóle.

Powstrzymując się od komentowania tej niepozbawionej ozdobników historii, Barnaby zapytał, czy dobrze się pracowało dla panny Simpson.

- O tak... Nie piała z zachwytu, ale ja ją znałam. Jakoś się dogadywałyśmy.

- A Tye House?

Uśmiechnęła się z zadowoleniem, odsłaniając idealnie równe sztuczne zęby.

- Był już tam pan, nie? - Barnaby skinął głową, a ona kontynuowała - Można się uśmiać, co nie? Stara Phyllis Cadell trzyma się pazurami. Dokładnie widać wszystko, co się tam dzieje. Już się szykowała na wolne miejsce, co nie? Robiła za dwóch, nawet jak jeszcze żyła pani Trace. Będę niezastąpiona, tak myślała. Szkoda, że jej pan nie widział po tym wypadku. Kiedy ktoś był w pobliżu, to udawała, że jest smutna. Smutna! Cieszyła się jak diabli! Każdy widział, na co miała nadzieję. A potem nagle zaczęła wpadać Miss Wielkiej Brytanii i zgarnęła całą wygraną. Myślałam, że tego ranka, kiedy ogłoszono zaręczyny, panna Cadell rzuci się pod najbliższy autobus. Mówię wam, ale się uśmiałam.

- A wracając do ostatniego piątku, pani Quine... Była pani po południu w domu ludowym?

- Ja? Mieszać się z tą nawiedzoną bandą? Niech pan nie żartuje. Klub Kobiet? Kupa zastraszonych snobów. Mogą się wypchać tymi bukietami. I ich cholernymi piklami z orzechów włoskich.

- A więc była pani w domu?

- Tak. Oglądałam telewizję. Co nie, Liso Dawn? Całe popołudnie. Raz tylko pobiegła do sklepu po chipsy.

Barnaby spojrzał na Lisę Dawn, której nogi dyndały jakieś czterdzieści pięć centymetrów nad ziemią. Odczytując jego spojrzenie, pani Quine mówiła dalej:

- Ona umie ładnie przechodzić przez ulicę. I zawsze wraca prosto do domu. To duża dziewczynka, co nie, Liso Dawn? Powiedz temu miłemu panu policjantowi, ile masz lat.

- Prawie cztery - wyszeptała dziewczynka.

- Masz cztery. To jest pełna czwórka - upierała się pani Quine, zupełnie jakby mówiła o parze butów. - A kto ci kupił słodycze w sklepie?

- Judy.

- Ciocia Judy. To córka doktora Lessitera. Często daje jej cukierki. Na Wielkanoc dała jej czekoladowe jajko pełne króliczków. - Lisa Dawn zaczęła płakać. - O rany, zamknij się, dobra? Co sobie pomyśli ten dżentelmen? Nie powinnam o tym mówić... O tym jajku. Pies sąsiadów zerwał się z łańcucha i dopadł jej królika.

- Biedny Smokey.

- No dobra, dobra. Kupimy ci innego.

- O której godzinie pani córka poszła do sklepu?

- Nie wiem dokładnie. Oglądałyśmy Synów i córki, więc musiało być po trzeciej.

- I było to na pewno siedemnastego po południu?

- Przecież mówiłam, nie? - Zapaliła papierosa.

- I całe popołudnie była pani tutaj?

- Z nią nie mogę nigdzie iść.

- Dziękuję.

Kiedy Troy odczytywał zeznania, a pani Quine zaciągała się i stukała stopą, Barnaby próbował porozmawiać z Lisą Dawn. Dziewczynka jednak wcisnęła się w oparcie krzesła i nie patrzyła na niego. Ciemnoniebieskie ślady, niczym bratki, widniały na wewnętrznej stronie jej ramion. Zanim znów przeszli między spróchniałymi słupkami od furtki, Barnaby usłyszał, że zaczyna płakać.


W biurze Barnaby włączył wentylator i poprosił o kawę i kanapkę.

- Zostawiłam panu na tablicy wiadomość - powiedziała policjantka Brierley, zbierając się do wyjścia do stołówki. - Panna Bazely. Zostawiła numer do pracy i poprosiła, żeby pan zadzwonił.

Barnaby podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Niebieskie śmigła wentylatora, choć wydawały dość hałaśliwy odgłos, to jednak jedynie przemieszczały gorące powietrze niemrawymi strumieniami obok jego spoconej twarzy.

- Panna Bazely? Tu detektyw nadinspektor Barnaby.

- A tak... Dzień dobry... Pamięta pan, kiedy rozmawialiśmy kilka dni temu, miałam wrażenie, że jest jeszcze coś, czego panu nie powiedziałam...

- Tak.

- Więc przypomniałam sobie, co to było. Czy mam teraz mówić?

- Tak, proszę.

- Wczoraj z siostra byłam w High Wycombe. Wie pan, w przyszłym miesiącu będę świadkiem na jej ślubie i pojechałyśmy do przymiarki mojej sukni. Sklep jest niedaleko stacji kolejowej, więc można się tam gdzieś wcisnąć samochodem, na niedługo, oczywiście. Nazywa się Anna Belinda. I właśnie to powiedziała panna Simpson. No, prawie.

- Pamięta pani dokładnie?

- Tak. Powiedziała: „Tak jak biedna Annabella”.

- Jest pani pewna?

- Najzupełniej.

- Nie po prostu „Bella”?

- Nie. To było na pewno Annabella.

Barnaby odłożył słuchawkę i, zamyślony, gapił się w telefon. Brierley właśnie przyniosła jego kanapkę (kurczak z rzeżuchą) i doskonałą kawę z biurowego podgrzewacza. Nadinspektor poprosił, żeby zadzwoniła do pomocy społecznej.

- Myślę, że ktoś powinien zajrzeć pod siódemkę przy Burnham Crescend w Badger’s Drift.

- Dlaczego, szefie?

- Och... Prawdopodobnie przypadek molestowania dziecka. Kobieta nazywa się Quine. Ona też potrzebuje pomocy. Powiedziałbym, że znajduje się na krawędzi załamania nerwowego. I jeszcze gdybyś mogła przekręcić do Slough, potrzebny mi jest adres i numer telefonu pani Nory Whiteley. Jest nauczycielką przedmiotów ścisłych. Jeden syn, osiem lat. - Ugryzł potężny kawałek kanapki, przełknął połowę, podniósł słuchawkę i jeszcze raz wykręcił numer.

- Panna Bellringer? Nie wie pani przypadkiem, czy pani przyjaciółka znała kogoś o imieniu Annabella?

Dłuższa przerwa, po której padła przecząca odpowiedź.

- To nie mogłaby być na przykład pani Trace?

- Och, nie. Ona miała na imię Beatrice. Mówiła na siebie Bella, bo uważała, że tak jest wytworniej.

- Ale czy panna Simpson o tym wiedziała?

- O tak. Pamiętam, jak mi mówiła, że to taki błąd. Uważała, że Beatrice to piękne imię, a Bella raczej pospolite. Na chwilę przerwała. - Przed laty miałam na lekcjach muzyki pewną Izabelę. Nienaganne dziecko. Chyba jest teraz diakonisą. Czy to może się przydać?

Barnaby podziękował i pożegnał się. Na chwilę zapomniał, że panna Simpson była przez czterdzieści lat nauczycielką. Nawet biorąc pod uwagę stosunkowo małą popularność tego imienia, możliwe było, że jedna czy dwie Annabelle przewinęły się przez jej szkolną karierę, wybijając się na tle szarych Jean, Joan, June i Jane. Jednak przypomniała sobie to imię na widok uprawiającej nierząd pary. Ile lat mogli mieć, kiedy zaczynali „to” robić dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat temu? Prawdopodobnie, zreflektował się, tyle samo, ile ma się teraz. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

I dlaczego biedna Annabella? Wziął kolejny łyk kawy i obserwował kątem oka opuszczającego się i kołyszącego na swojej nici pająka. Czy była uboga? Zdeprawowana? Może nie żyła? Barnaby myślał o wszystkich postaciach, które osiemdziesięcioletnia kobieta mogła spotkać w swoim długim i zacnym życiu. Albo o których mogła słyszeć. Albo przeczytać. Westchnął, znów ugryzł kawałek kanapki i stawił czoło faktom. Annabellą mógł być praktycznie każdy.

- Czy mogę coś zrobić, proszę pana? - zapytał Troy.

- Tak. - Barnaby opróżnił kubek. - Możesz mnie podwieźć do „Echa”. Chcę przeczytać artykuł dotyczący śmierci Belli Trace.

- Nie sądzi pan chyba, że jest tu jakiś związek?

- Na tym etapie nic nie sądzę. Ale to był przypadek niewyjaśnionej śmierci na tym samym niewielkim obszarze, gdzie mieszkają osoby, które musimy uważać za podejrzanych. Nie możemy tego przeoczyć. Kończcie więc swoją herbatę, sierżancie, i to szybko.


W podziemiach biur „Causton Weekly Echo” Barnaby rozmawiał z mężczyzną, który wydawał się takim samym elementem wyposażenia jak stare zielone szafki na kartoteki i zardzewiałe rury kanalizacyjne, wijące się pod tylną ścianą. Wisiał tam też olbrzymi bojler, teraz wyłączony i cichy.

Barnaby poprosił o numery z września i października poprzedniego roku. Szurając nogami mężczyzna poszedł do szafek, a potem, tak samo szurając, wrócił. Nie odzywał się ani nie wyjął z ust luźno zwisającego niezapalonego papierosa. Kiedy podawał gazety, spadło na nie trochę imbirowego tytoniu. Barnaby zabrał je do wysokiego stoliczka pod oknem. Było zrobione z luksferów koloru mleka i whisky, przez które sączyło się przydymione światło. Przy akompaniamencie odgłosów kroków dochodzących z piętra Barnaby przejrzał pierwsze dwie gazety. Opis dochodzenia w sprawie śmierci pani Belli Trace znajdował się w trzeciej. Raport był obszerny i zajmował ponad pół strony.

Przyjęcie z polowaniem było, jak to zazwyczaj bywa, małe. Henry Trace, David Whiteley (którego taktownie, acz niezbyt potrzebnie opisano jako asystenta pana Trace’a), doktor T. Lessiter, przyjaciel pana Trace’a i jego lekarz domowy, pani Trace, panna Phyllis Cadell i dwóch sąsiadów, także posiadaczy ziemskich, George Smollet oraz Frederick Lawley. Ponadto dwóch naganiaczy, Jim Burnet, pomocnik pracujący na farmie, oraz Michael Lacey, młody przyjaciel rodziny.

Gdy doszło do wypadku, pani Trace najwyraźniej była oddalona o kilka jardów od grupy. Jak zwykle w takich sytuacjach zeznania były mylące i czasami sprzeczne. Doktor Lessiter sądził, że się potknęła i właśnie upadała, gdy rozległ się strzał, z czego wynikało, że potknęła się o własną strzelbę. Wcześniej potknęła się już o korzeń drzewa. Doktor przyznał, że to wcześniejsze zdarzenie mogło wpłynąć na jego pogląd dotyczący przyczyn śmierci pani Trace. Michael Lacey zeznał, że najpierw rozległ się strzał, lecz dalsze przesłuchanie sprawiło, że nie był już tego tak pewny. Reszta grupy nie zauważyła nic do chwili, gdy pani Trace leżała już na ziemi. Pan Trace, desperacko usiłując dostać się do żony, chciał się obrócić, zbyt mocno szarpnął swój wózek inwalidzki i przewrócił go. Dookoła biegały psy, panowało ogólne zmieszanie. Michael Lacey, który znajdował się najbliżej pani Trace, ruszył do miejsca zdarzenia, ale otrzymał od lekarza polecenie, by nie dotykał rannej, tylko pobiegł do telefonu i zadzwonił po karetkę.

Ustalono, że według doktora Lessitera pani Trace była umierająca w chwili, gdy do niej dotarł. Nie można już było nic zrobić. Nie mówiła, niemal natychmiast straciła przytomność i po chwili zmarła. Następnie raport podawał kilka technicznych szczegółów sekcji zwłok, takich jak kąty, pod jakimi kula trafiła w serce i opuściła ciało, rozłupując po drodze jeden z kręgów. Zarówno zdaniem doktora Lessitera, jak i pana Trace’a w chwili wypadku wszyscy uczestnicy przyjęcia, z wyjątkiem Jima Burneta, byli albo za panią Trace, albo po jej lewej stronie, w związku z czym nie mogli oddać w jej kierunku śmiertelnego strzału. Jim, chociaż był z przodu, to jednak znajdował się w odległości dobrych trzydziestu jardów na prawo od niej. Na polecenie pana Trace’a obaj naganiacze wrócili później na miejsce zdarzenia w celu odnalezienia łuski. Próba okazała się bezowocna, co biorąc pod uwagę gęste zarośla, nie wydawało się niczym niezwykłym. Koroner przekazał pogrążonemu w żałobie mężczyźnie wyrazy współczucia i orzekł śmierć w wyniku wypadku.

Barnaby ponownie przeczytał artykuł. Był bardzo przejrzyście napisany, wszystko wydawało się proste, a jednak było tam coś, co go zastanawiało. Coś, co wydawało się niezupełnie w porządku.

Zwrócił trzy gazety wysuszonemu mężczyźnie, który zdawał się jeszcze mniej zainteresowany tym, że do niego wracają, niż rozstaniem z nimi, i pokazał mu swoją legitymację policyjną.

- Chciałbym dostać ksero tego artykułu - powiedział, gwałtownie zakreślając kółko wokół szczegółów dochodzenia.

- Eee! - zasuszone szczątki wróciły mimowolnie do życia. - Tak nie wolno! To należy do akt!

- Naprawdę? - Barnaby spojrzał poważnie na zakreślone kółko i pokręcił głową. - Nie wiem, do czego zmierza ten świat, naprawdę. Na czwartą, jeśli byłby pan tak łaskaw.


Rozdział szósty



Jadąc z Troyem ulicą Church Lane, nadinspektor zauważył, że wokół Beehive Cottage panowała już atmosfera zapomnienia, zupełnie jakby to była opuszczona przez ślimaka muszla. Wybujałe rośliny rozrastały się ponad krawędzią ścieżki, zasłony w oknach były zaciągnięte. Pod ścianą domu panny Bellringer leżał Wellington, który przeganiał, a od czasu do czasu chwytał i pożerał przelatujące motyle.

Po drugiej stronie zatoczki, gdzie kończyła się mieszkalna zabudowa, stał drewniany znak z napisem „Gessler Tye: 1 mila”. Prowadziła tam dość szeroka droga, na której widoczne były ślady opon. Na polecenie Barnaby’ego Troy ostrożnie wprowadził samochód między pobocza.

- Całe szczęście, że nie jedziemy roverem.

- Gdybyśmy jechali roverem - warknął Barnaby - to raczej nie kazałbym ci tam wjeżdżać, nie sądzisz? - Kanapka z kurczakiem i rzeżuchą została właśnie pokonana przez potwornie kaloryczny poczęstunek pani Rainbird. A tabletki zostawił w biurze.

- Chyba nie. - Sierżant Troy pomyślał, że nazwisko Barnaby pasuje do kogoś, kto zawsze zachowuje się, jak niedźwiedź, którego boli głowa. Wyobraził sobie, jak za kilka lat uciera nosa własnemu podwładnemu. Wjechał przez prześwit w żywopłocie na spory, niedbale wyrównany plac i zaparkował. Obaj mężczyźni wysiedli z samochodu.

Odrażający, pomyślał Troy na widok Holly Cottage. Był szary i surowy, przykucnięty na skraju lasu niczym zgarbiona ropucha. Pomimo panującego ciepła przeszedł go dreszcz. Oczami wyobraźni widział, jak z domu wyłazi czarownica i pożera Jasia i Małgosię. Zupełnie jak u Grimma. Uśmiechnął się lekko na myśl o swoich bystrych skojarzeniach i zastanawiał się, czy podzielić się nimi z Barnabym. Postanowił jednak, że tego nie zrobi. I bez tego dzień był napięty.

Kiedy podchodzili do werandy, zza chmur wyjrzało słońce, oświetlając południową ścianę domu. Krzemienie zapłonęły najsubtelniejszymi barwami. Barnaby dotknął jednego z nich. Był jak wielka landrynka, w brązowo-kremowe paski. Zapukał do drzwi. Bez odpowiedzi.

Potem, tuż pod swoimi stopami, zauważył mały wiciokrzew, który usiłował przedrzeć się przez kępkę pokrzyw. Być może dziewczyna zasadziła go, wyrywała chwasty i podlewała, mając nadzieję, że któregoś dnia zacznie się wspinać po werandzie. Dwa kwiaty otworzyły się na przekór wszystkiemu. To była chyba czeremcha.

- Spróbujmy od tyłu.

Z tyłu domu było małe, betonowe podwórko, znacznie więcej pokrzyw, beczka z deszczówką, na której zebrała się gruba warstwa mułu, oraz trzy pękające w szwach plastikowe worki ze śmieciami. Szyby dwóch małych okienek pokryte były kurzem. Barnaby przetarł jedną z nich i zajrzał do środka.

Mężczyzna w niebieskiej koszuli i sztruksach poplamionych farbą stał przy sztalugach, plecami do okna. Gorączkowo pracował, przenosił farbę z palety na płótno gwałtownymi, przypominającymi ciosy, ruchami pędzla.

- Musiał nas usłyszeć.

- Och, nie wiem. Ludzie pochłonięci twórczym zapałem... Prawdopodobnie jest o tysiące mil stąd.

Sierżant Troy prychnął. Myśl, że malowanie może doprowadzić do głuchoty, wydała mu się absurdalna. Nie miał czasu na zajmowanie się całą tą, jak to określał, „sztukowalnią”, niewnoszącą niczego pożytecznego do życia społecznego i na dodatek często bardzo drogą. Barnaby zastukał w okno.

Mężczyzna skoczył jak oparzony. Szybki ruch, błysk odwracającej się białej twarzy, i niemal wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Barnaby usłyszał odgłos klucza w zamku, po czym szybko przeszedł na frontową stronę domu. Razem z Troyem dotarli na werandę w chwili, gdy Michael Lacey otworzył drzwi.

Był tylko trochę wyższy od siostry i na tyle do niej podobny, by bezbłędnie stwierdzić, że są ze sobą spokrewnieni. Te same głębokie, fiołkowe oczy, te same ciemne włosy, krótko ścięte i kręcące się małymi loczkami wokół kształtnej głowy. Ładne, małe uszy umiejscowione bardziej z tyłu w połączeniu z szeroko rozstawionymi oczami nadawały mu lekko niebezpieczny wygląd, przypominający dzikiego konia.

Pamiętając, co pani Rainbird mówiła o śladzie po uderzeniu żelazkiem, Barnaby spodziewał się, że zobaczy jakieś straszne, sine okaleczenie. Jednak na pierwszy rzut oka na twarzy Michaela Laceya niczego nie było widać. Później Barnaby zauważył, że od góry lewej kości policzkowej do kącika ust skóra jest nienaturalnie napięta, różowa i błyszcząca. Tak duży przeszczep musiał być następstwem sporego oparzenia. Niezłej powierzchowności (którą dodatkowo podkreślał, o dziwo, kawałek błyszczącej skóry) towarzyszyła emanująca od Laceya sardoniczna męskość. Nie było w nim jednak ciepła. Michael Lacey zorganizowałby świat i jego mieszkańców tak, by dopasować ich do swoich potrzeb. Barnaby zaczął współczuć Judy Lessiter. A nawet, mówiąc szczerze, odpychającej pani Rainbird.

- Czy możemy na chwilę wejść? - zapytał.

- Czego chcecie?

- Jesteśmy z policji.

- A więc jesteście z policji. Co mam wobec tego zrobić?

- Odwiedzamy każdego mieszkańca wsi...

- Nie jestem mieszkańcem wsi. Dziwi mnie, że wasza umiejętność dedukcji doprowadziła was do odwrotnego przekonania.

- ...oraz okolic. To zwykłe postępowanie, panie Lacey, podczas ogólnego...

- Posłuchajcie. Bardzo mi przykro z powodu panny Simpson. Lubiłem ją. Ale nie uczestniczę w sprawach wsi, co potwierdzą wszystkie miejscowe plotkary. A teraz bardzo przepraszam...

- To nie potrwa długo. - Barnaby zrobił niewielki krok w przód, a Michael Lacey cofnął się lekko, na tyle wystarczająco jednak, by obaj mężczyźni weszli do domu. Gołe schody znajdowały się tuż za nim po lewej stronie. Usiadł na nich, podczas gdy policjanci nadal stali.

- Czy dobrze pan znał pannę Simpson?

- Nikogo nie znam dobrze. Pozwoliła mi namalować serię obrazów swojego ogrodu... o różnych porach roku... ale to było wieki temu. Nie widziałem jej od... och, co najmniej dwóch miesięcy. - Wpatrywał się w nadinspektora, czujny, zdystansowany, lekko rozbawiony, zdecydowany, by traktować tę wymuszoną przerwę jako rozrywkę.

- Czy może pan powiedzieć, gdzie pan był w zeszły piątek po południu i wieczorem?

- Tutaj.

- No tak, bardzo szybka odpowiedź. Nie musi się pan w ogóle zastanowić?

- Nie. Zawsze tu jestem. Pracuję. Czasami robię sobie przerwę na spacer po lesie.

- Czy spacerował pan po lesie właśnie tego dnia? - dopytywał Barnaby.

- Być może. Naprawdę nie pamiętam. Wszystkie moje dni wyglądają tak samo. Nie muszę prowadzić dziennika.

- To chyba nudne życie jak na młodego mężczyznę.

Michael Lacey spojrzał na swoje bose stopy. Były piękne: długie, wąskie, eleganckie, z cienką skórą, spod której prześwitywały drobne kości. Bizantyjskie stopy. Potem spojrzał prosto na Barnaby’ego i powiedział:

- Moja praca to moje życie.

Mówił cicho, ale z takim ładunkiem żarliwego przekonania, że Barnaby, amatorsko zajmujący się akwarelami, dorywczy członek Kółka Miłośników Sztuki w Causton, poczuł ukłucie zazdrości. Po chwili pomyślał, że sama wiara nie gwarantuje talentu, jak wskazywały jego wielokrotne kontakty z grupą teatralną Joyce. Pokrzepiony tym raczej niemiłym spostrzeżeniem, powiedział:

- Panie Lacey, jeszcze jedno lub dwa pytania, jeśli pan pozwoli...

- Ależ ja nie pozwolę. Nie cierpię, gdy mi się przeszkadza.

- Rozumiem - spokojnie kontynuował Barnaby - że był pan obecny wtedy, gdy zginęła pani Trace.

- Bella? - Wyglądał na zaskoczonego. - Tak, byłem tam, ale nie rozumiem... - urwał. - Nie sądzicie chyba, że jest jakiś związek... - Wcześniejsza wrogość gdzieś znikła. Wydawał się naprawdę zainteresowany. - Nie... Jaki związek?

- Przeczytałem w gazecie, że był pan pierwszą osobą, która dobiegła do pani Trace.

- To prawda. Lessiter kazał mi jej nie dotykać, tylko biec do telefonu i dzwonić po karetkę, co też zrobiłem.

- Czy w tym czasie był ktoś w Tye House?

- Tylko Katherine. Głupia lizuska.

- Przepraszam, nie rozumiem?

- W kuchni, przygotowywała kanapki, nadziewała paszteciki, kroiła zapiekankę.

- Podczas gdy pan pomagał przy naganianiu.

- To co innego. Mnie za to płacono. - Uwaga Barnaby’ego ponownie wywołała złość w jego głosie. Potwierdził, że żaden uczestnik polowania nie znajdował się w miejscu, z którego mógłby zastrzelić panią Trace, po czym dodał - Nie wiem, dlaczego pytacie właśnie mnie. Nawet nie miałem broni.

- Jak rozumiem, razem z drugim naganiaczem szukaliście potem łuski po naboju?

- Tak bym tego nie nazwał. Prowadziliśmy pobieżne poszukiwania w okolicy, ale ponieważ wydawało się to bezcelowe, szybko się poddaliśmy.

- Dziękuję, panie Lacey.

Kiedy wchodzili do samochodu, Troy, pamiętając swoją wcześniejszą gafę dotyczącą rovera, usiłował wymyślić coś trafnego i inteligentnego.

- Czy zauważył pan, że zamknął na klucz drzwi od pokoju, w którym malował? Uważam, że to trochę dziwne.

- No, nie wiem. Artyści często bardzo chronią swe powstające dopiero dzieła. Weź choćby takie skrzypiące drzwi Jane Austen.

Sierżant Troy wycofywał samochód, korzystając z pomocy dużego, dwustronnego lustra zamontowanego w żywopłocie, ukazującego front domu i prowadzącą do niego drogę.

- No właśnie, proszę pana - odpowiedział. Za żadne skarby nie dałby po sobie poznać, że nie wie nic o skrzypiących drzwiach Jane Austen. A jeśli chodzi o Michaela Laceya, stanowiącego obiekt miłosnych westchnień młodych dziewcząt, cóż... Spojrzał w lusterko i przygładził szybko swoje włosy w kolorze marchewki. Dziewczęta wolą brunetów zapewne tylko w romansach.


Michael Lacey popatrzył z werandy na odjazd samochodu, po czym wrócił do swojej pracowni. Chwycił paletę i pędzel, przez chwilę wpatrywał się w sztalugi, po czym wszystko odłożył. Światło znikało. Pominąwszy ostatnią przerwę, to był jego dobry dzień. Bywało, że jego pracy towarzyszyła furia niezadowolenia: darł szkice, zamalowywał sceny, które w gorączce tworzenia nie wyszły tak, jak trzeba, czasami łkał z wściekłości. Po takich chwilach przychodziły jednak dni takie jak dzisiaj. Ze zmagań rodziła się niekiedy cudowna i radosna swoboda. Popatrzył badawczym wzrokiem na postać na obrazie. Czekało go jeszcze sporo pracy. Położył czysty kolor, to wszystko. Ale przepełniało go podniecenie. Był absolutnie przekonany, że to będzie sukces. To uczucie było wspaniałe: przekonanie, że osiągnie sukces bez względu na to, co robił, jak do tego podchodził, jaką stosował technikę. To przekonanie było tak silne, że czuł, iż nic nie zepsuje, choćby nawet chciał.

Poszedł do kuchni, otworzył puszkę z fasolką i kiełbaskami i jedząc łyżką, wrócił do pracowni. Zanikające światło zdawało się zmieniać jej kształt, ściany się przesuwały i traciły kształt. Cztery olbrzymie abstrakcyjne obrazy pokryte grubą warstwą białej farby patrzyły na niego z odległości czterech stóp. W rogu każdego z nich znajdowała się ciemna implodująca gwiazda, niemal niewidoczna w blednącym świetle zmierzchu.

Na szafce w narożniku stał staromodny cynowy świecznik. Zapalił świeczkę i chodził po pokoju, przyglądając się licznym, opartym o ściany obrazom. Chociaż pod sufitem była zamontowana fluoroscencyjna jarzeniówka, to jednak Michael Lacey uwielbiał efekt świec. Barwy obrazów stawały się bogatsze, wielowarstwowe; płomień zdawał się wywoływać blask oczu i grymas ust. Ciało stawało się ulotne i delikatne. Ten efekt był bardzo stymulujący i napełniał jego umysł wspaniałymi, subtelnymi pomysłami.

Szafka kryła w sobie stos książek w miękkich okładkach i katalogów sztuki. Wszystkie były dokładnie przejrzane, miały nadłamane, a czasem zupełnie pęknięte grzbiety. Wyciągnął jeden na chybił trafił, po czym usiadł, kontemplując kartę z reprodukcją Botticellego. Jakież to uwodzicielskie, pomyślał, delikatne, pełne życia twarze, ustrojone świeżymi, wiosennymi kwiatami. Skończył fasolkę i posiedział jeszcze chwilkę, całkowicie zadowolony, wyobrażając sobie, jak chodzi po Uffizi i staje pełen czci przed oryginałem. Potem otworzył okno, podrzucił puszkę i kopnął ją. Lśniącym łukiem wyleciała przez okno w noc.


Rozdział siódmy



Później tego samego popołudnia Barnaby dziobał widelcem - sałatkę. Z rozmysłem został w komisariacie i przeglądał formularze z zeznaniami, które pojawiły się u niego na biurku, aż do czasu, gdy stwierdził, że nie jest już skazany na obiad i że bez zbędnych wyrzutów sumienia będzie można otworzyć jakąś puszkę. Zapomniał jednak, że istnieje coś takiego, jak pomidory, ogórki, buraczki...

Gdyby ktoś pomyślał, że nawet Joyce nie byłaby w stanie tak zepsuć sałatki, by nie nadawała się do jedzenia, to byłby w błędzie. Była pełna drobnych żyjątek i zatopiona w sosie winegret. Barnaby podniósł na widelcu ociekający liść sałaty. Zobaczył małego robaczka, który mężnie zmagał się z nagłym odpływem sosu.

- Na deser będzie tarta - zawołała z kuchni Joyce ze wzmożoną czujnością.

Wciąż był głodny. Ten fenomen zawsze go zdumiewał. To było naprawdę wzruszające: bez względu na to, jak bardzo katował swój żołądek, głód niezawodnie powracał kilka godzin później, z nadzieją, ale i niepokojem, czy tym razem los się odmieni.

- Cully przyjeżdża w przyszły weekend. - Podała mu tartę, filiżankę herbaty i czule go pocałowała.

- Świetnie. Na jak długo?

- Tylko do niedzielnej herbaty.

Barnaby i Joyce spojrzeli na siebie. Oboje kochali swoją jedyną córkę i byli z niej niezmiernie dumni. Oboje też byli zdania, że jest znacznie lepiej, gdy nie mieszka w domu, choć żadne z nich tego nie powiedziało. Cully już jako dziecko miała bystre oko i niewyparzony język. Z biegiem czasu jedno i drugie się u niej wyostrzyło. W szkole była wybijającą się uczennicą, a teraz studiowała anglistykę w New Hall i z ufnością oczekiwała, że z dobrymi wynikami przejdzie na następny rok, mimo że Barnaby’emu wydawało się, iż cały czas spędza na próbach takiej czy innej sztuki.

- Czy będziesz mógł ją odebrać w sobotę?

- Nie jestem pewien. - Barnaby zabrał się za swoją tartę, choć na to nie zasługiwała, i zaczął się zastanawiać, co tym razem będzie miała na sobie jego córka. Zawsze ubierała się prowokacyjnie, ale gdy razem z Joyce odprowadzali ją na pociąg do Cambridge, przypuszczali, że czas szmat, spódnic spinanych agrafkami, krawatów i makijażu w trupich kolorach mają już za sobą (prawdę mówiąc, spodziewali się, że wróci do domu znów porządnie ubrana). Jednak każda następna, krótka i niezdarzająca się często wizyta ukazywała im kolejne, jeszcze bardziej egzotyczne i alarmujące przeobrażenia ich córki. Dobrą stroną tych wizyt było to, że - jak sama mówiła - opuściwszy dom, ciągle była zdrowa i silna, i broniła tych dwóch skarbów, przywożąc ze sobą spore zapasy wspaniałego jedzenia z Marksa i Spencera i delikatesów Joshui Taylora.

- Nie zapomnisz zadzwonić do ojca?

Barnaby wziął filiżankę z herbatą i usiadł przy kominku. Od ćwierć wieku dzwonił co tydzień do swoich rodziców, więc mało prawdopodobne, by tym razem zapomniał. Oboje mieli koło osiemdziesiątki i kiedy dwadzieścia lat temu przeszli na emeryturę, przenieśli się w okolice Eastbourne. Tam wdychali świeże powietrze, grali w bowling i uprawiali ogródek, oboje rześcy jak skowronki.

- Nie zapomnę.

- Zrób to teraz, zanim się odprężysz.

- Już się odprężyłem.

- No to możesz sobie wypić herbatkę.

Barnaby, z poczuciem obowiązku, wstał z fotela. Odebrała jego matka, która, zapytawszy zdawkowo o zdrowie jego i rodziny, zaczęła opisywać miniony tydzień. Opowiadała o fantastycznym sporze, który miał miejsce w Kółku Miłośników Sztuki, kiedy pewien dziewięćdziesięciolatek zaproponował lekcje malarstwa z modelką. Zakończyła, mówiąc jak zawsze:

- Zaraz zawołam tatę.

Teraz z kolei Barnaby senior opisał swój tydzień, mówiąc o wspaniałej kłótni na spotkaniu Towarzystwa Konserwatystów, dotyczącej podestu pochodzącego z epoki wiktoriańskiej. Cóż za buńczuczne towarzystwo, pomyślał Barnaby, który wyobrażał sobie, że głównym zajęciem rodziców po przeprowadzce będą drzemki w oranżerii. Wyobrażenia oparte na raczej błędnych przesłankach, przyznał. Nigdy nie należeli do osób lubiących drzemki. Ojciec kończył właśnie opisywać, jak załatwił pozbawionego skrupułów przeciwnika podczas bowlingu.

Barnaby słuchał cierpliwie, potem, jakby po namyśle, powiedział:

- Mniejsza o to. Mamy środek sezonu krykietowego. Przez większość czasu nie ruszasz się pewnie sprzed telewizora?

- Ależ oczywiście. Wypożyczyliśmy to urządzenie do oglądania wideo. Puszczamy sobie na nowo najlepsze kawałki. Straszna rzecz z tym piątkiem, co?

Barnaby uśmiechnął się i pobłażaniem. Jego ojciec, choć musi przecież wiedzieć, że w ciągu dnia nigdy nie ma go w domu i nie może oglądać transmisji z meczów krykieta, to jednak zawsze zakłada, że dokładnie wie, o czym mowa.

- Co się stało?

- Jak to? Mecz się nie odbył, drogi chłopcze. Nie było odpowiedniego światła. Sędzia umożliwił Allenby’emu podjęcie decyzji, a on postanowił przerwać mecz. O jedenastej rano, My byliśmy całkowicie przygotowani. Kanapki z ogórkami, dzbanek miętowej herbaty. Wszystko gotowe na cały mecz. Byliśmy zupełnie zrozpaczeni. No, mówiąc szczerze, twoja matka nie przejęła się tym zanadto, ale mój dzień był do niczego, mówię ci.

Po złożeniu odpowiednich wyrazów współczucia Barnaby powrócił na swój fotel i wziął do ręki filiżankę ze świeżo zaparzoną herbatą.

- Ludzie zaczynają mówić mi kłamstwa, Joyce.

- No tak, kochanie... - Jasna, jedwabista robótka na drutach powiększała się. - Mówisz o tej sprawie w Badger’s Drift?

- Uhm. Katherine Lacey widziano wieczorem we wsi, choć według jej słów nigdzie nie wychodziła. Judy Lessiter powiedziała, że przez całe popołudnie była w pracy, ale widziano ją w sklepie o wpół do czwartej. Trevor Lessiter twierdzi, że był w domu i oglądał mecz krykieta... „wspaniałe rzuty”... a mecz został odwołany. A Phyllis Cadell na nasz widok zesztywniała ze strachu, co potem usiłowała zatuszować, opowiadając jakąś głupawą historyjkę o swoim podatku drogowym.

- Wielkie nieba... Wydaje się, że tam się rzeczywiście dużo dzieje - odparła Joyce. Nazwiska nie jej nie mówiły. Wiedziała, że Tom tak naprawdę tylko głośno myśli, usiłując nadać swoim spostrzeżeniom jakiś porządek. Ale i tak z uwagą słuchała.

- A Barbara Lessiter, poważana żona doktora, dostała dziś rano pocztą coś, przez co zbladła jak prześcieradło.

- Skąd wiesz? - Barnaby powiedział jej. - Och, to prawdopodobnie ostatnie wezwanie do zapłaty. Sądzę, że kupowała ubrania i ma gdzieś do zapłacenia jakiś ogromny rachunek.

- Nie. - Barnaby pokręcił głową. - To było coś więcej. A gdzie była tamtej nocy, gdy zmarła Emily Simpson? Jeździła sobie samochodem. Mało precyzyjne.

- Ale niewinni ludzie są mało precyzyjni. Nie zawsze mają alibi. Ani nie zawsze wiedzą, co i gdzie robili. Zawsze to powtarzasz. Co robiła po południu?

- Zakupy w Causton.

- No widzisz - powiedziała pewnie Joyce. - Zbyt dużo wydała.

Barnaby uśmiechnął się do niej, wypił herbatę i postawił filiżankę na spodku. Coś mu mówiło, że to nie takie proste. Że nic nie będzie takie proste.


Rozdział ósmy



Następnego ranka, na dzień przed planowanym wznowieniem dochodzenia przyczyn zgonu u koronera, Barnaby przyszedł do pracy wcześnie i zasiadł do przeglądania formularzy przesłuchań, oświadczeń i raportów. Najistotniejsze kwestie zostaną potem przeniesione do kartoteki obrotowej (ciągle czekali na komputer). Poprosił o kawę i zaczął czytać.

Czytał szybko, umiejętnie wyłapując drobne szczegóły i przechodząc do porządku nad tym, co było nieciekawe bądź się powtarzało. Rezultat był taki, jakiego się spodziewał. Jedyni mężczyźni we wsi, którzy po południu siedemnastego nie byli w pracy bądź siedzieli w domu z żonami, to dwaj bezrobotni, którzy w tym czasie przebywali na swoich działkach i doskonale siebie nawzajem widzieli. Ksiądz pracował w swoim gabinecie nad kazaniem na przyszły tydzień. Potwierdziła to jego gospodyni, która smażyła w kuchni konfitury i była mocno oburzona, że słabowity, siedemdziesięciotrzyletni starszy pan ma być przesłuchiwany. Wieczorem mężczyźni byli albo w domach z rodzinami, albo w pubie Black Boy. Policjantka Brierley przyniosła kawę. Barnaby przyjął ją z wdzięcznością.

Mieszkanki Badger’s Drift też, jak się zdawało, znajdowały się poza podejrzeniami. Niektóre były w pracy. Starsze siedziały w domu lub prowadziły w domu ludowym przygotowania do następnego dnia. Młode odbierały swoje dzieci ze szkolnego autobusu i udawały się do domów na niewinną herbatkę. Wieczorem niektóre wyjechały do klubu fitness w Causton, a reszta pozostała w domach. Zakładając, że para w lesie pochodziła ze wsi - do czego Barnaby się ciągle przychylał - krąg podejrzanych był naprawdę niewielki.

Dopijał kawę, ze zdumieniem zauważając, że w miarę jej ubywania w kubku pojawiała się przyjaźnie uśmiechnięta i grająca na banjo zielona żaba w słomkowym kapeluszu. Zajął się raportami z miejsca zbrodni.

Nie znalazł w nich szczególnych niespodzianek. Okno spiżarni zostało otwarte siłą, a ślady białej farby znaleziono na półce wewnątrz. Było sucho, więc nie znaleziono żadnych grudek błota z wyraźnymi śladami butów. Żadnych odcisków palców na stoliku, słoiku z cykutą, gracy, klamkach i nigdzie, gdzie można by się ich spodziewać. Nawet na telefonie, co było dziwne, gdyż ostatnią osobą, która z niego korzystała, powinien być doktor Lessiter. Po co miałby wycierać telefon do czysta? Notatka na Juliuszu Cezarze została sporządzona ołówkiem 6B. Być może nie jest on w tak powszechnym użyciu jak inne, ale z pewnością nie należy do rzadkich okazów. Ołówka nie odnaleziono. Testy eliminacyjne wykazały że wszystkie odnalezione odciski palców należały do ofiary bądź do panny Lucy Bellringer.

Szybko przejrzał jeszcze raz drugi raport, przekonując się, że za pierwszym razem niewiele umknęło jego uwadze. Ciągle szukano koca, ale Barnaby nie spodziewał się tutaj zbyt wiele. Ktoś, kto tak skrupulatnie podszedł do kwestii odcisków palców, nie mógł zostawić czegoś takiego na tylnym siedzeniu w samochodzie czy na kanapie. Oczywiście prawie nikt nie wie, że zostały znalezione włókna z koca, jak również że ślady nasienia są tak samo jednoznaczne jak odciski palców. Policji po prostu mogłoby się poszczęścić. Troy otworzył drzwi.

- Samochód czeka, jeśli jest pan gotowy, szefie.

- Oczywiście, proszę pana - powiedział Troy, skręcając z Tye Road w kierunku Badger’s Drift - w lesie mogły być cioty. No wie pan... geje. - Ostatnie słowo nie pomieściłoby w sobie więcej jadu nawet wtedy, gdyby para w lesie zajmowała się pożeraniem dzieci.

Była to piąta sugestia, jaką poczynił w ciągu ostatnich dziesięciu minut, skrupulatnie przerywana, podobnie jak poprzednie, typowym dla niego „proszę pana”. Troy szastał tym zwrotem. Nie można mu było zarzucić nieznajomości etykiety. Ani braku dyscypliny. Sierżant zachowywał się książkowo. Zdawał egzaminy z ocenami powyżej średniej, jego raporty były wzorem zwięzłej, a jednocześnie wyczerpującej informacji. Nie było w nim tego głupiutkiego romantyzmu, który przyciągał tak wiele kobiet i mężczyzn do policji, obce też mu było ckliwe współczucie, które zazwyczaj znikało w konfrontacji z pierwszym stuprocentowo niemoralnym, bezlitośnie wprawnym i często uzbrojonym przestępcą. Przede wszystkim nie było w nim współczucia. Właśnie otwierał usta, by znowu coś powiedzieć. Naprawdę, pomyślał nadinspektor, gdyby tylko miał milszą osobowość, można by go nazwać pełnym zapału. Zanim Troy zdążył coś powiedzieć, Barnaby rzekł:

- Mnie też to przeszło przez myśl, lecz o ile nam wiadomo, tylko Dennis Rainbird pasuje do tego opisu. Rozmawiałem z jego udziałowcem, który zdecydowanie twierdzi, że w piątek był w pracy do za piętnaście piąta. Poza tym wydaje się, że nie ma powodu, by ukrywać taki związek. Przecież to już nie jest niezgodne z prawem.

- Niestety - powiedział Troy z niezwykłą wnikliwością. - Założę się, że jego matka byłaby o niego zazdrosna. - Potem dodał - Czy nie będziemy u córki Lessitera zbyt wcześnie?

- Dla niej jest już południe.

- Chryste Panie! - Sierżant Troy gwałtownie nacisnął hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Barnaby wystrzelił do przodu, a przed zderzeniem z przednią szybą uchronił go zapięty pas bezpieczeństwa. Zza skrzynki na listy jakaś osoba weszła wprost pod koła samochodu. Barnaby otworzył boczną szybę i z pobladłymi ustami powiedział:

- To naprawdę niezbyt dobry pomysł, panno Bellringer.

- Jakie szczęście! - Uśmiechnęła się do nich promiennie. Wewnątrz samochodu rozniósł się delikatny zapach goździków i fiołków. Zanim Barnaby zdołał ją powstrzymać, otworzyła drzwi, weszła do środka i ulokowała się na tylnym siedzeniu.

- A więc tak - powiedziała - przede wszystkim, zanim zapomnę, pogrzeb będzie jutro. O jedenastej trzydzieści. Nie wiem, czy będą panowie chcieli przyjść?

Barnaby niezobowiązująco zamruczał coś pod nosem. Sierżant Troy drżącymi rękami wyjął paczkę chesterfieldów.

- Niech pan tego nie robi tutaj, młody człowieku. Narazi pan zdrowie wszystkich nas.

Upuścił papierosy na kolana, oparł się o siedzenie i zamknął oczy.

- A teraz - panna Bellringer uśmiechnęła się słodko do Barnaby’ego - niech mi pan powie, jak panu idzie wyjaśnianie sprawy. Jakieś postępy?

- Kontynuujemy śledztwo.

- Nie ma co tak zadzierać nosa, nadinspektorze. W końcu gdyby nie ja, nie prowadziłby pan sprawy. Sam pan powiedział, że mogę pomóc. - Odrażającemu łgarstwu towarzyszyło promienne spojrzenie, tak czyste i szczere jak spojrzenie dziecka. Zanim Barnaby zdołał zaczerpnąć powietrza, dodała. - Czy rozmawialiście już z okropną panią Rainbird?

- Tak.

- Co powiedziała? Widziała coś?

Nadinspektor nie widział powodu, by ukrywać rewelacje pani Rainbird. I tak bez wątpienia mówiło już o nich całe miasteczko.

- Tamtego wieczoru widziała, jak panna Lacey szła na pocztę.

- Też coś - parsknęła panna Bellringer. - Ta dziewczyna jest zbyt ładna, żeby myśleć o niej źle. Niech pan posłucha, nie ma co owijać w bawełnę. Dla tak wiekowej osoby jak ja to oczywiste, dlaczego wszyscy są przesłuchiwani w sprawie piątkowego popołudnia i wieczoru. Emily zobaczyła w lesie coś, co w moim przekonaniu możemy nazwać potajemnym romansem. - Jej głos rozbrzmiewał donośnie, nadając słowom przepych typowy dla bohaterek Emily Bronte. - Mianowicie, Katherine Lacey i jej amanta. To jest jasne jak słońce. Czy pan sobie wyobraża, co takie odkrycie mogłoby oznaczać? Po pierwsze, nie byłoby żadnego małżeństwa. Henry jest być może zadurzony, ale nie jest głupcem. Żegnaj Tye House, fortuno, mężu - któremu przypadkowo tak łatwo przyprawić rogi. Zakochany do szaleństwa i przykuty do wózka inwalidzkiego. Kombinacja, której każdy by zazdrościł. Mogłaby wedle własnego uznania być mniej lub bardziej zaangażowana. Poza tym w tej rodzinie płynie zła krew. Z ojca nie było nic dobrego. Wpędził swoją biedną żonę do grobu.

- Tak też sądziłem.

- Dawne grzechy rzucają długie cienie. - Barnaby milczał. - Czy pani R. widziała, jak dziewczyna wracała?

- Najwyraźniej nie. Zaczęła grać w monopol ze swoim synem.

- Jaszmije smukwijne?

Barnaby uśmiechnął się z uznaniem.

- Powiedziała, że widziała ją z jednym z jej beagli.

- Jednym z beagli! - Panna Bellringer ścisnęła go za ramię. - Jest pan pewien?

- Pani Rainbird jest pewna.

Opadła z powrotem na siedzenie. Zdawało się, że nawet jej szeroka spódnica, dziś ozdobiona czymś, co przypominało utarte buraczki, nieco przywiędła.

- No to nasze przypuszczenie upadło.

- A to dlaczego? - zapytał nadinspektor, pozostawiając na razie bez komentarza określenie „nasza”.

- Benjy nie hałasował. Był spokojny, gdy do drzwi podchodził ktoś znajomy... spokojny jak niemowlę... ale jeśli tylko jakiś obcy pies postawił swoją łapę w ogrodzie - wpadał w szał. Wtedy z pewnością bym go usłyszała. Mieszkam tak blisko.

- Być może panna Lacey go przywiązała? - zasugerował sierżant Troy, zainspirowany, wbrew sobie, pełną życia narracją. - Mam na myśli tego beagla.

- Hoooo! - panna Bellringer wydała z siebie odgłos syreny okrętowej. - Nie zna pan beagli. Nie będą potulnie czekać, podczas gdy ich właściciele załatwiają swoje sprawy. To hałaśliwa zgraja. Gdyby go przywiązała, wiedziałaby o tym cała wieś. Tymczasem nie zaszczekał żaden pies, jestem tego pewna. No cóż - otworzyła drzwi z prawej strony samochodu, skracając życie przejeżdżającego obok rowerzysty o dziesięć lat, i elegancko wyszła na drogę. - Musimy wszystko jeszcze raz przemyśleć. Wie pan, jakoś nie mogę się oderwać od Laceyów. A co z jej bratem?

- Nie ma motywu, panno Bellringer. A teraz przepraszam, ale musimy już jechać.

- Zrozumiałbym, gdyby ktoś ukręcił jej łeb. - Troy ruszył, głośno biorąc głęboki oddech. - Nic ich nie obchodzi, nie? Tych pańskich prawdziwych ekscentryków? Nie obchodzi ich, co ktoś inny myśli.

- Prawdziwy ekscentryk - opowiedział Barnaby - nie zauważa nawet tego, że ktoś inny myśli. - Po chwili dodał - Uważaj na tego psa.

Troy wjechał właśnie na brukowany dziedziniec Tye House i zaparkował prawie spokojnie i niemal bez zwykłego pisku opon w pobliżu kuchennych drzwi. Ostrzeżenie jednak nie było potrzebne, Benjy nie wybiegł na spotkanie, tylko leżał na stopniu, wychudzony, opierając mordę na przednich łapach. Podniósł ogon i spoglądając na nich, niespokojnie uderzył nim raz czy dwa o ziemię. Czekał niczym pies Ulissesa, wierny aż do końca.

- Biedaczysko - rzekł sierżant - Dobry pies. - Miał zamiar go poklepać, ale kiedy się pochylił, Benjy odwrócił głowę i coś w jego oczach zatrzymało dłoń Troya. - Już dawno powinni się nim zająć.

Barnaby wskazał odległy koniec trawnika.

- W ogrodzie - powiedział. Schodząc z sierżantem po schodach między kamiennymi donicami pełnymi kwiatów, poczuł na skroniach miły powiew. Wiatr uwidocznił krągłości ciała Katherine Lacey pod żółtym woalem jej sukni. Stała za fotelem Henry’ego obejmując ramionami jego piersi, z głową przy jego głowie. Kiedy Barnaby zbliżał się do nich, wskazywała dłonią rosnący nieopodal rząd topól. Henry pokręcił głową i oboje się roześmiali. Później zaczęła pchać jego fotel w kierunku Barnaby’ego.

- Będziemy tu mieć sto osób w sobotę, inspektorze! - zawołał Trace, - Jak pan myśli, gdzie powinniśmy postawić namiot?

No rzeczywiście, ma zbyt wiele możliwości wyboru w tak wielkim ogrodzie, pomyślał Troy. Ale i tak wszystkie pieniądze świata nie ożywią jego nóg. Pomyśleć tylko - iść do ślubu z taką spódniczką i poruszać się na wózku inwalidzkim. Uśmiechnął się śmiało i powiedział:

- Dzień dobry, panno Lacey.

- Gdziekolwiek byśmy go nie rozstawili, będzie po nim straszny bałagan - Uśmiechnęła się do obu policjantów.

- Trawa szybko dochodzi do siebie - odpowiedział Henry. - Czy lubi pan ogrody, inspektorze?

Barnaby odparł, że tak, i zapytał, czy podjęli już jakąś decyzję w sprawie rosarium. Wywiązała się miła ogrodnicza pogawędka, podczas której Henry opisał swój prezent ślubny dla Katherine. Będzie to dziewiętnaście staromodnych, pnących róż.

- Po jednej za każdy rok jej życia.

- Później będziemy sadzić jedną różę w każdą rocznicę naszego ślubu, aż będziemy siwymi staruszkami - powiedziała Katherine. - I to będzie nasze rosarium.

Barnaby pozwolił, by ta przyjemna rozmowa toczyła się jeszcze przez chwilę, po czym brutalnie ją przerwał.

- Och, taka mała sprawa, panno Lacey. Kiedy rozmawialiśmy kilka dni temu, powiedziała pani, jeśli dobrze sobie przypominam, że wieczór siedemnastego spędziła pani tutaj, z panem Trace.

- To prawda, tak było.

- I w ogóle pani nie wychodziła?

- Nie. Cały czas byliśmy tutaj.

- Widziano panią spacerującą po wsi.

- Mnie? - Wyglądała na naprawdę zaskoczoną. - Ale przecież nie mogłam... Och, oczywiście! Wybiegłam, żeby wysłać list. Pamiętasz kochanie? Mówiliśmy, że zamówimy katalog Notcutt, więc pomyślałam, że zrobię to od razu.

- Telefonicznie nie byłoby szybciej?

- Katalogi nie są darmowe. Trzeba wysłać czek.

- Ich główna siedziba jest w Woodbridge? - pokiwała głową. - Pamięta pani, jak długo była pani poza domem?

- Niedokładnie. Pobiegłam z Peel do końca Church Lane, a potem z powrotem do domu. Z pewnością - dodała cierpko - osoba, która widziała, jak wychodzę, zauważyła też, jak wracam.

- Najwyraźniej tak się nie stało.

- Ojej. Zasnęła na posterunku?

- Widziała pani kogoś po drodze?

- Ani żywej duszy.

- Czy potwierdza pan to, co mówi panna Lacey?

- Cóż... nie widziałem, jak Katherine wychodzi...

- Nie, bo uciąłeś sobie drzemkę po obiedzie. Tylko z tego powodu wyszłam właśnie wtedy, kochanie.

- Tak. Czasami zasypiam - uśmiechnął się do Barnaby’ego. - Z pewnością była tutaj, gdy się obudziłem. - Kiedy mówił, dwie czarno-złote połciężarówki, „Lazenby i spółka”, przejechały z chrzęstem po żwirze, a potem przez główną bramę.

- To firma cateringowa - zawołała Katherine. - Lepiej pójdę...

- Szczerze mówiąc, panno Lacey, chciałbym zamienić z panią jeszcze słowo.

- Och - spojrzała niepewnie na narzeczonego.

- Nic się nie martw, ja pójdę. - Henry Trace odepchnął się i skierował ku drewnianej poręczy przy tarasowych schodach. Katherine powoli szła za nim, Barnaby przy jej boku, a Troy na samym końcu.

- Zastanawiam się - powiedział Barnaby - czy pamięta pani dzień, kiedy zmarła pani Trace.

- Bella? Oczywiście, że tak. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Takich rzeczy nie zapomina się tak szybko. To było straszne.

- Rozumiem, że nie brała pani udziału w polowaniu?

- Nie. Byłam tutaj i przygotowywałam popołudniowy poczęstunek. Zazwyczaj Phyllis pomagała, ale tego dnia poszła razem z innymi.

- To raczej niezwykłe, prawda?

- Bardzo.

- Tak więc usłyszała pani o tej tragedii...

- Kiedy wpadł tutaj Michael, złapał telefon i zadzwonił po karetkę.

- Rozumiem. Czy pani zdaniem... - zawahał się, starannie dobierając w myślach słowa - pani i pan Trace byli ze sobą szczęśliwi?

- No cóż... tak... tak mi się zawsze wydawało. Chociaż ludzie z zewnątrz nigdy tak naprawdę tego nie wiedzą, prawda? Oboje byli bardzo mili dla Michaela i mnie. Henry był kompletnie zrozpaczony, gdy zmarła.

Barnaby odwrócił się, spoglądając na rząd topól i rozpościerający się za nimi las.

- Czy to tam właśnie zdarzył się ten wypadek?

Katherine podążyła za jego wzrokiem.

- Och, nie... W brzozowym lesie za Holly Cottage.

- Rozumiem. Cóż, jeszcze raz dziękuję.

Dotarli do stopni i weszli razem na taras. Kiedy szli przez dziedziniec, Benjy zaskowytał ze schodów i zachwiał się na łapach.

- Och, dlaczego on nic nie je! - wybuchła Katherine pełna emocji, spoglądając na obu mężczyzn. - Kupowałam mu już wszystko: ładne mięso, herbatniki... Dostał swój kosz i koc, i miskę - wszystko, co miał tam...

- Niestety, tak to już z nimi jest, że umierają z tęsknoty - stwierdził Barnaby.

- Można by jednak sądzić, że chcą pozostać przy życiu, bez względu na to, jak są smutne.

- To jest już bardzo stary pies, proszę pani - powiedział współczująco Troy. - Myślę, że jest już zmęczony. Ma już dość.

- Czy skończył już pan z Katherine, inspektorze? Naprawdę jest mi tutaj potrzebna.

- No tak - westchnął Barnaby kilka chwil później, gdy jechali z powrotem. - Chyba nie należało oczekiwać, że Katherine Lacey i córka Lessitera będą chodzić w tę i z powrotem po Church Lane o tej samej godzinie w piątek wieczorem.

- Ale... wierzy jej pan, szefie? - zapytał Troy, ciągle jeszcze nieco oszołomiony tęczowym blaskiem uśmiechu Lacey. - W sprawie tego listu?

- O, tak. Sprawdzę go, oczywiście, ale nie mam wątpliwości, że go wysłała wtedy i tam, gdzie powiedziała. Jeśli jest niewinna, nie miałaby po co wymyślać tej historii. A jeśli jest winna, dołożyłaby wszelkich starań, by to, co możemy sprawdzić, było prawdziwe.

- Winna. - Troy niemądrze oderwał oczy od drogi i rzucił Barnaby’emu pełne niedowierzania spojrzenie, omijając przy tym wjazd na teren posesji Lessiterów.

- Naprawdę musisz się uwolnić od tej twarzy, Troy. To może tylko zaszkodzić twojej karierze. Ta dziewczyna ma więcej do stracenia niż wszyscy pozostali.

- Ale pies, proszę pana. Pies nie szczekał.

- Tak, przyznaję, że pies jest tu problemem.

Albo i nie jest, pomyślał, gdy Troy zawracał i podjeżdżał pod drzwi Lessiterów. Być może właśnie dzięki niemu mógł raz na zawsze wykreślić Katherine z kręgu podejrzanych. Jedna mniej, zostało jeszcze sześcioro. Albo siedmioro, gdyby tak zachować naprawdę otwarty umysł i pamiętać o pozornie niewchodzącym w rachubę Henrym Trace’ie. A jeśli beznadziejnie zakochał się w Katherine, kiedy jeszcze żyła jego żona, i wynajął kogoś, żeby się zaczaił w lesie i zamordował tę ostatnią? Barnaby wrócił do teraźniejszości i jeszcze raz powtórzył sobie, że nie ma żadnego powodu przypuszczać, że śmierć pani Trace była czymś więcej niż zwykłym wypadkiem. I że tak naprawdę teraz prowadzi śledztwo w całkiem innej sprawie.


Do zamknięcia gabinetu doktora było jeszcze piętnaście minut, co niezmiernie odpowiadało nadinspektorowi. Drzwi otworzyła Judy Lessiter, która wyglądała jeszcze mniej atrakcyjnie niż poprzedniego dnia. Wyglądała niechlujnie, jak małe zwierzątko, które po długim śnie zimowym wychodzi po raz pierwszy na świat.

- Tak?

- Chcielibyśmy zamienić słówko z pani ojcem.

- Gabinet jest za rogiem. - Zamierzała zamknąć drzwi, lecz Barnaby poruszył się lekko do przodu.

- Z panią także.

Przez chwilę gapiła się na niego obrażona, potem wzruszyła ramionami i wpuściła ich do kuchni. Opierając się o zlewozmywak, stanęła twarzą do nich.

- Panno Lessiter, powiedziała pani wcześniej, że siedemnastego po południu była pani w bibliotece.

- Nie powiedziałam tego.

- Przepraszam, ale zanim tu przyszedłem, sprawdziłem pani zeznania.

- Powiedziałam, że byłam w pracy. Nie stoję za ladą i nie przybijam pieczątek na kartach książek. Na moją pracę składają się także wizyty w szkołach... współpraca z ich kierownictwem, sprawdzanie, czy rozpoczynają się jakieś projekty, które wymagałyby zamówienia specjalnych książek. W piątek po południu byłam w szkole podstawowej w Gessler Tye.

- Muszę powiedzieć, że odnoszę wrażenie, iż rozmyślnie usiłowała pani nas wprowadzić w błąd w tej sprawie.

- To pański problem - odpowiedziała niegrzecznie.

- Gdyby zechciała pani jeszcze raz opowiedzieć o tym, co pani robiła tego dnia?

- Na drugie śniadanie zabieram ze sobą kanapki. Zjadłam je, a potem...

- To w bibliotece w Pinner?

- Tak. Zrobiłam sobie kawę. Pojechałam do szkoły, przyjechałam około drugiej, zostałam aż do chwili, gdy skończyli pracować, około pięć po wpół do czwartej.

- Potem wróciła pani do biblioteki?

- Nie. Nie opłacało się już. Przyjechałam prosto tutaj... Po drodze wstąpiłam do sklepu we wsi po papierosy.

Wywinęła się, pomyślał sierżant Troy, jak zwykle przekonany, że wszystkim (oprócz niego, ze względu na wykonywany zawód) morderstwa uchodzą na sucho.

- Czy pani ojciec potwierdzi godzinę pani przyjazdu?

- Mój ojciec? - spojrzała na niego z zaskoczeniem, a potem z nieufnością.

- Rozumiem, że całe popołudnie siedział w domu.

Przez krótką chwilę przenosiła wzrok z Barnaby’ego na Troya i z powrotem.

- Czy to jest jakaś sztuczka?

- Co?

- To znaczy... czy staracie się mnie na czymś przyłapać?

- Nie rozumiem pani, panno Lessiter. Pani ojciec powiedział, że całe popołudnie spędził w domu. Pytam panią po prostu, czy może potwierdzić godzinę pani przyjazdu.

- Cóż... Poszłam prosto na górę... więc... nie widziałam się z nim.

- Rozumiem. A wieczorem?

- Och, tutaj nie mam czego zmieniać. Po prostu poszłam na spacer, tak jak powiedziałam wcześniej.

- Wzdłuż drogi, jakieś pół mili przez pola, potem z powrotem?

- Zgadza się.

- I nigdzie się pani nie zatrzymywała ani do nikogo nie telefonowała? - Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał - Proszę się dobrze zastanowić, zanim udzieli pani odpowiedzi.

Wpatrywała się w niego. Sprawiał wrażenie poważnego, dodającego otuchy i, w dziwny sposób, dobrze poinformowanego. Widział, że zastanawiało ją to ponowne przesłuchanie w tak krótkim czasie.

- No tak... Nie jestem pewna, czy dokładnie pamiętam... - Przełknęła ślinę i zagryzła dolną wargę.

- Wiem, jak trudno jest zmienić to, co się powiedziało, ale jeśli trzeba, teraz jest na to najodpowiedniejsza chwila. Muszę pani przypomnieć, że ukrywanie informacji, które mogłyby pomóc w dochodzeniu policyjnym, jest bardzo poważną sprawą.

- Och, ale ja nie... Nic, co mogłoby pomóc... To znaczy...

- Myślę, że powinna pani pozwolić, bym sani to ocenił.

- Tak. - Wzięła głęboki oddech. Przestała się opierać o zlewozmywak, wyprostowała się, spięta i pełna obaw, jak ktoś, kto przygotowuje się do skoku z trampoliny.

- Byłam... To znaczy... Przyjaźnię się z Michaelem Lacey. Z Holly Cottage. Od kilku dni nie miałam od niego żadnej wiadomości, więc... Powiedział, że chciałby mnie namalować i pomyślałam, że... wpadnę... Wie pan, żeby zobaczyć, czy może chce już zacząć.

Barnaby życzliwie słuchał. Chcąc, by wszystko brzmiało jak najzwyczajniej, po prostu podkreślała swoją determinację.

- No więc podeszłam pod dom, ale kiedy tam już byłam... zobaczyłam przez okno, że pracuje.

- Które to było okno?

- Frontowe, od strony werandy.

- Chyba zazwyczaj nie korzysta z tego pokoju?

- Niekiedy wieczorami. Żeby wykorzystać resztki światła.

- Ach tak, rozumiem. Proszę mówić dalej.

- Złości się, gdy się mu przeszkadza w malowaniu. Mówi, że trudno mu się potem ponownie wczuć w obraz. Więc pomyślałam, że lepiej nie... Krótko mówiąc, wycofałam się,

- Myśli pani, że nie wiedział, że pani tam jest?

- Jestem tego pewna. Byłam bardzo cicho, - Przerwała na chwilę, po czym, po raz pierwszy patrząc na Barnaby’ego, wybuchła - Niech pan nie wierzy w to, co ludzie mówią o Michaelu. Nie cierpią go, bo on nie dba o to wszystko, na czym im zależy... błahe, nudne rzeczy. To wolny duch! Jeśli tylko może malować i chodzić po lesie i patrzeć w niebo... I jest taki nieszczęśliwy! Katherine jest tak drobnomieszczańska. Jej chodzi tylko o sprawy materialne. A teraz kiedy odbędzie się ślub, będzie zupełnie sam... - w ostatnich słowach zabrzmiała nuta nadziei. Przez chwilę błysk oczu zmienił jej nudną twarz. Po raz pierwszy Barnaby zobaczył, dlaczego Michael Lacey poprosił ją, żeby mu pozowała. Rzucił okiem na zegar wiszący nad kuchennymi drzwiami. Judy, jakby żałując już swojej pełnej emocji przemowy, odwróciła się do nich plecami i odkręciła oba kurki. Stała tak, wpatrując się w odbijającą się od błyszczącego metalu wodę. Słyszała kroki oddalające się do drzwi, a potem przez hol. Przykręciła kurki, z których płynęły teraz cienkie, bezbarwne strużki. Drzwi wejściowe się zamknęły. Zakręciła wodę.

Chwyciła krawędź zlewozmywaka, aby uspokoić drżące ręce. Rozmowa o Michaelu zawsze tak na nią działała. Opisywanie przerwanej wizyty, braku odwagi i poniżającej ucieczki cichaczem doprowadziło ją do mdłości. Ale wyjaśniło wątpliwości, co miało podstawowe znaczenie. Była z tego zadowolona. Zwłaszcza po tym, jak głupio usiłowała się wymądrzać, opisując swoje zajęcia po południu. Potem zdała sobie sprawę, że jej ostatnie zeznania były korzystne także z innego powodu. Jeśli śmierć panny Simpson nastąpiła w wyniku czyichś nieczystych działań (a w innym wypadku po co byłyby te wszystkie przesłuchania?), dostarczyła Michaelowi alibi. Mogłoby mu na tym w ogóle nie zależeć, ale sam fakt był niepodważalny. Zatrzymała tę drobną przysługę w sercu. Być może nigdy się o tym nie dowie, ale było to coś, co mogła mu zaoferować, gdy nadejdzie odpowiedni moment, jeśli kiedykolwiek się to stanie.

Usłyszała odgłos podnoszonej słuchawki. To musi być Barbara. Przez kilka ostatnich minut Judy stała tak cicho i spokojnie, że macocha mogła przypuszczać, że jest u siebie w pokoju. Albo w ogrodzie. W odgłosie było bowiem coś delikatnego, niemal sekretnego. Judy, cicho stawiając stopy w kapciach na winylowych płytkach, podeszła powoli i ostrożnie do drzwi. Barnaby pozostawił je niedomknięte, co pozwoliło jej zaglądać przez szparę.

Barbara stała odwrócona plecami do kuchni, zakrywając dłonią słuchawkę. Niemniej jej zachrypnięty szept był dobrze słyszalny.

- Kochanie, przepraszam, ale musiałam zadzwonić. Nie dostałeś mojej wiadomości?... Co to znaczy, że nie możesz nic zrobić? Musisz mi pomóc. Musisz... Musisz mieć jakieś pieniądze. Ja to zrobiłam. Sprzedałam wszystko, czego moim zdaniem nie zauważy, nawet moje futro... Nie, było zapakowane do nadejścia zimy... Skąd, do diabła, mam wiedzieć, co mu powiem?... Trzy tysiące, a kosztowało go dziesięć, więc ciągle mi brakuje prawie tysiąc. Na miłość Boską, wdepnęłam w to wszystko tylko z twojego powodu... Ty parszywcu, to nie ja mówiłam, że liczę godziny... przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć. Kochanie! Przepraszam, nie odkładaj słuchawki! Proszę, musisz mi pomóc. Kiedy się dowie, będzie koniec wszystkiego. Nie wiesz, jak przedtem wyglądało moje życie. Nigdy do tego nie wrócę. Ja... Halo! Halo...

Gorączkowo zastukała w widełki. Przez chwilę stała w bezruchu, z przygarbionymi z rozpaczy ramionami, po czym gwałtownie odłożyła słuchawkę i pobiegła z powrotem na górę.

Judy wycofała się ze swojego ciasnego punktu obserwacyjnego. Uśmiechała się.


Poczekalnia była pusta. Kiedy wchodzili, z gabinetu doktora wyszła kobieta o skórze białej jak mleko i przystanęła oszołomiona, rozglądając się wokół z niedowierzaniem. Recepcjonistka wyszła szybko zza swojego biurka, ale kobieta minęła ją i obu mężczyzn i niemal wybiegła. Zadźwięczał brzęczyk doktora Lessitera i po chwili weszli do pokoju. Wkładał właśnie kartotekę do dużej, drewnianej szafy.

- Okropna strona tej pracy - powiedział rześkim głosem bez śladu zatroskania. - Nie da się dobrze przekazać złych wiadomości.

- Rzeczywiście, nie da się, doktorze Lessiter. - Barnaby nie mógł sobie wymarzyć lepszego wprowadzenia. - Osobiście jestem zwolennikiem mówienia wprost. Czy może pan powiedzieć, co pan robił w piątek siedemnastego tego miesiąca po południu?

- Już wam mówiłem. - Usiadł za biurkiem i zaczął strzelać kostkami palców. - Ależ jesteście nieudolni. Tylko nie mówcie, że już zapomnieliście.

- Powiedział pan, że oglądał pan mecz w telewizji.

- To prawda.

- Całe popołudnie?

- Z całą pewnością. - Strzelił ostatnim palcem. Trzask zabrzmiał bardzo głośno w panującej w gabinecie ciszy, która nagle zaczęła gęstnieć, zmieniać charakter. Lekarz wpatrywał się w swoje palce, wydawał się zdziwiony, jakby ich nigdy wcześniej nie widział. Spojrzał na grobową minę Barnaby’ego, potem na Troya, potem znów na Barnaby’ego. - Tak. Z całą pewnością... To prawda. - Przekonanie jednak gdzieś uleciało. Nie było to już stwierdzenie faktu. Sprawiał wrażenie osoby, która została przyparta do muru, choć nie wiedziała jeszcze jak.

- O jedenastej tamtego przedpołudnia zabrakło światła. Na cały dzień.

- Och... No tak... Może oglądałem mecz we czwartek. Tak, rzeczywiście, teraz sobie przypominam...

- We czwartek ma pan wizyty domowe. Tak przynajmniej oświadczył pan w poprzednich zeznaniach.

- Ach tak, oczywiście. Ależ jestem niemądry... - Po czole i nosie zaczęły mu spływać kropelki potu, niczym przezroczyste, małe, szklane paciorki. Przebiegał wzrokiem po pokoju, szukając natchnienia w szafce na przyrządy lekarskie, chromowanej, wyłożonej gumą kozetce do badań i dużej drewnianej szafie.

- Wie pan, nie widzę w tym żadnego sensu. Przecież wszyscy wiemy, że starsza pani zmarła wieczorem.

- Mogę pana zapewnić, że nasze dochodzenia są adekwatne do spraw, których dotyczą. Nie tracimy niepotrzebnie czasu - własnego i obywateli.

Trevor Lessiter nadal nie odpowiadał. Barnaby nie chciał dawać mu zbyt dużego pola manewru. Widział, że lekarz ugiął się pod ciosem podważonego alibi i starał się znaleźć jakieś odpowiednie wyjście. Czas na element strachu.

- Nie zaprzeczy pan, że jest pan w posiadaniu wiedzy i wyposażenia potrzebnego do sporządzenia naparu z cykuty?

- Co?! Przecież to niedorzeczne... Do tego nie jest potrzebne żadne specjalne wyposażenie. Każdy mógłby...

- Nie każdy mógł podpisać świadectwo zgonu.

- Nigdy nie słyszałem czegoś tak oburzającego... Byłem tutaj przez cały wieczór.

- Mamy na to tylko pańskie słowo.

- Moja żona i córka...

- Wyszły, o ile pan sobie przypomina.

- Przysięgam wam...

- Przysięgał pan, opisując swoje zajęcia w piątek po południu, doktorze Lessiter. Okazało się, że pan kłamał. Dlaczego teraz miałby pan nie kłamać?

- Jak pan śmie! - Przełknął ślinę, jabłko Adama gwałtownie poruszyło się w górę i w dół, jakby szukając ucieczki z gardła. - Nigdy nie słyszałem takich...

- Czy może pan wyjaśnić dlaczego na telefonie panny Simpson nie odnaleziono pańskich odcisków palców, choć był pan ostatnią osobą, która z niego korzystała?

- Oczywiście, że nie.

- Z jakiego powodu wytarł pan słuchawkę?

- Ja? Nie dotykałem jej... nie dotykałem. - Następne nerwowe przełknięcia. - Dobrze, nie było mnie tutaj po południu. Barnaby... czy to, co teraz wam powiem pozostanie naszą tajemnicą?

- Obawiam się, że nie mogę tego zagwarantować. Oczywiście, jeśli będzie to bez związku ze sprawą, nie widzę powodu, by to podawać do publicznej wiadomości.

- Ale pozostanie w dokumentach?

- Z pewnością będziemy notować pańskie zeznania. - Jak na zawołanie Troy wyjął swój notatnik.

- Będę musiał się pożegnać z praktyką, jeśli się o tym dowiedzą. Opuścić to miejsce. - Trevor Lessiter zapadł się w swoim eleganckim fotelu. Jego okrągłe jak u chomika policzki były teraz całkiem oklapnięte. Wyglądały jak puste, szare worki. Nagle szarość zastąpiła wywołana paniką czerwień.

- Nie powiecie mojej żonie?

- Nie mówimy nikomu, proszę pana. To nie jest nasza metoda pracy. Sprawdzamy alibi po to, by wyeliminować niewinnych, jak również odkryć winnych.

- Och! - zawołał - Ale ja nie zrobiłem niczego złego!

Liczba osób, które myślą, że kłamstwo przed policjantem to nic złego, cały czas rośnie, pomyślał Barnaby. Czekał.

- Poznał już pan, inspektorze... eee... moją żonę. Wiem, że zazdrości mi wiele osób... to znaczy mężczyzn... - W tym momencie, pomimo ogromnego niepokoju, na jego twarzy pojawił się cień satysfakcji. Barnaby’emu przemknął przez myśl Henry Trace. - Ale Barbara jest... Mój Boże, nie wiem, jak to powiedzieć, a jednocześnie pozostać lojalnym. Ona zapewnia wspaniałe towarzystwo... przyjemnie jest z nią przebywać, ale... - Wydawało się, że jego twarz się zmniejszyła, skurczyła ze wstydu. Zaśmiał się wymuszonym śmiechem, - Chyba lepiej nie owijać w bawełnę. Ona nie wykazuje zainteresowania fizyczną stroną małżeństwa.

Ładne opakowanie i to wszystko, pomyślał Barnaby, przypominając sobie umalowane oczy, duszące perfumy i bliźniacze wzgórza, które nawet Corteza wprawiłyby w stan osłupienia.

- Tak więc - kontynuował lekarz - ponieważ, oczywiście, chciałem, żeby była szczęśliwa, nie naprzykrzałem się jej z moim zainteresowaniem. - Opuścił wzrok, Barnaby zdążył jednak zauważyć w nim przebłysk mściwości i gorzkiej urazy. Miał wygląd człowieka, który dzielnie wytrzymywał swój los i został wystawiony do wiatru. - Niemniej - wzruszył lekko ramionami - mam swoje potrzeby. - W tym momencie jego lewa powieka zadrżała, zupełnie jakby chciał konspiracyjnie mrugnąć. - Tak jak każdy z nas. I... sporadycznie... bardzo sporadycznie... odwiedzałem pewien przybytek, w którym... eee... zajmowano się nimi.

- Mówi pan o burdelu?

- Och! - puściwszy w niepamięć kwestię owijania w bawełnę, ze wstrętem potraktował brak taktu Barnaby’ego. - Tak bym nie powiedział. To miejsce jest bardzo... wyrafinowane. Jest tam mały sklep, w którym można kupić różne śmieszne rzeczy. Dają tam małe przedstawienie. Potem, jeśli ktoś ma ochotę, może się spotkać z jedną z młodych dam. Zazwyczaj ma się ochotę. Przedstawienia są całkiem stymulujące. W dobrym guście, lecz stymulujące.

- I właśnie tam był pan po południu siedemnastego?

Lekarz kiwnął potakująco głową.

- Proszę o nazwę i adres tego miejsca.

Lessiter pogrzebał w portfelu i wyjął wizytówkę.

- Być może zna pan ten... eee,.. klub?

Barnaby spojrzał na wizytówkę.

- Tak, sądzę, że tak.

Poprosił następnie o zdjęcie.

- Zdjęcie? - doktor wydał z siebie okrzyk przerażenia.

- Wyłącznie dla celów identyfikacyjnych. Zapewniam pana, że zostanie panu zwrócone. Albo, być może, wolałby pan, żebyśmy tam poszli razem?

- Dobry Boże, nie. - Przerwał na chwilę. - Właśnie zrobiłem sobie zdjęcia do paszportu. Są w gabinecie.

Wyszedł z pokoju, a po kilku minutach był z powrotem z czterema równiutkimi czarno-białymi prostokącikami. Podał dwa z nich.

- Sądzę, że to... Proszę spojrzeć... To, gdzie się uśmiecham, jest najbardziej...

- Potrzebuję tylko jedno, dziękuję.

Kiedy Barnaby odwracał się do wyjścia, lekarz dodał:

- Musi pan pytać o Krystal. To moja „specjalna” przyjaciółka.


Rozdział dziewiąty



Przypadkowemu przechodniowi trudno byłoby dostrzec Casa Novę. Kryła się na brudnej, zupełnie niepoetycznej alei Tennyson Mews, za hurtownią materiałów piśmienniczych i zakładem produkującym torebki. Okna fabryki były otwarte, wpuszczając gorące czerwcowe słońce do i tak dusznych już pomieszczeń. Zapach przypalonej skóry mieszał się z hałasem pracujących maszyn. Troy zaparkował nieopodal drzwi pokrytych łuszczącą się farbą w kolorze fuksji i ozdobionych rachitycznymi żaróweczkami oferującymi „10 pięknych dziewcząt”. Z pełnym oczekiwania wzrokiem odpiął pasy bezpieczeństwa.

- Casanova, co? - zachichotał. - Nieładnie.

- Dla ciebie to coś nowego - odpowiedział Barnaby - ale ich sztuczki są stare jak świat

- Niemniej wygląda to interesująco. Dziesięć pięknych dziewcząt.

- Jajo sępa też wygląda obiecująco, synu - odpowiedział Barnaby wychodząc z samochodu. - Możesz tu poczekać. - Nacisnął dzwonek i uśmiechnął się, czując jak Troy wbija mu sztylet urazy między łopatki.

- Proszę z Krystal - powiedział do skrzeczącego domofonu.

- Uważaj na schodach, kochanie.

Schody były kiepsko oświetlone. Na ich końcu jedna z dziesięciu pięknych dziewcząt wyszła mu na spotkanie. Była w wieku, który trudno było określić, gdzieś między trzydziestką a sześćdziesiątką. Z całą pewnością można było stwierdzić jedynie to, że w czasach, gdy był harcerzem, ona nie była już dziewczynką. Jej włosy miały kolor czarnych winogron i typowy dla nich nalot. Usta pomalowane miała wazeliną w kolorze cynobru, a gruba warstwa makijażu przykrywała wszystkie wypryski i wypełniała kratery na twarzy. Można by było latami łączyć wszystkie te kropki, pomyślał Barnaby, a i tak nie zobaczyć, co przedstawia rysunek. Miała na sobie szorty z imitacji skóry geparda, dopasowany do nich biustonosz z otwartymi miseczkami oraz buty na tak wysokich obcasach, że wydawało się, iż balansuje na szczudłach z lakierowanej skóry. Pochyliła się lekko do przodu, chwyciła jego ramię ruchem eksperta i uśmiechnęła się, ukazując zęby niczym perły stworzone przez małże z zatrutych wód.

- Coś mi się zdaje, że chcesz się pobawić w niegrzecznego chłopczyka, co, kochanie?

- Nie całkiem - odparł Barnaby, uwalniając się od jej dłoni i pokazując legitymację.

- Jezusiesłodki. Czego chcecie, do cholery? Wszystkie pracujemy tu legalnie.

- Na pewno. - Wyciągnął zdjęcie paszportowe. - Czy zna pani tego mężczyznę?

Szybkie spojrzenie.

- Oczywiście, że znam. To pan Lovejoy.

- Czy był tutaj w zeszły piątek po południu? Siedemnastego?

- Człowieku, on tutaj mieszka!

- Muszę wiedzieć dokładnie.

- W takim razie lepiej będzie, gdy porozmawia pan z Krystal.

- Czy mogłaby pani ją tutaj poprosić?

- Przyjdzie wszędzie - za odpowiednią cenę. - Dała mu małego kuksańca. - Wygląda pan na nieźle wyposażonego gościa. Może wpadnie pan tu po służbie. Wyluzować się trochę? Zrobić sobie dobrze? - Spojrzała na niego, czekając chwilkę, by zmienił zdanie, a potem rzekła - No cóż, w takim razie niech pan dalej będzie ponurakiem. Krystal bierze udział w lekcji malarstwa. To potrwa jeszcze dziesięć minut. Drugie drzwi na prawo.

Barnaby uniósł aksamitną zasłonę i wszedł do ciemnego korytarza wyłożonego kamieniem. Po obu stronach były drzwi. Otworzył drugie po prawej stronie i znowu stanął przed pachnącą stęchlizną zasłoną. Odsłonił ją i z niepotrzebną ostrożnością wszedł do pomieszczenia. Nie odwróciła się ani jedna głowa. Wszyscy wpatrywali się w scenę.

Na jasno oświetlonym podwyższeniu kształtna dziewczyna w stylu commedia dell’arte odgrywała przerażenie: z szeroko otwartymi oczami, rękami wyciągniętymi przed siebie, aby odeprzeć niebezpieczeństwo, na wpół odwrócona do ucieczki. Miała na sobie plisowaną, szkolną spódniczkę, białą bluzkę i sweterek. Filcowy kapelusz ze wstążką w paski chwiał się niepewnie na jej głowie. Blond włosy sięgały pasa. Młody mężczyzna w obcisłych spodniach, sztruksowej marynarce i odpowiednio dobranym berecie stał za sztalugami i malował w powietrzu. Z dwóch wiszących na ścianie głośników wydobywał się szorstki męski głos na tle rytmicznej, podszytej erotyzmem muzyki.

I tak śliczna Brigitte, rozpaczliwie chcąc kupić lekarstwo dla umierającego ojca, została podstępnie namówiona przez okrytego niesławą artystę Fouqueta do opuszczenia klasztoru i pozowania w jego pracowni na poddaszu. Kiedy dziewczyna znalazła się w jego kryjówce, mimo wcześniejszych gorących zapewnień, lubieżny Fouquet oświadczył, że da jej pieniądze, jeśli będzie pozować nago”.

W tym miejscu młody mężczyzna pokazał za pomocą gestów, co dziewczyna ma zrobić. Załamując ręce, głośno zaszlochała, po czym, drżąc z emocji, zaczęła się rozbierać. Najpierw sweterek, potem malutka, ciasno opinająca jej kształty szkolna bluzeczka, potem plisowana spódniczka. Przykucnęła, krzyżując szczupłe ramiona na niezwykle obfitym biuście. Głos skrzeczał dalej,

Jeśli chcesz ocalić życie swojego ukochanego ojca, wiesz, co masz zrobić, krzyknął zły Fouquet”.

Dziewczyna ze szlochem zdjęła swoje wysoko sznurowane buty, kolanówki i biustonosz. Zły Fouquet, nie chcąc być gorszy, pozbył się swojego stroju, ukazując brązową, dokładnie wygoloną klatkę piersiową. Brigitte została w czymś w rodzaju majteczek, które każda szanująca się matka przełożona wrzuciłaby do ognia piekielnego.

Kiedy lubieżny artysta usiłował upozować śliczną dziewicę, ogarnęła go fala pożądania”.

Niespodzianka, pomyślał, ziewając, Barnaby. Wymknął się przez kotarę i czekał w korytarzu niczym z zamku Colditz. Przygnębiające postaci z lekcji malarstwa nagle pozwoliły mu spojrzeć na swoje domowe życie i czyste, pełne słodyczy kontakty z Joyce z nowej perspektywy. Niechby i jej tarta była wielka jak pokrywa studzienki w jezdni. Niechby i jego córka wyglądała jak wrak Hesperusa i przekraczała wszelkie ustalone konwenansem granice. Porównał ją ze „specjalną” przyjaciółką doktora Lessitera i stwierdził, że jest naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

Udawany krzyk orgazmu dal wreszcie klientom sygnał do rozejścia się. Młodzi, w średnim wieku, starsi. Wydawało się, że wszyscy przyszli samotnie. Wychodzili pojedynczo, mrugając w jasnym świetle niczym pogrążone w melancholii krety. Dał im jeszcze kilka chwil, po czym wszedł ponownie do pomieszczenia.

Brigitte, ubrana w szlafrok, przysiadła z papierosem na stołku malarza. Jej ciało prześwitywało spod cienkiego materiału. Biała skóra, długie srebrne kręcone włosy i mleczna karnacja twarzy nadawały jej zdrowy wygląd, zupełnie niepasujący do otoczenia. Wydawało się, że powinna teraz być na farmie i doić krowy. Przemówiła:

- Daj nam do cholery chwilę dla siebie, kochasiu. Następne przedstawienie za pół godziny. Kasa na zewnątrz.

Wyjął portfel.

- Do kurwy nędzy! - Szybko zgasiła papierosa, nie na tyle jednak, by nie zdołał rozpoznać zapachu. - Nie biorę twardego towaru. Wierz mi, sam byś na czymś jechał, gdybyś miał taką cholerną robotę.

- Prowadzę pewne śledztwo...

- Bez świadków nie rozmawiam. - Znikła za drzwiami, które prowadziły ze sceny wprost do ciasnej garderoby. Barnaby ledwo się zmieścił. W środku unosił się zapach tanich perfum, lakieru do włosów, potu i dymu z papierosów. Były tam już dwie dziewczyny wciśnięte w plastikowe krzesła. Miały na sobie przybrudzone pióra i gwiazdy zasłaniające piersi. W mig zorientowały się, kim jest, rzucając mu pełne niezadowolenia spojrzenia.

- Co zrobiłaś, Kris?

- Nic. I on nie może temu zaprzeczyć.

Barnaby pokazał zdjęcie Trevora Lessitera.

- Zna pani tego mężczyznę?

- Tak, to biedny stary Loveless. Czy Lovejoy, jak o sobie mówi. Nie znam jego prawdziwego nazwiska.

- Był tutaj w ostatni piątek po południu?

- Przychodzi tutaj w każdy piątek po południu. I w poniedziałek i we środę. Nie ma z nim żadnego problemu. Trochę krępowania, numer z narcyzem. Ale na ogół wszystko normalnie. Wie pan, jego żona nie chce.

- Tak - przerwały czerwone pióra z siłą zaciśniętej pięści. - Dał jej na święta futro z norek i w ogóle.

- A to ja na nie zapracowałam - powiedziała Krystal. - I powiedziałam mu, że musiałabym to zrobić pięćset razy, żeby sobie kupić takie futro. To znaczy porządne, a nie takie, które na gwizdnięcie wróciłoby z powrotem do zoo.

- Kris, byłabyś zbyt wykończona, żeby je założyć.

- Tak, cholera, uważasz? - wydała z siebie wymuszony wrzask.

- Na deszczu śmierdzą i w ogóle - powiedziały czerwone gwiazdki na piersiach. - Te, które mogłabyś mieć. - Uwaga ta wywołała jeszcze więcej wrzasków, które Barnaby zdecydowanie przerwał.

- Czy może pani powiedzieć, o której godzinie pan Lovejoy wyszedł?

- Wpół do szóstej. Pamiętam, bo wtedy zrobiłam sobie wolne na godzinę. Poprosił, żebym z nim poszła na herbatę. Zawsze mnie zaprasza. Trzeba udawać... wie pan... że się ich lubi, a wtedy niektórzy, ci najprości, zaczynają w to wierzyć. Próbują się gdzieś umawiać. Naprawdę żałosne.

Uniosła ręce i zdjęła ciężką masę srebrnych loków. Spod spodu pokazały się niemiłosiernie i niezdarnie postrzępione krótkie, brudne, rude włosy. Roześmiała się na widok zdumienia malującego się mimowolnie na twarzy nadinspektora.

- Myślał, że są prawdziwe, no nie, słoneczko?

- Uwielbiasz niewinne dziewczątka, co? - zapytała napastliwie druga dziewczyna. - Chce ci się sikać na ich widok.

- Ja też kiedyś byłam niewinna - powiedziała Krystal. - Zanim odkryłam to miejsce, myślałam, że dildo to prehistoryczny ptak.

Rozległ się śmiech, zatrzęsły się obszarpane pióra. Kobiety patrzyły na niego surowo i przenikliwie. Wyglądały groźnie i bezbronnie zarazem, jak drapieżne ptaki pozbawione dziobów. Przeprosił i wyszedł.


Rozdział dziesiąty



Mały wiejski kościółek był zapchany. Barnaby wśliznął się niezauważony i stanął za ostatnią kolumną. Był piękny dzień, przez okna w głównej nawie wlewało się słońce. Za balustradą prezbiterium wszystko było białe: pastor o siwych włosach i w ornacie, dwa piękne bukiety oparte o ołtarz, pęk lilii leżący na małej trumnie.

Większość żałobników ubrana była w zwykłe stroje, choć tu i ówdzie można było dostrzec kleksy czerni. Niektórzy mężczyźni mieli czarne wstążki na rękawach, kobiety czarne szale. Barnaby z zaskoczeniem zauważył, że niemal jedna czwarta zgromadzonych osób była - jego zdaniem - młoda, to znaczy poniżej trzydziestki.

Panna Bellringer, ubrana w stary, przyozdobiony gagatem czarny strój, siedziała w pierwszej ławce w prawym rzędzie. Pod kapeluszem z szerokim rondem ozdobionym strusimi piórami rysował się nieprzenikniony, orli profil. Oczy miała suche. W ławce naprzeciw (dla dziedzica i jego krewnych?) siedział Henry Trace, ubrany w ciemny garnitur, oraz Katherine. Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze kawy i czarny, szyfonowy szal ozdobiony przy brzegach złotymi cekinami. Lessiterowie siedzieli razem, ale osobno, patrząc prosto przed siebie. Nikt by nie przypuścił, że stanowią rodzinę.

Dennis, jako mistrz ceremonii, popadł w pewną przesadę, przywiązując sobie do ramienia wielką, czarną kokardę, której końce spływały nieśmiało na biodro. Jego matka, w drugiej ławce, założyła górę popielatej tafty i szarego woalu. Pani Quine ostentacyjnie ocierała wyimaginowaną łzę, podczas gdy Lisa Dawn ciągle sapała i pociągała nosem. Phyllis Cadell była ubrana na granatowo, David Whiteley miał na sobie dżinsy i ciemną koszulę w paski. W jednym z tylnych rzędów płakał stary Jake, wycierając łzy chusteczką do nosa w czerwone kropki. Później, kiedy wszyscy uklękli, a Henry Trace pochylił głowę, Barnaby zobaczył Michaela Laceya, który siedział wyprostowany na swoim miejscu i spoglądał na wiernych z mieszaniną zniecierpliwienia i pogardy. Najwyraźniej nie licząc się z żadnymi wymogami dobrego wychowania, był ubrany w poplamiony farbami kombinezon i dżinsową czapkę z daszkiem.

Człowiek zrodzony z niewiasty ma przed sobą krótkie życie na ziemi...”

Emily Simpson żyła stosunkowo długo, jeśli porównać ją z większością populacji, choć i tak nie pozwolono jej dopełnić całego przeznaczonego jej czasu. Nikt, pomyślał Barnaby, nie powinien zostać zawrócony ze swojej drogi o dzień, godzinę czy nawet sekundę wcześniej, niż chciała tego natura. Poluźnił sobie kołnierzyk, żeby się obronić przed gorącem, i oparł na chwilę czoło o zimny kamień kolumny. Pod przymkniętymi powiekami przesuwały się postaci: Laceyowie i Lessiterowie, Phyllis Cadell, David Whitetey, Rainbirdowie, Henry Trace. Podchodzili do siebie, spotykali się, rozmawiali i odchodzili, jakby tańczyli beznamiętną pawanę. Kto gdzie pasował? Wiedząc to, wiedziałby wszystko.

Barnaby zaczął mieć sny o kochankach w lesie. Dwa turlające się i obracające kształty ze splątanymi kończynami, raz nieruchome niczym rzeźby, raz łagodnie stapiające się ze sobą. Zeszłej nocy obracały się bardzo powoli, wprawiane w ruch niewidzialną nicią pożądania, i zdawało się, że w tym śnie wstrzymywał oddech, czekając na chwilę, gdy pierwszy raz ujrzy ich twarze. Kiedy jednak postaci zamarły w bezruchu, zobaczył jedynie dwa puste, białe i pozbawione włosów owale.

Promień nasyconego kurzem światła rozświetlił na żółto pęk lilii. Wszyscy wstali, żeby odśpiewać Dzień, który Panie dałeś, już się zakończył. Za Barnabym ciemna gałąź cisu uderzyła w okno, poruszona nagłym podmuchem wiatru.




Część trzecia


Powtórka


Rozdział pierwszy



Tego popołudnia, gdy wznowiono sprawę, sąd kornera pękał w szwach. Zajęte były wszystkie rozkładane krzesła z bejcowanego, dębowego drewna. Mogłoby się wydawać, że przybyło tu całe Badger’s Drift Okazało się (Barnaby przyjrzał się twarzom we wszystkich rzędach), że jedynie David Whiteley i Michael Lacey byli nieobecni. Członkowie ławy przysięgłych, starając się zachować powagę i bezstronność oraz dowieść, że są warci pokładanego w nich zaufania, siedzieli gotowi na swych miejscach.

Barbara Lessiter była ubrana w dziwaczną suknię z falbaną w biało-czarne kropki, która nadawała się raczej na przyjęcie w ogrodzie. Do tego miała mały, czarny kapelusik z delikatną, nakrapianą woalką, zasłaniającą twarz. Judy założyła sweter robiony na drutach i tweedowe spodnie, Katherine natomiast biały, lniany garnitur ze spódnico-spodniami. Włosy przytrzymywały dwie wstążki, jaskrawoturkusowa i żółta, splecione razem w opaskę. Pani Rainbird poszła na całość i owinęła się, niczym prezent gwiazdkowy, w błyszczące karmazyny, wieńcząc wszystko zielonym kapeluszem ozdobionym małymi jagódkami. Koroner zajął swoje miejsce i sprawa się rozpoczęła.

Odczytano oświadczenie doktora Lessitera. Dawał w nim jednoznacznie do zrozumienia, że podczas badania ciała zmarłej stwierdził bez wątpienia obrzęk płuc. Ponieważ jednak w tym czasie leczył pannę Simpson na zapalenie oskrzeli, uważał, że nie jest to nic zaskakującego. Oczywiście nie szukał objawów zatrucia koniiną. Jakiż lekarz w tych okolicznościach podjąłby takie działania? Koroner stwierdził, że nie można w tej sprawie orzec niczyjej winy. Lekarz popatrzył surowo na dziennikarza z „Causton Echo”, upewniając się, że zostało to zanotowane. Następnie podpisał swoje oświadczenie i wyprostowany wrócił na swoje miejsce. Jego okrągła głowa i pulchne ramiona od tyłu wyglądały jeszcze bardziej pompatycznie.

Następnie odczytano raport patologa. Na dźwięk słowa „cykuta” rozległ się szmer zainteresowania, a Rainbirdowie chwycili się z podnieceniem za ręce. Następnie pracownik laboratorium sądowego podał szczegóły dotyczące analizy włókien znalezionych w okolicy brzeziny niedaleko miasteczka Badger’s Drift. Ponadto stwierdzono, że ziemia i rozkładające się liście, które przykleiły się do tenisówek zmarłej, pochodzą z tego samego miejsca.

Dwaj technicy kryminalistyczni pracujący na miejscu zbrodni opisali duży, zgnieciony obszar, niedaleko którego znaleziono odcisk butów Emily Simpson, co wskazywało na to, że stała tam przez jakiś czas. W tym momencie Barnaby zauważył, że panna Bellringer czerwienieje ze złości i rzuca gniewne spojrzenie mężczyźnie składającemu zeznania. Opisywał on ślad znajdujący się kilka stóp dalej, który mógł powstać w wyniku upadku osoby wzrostu i wagi Emily Simpson. Koroner poprosił o przerwę, w czasie której zajrzał ponownie do oświadczenia doktora Lessitera. Następnie zapytał lekarza, czy siniaki na piszczeli panny Simpson mogły być skutkiem upadku. Lessiter głośno westchnął, po czym, głosem dającym do zrozumienia, że i tak zmarnował już wystarczająco dużo swego cennego czasu, odpowiedział, że tak przypuszcza.

Technik kontynuował. Szczegóły dotyczące odcisków palców. Fragment zaznaczony w tomie Szekspira ołówkiem 6B, którego nie odnaleziono. Minęło popołudnie. Wezwano listonosza, potem pannę Lucy Bellringer. Zapewniła sąd, że rano po śmierci jej przyjaciółki okno w spiżarni było nieuszkodzone, a w domu nie było cykuty. Natomiast jeśli chodzi o ołówek 6B, to panna Simpson nigdy by nie pisała po dziełach swego ukochanego Szekspira.

- Nigdy nie zrobiła najmniejszego znaku w żadnej ze swoich książek. Były dla niej zbyt cenne.

Detektyw nadinspektor Barnaby opisał pierwszą wizytę panny Bellringer oraz swoje spotkanie z Terry Bazely, co wywołało jeszcze większy szmer zainteresowania. Wymieniając imię Annabella rozglądał się po sali, ale zobaczył tylko kilka pytających spojrzeń. Żadnego przebłysku świadczącego, że ktoś coś rozpoznaje. Siadając, spojrzał na ławę przysięgłych. Nikt już nie udawał powagi. Wszyscy byli naprawdę zaabsorbowani i wpatrywali się w kornera. Jedna z kobiet zbladła jak ściana. Woźny sądowy podszedł do niej i powiedział coś cicho, pokręciła jednak głową i przesunęła się jeszcze bardziej ku krawędzi krzesła.

Koroner zaczął podsumowanie, zwracając ławie przysięgłych uwagę na najistotniejsze szczegóły. Członkowie ławy rozmawiali zaledwie przez chwilę, po czym wydali werdykt, mówiący, że Emily Simpson została zamordowana przez nieznanego sprawcę lub sprawców.

W tej samej chwili dziennikarz „Echo”, być może znajdujący się pod zbyt dużym wpływem film noir, zarzucił na siebie swój nowy trencz i wybiegł z sali sądowej. Wszyscy pozostali wychodzili wolniej, rozmawiając, zadając pytania, patrząc na siebie z mieszaniną podniecenia i konsternacji, niczym krytycy po ważnej premierze, która potwierdziła ich najgorsze przeczucia.

Barnaby obserwował Barbarę Lessiter, która wychodziła z sali wsparta na ramieniu męża. W trakcie dochodzenia siedziała wyprostowana i, jak się zdawało, spokojna, on jednak zauważył, że jej ręka się poruszała. Podszedł do rzędu, w którym siedziała, i spojrzał na podłogę wzdłuż krzeseł. Przed jej miejscem wznosiła się mała piramidka podartych na drobne strzępy chusteczek. Przypomniał sobie list, który tamtego ranka tak szybko schowała przed cudzym wzrokiem, i żałował, że miała przy kapeluszu woalkę. Chciałby zobaczyć jej minę w chwili, gdy ogłaszano werdykt.

Niemal wszyscy już wyszli. Jednak na jednej z bardziej oddalonych ławek siedziała samotna postać z opuszczoną głową. Przeszedł dzielącą ich przestrzeń i usiadł.

- Panno Bellringer... - Spojrzała na niego. Jej skóra nabrała popielatej barwy, ładne oczy były bez wyrazu. - Wszystko w porządku? - Nie otrzymawszy odpowiedzi powiedział cicho - Pani z pewnością zdawała sobie sprawę, dokąd zmierzało nasze śledztwo.

- Oczywiście... to znaczy... tak mi się wydaje - w słowach tych brakowało typowej dla niej żywiołowości. Wyglądała bardzo staro. - Ale nie przyznawałam się do tego przed sobą. Dlaczego teraz, gdy wszystko zostało wypowiedziane, wydaje się to gorsze? - spojrzała na niego z wyczekiwaniem, jakby wiedział. Nastąpiła długa przerwa.

Barnaby powiedział:

- Przykro mi.

- Taka niegodziwość. - Przez jej twarz przemknął gniew, pozostawiając w oczach małą iskierkę. - Przez całe życie dbała o innych. Była wspaniałą nauczycielką, znacznie lepszą ode mnie. I, oczywiście, znała ich, ktokolwiek to był. To jest najgorsze. Musiała ich zaprosić do środka. - Barnaby cicho przytaknął. - Tak, muszą zostać ujęci - ciągnęła dalej, a jej głos z minuty na minutę stawał się mocniejszy. - A więc, jakie są pańskie polecenia, nadinspektorze? Co teraz powinnam zrobić?

- Obawiam się, że nic. My...

- Och, ale ja muszę coś robić. Mogę rozmawiać z ludźmi, prawda? Zorientować się, czy ktokolwiek widział cokolwiek tego dnia, gdy zmarła. I co z tą tajemniczą Annabellą? Być może uda mi się odkryć, kim była?

- Przepraszam, panno Bellringer...

- Ale ja muszę pomóc. Z pewnością pan rozumie, dlaczego.

- Oczywiście, rozumiem panią...

- Poirot - przerwała smutno - miał swojego Hastingsa, jak pan wie.

- A ja, panno Bellringer, mam do dyspozycji wszystkie zasoby nowoczesnej policji. Dzisiaj mamy inny świat.

- Nie mogą być wszędzie jednocześnie. A w żadnym razie, czego jestem pewna - położyła dłoń w rękawiczce na jego ramieniu - nie mogą wszyscy być tak inteligentni jak pan.

- Proszę, niech pani będzie rozsądna - powiedział Barnaby, ze wszystkich sił starając się oprzeć temu jawnemu pochlebstwu. - Jestem przekonany, że pani przyjaciółka nie chciałaby narażać pani życia na niebezpieczeństwo.

Cofnęła rękę.

- O czym, do licha, pan mówi?

- W społeczności tak małej jak Badger’s Drift wszyscy wiedzieliby, o co pani chodzi. Ktoś, kto zabił raz i uważa, że może się obronić, zabijając po raz drugi, na pewno nie zawaha się tego uczynić. I niech pani nie zapomina - odwrócił się i zaczęli wspólnie iść w kierunku wyjścia - że jeśli panna Simpson dobrze znała mordercę, zna go także i pani,


Rozdział drugi



Była dziewiąta wieczorem tego samego dnia. Phyllis Cadell stała przy szyfonierze w większym z dwóch salonów w Tye House. Nieruchomo nasłuchiwała. Tak szybko połknęła pudding, że sądziła, iż tych dwoje to zauważy. Jak zawsze jednak, do znudzenia zwracali pełną uczucia uwagę tylko na siebie.

Wpatrywała się we wpół otwarte drzwi. Katherine krzątała się po kuchni, wkładała talerze do zmywarki. Henry bez wątpienia był niedaleko, przyglądając się z głupkowatym podziwem temu trudnemu przedsięwzięciu. Phyllis szybko odkorkowała karafkę z ciężkiego, ciętego szkła. Napełniła szeroką, niską szklaneczkę do połowy brandy. Uderzyła karafką w szklankę, rozległo się wyraźnie brzęknięcie. Znów rzuciła okiem na drzwi, włożyła korek do karafki i zaczęła pić.

Wspaniała. Paląca i mocna. Otulała jej smutek ciepłem, niczym miękkim płaszczem. Na stole podczas obiadu stało wino, ale cóż to są dwie butelki na trzy osoby? Poza tym wino już nie wywoływało w niej żadnego efektu. Opróżniła szklankę, wyjęła korek i nalała kolejną, w pośpiechu rozlewając trochę dookoła.

- Dla mnie też mała szklaneczka, Phyllis, gdybyś była tak dobra.

- Och! - Odwróciła się gwałtownie. Henry nadjeżdżał po dywanie w jej kierunku. - Oczywiście... Przepraszam... Nie usłyszałam cię.

Odwróciła się do niego plecami, ukrywając w dłoni prawie pełną szklankę. Schowała ją za doniczkę i podała drinka swojemu szwagrowi.

- Dla Katherine też? - zapytała, dumna że zdołała zachować równowagę w głosie.

- Nie sądzę. Jak wiesz, ona prawie wcale nie pije.

Bo nie musi, pomyślała. Myślisz, że ja bym piła, gdybym miała takie życie jak ona? Jej wygląd? Jej przyszłość? Ukrywając szklankę w dłoni, podeszła do okna i stanęła za wysoką żardynierą. Pociągnęła kolejny, duży łyk.

Poczuła się lepiej. Gdy smutek się nieco oddalił, zaczęła w zniekształcony sposób postrzegać otoczenie. Aksamitne runo dywanu wydawało się żywe, ocierało się o jej stopy jak kot. Paski na zasłonie podniosły się i niczym tory kolejowe zaczęły się zygzakowato piąć w górę i w dół. Zwisające gałązki stefanotisu okrutnie napełniły jej nozdrza bogatym, zmysłowym zapachem, przypominając o zbliżającej się weselnej uroczystości. Czyż nie krwawimy, gdy nas ranisz... - pomyślała nieco bez związku.

Być może w domku nie będzie tak źle. Przynajmniej zejdą sobie z drogi. Dom jest oddalony o dobre dziesięć minut piechotą od głównej posiadłości, więc pewnie będą rzadko do niej zaglądać. Być może z początku, odczuwając pewien dyskomfort wywołany jej samotnością, będą ją częściej odwiedzać. Ale to szybko minie.

W kuchni było teraz cicho. Pewnie Katherine do nich za chwilę dołączy. Phyllis wzięła głęboki oddech i spróbowała wziąć się w garść. Mocno zamrugała, chcąc ujrzeć pokój w jego naturalnych kształtach, a nie z grubsza naszkicowaną, nienaturalnie ożywioną scenografię teatralną. Nagle ujrzała przyszłą pannę młodą idącą przez podwórze, niosącą zwiędnięte kwiaty ze stołu, przy którym jedli obiad. Phyllis wpatrywała się w nią przez szybę. Być może, myślała, ślub się wcale nie odbędzie. Być może Katherine będzie miała wypadek: wpadnie do jeziora, rozbije peugeota, wejdzie pod nadjeżdżający kombajn. Przeraziły ją obrazy, które podsuwała jej wyobraźnia. Nie, Katherine jest młoda i silna i będzie żyła długo, bardzo długo. Może wiecznie.

I może pojawią się dzieci. Gdzieś głęboko, poczuła jakby ukłucie nożem. Wtedy się przyda. Biedna, stara ciocia Phyllis. Śmieszna ciocia Phyllis. Do pustej szklanki wpadła łza. Boże, chętnie nalałaby sobie następnego drinka. Nagle dotarło do niej niejasno, że Henry coś do niej mówi.

- ...i oboje się martwimy o ciebie.

- O co, Henry?

- Nie słuchałaś? - Gapiła się w niego z intensywnym, pijackim skupieniem. - O ciebie, oczywiście.

- Nic mi nie jest.

Odłożył szklankę i podjechał do miejsca, gdzie stała.

- Posłuchaj, nie musisz się przeprowadzać do tego domku, Phyllis. To ty tak zaproponowałaś. Kate i ja cieszylibyśmy się, gdybyś tu została.

Wydała z siebie szczególny dźwięk, który można było wziąć zarówno za szloch, jak i za śmiech.

- Tak czy inaczej, oboje mamy nadzieję, że będziesz z nami spędzała sporo czasu. Katherine nie jest przyzwyczajona do prowadzenia tak dużego domu. Będzie ci wdzięczna za wszelką pomoc. Tak jak ja zawsze byłem.

- Czy mam się ograniczyć do tej roli? Nieopłacanej pomocy domowej?

- Oczywiście, że nie. Ja tylko...

- Czy to cena, jaką muszę zapłacie za mój ciasny domek? Szorowanie podłóg?

- Teraz zachowujesz się śmiesznie. - Widziała, jak na jego twarzy pojawia się irytacja. Henry nienawidził kłótni. Belli zawsze świetnie udawało się je likwidować w zalążku. Teraz też by ją powstrzymała.

- Nie wiesz, jak to jest. Z czym muszę sobie radzić, odkąd ona tu jest. Wszystkie te szydercze uwagi, drobne upokorzenia. Nigdy tego nie robi wtedy, gdy jesteś w pobliżu.

- Zmyślasz...

- Doprawdy? Och, ona jest bystra. Ty byłeś ślepy, ale ja widzę, o co jej chodzi. Ledwo co pochowałeś Bellę, a ona już tu była... Pomagała przy tym, przy tamtym... mizdrzyła się nieśmiało... wciskała się tam, gdzie jej nie chciano. - Och, Phyllis, przestań, pomyślała. Znienawidzi cię! - Nie zdziwiłabym się, gdyby to się działo jeszcze za czasów, gdy żyła Bella.

- Wystarczy. Wiesz, że to nieprawda. Nie pozwolę ci mówić w ten sposób o Katherine.

- Ona wychodzi za ciebie tylko dla pieniędzy. Czy sądzisz, że zwróciłaby na ciebie uwagę, gdybyś był sparaliżowany i biedny? - mówiła i mówiła. Henry Trace patrzył na nią, bardziej zdumiony i zasmucony niż zły. Tyle jadu. Już prawie widział, jak bąbelkuje w jej ustach, gęsty i czarny jak melasa.

- Nie miałem pojęcia, że takie są twoje odczucia. Myślałem, że będziesz się cieszyć moim szczęściem. Sądziłem, że mnie lubisz.

- Lubisz... - wykrzyknęła, a jej głos był twardy i nieprzyjemny. Jej policzki były suche i zaczerwienione od gniewu. Kiedy w drzwiach stanęła Katherine, Phyllis Cadell wybiegła z pokoju, odpychając szczupłą dziewczynę i nie potrafiąc spojrzeć jej w twarz. Była pewna, że zobaczy na niej chytry uśmiech albo - co gorsza - litość.


- Och, Ptysiu. - Barbara Lessiter zrolowała język i wsunęła go, niczym miękkiego ślimaka, do ucha swego męża. - Przepraszam, że byłam taka... - Wzięła głęboki oddech, naprężając do granic wytrzymałości cienką koszulę nocną z koronki i krepdeszynu. W końcu ból głowy trochę ustąpił.

- No już, już. Nie musisz się martwić - odpowiedział Ptyś, baraszkując radośnie pośród jedwabnej pościeli. Tak jak każdy głodny mężczyzna po wielkim bankiecie sądził, że to, co dostał (dwa razy), będzie trwało wiecznie. Na szczęście, bo jak się miało okazać, musiało to wystarczyć, w każdym razie z tego konkretnego źródła. - Przekwitanie, jak sądzę.

Nawiązując tak do jej wieku, Lessiter poczuł, że Barbara lekko się wycofuje. No cóż, nie ma nic złego w małej uszczypliwości od czasu do czasu. To ją trzyma w karbach. Pokazuje, że nie ma już do czynienia z zakochanym kundlem sprzed pięciu lat. Byłby skończony, gdyby zdradził się, że jest wdzięczny za coś, co mu się należy. Gdyby nadal bolała ją głowa, byłby to rekord godny Księgi Guinnessn. Jego ręka znowu się poruszyła.

- Kochanie... Ptysiu?

- Mm? - Ach, nie ma nic lepszego niż jedwab i koronka. Chyba że gorące, nagie ciało,

- Kochanie, poczekaj... posłuchaj swojej Barbie...

Pomruk. I udawane dyszenie.

- Po prostu... tak strasznie się martwię... Wiem, że muszę to powiedzieć... ale nie wiem jak...

Pełne leku oczekiwanie spłukało namiętność z jego lędźwi. Zrobił się zimny jak lód. Chwycił jej ramiona, patrząc na nią w świetle padającym z lampki. Jak mógł nie odgadnąć wcześniej przyczyny jej braku zainteresowania i zdystansowanego zachowania?

- Masz kogoś!

- Och, Ptysiątko! - krzyknęła i zakryła twarz dłońmi. - Jak mogłeś pomyśleć coś takiego o swojej biednej Barbie!

Ulga, którą poczuł, naprawiła nieco wcześniej wyrządzoną szkodę w pożądaniu. Głęboko w lesie coś się poruszyło.

- Hm, cóż to może być, w takim razie? To nie może być takie straszne. Wyszepcz to do uszka Ptysia.

Szczere przygotowanie do wyznania znów napięło koronki.

- Cóż... kiedy odebrałam z depozytu moje futro z norek na ślub Trace’ów, położyłam je na tylnym siedzeniu w samochodzie... Właśnie robiłam zakupy i... och kochanie... ktoś je ukradł... - Zalała się łzami, a potem, kiedy się nie odzywał, spojrzała nieśmiało przez palce. Uderzyło go, że zachowanie, które kiedyś wydawało mu się czarujące, teraz jego zdaniem pasowało do trzyletniego dziecka. Niezwykle ujmującego dziecka.

- Po co, u licha, chciałaś założyć futro z norek w czerwcu?

- Żebyś był ze mnie dumny.

- Poszłaś na policję?

- Nie... Byłam w takim stanie... Po prostu zamartwiałam się i jeździłam w kółko bez końca... A potem wróciłam do domu.

- Musisz to zrobić jutro. Podać im wszystkie szczegóły. Na szczęście było ubezpieczone.

- Tak, kochanie. Pewnie... - jej ramię niczym serpentyna owinęło się wokół jego ramienia i szyi - Ptyś nie kupi już swojej niegrzecznej Barbie innego futerka?

Wzrok Ptysia był nieprzenikniony. Starał się przypomnieć sobie uwagę Krystal; małej Krystal, która zawsze cieszyła się na jego widok, która zawsze witała go ciepło i przyjaźnie. Co takiego powiedziała? „Musiałabym to zrobić pięćset razy, żeby kupić sobie takie futro”. Uśmiechnął się do żony spokojnie, niemal wybaczające, i poklepał ją po brązowym ramieniu.

- Poczekamy, zobaczymy, dobrze?


Rozdział trzeci



Barnaby pracował w centrum operacyjnym. Siedział w koszuli z krótkim rękawem przy otwartym oknie. Z pobliskiego placu rekreacyjnego dochodził go głuchy dźwięk odbijanej piłki tenisowej i sporadyczne, pełne wyrzutu okrzyki. Po raz setny przewracał kartki. Poprosił o kawę.

- Tylko w kubku bez tej piekielnej żaby.

- Och, sądziłam, że jest słodka - powiedziała drżącymi ustami policjantka Brierley.

- Ja tak nie uważam.

- Tak jest, proszę pana.

Barnaby kolejny raz przejrzał zapiski, zauważając, że zna wszystkie informacje na pamięć. Miał jednak nadzieję, że kolejne czytanie może ukazać któryś element układanki w innym świetle, zestawić dwa pozornie niepowiązane fakty, jak za machnięciem połą czarodziejskiej peleryny odsłonić coś, co do tej pory było głęboko ukryte. Przynajmniej alibi biednego starego Lovelessa/Lovejoya/Lessitera wykluczyło jedną osobę z kręgu podejrzanych.

Barnaby zastanawiał się, czy morderstwo mógł popełnić ktoś stanu wolnego, by ratować reputację swojego partnera lub partnerki. Choć wydawało się to trochę nieprawdopodobne, to jednak było możliwe, zwłaszcza gdy prawny małżonek partnera trzymał go w kieszeni. Za wieloma morderstwami stały pieniądze. Pieniądze i seks. Nierozłączne. Od wieków. I skłaniające do zbrodni, odkąd popełniono pierwszą z nich.

Od pogrzebu minęły dwa dni. Barnaby spędził pierwszy z nich, rozmawiając o śmierci pani Trace ze wszystkimi uczestnikami polowania, z wyjątkiem pomocnika na farmie i właścicieli sąsiednich posiadłości, których zostawił Troyowi. Dzięki tym rozmowom uzyskał tylko jedną nową informację: w chwili kiedy padały strzały, Phyllis Cadell, znudzona przebiegiem polowania, znajdowała się w drodze do Tye House. Henry wyraził zdziwienie, że w ogóle zdecydowała się im towarzyszyć. Z kolei Phyllis zapewniła Barnaby’ego, że od jakiegoś czasu Bella namawiała ją, by poszła razem z nimi. Kiedy była młodsza, brała udział w paru polowaniach, więc wiedziała, jak się obchodzić z bronią. Później jednak po prostu straciła do tego zamiłowanie.

- Już od początku polowania zaczęłam żałować, że z nimi poszłam. Zostałam przez jakiś czas, a potem postanowiłam, że wracam. Nie chciałam zwracać na siebie uwagi, więc po prostu wymknęłam się z powrotem do domu.

Kolejny przykład dziwnego zachowania. Barnaby wrócił myślami do swoich kartek i panny Simpson. W dniu śmierci też zachowywała się „inaczej niż zwykle”. Czy między tymi zdarzeniami był jakiś związek? Choć nie było żadnych rozsądnych podstaw, aby tak sądzić, to jednak ta myśl nie dawała mu spokoju. Barnaby przeczytał kopię raportu z dochodzenia przyczyn zgonu, choć znał go już na wylot. Pamiętał swoje pierwsze wrażenie, że było tu coś dziwnego, jakiś fakt, który nie miał sensu, lecz teraz, po upływie jakiegoś czasu, całość już tak spowszedniała, że to pierwotne odczucie gdzieś uleciało. Z całą pewnością kolejne lektury nie wzmocniły ani tym bardziej nie wyjaśniły tego instynktownego przekonania.

Drugiego dnia rano Barnaby rozmawiał z Norą Whiteley w taktownie pozostawionym do jego dyspozycji gabinecie dyrektora szkoły, w której pracowała. Była to szczupła kobieta o zgorzkniałym wyrazie ust, ubrana młodzieżowo. To, co miała do powiedzenia, było zatrważające.

- Zostawiłam Davida, bo się bałam. Jakoś sobie radziłam z wszystkimi jego kobietami, przynajmniej wtedy dawał mi spokój. Ale był agresywny. Nigdy nie można było przewidzieć, co go rozwścieczy. Obiad był nie taki, samochód nie chciał odpalić. Sama dawałam sobie radę, ale kiedy zabierał się do Jamie’ego... Kazałam mu się wynosić, a kiedy się nie ruszył, spakowałam jego rzeczy, wystawiłam za drzwi i zmieniłam zamki. Musiałam też zdobyć nakaz sądowy, żeby przestał nas nachodzić.

- Czy utrzymuje jakieś kontakty z chłopcem?

- Nie. - Jej usta miały zacięty, nieszczęśliwy, ale pełen satysfakcji wyraz. - Składał odwołania, ale je zablokowałam. Walczyłam. Nie wierzę, że potrafi utrzymać pięści przy sobie.

- Może wie pani, czy on teraz ma... jakiś romans?

- Musi mieć. David nigdy nie wytrzymuje długo bez kobiety. To maniak seksualny.

Kiedy to mówiła, Barnaby wyraźnie sobie przypomniał, jak pierwszy raz zobaczył mężczyznę siedzącego przy Katherine Lacey w kuchni Tye House. Wtedy nie uwierzył swojej szybkiej ocenie sytuacji. Echo D. H. Lawrence’a. I tych wspaniałych, pełnych namiętności filmów z dzieciństwa: Podwójne ubezpieczenie, Listonosz zawsze dzwoni dwa razy. Było tam wszystko: piękna panna młoda, niepasujący do niej mąż i pełen wigoru ogier. To takie oczywiste, taki banał. A jednak, jednak... Jakże często to „oczywiste” okazywało się prawdą.

Niemniej kiedy tych dwoje uświadomiło sobie jego obecność i odsunęło się od siebie, Barnaby uznał, że nie ma sensu pokazywać, iż zauważył jakieś oznaki winy. Whiteley wyglądał na smutnego i poirytowanego, Katherine na ledwie zainteresowaną i zaniepokojoną. Poza tym było w niej coś chłodnego: jakaś niemal aseksualna czystość w jej urodzie. Mógł sobie wyobrazić, że oddaje swoje ciało prawnemu właścicielowi, kiedy związek zostanie już formalnie zawarty, niekoniecznie bez miłości, choć może raczej z umiarkowanym przywiązaniem opartym na przyjaźni. Trudniej natomiast było sobie wyobrazić, że porywa ją fala namiętności tak wielkiej, że ryzykowałaby dla niej swoją złotą przyszłość.

David Whiteley to co innego: niemoralny, egoista, a teraz okazuje się jeszcze, że uciekający się do rękoczynów. Barnaby łatwo mógł mu przypisać rolę mordercy. Jednak śmierć panny Simpson w dziwny sposób odbyła się bez przemocy, była niemal subtelna. Barnaby jakoś nie widział zarządcy farmy zakreślającego coś w Juliuszu Cezarze; poza tym w żadnym wypadku nie przecisnąłby się z tymi muskularnymi ramionami i nogami przez okienko w spiżarni. Barnaby’emu nie chciało się też wierzyć, żeby popełnił morderstwo, chcąc uratować czyjąś, a nie swoją, głowę.

Odruchowo znowu puścił kartki w ruch. Nasuwało mu się nieodparte skojarzenie z rosyjską ruletką. Pięć obrotów i nic. Szósty rozwala głowę. Dopił kawę, zadowolony, że poza słodką, ciemną, zastygniętą smużką na dnie kubka nie zauważył nic, co by przypominało żywą naturę. Potem zadzwonił telefon.

Policjantka Brierley powiedziała:

- Mam na linii panią Sweeney, proszę pana. Chce rozmawiać z kimś, kto prowadzi śledztwo w sprawie panny Simpson.

- Niech pani połączy.

- Mówi Sweeney z Black Boya. Z kim rozmawiam?

- Detektyw nadinspektor Barnaby.

- To pan zamówił u mnie kilka dni temu pól kufla i lunch?

- Zgadza się.

- Myślę, że powinien pan tu przyjechać. Coś dziwnego dzieje się u Rainbirdów.

- Co się dzieje? - Glos, który pamiętał jako jednostajnie smętny, teraz zdecydowanie był podszyty podnieceniem.

- Nie wiem dokładnie... Tak jakby ktoś śpiewał, tylko że to nie jest podobne do jakiegokolwiek śpiewania, które do tej pory słyszałam... Coś bardziej jakby zawodzenie. Ciągnie się bez końca.

Później Barnaby bardzo wyraźnie przypominał sobie tę chwilę. Kiedy odkładał słuchawkę, miał niezłomne przeczucie, że machina tej sprawy, która niemal się już zatrzymała na skutek alibi, potwierdzonych i nie potwierdzonych zeznań oraz - w przypadku co najmniej dwóch osób - celowego usiłowania wprowadzenia w błąd, teraz znów ruszyła. Nie mógł jednak przewidzieć, jak szybko nabierze ona rozpędu ani że czyjaś ręka - jeszcze teraz mu nieznana - doprowadzi do tak okropnych reperkusji.


Przy furtce Tranquillady musiało stać chyba z pięćdziesiąt osób. Kiedy tylko Troy wyłączył silnik, usłyszeli głos. Okropny lament Pani Sweeney odłączyła się od tłumu i podeszła do nich.

- Od chwili gdy z panem rozmawiałam, dzwoniłam do drzwi, ale nikt nie otwiera. Czułam, że musiałam coś zrobić.

Obaj mężczyźni udali się ścieżką w kierunku domu. Nikt nie usiłował iść za nimi, co podkreślało poczucie strachu, wiszące w gorącym, nieruchomym powietrzu. Zazwyczaj, pomyślał Barnaby, nie można ich utrzymać na miejscu. Stanął razem z Troyem na stopniu. Zawodzenie trwało, Barnaby zastanawiał się, jak coś tak pozornie pozbawionego emocji może wywołać taki efekt w sercu słuchającego. Urywało się i zaczynało na nowo z nietypową dla człowieka regularnością. Zupełnie jakby igła przeskakiwała na płycie. Kiedy stukanie kołatką nie przyniosło rezultatu, Barnaby pochylił się i krzyknął przez skrzynkę na listy:

- Panie Rainbird... proszę otworzyć drzwi!

Lament wzmógł się, przeobraził się niemal we wrzask, po czym nagle ustał. Tłum natychmiast zamarł. Barnaby jeszcze raz mocno zastukał kołatką. Jej dźwięk rozległ się niczym strzały pistoletu na cichej ulicy.

- Czy mam iść do drugich drzwi, proszę pana? - Troy był podekscytowany. Bezustannie spoglądał na ludzi przy furtce, na Barnaby’ego i na dom, podkreślając wagę swojej roli.

- Szybciej będzie do okna. Najpierw poszukaj, czy jest jakieś otwarte.

Kiedy Troy biegł wzdłuż boku domu, Barnaby ponownie popatrzył na ludzi. Instynktownie zbili się w ciasną grupę. Na chodniku widoczne były ich krótkie i przysadziste cienie. Jakaś kobieta trzymała na rękach małe dziecko. Widząc wzrok Barnaby’ego, odwróciła jego głowę od budynku i przytuliła do piersi. Ceramiczny bocian gapił się na wszystkich obojętnie.

Barnaby odwrócił się i zauważył, po raz pierwszy, ładny stosik grzybów na stopniu. Co, u licha, zatrzymało Troya? Nie było go już tak długo, że spokojnie mógł się wdrapać na pół tuzina okien. Barnaby miał właśnie znów podnieść rękę, gdy usłyszał szczęk zasuwki i drzwi się otworzyły. Troy gapił się bez wyrazu na nadinspektora. Nic nie mówił, tylko stał z boku, robiąc Barnaby’emu miejsce. Kiedy detektyw wszedł, ciarki przebiegły mu po skórze, jakby ktoś zarzucił mu lodowatą pajęczynę na twarz.

Przeszedł przez hol, minął czerwony telefon wiszący na kablu, tepowane na szkarłatne ściany i drzwi, zaglądając po drodze do pokojów. Były puste. Szukał źródła ciszy, która była bardziej przerażająca niż wcześniejsze dźwięki, i znalazł je w salonie.

Przez chwilę stał w progu, chory z przerażenia. Krew była wszędzie. Na podłodze, na ścianach, na meblach, na zasłonach. Najwięcej jednak na Dennisie Rainbirdzie. Wyglądał, jakby się w niej wykąpał. Jego twarz lśniła krwawymi śladami palców, jak u indiańskiego wojownika. Czerwień pokrywała jego włosy i dłonie. Miał nasączony czerwienią, wilgotny krawat i czerwoną, kwiecistą koszulę. Jego nogi i buty były czerwone. Po policzkach spływały czerwone łzy.

Barnaby odwrócił się w kierunku holu.

- Co tak podpierasz ścianę? Leć do telefonu i zacznij działać. - Potem, gdy Troy ruszył niczym lunatyk przez hol, krzyknął - Nie dotykaj tego, cholerny głupku! Dzwoń z samochodu! I nie otwieraj drzwi gołą ręką! Można by pomyśleć, że jesteś w policji od pięciu minut, a nie od pięciu lat

- Przepraszam... - Troy wyjął chusteczkę do nosa.

Barnaby wrócił do salonu. Skierował się ku dwóm postaciom pośrodku pokoju, starannie stawiając nogi tam, gdzie udało mu się zauważyć fragment niezaplamionego dywanu.

Jak to możliwe, żeby jedna osoba miała aż tyle krwi? Czy w tej scenie nie było czegoś teatralnego? Wyglądało to tak, jakby działał tu scenograf, i rozlewając dookoła wiadra czerwonej cieczy, przygotowywał przedstawienie Grand Guignol. Co dziwne, ponad wszechogarniającym niedowierzaniem i strachem, Barnaby poczuł, jak jego pamięć daje mu potężnego kuksańca. Deja vu. Ale dlaczego? Przecież gdyby doświadczył w przeszłości czegoś choćby w połowie tak spektakularnie przerażającego, z pewnością trudno by mu było to zapomnieć?

- Panie Rainbird... - Pochylił się i, walcząc z kolejnym atakiem mdłości, zobaczył, że jedynie ramię Dennisa Rainbirda utrzymywało głowę jego matki na karku. Miała tak mocno podcięte gardło, że Barnaby widział niebieskawo-białe chrząstki tchawicy. Cięcia były widoczne na jej twarzy, szyi, ramionach, pocięta była też jej suknia.

W pokoju panował nieziemski bałagan. Zdjęcia i obrazki były porozrzucane, a na podłodze leżały poduszki i ozdoby, dwa stoliki przewrócone do góry nogami, roztrzaskany telewizor. Szare kawałki szkła wbiły się w dywan.

- Panie Rainbird - powtórzył Barnaby i lekko go dotknął. Tak jakby ten gest uruchomił jakiś ukryty mechanizm, mężczyzna zaczął cicho nucić. Uśmiechał się promiennym, szerokim, szalonym uśmiechem. Okrutna podobizna szczęścia malującego się na twarzach tych, którzy przeżyli trzęsienie ziemi albo spalenie się domu. Zastygły grymas smutku i rozpaczy.

Po ponad dwudziestu minutach Barnaby usłyszał:

- Dobry Boże...

Podniósł się. W drzwiach stał George Bullard. Trzymał w dłoni małą, czarną walizeczkę i rozglądał się, przerażony.

- Co tu się, do cholery, dzieje?

- Uważaj, gdzie stawiasz nogi.

Lekarz przez chwilę z mieszaniną żalu i obrzydzenia wpatrywał się w dwie postaci, po czym zaczął ostrożnie stawiać kroki. Przyklęknął i otworzył walizeczkę. Barnaby obserwował, jak rozcina sztywny, karmazynowy rękaw koszuli Dennisa Rainbirda i chwyta jego delikatny nadgarstek.

- Od jak dawna jest w tym stanie?

- Przyjechaliśmy tutaj jakieś pół godziny temu. Myślę, że wcześniej siedział tak kolejne pół godziny. Wezwałeś karetkę zanim tu przyjechałeś?

- Yhm. - Lekarz zaświecił w źrenice Dennisa, który nawet nie mrugnął. - Powinna tu zaraz być.

- Koniecznie muszę z nim porozmawiać.

- Na litość Boską, Tom, pomyśl trochę. Ten człowiek jest w stanie katatonii.

- Widzę. Możesz mu coś dać?

- Nie. - George Bullard podniósł się. - Zareagował na to jak należy.

- Jak długo to może trwać?

- Dzień. Miesiąc. Pół roku. Nie można tego przewidzieć.

- Tego mi tylko potrzeba.

- Przykro mi.

Przez firanki Barnaby zobaczył, jak podjeżdża karetka, a za nią, niemal natychmiast, trzy radiowozy policyjne. Przez tłum przeszedł pomruk podniecenia. Ratownicy, od lat zajmujący się zdrapywaniem z szos ofiar wypadków i prawdopodobnie uodpornieni na widok krwawych jatek, wydawali się mniej zszokowani tym, co się wydarzyło w salonie Tranquillady niż Barnaby czy doktor Bullard. Podczas gdy jeden z nich rozmawiał z lekarzem, drugi usiłował oddzielić Dennisa od matki. Pociągnął delikatnie za jego nadgarstek, ale palce byty zaciśnięte na jej prawym barku i lewym ramieniu, zupełnie jakby Rainbird walczył o życie, wisząc na skalnej przewieszce. Ratownik cierpliwie odginał po kolei wszystkie palce i odhaczył kciuk. Głowa pani Rainbird spadła w tył, przymocowana do szyi jedynie cienkim paskiem skóry. Tułów przewrócił się na dywan. Śpiew Dennisa przycichł, a potem się urwał.

- Myśli pan, że będzie w stanie iść?

- Spróbujmy. No, wstań, kochany.

Dennis podniósł się, stanął na gumowych nogach, ciągle się uśmiechając. Jego zawsze blada twarz teraz, niczym u albinosa, zdawała się w ogóle nie mieć koloru.

- Mamy go trochę wyczyścić?

- Przepraszam - wtrącił Barnaby. - Niczego nie wolno dotykać.

- Tak jest. W takim razie w drogę.

Trzech mężczyzn opuściło pokój. Dennis trzymał się kurczowo ratowników z ufnością dziecka. Barnaby wyszedł za nimi na zewnątrz. Tłum, którego najdziksze oczekiwania zostały zaspokojone ponad miarę, najpierw wciągnął głośno powietrze, a potem wydał okrzyk. Jakaś kobieta powiedziała:

- Pomyśleć, że o mało co wstąpiłabym do nich na wiadomości o szóstej.

- Czy możecie zapakować wszystkie rzeczy, które ma na sobie? - zapytał Barnaby. - Przyślę kogoś, żeby je odebrał.

- Jasne.

Barnaby ponownie wszedł do salonu, w którym doktor Bullard opuszczał właśnie suknię na tułowiu kobiety i strząsał termometr.

- Co myślisz?

- Och... być może godzina... co najwyżej półtorej.

Złączył ze sobą brzegi rozciętego materiału sukni.

- Musiał być w niezłym szale.

- Muszę wystać do szpitala naszego człowieka. Nie chcę, żeby Dennis Rainbird był tam sam.

- Cóż, Tom, ty najlepiej wiesz, co robisz. Ale mogę cię zapewnić, że ten człowiek nigdzie nie pójdzie. Ani nie zrobi sobie krzywdy.

- Nie martwię się o to, że sobie coś zrobi. - Usłyszał, jak do holu wchodzą policjanci. - Ale być może powie coś, co nam pomoże. Może nawet coś widział. Musiał przyjść do domu krótko po tym, jak się to stało.

- Masz na myśli... Och. Chyba wyciągam pochopne wnioski. Tak czy inaczej, Dennis czy nie Dennis, ktokolwiek to zrobił, musiał mieć nierówno pod sufitem.

- Musiał?

- Cóż. - Lekarz zmarszczył brwi. - Zawsze tak jest, co? W przypadku takiego ataku jak ten.

- Nie sądzisz, że fizycznie kobieta też byłaby zdolna do czegoś takiego?

- Fizycznie tak... Tak przypuszczam... Jeśli towarzyszy temu wściekłość. Psychologicznie i emocjonalnie... to coś innego. Taką zbrodnię mogłaby popełnić szczególnego rodzaju kobieta.

Barnaby uśmiechnął się.

- Stary szowinista z ciebie, George.

- Moja córka zawsze mi to powtarza. W każdym razie - odsunął się na bok, robiąc miejsce fotografowi - uważam, że mordercy są szczególnymi osobami.

- Nie zawsze. A szkoda. W ten sposób znacznie łatwiej byłoby ich złapać.

- Czy ciało zostało znalezione tutaj, proszę pana? - zapytał fotograf.

- Tak sądzę - odpowiedział Bullard.

Barnaby przytaknął.

- Myślę, że on ją tylko podniósł i trzymał. Przypuszczam, że jej nigdzie nie ciągnął. Tutaj jest najwięcej krwi.

Doktor Bullard rozejrzał się ponownie i pokręcił głową.

- Kto by pomyślał, że mamy tylko pięć litrów? A i tak dużo jeszcze w niej zostało.

Barnaby patrzył na grube nogi pani Rainbird, które zdawały się być tak samo wypchane i pełne życia, jak kilka dni temu, gdy z nią rozmawiał. Miała bose stopy. Jeden mały, złoty pantofel ozdobiony strusimi piórkami, w cudowny sposób niepoplamiony krwią, leżał przy kominku. Drugiego nie było widać.

Pokój się zapełniał. Barnaby wyszedł do holu, zadowolony, że może odpocząć od ciężkiego, metalicznego zapachu, i zagadnął szefa techników:

- Przyjedzie tu ruchome laboratorium?

- Wszystko przygotowane. Powinni tu być w ciągu godziny. Skontaktowałem się też z wydziałem filmowym. Zrobią dla pana wideo.

Barnaby skinął głową i rozejrzał się, szukając Troya. Na chodniku dwóch policjantów rozciągało taśmę policyjną, zmuszając puchnący do monstrualnych rozmiarów tłum, by stanął w pewnej odległości od furtki. Pomimo pojawienia się Dennisa Rainbirda, który z pewnością stanowił wystarczająco makabryczny widok, by zaspokoić najbardziej nawet upiorne oczekiwania, tłum wydał z siebie pomruk niezadowolenia z takiego przegrupowania. Troy, który odzyskał już normalne kolory, nadszedł ścieżką biegnącą z boku domu.

- Gdzie, do cholery, byłeś?

- Sprawdzałem tył, proszę pana. Znalazłem coś trochę niezwykłego.

- Powinniście być na tyle mądrzy, żeby nie deptać po miejscu zbrodni, sierżancie.

- Nie deptałem... Trzymałem się betonowej ścieżki. Ale niech pan sam zobaczy.

Zaprowadził Barnaby’ego do małej, cedrowej szopy, oddalonej o kilka kroków od altany. Wszystko dookoła ścieżki i sąsiedniego stopnia było wilgotne. Barnaby poszukał wzrokiem kapiącego kranu albo przeciekającego węża, ale nic nie znalazł.

- Myślę... Nie padało od wielu dni, prawda, proszę pana?

- Prawda. - Nadinspektor zajrzał przez okno. Na podłodze obok kosiarki widniała spora kałuża. Nie widział żadnych pojemników, które mogłyby przeciekać. Cóż, należy sprawdzić wszystkie okoliczne budynki. Na tym etapie nie ma co tracić czasu na bezowocne domysły. Troy wyglądał na zadowolonego z siebie i jakby czekającego z nadzieją na pochwalę, zupełnie jak pies, któremu udało się przynieść z powrotem patyk. To było bardzo irytujące.

- Dobrze się już czujesz? - zapytał niemile Barnaby.

- Ja? - Sierżant, z początku wyglądający tak, jakby miał pustkę w głowie, był mocno skonsternowany. - Tak, w porządku.

Koniec ogrodu był zaznaczony podwójnym żywopłotem z głogu, w którym ukryta była furtka. Za żywopłotem biegła wąska ścieżka, ograniczona jedynie szypszyną, leszczyną i leśną trybulą. Ścieżka i końcowy fragment ogrodu były widoczne z okien na piętrze w domu numer siedem przy Burnham Crescend, które przypominały szklane oczy przysłonięte kataraktą brudnej koronki. Pani Rainbird nie podobałoby się to. Barnaby usłyszał nadchodzące kroki i wyszedł przez furtkę.

- Dobry wieczór, panie Lacey.

- Ach! - Michael Lacey zatrzymał się gwałtownie i wpatrywał się w nich. - Oto nasi zaprzyjaźnieni detektywi z sąsiedztwa. Wyskakują znienacka zza żywopłotu, żeby przestraszyć niewinnych przechodniów.

- Czy może pan powiedzieć, dokąd pan idzie?

- Idę skrótem do Black Boya, co, o ile mi wiadomo, nie jest karalne.

- Trochę za wcześnie, co?

- Zawsze gdy się zastuka w okno, znajdzie się kufel i otwarta butelka.

I zanim Barnaby zdążył odpowiedzieć, szybko odszedł.

- Nie wierzę mu - zamruczał Troy. - Nie pytał, co my tu robimy, choć pół wioski gapi się na dom. Do jakiego stopnia można być nieciekawym?

- Niezaciekawionym. Nie wie o tłumie, jeśli szedł prosto z Holly Cottage przez las, a potem wzdłuż Church Lane.

- Mimo wszystko, dlaczego tak szybko się oddalił? - Troy zacisnął usta, po czym uśmiechając się lekko, dodał: - Morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni.

- Prawie nigdy - odpowiedział nadinspektor. - Przynajmniej w sprawach niezwiązanych z miejscem zamieszkania, jak zdobyte doświadczenie powinno już ci mówić.

- Ale między nimi jest związek, prawda proszę pana? - kontynuował Troy. - Między tymi dwoma przypadkami śmierci?

- O, tak. - Obaj mężczyźni wrócili na betonową ścieżkę. Przez drzwi tarasowe Barnaby widział wnętrze pokoju. Wydawało się, że jest zatłoczone kręcącymi się bez celu ludźmi. Barnaby jednak wiedział, że tak naprawdę odbywa się tam bardzo szczegółowe katalogowanie i analizowanie. A dzisiaj trop jest silny. Na pewno doprowadzi do jakichś odkryć. Nikt nie zabija, nie zabierając czegoś (zazwyczaj niechcący) z miejsca zbrodni. Albo nie zostawiając czegoś.

Podszedł do drzwi od kuchni, po czym stanął, odwrócił się i spojrzał na drogę, którą przyszedł. Pomyślał o tym, że żadnemu ogrodnikowi nie udaje się ukryć własnej osobowości. Nawet opowiadanie o swoich marzeniach nie odsłania więcej. Niewyszukana harmonia panny Simpson, poplątana żywiołowość panny Bellringer, a tutaj... Spojrzał na pretensjonalne krzewy, trawnik, równy jak sukno na stole bilardowym, mały staw z betonowym cherubinem siusiającym mechanicznie na plastikową lilię. Tutaj ostentacyjne bezguście znajdowało się dosłownie w pełnym rozkwicie.

Wszedł do holu. Tuż nad jego głową pojawiła się para czarnych półbutów, które zaczęły schodzić po sosnowych schodach z poddasza. Za nimi podążały tweedowe spodnie, koszula z krótkim rękawem i brodata, zmęczona upałem twarz.

- Skończone na górze? - zapytał Barnaby.

- Tak. Masa odcisków palców. Wygląda na to, że pochodzą od jednej osoby. Niedługo się okaże.

Barnaby wspiął się po schodach. Było ich dwanaście. Wszystkie szerokie i solidnie osadzone, nie tak, jak aluminiowe schodki, które zazwyczaj prowadzą na strych. Wejście zostało poszerzone, bez wątpienia po to, by przystosować je do pani Rainbird. Po obu stronach przymocowano poręcze na wysokości około metra nad ziemią. Barnaby wszedł na górę, Troy podążał za nim.

Strych był bardzo duży. Belki nośne niepomalowane, ściany białe, podłoga przykryta dywanem w kolorze owsianki. W każdej ścianie szczytowej mieściły się okrągłe okna. Bezpośrednio pod każdym z nich stało zwykłe, drewniane krzesło.

Na obu parapetach leżał notatnik i długopis. Na jednym z krzeseł pozostawiono lornetkę Zeissa. Poza tym na poddaszu stały jeszcze dwie szafki na dokumenty i to wszystko. Barnaby, który spodziewał się typowych dla strychów stosów gratów albo dodatkowego pokoju w szaleńczo barokowym stylu, rozejrzał się zaskoczony. Podniósł lornetkę i spojrzał na Street. Z tłumu wyskoczyła na niego jakaś twarz, ze wszystkimi zadziwiająco najdrobniejszymi szczegółami. Otwarte pory, włosy w nozdrzach, pomarańczowe, plastikowe walki na włosach, pyłki na apaszce ze wzorem w kwiaty. Przestawił pokrętło ogniskowej i uzyskał szersze pole widzenia. Teren przed Black Boyem był zatłoczony. Z każdą minutą parkowało tam więcej samochodów. Wydawało się, że kto żyw pędził do tego miejsca. Nie był to miły widok.

- Opróżnijcie te szafki, sierżancie. Znoście wszystko na dół.

Zdjął okulary i przejrzał jeden z notatników, wybierając zapiski z przypadkowego dnia. Brzmiały następująco:


10:30 Państwo W. przeszli ulicę w okolicy skrzynki pocztowej, żeby uniknąć spotkania z panną G. Najwyraźniej sprawa nagrody za największą cukinię ciągle jeszcze bolesna.

11:14 A. złożyła wizytę pani S. Wizyta trwała 50 minut. Torba na zakupy, pusta w chwili wejścia, pękata w szwach, gdy wychodziła. Wróciła do domu, zahaczając o pocztę.

12:00 Pani W., pani G. i panna K. plotkowały za skrzynką na listy przez dwadzieścia minut Panna K. odeszła pierwsza. Głupia kobieta.

12:42 Państwo D. wchodzą z różami do kościoła.

13:00 Na podjeździe Black Boya siedem samochodów. Kilka spoza miasteczka (tutaj lista pięciu numerów).

15:20 Pan Y. idzie z wizytą do domu D. Niesie butelkę wina.

16:50 Pani L. wjechała do garażu W. (czerwona gwiazdka przy wpisie)

17:03 Pan Y. wychodzi z domu D. Wysyła dwa listy. Wraca do siebie.


Barnaby zamknął zeszyt. Nie był zaskoczony codziennym zajęciem pani Rainbird. Nigdy nie pomniejszał wagi odczuwanej przez pewne osoby ogromnej satysfakcji, którą dawała im znajomość życia sąsiadów. Wielkie zainteresowanie sprawami innych wydawało się mu bardzo ludzkie i nie na tyle naganne, by można je było nazwać wadą, nie mówiąc już o grzechu. Gdyby on sam nie interesował się bezustannie zachowaniem ludzi, nie robiłby tego, co robi. Patrzył, jak Troy znika w wyjściu ze strychu, dźwigając za sobą plik dokumentów w kopertach.

Nie. Zainteresowanie Barnaby’ego nie skupiało się na tym, że pani Rainbird bardziej wolała podglądać ludzi niż jemiołuszki, lecz na tym, do czego wykorzystywała tak zdobytą wiedzę. W tym pokoju na poddaszu jest coś ascetycznego, niemal bezlitośnie funkcjonalnego, myślał, zbierając resztę dokumentów, drugi notatnik i zabierając się do zejścia śladem Troya. Na dole panowała pobłażliwość dla zmysłów, podczas gdy tutaj było inaczej. W tym miejscu, pomyślał Barnaby, rzucając ostatni raz okiem dookoła, prowadzono biznes.


Rozdział czwarty



Ruchome laboratorium, które właśnie przyjechało, wzbudziło wśród zgromadzonych spore podniecenie. Ciężarówka dostawcza wycofywała się, urządzenia hydrauliczne hałasowały, cztery nogi dotknęły ziemi, wreszcie cała przyczepa stanęła w przygotowanym miejscu. Ktoś z tłumu krzyknął:

- Fajnie! Przyjechała biblioteka. Przywieźliście książki?

Głośny śmiech.

- Robbie, leć do domu i powiedz mamie, że wylądowali Marsjanie - powiedziała jakaś kobieta.

Kable zostały podłączone do generatora, uruchomiono linię telefoniczną.

Kiedy tylko Barnaby doszedł do chodnika, dopadł go biały prochowiec zwieńczony filcowym kapeluszem. Pracował dla „Echa”.

- Nadinspektorze, czy ma pan jakieś oświadczenie dla prasy?

- Nie w tej chwili.

- Społeczeństwo ma prawo wiedzieć. Czy to prawda, że popełniono straszliwą zbrodnię?

- Tak, odnotowano przypadek niewyjaśnionej śmierci.

- Och, niech pan przestanie, inspektorze Barnaby. Co ustaliliście?

- Proszę... no proszę... - Młoda dziewczyna z magnetofonem pod pachą zastąpiła mu drogę. - Czy to pan jest odpowiedzialny za tę sprawę? - Brakowało jej tchu i była w tak radosnym nastroju, jakby szła na imprezę. - Radio lokalne. - dodała, podsuwając mu pod nos pękały, osłonięty przed wiatrem mikrofon, - To, co teraz pan ujawni, pójdzie jako news w wiadomościach o siódmej.

- Wielka mi rzecz - mruknął pod nosem Troy.

- Czy wyznaczono policjanta do kontaktowania się z prasą? - krzyknął dziennikarz, wyskakując przed dziewczynę.

- Nie. Dajcie nam szansę odetchnąć - powiedział Barnaby, przepychając się do przodu.

- Ale inspektorze...

Oddalając się, Barnaby usłyszał, jak jeden z mieszkańców wsi (ten, który wcześniej rzucił uwagę o bibliotece) wykorzystał swoje pięć minut

- Och, to było okropne! Okropne! - krzyczał do mikrofonu. - To zrobił jej syn... Wyszedł cały we krwi. Odwieźli go karetką. Mówili, że miał zaćmienie umysłu. Wie pan, to pedał... Oni tacy są...

- Ale kogo zabito?

- No... chyba jego matkę, nie? - Rozejrzał się bystro wokół. - Czy kamera mnie filmuje?

Barnaby schował dokumenty do bagażnika.

- Nie potrzebowali zbyt wiele czasu, żeby zacząć węszyć - powiedział Troy.

- Och, zawsze się znajdzie jakiś dziennikarz z lokalnego szmatławca, który zbiera informacje o pogodzie i wystawach kwiatów. Sądzę, że są ze sobą kontakcie. - Barnaby ruszył w dół Church Lane, a Troy pośpieszył za nim.

Kiedy doszli do drewnianego drogowskazu do Gessler Tye, Troy zapytał:

- Czy zamierza pan od razu zacząć szukać podejrzanych?

Barnaby nie odpowiedział. Oddychał szybko, miał zaczerwienioną twarz i zaciśnięte usta. Według niego morderstwo pani Rainbird wstrząsnęło sprawą, wczoraj jeszcze tak jałową i tkwiącą w martwym punkcie. Ożywiły ją nowe odkrycia i możliwości. I chociaż morderca wciąż pozostawał niezidentyfikowany, jego zapach stawał się coraz silniejszy. Barnaby czuł, że ścigany jest już niedaleko, już nie jest tak szybki i tryumfujący, nie śmieje się przez ramię, ale wycofuje się, kręci się niespokojnie, zdając sobie sprawę, że odległość między nimi jest coraz mniejsza.

Wiele lat temu, stopniowo coraz bardziej i przenikliwiej świadomy przyjemnej euforii, która go ogarniała na tym etapie prowadzenia sprawy, Barnaby poczuł się nagle nieszczęśliwy i przygnębiony. Miał wrażenie, że to, czym się zajmuje - polowanie na ludzi - jest podłe. Przez jakiś czas usiłował podchodzić do pracy z większym dystansem. Udawać, że nie ogarnia go fala podniecenia w chwili, gdy zastawiał sieć. Albo, kiedy mimo wszystko dawał się ponieść ekscytacji, że nie ma się czego wstydzić. Kiedy mu się to nie udało, nastąpiła trwająca kilka lat faza, w której grał twardziela, ignorując i depcząc swoje wcześniejsze spostrzeżenia. Ścigani to męty. Rozumieją tylko jedno. Daj im palec, a poderżną ci gardło.

Awans miał w kieszeni. Radził sobie dobrze. Trzej mężczyźni, których w tym czasie złapał, dostali stryczek. Spotykał się z wyrazami szacunku, często ze strony tych, którymi gardził. W miarę jednak, jak jego skorupa pogardliwej nienawiści wobec przestępców twardniała, w niewytłumaczalny sposób coraz bardziej nienawidził też siebie, aż do dnia, w którym poczuł, że raczej wolałby umrzeć, niż stać się człowiekiem, w którego powoli się zamieniał.

Odwiedził George’a Bullarda. Za pomocą jak największych ogólników opowiedział mu o stresie i bólach głowy. Bez jednego słowa prośby dostał miesiąc urlopu, który spędził na uprawianiu ogródka, malowaniu akwarelami, rozmowach z Joyce. Pod koniec miesiąca nie miał wątpliwości, że nie mógłby wykonywać innej pracy i że otaczająca go skorupa bezpowrotnie pękła. Tak więc wrócił do pracy, z początku niepewny (choć zawsze w pełni kompetentny), zdając sobie sprawę z tego, że nie wyrażając natychmiastowych i skrajnych opinii na temat jakiejś bieżącej sprawy, wydaje się swoim dawnym współpracownikom - którzy na ogól dysponowali i jednym, i drugim - bezbarwny. Ponadto w tym czasie ostro się sprzeciwiał typowej niegdyś dla siebie szorstkości, nie znosił braku panowania nad sobą i udzielał reprymend, gdy było to konieczne. Poczytywano mu to za słabość. Z czasem jednak udało mu się zmienić to błędne przekonanie. I tak, zatoczywszy swego rodzaju koło, szedł zakurzoną, wiejską drogą. Policjant, którego praca ani nie napawa go dumą, ani nie napełnia wstydem, wkraczający na ostatni etap swojej zawodowej drogi i polowania na mordercę, odnajdujący w tym element podniecenia i przyjmujący je jako część życia. Część tego, jakim jest. Troy dotknął jego ramienia.

Przeszli już połowę piaszczystej drogi wiodącej do Holly Cottage. Barnaby przystanął i zaczął nasłuchiwać. Ktoś krzyczał. Podszyte wściekłością słowa były niezrozumiale. Obaj mężczyźni przemknęli cicho za wysokim żywopłotem do miejsca, w którym parkowały samochody. Trzymając się w cieniu drzew, podeszli do domu. Okno na parterze było szeroko otwarte. Teraz słowa były jasne.

- Ależ musisz przyjść, Michael... Musisz.

- Bzdura! Nie oczekuj, że się pojawię z goździkiem i jakimś cholernym kompletem świeczników i będę patrzył, jak się sprzedajesz temu, kto da więcej.

- To nie tak. Jesteś taki niesprawiedliwy. Naprawdę mi na nim zależy... Naprawdę. Co mam poradzić? Przez tyle lat się nami opiekował.

- Nigdy nie słyszałem takich sentymentalnych bredni. Chce mi się rzygać. Bez wątpienia omamiłaś tego cholernego głupca.

- To kłamstwo! On dokładnie wie, jak jest naprawdę... Nie udaję uczuć, których we mnie nie ma. Będę dobrą żoną.

- Boże! Związać się w twoim wieku z cholernym kaleką!

- Po prostu nie rozumiesz! Z tobą jest inaczej. Dla ciebie praca jest wszystkim. Nigdy nie zależało ci na niczym innym. Świat się nie liczy, jeśli tylko możesz malować. Ja taka nie jestem. Nie mam żadnych specjalnych zdolności. Nie mam pieniędzy, nie miałabym nawet domu, gdyby nie Henry. Na litość Boską, Michael, cóż jest złego w tym, że pragnę poczucia bezpieczeństwa...

- Mamy poczucie bezpieczeństwa. On nigdy by nas nie porzucił. Jest tak w tobie zadurzony, że mogłabyś go trzymać w garści całymi latami.

- Ale ja nie chcę zostać w tej wilgotnej, ciemnej norze. Nienawidzę jej.

- Cóż, z pewnością znasz swoją wartość. Tye House i pięć tysięcy akrów. Nie wiem, dlaczego po prostu nie wyjdziesz na ulicę i nie zrobisz z siebie odpowiedniego użytku.

W tej samej chwili dał się słyszeć odgłos silnego uderzenia.

- Mściwa suka! - wrzasnął Michael Lacey. Katherine zaczęła płakać. Barnaby wciągnął sierżanta za kępę topól. Sekundę później, wydając z siebie zduszone, urywane dźwięki, dziewczyna przefrunęła obok nich i znikła na ścieżce prowadzącej do Church Lane. Drzwi domu zatrzasnęły się z hukiem, na werandzie stanął Michael Lacey, przez chwilę wyglądający na niezdecydowanego. Potem odwrócił się i ruszył w las za domem, z furią kopnąwszy leżącą na drodze gałąź.

Kiedy zniknął, Barnaby podszedł do domu, otworzył drzwi i wślizgnął się do środka. Za nim, ukrywając zaskoczenie, wszedł Troy. Gdybym to ja zaproponował, pomyślał, dostałbym natychmiast opieprz.

Stali w przedpokoju. Wilgotny chłód przenikał ich do szpiku kości. Wydawało się zupełnie naturalne, że otaczające ich ściany były świadkami gorzkich słów, łez i smutku, Barnaby miał wrażenie, że żadne szczęście uwięzione przypadkowo w takim otoczeniu nie miałoby szansy się rozwinąć i przetrwać, lecz - tak jak wiciokrzew na werandzie - zostałoby powoli zaduszone przez siły rozpaczy. Skierował się do kuchni. Nie było to zbyt atrakcyjne miejsce. Szafki były tanie i nosiły ślady zużycia. Na chłodnej, nierównej ceglanej podłodze leżało kilka dywaników. Do połowy opróżniona puszka spaghetti i niedbale ukrojona kromka chleba leżały na drewnianym stole obok kubka, czajniczka do herbaty i w połowie pustej butelki z mlekiem, które wyglądało na zsiadłe. Wszędzie były muchy.

W przylegającym do kuchni frontowym pokoju znajdowała się mata z włókna kokosowego, stół, cztery krzesła, półki na książki, dwuosobowa kanapa i telefon. Drugi pokój na parterze był zamknięty.

- To tutaj malował, gdy przyszliśmy, prawda?

- Tak. - Barnaby spróbował jeszcze raz otworzyć drzwi. - Cóż, bez nakazu rewizji nie zdziałamy tutaj nic więcej. I tak naciągnęliśmy już przepisy.

Bez wątpienia, pomyślał Troy, wchodząc za szefem po gołych schodach. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w ogóle się tutaj kręcą. Z pewnością przychodząc do tego domu, chcieli sprawdzić, czy Lacey ma jakieś alibi na to popołudnie.

- Im więcej wiesz o podejrzanym, sierżancie, tym więcej kart trzymasz w ręce. Dotyczy to też jego miejsca zamieszkania.

Troy zamrugał, lekko zdenerwowany tym przejawem telepatii. Bardzo niepokojące zjawisko. Jeśli okazuje się, że swoich myśli nie można nazwać własnymi, wówczas do końca życia można zostać jedynie sierżantem.

Na górze były trzy sypialnie. W najmniejszej stało wąskie łóżko, szafa na ubrania i komoda. Łóżko było dokładnie i równo pościelone, jak w szpitalu. Na poduszce leżała starannie złożona koszula nocna. Garderoba była prawie pusta, a na komodzie widniała cienka warstewka kurzu. Bukiet polnych kwiatów w wazonie nadawał sypialni delikatny zapach. Barnaby znów sobie przypomniał zmagający się z pokrzywami wiciokrzew.

Pokój obok był znacznie większy, pusty, jeśli nie liczyć staromodnego łóżka, dwóch wiklinowych krzeseł i ogrodowego stołu.

- Myślę, że tutaj spała niania - zasugerował Troy.

Trzeci pokój, największy, należał z pewnością do Michaela Laceya. Łóżko niepościelone, splątane prześcieradła, jedna z poduszek na podłodze. Na zniszczonym stoliku nocnym, obok Żywotów najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów Vasariego widniała filiżanka z szarą, pokrytą nalotem kawą i paczka gitanesów. W powietrzu wisiał ostry zapach dymu papierosowego i stęchłego potu. Jedyne krzesło było udekorowane koszulą i parą przybrudzonych slipów. Sierżant Troy, „czysty od stóp do głów”, jak miała w zwyczaju chwalić się jego żona w miejscowej pralni, pociągnął nosem.

- Trochę to niefrasobliwe - powiedział, kiedy weszli ponownie do przedpokoju - zostawiać tak otwarte drzwi wejściowe.

- Och, nie wiem. - Barnaby uchylił je troszeczkę, sprawdził okolicę, po czym wyszedł. - Jedyny pokój, w którym mogłoby się znajdować coś, co warte byłoby zainteresowania, był zamknięty.

- Ma pan na myśli wielkie dzieła sztuki? - zadrwił Troy w drodze do żywopłotu.

- Mam na myśli płótna. Mnóstwo kosztują. Tak samo farby. Oczywiście, może naśladować Keatinga.

- Kogo, proszę pana?

- Toma Keatinga. Znakomitego fałszerza.

- No tak, czymkolwiek by się nie zajmował, nie odnosi wielkich sukcesów. Widziałem rodziny na zasiłku, które żyły na wyższym poziomie. Nie ma nawet telewizora.

- A bardziej upaść już nie można.

Troy spojrzał na szefa podejrzliwie, ale z jego twarzy nie można było nic wyczytać. Kiedy zbliżyli się do skrzyżowania Church Lane ze Street, nadjechało więcej radiowozów. Gapie, których na widok większej liczby policji znów przybyło, usłyszeli, że mają się rozejść. Barnaby zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa, zanim cała historia pojawi się w ogólnokrajowych gazetach. Kiedy przyszli na miejsce, pojawił się szmer spekulacji, który zamienił się w głośny szum, gdy udali się w kierunku podjazdu domu Lessiterów. To, że każdy mieszkaniec wsi poddawany był krótkiemu przesłuchaniu, o czym wszyscy wiedzieli, wydawało się zupełnie nieistotne. To właśnie Lessiterów odwiedzała policja. To oni byli, w jakiś jeszcze nieznany sposób, powiązani ze zbrodnią.

Kiedy Barnaby stanął pod powojnikiem Madame le Coultre i zajrzał przez okno, ponownie ujrzał Barbarę Lessiter. Tym razem jednak, daleka od przerażenia i rozedrgania, była nastawiona bojowo. Choć nie widział jej twarzy, mógł to rozpoznać po układzie ramion i po zaciśniętych ze złością pięściach. Usłyszał, jak Lessiter krzyknął:

- Wczoraj w łóżku inaczej śpiewałaś!

- To było wczoraj. - Odrzuciła głowę i Barnaby zdołał zauważyć profil jej napiętej, zdenerwowanej twarzy. Troy uniósł piaskowe brwi, mrucząc pod nosem:

- Nieładnie, nieładnie.

Przycisnął dzwonek.

Wchodząc do salonu, poczuli się, jakby wkraczali na pole bitwy. Echo ostatnich wybuchów wciąż jeszcze drżało w dusznej atmosferze pokoju. Barnaby odczekał chwilę, zanim upewnił się, że oboje słyszeli o śmierci pani Rainbird.

- To coś potwornego, potwornego - wykrzyknął Lessiter. - Głowa odłupana siekierą, jak rozumiem. Przypuszczam, że miał jakiś rodzaj napadu... to znaczy Dennis. Przynajmniej - dodał, wyginając z pogardą usta - nikt nie będzie mnie tym razem oskarżać o to, że wystawiłem błędne świadectwo zgonu.

Oboje Lessiterowie z zainteresowaniem spoglądali na policjantów, bez wątpienia zadowoleni z chwili wytchnienia. Niemniej jednak lekarzowi nie dane było zbyt długo zachować tę obojętność. Barnaby zapytał go, gdzie był między trzecią a piątą po południu.

- Ja? - sapnął w ich kierunku, a jego twarz z rumianej stała się fioletowa. - O co tu, do diabła, chodzi?

- O nic.

Podszedł do biurka.

- Cóż, inspektorze. Miałem wizytę u pacjenta. Z przyjemnością zapiszę panu jego nazwisko i adres. - Zapisał coś, wyrwał kartkę i szedł właśnie w kierunku Barnaby’ego, gdy jego żona podskoczyła i wydarła mu ją z dłoni.

- Barbaro!

Przeczytała kartkę, po czym podała ją Barnaby’emu. Wydawała się spokojna, ale jej oczy błyszczały jak diamenty.

- A pani, pani Lessiter?

- Byłam w klubie odnowy w Slough... Nazywa się Abraxas, gdyby chciał pan sprawdzić. Zjadłam sałatkę na lunch, potem poszłam do sauny i na masaż. Byłam tam do około wpół do trzeciej, potem poszłam na zakupy. Wróciłam do domu o wpół do szóstej.

- Dziękuję. Czy panna Lessiter jest w domu? Chciałbym z nią zamienić słowo.

- Nie. Minęłyśmy się w holu, kiedy przyjechałam. Właśnie wychodziła, wyglądała bardzo dziwnie.

- Co pani ma na myśli?

- No cóż... gdyby to nie była Judy, powiedziałabym, że była z kochankiem.

- To wyjątkowo złośliwe, nawet jak na ciebie - wyskoczył Lessiter i natychmiast tego pożałował, zauważając na twarzy Troya cień satysfakcji.

- Posłała mi pełen uniesienia uśmiech - nawiasem mówiąc, pierwszy od chwili, gdy się tu wprowadziłam - i powiedziała, że jedzie do High Wycombe kupić sobie sukienkę i chce zdążyć zanim zamkną sklepy. Co również jest dziwne. Nigdy nie widziałam, żeby choć w minimalnym stopniu interesowała się ubraniami. To zresztą zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że figurą przypomina pudding z dodatkiem łoju.

Cokolwiek było napisane na kartce, pomyślał Troy, z pewnością dodało jej tupetu. Dzisiaj już nie wyglądała jak marzenie z rozkładówki. Zmarszczki pod brązującym pudrem wydawały się głębsze, wzrok miała twardy, włosom brakowało miękkości do tego stopnia, że wydawało się, iż są sztuczne. Nawet jej krągłości zdawały się sztywne i twarde.

- Później ktoś tu przyjdzie porozmawiać z pańską córką - mruknął Barnaby i życzył im dobrej nocy.

Ledwie za policjantami zamknęły się drzwi, Treror Lessiter odwrócił się do swojej żony.

- Mam nadzieję, że nie oczekujesz...

- Ty cholerny sukinsynie!

- Nie mów do mnie w ten sposób. Nie jeździłbym do takich miejsc jak Casa Nova, gdybyś choć w małym stopniu była moją żoną.

- Byłabym, gdybyś miał choć mgliste pojęcie, jak się do tego zabrać. Jesteś żałosny.

- Przynajmniej tam o mnie dbają. Krystal zawsze...

- Dbają o ciebie? Chyba pękają ze śmiechu!

- Skąd, do cholery, tyle o tym wiesz? Jestem zaskoczony, że w ogóle słyszałaś o tym miejscu.

- Jeśli już musisz wiedzieć, rozmawiali o tym w Abraxas. Kilka tych starych zdzir przychodzi tam, żeby się trochę odmłodzić.

- Ale to nic nie daje, prawda Barbaro?

- Co?

- Odmładzanie. Chodzi mi o to, że teraz naprawdę wyglądasz na swoje lata. To było jedno z pierwszych kłamstw, które mi powiedziałaś, prawda? Twój wiek. Boże, dziś otworzyły mi się oczy. Czuję się tak, jakbym cię widział pierwszy raz.

Barbara podeszła do okna, starannie wyjęła papieros ze srebrnej papierośnicy i zapaliła go. Odwróciła się twarzą do niego, dmuchając obłoczkiem dymu.

- No cóż, mogę powiedzieć to samo, mój mężu - powiedziała, odsłaniając zęby w nieprzejednanym uśmiechu. - To samo.


Rozdział piąty



David Whiteley otworzył drzwi domu Witchetts ubrany w robocze dżinsy i przepoconą koszulę, trzymając w dłoni szklaneczkę whisky. Zaprosił ich do pokoju gościnnego i wyłączył ryczący magnetofon (Bridge Over Troubled Water). Poprosił, by usiedli, i zaproponował Barnaby’emu łyczek Jamesona. Kiedy ten odmówił, opróżnił szklaneczkę i nalał sobie kolejną. Miał pewną rękę, silny i czysty głos, i chociaż podczas ich krótkiej wizyty wypił trzecią, zarówno ręka, jak i głos pozostały bez zmian.

- Wie pan, co się stało, panie Whiteley?

- Tak. Zatrzymałem samochód przy Black Boyu i zapytałem kogoś z tłumu. Makabra.

Barnaby zapytał go, co robił po południu. Whiteley siedział w bujanym fotelu i kołysząc się powoli w przód i w tył, lustrował ich wzrokiem. Dziwnie wyglądał w tym tradycyjnym azylu starszych i zrezygnowanych osób. W jego męskości, atrakcyjnym wyglądzie, blond włosach i nieokrzesanym seksualnym wigorze była jakaś siłą. Wydawało się, że jedynym odpowiednim zajęciem dla niego, boga zbóż, było koszenie i przywracanie ziemi sił.

- Nadzorowałem pracę leja samowyładowczego mniej więcej do trzeciej... może wpół do czwartej. Potem pojechałem kombajnem do Gessler Tye. Zaczniemy żniwa za dwa dni... Może nie w sobotę, bo to dzień ślubu, ale w niedzielę, jak sądzę.

- W niedzielę?

- Tak. Z chwilą rozpoczęcia żniw można wykreślić z kalendarza wszystkie weekendy.

- Czy znał pan w ogóle panią Rainbird?

- Tylko z widzenia. Nie zawieram we wsi wielu znajomości. Na wszystkie... podrywy wybieram się do Bull. Albo do Causton.

- A bliżej domu? - mruknął Barnaby.

- Nie. Ach, wiem, co pan myślał tamtego dnia, inspektorze. W kuchni w Tye House. Ale tam nic nie zaszło, niech mi pan wierzy. To znaczy wtedy. Bo ja wcale nie uważam, żeby nasza Katherine była aż taka niewinna, na jaką wygląda. Spróbuje jeszcze raz, kiedy już będzie mężatką.

On nie musi wpadać do Casa Novy, pomyślał Troy, jedyny raz przyznając, że jakiś mężczyzna jest niemal tak samo atrakcyjny dla kobiet jak on sam.

Rozglądając się po pokoju, Barnaby zauważył na kominku fotografię dziecka. Szkło w ramce było popękane, rysy i drobne kawałki wyglądały jak pajęczyna.

- Kiedy spotkaliśmy się w kuchni, miałem wrażenie, że jest pan z jakiegoś powodu przygnębiony - powiedział.

- Ja? Pan chyba żartuje. Ja nigdy nie bywam przygnębiony. - Whiteley patrzył agresywnie na Barnaby’ego. - Doktor Jameson leczy wszystkie dolegliwości. - Podniósł szklaneczkę i ponownie ją napełnił. To ten rodzaj mężczyzny, pomyślał nadinspektor, który w grze z kobietami wykorzystałby utratę syna do tego, by zdobyć ich sympatię, ale przed osobami tej samej płci nigdy nie przyznałby się do ojcowskich uczuć.

- A po odprowadzeniu kombajnu? - kontynuował Bamaby.

- Pojechałem land-roverem do Tye House i zabrałem biedaka Jacka Russella do weterynarza. Katherine nie chciała, żeby przyjechał do nich do domu. Moim zdaniem powinni to zrobić już dawno, ale ona ciągle próbowała go karmić. Potem...

- Chwileczkę, panie Whiteley. Czy panna Lacey i pan Trace byli w domu, gdy zabierał pan psa?

- Tak.

- Która to mniej więcej była godzina?

- Myślę, że gdzieś między wpół do czwartej a piątą. Widziałem Katherine tylko przelotnie. Wbiegała po schodach, kiedy wszedłem, chyba po to, żeby nie widzieć, jak go zabieram. Kiedy oddałem psa, przyjechałem tutaj, nalałem sobie drinka, a wtedy przyszliście wy.

- Ma odpowiednią siłę i budowę - powiedział Troy chwilę potem, kiedy przechodzili przez ulicę, kierując się do Tye House. - Poza tym, kto może wiedzieć, co on robi przez większość czasu na tak dużej posiadłości jak ta Trace’a? Kiedy pytaliśmy go o pierwsze morderstwo... Wie pan, ta para w lesie. - Zachęcony milczeniem Barnaby’ego, kontynuował. - Chodzi mi o to, że któż by go miał powstrzymać przed zrobieniem sobie półgodzinnej przerwy na szybki numerek, kiedy jest całe mile stąd? Weźmy dzisiaj, na przykład. Mógł odejść na chwilę od leja. Albo skręcić kombajnem na najbliższe pole, zamiast jechać do Gessler Tye, a potem zawrócić i rozprawić się z panią Rainbird. Szkoda, że nie mamy pojęcia, jaki może być motyw.

Barnaby, który miał bardzo dobre pojęcie, jaki może być motyw mordercy, ponownie udał się pod wiejski dom w kolorze morelowym. Drzwi otworzyła Katherine Lacey. Była bardzo blada. Nawet gdyby Barnaby nie był świadkiem sceny w Holly Cottage, domyśliłby się, że niedawno płakała. Cierpienie nie umniejszyło jej wyjątkowej urody. Niewypłakane jeszcze łzy sprawiły, że jej fiołkowe oczy wydawały się jeszcze większe. Miała na sobie nieskazitelnie białą, lnianą sukienkę i płaskie sandały. Spojrzała na nich bez uśmiechu, po czym powiedziała:

- Jesteśmy w kuchni.

Kiedy nadinspektor wszedł, Henry odwrócił swój fotel na kółkach i podjechał w jego kierunku.

- Co tak naprawdę się stało, Barnaby? To na pewno nie może być prawda, że młody Rainbird zaatakował swoją matkę!

- Z całą pewnością pani Rainbird została zamordowana, proszę pana. Z użyciem przemocy, bestialsko.

Oszołomiony Henry odwrócił się twarzą do narzeczonej.

- No widzisz, kochanie - jej głos był łagodny, ale stanowczy. - Nie możemy... Będziemy musieli poczekać.

- Katherine uważa, że powinniśmy odwołać ślub. To śmieszne. Sto potwierdzonych zaproszeń. Catering zamówiony. Jutro rozstawiają namiot w ogrodzie. W domu pełno prezentów...

- Myślałam o tym, żeby go przesunąć o tydzień albo dwa. Aż cała ta straszna sprawa zostanie wyjaśniona. Być może do tego czasu Michael zdecyduje się przyjść.

- Od kiedy twój brat... - Trace urwał. To ten rodzaj człowieka, pomyślał Barnaby, który nigdy nie przyznaje się do rodzinnych kłótni, a tym bardziej nie uczestniczy w nich przy obcych. Dzisiaj wyglądał na starszego. Miał ciemno podkrążone oczy i był nieobecny duchem.

- Po prostu nie będę tego słuchać, Katherine. Nie ma dyskusji. W końcu to nie ma nic wspólnego z nami.

- Czy mogę was oboje zapytać, co robiliście dziś po południu? Panie Trace?

- My? No cóż, organizowaliśmy wszystko na sobotę - powiedział Henry. - Dzisiaj nie byłem w biurze. Katherine i ja spędziliśmy ranek na układaniu prezentów weselnych w głównej jadalni, potem zjedliśmy lunch, podjęliśmy ostateczną decyzję, gdzie ma stanąć namiot, a później Katherine poszła na grzyby.

- Na grzyby? - Barnaby przypomniał sobie mały stosik grzybów na schodach wejściowych do bungalowu.

- Tak. Niedaleko Holly Cottage rosną te z płaskimi kapeluszami - powiedziała dziewczyna. - I trochę kurek. Smakują wybornie. Nie tak jak te okropności, które można kupić w sklepie. Chciałam zrobić omlet na kolację.

- Trochę grzybów leżało na schodach domu pani Rainbird.

- Tak, właśnie do tego zmierzałam. Gdy ją ostatni raz widziałam...

- Kiedy to było?

- Wczoraj na spotkaniu rady parafialnej. Dała mi przepis na przecier z grzybów i anchois. Powiedziałam jej, że następnym razem przyniosę jej trochę, gdy będę wracać z grzybobrania. Tak więc poszłam do niej i zapukałam, ale nikt nie odpowiedział, więc po prostu zostawiłam trochę na schodach i odeszłam. Teraz nie mogę przestać o tym myśleć... On musiał tam być... Być może nawet... Ale było tak cicho... Widzi pan, myślałam, że ona gdzieś wyszła. - Powtarzała słowa, głos nagle zaczął jej się łamać. - Myślałam, że wyszła.

- Kate - Henry wyciągnął do niej rękę, którą, płacząc, chwyciła.

- Wszystko źle się układa... Zupełnie tak, jak mówiłam tamtego dnia... Wszystko się od nas oddala.

- Kochanie przestań, dobrze? To, co mówisz, nie ma sensu.

Barnaby podszedł do stołu, na którym stal kosz z grzybami. Wyjął jeden i powąchał. Kosz był duży, wypełniony do połowy, ale i tak grzybów było sporo.

- Zebranie tego wszystkiego musiało zająć pani trochę czasu?

- Nie aż tak wiele. Myślę, że jakieś pół godziny.

- O której to było?

- Wyszłam stąd... kiedy to było, kochanie?... około piętnaście po trzeciej i byłam z powrotem czterdzieści pięć minut później.

- Mówiła pani, że miejsce, gdzie rosną grzyby, jest niedaleko Holly Cottage. Zajrzała tam pani?

- Tak. Myślałam, że być może Michael... - urwała, podchwytując spojrzenie Henry’ego. - W każdym razie to była strata czasu, bo i tak go nie było.

- Poszła tam pani przed czy po grzybobraniu?

- Po.

- Mówiąc inaczej, między czwartą a wpół do piątej?

- Tak sądzę. - Nie wspomniała o swojej późniejszej wizycie i dramatycznej kłótni. Ponieważ godzina sporu sugerowała, że nie miała znaczenia dla dochodzenia, Barnaby również nie widział powodu, by o tym rozmawiać. Nie miał wątpliwości, że narzeczony Katherine nie byłby nią zachwycony.

- Kiedy panna Lacey wróciła, pan był tutaj, panie Trace?

- Tak. Byłem z Samem... To chłopak, który pomaga przy różnych pracach konserwacyjnych i ogrodowych. Rozpakowywałem róże Katherine, a on przygotowywał ziemię, mieszał torf z mączką kostną. Zrobiliśmy herbatę i zadzwoniliśmy do domku zapytać Phyllis, czy nie chciałaby się do nas przyłączyć, ale ona wolała dokończyć szycie firanek i rozpakować się.

- Czy panna Cadell wyprowadziła się już na dobre?

- Niezupełnie. Dzisiaj będzie tu spać. Sądzę, że ostatni raz. - Barnaby’emu trudno było rozszyfrować mieszankę uczuć w głosie Trace’a. Ulga, satysfakcja, trochę więcej niż obawa.

- Byłby pan tak miły i wskazał nam drogę do domku? - zapytał nadinspektor.

- To trochę trudno opisać - powiedziała Katherine. - Zaprowadzę was tam.

Wychodząc z domu, Barnaby powiedział:

- Sierżancie, zostawię wam pannę Cadell. Wiecie, czego szukamy. Potem zajrzyjcie jeszcze raz do Holly Cottage. Spotkamy się w ruchomym laboratorium.

Patrzył, jak przecinają trawnik w stronę rzędu topól. Ramiona dziewczyny były lekko zgarbione, a włosy rozwiane lekkim, wieczornym wietrzykiem. Troy szedł nieco bliżej niej, niż to było konieczne, by - jak sugerował jego energiczny profil - o czymś z ożywieniem trajkotać. Od czasu do czasu obciągał czarną, skórzaną kurtkę i przygładzał włosy. Barnaby ruszył do laboratorium.

Laboratorium tętniło życiem. Pewna część pracy została już zakończona. Jeden z funkcjonariuszy przedstawił nadinspektorowi ustalone fakty. Krew w pokoju pochodziła od pani Rainbird. Pod jej paznokciami znajdowały się włókna, jeszcze niepoddane analizie, sugerujące, że morderca założył na twarz rajstopy albo pończochę. Mydło w łazience nosiło ślady krwi, co wskazuje, że wzięto prysznic. Barnaby nakazał inspektorowi Moffatowi zająć się kontaktami z mediami. W tym samym czasie na zewnątrz pojawił się telewizyjny wóz techniczny, a do laboratorium wszedł technik kryminalistyczny.

- O, wrócił pan. Jest wiadomość od pani Quine. Prosiła przekazać panu, że widziała w zagajniku Michaela Laceya, który w sposób budzący podejrzenia podchodził do domu pani Rainbird...

- Mówiąc szczerze, my też widzieliśmy pana Laceya, który jednak zachowywał się całkiem zwyczajnie. Ale dziękuje. Czy ciało zostało już zabrane?

- Właśnie je wynoszą, proszę pana. - odpowiedział mężczyzna, niepotrzebnie zresztą. Okrzyki i pomruki można było usłyszeć z odległości pół mili.

- Robicie już pomieszczenia gospodarcze?

- Jeszcze nie. Właśnie zaczynamy kuchnię.

- W porządku.

Barnaby wyszedł z laboratorium, skierował dziennikarzy z prasy i telewizji do inspektora Moffata i wrócił do samochodu, by zaczekać na Troya. Wyjął kilkanaście teczek pani Rainbird w sentymentalnych różowych i niebieskich barwach oraz jeden z notesów, a potem zamknął się na tylnym siedzeniu i zaczął czytać.

Rozpoczął od przeglądania notesu. Wszystkie strony były podobne do tej, którą przeczytał wcześniej. Osoby kryły się pod inicjałami, przy których od czasu do czasu widniała czerwona gwiazdka. Wydawało się, że żadna z nich nie robiła nic nadzwyczajnego. Spacery, rozmowy, wizyty, rozmowy z budki telefonicznej. Każda przeszyta wszystkowidzącym okiem pani Raintaird.

Barnaby odłożył notes i zabrał się za teczki. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego podejrzenia, kiedy po raz pierwszy przeszukiwał poddasze, były słuszne. Pani Rainbird miała niezbyt wygórowane żądania. Barnaby wstrzymywał się z użyciem słowa „marksistowski” w celu opisania egoistycznego i antyspołecznego zachowania, jakim jest szantaż; nie było jednak wątpliwości, że żądania kobiety były bardzo sensowne. Ludzie płacili tyle, na ile było ich stać. Każdy na miarę swoich możliwości.

Pewien mężczyzna dostarczał jej jajka i warzywa dwa razy w tygodniu przez - jak sprawdził - ostatnich dziesięć lat. Ktoś inny zapewniał dostawy drewna. Kilka miesięcy temu dostawy się urwały, a pani Rainbird narysowała poniżej porządną linię i napisała „nie żyje”. Biedaczysko, pomyślał Barnaby, zastanawiając się, jakie też grzeszki mógł mieć na sumieniu. Prawdopodobnie nic zbyt poważnego. Pojęcia dobra i zła, zwłaszcza wśród starszych mieszkańców wsi, młodszym umysłom często wydawały się zbyt archaiczne. Otworzył kolejną teczkę. Dwa funty tygodniowo przez trzy lata, później nic. Być może ofiara się wyprowadziła. Opuszczenie miejsca zamieszkania było dla niej jedynym sposobem uwolnienia się od opłat. Czytał dalej. Pięćdziesiąt funtów na miesiąc. Jeden funt na tydzień. Regularne naprawy porsche należącego do Dennisa. Prasowanie, dostarczanie krzewów. Kto by pomyślał, że we wsi zamieszkanej przez jakieś trzysta osób czai się aż tyle „grzechu”?

Ale był też, rzecz jasna, zakład pogrzebowy Browna. I Dennis ze swoimi śliskimi sztuczkami, jeżdżący do pogrążonych w żałobie mieszkańców Causton i proponujący im słowa fałszywej otuchy. W chwilach wielkiego smutku ludzie stawali się bardzo rozmowni, a na pogrzebach plotkowali. Można tam było zebrać obfite plony. Wspólnie z matką obejmowali swoją działalnością całkiem duży obszar.

Barnaby wziął do ręki ostatnią, różową teczkę, nic nie przeczuwając. Nie miał pojęcia, że w tej komorze kryje się nabój. Szósty obrót magazynka.

Teraz to nie zagadka, pomyślał, patrząc na długie kolumny liczb, skąd to srebrne auto albo współudział w firmie pogrzebowej. Numer 117C płacił tysiące. Nawet zanim jeszcze spojrzał na datę pierwszej wpłaty, wiedział, co tam znajdzie. Niewiele przestępstw mogło prowadzić do takich pieniędzy. Być może nawet tylko jedno. Poczuł przepływ emocji, zbyt silnej, by można ją było nazwać satysfakcją. Zupełnie, jakby znalazł się na najwyższym szczycie Ziemi. Nie umiał odłożyć na bok sprawy zastrzelenia Belli Trace. Choć nie było najmniejszego nawet cienia dowodów, a wszyscy nawet teraz się upierali, że to był tylko nieszczęśliwy wypadek, Barnaby od tygodnia nosił w sobie tę historię. Nie dawała mu spokoju, zupełnie jak dziecko, które chce coś koniecznie powiedzieć i domaga się wysłuchania. A teraz proszę - ma to czarno na białym. Jego zadumę przerwało delikatne stukanie w szybę samochodu.

- Ach, Troy - wysiadł i zatrzasnął drzwi. - Czy widziałeś się z panną Cadell?

- Tak. Przez cały dzień była w swoim nowym domu, jak powiedziała. Potem, jak pan sugerował, zajrzałem znowu do Holly Cottage, ale tam nadal nikogo nie ma. - Szedł szybko przy boku Barnaby’ego. - Nie wiem, ile ten Trace ma domów! Niektórzy całe życie odkładają, żeby kupić...

- Pokaż mi, gdzie jest dom Phyllis Cadell, dobrze?

- Teraz jej tam nie ma, szefie. Wyszła razem ze mną. Poszła coś zjeść z Trace’ami,

- W porządku - Barnaby przeszedł przez ulicę. - W jakim wydawała się nastroju?

- No cóż... Oczywiście nie wiedziała o morderstwie. Kiedy jej o tym powiedziałem, zaczęła się zachowywać trochę śmiesznie. Śmiała się, ale to brzmiało jak... nie wiem... Myślę, że trochę wypiła.

Phyllis Cadell stała przy oknie w pokoju, w którym się po raz pierwszy spotkali. Odwróciła się, gdy weszli, i kiedy Barnaby ujrzał jej twarz, wiedział, że jego podejrzenia były słuszne. Zrobił krok wprzód.

- Phyllis Cadell. Aresztuję panią pod zarzutem zabójstwa...

- O nie! - Odwróciła się plecami do niego i uciekła w przeciwległy kąt pokoju. - Nie teraz... nie teraz! - Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła krzyczeć.


Rozdział szósty



Barnaby przeszedł przez pokój. Kiedy się do niej zbliżał, ucichła i zaczęła na niego patrzeć. Intensywność jej spojrzenia, absolutny, bezdenny smutek w jej oczach, wyrwał ją na chwilę z objęć komizmu i zrobił z niej postać niemal tragiczną. Barnaby dokończył pouczenie. Troy, starając się wyglądać tak, jakby się tego wszystkiego spodziewał, wyjął swój notatnik i usiadł przy drzwiach.

Phyllis Cadell, mrugając spazmatycznie, wpatrywała się w obu mężczyzn.

- Jak się o tym dowiedzieliście?

- Wzięliśmy kilka teczek z domu pani Rainbird. Było tam trochę na pani temat - Nigdy się nie dowie, że teczka nie zawierała żadnych szczegółów na temat przestępstwa oraz że ofiara szantażystki figurowała w niej pod postacią trzech cyfr i inicjału. Ani że z powodu braku jakiegokolwiek dowodu Barnaby miał nadzieję, iż uda się ją tak nastraszyć, by się przyznała do winy. Zaczęła mówić.

- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale kiedy tu zamieszkałam... Oczywiście wtedy byłam znacznie młodsza... - Jej żałosny wzrok wbity w podłogę pokazywał, jak przykro było jej z powodu swojego wieku, wyglądu, braku miłości. - A Henry był... Robiłam w domu wszystko... a on zawsze był tak wdzięczny. Potem... stopniowo czułam, że jego wdzięczność przeradza się w coś więcej. Wie pan, Bella była wiecznie zajęta. Z jej pozycją musiała się udzielać w Radzie Parafialnej, działać charytatywnie. Była przewodniczącą Klubu Kobiet, lokalnego Stowarzyszenia Konserwatystów. Och, opiekowała się Henrym, ale tak w pośpiechu. Przez większość czasu jednak jej tu nie było. Czasami wyglądał tak smutno... Siedział przy oknie i czekał, aż zajedzie samochodem pod dom. Któregoś popołudnia... nigdy tego nie zapomnę... - jej opuchnięta twarz zalała się łzami, a głos był nabrzmiały od emocji - przygotowywałam kanapki na kolację, twarożek z chrzanem, a on wziął mnie za rękę i powiedział: „Och, Phyllis, co ja bym bez ciebie zrobił?”. Nie „my”. - Spojrzała na Barnaby’ego wyzywająco. - „Ja”. „Co ja bym bez ciebie zrobił?” Widzi pan, on z czasem coraz bardziej się do mnie zwracał. I ja to rozumiałam. Tak bardzo go kochałam, że wydawało mi się naturalne, iż on też powinien mnie zacząć choć trochę kochać. A potem pomyślałam - ściszyła głos do szeptu - jak bardzo moglibyśmy być szczęśliwi, gdyby nie Bella.

Usiadła i zamilkła na tak długo, że Barnaby obawiał się, iż to już koniec. Miał się już odezwać, kiedy zaczęła na nowo.

- Wie pan, nigdy za sobą nie przepadałyśmy. Wszyscy mówili, jak to wspaniale z jej strony, że dała mi dom. Ale nigdzie nie znalazłaby gospodyni domowej, która robiłaby tyle co ja. I uwielbiała się obnosić ze swoim szczęściem. Szybko się zorientowała, że mi zależy na Henrym. Belli nie dało się łatwo oszukać.

Nie spuszczając z niej oczu, Barnaby przeszedł kilka kroków i usiadł.

- Nauczyłam się posługiwać bronią jeszcze w dzieciństwie. Jak to na wsi. Jednak nigdy nie lubiłam zabijać - ten paradoks wywołał u niej grymas ust. - Powiedziałam Belli, że chciałabym jakiejś odmiany od tego domowego trybu życia i że chętnie pójdę z nimi na polowanie. Henry, chociaż nieco zaskoczony, wydawał się zadowolony. Zabrałam ze sobą piersiówkę wódki. W tamtych czasach nie piłam zbyt wiele. Nie miałam żadnego konkretnego planu, ale byłam przekonana, że nadarzy się jakaś okazja. Na ogół ludzie na polowaniu nie trzymają się w grupie ani nie idą w jednej linii, najczęściej rozchodzą się, trochę się rozsypują po okolicy. Z każdą chwilą jednak wszystko wydawało się coraz bardziej niemożliwe. Między nami ciągle ktoś był, albo ona odchodziła zbyt daleko, albo znów podchodziła zbyt blisko. Ogarniała mnie rozpacz, nie wiedziałam, co mam robić. Co chwile pociągałam z piersiówki. Wiedziałam, że nigdy więcej nie zdobędę się na odwagę, by z nimi pójść... Te wszystkie ustrzelone ptaki, krew... Na ten widok robiło mi się niedobrze. Nagle wpadłam na świetny pomysł. Pomyślałam, że gdybym ich wyprzedziła, pozostając w ukryciu między drzewami, i... i zrobiła to, nikt by nie zauważył. Więc powiedziałam, że nie czuję się najlepiej i że znudziło mi się, czy coś podobnego, i odeszłam od nich. Szłam naokoło, aż znalazłam się przed nimi. Cały czas strzelali, myślę, że sama mogłam zostać łatwo trafiona. - Ukryła twarz w dłoniach, dodając chropawym głosem - Boże, żałuję, że się tak nie stało.

Potem ją zastrzeliłam. To było okropne. Zobaczyłam, jak upadła na twarz. Spanikowałam, zerwałam się na nogi i biegałam w kółko. Wyrzuciłam strzelbę w krzaki. Po kilku minutach zatrzymałam się i wypiłam resztkę wódki, a potem, oczywiście, uświadomiłam sobie...

- Tak? - głos Barnaby’ego był bardzo cichy. Pokój tak spokojny. Troy, którego długopis zawisł w powietrzu, poczuł, że o nim zapomnieli.

- ...dlaczego każdy pomyśli, że to nie był wypadek. Wszyscy, oprócz pomocnika z gospodarstwa, byli za nią. A pomocnik był zbyt daleko. Zastanawiałam się co robić. Przez chwilę chciałam uciec, ale wtedy wszyscy by się domyślili, że to ja... Więc zmusiłam się do powrotu. Do tego czasu już było, oczywiście, po wszystkim. Karetka odjechała, a Trevor Lessiter powiedział mi, że Bella miała wypadek. Potknęła się i upadła na własną strzelbę. Nie mogłam wprost uwierzyć, że można mieć takie szczęście. Z ulgi nie mogłam przestać płakać. Płakałam i płakałam. Wszyscy byli bardzo poruszeni taką siostrzaną miłością.

Kiedy goście już odjechali, zrobiłam kolację dla siebie i Henry’ego. Nie nakryłam do stołu, usiedliśmy przy kominku. Musiałam go namówić, żeby coś przełknął. Nigdy nie byłam bardziej szczęśliwa. Pewnie pan myśli, że to chore, ale tak było. Mogłam myśleć tylko o tym, że mi się udało i że mam Henry’ego. Potem, około wpół do ósmej zadzwonił telefon - jej głos stał się suchy, przypominający krakanie. - Przepraszam... muszę się napić.

- Sierżancie - Barnaby skinął palcem.

- Nie trzeba. - Nalała sobie z karafki i dodała trochę wody sodowej. - Dzwoniła Iris. Kazała mi przyjść. Powiedziałam jej, co się stało z Bellą i że nie zostawię Henry’ego. Ona na to po prostu: „Przyjdź teraz. A może wolisz, żebym to ja przyszła do ciebie?”. Brzmiało to bardzo dziwnie, ale nie wywołało mojego zaniepokojenia. Nałożyłam Henry’emu trochę puddingu i wyszłam.

Zaproponowała mi kawę i nie chciała nawet słyszeć mojej odmowy, Dennis poszedł do kuchni. Siedziałyśmy naprzeciw siebie w tym jej odrażającym salonie. Nie powiedziała, czego chce. Nadskakiwała mi, mówiąc, że będę teraz w Tye House potrzebna bardziej niż dotąd. „Będziesz teraz, moja droga, niezłą dziedziczką”. Potem wrócił Dennis, pchając przed sobą stolik barowy. Na niższym blacie stała kawa i ciasteczka, a na górnym leżała... strzelba. Nikt nie powiedział ani słowa. To było straszne. Spojrzeli promiennie na siebie, a potem na mnie. Tak jakbym dokonała czegoś niezwykłego. Tak jakbym ja sama uważała, że czegoś dokonałam.

Potem Dennis powiedział, że widział, jak zastrzeliłam Bellę, pozbyłam się strzelby i uciekłam, i że jakkolwiek oboje życzą mi nieustającego szczęścia w Tye House, to jednak są przekonani, że zrozumiem, iż biedni ludzie muszą także jakoś żyć na tym świecie. Dodał, że zawsze uważali mnie za osobę, hojną dla swoich przyjaciół. Byłam tak pochłonięta swoim planem, że nikomu, a tym bardziej Dennisowi Rainbirdowi, nie poświęcałam ani jednej myśli. Wtedy był wściekły na Michaela Laceya. Wszędzie za nim chodził. Powinnam była o tym pamiętać. W każdym razie - opuściła ramiona - naprawdę nie mam już nic do powiedzenia, Od tamtej chwili dokładnie wyczyścili moje konto. Henry dał mi biżuterię Belli - Sprzedałam ją i dałam im pieniądze. Były też moje drobiazgi i pięćdziesiąt tysięcy, które zostawiła mi matka... I jak widzicie - przez jej twarz przemknęła fala smutku - to wszystko na nic. W ogóle mnie nie pokochał. Po prostu był miły. A potem pojawiła się Katherine.

Kiedy cisza zaczęła się przedłużać i wiadomo już było, że nie powie nic więcej, Barnaby zapytał:

- Czy to już koniec pani zeznań, panno Cadell?

- Tak.

- A śmierć pani Rainbird? - Nawet mówiąc te słowa, nadinspektor wiedział, jaka będzie odpowiedź. Mógł sobie wyobrazić, że rozkoszując się przekonaniem, iż Henry’emu na niej zależy i popijając dla kurażu z piersiówki, strzela do Belli, a potem, natychmiast ogarnięta przerażeniem i szokiem, biega dookoła i wyrzuca strzelbę. Nie umiał jednak wyobrazić sobie tęgiej kobiety o tępym wyrazie twarzy sztyletującej kogoś nożem, brodzącej we krwi, przesiąkniętej krwią. Na chłodno zmieniającej ubranie i zacierającej ślady. Tak więc nie był zaskoczony, gdy usłyszał:

- Nie mam z tym nic wspólnego.

Niemniej czuł, że należy zadać następne pytania. W końcu nie miała alibi na to popołudnie, a na śmierci pani Rainbird mogła wiele zyskać. Powiedział to głośno.

- Nie wiem, co mogłabym zyskać na jej śmierci. Być może, gdyby to było osiemnaście miesięcy temu. Oboje wiedzieli od kilku tygodni, że oddałam im już wszystkie pieniądze. Powiedziałam im, że jeśli pójdę za kratki, to dopilnuję, żeby poszli tam ze mną. Wiedzieli, że nie żartuję.

Po odczytaniu zeznań, podpisała je. Potem Troy stanął przy drzwiach sypialni, podczas gdy ona się pakowała. Wyszła, niosąc małą walizkę i torebkę. Miała na sobie workowaty prochowiec. Wydawała się znacznie starsza. Choć nigdy nie była atrakcyjną kobietą, to trochę witalności i jasnych kolorów ożywiało jej wygląd. Teraz była wycieńczona, nawet jej włosy wydawały się bardziej siwe. Kiedy zeszli ze schodów, otworzyły się drzwi i Barnaby poczuł, jak kobieta kurczy się i przysuwa bliżej niego.

- Phyllis - Henry wjechał do holu, tuż za nim weszła Katherine. - Co się dzieje?

- Wkrótce się dowiesz. - Nie patrząc na niego, wyszła pospiesznie przez frontowe drzwi. Troy podążył za nią. Barnaby zamknął drzwi i zwrócił się do oczekującej wyjaśnień pary.

- Przykro mi to powiedzieć, panie Trace, ale panna Cadell właśnie przyznała się do zamordowania pańskiej żony.

- To niemożliwe! - Katherine była absolutnie zdumiona.

Wydawało się, że Henry’emu odjęło mowę. W końcu wydusił z siebie:

- Jest pan pewien? To musi być jakaś pomyłka. Nie mogę w to uwierzyć.

- Obawiam się, że nie ma co do tego wątpliwości. - Barnaby ponownie otworzył drzwi. - Zaaresztowaliśmy ją. Może się pan skontaktować z jej adwokatem.

Zamknął drzwi i ruszył do samochodu.


Rozdział siódmy



Barnaby siedział za swoim biurkiem w laboratorium na komisariacie. Odsunął ostatnią z teczek z Tranquillady i skupił się na kawie. Przed kilkoma minutami dostał ze szpitala informację, że choć stan pana Rainbirda nie uległ zmianie, to jego życiu nic nie zagraża. Barnaby w to wątpił. Wątpił naprawdę mocno. Do czasu schwytania zabójcy jego matki życie Dennisa Rainbirda będzie zagrożone. Barnaby był bowiem przekonany, że cokolwiek wiedziała matka, wiedział także jej syn. Zakładając, że szaleństwo nie przyćmi trwale jego umysłu, cóż mogłoby go teraz powstrzymać przed mówieniem? To właśnie z tego powodu przed drzwiami jego pokoju w szpitalu stał strażnik, a przy łóżku zawsze czuwała jakaś osoba.

Barnaby miał przed sobą notatki sporządzone przez Troya. Czytał je ponownie, przypominając sobie swoje wcześniejsze przeczucie, że coś tutaj wydaje się nie do końca w porządku. Przypuszczał, że teraz, kiedy zna prawdę, bez względu na to, co to było, będzie to zupełnie oczywiste. Mylił się jednak. No cóż... i tak to już nie było ważne.

Wszędzie wokół panował ruch. Cichy, uporządkowany, ale intensywny. Ledwie można było odsapnąć między kolejnymi rozmowami telefonicznymi. Dzienniki ogólnokrajowe wpadły już na trop, podobnie jak telewizja BBC. Choć nie wystosowano żadnego apelu do mieszkańców, kilkunastu z nich, niewątpliwie chcąc odegrać jakąś rolę w tak dramatycznych wydarzeniach, dzwoniło, by przekazać informacje bądź podzielić się domysłami.

Rosły też sterty papierów. Każdy szczegół był zapisywany na formularzach, które - nie przeniesione jeszcze do systemu obrotowych karteczek - krążyły wokół niczym gołębie pocztowe. Sporo informacji pozostało jeszcze w ruchomym laboratorium.

Na ścianie za głową Barnaby’ego wisiała bardzo dokładna mapa wsi. Jeden z monitorów pokazywał reportera lokalnej telewizji prowadzącego wywiad z panią Sweeney. W konkurencyjnej stacji pojawił się pan Fenton, główny udziałowiec Brown’s Funeral Emporium („Wszelkie pocieszenie w trudnej chwili”). Policja wypytywała mieszkańców, gdzie byli i co robili między trzecią a piątą po południu. Tego wymagały procedury stosowane w takich sytuacjach. Chociaż Barnaby doskonale wiedział, że jest to konieczne, jego umysł odmawiał powiększenia się do rozmiarów umożliwiających ogarnięcie wszystkich szczegółów oficjalnego śledztwa.

Było w nim miejsce tylko dla pięciu podejrzanych (postanowił odrzucić Henry’ego Trace’a, a Lessiter miał alibi). Ta piątka tańczyła przed nim powolną, zwodniczą pawanę. Gdziekolwiek był, z kimkolwiek był, cokolwiek robił, taniec trwał. Dopił kawę. Zielony płaz znów tam był.

Dochodziła dziewiąta. Zamówił chińskie jedzenie na wynos (czarna fasola i zupa imbirowa, krewetki w sosie słodko-kwaśnym, ryż z pasztecikami, jabłka w polewie) i kiedy zadzwonił telefon, czuł już ich zapach.

- Pani Quine chce z panem rozmawiać. Dzwoni z budki. Zanotowałem numer.

- W porządku... Pani Quine?

- Halo? Co się dzieje? Czy ten facet w przyczepie nie powiedział panu, co mówiłam? O tym Laceyu?

- Tak, wiadomość została przekazana.

- No to czego on ciągle jeszcze szuka we wsi? Pozabija nas wszystkich, zanim ruszycie tyłki i coś zrobicie. Widziałam, jak pewny siebie wchodził do tego domu.

- My również... - Barnaby urwał. Wokół dzwoniły telefony, stukała maszyna do pisania, na zewnątrz z piskiem zahamował samochód. On jednak nic nie słyszał. Jego uwaga skupiła się w jednym, małym punkcie. Był tylko on, telefon i pani Quine. Z gardłem suchym jak wiór zapytał. - Czy pani powiedziała, że wszedł do domu?

- Już mówiłam. Temu facetowi. Przeszedł przez żywopłot, a potem poszedł ścieżką do drzwi z tyłu domu. Miał na sobie stare dżinsy i czapkę. Poznałabym go wszędzie.

- O której to było?

- Cóż... Młodzi lekarze się właśnie skończyli, a Historyjki z Tum jeszcze się nie zaczęły. Poszłam pościelić łóżka, dlatego go zauważyłam. Przez okno w sypialni. Lisa Dawn robiła herbatę.

- Tak- odpowiedział Barnaby, zdumiony własnym opanowaniem. - Ale która to mogła być godzina?

- To mogła być... hm... za pięć czwarta.

Siedział jeszcze przez chwilę ze słuchawką przy uchu. Kobieta mówiła dalej, ale jej słowa ginęły gdzieś, podczas gdy przez niego przewaliła się fala radosnego podniecenia. Czuł się tak, jakby dzikie konie ciągnęły jego mózg we wszystkich kierunkach. Za pięć czwarta. Dobry Boże. Za pięć czwarta. Ze słuchawki dalej płynęły słowa.

- Czy to pan przysłał tego wścibskiego gnojka z opieki? Przestraszył Lisę Dawn.

Wybawił go przerywany sygnał w telefonie. Barnaby poszedł poszukać inspektora Moffata, żeby uzyskać nakaz rewizji. Kiedy przechodził przez sąsiednie biuro, wrzasnął:

- Troy!

Można by go było usłyszeć nawet na targu bydłem czy w wypełnionej po brzegi kawiarni Soft Shoe. Sierżant poderwał się z kąta, gdzie flirtował z policjantką Brierly, i automatycznie odpowiedział z równie mocnym natężeniem:

- Tak jest!

- Samochód. Szybko.

- Tak jest!

Troy wybiegł z pokoju. To jest właśnie to, pomyślał, biegnąc przez parking i wskakując do fiesty. Gaz do dechy. Wycie syreny. Ktoś daje cynk. Przestępca ucieka. Troy i Barnaby coraz bliżej. Kajdanki w pogotowiu. Ale szef trochę się już starzeje. Och, kiedyś był szybki, ale teraz... Tak więc to Troy dokonuje aresztowania. To był dopiero łajdak. Prawdziwy twardziel. Już po wszystkim Barnaby przyznaje: - „Bez was, sierżancie, nie mógłbym...”.

- Na miłość Boską, na co czekasz, do cholery! Ruszajmy!

- Tak jest, proszę pana.

- Wracamy do wsi. I wyłącz syrenę.

Nie powiedział, żebym zwolnił, pomyślał Troy, i kiedy wyjechali poza miasto, przycisnął do stu trzydziestu na godzinę.

- Co się dzieje, proszę pana?

Barnaby mu powiedział. Troy gwizdnął i odrzekł:

- Niech mnie... No to mamy go.

- Patrz na drogę.

- Ale... to właściwie wszystko wyjaśnia, nie sądzi pan?

- Z pewnością będzie musiał się sporo tłumaczyć.

- Mam nadzieję, że nie nawiał. Nie było go w domu, kiedy tam poszedłem.

Kiedy wjechali do wsi, przy ruchomym laboratorium kręciła się już zaledwie garstka ludzi. Ekipa telewizyjna odjechała do następnych dramatycznych wydarzeń. Robiło się ciemno. Kiedy Troy przejechał przez granicę żywopłotu, zobaczyli, że w domu pali się światło.

- Wrócił.

- Nie musisz szeptać. - Barnaby wysiadł z samochodu. - Sądzę, że światła samochodu uprzedziły go o naszym przyjeździe.

Słońce zachodziło. Dom spowity był ciepłym światłem. Ciemną kępę pobliskich drzew otaczała złota poświata. Od okna na piętrze odbijały się ostatnie promienie słoneczne, zmuszając Troya do zmrużenia oczu. Barnaby zapukał.

- No nie, znowu wy! - Michael Lacey pojawił się w drzwiach i spojrzał na nich chłodno. Jadł duży kawałek chleba z serem. - Nigdy nie przestajecie pracować, co? Naprawdę przyjemnie płacić na was podatki. Rzecz jasna, gdybym zarabiał na tyle dużo, żeby je płacić.

- Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.

Jęknął, ale zabrzmiało to sztucznie. Fragment gry. Otworzył drzwi.

- No to wejdźcie, skoro musicie. Ale ja już odpowiadałem na kilka pytań jednego z pańskich sługusów niespełna pół godziny temu.

- W takim razie, jak sądzę, wie pan, że pani Rainbird została pozbawiona życia...

- Została pozbawiona życia? Cóż za wspaniałe, archaiczne wyrażenie.

- ...w wyjątkowo brutalny sposób.

- Mam nadzieję, że nie oczekujecie z mojej strony nieszczerych słów ubolewania. To była paskudna kobieta. Prawie tak paskudna jak jej złotowłosy synek.

- Doprawdy? Nie wiedziałem, że ją pan tak dobrze znał.

- Nie trzeba było jej dobrze znać, żeby to wiedzieć.

Wyniosły sukinsyn, pomyślał Troy, zachowując dla siebie informacje od pani Quine. Barnaby zapytał Michaela Laceya, gdzie był między trzecią a piątą po południu.

- Pracowałem.

- Nie zechciałby pan rozwinąć trochę tej odpowiedzi?

- Nie bardzo. Wszystko jak zawsze.

- Tak więc jeśliby ktoś powiedział, że widział pana idącego ścieżką w ogrodzie z tyłu domu pani Rainbird o czwartej po południu...?

- To stwierdziłbym, że powinien zbadać sobie wzrok.

Barnaby wyciągnął jeden z dwóch nakazów rewizji.

- Panie Lacey, mam tutaj nakaz przeprowadzenia rewizji w tym budynku.

Wyraz twarzy mężczyzny się zmienił. To zmiotło mu z twarzy zadowolenie, pomyślał Troy, pozwalając z kolei sobie na drobny uśmieszek.

- Mam nadzieję - kontynuował Barnaby - że będzie pan z nami współpracował

- Nie możecie tego zrobić!

- Niestety ten papier mówi, że możemy. Sierżancie... - Barnaby wskazał głową schody. Troy zniknął.

- Czy pójdzie pan ze mną do kuchni, panie Lacey?

Dokładnie przeszukiwał kuchnię, podczas gdy jego towarzysz stał z ponurą miną przy zlewozmywaku. Potem pokój z kanapą i regałami. Wyciągał książki w miękkich oprawach, podniósł matę. Lacey przysiadł na jednym z niewygodnych krzeseł i się przyglądał. Do pokoju wszedł Troy, dając Barnaby’emu niezauważalny, jak naiwnie sobie wyobrażał, przeczący znak głową. Nadinspektor zakończył swoje zadanie i odwrócił się do siedzącego przy stole mężczyzny, który powiedział:

- Jeśli ten dziki przejaw absolutnej rozpaczy może cokolwiek znaczyć, pański ciemny sierżant też do niczego się nie dokopał. Proponuję więc, żebyście poszli sobie własną drogą i zostawili mnie w spokoju.

- Troy, następny pokój. - Sierżant skinął głową i odszedł.

Lacey podskoczył.

- To moja pracownia. Nie chcę, żeby coś zakłóciło moją pracę. Nie ma tam nic, oprócz obrazów.

- Zamknięte, proszę pana! - krzyknął Troy.

- W takim razie rozwalimy drzwi.

Michael Lacey wpadł do przedpokoju i uwiesił się na ręce Troya. Zachwycony sierżant natychmiast złapał go za nadgarstki i wykręcił mu ręce do tyłu.

- W porządku, sierżancie, spokojnie - rzekł nadchodzący Barnaby. - Pan nie ma zamiaru nigdzie iść, prawda?

Troy uwolnił wpatrującego się w nich Laceya. We wzroku mężczyzny było coś więcej niż złość. Był strach.

- Dlaczego po prostu nie otworzy pan tych drzwi i zaoszczędzi nam kłopotu? - zapytał nadinspektor.

Lacey go zignorował. Troy uderzył ramieniem w drewno. Poddało się za czwartym razem. Wyniósł drzwi do holu i stanął z tyłu, patrząc na Laceya, który bardzo spokojnie i nie okazując żadnych emocji, opierał się o balustradę.

Barnaby wszedł do pracowni, która wydawała się zupełnie niewinna. I starannie posprzątana, w porównaniu z resztą domu. Kilka obrazów było opartych o ściany, parę było powiązanych sznurkiem. Na sztalugi zarzucono materiał, pod którym rysował się kwadrat obrazu. Podłoga była zamieciona do czysta, a w powietrzu unosił się zapach terpentyny i żywicy. Na blacie na kozłach stały równiutkie szeregi słoików i pędzli, a w kącie znajdował się wyłączony grzejnik Calorgas.

W holu na szeroko rozstawionych nogach stal Troy, gotowy na wszystko. Nad jego głową brzęczał, niczym złapana w pułapkę pszczoła, licznik elektryczny. Spojrzał w górę. Dookoła wiły się cienkie, szare kabelki. Śmieszne, licznik elektryczny w prywatnym domu. Oczywiście, można je też było zobaczyć w wielu mieszkaniach do wynajęcia. Zamontowany wysoko, żeby nie można było z niego wyjąć monet. Cholerne, irytujące brzęczenie. Odwrócił się i spojrzał w górę. To nie było brzęczenie licznika. To były muchy. Całe dziesiątki much: wielkich, obrzydliwych plujek z błyszczącymi skrzydełkami. Gromadziły się wokół czegoś, co było wciśnięte za licznik. Stanął na palcach, usiłując to zobaczyć.

- Szefie... - Barnaby wyszedł pospiesznie z pokoju. - Niech pan patrzy, tam, na górze!

- Weź krzesło. I coś, przez co można to będzie chwycić.

Troy wdrapał się na jedno z krzeseł, trzymając w ręce brudną ściereczkę do naczyń. Wyciągnął nóż. Usiany był ciemnymi plamami. Muchy odfrunęły ospale, ale niezbyt daleko. Unosiły się nad nożem w jego wyciągniętej ręce. Barnaby spojrzał na Michaela Laceya, który przestał się opierać o balustradę i podszedł do nich, wpatrując się ze zdumieniem w nóż.

- Czy może pan wyjaśnić, co on robił za pańskim licznikiem, panie Lacey?

- Oczywiście, że nie.

- Czy ten nóż należy do pana?

Lacey nie odpowiadał, więc Troy dał mu dość mocnego kuksańca.

- Nadinspektor do pana mówi.

- Nie wiem... - Przyjrzał się z bliska, wykrzywiając z niesmakiem usta. - Tak, to jest nóż, którego używamy do warzyw.

- Gdzie pan ukrył ubranie, panie Lacey?

- Co?

- Kombinezon, czapkę, rękawice. Rajstopy.

- Rajstopy. Za kogo mnie macie? Za transwestytę?

- Ubranie, które miał pan na sobie - nieugięcie ciągnął Barnaby - kiedy zabił pan panią Rainbird.

- Kiedy zabiłem... - Lacey gapił się na niego z otwartymi ustami. - Chyba oszaleliście. Nie wciągniecie mnie w to. Nasłuchałem się o korupcji w policji. Najprawdopodobniej sami to podłożyliście. Przyszliście tu wcześniej, kiedy mnie nie było.

Lacey wykorzystał moment, kiedy Barnaby odwracał się w kierunku pracowni. Odepchnął go gwałtownie na bok, uderzył Troya w klatkę piersiową, wyleciał przez drzwi i pobiegł przez otwartą przestrzeń przed domem. Troy rzucił się za nim i dopadł go przy samochodzie. Kiedy nadszedł Barnaby, Lacey był skuty kajdankami, a Troy zaróżowiony z wysiłku i dumy.

- Do samochodu, Lacey.

Aresztowany patrzył na niego. W jego spojrzeniu było wszystko, co spodziewał się ujrzeć: strach i rozpacz. Ale kryło się tam jednak jeszcze coś. Niepokojący wyraz czegoś, czego inspektor nie umiał nazwać. Troy wepchnął mężczyznę na tylne siedzenie. Barnaby włożył nóż do bagażnika, a potem zapytał:

- Ma pan klucz, żeby zamknąć dom?

- Nigdy go nie zamykam.

Odjechali. Kiedy Troy zwolnił, dojeżdżając do skrzyżowania Church Lane i Street, nadeszła Katherine Lacey, prowadząc dwa psy. Było dostatecznie jasno, by rozpoznała Barnaby’ego. Uśmiechnęła się lekko. Potem zauważyła brata i wyraz jej twarzy się zmienił. Zawołała - Michael! - i zaczęła przechodzić przez ulicę w ich kierunku. Uniósł skute kajdankami ręce, zrobił z nich kwadrat wokół swojej twarzy, krzycząc:

- Wrobili mnie!

Potem samochód przyspieszył i odjechał.


Rozdział ósmy



Kiedy dojechali na komisariat, było już ciemno. Michael Lacey został pouczony o swych prawach, a potem zapytano go, czy chce dokądś zatelefonować. Odmówił i zaczął się rozglądać wokół z pewnym zainteresowaniem. Wydawało się, że szybko odzyskuje swoje dobre maniery. Kiedy Barnaby przekazywał podejrzanego w ręce policjanta mającego odprowadzić go do aresztu, w jego zachowaniu pojawiła się nawet pewna brawura. Złożył niepoważne zamówienie na grzankę, herbatę, mięso z grilla, szarlotkę i lody. Nadinspektor zapytał, jak sobie radzi druga aresztowana osoba.

- Śpi jak dziecko, proszę pana. Chrapie aż się mury trzęsą.

Barnaby wrócił do centrum operacyjnego, gdzie Troy kończył wypełnianie formularza z rewizji w domu podejrzanego. Z powodu zbyt gęstej ciemności poszukiwania ubrania mordercy rozpoczną się o świcie. Na jego biurku, obok zimnej i klejowatej chińszczyzny, piętrzyła się coraz większa góra formularzy. Nie ma potrzeby, żeby je teraz czytać. Morderca siedzi na dole, zamknięty na cztery spusty. Stanął przy oknie, wpatrując się w granatowe niebo gęsto usiane jasnymi gwiazdami i zastanawiał się, skąd wzięło się w nim takie poczucie niepokoju.

- Proszę pana. - Troy trzymał w wyciągniętej ręce słuchawkę. - Panna Lacey.

Odebrał telefon.

- Detektyw nadinspektor Barnaby.

- Co się stało? Co zrobiliście z Michaelem?

Barnaby odpowiedział. Nastąpiła okropna przerwa, a potem Katherine zaczęła krzyczeć. Barnaby usłyszał:

- Nie... nie... On nie mógł... To nieprawda...

W tle słychać było głos Henry’ego Trace’a. W chwilę później Trace wziął słuchawkę.

- Niech mi pan opowie dokładnie, jaka jest sytuacja, panie Barnaby. Nie mogę się dowiedzieć niczego sensownego od Katherine. Kochanie... proszę... będzie dobrze. Spróbuj się uspokoić... Nie możemy nic zrobić, dopóki nie wiemy, co się dzieje.

Barnaby jeszcze raz opowiedział, co się stało. Słyszał, jak Katherine krzyczy:

- Chcę go zobaczyć... Henry, ja muszę go zobaczyć.

- Czy możemy go zobaczyć, nadinspektorze?

- Proponuję zadzwonić jutro rano, panie Trace. Teraz poszedł już spać.

Odkładając słuchawkę, ciągle słyszał histeryczny szloch Katherine.

Barnaby oparł się na krześle i zamknął oczy. Był zmęczony i nie czuł się zbyt dobrze. Ledwo powłóczył nogami, jak to określała jego matka. Miał zszargane nerwy, był wykończony, a wszystko i tak na nic. Ale, ale, cóż on wygaduje? Oczywiście, że jest coś w zamian za to wszystko. Na dole miał mordercę Iris Rainbird, siedzącego w bezpiecznej, zamkniętej celi. A jutro znajdą jego ubranie. Lacey nie mógł ich porzucić zbyt daleko. Prawdopodobnie wrzucił je do stawu w lesie. Barnaby przypomniał sobie małą kałużę w altanie Rainbirdów. Jego myśli krążyły wokół wody. Czuł nieprzyjemny ucisk paska od spodni. Jego żołądek nigdy nie był zadowolony. Narzekał, kiedy go karmił, narzekał, kiedy go nie karmił. Ale wszystko było w porządku. Do głowy cisnęły mu się wyświechtane frazesy, których w normalnej sytuacji nigdy by nie użył. Prosta sprawa. Złapany na gorącym uczynku. Nie ma problemu.

Wyrzucił chińszczyznę do szarego, metalowego kubła na śmieci.

- Kończę na dzisiaj - powiedział do wszystkich w pokoju. - Do zobaczenia rano.

Troy, który po swojej dwunastogodzinnej służbie wyglądał kwitnąco, wyskoczył z krzesła i towarzyszył mu do głównego wejścia. Otworzył mu drzwi.

- Niezła zmiana, prawda, proszę pana? - zapytał, a z jego twarzy biła satysfakcja.

- Możesz to powtórzyć?

- No - Troy dotrzymywał kroku Barnaby’emu, który szedł przez parking do samochodu - ile razy w swojej karierze zaaresztował pan dwóch morderców w ciągu jednego dnia? To się już nie powtórzy, nie sądzi pan, szefie?

Barnaby otworzył drzwi swojego oriona.

- Chryste, widziałem już w życiu kilku łgarzy, ale ten Lacey...

- Dobranoc, sierżancie.

Troy rzucił mu ostatnie spojrzenie przez okno.

- Prosta sprawa, co nie?

Popatrzył za odjeżdżającym niebieskim samochodem. Stary biedak. Troy pomyślał, że gdyby to on złapał taką parkę, postawiłby drinka wszystkim z komisariatu, a majtki policjantki Brierley znalazłyby się w schowku jego samochodu jeszcze przed świtem.

Kiedy Barnaby wjeżdżał do garażu, na Arbury Crescent było cicho. Śpiące przedmieście. Migało jeszcze kilka telewizorów, ale większość niewinnych mieszkańców spała, zbierając energię na jutrzejszy uciążliwy dojazd do miasta.

Przez chwilę stal na tarasie, spoglądając przez ogród na ciężkie cienie drzew. Liście szumiały na nocnym wietrze, błyszcząc delikatnym srebrem księżyca. Cieszył się, że nie musi patrzeć na swoje byliny. Nie tknął ich od dwóch tygodni. Chyba poprosi Joyce, żeby w trakcie weekendu poobrywała kwiatom kilka suchych główek. To niefortunne sformułowanie przypomniało mu o pracy i szum drzew przestał go już uspokajać. Wszedł do domu.

- Mam dla ciebie ciepłą zupę. - Joyce miała na sobie szlafrok i kapcie, z twarzy zmyła już makijaż.

- Och... - Barnaby otoczył jej kibić ramieniem. - Niepotrzebnie zadałaś sobie tyle trudu...

- Jak ci upłynął dzień?

- Tak sobie. - Barnaby wziął do ręki kubek.

- Niestety, nie jest domowej roboty.

Barnaby z wdzięcznością wziął głęboki łyk. Była wspaniała. Glutaminian sodu. Regulatory kwasowości. Inozynian disodowy i guanylan disodowy. E, wywołujące podrażnienie. Prawdziwa rozkosz.

- Nie zapomniałeś, że Cully przyjeżdża na weekend?

- Tak naprawdę to zapomniałem. - Barnaby dokończył zupę.

- Chciałbyś jeszcze troszkę?

- Nie odmówiłbym.

Wlała zupę do kubka i zanim zdążył ją wypić, objęła go.

- Tom?

- Hm?

- Wyglądasz na smutnego. - Przytuliła jego siwą głowę do miękkiej piersi. - Chciałbyś się trochę poprzytulać?

- Tak, proszę. - Pocałował ją. Pachniała słodko świeżą pastą do zębów i lotionem dla dzieci, którego używała jako kremu nawilżającego. Poczuł nagły i gwałtowny przypływ wdzięczności. Dzisiaj i zawsze, bez względu na to, jak mroczna bywała jego praca, kiedy nadchodziła noc, lądował w bezpiecznych, domowych pieleszach. Pogłaskał ją po włosach, dodając - I to nie tylko dlatego, że jestem smutny.


Rozdział dziewiąty



To był piękny dzień na wesele. Kaskady chmielu splecione z jaśminowcami przyczepione były do kamiennych łuków; staromodne bukieciki wieńczyły koniec każdej ławki. Na barierkach przy ołtarzu leżały tuberozy. Panna młoda, niczym błyszcząca kolumna śnieżnobiałej satyny i puszystej koronki, była niezwykle piękna. Wzdłuż głównej nawy na swoim wózku jechał pan młody. Kiedy zatrzymał się przed schodami prezbiterium, oblubienica odwróciła się i spojrzała na niego. Na jej twarzy stopniowo zaczęło malować się przerażenie. Na jego nieskazitelnych ramionach pojawiła się uśmiechnięta czaszka. Pastor witał wszystkich. - Ukochani... - Zebrani uśmiechali się. Wydawało się, że nikt nie widzi nic niezwykłego. Dzwony dzwoniły, dzwoniły, dzwoniły...

Barnaby po omacku przeszukiwał swój stolik nocny. Odwrócił zegarek. Wpół do szóstej, na litość Boską. Poderwał słuchawkę z widełek.

- Barnaby. - Słuchał i nagle się obudził. - Chryste Panie... Dzwoniliście do Bullarda?... Nie... Zaraz tam będę.

Joyce się odwróciła.

- Kochanie... czy coś się stało?

Wstał już i się ubierał.

- Muszę iść... Nie wstawaj.

Usiadła z wysiłkiem, poprawiając poduszki.

- Może zjesz śniadanie...

- O szóstej otwierają stołówkę. Zjem coś na miejscu.


- Jak myślisz, od jak dawna nie żyje?

Doktor Bullard przykrył kocem marmurowy profil Phyllis Cadell.

- Jakieś... dwie... trzy godziny. Od wczesnego ranka.

Barnaby usiadł ciężko na sedesie, jednym z dwóch sprzętów na wyposażeniu celi.

- Boże, George, tego jeszcze nam potrzeba. Śmierć w areszcie.

- Przykro mi. - Bullard uśmiechnął się pogodnie, zważywszy wczesną porę. - Nie mogę jej dla ciebie ożywić. W każdym razie, z tego, co słyszałem, lepiej jej będzie tam, dokąd poszła. Nie sądzisz?

Zupełnie nie o to chodzi. - Barnaby popatrzył na szare wzniesienie na łóżku. Rozumiał, o co chodziło Bullardowi. Co mogło czekać tę martwą teraz kobietę? Ból i poniżenie związane z publicznym procesem. Lata więzienia. Samotna starość pozbawiona miłości. I wszystko to ze świadomością, że Henry i Katherine są ze sobą szczęśliwi w Tye House. Niemniej...

Sierżant z aresztu wszedł do biura nadinspektora Barnaby’ego i, jak najdelikatniej zamknął za sobą drzwi jakby były zrobione ze szkła. Spojrzał raz na postać za biurkiem i to mu wystarczyło. Podczas rozmowy miał oczy wlepione w podłogę.

- No dobra, Bateman, zacznijmy.

- Tak jest, proszę pana. To nie było...

- A jeśli powiesz, że to nie była twoja wina, wepchnę ci do gardła tę szafkę.

- Tak jest.

- Od początku.

- No tak, przyjąłem więźniarkę, ale zanim zdążyłem wypisać raport o aresztowaniu, zapytała, czy może iść do toalety.

- Chyba nie pozwoliłeś jej iść samej?

Bateman odchrząknął.

- Chodzi o to, proszę pana, że policjantki Brierley i McKinley przeszukiwały parę dziwek, które schwytaliśmy na deptaku. Wysłałem kogoś z aresztowaną aż do drzwi...

- Cudownie, sierżancie. Wspaniale. I pilnował jej przez drzwi, tak? Widział, co miała zamiar zrobić?

- Nie, proszę pana.

- Czy zabrała coś z sobą do toalety?

Bateman przełknął ślinę, przestał się wpatrywać w podłogę i zaczął się gapić przez okno.

- Torebkę...

- Głośniej! Czuję się tak, jakbym ogłuchł.

- Torebkę, proszę pana.

- Nie do wiary. - Barnaby ukrył twarz w dłoniach. - Dalej.

- Cóż... Sporządziłem raport... Potem zabrałem ją na dół. Sporządziliśmy listę jej rzeczy, wypisałem kwit. Zaprowadziłem ją do celi i dałem herbatę. Podczas pierwszego obchodu mocno spała.

- Więc kiedy połknęła tabletki?

- Myślę, że razem z herbatą. Musiała schować w dłoni kiedy była w toalecie. Miała sweter z kieszeniami i chustkę do nosa. Kiedy sprawdzałem zawartość torebki - mówił z coraz większym podnieceniem, starając się usprawiedliwić - znalazłem buteleczkę z sześcioma tabletkami nasennymi. Zapytała mnie nawet, czy może jedną zażyć. Była bardzo sprytna...

- Była o wiele sprytniejsza od was, sierżancie. To pewne.

- Oczywiście, gdyby buteleczka była pusta, to miałbym podejrzenia...

- Już sam fakt, że miała ją w torebce, powinien budzić twoje podejrzenia, człowieku! A może myślisz, że ludzie noszą je przy sobie na co dzień?

- Nie, proszę pana.

- Zabierają do hipermarkety albo biblioteki? - Cisza. - Kiedy zauważyłeś, że nie żyje?

- Przy trzecim obchodzie, proszę pana. Tuż przed piątą. Zauważyłem, że nie oddycha. Natychmiast zadzwoniłem po lekarza dyżurnego, ale było za późno.

- Skoro nie oddychała, to znaczy, do cholery, że już było za późno, nieprawdaż?

Sierżant, zesztywniały od cierpienia i wstydu, wymamrotał: - Tak, proszę pana.

- Taki z ciebie pożytek w policji jak z suspensorium w klasztorze żeńskim, Bateman. - Cisza. - Odbieram ci odznakę. - Przerwa. - A to dopiero początek.

- Gdybym mógł...

- Jesteś zawieszony w obowiązkach. Zostaniesz poinformowany o przesłuchaniu. Do tego czasu nie chcę cię widzieć. Teraz się wynoś.

Ledwie zamknęły się drzwi za nieszczęsnym sierżantem, a do pokoju wszedł młody konstabl.

- Chodzi o aresztanta z celi numer trzy, proszę pana. Chce złożyć oświadczenie na temat tego, co robił wczoraj po południu.

- Zakładam, że jesteś u nas wystarczająco długo, żeby poradzić sobie z tym bez nadmiernego napięcia nerwowego.

- Przykro mi, ale on chce rozmawiać z panem.

Aresztant w celi numer trzy kończył właśnie śniadanie i wycierał talerz kawałkiem chleba.

- Jedna gwiazdka za wygody, ale zdecydowanie dwie za kuchnię, inspektorze. Nie pamiętam, kiedy wcinałem lepsze jajka w koszulkach.

- Niech pan mówi, co ma pan do powiedzenia, i skończmy to.

- Chciałbym teraz iść do domu.

- Niech pan ze mną nie gra, Lacey! - Barnaby podszedł do mężczyzny na łóżku i pochylił się w jego kierunku. Ich twarze znajdowały się teraz bardzo blisko siebie.

- Mamy pana. - Mówił wolno i cicho, ale strumień gniewu, który z niego wypływał, był niemal namacalny. Lacey skurczył się i zbladł. Przeszczep skóry nie zmienił koloru i wyglądał jak naciągnięty, różowy jedwab. - I ostrzegam - kontynuował Barnaby - że jeśli wczoraj pan kłamał, to jest pan w niezłych tarapatach.

- Och, nie kłamałem... to znaczy... - mówił szybko, urywanie, z wyczuwalnym niepokojem. - Kiedy powiedziałem, że pracowałem, to była prawda. Robiłem wstępne szkice do portretu Judy Lessiter, który namaluję olejem. Od dłuższego czasu miałem taki zamiar, a ona zadzwoniła do mnie około dwunastej i mi o tym przypomniała. Pracowaliśmy u niej w ogrodzie.

Barnaby nabrał głęboko powietrza, starając się ze wszystkich sił opanować wściekłość.

- Czy na ogół nie pracuje pan w domu?

- Szkice można robić wszędzie. A poza tym zaprosiła mnie na lunch. Nigdy nie odmawiam okazji zjedzenia przyzwoitego posiłku.

- Więc kiedy pan tam przyjechał?

- Około wpół do drugiej. Zacząłem pracować trochę po drugiej, a około czwartej zrobiliśmy przerwę na herbatę, ciasto i takie rzeczy. Potem znowu pracowaliśmy mniej więcej do piątej, a potem wyszedłem.

- Więc dlaczego - zapytał Barnaby napiętym z wysiłku, by się kontrolować, głosem - nie powiedział mi pan tego wszystkiego wczoraj?

- Tak naprawdę to nie wiem... - Lacey przełknął nerwowo ślinę. - Byłem tak wstrząśnięty, kiedy odkryliście nóż... że spanikowałem, i zanim zdążyłem się zorientować, wcisnęliście mnie do samochodu i już byłem... w jednej z tych waszych szarych komórek. - Usiłował się uśmiechnąć. Nadinspektor nie odpowiedział. - I jakoś tak się stało, że im dłużej tego nie mówiłem, tym trudniej było powiedzieć cokolwiek, więc pomyślałem, że spróbuję zasnąć i zostawić to do rana. - Zaległa ciężka cisza. Wstał i zapytał niepewnie - Więc mogę już iść?

- Nie, Lacey, nie może pan „już iść”. - Barnaby odsunął się. - I pozwolę sobie dodać, że nawet pan nie wie, jakie ma pan szczęście. Znam takich, którzy by z dwanaście razy przeciągnęli pańską głowę między tymi kratami za to, że im pan narozrabiał tak jak mnie.

Trzasnął drzwiami, zamknął je na klucz, który powiesił z powrotem na tablicy.

Kiedy wchodził po schodach i kierował się do centrum operacyjnego, zdał sobie sprawę, że z wściekłości zaciska i rozluźnia pięści. Zmienił drogę, powrócił do swojego biura i stanął przy oknie, starając się ze wszystkich sił uspokoić. W jego umyśle panował zamęt, skórę miał rozpaloną, wokół głowy czuł żelazną obręcz, a żołądek wierzgał niczym oszalały mustang. Było mu prawie niedobrze ze złości i zdenerwowania. Nie czuł jednak zawodu. Już od chwili, gdy zobaczył, jak Lacey gapi się z niedowierzaniem na zakrwawiony nóż, był pewien że to nie będzie takie proste. Złapany na gorącym uczynku. Nie ma problemu. Prosta sprawa.

Usiadł na krześle za biurkiem i zamknął oczy. Stopniowo puls i serce zwalniały. Oddychał powoli i równomiernie. Minęło pięć długich minut, po czym zmusił się do następnych pięciu. W rezultacie poczuł się mniej więcej normalnie, a wraz z normalnością powrócił, co dziwne, głód. Sprawdził godzinę. Gdyby się pospieszył, zdążyłby zafundować swoim tętnicom trochę kojącego smażonego dania w stołówce, a potem jeszcze złapać Judy Lessiter zanim wyjdzie do pracy.


Rozdział dziesiąty



Lessiterowie siedzieli przy śniadaniu, Trevor, pełen żółci i bólu w pachwinach, rzucił się żarłocznie na jajko, które zemściło się, wypluwając wielką grudę jaskrawego żółtka na jego krawat. Judy się zaśmiała. Potarł krawat serwetką, spoglądając na żonę, która specjalnie dążąc do wywołania u niego złości, przewracała z ospałą obojętnością strony „Daily Telegraph”.

Znowu zaczęła swoje sztuczki. Wczoraj wieczorem zamknęła drzwi na klucz, a kiedy zapukał, bardzo cicho, żeby Judy nie usłyszała, wysyczała z ustami przy framudze: - „Odejdź ty mały napaleńcu. Tylko jedno ci w głowie”.

Krążył potem po swoim pokoju w tę i z powrotem przez dwie godziny, rozdarty między pożądaniem a wściekłością, przeklinając, że Judy jest w domu. W którejś chwili pomyślał nawet, żeby wyciągnąć z garażu drabinę, wdrapać się do okna żony i się do niej włamać. Boże, Judy na pewno by się o tym dowiedziała. Łzy żalu nad sobą napłynęły mu do oczu. Przypomniał sobie chwile, które spędził w jej ramionach zaledwie czterdzieści osiem godzin temu. „Coś za coś”, szepnęła. Było niemal tak jak w noc poprzedzającą ich ślub. Zdał sobie sprawę ze swojej głupoty. Ze zawsze wykorzystywała seks, żeby nim kierować według swoich zachcianek, zupełnie jak jakimś byczkiem z kółkiem w nosie. No cóż, on też może wziąć udział w tej grze. Niech tylko nadejdzie chwila następnej wypłaty na ubrania. Albo na członkostwo w tym pazernym klubie fitness. Będzie się mogła z tym pożegnać.

Judy Lessiter zamieszała kawę, gapiąc się rozmarzonym wzrokiem w okno. Miała na sobie sukienkę, którą kupiła wieczorem w High Wycombe. Szaro-kremowy materiał. Biały kołnierzyk. „Wygląda w niej pani jak z obrazka” - mówiła sprzedawczyni. Na swoje absurdalne nogi Judy naciągnęła nowe, bladoszare rajstopy. Zaszalała też i kupiła sobie Rive Gauche oraz pudełko cieni do powiek, które nałożyła, raczej niezdarnie, przed zejściem na śniadanie. Wracała myślami (tak jak przez całą noc zresztą) do wydarzeń wczorajszego popołudnia.

O pierwszej po południu czas zaczął się jej dłużyć, trzeba było czymś go zapełnić aż do pory na herbatę. Pięć po pierwszej, wzmocniona kieliszeczkiem sherry, zadzwoniła do Michaela Laceya, tłumacząc sobie, że to już ponad tydzień upłynął od chwili, gdy powiedział, że chce ją namalować. Poza tym, cóż miała do stracenia? Ku jej wielkiemu zaskoczeniu i radości natychmiast zgodził się do niej przyjść. Powiedział nawet: „Miałem właśnie do ciebie dzwonić”.

Wyjęła z zamrażarki zapiekankę i włożyła ją do mikrofalówki. Wzięła szybką kąpiel i przymierzyła po kolei trzy suknie. Zaeksperymentowała nawet z kosmetykami Barbary do makijażu. Michael przyszedł pół godziny później ze szkicownikiem pod pachą i natychmiast kazał jej umyć twarz.

Wyniosła lunch do ogrodu, a on przez następne dwie godziny rysował ją, gwałtownie, ale obojętnie, podczas gdy ona usiłowała spokojnie usiedzieć i nie gapić się na niego przez cały czas. Wyrzucał ogromne ilości papieru. Bez złości, nie gniotąc kartek i nie odrzucając ich od siebie, lecz tak beznamiętnie jak pozbywające się liści drzewa. Przed czwartą nazbierał się wokół jego kostek mały ocean kartek. Do teczki włożył sześć szkiców. Później Judy przyniosła herbatę, którą wypili do imbirowego ciasta, siedząc na drewnianej ławeczce otaczającej ogromy cedr.

- Czy mogę sobie zatrzymać jeden? - zapytała, podnosząc wyrzucony szkic.

- Nie.

- Och, ależ Michael - spoglądała na papier - przecież jest piękny.

- Jest okropny. Wszystkie są okropne. Przyrzeknij mi, że je spalisz. Albo wyrzucisz do kosza.

Pokiwała smętnie głową i dolała herbatę. Podniósł swoją teczkę i po kilku minutach podał jej szkic.

- Ten możesz zachować.

Było w nim wszystko. Pełen smutku zarys ust, piękne oczy, niezdarne palce na czajniczku z herbatą, silna i uległa jednocześnie linia szyi. Podpisał się starannie M.L. Był tak dokładny i tak okrutny. Poczuła w gardle, że zbiera się jej na płacz, a wiedząc, że nic by go bardziej nie zdenerwowało, ze wszystkich sił usiłowała mruganiem przepędzić łzy.

- Hej Jude... - zanucił cicho - nie bój się... - Postawił filiżankę na trawie i dotknął jej ręki. - Musisz się stąd wynieść. Jak najdalej od tej żałosnej pary.

Przełknęła łyk herbaty.

- Łatwo powiedzieć.

- No, nie wiem. Kiedy rozpocznę moje europejskie wojaże, będę potrzebował absolutnie oddanej gospodyni, a zarazem modelki. Może zabiorę cię z sobą. - Potem ją pocałował. Prosto w usta.

Judy zamknęła oczy. Poczuła zapach cedrowych igieł i słodycz imbiru, każdy wilgotny okruszek ciasta pod opuszkami palców, usłyszała śpiew kosa. Pocałunek trwał ułamek sekundy. I sto lat. Skończył się, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć, że zapamięta tę chwilę do końca życia.

- Pytałam, czy chcesz jeszcze trochę kawy?

Judy spojrzała beznamiętnie na macochę.

- Nie, dziękuje.

- Trevor?

Odpowiedzi nie było. Barbara nalała sobie drugą filiżankę, rozwinęła najnowsze wydanie „Życia na Wsi”, które po chwili odsunęła od siebie z niesmakiem. Więcej tego, a zacznie zakładać pończochy z meszkiem i sznurowane reformy. I tak nikt tego nie czytał, szło prosto do poczekalni. Postanowiła zrezygnować z subskrypcji, a w zamian zamówić coś bardziej pikantnego, coś co podniosłoby ciśnienie tych oldbojów. Przeżuwała kawałek grzanki z masłem i przebiegle wpatrywała się w krawat męża. Wypadek z jajkiem i Judy, która wyglądała jak żywcem wyjęta z reklamy McDonalds, to niezły początek dnia. Poza tym zostało tylko (opuściła wzrok na wysadzany diamentami zegarek) sześć godzin do małego tete-a-tete. Rozległ się dzwonek u drzwi.

- Kto to, u diabla, o tak wczesnej porze?

- Ja pójdę. - Barbara wyszła wolnym krokiem, a po chwili wróciła w towarzystwie nadinspektora Barnaby’ego.

- Wie pan, jak się nazywa ta pora dnia? - zapytał doktor ze złością.

- Panno Lessiter...

- Tak? - Judy zerwała się na równe nogi niczym uczennica. - O co chodzi?

- Mam parę pytań na temat wczorajszego popołudnia, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu? Co robiła pani w tym czasie?

- Wczoraj wieczorem był tu ktoś i pytał o to samo - warknął Lessiter.

- Nic nie szkodzi - powiedziała Judy. - Mogę to opowiedzieć jeszcze raz. Cały czas byłam tutaj. Miałam wolne popołudnie. Mój przyjaciel, Michael... Michael Lacey również tutaj był. Robił wstępne szkice do obrazu, który chce niedługo rozpocząć.

- Czy może pani powiedzieć, kiedy umówiliście się na to spotkanie?

- Zadzwoniłam do niego... - Barbara Lessiter zasłoniła dłonią uśmiech, dość niedbale zresztą, - Chociaż jego pierwsze słowa brzmiały: „Och, właśnie miałem do ciebie dzwonić”. - Patrzyła na dwoje ludzi siedzących przy stole. Była zarazem wyzywająca i bezradna. - Dlaczego to takie ważne?

- Ktoś zeznał, że widział, jak pan Lacey o szesnastej wchodził do domu pani Rainbird.

- Nie! - krzyknęła przerażona Judy. - To nieprawda. To niemożliwe. Był ze mną. Dlaczego zawsze wszyscy się go czepiają? Próbują go wpędzić w jakieś kłopoty.

Tym razem Barbara nie próbowała nawet ukryć uśmiechu. Judy odwróciła się gwałtownie i wskazała swoją macochę.

- To z nią powinien pan porozmawiać! Dlaczego nie zada jej pan paru pytań?

- Mnie? - Barbara była rozbawiona i zdziwiona.

- Niech ją pan zapyta, gdzie jest jej futro. I dlaczego chce znaleźć gdzieś pięć tysięcy funtów. Niech ją pan zapyta, dlaczego jest szantażowana!

Barbara Lessiter z okrzykiem wściekłości podskoczyła i wylała kawę z filiżanki wprost na twarz swojej pasierbicy. Judy wrzasnęła:

- Moja suknia! Moja suknia!

Doktor Lessiter chwycił żonę, przyciskając jej ręce do ciała. Judy wybiegła z pokoju. Jej ojciec pospieszył za nią. Barbara, nagle uwolniona, opadła na najbliższe krzesło. Zapadła długa cisza.

- A więc, pani Lessiter? - zapytał Barnaby. - Dlaczego jest pani szantażowana?

- To zupełna niedorzeczność. Nie wiem, co tej głupiej krowie wpadło do łba.

- Może powinienem panią poinformować, że z domu zamordowanej wynieśliśmy sporą ilość teczek, listów i dokumentów.

Tym razem chwila ciszy była jeszcze dłuższa.

- Może wolałaby pani przyjść na komisariat...

- Chryste, nie. Niech pan czeka... - Podeszła do kredensu, trzęsącymi się rękami wyjęła papierosa i go zapaliła. - Mniej więcej tydzień temu dostałam od niej list.

- Podpisany?

- Tak. „Twoja przyjaciółka Iris Rainbird”. Na tym jej okropnym, pachnącym zwiędłymi kwiatami papierze ze wzorkiem w bzy. Było w nim napisane, że wiedzą, co się dzieje i że jeśli nie chcę, żeby mój mąż dowiedział się o soczystych szczegółach, to mam zapłacić pięć tysięcy funtów. Dała mi tydzień, żebym mogła je uzbierać, a potem miałyśmy się znowu skontaktować.

- A co się działo?

- Ja i David Whiteley...

- Rozumiem. - Myśli Barnaby’ego wróciły do przeszłości. Mogła być tą kobietą w lesie (niepotwierdzone alibi). A David Whiteley mógł być tym mężczyzną (jak wyżej). W czasie gdy panna Simpson została zamordowana, Barbara Lessiter jeździła samochodem tu i tam. Mogła się też przecisnąć (była w sam raz) przez okno w spiżarni. Zawahał się i pomyślał, jak najtaktowniej ubrać w słowa następne pytanie, kiedy nagle sama udzieliła na nic odpowiedzi.

- Korzystaliśmy z jego samochodu. Można opuścić oparcia. Mówił mi, gdzie pracuje, a ja tam jechałam. Ukrywałam samochód za żywopłotem albo jakimiś drzewami i na pół godziny znikaliśmy w jego furgonetce.

Punkt dla sierżanta Troya, pomyślał Barnaby.

- Myśli pani, że któreś z Rainbirdów panią zauważyło?

- Och, nie - pokręciła głową. - Niemożliwe. Chociaż była jedna taka sytuacja... Mieliśmy się spotkać o trzeciej, ale Henry zatrzymał go na dłużej w biurze. Kiedy zrobiła się piąta i wiedziałam, że będzie już w domu, pojechałam do niego.

Barnaby przypomniał sobie notatnik. Pani L. wjechała do garażu W. I czerwona gwiazdka.

- Uzgodniliśmy, że z powodu ryzyka nie będziemy tak postępować, ale, widzi pan, nie mogłam się doczekać. - Spojrzała wyzywająco na Barnaby’ego. - Pewnie jest to szok dla pana? - Barnaby zdobył się na minę lekkiego wyrzutu. - On był taki sam. Nie pozwolił mi nawet wyjść z samochodu. Potem poszliśmy na górę i zaczęliśmy od nowa.

W tym opisie nie było nic romantycznego. Nie używała nawet pocieszającego eufemizmu „kochaliśmy się”. Miłość, w rozumieniu Barnaby’ego, prawdopodobnie w ogóle nie była ujęta w umowie. Zapytał, czy byli ze sobą poprzedniego popołudnia.

- Tak. Spotkaliśmy się około wpół do czwartej. Przestawiał kombajn, więc nie przyjechał swoim citroenem. Poradziliśmy sobie na przednim siedzeniu mojej hondy. Myślę, że byliśmy razem jakąś godzinę.

- No cóż, dziękuję za współpracę, pani Lessiter. - Barnaby odwrócił się do wyjścia. - Być może będę musiał z panią jeszcze porozmawiać.

- Wie pan, gdzie mnie szukać. - Odwróciła się także, po czym przystanęła, patrząc ponad jego ramieniem. W drzwiach stał jej mąż. Wychodząc, Barnaby spojrzał na niego. Na jego twarzy wściekłość walczyła z triumfem.

Kiedy za nadinspektorem zamknęły się drzwi, Trevor Lessiter powiedział: - Nie byłbym tego taki pewien.

- Ile usłyszałeś?

- Więcej niż trzeba. - Wściekłość i triumf zamieniły się w ogromną satysfakcję. Patrzył na nią uważnie i badawczo. Zaczęła schodzić na śniadanie bez, jak to nazywała, barw wojennych. Coś, czego nie zrobiłaby na początku małżeństwa. Poza tym zaczynało być widać po niej jej wiek. Nie znalazłaby już teraz drugiego takiego frajera jak on. Być może jednak nie będzie musiała. Jeśli tylko zdecyduje się być posłuszna. Będzie robiła to, co się jej powie. Ma zbyt dużo wolnego czasu, oto cały jej problem. Zbyt dużo czasu i pieniędzy. Na początek pójdą jej pieniądze na wydatki. I jej samochód. I pani Holland. Sprzątanie tak dużego domu i utrzymywanie w nim porządku, gotowanie dla trzech osób i praca w ogrodzie, normalne obowiązki żony lekarza, powinny zająć jej odpowiednio dużo czasu. Poza tym dopilnuje, by, do cholery, traktowała go z należytym szacunkiem. Co noc raz, a nawet więcej, jeśli będzie miał taką ochotę. W Casa Novie poznał kilka małych wariacji, których może się nauczyć i stosować. Oczywiście nadal będzie chodził do klubu (żeby nie sprawić zawodu małej Krystal), ale już znacznie rzadziej. Na samą myśl o tym, ile wydał tam pieniędzy, podczas gdy jego żona... Przypomniał sobie o swoim ciśnieniu i postarał się myśleć o tym z większym spokojem. Tak, ta dziwka ma co nadrabiać (wszystkie chwile, gdy zamykała drzwi, gdy bolała ją głowa, każda cięta uwaga). I albo to wszystko nadrobi, albo jazda stąd. Przypomniał sobie tę zapuszczoną i bez smaku urządzoną dziurę, w której mieszkała, gdy się poznali. Od początku powinno mu to coś o niej powiedzieć. Zrobi wszystko, żeby z powrotem w to nie wpaść. Będzie tańczyła tak, jak jej zagra. Wyobraził sobie różaną i przepełnioną zmysłowymi doznaniami przyszłość i zaczął wyjaśniać żonie, jak wygląda sytuacja.

Barbara słuchała jego gadaniny. Od czasu do czasu unosił się na palcach, splatając patce na pękatym brzuchu. Ma robić to. Ma robić tamto. Ma być kochającą matką dla tej klocowatej, zezowatej małej intrygantki, Judy. Taktownie wysłuchiwać biadoleń jego zarobaczonych pacjentów. Wspomniał też coś o nędznych, czterodaniowych posiłkach.

Przyszły jej na myśl pieniądze na spłatę szantażu, które miała w swojej torebce na górze. Cztery tysiące. A ciągle jeszcze miała do sprzedania zegarek. Mogłaby uskrobać na wpłatę na dom. Ale jaki byłby to dom? Szeregowa rudera, taka, w której mieszkaliby teraz jej rodzice, gdyby jeszcze żyli. Trzeba wymyślić coś innego, i to szybko. I jak zdołałaby spłacać kredyt hipoteczny? Jaką pracę mogłaby podjąć w jej wieku? Oczywiście, kiedy jest się właścicielem domu, można wynajmować pokoje. Z dodatkami specjalnymi, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale jeśli miałaby spędzić resztę życia, gimnastykując się pod kołdrą, to dlaczego nie miałaby tego robić tutaj, w komfortowych warunkach? Zawsze przecież może leżeć i być myślami na Capri. Albo na Ibizie. Czy na Lazurowym Wybrzeżu.

Spojrzała za okno. Na soczyście zieloną trawę, błyszczącą od wody z hipnotyzujących spryskiwaczy. Na kwitnące drzewa i na taras, na którym stały stoły, parasole i wielkie donice z kwiatami. Potem jej oczy powędrowały po pokoju. Grube, chińskie dywany, miękkie sofy i onyksowe stoliki ze złoto-zielonymi blatami. Udawać - to wszystko, co musiałaby robić. Powinna sobie z tym poradzić. W końcu robi to przez całe życie.

Spojrzała na niego. Naprawdę zaczynał wyczuwać, o co w tym wszystkim chodzi. Wlepione w nią oczy koloru tartego rabarbaru, lekki, złośliwy tik w kąciku ust. Będzie musiała sobie poradzić bez samochodu. Trzy auta w jednym domu to przesada. Pani Holland dostanie wypowiedzenie. Godziny pracy ogrodnika zostaną drastycznie skrócone. Barbarze nie zaszkodzi poczuć na własnej skórze trudu zwykłego dnia. I zwykłej nocy, jeśli już o tym mowa. Czasy pasożytnictwa się skończyły. O, to do niej dotarło. Przynajmniej okazało się, co ją najbardziej bolało. Ale, z łagodnym uśmiechem na twarzy, przeszła nad tym do porządku dziennego. Wyciągnęła rękę i położyła ją delikatnie na jego ramieniu.

- Odpieprz się, Ptysiu - powiedziała.


Rozdział jedenasty



Barnaby siedział w swoim Orionie na końcu Church Lane. Przez otwarte okna słońce ogrzewało jego twarz. Myślał.

Tak jak się spodziewał, alibi Laceya potwierdziło się. Mężczyzna nie był winny morderstwa Iris Rainbird. Mimo wszystko jednak zaczął uciekać. Dlaczego? Czy naprawdę tylko spanikował? Poczuł, że ktoś go wrabia? Że zaczyna go otaczać sieć, zarzucana przez nieznaną rękę? To było prawdopodobne. Barnaby niejeden raz widział, jak zamykano ludzi w wyniku znacznie mniejszych prowokacji. Lacey popędził jak wiatr, a jednak Troy, który, zanim ruszył w pościg, musiał pozbierać się z podłogi, dopadł go i powalił na ziemię, kiedy ten przebiegł zaledwie kilka metrów.

Barnaby przypominał sobie te wydarzenia, starając się przywołać przed oczy twarz Laceya. Najpierw zdumienie. Potem panika. I jeszcze coś. Spojrzeli na siebie tuż przed tym, jak został wciśnięty na tylne siedzenie, i Barnaby był świadom tej trzeciej emocji czającej się w jego oczach. Nieoczekiwanej i nie na miejscu. Co to było? Barnaby spostrzegł, że spocił się, starając sobie dokładnie przypomnieć tych kilka sekund, tak ulotnych i niesprecyzowanych.

Potem nagle na to wpadł. Ta trzecia emocja to ulga. Teraz, pamiętając o tym odkryciu, ponownie odtworzył w myślach tę scenę. Lacey ucieka; Lacey schwytany, zdecydowanie zbyt szybko; Lacey z wyrazem ulgi na twarzy. W którym dokładnie momencie zaczął uciekać? Nie, jak można by się było spodziewać, wtedy, gdy znaleziono nóż, ale kilka minut później, gdy Barnaby miał wrócić do pracowni. To musi być to. Znaleźli coś w Holly Cottage, ale to nie było to, czego znalezienia się Lacey obawiał.

Barnaby wyszedł z samochodu i przeszedł przez ulicę. Miał sucho w ustach, a serce waliło mu jak młot. Idąc, przypominał sobie pracownię. Schludna. Profesjonalna, Stoły na kozłach. Pędzle i farby. Nic nadzwyczajnego, ale idąc pospiesznie ścieżką, nabierał coraz większego przekonania, że jego nagłe odczucie było właściwe.

Holly Cottage, już nieskąpany w słońcu, znów wyglądał zimno i szaro. Barnaby otworzył drzwi wejściowe.

- Panno Lacey! - zawołał w górę schodów. Pomyślał, że to raczej nieprawdopodobne, by tutaj nocowała, ale, na wszelki wypadek, wolał ją uprzedzić o swoim przyjściu. Odpowiedzi nie było. Wszedł przez pusty otwór drzwiowy do pracowni.

Wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Podnosił wszystkie słoiki, tubki i puszki; otwierał je i wąchał. Wydawało się, że nie zawierają nic niezwykłego. Pędzle były normalnymi pędzlami. W narożnikowej komodzie leżało mnóstwo książek w miękkich okładkach i katalogów o sztuce. Otwierał je i przetrząsał ich strony. Na podłogę nie wypadł żaden obciążający list. Znalazł słoik z czystym spirytusem. W drugim spirytus był zabrudzony farbą. Kilka ścierek, niektóre były czyste i poskładane, inne poplamione i zgniecione. Parapet był pusty. Barnaby przeniósł uwagę na obrazy.

Nie był pewien, czego się spodziewać. Według Iris Rainbird były brzydkie i pełne przemocy. Barnaby był świadom faktu, że owa uwaga rozbudziła w jego sercu podłą nadzieję, że Lacey jest pozbawiony talentu. Nadzieję, która teraz roztrzaskała się na kawałeczki.

Pierwszy obraz, który wybrał, to portret Dennisa Rainbirda. Był oszałamiający. Farba błyszczała, tak jakby jeszcze była świeża. Kombinacja szarości i ochry przypominała mu niedawno odwrócony kawałek klejącej gliny. I rzeczywiście, obraz wyglądał na nieukończony, niemal prymitywny, ale kiedy tak stał pod oknem, oglądany z odległości kilku kroków, nabierał własnego, skomplikowanego życia. Dennis był ubrany w rozpiętą pod szyją koszulę, której zarys, podobnie jak zarys rąk, rozmazywał się i zlewał z ciemnym tłem. Kości u podstawy szyi były widoczne przez cienką, jasną i delikatną jak u małego ptaka skórę. Płaszczyzny jego twarzy tworzyły żółte plamy farby, które w niezwykły sposób oddawały delikatną, żywą tkankę prawdziwego ciała, ze wszystkimi jego zmianami i tajemnicami. Usta były w pełni pod kontrolą, a zwrócony do wewnątrz wzrok oddawał osobiste myśli modela, W jego oczach była samotność i smutek. Malarz rozumiał i przeniósł na płótno więcej niż tylko fizyczną stronę Dennisa Rainbirda. Ukazał jego schowane serce. Nic dziwnego, że jego matce to się nie podobało.

Kolejny portret. Stara kobieta z bukietem fiołków. Oczy zatopione w przywiędłej, brązowej twarzy. Postać wyrażała cały ciężar, którego doświadczają starsze osoby, choć jej usta się uśmiechały z młodzieńczą lekkością i wdziękiem. W miejscach, gdzie na fiołkach trzymała się jeszcze rosa, widniała delikatna srebrna poświata. W pokoju było kilka abstrakcji, kilkanaście pejzaży, i Barnaby, odwracając je od ściany, zupełnie wbrew swej woli, odczuwał podziw. Nic dziwnego, że Lacey miał w nosie otoczenie, skoro coś takiego działo się w jego głowie. Pola maków, skarpa usiana dzikimi kwiatami, jedno i drugie mogło być ogrodem panny Simpson. Wszystko to odległe o miliony lat od starannego, dyskretnego naturalizmu, do którego zmierzano w klubie malarskim Barnaby’ego. Tutaj było mosiężne niebo nad niemal bezbarwnymi plażami, budynki połyskujące w skwarze, ogrody eksplodujące jaskrawymi roślinami i kwiatami, wszystko zalane złotawym światłem. Oparł obrazy o boazerię. Wydawało się, że wylewa się z nich światło słoneczne, tworząc na drewnianej podłodze lśniące plamy.

Abstrakcje były bardzo duże i proste. Gęsta, biała farba, a w jednym z rogów implodująca gwiazda. Galaktyczne okręgi coraz ciemniejszych barw kurczyły się w jądro czarnego jak smoła płomienia. Obok leżała teczka z pracami. Barnaby otworzył ją i wyjął plik rysunków. Szkice Judy Lessiter, zrobione szybko, lecz pełne życia. Ich widok przywołał Barnaby’ego do rzeczywistości. Przypomniał sobie, dlaczego się tu znajduje.

Jeszcze raz przyjrzał się z bliska wszystkim obrazom. Wydawało się, że nie wnoszą nic do sprawy. Nic nie wskazywało, dlaczego miały być ukryte za zamkniętymi drzwiami. Robiąc krok w tył wpadł na sztalugi. Przechyliły się, a nakrywająca je stara koszula spadła. Barnaby poprawił sztalugi i powiesił koszulę. Pojawił się zarys kwadratu, podtrzymywany przez dwa skrzyżowane drążki. Był to jednak kształt inny niż ten, który widział wczoraj. Nie tak solidny. Był przekonany, że wczoraj na sztalugach stał większy obraz, co oznaczałoby, że między tamtą chwilą a chwilą obecną ktoś musiał wejść do domu i go zabrać.


- Przyprowadź tu Laceya.

- Tak jest, proszę pana! - wrzasnął sierżant Troy, w mgnieniu oka opuszczając centrum operacyjne i stukając obcasami w dół po schodach prowadzących do piwnicy.

- Wychodź. - Otworzył drzwi celi i kiwnął palcem w kierunku Laceya. - Rusz tyłek. Nadinspektor chce z tobą zamienić słowo. - Patrzył, jak aresztant podnosi swoją kurtkę. - O to się nie martw. Nigdzie nie wychodzisz.

Michael Lacey zignorował sierżanta, ominął go i popędził po kamiennych schodach, Troy go dogonił i, urażony, usiłował odzyskać dominującą pozycję. Policjantka Brierley zdążyła mu już powiedzieć o dramacie, który miał miejsce w nocy, nie wiedział jednak nic o alibi Laceya, więc był całkowicie pewny siebie.

- Uważaj, do cholery, to wszystko.

Aresztant usiadł bez zaproszenia przed biurkiem Barnaby’ego. Rozejrzał się, z zainteresowaniem obserwując wyposażenie i toczące się wokół działania, telefony, kartoteki obrotowe i ekrany telewizyjne.

- A więc to tutaj wszystko się dzieje. Robi wrażenie. - Rzucił Barnaby’emu zuchwały i zgryźliwy uśmiech. - Dzisiaj będę spokojnie spał we własnym łóżku. Bo zakładam, że tak właśnie będzie?

- No cóż, panie Lacey, pańskie alibi zostało oczywiście potwierdzone.

Mężczyzna wstał.

- A więc mogę iść?

- Chwileczkę. - Usiadł ponownie. - Dziś rano wróciłem do pańskiego domu, aby kontynuować przeszukanie. - Żadnej reakcji. Żadnego strachu. Żadnego niepokoju. Nie był nawet nerwowy. Ta jego przeklęta twarz pokerzysty.

- Wydaje mi się, że wczoraj, gdy pana zatrzymaliśmy, na sztalugach w pańskiej pracowni stał duży obraz przykryty materiałem.

- Wątpię. Właśnie zaczynałem pracować nad portretem Judy Lessiter, jak panu wiadomo. Nigdy nie pracuję nad dwoma obrazami jednocześnie.

- Niemniej takie miałem wrażenie.

- W takim razie pańskie wrażenie było błędne, nadinspektorze. Dobrze się pan rozejrzał po pracowni? Co pan o tym wszystkim sądzi? - Zanim Barnaby zdążył odpowiedzieć, mówił dalej. - Powiem panu, dobrze? Nie wie pan nic o sztuce, ale wie pan, co się panu podoba.

Uderzony protekcjonalnym założeniem, że jest zaledwie niezdarnym i ociężałym filistrem, Barnaby zripostował:

- Wręcz przeciwnie. Znani się nieźle na sztuce i uważam, że jest pan obdarzony niezwykłym talentem. - Mówiąc to patrzył na Laceya. Patrzył, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Znikła cała zadziorność i wyniosłość. Pojawiła się najintensywniejsza z możliwych - przyjemność.

- Tak, mam talent, prawda? - rzekł, w jego głosie nie było jednak żadnej arogancji. Jedynie radość z odrobiną niepewności.

- Ma pan świetnie opanowaną technikę. Czy chodził pan do jakiejś szkoły artystycznej albo college’u?

- Co? - wybuchnął śmiechem. - Przez jeden semestr, i to wystarczyło. Cała masa pretensjonalnych palantów. Jest tylko jeden sposób uczenia się: usiąść u stóp mistrzów. - Szczerość jego głosu pozbawiła tę wypowiedź wszelkiej egzaltacji. - Pojadę do Prado. Uffizi. Do Wiednia i Paryża, i Rzymu, i Nowego Jorku. I nauczę się warsztatu. - Po długiej przerwie powiedział - Czy coś się stało, inspektorze? Wygląda pan na zupełnie .. no co?... obrażonego - Nie doczekawszy się odpowiedzi, wstał. - Tak więc... czy mogę teraz iść?

- Co? Och... - Barnaby podniósł się. - Tak... Może pan iść.

Michael Lacey wolnym krokiem szedł w kierunku drzwi.

- Przepraszam - powiedział do sierżanta Troya, a następnie dodał - Naprawdę powinien pan zamknąć usta, sierżancie. Może pan złapać coś brzydkiego.

Troy z trzaskiem zamknął usta i spoglądał na zamykające się drzwi.

- Dlaczego, do diabła, pozwolił mu pan odejść?

- Przez całe wczorajsze popołudnie był z córką Lessitera.

- Ale... pani Quine go widziała.

- Widziała kogoś, nie wątpię. Kogoś, kto miał na sobie ubranie i czapkę bardzo podobne do tych, które nosi Lacey. Teraz trzeba się zastanowić - mruczał Barnaby. - Skoro morderca tak chętnie chciał pogrążyć Laceya, to dlaczego nie zrobił wszystkiego jak należy i nie zostawił tych rzeczy w jego domu?

Troy siedział cicho, rozumiejąc, że są to pytania, które nadinspektor zadaje samemu sobie.

- No cóż, nie mogą być daleko. Ktokolwiek to był, działał pod presją czasu. Przy odrobinie szczęścia powinniśmy je znaleźć jeszcze dzisiaj. Wychodzę teraz do laboratorium, żeby zobaczyć, czy mają coś nowego. Wrócę za dziesięć minut. Przygotuj samochód, dobrze? I wiaderko z łopatką. - Szczęki Troya znowu się rozeszły. Barnaby odwrócił się w drzwiach i ponuro się uśmiechnął. - Jedziemy nad morze.


Rozdział dwunasty



W Tunbridge Wells Troy wjechał na A21 (w kierunku Hastings i Saint Leonards) i na nowo podjął rozmowę, która urwała się, gdy pokonywał nieznane ronda i szukał drogowskazów. Razem z Barnabym omawiali najnowsze analizy nadesłane z laboratorium kryminalistycznego.

- Ale skoro te... włókna... te resztki nylonowej nici były pod jej paznokciami, to czy to nie oznacza, że musiała podrapać twarz mordercy?

- Niekoniecznie. Kiedy założysz na głowę nylonową pończochę, to tylko mała część zakrywa twarz. To znaczy, że reszta pończochy zwisa. Właśnie to mogła złapać.

Rozparł się na siedzeniu i zamknął oczy, nie po raz pierwszy wyobrażając sobie okropną chwilę, kiedy to gość pani Rainbird zniknął z pokoju, zapytawszy wcześniej na przykład, czy może skorzystać z toalety, a po chwili pojawił się z powrotem z ostrym nożem, ukrywając rysy twarzy pod ciasną pończochą. To, że teraz wiedział, kim była ta osoba, sprawiało, iż ta scena była jeszcze straszniejsza. Troy przeszedł do tego, co odkryto w altance w ogrodzie.

- To musi być koc, proszę pana... te czarne i zielone włókna, które znaleźli.

- Niemal na pewno.

- Przypuszczam, że ktokolwiek to był, sądził, iż bezpieczniej będzie zatopić go, niż spalić. Mniej podejrzane.

- Tak myślę. Mam przeczucie, że był w stawie w zagajniku w pobliżu domku. I że mogło tam też być ubranie.

- I któreś z Rainbirdów ukradkiem to zobaczyło i próbowało wyciągnąć forsę w zamian za milczenie?

- Tak sądzę. Oczywiście nie mieli żadnych szans. Szybkość i skuteczność w wysłaniu pani Simpson na tamten świat powinna im to uświadomić. Skoro już popełniono morderstwo, Troy.

- To znowu Jane Austen, prawda, proszę pana? - zapytał sierżant, pędząc przez Lamberhurst - Teraz to już długo nie potrwa. Ten koc musiał mieć duże znaczenie, skoro go z takim poświęceniem zabrali.

- Tak, Myślę, że mieli plastikową torbę, możliwe, że worek na śmieci. Ubranie też do niego wrzucili.

- Wszystko to trochę ryzykowne. Za dnia i w ogóle.

- I w tym momencie zaczyna się wkradać panika. Wszystko zaczyna się im źle układać, Troy. Ucieka im czas... ucieka, i to szybko. - Kątem oka spostrzegł, że Troy odwraca głowę.

- Co?... To pan wie, kto popełnił te zbrodnie?

- O, tak.

- Co?... Obie?

- Wszystkie trzy.

- Ale... Nie rozumiem...

- Człowieku, uważaj, co robisz!

- Przepraszam. - Przez kilka minut Troy uważnie wpatrywał się w drogę, a potem ciągnął dalej. Panią Trace z całą pewnością zamordowała Phyllis Cadell.

- Nie sądzę.

- Ale... przecież się przyznała. Chryste, nawet życie sobie odebrała.

Barnaby nie odpowiedział. Cisza trwała aż do czasu, gdy wjechali do Saint Leonards. Kiedy zbliżali się do nabrzeża, poprosił sierżanta, by zatrzymał samochód i zapytał starszego przystrojonego sztywnymi, pokrytymi zaschniętą solą wąsami dżentelmena o drogę do De Montfort Close. Troy, według uzyskanych wskazówek, dotarł do Sea Breeze, białego domu z ładnym ogrodem, nieróżniącym się niczym od tysiąca innych. Barnaby wysiadł, ale zatrzymał Troya, który chciał mu towarzyszyć.

- Nie będzie mnie pan potrzebował? Do spisania zeznań?

- Wątpię. To będzie dotyczyć jedynie tła historii. Zawołam cię, jeśli będziesz potrzebny.

Pozostawiony samemu sobie, sierżant bez przerwy myślał o enigmatycznych uwagach Barnaby’ego. Z jego punktu widzenia nie miały one żadnego sensu. Żadnego. To musiał być Lacey. Córka Lessitera na pewno go kryła. Łatwo zauważyć, że za nim szaleje. Barnaby, zamiast wypuszczać Laceya, powinien aresztować ją jako współwinną. Tak by zrobił on, Troy. No bo kto inny, do licha, mógłby to być? Dennis był w pracy, Lessiter skoczył w bok do Casa Novy, pani L. i David Whiteley podobnie, w jej hondzie, Katherine była z Henrym. I jeśli to ta sama osoba popełniła obie zbrodnie, wówczas odpada Phyllis Cadeli, która nie mogła być tą kobietą w zagajniku, a stąd nie miała powodu, by pozbyć się panny Simpson. Poza tym (tutaj Troy skłonny byt się zgodzić z Barnabym) jej zapewnienie, że tego nie zrobiła, wydawało się prawdziwe. W końcu jeśli ktoś się przyznaje do popełnienia jednego morderstwa, ukrywanie drugiego nie ma zbyt dużo sensu.

I to ona musiała zabić Bellę Trace. Troy usiłował sobie przypomnieć artykuł na temat tego zabójstwa, W czasie śledztwa stało się oczywiste, że żaden uczestnik przyjęcia nie mógł oddać strzału. Katherine przygotowywała w domu kanapki, a więc tylko Phyllis Cadell... Zaraz! Myśli Troya biegały jak szalone w różnych kierunkach, niczym zaniepokojone mrówki. Nie wiadomo, co robiła tego dnia jedna z obecnie podejrzanych osób. Gdzie była Barbara Lessitert? Nie uczestniczyła w polowaniu (wtedy dopiero byłoby się nad czym zastanawiać), niemniej nie miała żadnego konkretnego alibi. Ona mogła zamordować pannę Simpson. I panią Rainbird. Nie umiała powiedzieć, kiedy dokładnie była w samochodzie z Whiteleyem. Chęć utrzymania ich romansu w tajemnicy mogła być wystarczającym motywem w obu przypadkach. Ale, na miłość boską, Bella Trace? Jaki by miała w tym cel? I dlaczego Phyllis Cadell miałaby się przyznać do czegoś, czego nie zrobiła? Bez sensu.

Troy siedział, zgrzytając zębami. Towarzyszył Barnaby’emu przez cały czas tego śledztwa. Brał udział we wszystkich przesłuchaniach, miał dostęp do raportów. Widział i wiedział wszystko to co Barnaby. I do szału doprowadzało go, że jego szef z tak nonszalancką pewnością mówił o wnioskach, do których doszedł. Troy rąbnął pięścią w tablicę rozdzielczą i skrzywił się z bólu. W którym miejscu się pogubił? Czy przyjął błędny punkt widzenia? Możliwe. Musi przyjąć inną perspektywę. Spróbuje trochę chińskiego oddychania, uspokojony wróci do początku i zacznie na nowo.

Barnaby stanął dokładnie pośrodku purpurowego, wypolerowanego stopnia, uniósł kołatkę w kształcie ogona syreny i zastukał. Drzwi otwarła starsza pani. Spojrzała na niego, potem ponad jego ramieniem na samochód i znowu na jego twarz. Wyglądała na niezmiernie smutną i bardzo zmęczoną.

- Pani Sharpe? - zapytał Barnaby.

- Niech pan wejdzie - powiedziała, odwracając twarz. - Spodziewałam się pana.




Część czwarta


Zakończenie


Rozdział pierwszy



Jadąc samochodem przez bezbarwne i pretensjonalne ulice, a potem wjeżdżając w wiejskie okolice Sussex, Barnaby podsumował to, co - pomijając liczbę morderstw - zawsze nazywał w myślach sprawą Simpson. Doszedł, o czym był przekonany, do prawdziwego rozwiązania, a układanka była skończona, z wyjątkiem jednego, małego elementu. Przywołał scenę, o którą mu chodziło. Pamiętał ją tak dokładnie, niemal słowo w słowo. Problem z tym małym elementem polegał na tym, że pozbawiał jego wnioski wszelkiego sensu. Nie mógł jednak tej sceny pominąć albo udawać, że nigdy nie miała miejsca. W ten czy inny sposób musiał ją dopasować do układanki.

Kiedy wjechali do Tunbridge Wells, Troy nieco się odprężył. Ten człowiek naprawdę dobrze prowadzi, pomyślał Barnaby. Pomimo wszystkich swoich uwag w kwestii nadmiernie rozentuzjazmowanego stylu sierżanta, Barnaby doceniał jego umiejętności prowadzenia i wyczucie drogi. Na przykład teraz, jak często sprawdza, co się dzieje za samochodem: lusterko wsteczne, droga z przodu, lusterko wsteczne, droga z przodu...

- Mam!

- Słucham? - Na ułamek sekundy Troy rzucił okiem na swojego szefa. Barnaby nie odpowiedział. Troy, którego chińskie oddychanie i powrót do punktu wyjścia donikąd nie zaprowadziły, nie naciskał. Był zdecydowany nie dawać temu staremu diabłu satysfakcji w postaci szeroko otwartych oczu i niecierpliwych pytań. Bez wątpienia wyjawi wszystko, kiedy uzna to za stosowne. Do tego czasu jego błyskotliwe wnioski będą się dusić we własnym sosie. - Prosto do Causton, zgadza się?

- Nie - odpowiedział Barnaby. - Jestem na nogach od w wpół do szóstej i zjadłbym konia z kopytami. Zatrzymamy się w Reading na lunch. Teraz już nie ma pośpiechu.

Później przez długi czas przypominał sobie te słowa. Nie mógł jednak w żaden sposób przewidzieć, że w mieście, z którego tak niedawno wyjechali, starsza pani podniesie słuchawkę i, ze łzami płynącymi po policzkach, wykręci numer do Badger’s Drift.


Namiot miał wielkość balonu zaporowego. Nadymał się i opadał, podczas gdy pół tuzina mężczyzn walczyło z młotkami i palikami, żeby go przymocować. Nieopodal stały dwa tuziny skrzyń szampana i dwanaście stołów na kozłach, a przy nich chwiejąca się góra krzeseł z giętego drewna. Pod namiotami zapach nieskazitelnie utrzymanej trawy w kolorze arystokratycznej zieleni, teraz zadeptanej ciężkimi buciorami, mieszał się z ciepłą wonią, typową dla tysięcy podobnych namiotów bufetowych - herbaty w termosach, siana i świeżo pokrojonego chleba.

Kiedy Barnaby schodził po schodach tarasowych, zobaczył, jak Henry Trace jeździ na swym wózku między pracownikami kwiaciarni i firmy cateringowej. Potakiwał, uśmiechał się, wskazywał, zajeżdżał drogę. Jego szczęście było widoczne nawet z odległości kilku metrów. Barnaby rozejrzał się za Katherine Lacey.

- O, nadinspektor. - Henry zręcznie przemieszczał się między masztami flag. - Jak to miło. Czy przyszedł pan życzyć nam szczęścia? - Jego uśmiech zniknął, gdy ujrzał twarz policjanta. Zatrzymał wózek w pewnej odległości, tak jakby dzieląca ich przestrzeń mogła w jakiś sposób wpłynąć na informacje, które przyniósł Barnaby.

- Bardzo mi przykro, panie Trace, ale mam kilka złych wiadomości.

- Czy to dotyczy Phyllis? Już wiem... Był telefon. Obawiam się, że wszystkie te poczynania tutaj mogą się wydawać zbyt szybkie, ale przygotowania były już tak daleko posunięte - machnął ręką poprzez trawnik - że postanowiłem... - Jego głos zamarł. Zaległa długa cisza, w trakcie której ze strachem w oczach przyglądał się obu mężczyznom.

Barnaby mówił przez kilka minut, spokojnie, wiedząc, że w żaden sposób nie da się złagodzić okrutnych słów. Troy, który zawsze miał nadzieję, że któregoś dnia będzie miał okazję zobaczyć, jak ktoś z wyższej klasy dostaje za swoje, stwierdził że nie patrzy na skurczoną nagle postać w wózku inwalidzkim.

- Czy ma pan jakiekolwiek pojęcie, gdzie teraz może być panna Lacey? - Barnaby odczekał chwilę, powtórzył pytanie i znowu czekał. Już miał zadać je po raz trzeci, gdy Henry Trace powiedział:

- Poszła do domku... - Jego głos był nie do poznania. - Ktoś zadzwonił...

- Co? Powiedziała, kto to był?

- Nie. Odebrałem telefon... To była kobieta... Trochę zdenerwowana, jak sądzę. Po głosie sądząc, była bardzo stara.

- Boże! - Barnaby zaczął biec jeszcze w trakcie słów Trace’a. Troy biegł obok niego. -Zostawmy samochód... Szybciej będzie przez zagajnik.

Przecięli trawnik Tranquillady, minęli zaskoczonego konstabla i przez żywopłot wpadli do zagajnika. Barnaby, przedzierając się przez leszczyny, biegł w kierunku lasu. Pędził jak wiatr, bezlitośnie kopiąc patyki i wszystko, co stawało mu na drodze. Troy słyszał, jak mruczał do siebie: „Cholerny głupiec... cholerny, cholerny głupiec”. Nie wiedząc, kogo Barnaby miał na myśli, poczuł, że wciąga go aerodynamiczny strumień, stworzony przez jego bieg.

Tymczasem na tarasie Henry Trace zgarbił się w swoim wózku. Wokół niego nieprzerwanie tętniło życie. Przechodziły pudła lampek do szampana i kosze z obrusami. Śliczna dziewczyna w różowym kombinezonie przymocowywała goździki do łuku ponad drzwiami. Śpiewała. Henry zamknął oczy i przygotował się na następną falę bólu. Nadchodziła cicho, po czym zaczynała pędzić na niego z bestialską wściekłością.

- Przepraszam, pana? - Przerwa. - Proszę pana?

- Tak?

- Mam zamiar zabrać się za gipsówkę. Pomyślałam, że będzie ładnie wyglądać owinięta wokół balustrady, a potem opadająca na schody.

Spojrzał na nią, potem na namiot, teraz wesoło udekorowany chorągiewkami. Ludzie się spieszyli, słychać było ich wzajemne nawoływania. Rozmontowywano właśnie górę krzeseł, które wnoszono do namiotu. Musi zrobić coś, żeby przerwać ten pęd. Chociaż modlił się, żeby to była jakaś pomyłka, wiedział, że żadnej pomyłki nie było. Wszystko, co mu powiedział Barnaby, pasowało do siebie. Wszystko musiało być prawdziwe. Ale co miał powiedzieć tej dziewczynie? Spojrzał na jej miłą, uśmiechniętą twarz.

- Tak - powiedział, obracając wózek, żeby wjechać do domu. - Ładnie będzie wyglądać, opadając na schody.


Rozdział drugi



- Kuchnia! - krzyknął Barnaby. - Ja sprawdzę na górze!

Wszystkie trzy sypialnie były puste i wyglądały tak jak przedtem: małe, pojedyncze łóżko, idealnie wygładzone dla wywołania odpowiedniego wrażenia, na podwójnym - bałagan, Barnaby przeszukał garderobę i miał zamiar zabrać się za duży kufer na podeście schodów, gdy usłyszał krzyk Troya. Sfrunął ze schodów i znalazł sierżanta w pracowni przed sztalugami. Policjant był zupełnie osłupiały.

- Ale... - wlepił wzrok w Barnaby’ego. - kto to jest?

Barnaby zerknął na obraz. Do sztalug przyczepiono kopertę z napisem „Do wszystkich zainteresowanych”. Zerwał ją i szybko wyszedł z pokoju. Troy, z twarzą koloru ugotowanego kraba, wyszedł za nim.

W holu rozdarł kopertę i szybko przejrzał kartki. Potem pobiegł do kuchni. Po całym stole było rozrzucone coś, co przypominało pietruszkę. W powietrzu czuć było stęchliznę. Podobną do zapachu myszy.

Troy stał i niepewnie przyglądał się swojemu szefowi, który wyglądał na zdziwionego. Barnaby usiadł i kręcił głową, jakby chciał uciec od dręczących myśli albo uniknąć użądlenia owada. Potem wstał i rozejrzał się zdumiony. Wcisnął list do kieszeni i wyszedł pospiesznie z pomieszczenia. Nie powiedział nic do swego towarzysza. W istocie Troy czuł, że Barnaby w ogóle zapomniał o jego istnieniu. Niemniej szedł za nim krok w krok, gdy ten skręcił za domem i natychmiast zagłębił się w las. Troy, z przykrą świadomością wrażenia, jakie zrobił na nim obraz, potykał się za nim.

Barnaby kręcił się i skręcał, zawracał, znowu skręcał. „Za późno, za późno”, to wszystko, co przychodziło mu na myśl, kiedy tak biegał w kółko, podczas gdy nieubłagane sekundy przeciekały mu przez palce niczym srebrny piasek. Obrazy w jego głowie: ekran telewizyjny z małym okienkiem, w którym ułamki sekund mijały tak szybko, że aż niedostrzegalnie; połączone z sobą komputery i nosowy głos, odliczający „pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero”; klepsydra, w której przesypują się ostatnie ziarna. I, ponad tym wszystkim, on i Troy, odpoczywający w restauracji Copper Kettle. Przystawka, główne danie. Ser i herbatniki, a także pudding. Kawa. Może dolewkę? Ach, czemu nie. Nie ma pośpiechu. Czasu mamy dość.

Gdzie, do cholery, jest to miejsce? Starał się sobie przypomnieć, czy w pobliżu było coś szczególnego. Jakiś punkt orientacyjny. Tylko ten storczyk, od którego się wszystko zaczęło. I patyk z czerwoną wstążką, który został zabrany kilkanaście dni temu. A więc nie było nic...

Boże, widział już te postrzępione parasole na pniu drzewa. Biegał w kółko. Zatrzymał się, niejasno uświadamiając sobie, że Troy też się zatrzymał, wpadając na niego. Dopiero teraz uświadomił sobie, że każde uderzenie serca wywoływało nieznośny ból. Że jego marynarka zrobiła się ciemna od potu i tak jak jego twarz, była poharatana przez jeżyny. Że szeroko otwiera usta i łapie powietrze jak tonący. Stał cichutko, starając się spokojnie pomyśleć.

I wtedy właśnie zobaczył ciemierniki. I zrozumiał, dlaczego te postrzępione parasole wydawały się mu znajome. Kilka metrów dalej rosły gęsto splecione gałęzie, tworząc parawan. Szedł wzdłuż niego, odgłos jego kroków tłumiła gruba warstwa rozkładających się liści. Doszedł do końca.

Przed nim rozciągała się dolinka. Znaczna część podłoża była spłaszczona, dzwonki i paprocie zgniecione i połamane. Katherine Lacey leżała w ramionach swego kochanka. Wspierali się wzajemnie, serce przy sercu, jak dzieci zabłąkane w dzikim lesie. Jedyny kieliszek leżał kilka centymetrów od jego nieżywej ręki. Ona miała na sobie swoją ślubną suknię w kolorze kości słoniowej, a welon przytrzymywał na włosach wianek z dzikich kwiatów. Welon, gęsto haftowany i usiany perłami i diamentami, rozpościerał się szeroko i sączył się w otaczającą ciemność niczym roziskrzony, świetlisty staw. Nawet śmierć nie przyćmiła jej nadzwyczajnej urody. Kiedy oniemiały Barnaby przystanął, duży liść opadł na jej twarz, zaznaczając się wyraźnie na jej bladej skórze i przykrywając jej niewidzące oczy.


Rozdział trzeci



- To miło z pana strony, że przyszedł pan do mnie z wizytą, nadinspektorze.

Barnaby siedział rozparty w fotelu, z wielkim kawałkiem ciasta ze śliwkami i podwójną whisky Teacher’s pod ręką.

- Nie ma za co dziękować, panno Beltringer. Gdyby nie pani, jak sama pani wspomniała - pamiętam - na początku śledztwa, w ogóle nie prowadziłbym tej sprawy.

- Wie pan, zawsze podejrzewałam tę dziewczynę, Lacey.

- Tak - Barnaby pokiwał głową. - Na ogół ma się skłonność do odrzucania najbardziej oczywistego rozwiązania. A tak często jest to rozwiązanie właściwe.

- No i, oczywiście, kiedy zdał pan sobie sprawę z tego, że nie działała w pojedynkę...

- No właśnie. Wtedy stało się jasne, jak można było popełnić te trzy morderstwa.

- Jestem tak przygnębiona z powody Phyllis Cadell. Okropna sprawa. Jednak ciągle nie do końca wszystko rozumiem. Dlaczego, do licha, przyznała się do czegoś, czego nie zrobiła?

- To trochę skomplikowane. - Barnaby wziął łyczek teachersa. - Będę musiał cofnąć się o kilka lat, żeby to wyjaśnić. Do dzieciństwa Laceyów, mówiąc dokładniej. Pamięta pani panią Sharpe?

- Nianię? Tak. Biedna kobieta. Sądzę, że zaleźli jej nieźle za skórę.

- Pani Rainbird powiedziała to samo. Kiedy byli dziećmi, mogli ze sobą konie kraść. Zawsze cos knuli, planowali, zażarcie stawali w swojej obronie, kryli się nawzajem. Potem kiedy podrośli, wszystko się zmieniło. Nic tylko kłótnie, które osiągały takie natężenie, że jak tylko byli na tyle dorośli, by sobie mogli sami radzić, stara niania Sharpe wyjechała nad morze szukać ciszy i spokoju. Przyjąłem tę historię za dobrą monetę, bo po prostu nie miałem powodu, żeby w nią nie wierzyć. Poza tym potwierdzało ją zachowanie rodzeństwa. Podsłuchałem kiedyś ich niezwykle gorzką kłótnię. Jednak dzięki rozmowie z panią Sharpe uzyskałem całkiem inny obraz.

Ugryzł kawałek wyśmienitego ciasta śliwkowego, ciężkiego i ciemnego od owoców, i wziął łyczek teachersa. Widział siebie, jak siedzi na kanapie ze sztucznej skóry, przed którą stała cała konstelacja uśmiechniętych Laceyów. Pani Lacey jako dziecko i młoda kobieta, fotografie ze ślubu, chrztów. Dzieci w różnym wieku, tak podobne i czujne; zawsze blisko siebie.

- Ona była tą silniejszą. - powiedziała pani Sharpe. - Ma to po swoim ojcu.

- Niełatwy człowiek, jak rozumiem?

- Był podły! - Na szczupłej twarzy pani Sharpe pojawił się rumieniec. - Nie przyjmuję do wiadomości tych wszystkich nowoczesnych głupot tłumaczących, dlaczego ktoś zachowuje się tak a nie inaczej. Po prostu niektórzy przychodzą na świat podli, i on był jednym z nich. Złamał serce mojej dziewczynce i doprowadził ją do śmierci. Była taka śliczna... taka delikatna. I miał inne kobiety... Podobno spotkał tę mądralę, z którą wyjechał za granicę, już po śmierci Madelaine. No cóż, nigdy w to nie wierzyłam i nie uwierzę. Moim zdaniem przez cały czas się z nią spotykał.

- Chłopiec był bardziej podobny do matki?

- Uwielbiał ją. Tak mi go było żal. Usiłował być odważny... bronić jej, ale nie był partnerem dla swojego ojca, Gerard był bardzo popędliwy... Kiedyś rzucił w Madelaine żelazkiem, Michael wskoczył między nich i dostał nim w twarz. Wie pan, to dlatego ma tę bliznę.

Barnaby pokręcił głową.

- Nie wiedziałem.

- Ale Katherine przepadała za ojcem. A on odszedł i zostawił ją nie mrugnąwszy okiem. Słabsza osoba bez wątpienia by się załamała, ale ona... No cóż... niedaleko pada jabłko od jabłoni. Z zewnątrz nie wydawała się do niego aż tak podobna. On był ekstrawagancki, zawsze się popisywał... ona zaś była bardziej zamknięta w sobie, ale w sercu byli jak dwie krople wody. Gwałtowny charakter i żelazna wola. Kiedy odszedł, całą swoją uwagę przelała na Michaela. A on, biedny chłopiec, po śmierci matki desperacko do niej przylgnął. Nigdy by pan nie zgadł, że to on był starszy. Ona była dla niego matką, ojcem, siostrą, wszystkim. Czasami się zastanawiałam, czy w ogóle jestem tam potrzebna, no ale ktoś musiał z nimi być, dopóki nie byli jeszcze dorośli.

Michael zaczął malować, kiedy miał około czternastu lat. To znaczy tak na poważnie. W szkole zawsze był dobry na lekcjach wychowania plastycznego, nauczyciele nalegali, żeby poszedł do college’u. Poszedł na krótki czas, potem zrezygnował. Mówił, że są do niczego. Katherine go w tym wspierała. Mówiła, że więcej mu dadzą podróże po Europie, wizyty w galeriach, muzeach i tak dalej. Malarze zawsze tak robili, mówiła. W każdym razie tak się miały rzeczy mniej więcej do siedemnastych urodzin Katherine. Michael skończył osiemnaście lat kilka miesięcy wcześniej i wtedy właśnie zaczęły się kłótnie. Kłótnie dorastających młodych ludzi, tak je widziałam. Niekończące się zrzucanie winy na drugiego, codzienne pyskówki. Ona na niego wrzeszczała, on wychodził z domu. A jednak, inspektorze - pochyliła się, a jej głos stał się ledwie słyszalny - za każdym razem, gdy to się działo, czułam, że coś jest nie tak. Wyczuwałam, że pod tym wszystkim ich uczucia do siebie są tak mocne jak zawsze. Te kłótnie wydawały się... jakby wymuszone... nienaturalne.

Którejś nocy nie mogłam spać. Kręciłam się i wierciłam, aż wreszcie o trzeciej się poddałam i postanowiłam zejść do kuchni i zrobić sobie herbatę. Przechodziłam pod drzwiami do pokoju Katherine i usłyszałam jakieś dźwięki... cichutkie krzyki. Pomyślałam, że śni się jej coś strasznego, więc otworzyłam drzwi i... zajrzałam do środka. - Wspomnienia rozpaliły jej twarz, ukryła ją w dłoniach. - Potem nie mogłam tam zostać. Powiedziałam Trace’om, że po prostu nie mogę sobie już poradzić z dziećmi (ciągle tak o nich myślałam, rozumie pan) i że chcę odejść na emeryturę. Kilka miesięcy wcześniej zmarła moja siostra, zostawiając mi ten dom. Ostatnie tygodnie w domku z Laceyami były znowu takie jak kiedyś. Nie było potrzeby, by mnie zwodzić, udając kłótnie. Już się nie chowali ze swoimi uczuciami wobec siebie. Nawet nie pomyśleli, że jest w tym coś złego. Widzi pan, to było dla nich tak naturalne... po prostu przedłużenie ich uczuć. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego muszę wyjechać. Dlaczego nie cieszę się z ich szczęścia. Raz czy dwa próbowałam rozważać możliwość pozostania... To były ciągle w pewien sposób moje dzieci, obiecałam ich matce, że będę się nimi opiekować. Ale któregoś dnia Katherine zaczęła mówić o ich podróży po Europie. Pojadą tu... pojadą tam... Nie wiem, czy było miejsce, do którego nie mieli jechać. I zapytałam wtedy, kto za to wszystko zapłaci.

A ona odpowiedziała, że oczywiście Henry. Michael dodał, że Henry dla Kate zrobi wszystko.

Stali wtedy za stołem, razem, obejmując się w pasie. Nagle zdałam sobie sprawę, jacy są silni... Czerpali tę siłę z siebie nawzajem. Można to było niemal zobaczyć. Energia przepływała między nimi, w te i z powrotem, podwojona... ze zdwojoną siłą. Poczułam strach. Pomyślałam, że nic ich nie zatrzyma. Czegokolwiek by nie zapragnęli.

Ktoś przysłał mi gazetę z opisem śledztwa w sprawie pani Trace. Wydawało się jasne, że to był wypadek. Ale potem były zaręczyny i kiedy usłyszałam o śmierci panny Simpson, zaczęłam się zastanawiać... Być może gdybym się skontaktowała z policją, nie doszłoby do trzeciego morderstwa? Ale widzi pan, ja nie wiedziałam... To było tylko przeczucie. I jak mogłabym ich zdradzić? Kochałam ich, rozumie pan... Dzieci Madelaine.

Nastała długa cisza. Panna Bellringer kiwała ponuro głową. - Zaczynam rozumieć. - Dolała sobie trochę whisky i kontynuowała. - Ale ciągle nie pojmuję, jak któreś z nich zdołało zabić Bellę.

- Z początku ja też nie wiedziałem. Czytałem raport tej śmierci tak długo, że nauczyłem się go na pamięć. Tak doskonale się pokrywał z zeznaniami Phyllis Cadell, że dalsze poszukiwania wydawały się bezsensowne. A jednak było w nim coś, co nie pasowało i męczyło mnie przez jakiś czas, dopóki nie zdałem sobie sprawy, co to jest. No więc, choć nie jestem wielkim fanem myślistwa, to jednak wydaje mi się, że miejsce naganiaczy jest przed osobami z bronią. Dlaczego więc Michale Lacey i pani Trace byli razem? A przede wszystkim, co on tam robił? Opowiedział mi historyjkę o tym, że chciał trochę dorobić, ale to nie mogła być prawda. Był tam po to, by odciągnąć panią Trace od reszty grupy. Żeby ją odizolować i uczynić z niej naprawdę wyraźny cel. Taką siedzącą kaczkę, mówiąc inaczej. Katherine była w zaroślach - trzeba pamiętać, że jedynie jej brat twierdził, iż była w kuchni w Tye House - i o uzgodnionej porze (zapewne z dużym marginesem czasowym) popełniła morderstwo.

- Tak po prostu?

- Oboje Laceyowie mieli doświadczenie w obchodzeniu się z bronią. Pani Rainbird mi to powiedziała. I, naturalnie, w całym tym zamieszaniu z psami, bieganinie, Katherine po prostu znikła cicho między drzewami. A Michael, nadzwyczaj chętny do pomocy, popędził wezwać karetkę. I tutaj pojawia się druga sprawa, która wydała mi się dziwna. Z całą pewnością w takiej sytuacji biegnie się do najbliższego domu i wali się do drzwi. Tymczasem Lacey pobiegł do Tye House. Już dalej nie można było. Dlaczego nie zastukał do pierwszego domu przy Church Lane? Albo do Holly Cottage, który też jest bliżej? Może być tylko jedna przyczyna: ponieważ chciał jak najbardziej opóźnić przyjazd karetki. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli, był skuteczny zespół reanimacyjny na miejscu zdarzenia, któremu udałoby się uratować życie Belli.

- Tak... teraz widzę, że tak to mogło wyglądać. - Występ Barnaby’ego był dla panny Bellringer do tego stopnia frapujący, że zamarła z kawałkiem ciasta śliwkowego w połowie drogi między talerzem a ustami. Teraz, żując już, kontynuowała - Ale... dlaczego Phyllis...?

- No cóż, zważywszy ogromną presję emocjonalną, pod którą się znajdowała, brak doświadczenia w posługiwaniu się bronią zwielokrotniony jeszcze przez wypitą wcześniej wódkę, nic dziwnego, że panna Cadell nie trafiła. Nie zdziwiłbym się, gdyby chybiła nawet o pół mili. Ale w wyniku jednego z tych zbiegów okoliczności, które czasem się zdarzają i zmieniają nasze życie, w chwili gdy Phyllis wystrzeliła, Bella potknęła się o korzeń drzewa i upadła. Lessiter wspomniał w swoich zeznaniach, że pani Trace wcześniej już raz upadła. Nie może być innego wyjaśnienia.

- Ale... jeśli Dennis widział, co się stało, to musiał też widzieć, że Bella się podnosi. Już po tym, jak Phyllis uciekła.

- Tak myślę. To trzeba z nim wyjaśnić, gdy będzie już w stanie składać zeznania. Ale nie byłbym zaskoczony, gdyby Rainbirdowie chcieli ją wykorzystać finansowo do cna, nawet wiedząc, że jest niewinna.

- Absolutnie wstrząsające. - Panna Bellringer rozejrzała się niespokojnie po pokoju, jakby chciała sprawdzić, czy ktoś mógłby się do niego łatwo dostać. Pochyliła się, podniosła Wellingtona i przytuliła do swojej płaskiej piersi jak talizman. - To morderstwo Belli... Czy to był pierwszy etap jakiegoś większego planu?

- Z pewnością. Zostawili list. Wszystko dokładnie wyjaśnili. - Grube, czarne litery, z których kipiała złość. Jedyne słowo żalu na tych siedmiu stronach dotyczyło tego, że nie mogli sobie odmówić krótkiej wizyty w swojej kryjówce owego fatalnego piątkowego popołudnia. Nie ma sensu ranić jego starszej towarzyszki, powtarzając wyzwiska, jakimi obrzucali jej niewinną przyjaciółkę. - To chyba pani, panno Bellringer, użyła określenia „zła krew”. Pamiętam jak pomyślałem wtedy, że brzmi to melodramatycznie. Tak jakby podłość mogła być przekazywana genetycznie, jak niebieskie oczy czy rude włosy. Ale teraz... nie jestem już taki pewien. To wszystko tak bardzo przypomina zachowanie jej ojca. Wykorzystywanie innych oparte na czystej kalkulacji, a potem uciekanie od bólu i nieszczęścia do następnego celu.

- Celu?

- Przepraszam... ofiary. Widzi pani, oni potrzebowali pieniędzy. Mnóstwa, mnóstwa, mnóstwa pieniędzy. Nie wystarczyło spokojnie żyć do czasu, gdy Michael odniósłby malarski sukces - a jestem absolutnie pewny, że ostatecznie tak by się stało - był nadzwyczaj uzdolniony. Nie, oni musieli podróżować. Wielka podróż, Wenecja, Florencja, Amsterdam, Rzym. Tak długo, by Michael przesiąkł artystyczną atmosferą. Potem planowali się osiedlić gdzieś za granicą, żyjąc prawdopodobnie jak mąż i żona.

- A Henry?

- Ach... biedny Henry. Obawiam się, że na jego koniec nie trzeba by było długo czekać. W moim przekonaniu on już został uraczony pewną ilością substancji, która zabiła pani przyjaciółkę. To z pewnością nie może być przypadek, że w dniu, kiedy zmarła, on zapadł w smaczną drzemkę po obiedzie. Poza tym zdarzało się to też przy innych okazjach. To Henry mi powiedział: „Musiałem przysnąć po obiedzie. Ostatnio często mi się to zdarza”.

- Rozumiem, nadinspektorze, dlaczego koniecznie chciała wydostać się z domu. Ale ciągle nie pojmuję tej historii z psem.

- To całkiem proste. Poszła na pocztę z listem do Notcutts, wysłała go, poszła dalej do końca ulicy, spotkała się z Michaelem na ścieżce do Holly Cottage i dała mu psa. Zabrał go do domu, a Katherine złożyła wizytę pani przyjaciółce, co przyniosło skutek, który wszyscy znamy.

- Musiała tam być całkiem długo, żeby... żeby się upewnić... - Jej twarz skurczyła się ze smutku. - Przepraszam... wszystkie te szczegóły... sprawiają, że to wszystko wydaje się tak realne...

- Czy na pewno chce pani, żebym kontynuował?

- Na pewno. Ale być może trochę się uzbroję... - Odłożyła Wellingtona na podłogę, odkręciła teachersa i nalała sobie troszkę. - A dwa... hm... łyczki... dla pana?

- Nie, dziękuję. Wracając do Beehive Cottage, Katherine musiała tam zostać tylko do czasu, gdy panna Simpson wypiła wino z trucizną. Potem poszła do Holly Cottage, zabrała psa, a resztę zrobił Michael. Bez wątpienia oboje udali się tam pod pretekstem, że chcą z nią porozmawiać. Nigdy się nie dowiemy, co naprawdę mówili. Błagania o dyskrecję, o wyrozumiałość. Być może nawet udawana sugestia, że zakończą swój związek. Oboje byli świetnymi aktorami. - Jego głos zaostrzył się, gdy przypomniał sobie łzawe przedstawienie Katherine w związku z powolną agonią Benjy’ego.

- Jak bardzo musiała jej być obmierzła ta rozmowa. Mam na myśli Emily. Była taka delikatna. Tak więc to Michael...?

- Tak. Był tam do chwili, gdy straciła przytomność, potem zamknął drzwi od salonu, żeby Benjy nie zobaczył swojej pani i nie wszczął alarmu. Umył kieliszek Katherine, ale zostawił ten, z którego piła panna Simpson. Oczywiście oboje mieli nadzieję, że jej śmierć zostanie uznana za naturalną, ale na wszelki wypadek, gdyby rozpoczęto śledztwo, znaleziono by tylko jeden kieliszek z jej odciskami palców i resztką trucizny.

Panna Bellringer poczerwieniała.

- A więc Szekspir też był na wszelki wypadek?

- Tak. Książka leżała otwarta. Michael, czekając, prawdopodobnie rozglądał się po pokoju. Przemowa musiała wpaść mu w oko i wydać się całkiem na miejscu. Zakreślił ją ołówkiem 6B. W liście nie wspomnieli, które z nich przecisnęło się przez okienko w spiżarni. Kiedy go czytałem, stało się jasne, że córka Lessitera miała ogromne szczęście.

- Judy? Nie rozumiem.

- Szła do Michaela, gdy Katherine była z pani przyjaciółką. Nawet zobaczyła go przez okno. Nie mogła jednak wiedzieć, że miał ze sobą psa. Gdyby zapukała i gdyby pies zaszczekał...

- Biedne dziecko. Obawiam się, że jej przeznaczeniem jest brak szczęścia. Tak to jest z niektórymi ludźmi.

- Tak. - Barnaby pokiwał głową. - Została wykorzystana przez Laceyów tak samo jak każdy, kto wszedł w ich orbitę. Na przykład ważne było to, że Michael spędził z nią popołudnie, kiedy została zamordowana pani Rainbird. Pamiętam, jak wtedy mój sierżant rzucił uwagę: „szczęście, że ma alibi”. To jednak nie była kwestia szczęścia. Jego alibi to była najważniejsza cześć planu. Nóż został schowany w Holly Cottage nie po to, by obciążyć Laceya (jak pierwotnie sądziłem), ale żeby skierować je na kogoś, o kim morderca wiedział, że jest niewinny. I kto mógł dowieść, że jest niewinny.

Nawet jeśli Judy nie skontaktowałaby się z Michaelem Laceyem, zrobiłby to on sam, na co wskazują jego pierwsze słowa: „Miałem właśnie do ciebie zadzwonić”. I, oczywiście, musiał pracować u Lessiterów, żeby w jego pustym domu ktoś mógł ukryć nóż. Wracając do listu, potem mieliśmy dostać jakaś anonimową wskazówkę, żebyśmy przeszukali dom. Zmusiła ich do tego pani Quine.

- Jakie ryzyko. Chodzić za dnia w ubraniu brata.

- Cóż, oczywiście przyszła z domu przez las do zagajnika. Nie mam wątpliwości, że gdyby spotkała kogoś po drodze, cały plan wziąłby w łeb. Jednak z daleka, kiedy włosy miała zebrane pod czapką, można ją było wziąć za Michaela.

- Który miał alibi nie do podważenia?

- Właśnie. Było to trochę ryzykowne, ale pani Rainbird czekała na pierwszą wpłatę tylko do ślubu.

- A potem puściłaby parę?

Barnaby uśmiechnął się. Będzie mu brakować Lucy Bellringer.

- Mniej więcej.

- Ale Dennis z pewnością nie trzymałby języka za zębami! Zwłaszcza po tym, co spotkało jego matkę. Co mieli zamiar z nim zrobić?

- Michael miał się nim zająć. Szczerze mówiąc, ocalił swoje życie tylko dlatego, że wrócił do domu pół godziny wcześniej niż zwykle. Spotkaliśmy Laceya w zagajniku za domem. Udawał, że idzie do pubu, ale teraz wiemy, że tak naprawdę chciał dopilnować, by syn pani Rainbird nie żył dłużej niż ona.

- Oni musieli być szaleni.

- Rzeczywiście. Jeśli byłoby inaczej, zdawaliby sobie sprawę, że gdyby ktoś zauważył Katherine, nawet z jakiejś odległości, cała gra by się wydała. Kto jeszcze spośród naszego wąskiego grona podejrzanych ma budowę i wagę Michaela Laceya?

- Ale z pewnością zatroszczyła się o swoje alibi?

- Coś w tym rodzaju. Powiedziała, że zbierała grzyby. Na stole w kuchni stał koszyk, w którym było trochę grzybów. I były świeże, powąchałem je. Z pewnością nie miałaby czasu, by je zebrać, popełnić zbrodnię, wziąć prysznic, przebrać się i tak dalej. Ale jeśli zebrał je Michael wcześniej tego ranka i zostawił przygotowane w Holly Cottage...

- Ach! - Panna Bellringer pokiwała głową. - To musi być wyjaśnienie.

- Kiedy się doprowadziła do porządku - w przebłysku pamięci Barnaby ujrzał dziewczynę, olśniewająco i ironicznie czystą w śnieżnobiałej sukni - wymknęła się przez drzwi wejściowe z domu, bez wątpienia sprawdziwszy wcześniej, czy droga jest wolna. Potem zapukała głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę. Pani Sweeney, usłyszawszy pukanie i widząc, jak zostawia na schodach grzyby, sądziła zapewne (tak jak każdy by sądził), że dziewczyna przyszła do drzwi drogą.

- Ale ubrania... czapka i wszystko... Mówił też pan coś o kocu. Czy wie pan, co się z tym stało?

- O, tak... Koc został zrolowany i przerzucony przez żywopłot w ogrodzie za domem. Michael zabrał go po tym, jak wyszedł od Lessiterów, i wrzucił go do stawu. Rzeczy zostały po prostu włożone do kosza na grzyby. To był bardzo duży kosz i kiedy zobaczyłem go w kuchni, był zapełniony ledwie w połowie, więc było w nim jeszcze sporo miejsca. Katherine poszła potem do Holly Cottage, ukryła narzędzie zbrodni, nader skutecznie, jak się potem okazało, poplamione krwią ubrania porzuciła na pewien czas w lesie i wróciła do Tye House.

- Co to znaczy? Ta pańska uwaga na temat narzędzia zbrodni?

- No cóż, mieliśmy nakaz rewizji. Gdyby schowała nóż w szufladzie w kuchni albo w jego sypialni, wówczas istniała możliwość, że przez długi czas nie wejdziemy do jego pracowni, która okazała się kluczowym miejscem w dochodzeniu.

- Z pewnością spodziewali się, że będziecie szukać wszędzie, nadinspektorze? Rutynowo?

- Zazwyczaj tak się dzieje, ale Lacey wziął nogi za pas tylko po to, by - jak się później zorientowałem - zmusić nas do wyjścia z domu. Rzuciłem szybko okiem po pracowni. Wydawała się zupełnie w porządku. Kiedy wyjeżdżaliśmy ze wsi, Katherine zobaczyła samochód. Jej brat zrobił wówczas kwadrat wokół twarzy, niczym ramę, i krzyknął „wrobili mnie”. Wtedy wziąłem to za przejaw brawury. Naprawdę jednak to była najczytelniejsza ze wszystkich możliwych wiadomość. Co zawiera rama, jeśli nie obraz? I dlaczego zostawił drzwi do domu otwarte, skoro znajdowało się tam tyle wartościowych dla niego rzeczy, a mówiąc dokładniej wszystkie jego dzieła? Dlaczego udawał, że nigdy nie zamyka drzwi? Bo w pracowni było coś, co należało usunąć. Gdyby to się stało wtedy, gdy drzwi do domu były zamknięte, wówczas winowajczynią, jako jedyną osobą, która oprócz Michaela miała do niego klucz, byłaby Katherine. Skoro drzwi były otwarte, mógł to zrobić każdy.

- Tak... rozumiem. Ale co trzeba było usunąć? To był obraz? Dlaczego był tak ważny?

Barnaby wypił do końca swojego teachersa i rozparł się w fotelu, zastanawiając się, jakimi słowami najlepiej wyrazić swoją odpowiedź. Jeszcze raz zobaczył obraz i usłyszał krzyk Troya: „Ale kto to jest?”. Ponownie poczuł niemal fizyczny ból w splocie słonecznym, który pojawił się w czasie, gdy wpatrywał się w płótno na sztalugach. W pełni rozumiał zdumienie Troya. Katherine Lacey była bowiem praktycznie nierozpoznawalna. To był najbardziej erotyczny akt, jaki widział. Leżała w swobodnej pozie na podwójnym łóżku i choć w ułożeniu jej kończyn było coś, co wskazywało na niedawne fizyczne zbliżenie, obraz daleki był od odprężenia czy refleksji. Eksplodował siłą. Na jej skórze perlił się pot; jej pulsujące energią ręce i nogi niemal poruszały się na płótnie. Była w nich jakaś pazerność. I coś jakby złowieszczego. Barnaby’emu przyszły na myśl modliszki, wabiące i mordercze. Kobieta z obrazu była pod każdym względem większa niż ta, którą znał. Jej szyja była gruba i mocna, piersi duże, brzuch z licznymi zaokrągleniami.

Ale to jej twarz wydobyła z Troya okrzyk niedowierzania. Twarz menady. Wilgotne, czerwone usta rozchylały się w dzikim uśmiechu, chciwym, pożądliwym i okrutnym. Oczy błyszczały lubieżnym zadowoleniem. Rozpoznać można było jedynie jej włosy, które także zdawały się żyć własnym życiem, kręcąc się i wijąc niczym węże w gnieździe. Barnaby miał wrażenie, że lada chwila kobieta zeskoczy z płótna, by go pożreć.

Panna Bellringer powtórzyła pytanie. Barnaby, świadom faktu, że wspomnienia wywołały mocny rumieniec na jego twarzy, odpowiedział:

- To był portret jego siostry, niepozostawiający wątpliwości co do charakteru ich związku.

Nie dziwnego, pomyślał, że to małe, pojedyncze łóżko zawsze było tak nieskazitelne i świeżo pościelone. Prawdopodobnie nie spała w nim od chwili wyjazdu pani Sharpe. Teraz wiedział, dlaczego Katherine nie przeprowadziła się do wolnej sypialni, znacznie większej od swojej.

- Jakże byli przebiegli. I jak strasznie to się zakończyło.

- Tak. Co dziwne, mój sierżant powiedział na wczesnym etapie śledztwa coś, co mogło dla mnie stanowić wskazówkę, gdybym tylko był wystarczająco mądry, by to dostrzec. Zauważył, że pani Lessiter nie przegapiła żadnej okazji, by przyłożyć Laceyowi. Powiedział, że „to nie byłby pierwszy raz, kiedy mężatka publicznie udaje, że nie lubi swojego kochanka, po to, by wszystkich oszukać”.

- Z całą pewnością byli przekonujący.

- Uhm. Był taki jeden epizod, który nastręczył mi sporo trudności. Troy i ja...

- Ciągle nie lubię tego człowieka.

Barnaby uśmiechnął się niezobowiązująco i mówił dalej.

- Szliśmy ścieżką do Holly Cottage, gdy usłyszeliśmy, że Laceyowie okropnie się kłócą. Później gdy stwierdziłem, że są winni, nie mogłem wpasować tej sceny do całej tej układanki. Dlaczego mieliby wobec siebie odgrywać coś, co było jednoznacznie przeznaczone dla oczu osób z zewnątrz? To nie miało sensu. Mówiąc szczerze, to, że ich podsłuchałem, w znacznym stopniu opóźniło moje dojście do ostatecznych wniosków. Potem kiedy wracałem z Saint Leonards do domu i widziałem, jak mój sierżant bez przerwy z uwagą spogląda we wsteczne lusterko, zdałem sobie sprawę, że cała ta scena mogła być odegrana ze względu na mnie. Chociaż staliśmy za wysokim żywopłotem i ich nie widzieliśmy, oni w lustrze zamontowanym w miejscu, gdzie często zawracają kierowcy, mogli zobaczyć, że się zbliżamy.

Zaległa cisza. Wreszcie panna Bellringer powiedziała:

- A więc to tak...? Ostatni kawałek układanki wszedł na swoje miejsce?

Barnaby opróżnił szklankę i zgniótł przepyszne okruchy w małą kulkę. Pomyślał, że wydaje się, iż upłynęło więcej niż dwa tygodnie od czasu, gdy jego towarzyszka po raz pierwszy usiadła w jego biurze, grzebiąc w swojej obszernej torbie i świdrując go bystrym spojrzeniem. Co ona przed chwilą powiedziała? Ostatni kawałek? Tak, to musi być to. Niejasne poczucie jeszcze jednego niedokończonego wątku to najpewniej jego wrodzony brak wiary w to, że życie może być poukładane. Wszystko zostało już powiedziane. Wstał. Lucy także się podniosła i wyciągnęła rękę.

- No cóż, do widzenia, nadinspektorze. Praca z panem była niezmiernie inspirująca. Po prostu nie mam pojęcia, jak mam się na nowo przystosować do codziennej, nudnej rutyny.

Barnaby uścisnął jej dłoń i absolutnie szczerze odpowiedział:

- Nie umiem sobie wyobrazić, by cokolwiek w pani obecności mogło na dłużej być nudne.

Idąc w kierunku zatoczki, gdzie zaparkował swojego oriona, minął teren kościoła. Zawahał się, cofnął. Przeszedł obok budynku świątyni, potem przez furtkę w żywopłocie do miejsca, gdzie były świeże groby, prostokątne pasy zimnej gliny na nierównej murawie. Na jednym z nich leżały wieńce, kwiaty wciąż jeszcze były jaskrawe i pełne życia. Drugi był już pusty, z wyjątkiem wazonu pełnego ciemnoczerwonych, słodko pachnących róż. Przykryty był już prostym kamieniem, na którym wyryto napis:


EMILY SIMPSON

Droga Przyjaciółka

1906-1987


Przez długą chwilę Barnaby stał w cieniu ciemnych cisów, słuchając krakania gawronów. Potem odwrócił się i cicho odszedł.


Obiad zbliżał się ku końcowi. Cully przywiozła warzywa z przeróżnymi sosami. Był też kurczak po myśliwsku. Brokuły. Młode ziemniaki. Rzeżucha. Podwójna zapiekanka Gloucester i ciasto z pianką cytrynową. I małe pudełko florentynek do podjadania przy herbacie. Żołądek Barnatay’ego, rozdarty między niedowierzaniem a podnieceniem, łagodnie zamruczał. Cully rozlała ostatnie krople z drugiej butelki Cotes de Gascogne i uniosła lampkę.

- Kielichy w górę, rodzice.

- Miałem zamiar wypić za Beatrice - odpowiedział Barnaby. Jego córka miała ostatni tydzień prób do Wiele hałasu o nic i z ochotą zostałaby w Cambridge nawet w trakcie długich wakacji, gdyby dzięki temu mogła się załapać na jakąś dobrą rolę.

Wydawało się, że w kwestii ubioru trochę się uspokoiła, choć zdecydowanie nadal wyglądała tak, jakby ją wyciągnięto z kiepskiej sztuki teatralnej. Miała na sobie trzyczęściowy męski garnitur z lat pięćdziesiątych, w szare i białe paski, a krótko ścięte włosy były w kolorze ginu Sloe. Do klapy marynarki przypięła monokl. Wyglądała agresywnie, seksownie, a z powodu swego wieku - rozbrajająco. Barnaby pomyślał, że chyba trochę złagodniała. Nie rozmawiał wcześniej z Joyce o tym, jak się zakończyła sprawa Simpson, czekając na przyjazd Cully. Zachował te historię na ich pierwszy wspólny długi posiłek. Dziewczyna słuchała uprzejmie, w skupieniu i życzliwie do samego końca. Joyce na krótko powróciła do tematu.

- Zawsze sądziłam, że... hmm... te rzeczy... no wiecie... zdarzają się tylko w... no cóż... biedniejszych rodzinach.

- Och, mamo, nie owijaj tak w bawełnę. Jeśli masz na myśli klasę robotniczą, to dlaczego, u licha, tego nie powiesz? I tak to nie jest prawda. Istnieje dużo przykładów, literackich i prawdziwych, rodzeństwa z wyższych sfer, które uprawiało ze sobą seks. - Cully skubała florentynkę. - Tak jak biedna Annabella.

- Co? - Barnaby jak najostrożniej odstawił swój spodek.

- Kochanie, nie „co”.

- Annabella. No wiesz... w Tis Pity.

- Nie, nie wiem. Oświeć mnie.

- No naprawdę, tato... Zapracowałam się nad tym prawie na śmierć... To była moja pierwsza duża rola... Tis Pity She’s a Whore... W teatrze uniwersyteckim. Przyjechałeś na przedstawienie, a teraz nawet tego nie pamiętasz.

Tak. Teraz sobie przypominał. Ciemna scena, nagle oświetlona płomieniami pochodni. Ozdobione brokatem i pomalowane twarze wyłaniające się z cienia. Okropne obrazy krwi i śmierci. Jego córka w białej sukni przemokniętej krwią; sztylety zanurzające się bez końca w żywe ciało; serce tuż nad czubkiem noża. Horror gonił horror, sceny przepowiadające śmierć i destrukcję, z którymi tak niedawno miał do czynienia w Tranquilladzie. A ponad tym wszystkim tragiczna i kazirodcza namiętność między Annabellą i jej bratem, Giovannim. Barnaby jeszcze raz ujrzał oczami wyobraźni mały, inkrustowany stolik w Beehive Cottage, a na nim stosik książek. Ogrodnik szukający przygód, Szekspir, A Golden Treasury. I tom sztuk z czasów Jakuba I.

Cully mówiła z rozmarzeniem, jej silny głos rozbrzmiewał niewypowiedzianym smutkiem.

- Jedna dusza, jedno ciało, jedna miłość, jedno serce, wszystko...

Barnaby patrzył na nią z ojcowską dumą i podziwem. Ponownie wziął do ręki filiżankę.

- Tak - powiedział. - Nic dodać, nic ująć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Graham Caroline Nadinspektor Barnaby i sierżant Troy 02 Śmierć pustego człowieka
1934 12 01 Zabójstwo Kirowa
Stableford, Brian Hooded Swan 01 The Halcyon Drift
Dożywocie dla sierżanta winnego zabójstwa irackich jeńców (16 04 2009)
Graham Masterton Sissy Sawyer 01 Zła przepowiednia
Graham Heather Za wszelką cenę 01 Za wszelką cenę
Masterton Graham Cykl Rook 01 Rook
Graham Heather Gorączka nocy 01 Uśmiech tygrysa
Dożywocie dla sierżanta winnego zabójstwa irackich jeńców (16 04 2009)
Graham Masterton 01 Manitou
Graham Masterton Rook 01
Ballard James Graham Imperium Slonca 01 Imperium Slonca
Forgotten Realms The Harpers 01 The Parched Sea # Troy Denning
Dr Who Target Missing Adventures 01 The Nightmare Fair # Graham Williams
Cherryh Caroline Janice Wojny Mori 01 Gasnące słońce Kesrith
Christie Agatha Nadinspektor Battle 01 Tajemnica rezydencji Chimneys
TD 01
Ubytki,niepr,poch poł(16 01 2008)
01 E CELE PODSTAWYid 3061 ppt

więcej podobnych podstron