GRAHAM GREENE
Moc i chwała
(Przełożył Bolesław Taborski )
Dla Gervase
Krąg się zacisnął;
bystra chartów siła
i śmierć z godziną
każdą bliżej była.
(Dryden)
Przedmowa
Kiedy po latach wojny zaczęliśmy wydawać najlepsze powieści z literatur zachodnich, olśniły nas wielkie nazwiska Faulknera, Hemingwaya, Camusa, Sartre'a. Stwarzało to pozór, że stykamy się z niezwykle wyśrubowaną przeciętną obowiązującego poziomu w literaturze światowej, a nie z jej szczytowymi osiągnięciami z lat kilkunastu. Dopiero dzisiejsze współzawodnictwo między wydawnictwami polującymi na głośne, nagradzane pozycje pozwala odróżnić sezonowe rewelacje beletrystyczne od prawdziwej literatury, którą wyznacza najbardziej bezlitosny sędzia - czas.
Do książek, które zwycięsko wytrzymały tę próbę, należy bez wątpienia “Moc i chwała” Grahama Greene'a. Ta właśnie powieść ustaliła jego pozycję w czołówce literatury światowej, utorowała drogę powodzenia, sukcesów wydawniczych dla “Sedna sprawy”, “W Brighton” czy “Trądu”. O “Mocy i chwale” tak pisze autor:
“Książka ta daje mi największą satysfakcję ze wszystkich moich książek; nie mówi to dużo, ale napawa mnie smutkiem, gdy pomyślę, że napisałem ją przed dwudziestu laty. Czekała prawie dziesięć lat na powodzenie. Pierwsze wydanie w Anglii miało 3500 egzemplarzy i ukazało się na miesiąc przed hitlerowską inwazją na Holandię. W Stanach Zjednoczonych wydano ją pod trudnym i wprowadzającym w błąd tytułem “Ścieżki labiryntu” (ponieważ mego własnego już ktoś użył), a sprzedano, zdaje się, dwa tysiące egzemplarzy. Jej powojenny sukces we Francji, który zawdzięczam szlachetnemu wstępowi Francois Mauriaca, stworzył niebezpieczeństwo na dwóch frontach: Hollywoodu i Watykanu. John Ford wyprodukował pobożny film, w którym ksiądz stał się uosobieniem szlachetności, a porucznika zrobiono łajdakiem; powodzenie powieści we francuskich kołach katolickich spowodowało reakcję, w wyniku której francuscy biskupi dwukrotnie odwoływali się do Rzymu.”
Tyle autor. Jego powieść była wynikiem wyprawy do Meksyku w latach 1937 - 38. Greene'a, wychowanego wśród protestantów, zawsze uderzały - zresztą lubiane i przez katolików - anegdoty, przykłady z życia, pomawiania i oskarżania księży o pijaństwo i sprawy z kobietami. Obyczaje księży Południowej Ameryki nie odbiegają zbytnio od bujnych, prawie awanturniczych żywotów kleru włoskiego w okresie Renesansu. Greene w czasie podróży obserwuje ślady niedawnego rozgromienia Kościoła meksykańskiego - który wyparty z powierzchni życia, na pozór przestaje istnieć. Pisarz uczestniczył w mszach odprawianych po domach, w ukryciu, gdzie zamiast dzwonka ministrant stukał palcem w podłogę. Pisarz rozmawia z wiernymi, tropi ślady nielicznych księży, przekazywanych z rąk do rąk, mimo że pomoc im okazywana grozi rozstrzelaniem. Mieszanina najżarliwszej wiary i ciemnego przywiązania, odruchów niezwykłej szlachetności, nawet bohaterstwa - i chciwości, nienawiści, zdrady. Greene'a wciąga wzajemna zależność dwu przeciwstawnych sił, starcie dwu racji, które, jak z ówczesnego układu wynikało, musiały być w konflikcie. Z jednej strony ksiądz - pijaczyna, ojciec kilkuletniego dziecka, słaby, świadomy własnej marności - a z drugiej porucznik “czerwonych koszul”, który go ściga w imię dekretu. Wydaje się, że Autor wyidealizował swego oficera policji - tak bywało i w “Spokojnym Amerykaninie”, i w “Sednie sprawy” - przydał przedstawicielom władzy coś z godności filozofów, każąc im błysnąć spekulacjami myślowymi, czasem w formie aforyzmów. W Meksyku sprawy były jednak o wiele prostsze: nienawiść eksplodowała buntem uciskanych, dla pistoleros najprostszym załatwieniem konfliktu był celny strzał z rewolweru; nie dyskutować, tylko zabić. Mury starych świątyń próbowano rozsadzić dynamitem, żeby zbiegli duchowni nie mieli do czego powracać. Wypędzić księży lub ich wytępić, albo zmusić, by się zaparli sakramentu, raz na zawsze skończyć z religią. Minęło kilkanaście lat. Dziś wiemy, że w Meksyku znaleziono modus vivendi. Kościół przyjął nowe formy działalności duszpasterskiej, wierni praktykują swobodnie, choć prądy antyklerykalne są nadal silne, głównie wpływowej masonerii. W tej świetnej powieści interesuje Greene'a jedynie dramatyczna sytuacja, to, co nazwałbym wielkimi łowami, grą pełną śmiertelnego ryzyka. Autor nie próbuje nam wyjaśnić, jak do tego doszło, jak powstały tak silne społeczne prądy wrogości, nienawiści, które doprowadziły do czasowego rozproszenia kleru meksykańskiego. Jednak polski czytelnik musi sobie zadać takie pytanie. Żeby na nie odpowiedzieć, przyjdzie głęboko sięgnąć w przeszłość: nie ma skutków bez przyczyn. Pamiętamy, że Meksyk w ciągu wieków był kolonią hiszpańską, zdobytą podbojem pełnym okrucieństwa, wyrafinowanych zdrad, nikczemności. Chciwość i złoto były motorem działania konkwistadorów. Dlatego zrozpaczeni, mordowani Indianie pochwyconym Hiszpanom roztopione złoto wlewali do gardła, by ich ostatecznie nasycić. Cortez kazał żywcem piec ostatniego władcę zagarniętego państwa, by w mękach wydał sekret, gdzie ukrył swoje skarby. Żołnierze hiszpańscy pędzili z sobą jeńców, którzy stanowili kolejno pokarm dla psów. Każdy z gubernatorów pragnął jak najszybciej zbić fortunę i wrócić do zamorskiej ojczyzny. Administracja się zmieniała, wspierające ją duchowieństwo budowało ziemską potęgę Kościoła, dziedziczyło skarby, trwało, gromadząc olbrzymie dobra, głównie ziemię. Statystyka, odkąd zaczęła istnieć, podaje przerażające liczby, pełne groźnej wymowy, 80% ziemi było w posiadaniu 2% ludności, stwarzając warunki, w których 90% chłopów pracowało jako siła najemna, niewolniczo uzależniona od obszarnika. Najpotężniejszym - niestety - był kler meksykański. Nędza i ciemnota idą w parze; do roku 1910 Meksyk miał 78% analfabetów i dziś jeszcze daleko do pełnego nauczania. Należy jednak być sprawiedliwym, pamiętając o tym, że walkę o wyzwolenie narodu, zbrojne działania przeciw Hiszpanom, wsparte także radykalizmem społecznym, rozpoczęli dwaj księża: Hidalgo i Morelos, obaj za to, niestety, potępiani przez episkopat i skazani na śmierć. W historii Meksyku duchowieństwo wyższe zazwyczaj popierało konserwatywne ugrupowania, odmawiając pomocy - nie tylko moralnego poparcia, ale nawet cząstki swoich skarbów nagromadzonych w ciągu wieków na dozbrojenie armii, na cele zabezpieczające niepodległość atakowanego kraju. Dochodziło do rażących i budzących powszechny niepokój sojuszów między biskupami meksykańskimi a interwentami z wojsk francuskich czy meksykańskich. Naród meksykański jest w swej większości katolicki nie tylko z imienia; jest głęboko przywiązany do praktyk religijnych. A jednak na drodze politycznych i ekonomicznych przeobrażeń, zwłaszcza w czasie walki o wolność, często szukał potencjonalnego wroga wśród upartego, zachowawczego duchowieństwa, ludzi przeważnie cudzoziemskiego pochodzenia, nie związanych z interesami kraju. Czy sprawa konfiskaty ziemi kościelnej, ogromnych majątków, ograniczenie przywilejów podatkowych, rozbicie owego państwa w państwie - nie prowadziły do konfliktu? Nowe ustawy odcinały księży od wszelkiego wpływu na życie polityczne. Zażądano, by opuścili kraj wszyscy duchowni obcego pochodzenia, a było ich ponad 40%. Księża, rodowici Meksykanie, byli zobowiązani złożyć przysięgę lojalności wobec rządu. Wtedy doszło do najostrzejszych spięć, do rozlewu krwi. Chłopi chętnie brali kościelną ziemię, mimo że grożono im z ambon ogniem piekielnym. Natomiast burzenie samych kościołów, przeznaczonych przez władze stanowe na rozbiórkę, uważali już za zamach na swoją własność. Przodkowie ich wznieśli te mury, generacje zdobiły wnętrza, nakładały wzorzyste sukienki na figury świętych, wieszały wota, żebrały odmiany losu ciężkiego jak kamień. Byli przywiązani do obrzędów; chrzty, śluby, pogrzeby stawały się najważniejszymi wydarzeniami w ich życiu. Ziemia to inna sprawa, ziemię brali bez oporów, bez konfliktu w sumieniu, zbyt wiele się na tych zagonach natrudzili, ziemia wchłonęła ich pot i łzy, uważali, że im się należy, natomiast Kościoła często bronili, a księdza ukrywali, uważając go za szafarza łaski i sakramentów, niezbędnego pośrednika między nimi a Bogiem. Rząd Callesa przystąpił do wypędzania księży jako inspiratorów meksykańskiej Wandei, widząc w nich ostoję zachowawczej, feudalnej formacji. Meksyk pamiętał, czego doświadczył od okupantów, dlatego otworzył gościnnie granice wszystkim prześladowanym, zwłaszcza z Hiszpanii i Południowej Ameryki. Zjechali tu tępieni przez reakcyjne rządy nie tylko socjaliści i komuniści, ale i uczestnicy nieudanych przewrotów, walczący z różnymi dyktaturami, despotami, zamachowcy i anarchiści. Właśnie anarchiści, przywdziawszy czerwone koszule, załatwiali stare porachunki z księżmi, zaczęte jeszcze w Hiszpanii. Polowanie, któremu każe nam towarzyszyć Greene, jest pościgiem nie tylko za księdzem, ale i za wrogiem państwa, który w końcu szuka azylu w Stanach Zjednoczonych, u niedawnego zaborcy Teksasu i Kalifornii, u tych, co drapieżnym kapitałem próbowali spętać młodą republikę. Tło dramatu księdza wymyka się obserwacji wielkiego pisarza; jego interesuje psychologia. Jest to zresztą jego prawo. Ksiądz błąkający się po indiańskich wioskach, ukrywany przez chłopów, udzielający sakramentu chrztu i małżeństwa, odprawiający Mszę pod strażą - bohaterstwem okupuje własne tchórzostwo i płynący z trwogi alkoholizm, zwykłe człowiecze słabości. W Stanach, przekroczywszy granicę, jest tylko złym księdzem. W Meksyku jest kandydatem na męczennika za wiarę. Jeśli wraca z samobójczym uporem, przeczuwając zasadzkę, w której przynętą jest konający, dusza do ocalenia, czyni to i dlatego, żeby ratować własną godność, samym sobą nie gardzić. Graham Greene nie zamierzał dochodzić przyczyn pozasłużbowej zaciekłości pościgu, nie analizuje podłoża historycznego i ekonomicznego, na którym wyrosła zajadłość porucznika - anarchisty. Może to utrudniłoby wartościowanie postaw? Bo czyż ksiądz pijaczyna, a zarazem męczennik, wierny posłannictwu kapłańskiemu, nie spłaca cząstki długu za wieki krzywdy, wyzysku i poniżenia bezrolnych chłopów? O tym warto pamiętać, to warto wiedzieć, zanim się zacznie czytać tę chyba najwybitniejszą powieść Autora, który jest katolikiem nie z urodzenia czy tradycji, ale z wyboru.
(Wojciech Żukrowski)
Część pierwsza
Rozdział I
Port
Tench wyszedł z domu na upalne słońce meksykańskie i biały pył drogi, aby dowiedzieć się o swoją butlę z eterem. Z dachu kilka sępów spoglądało z niemrawą obojętnością: nie był jeszcze padliną. Wątłe uczucie buntu zrodziło się w sercu Tencha. Połamanymi paznokciami wyrwał grudę ziemi z drogi i słabym ruchem rzucił ją w ich stronę. Jeden z sępów uniósł się i poszybował poprzez miasto, ponad malutkim rynkiem, ponad popiersiem byłego prezydenta, byłego generała, byłego człowieka, ponad dwoma straganami, na których sprzedawano wodę mineralną, w stronę rzeki i morza. I tak nic tam nie znajdzie: w tamtej stronie rekiny opiekowały się padliną. Tench szedł dalej przez rynek. Powiedział: “Buenos dias” człowiekowi ze strzelbą, który oparty o ścianę siedział w małym skrawku cienia. Ale to nie była Anglia. Człowiek nie odezwał się ani słowem, tylko spoglądał niechętnie na Tencha, jak gdyby nigdy nie miał do czynienia z tym cudzoziemcem, jak gdyby to nie Tenchowi zawdzięczał dwa trzonowe złote zęby. Pocąc się Tench przeszedł w kierunku wybrzeża koło urzędu skarbowego, który kiedyś był kościołem. Nagle w połowie drogi zrozumiał, po co wyszedł z domu... Po szklankę wody mineralnej? Tylko to można było dostać w tym kraju, gdzie obowiązywała prohibicja; było jeszcze monopolowe piwo, ale zbyt drogie, żeby je pić bez specjalnej okazji. Tencha chwyciły okropne mdłości. Nie, chyba to było coś innego, nie woda mineralna. Oczywiście, butla z eterem... Statek był już w porcie. Słyszał triumfalny świst jego syreny, gdy po lunchu leżał w łóżku. Minął zakład fryzjerski, dwa gabinety dentystyczne i wyszedł na brzeg rzeki pomiędzy składem a urzędem celnym. Rzeka toczyła się ciężko pomiędzy plantacjami bananów prosto do morza. “Generał Obregon” był przycumowany do brzegu i właśnie wyładowywano piwo. Ze sto skrzyń leżało już na wybrzeżu. Tench stał w cieniu urzędu celnego i myślał: Po co ja tu przyszedłem? Upał wyssał z niego pamięć. Zebrał ślinę i splunął ponuro w kierunku słońca. Potem usiadł na skrzyni i czekał. Nic nie ma do roboty. Nikt nie przyjdzie do niego przed piątą. “Generał Obregon” - statek długości około trzydziestu metrów, miał kawałek uszkodzonej balustrady, jedną łódź ratunkową, dzwon wiszący na sparciałym sznurze, lampę naftową u dziobu. Wyglądało na to, że mógłby przetrwać ze dwa lub trzy lata na Atlantyku, jeśli nie natrafi na północny wiatr w zatoce. Ten by go oczywiście
wykończył. Nie miało to jednak żadnego znaczenia: każdy, kupując bilet, był automatycznie ubezpieczony. Pomiędzy związanymi indykami z pół tuzina pasażerów opierało się o balustradę i gapiło na port: na skład towarowy, na pustą, rozpaloną ulicę, na zakłady dentystów i fryzjerów. Tench usłyszał tuż za sobą skrzyp kabury rewolweru i odwrócił głowę. Urzędnik celny patrzył na niego ze złością i powiedział coś, czego Tench nie dosłyszał. - Co proszę? - spytał. - Moje zęby - powiedział niewyraźnie celnik. - Ach tak, pańskie zęby - rzekł Tench. Ten człowiek w ogóle nie miał zębów. To był powód, dla którego nie mógł wyraźnie mówić. Tench usunął mu wszystkie. Brały go nudności. Coś mu dolegało... robaki, dyzenteria...
- Szczęka już prawie gotowa. Dziś będzie - obiecywał machinalnie. Oczywiście, było to zupełnie niemożliwe; lecz tak właśnie odkładając wszystko na potem, tu się żyło. Celnik zadowolił się obietnicą. Może zapomni o tym, a zresztą, co może zrobić? Przecież zapłacił z góry. To był dla Tencha cały świat: upał i zapominanie o wszystkim, odkładanie do jutra, a gdy tylko możliwe - gotówka na stół; właściwie za co? Wpatrywał się w dal, w wolno płynącą rzekę. Przy jej ujściu płetwa rekina poruszała się jak peryskop. Z biegiem lat kilka statków osiadło na mieliźnie. Podpierały teraz brzeg, a ich kominy pochylone były jak armaty, wymierzone w jakiś odległy cel poprzez drzewa bananowe i moczary. Tench myślał: Butla z eterem, prawie zapomniałem. Z otwartymi ustami zaczął smętnie liczyć butelki Cerveza Moctezuma. Sto czterdzieści skrzyń. Dwanaście razy sto czterdzieści. Gęsta ślina zbierała mu się w ustach. Dwanaście czwórek to jest czterdzieści osiem. Powiedział głośno po angielsku: “Mój Boże, ależ piękna!” - Tysiąc dwieście, tysiąc sześćset osiemdziesiąt. Splunął patrząc z nieokreślonym zainteresowaniem na dziewczynę, stojącą na dziobie “Generała Obregona”. Drobna, szczupła. Tutejsze kobiety przeważnie były takie grube. Oczywiście, piwne oczy i nieunikniony błysk złotego zęba, ale taka świeża, młoda... Tysiąc sześćset osiemdziesiąt butelek, po pezie za butelkę. Ktoś szepnął po angielsku:
- Co pan powiedział?
Tench odwrócił się. - Pan jest Anglikiem - zapytał zdumiony, lecz na widok okrągłej, zapadłej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem, zmienił swe pytanie: - Czy mówi pan po angielsku?
Tak, mężczyzna odpowiedział, że mówi po angielsku. Stał wyprostowany w cieniu. Był to niski człowiek, ubrany w ciemne miejskie ubranie, dobrze już znoszone, a w ręku miał niedużą teczkę. Pod pachą trzymał jakąś powieść: widać było fragment krzykliwie kolorowej sceny miłosnej na okładce. - Przepraszam - powiedział - myślałem, że to do mnie odezwał się pan przed chwilą. - Miał wyłupiaste oczy i sprawiał wrażenie człowieka dziwnie wesołego, jak gdyby dopiero co oblewał urodziny... w samotności. Tench splunął. - Co ja takiego mówiłem? - Nie mógł sobie przypomnieć ani słowa. - Powiedział pan: “Mój Boże, ależ piękna”. - Co ja mogłem mieć na myśli? - Patrzył w górę na bezlitosne niebo. Sęp wisiał tam jak obserwator. - Co? Och, przypuszczam, że po prostu tę dziewczynę. Nieczęsto się tu widuje taki ładny okaz. Najwyżej jedną lub dwie na rok godne uwagi. - Ona jest bardzo młoda. - Och, ja nie mam żadnych zamiarów - mówił ospale Tench. - Wolno człowiekowi patrzeć. Mieszkam samotnie od piętnastu lat. - Tutaj?
- Niedaleko. Zamilkli obaj. Czas mijał. Cień urzędu celnego przesunął się o kilka centymetrów w stronę rzeki. Sęp poruszył się nieznacznie jak czarna wskazówka zegara. - Pan przyjechał tym statkiem? - zapytał Tench. - Nie. - Odjeżdża pan nim?
Mały człowieczek zdawał się wykręcać od dania odpowiedzi, ale w końcu, jak gdyby czując, że trzeba dać jakieś wyjaśnienie, rzekł:
- Ja się tylko przyglądam. Zapewne niedługo odpływa?
- Za parę godzin, do Vera Cruz - odpowiedział Tench. - Bez przystawania po drodze?
- Gdzież mógłby stawać? - Po czym zapytał: - Skąd pan się tu wziął?
Obcy odparł wymijająco:
- Przyjechałem łódką. - Ma pan plantację?
- Nie. - Miło jest usłyszeć swój język - zauważył Tench. - Pan nauczył się angielskiego w Stanach?
Tamten przytaknął. Nie był zbyt rozmowny. - Ach - mówił Tench - co ja bym dał za to, żeby tam być teraz. Nie ma pan czasem coś do picia w tej swojej teczce? - dodał po cichu niespokojnym głosem. - Niektórzy ludzie tam u was... sam znałem paru... trochę w celach leczniczych. - Tylko lekarstwa - powiedział tamten. - Pan jest lekarzem?
Krwią nabiegłe oczy zerkały chytrze ukosem na Tencha. - Pan by mnie pewnie nazwał... szarlatanem?
- A, cudowne leki? Każdy żyje, jak może - zauważył Tench. - Czy pan dziś odpływa?
- Nie, ja tu przyszedłem po... po... och, i tak wszystko jedno, po co. - Położył rękę na żołądku i powiedział: - Czy nie ma pan jakiegoś lekarstwa na... och, cholera, nie wiem, co mi jest. Po prostu ten przeklęty kraj. Ale z tego mnie ani pan, ani nikt nie wykuruje. - Pan chce wrócić do domu?
- Do domu? - mówił Tench. - Tu jest mój dom. Wie pan, jaki jest kurs peza w mieście Meksyku? Cztery za dolara. Cztery. O Boże. Ora pro nobis. - Pan jest katolikiem?
- Nie, nie. To tylko takie wyrażenie. Nie wierzę w takie rzeczy. Zresztą jest zbyt gorąco - dodał bez sensu. - Muszę gdzieś usiąść. - Niech pan zajdzie do mnie - powiedział Tench. - Mam zapasowy hamak. Do odejścia statku jeszcze kupa czasu, jeśli pan chce oglądać to widowisko. - Chciałem się zobaczyć z pewnym człowiekiem nazwiskiem Lopez - powiedział obcy. - Och, on już dawno jest rozstrzelany - stwierdził Tench. - Nie żyje?
- Pan wie, jak to jest w tych okolicach. Czy to pana znajomy?
- Nie, nie - zaprzeczył pośpiesznie. - Tylko znajomy znajomego. - Cóż, tak to już jest tutaj - ciągnął Tench. Zebrał powtórnie ślinę i strzyknął ją w ostre światło słoneczne. - Podobno pomagał... hm, ludziom niepożądanym... no, wyjeżdżać stąd. Jego dziewczyna żyje teraz z naczelnikiem policji. - Jego dziewczyna? Pan ma na myśli córkę?
- Nie był żonaty. Mam na myśli dziewczynę, z którą żył. Tench był przez chwilę zdziwiony wyrazem twarzy obcego. - Pan wie, jak to jest - powtórzył. Spojrzał w kierunku “Generała Obregona”. - Niezły kąsek z niej. Oczywiście za dwa lata będzie jak wszystkie inne: gruba i durna. O Boże, jakbym chciał się czegoś napić. Ora pro nobis. - Mam trochę wódki - odezwał się obcy. Tench spojrzał na niego przenikliwie. - Gdzie?
Człowiek o zapadłej twarzy przyłożył rękę do uda, jak gdyby wskazywał źródło swej nerwowej wesołości. Tench chwycił go za przegub ręki. - Ostrożnie - powiedział. - Nie tutaj. - Spojrzał na dywan cienia: na pustej pace siedział wartownik i spał, obok niego leżał karabin. - Niech pan przyjdzie do mnie. - Chciałem zobaczyć odjazd statku - odparł niechętnie człowieczek. - Och, jeszcze jest parę godzin do odjazdu. - Parę godzin? Na pewno? Bardzo tu gorąco na słońcu. - Niech pan lepiej idzie ze mną do domu. Dom... wyrażenia tego używano tu na określenie czterech ścian, w których się sypiało. Domu nie było nigdy. Szli przez mały, wypalony słońcem rynek, gdzie martwy generał zieleniał od wilgoci, a pod palmami rozstawiono stragany z napojami gazowanymi. Dom leżał jak widokówka na stosie innych pocztówek. Gdyby potasował wszystkie, mógłby zobaczyć Nottingham, miejsce urodzenia na trasie londyńskiego metro, jakiś odosobniony okres w Southend. Ojciec jego także był dentystą. Pierwszym wspomnieniem Tencha było znalezienie w koszu na śmieci wyrzuconego odlewu: chropawe, bezzębne, rozdziawione usta z gliny, niby wykopalisko gdzieś z Dorset - szczątki neandertalczyka lub Pithecantropusa. To była jego ulubiona zabawka. Próbowano go kusić mechanicznymi zabawkami, ale los chciał inaczej. Jest zawsze taki moment w dzieciństwie, gdy drzwi się otwierają i wpuszczają przyszłość. Upalny mokry port rzeczny i sępy leżały w koszu do śmieci, a on je sobie wybrał. Powinniśmy być wdzięczni, że nie możemy widzieć okropności i poniżeń leżących wokół naszego dzieciństwa, w szafach, na półkach z książkami, wszędzie. Nie było bruku: w porze deszczowej wioska (jaką w gruncie rzeczy była ta miejscowość) zapadała się w błoto. Teraz ziemia była twarda pod stopami jak kamień. Obaj mężczyźni mijali w milczeniu zakłady fryzjerów i dentystów. Sępy na dachach wydawały się zadowolone jak ptactwo domowe: szukały pasożytów pod szerokimi zakurzonymi skrzydłami. - Przepraszam - odezwał się Tench, zatrzymawszy się przed wielkim, jednopiętrowym drewnianym barakiem z werandą, na której kołysał się hamak. Barak był trochę większy niż inne budy na wąskiej uliczce, która kończyła się bagnem dwieście metrów dalej. - Może pan chciałby się rozejrzeć? - mówił nerwowo. - Nie chcę się chwalić, ale ja tu jestem najlepszym dentystą. W porównaniu z innymi to nie jest takie złe miejsce. - Duma chwiała się w jego głosie jak roślina o płytkich korzeniach. Zamknąwszy drzwi za sobą, wprowadził gościa do środka, do jadalni, gdzie po obu stronach pustego stołu stały dwa krzesła na biegunach. Była tam też lampa naftowa, kilka starych amerykańskich gazet, szafa. - Zaraz przyniosę szklanki - powiedział - ale najpierw chciałbym panu pokazać... pan jest wykształconym człowiekiem... - Gabinet dentystyczny miał okno wychodzące na podwórze, po którym łaziło z niemrawą godnością kilka indyków. W gabinecie stała nożna maszyna do wiercenia zębów, fotel dentystyczny kryty jaskrawo czerwonym pluszem i oszklona szafka, a w niej stłoczone zakurzone instrumenty. W kubku kleszcze, w rogu pęknięta lampka spirytusowa, a wszędzie na półkach walały się tampony waty. - Bardzo tu ładnie - zauważył obcy. - Nieźle jak na to miasto, prawda? - powiedział Tench. - Nie wyobraża pan sobie, jakie mam tu trudności. Ta maszyna - ciągnął z goryczą - jest japońskiej produkcji. Mam ją tylko miesiąc i już się psuje. Ale nie stać mnie na amerykańskie maszyny. - Piękne okno - powiedział obcy. W okno wprawiony był witraż: Madonna spoglądała przez moskitierę na indyki chodzące po podwórzu. - Dostałem to, gdy plądrowano kościół. Nie wypadało, żeby gabinet dentystyczny nie miał witraża. Cywilizacja tego wymaga. W domu, to znaczy w Anglii, był zwykle Wesoły Kawaler, sam nie wiem dlaczego, albo też Róża Tudorów. No, ale tu nie było wyboru. - Otworzył inne drzwi. - Moja pracownia. - Przedmiotem, który najbardziej rzucał się w oczy, było łóżko z zawieszoną nad nim moskitierą. - Pan rozumie - rzekł Tench - strasznie tu ciasno. - Z jednej strony stolarskiego warsztatu stał dzbanek, miednica i mydelniczka; z drugiej pompka, taca z piaskiem, obcążki i mały piecyk. - Robię odlewy z gipsu - mówił Tench. - Inaczej tu nie można. - Podniósł odlew dolnej szczęki. Nie zawsze potrafię je odlać dokładnie. Oczywiście, pacjenci narzekają. - Położył odlew i wskazał inny przedmiot na warsztacie, rzecz o włóknistym i flakowatym wyglądzie, z dwoma małymi pęcherzykami z gumy. - Rozszczep podniebienia - objaśnił. - Pierwszy raz próbuję to usunąć. Foremka Kingsleya. Wątpię, czy dam sobie z tym radę. No, ale trzeba próbować iść z postępem czasu. - Opadła mu dolna warga; powróciło bezmyślne spojrzenie. Upał w pokoiku obezwładniał. Stał jak człowiek zagubiony w jaskini wśród skamielin i narzędzi z epoki, o której wie bardzo niewiele. - Może usiedlibyśmy... - zaproponował obcy. Tench wpatrywał się w niego wzrokiem bez wyrazu. - Moglibyśmy otworzyć wódkę. - Ach racja, wódka. Tench wyjął dwa kieliszki z szafki pod warsztatem i obtarł z kurzu. Następnie wyszli i usiedli w kszesłach na biegunach we frontowym pokoju. Tench nalewał. - Z wodą? - spytał obcy. - Nie można ufać tej wodzie. Zaszkodziło mi, o tu. - Położył rękę na żołądku i pociągnął długi łyk. - Pan sam zbyt dobrze nie wygląda - powiedział Tench. Spojrzał na niego uważnie. - Pańskie zęby. - Brakowało jednego kła, a przednie zęby były żółte od kamienia i psuły się. Dodał: - Musi pan o nich pomyśleć. - Co mi z tego przyjdzie? - powiedział obcy. Trzymał ostrożnie odrobinę wódki w kieliszku, jak gdyby to było zwierzę, któremu dał schronienie, ale nie ufał. Wychudły i zaniedbany, miał wygląd kogoś, kto się nie liczył, kogo w dodatku trapiła choroba lub niepokój. Siedział na samym brzeżku krzesła, trzymając na kolanach teczkę i odsuwając wódkę, jakby wstydził się swojej skłonności do alkoholu. - Niech pan pije - zachęcał go Tench (nie była to przecież jego wódka). - Dobrze to panu zrobi. - Ciemne ubranie i pochyłe ramiona gościa niepokojąco przypominały mu trumnę, a w jego gnijącej jamie ustnej śmierć przyczaiła się już teraz. Tench nalał sobie drugi kieliszek i mówił dalej: - Człowiek czuje się tu bardzo samotnie i przyjemnie jest pogadać sobie po angielsku, nawet z cudzoziemcem. Może pan by chciał obejrzeć zdjęcie moich dzieci. - Wyciągnął z portfelu pożółkłą fotografię i podał mu. Dwoje małych dzieci w ogródku wydzierało sobie ucho konewki. - Oczywiście to było szesnaście lat temu - wyjaśnił. - Teraz to już mężczyźni. - Jeden umarł. - Och - odrzekł tamten łagodnie - ale w chrześcijańskim kraju. - Łyknął nieco wódki i niezbyt mądrze uśmiechnął się do Tencha. - Tak, niewątpliwie - odparł Tench ze zdziwieniem. Odchrząknął i dodał: - Nie wydaje mi się jednak, żeby to miało jakieś znaczenie. - Zamilkł, bo myśli jego znów gdzieś się rozpłynęły, szczęka opadła. Wyglądał szaro i bezmyślnie, aż wreszcie ból żołądka przywrócił mu świadomość i skłonił do sięgnięcia po kieliszek. - Zaraz, zaraz, o czym to mówiliśmy? O dzieciach... racja. O dzieciach. Ciekawe, jakie to rzeczy zostają w pamięci. Wie pan, że pamiętam tę konewkę lepiej niż dzieci. Była zielona i kosztowała trzy szylingi jedenaście i trzy czwarte pensa. Mógłbym wskazać sklep, gdzie ją kupiłem. Ale co do dzieci - zamyślił się nad kieliszkiem - nie mogę przypomnieć sobie prawie nic prócz ich płaczu. - Dostaje pan listy?
- Przestałem pisać przed przyjazdem tutaj. Bo i po co? I tak nie mogłem posyłać pieniędzy. Nie zdziwiłbym się, gdyby żona wyszła znów za mąż. Jej matce tylko w to graj. Stara, zgorzkniała suka. Nigdy mnie nie lubiła. Obcy odezwał się cicho:
- To straszne. Tench spojrzał ze zdziwieniem na swego towarzysza. Tamten tkwił w krześle jak czarny znak zapytania, gotów do odejścia, gotów do pozostania. Ze swoją trzydniową, siwą brodą wyglądał nieporządnie i robił wrażenie człowieka słabego, kogoś, komu można było nakazać wszystko. Wyjaśnił:
- W ogóle świat, wie pan, i to, co się na nim dzieje...
- Niech pan wypije wódkę. Pił małymi łykami, jakby sobie folgował. - Pan pamięta to miasto z czasów przed... przed przyjściem Czerwonych Koszul?
- Owszem. - Jak szczęśliwe było ono wtedy!
- Czyżby? Nie zauważyłem. - Wtedy przynajmniej ludzie mieli... Boga. - W stanie zębów nie ma żadnej różnicy - rzekł Tench. Znów nalał sobie wódki nieznajomego. - To zawsze było okropne miejsce. Samotne. Mój Boże, ludzie w Anglii powiedzieliby, że tu romantycznie. Myślałem sobie, że pięć lat tu spędzę, a potem wyjadę. Było mnóstwo roboty. Złote zęby. Ale później pez spadł. A teraz nie mogę się stąd wydostać. Jednak wyjadę kiedyś. Wycofam się z interesu. Wrócę do kraju. Będę żył, jak przystało na dżentelmena. - Zatoczył ręką po pustym, nędznym pokoju. - Zapomnę o tym wszystkim. Och, już niedługo tego, jestem optymistą - zakończył.
Obcy nagle spytał:
- Jak długo jedzie do Vera Cruz?
- Kto?
- Statek. Tench zasępił się:
- W czterdzieści godzin od tej chwili bylibyśmy na miejscu. Jest tam dobry hotel “Diligencia”. Także dansingi. Wesołe miasto. - Wydaje się blisko - rzekł obcy. - A ile kosztowałby bilet?
- Musiałby się pan spytać Lopeza - odparł Tench. - On ma agencję. - Przecież Lopez...
- Ach racja, zapomniałem. Rozstrzelany. Ktoś zapukał do drzwi. Obcy schował teczkę pod krzesło, a Tench ostrożnie podszedł do okna. - Ostrożność nigdy nie zawadzi - stwierdził. - Każdy dentysta, który jest coś wart, ma wrogów. Słaby głos odezwał się błagalnie: “Swój” - i Tench otworzył drzwi. Słońce wpadło natychmiast do środka jak rozżarzona do białości sztaba. W drzwiach stał chłopiec i pytał o doktora. Miał wielki kapelusz i głupie piwne oczy. Za nim dwa muły grzebały kopytami i sapały na gorącej, ubitej drodze. Tench powiedział, że nie jest lekarzem, lecz dentystą. Odwróciwszy się zobaczył swego gościa, skulonego w krześle na biegunach, wpatrującego się jakby błagalnie, prosząco... Chłopiec mówił, że jest jakiś nowy lekarz w mieście. Stary lekarz miał febrę i nie chciał przyjść. Matka chłopca była chora. Tench począł sobie coś niejasno przypominać. Odezwał się z miną odkrywcy:
- Przecież pan jest lekarzem?
- Nie, nie. Ja muszę złapać ten statek. - Mnie się zdawało, że pan powiedział...
- Zmieniłem zdanie. - Ach, jeszcze kupa czasu do odjazdu - odparł Tench. - Nigdy nie odjeżdżają punktualnie. - Spytał chłopca, jak daleko. Chłopiec odpowiedział, że przeszło dwadzieścia kilometrów. - Za daleko - rzekł Tench. - Idź sobie. Poszukaj kogo innego. Jak to wieści się roznoszą - powiedział do gościa. - Chyba wszyscy wiedzą, że pan jest w mieście. - Ja bym nie potrafił pomóc - szepnął obcy niespokojnie. Zdawał się pokornie pytać Tencha o radę. - Idź sobie - powtórzył Tench. Chłopiec nie ruszył się. Stał w ostrych promieniach słońca patrząc z niezmierną cierpliwością i powtarzając, że matka jego jest umierająca. Piwne oczy nie wyrażały żadnego uczucia. Stwierdzał fakt. Człowiek się rodzi, jego rodzice umierają, sam się starzeje i umiera. - Jeśli jest umierająca - powiedział Tench - lekarz nie ma po co do niej chodzić. Ale obcy wstał, jak gdyby wbrew swojej woli nie mógł się oprzeć wezwaniu. Rzekł ze smutkiem:
- Zawsze ta sama historia. Tak jak teraz. - Będzie się pan musiał zwijać, żeby zdążyć na statek. - Nie zdążę - powiedział. - Tak już mi przeznaczone, żebym nie zdążył. - Był gniewny. - Niech mi pan odda wódkę. - Pociągnął długi łyk patrząc na nieczułe dziecko, na rozpaloną ulicę i niebo, nakrapiane ruchomymi plamkami sępów jak gdyby wysypką od niestrawności. - Ale jeśli ona umiera... - zaczął Tench. - Znam tych ludzi. Ona tak samo umiera, jak ja w tej chwili. - Pan jej nic nie będzie mógł pomóc. Chłopiec obserwował ich, jakby go to nic nie obchodziło. Rozmowa tocząca się w obcym języku była czymś abstrakcyjnym: on do tego nie należał, po prostu zaczeka tutaj, aż doktor przyjdzie. - Pan nic nie wie - powiedział gwałtownie obcy. - Każdy mi to stale powtarza: “Ty nic nie pomożesz”. - Wódka działała na niego. Z niezmierną goryczą dodał: - Słyszę, jak to wszyscy mówią. - W każdym razie - odezwał się Tench - za dwa lub trzy tygodnie będzie drugi statek. Pan jest szczęśliwy, pan może stąd wyjechać. Pan nie ma tu kapitału. - Pomyślał o swoim kapitale: japońska wiertarka do zębów, fotel dentystyczny, lampka spirytusowa, obcążki i mały piecyk na złote plomby. Jest związany materialnie z tym krajem. - Vamos - rzucił mężczyzna dziecku, a potem odwrócił się do Tencha i wyraził mu wdzięczność za odpoczynek z dala od słońca. Odznaczał się swoistą, skarlałą godnością, do której Tench był przyzwyczajony. Była to godność ludzi bojących się odrobiny bólu, a jednak siadających z determinacją w jego fotelu. Być może nie lubił podróżować na mule. Pożegnał go w sposób staroświecki: - Będę się modlił za pana. - Było mi przyjemnie pana gościć - odpowiedział Tench. Mężczyzna dosiadł muła, a chłopiec, bardzo powoli, w jaskrawym blasku słońca pojechał przodem w kierunku bagien, wnętrza kraju. To stamtąd właśnie wyłonił się ów człowiek tego rana, by obejrzeć “Generała Obregona”. Teraz powracał. Lekko kiwał się w siodle pod wpływem wódki. Przy końcu ulicy był już tylko malutką zawiedzioną istotą. Dobrze było porozmawiać z obcym - myślał Tench wracając do swego pokoju i zamykając za sobą drzwi na klucz (nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić). Samotność i pustka czekały tam na niego. Lecz był tak do nich przyzwyczajony, jak do odbicia własnej twarzy w lustrze. Usiadł w krześle na biegunach i bujał się w przód i w tył, wytwarzając lekki przewiew w ociężałym powietrzu. Wąska kolumna mrówek sunęła przez pokój ku małej plamie na podłodze, gdzie obcy rozlał trochę wódki. Kręciły się po niej, po czym zwartym szykiem maszerowały ku przeciwległej ścianie i znikały. W oddali, na rzece, “Generał Obergon” zagwizdał dwukrotnie, Tench nie wiedział dlaczego. Obcy zostawił książkę. Leżała pod krzesłem, na którym siedział: na okładce płacząca kobieta w sukni z czasów Edwarda VII klęczała na dywanie, obejmując buty jakiegoś mężczyzny - brązowe, błyszczące, o ostrych szpicach. Miał sterczące wąsiki i stał nad nią w pogardliwej pozie. Książka nosiła tytuł: “La eterna martyr”. Po pewnej chwili Tench podniósł ją z podłogi. Gdy ją otworzył, był zaskoczony. To, co było w środku, nie było właściwą treścią książki. Była to łacina. Tench zamyślił się. Zamknął książkę i zaniósł ją do swej pracowni. Nie mógł co prawda jej spalić, ale wolał schować, gdyż nie był pewny; a właściwie był pewny, co w niej jest. Włożył ją do piecyka, w którym przetapiał złoto. Później, z bezmyślnie otwartymi ustami, stanął przy warsztacie stolarskim. Przypomniał sobie, po co chodził na wybrzeże: po butlę z eterem, którą “Generał Obregon” powinien był przywieźć tu, w dół rzeki. Znów dobiegł go ryk syreny znad rzeki. Tench wybiegł na słońce bez kapelusza. Sam mówił, że statek nie odpłynie do następnego rana, ale tym ludziom nie można było wierzyć, gdy chodziło o niestosowanie się do rozkładu jazdy. No i oczywiście: gdy wychodził na brzeg pomiędzy komorą celną i składem, “Generał Obregon” był już oddalony o trzy metry, prując leniwą rzekę w stronę morza. Tench zaczął krzyczeć w kierunku statku, lecz na nic to się nie zdało. Na wybrzeżu nie było śladu butli. Zawołał raz jeszcze i przestał o tym myśleć. Ostatecznie nie było to takie ważne. Odrobina dodatkowego bólu niewiele znaczyła wśród ogromu opuszczenia. Nad “Generałem Obregonem” zaczął wiać lekki wietrzyk. Plantacje bananów rozpościerały się po obu stronach, parę anten radiowych tkwiło na wzniesieniu. Port został w tyle. Gdyby spojrzeć wstecz, można by powiedzieć, że w ogóle nie istniał. Szeroki Atlantyk otwierał się przed parowcem. Wielkie, siwe, walcowate fale unosiły dziób statku, a powiązane indyki przewracały się po pokładzie. W maleńkiej nadbudówce na pokładzie stał kapitan z wykałaczką we włosach. Ziemia cofała się w takt wolnego, miarowego kołysania. Niespodzianie zapadł zmrok, a na niebie zawisły nisko świecące, jaskrawe gwiazdy. Na dziobie zapalono lampę naftową, a dziewczyna, którą Tench zauważył z brzegu, zaczęła łagodnie śpiewać melancholijną i sentymentalną piosenkę o róży, splamionej krwią prawdziwej miłości. Jakieś ogromne poczucie swobody i przestrzeni ogarnęło zatokę, gdy niska, tropikalna linia wybrzeża została pochowana w ciemności jak mumia w grobowcu. “Jestem szczęśliwa” - powiedziała do siebie młoda dziewczyna, nie zastanawiając się, dlaczego jest szczęśliwa. Daleko w tyle, w głębi ciemności muły wlokły się naprzód. Działanie wódki już dawno ustało. Jadąc bagnistym traktem, który, gdy przyjdą deszcze, stanie się zupełnie nie do przebycia, mężczyzna unosił w swym mózgu dźwięk syreny “Generała Obregona”. Wiedział, co to znaczyło: statek odpłynął według rozkładu jazdy, a on został opuszczony. Mimo woli poczuł, że nienawidzi dziecka jadącego przed nim i chorej kobiety. Był niegodny tego, co niósł. Ogarniał go zewsząd zapach wilgoci. Wyglądało, jakby ta część świata nigdy nie została osuszona w płomieniach, gdy świat wirował w przestrzeni; wchłonęła tylko mgłę i chmury tych okropnych okolic. Zaczął się modlić, podskakując w górę i w dół w takt wielkich kroków kołyszącego się i ślizgającego muła ze znakowanym ozorem. Niech mnie złapią prędko... Niech mnie złapią. Próbował uciec, ale był - jak król pewnego szczepu w Afryce Zachodniej - swego ludu niewolnikiem, któremu nie wolno się nawet położyć, żeby pomyślne wiatry nie przestały wiać.
Rozdział II
Stolica
Oddział policji powracał do koszar. Szli nierówno, z karabinami zarzuconymi byle jak; strzępy nitek zwisały z miejsc po guzikach, owijacze zsuwały się na kostki, drobni ludzie o czarnych skrytych oczach Indian. Mały rynek na szczycie wzgórza był oświetlony żarówkami związanymi po trzy i połączonymi przez wiszące luźno w górze druty. Urząd skarbowy, Presidencia, zakład dentystyczny, więzienie - niski, biały budynek z kolumnadą, datujący się sprzed trzystu lat, a za nim ulica idąca stromo w dół i tylna ściana zrujnowanego kościoła. Którędy bądź się szło, dochodziło się w końcu do wody i rzeki. Z różowych klasycznych fasad opadał tynk i ukazywał stwardniałe gliniaste błoto, które powoli znów stawało się błotem. Na rynku trwała w najlepsze wieczorna parada: kobiety przechadzały się w jedną strronę, mężczyźni w drugą. Młodzi ludzie w czerwonych koszulach kręcili się hałaśliwie przy straganach z napojami gazowanymi. Porucznik kroczył na czele swych ludzi z miną wyrażającą gorzki niesmak. Wyglądał, jakby został przykuty do nich wbrew swej woli, blizna na szczęce mogła być pozostałością jakiejś ucieczki. Jego sztylpy i kabura pistoletu wyczyszczone były do połysku; wszystkie guziki miał nienagannie przyszyte. Ostry, zakrzywiony nos wystawał z chudej twarzy tancerza. Jego schludność na tle nędznego miasteczka sprawiała wrażenie nadmiernej ambicji. Skisły zapach dochodził znad rzeki, a pod namiotami swych poszarpanych czarnych skrzydeł usadowiły się na dachach sępy. Od czasu do czasu wynurzała się mała, niedorozwinięta głowa i poruszały się szpony. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści pogasły wszystkie światła na rynku. Wartownik niezgrabnie sprezentował broń i oddział wmaszerował do koszar. Nie czekając na rozkaz, zawiesili karabiny koło pokoju oficerskiego i rozeszli się po dziedzińcu, do hamaków i latryn. Niektórzy ściągnęli z nóg buty i położyli się. Tynk odpadał z glinianych, bielonych ścian, na których pokolenia policjantów gryzmoliły rozmaite napisy. Kilku wieśniaków czekało na ławce, z rękami opuszczonymi między kolana. Nikt nie zwracał na nich uwagi. W umywalni biło się dwóch ludzi. - Gdzie jest Jefe? - zapytał porucznik. Nikt nie wiedział. Może gra w bilard gdzieś w mieście? Porucznik usiadł przy stole naczelnika z widomą irytacją; z tyłu, za jego głową narysowane były ołówkiem na bielonej ścianie dwa splecione serca. - W porządku - powiedział - na co czekacie? Wprowadźcie więźniów. - Weszli kłaniając się, z kapeluszami w ręku, jeden za drugim. “Taki a taki upił się i zachowywał nieporządnie.” - “Pięć pezów grzywny.” - “Ale ja nie mogę zapłacić, ekscelencjo.” - “Więc niech wyczyści latrynę i cele.” - “Taki a taki uszkodził afisz wyborczy.” - “Pięć pezów grzywny.” - “Taki a taki przyłapany na noszeniu świętego medalika pod koszulą.” - “Pięć pezów grzywny.”
Przesłuchanie dobiegało końca. Nie było nic ważnego. Przez otwarte drzwi wpadły brzęcząc moskity. Słychać było, jak wartownik na zewnątrz prezentuje broń. Do środka wszedł gwałtownie naczelnik policji. Był to człowiek we flanelowym białym ubraniu i kapeluszu z szerokim rondem, otyły, z różową, nalaną twarzą. Miał na sobie pas z nabojami i wielki pistolet, obijający się o uda. Trzymał chusteczkę przy ustach. Był przygnębiony. - Znów boli mnie ząb - rzekł. - Tak mnie boli. - Nie mam nic do zameldowania - powiedział porucznik z pogardą w głosie. - Gubernator znowu na mnie wsiadł dzisiaj - żalił się naczelnik. - Wódka?
- Nie, ksiądz. - Ostatni został rozstrzelany ładnych parę tygodni temu. - On jest innego zdania. - Całe nieszczęście - powiedział porucznik - że nie mamy fotografii. - Rzucił okiem na ścianę, na podobiznę Jamesa Calvera, poszukiwanego w Stanach Zjednoczonych za rabunek banku i zabójstwo: zacięta, nieregularna twarz, zdjęta z dwóch stron; opis rozesłany po wszystkich posterunkach Ameryki Środkowej, niskie czoło i fanatyczne oczy człowieka, myślącego tylko o jednym. Spojrzał na nią z żalem: było tak mało prawdopodobne, żeby w ogóle dotarł na południe, złapią go w jakiejś spelunce na granicy, w Juarez lub Piedras Negras czy w Nogales. - On mówi, że mamy - żalił się naczelnik. - Mój ząb, och mój ząb. - Usiłował znaleźć coś w kieszeni na biodrze, ale przeszkadzała mu kabura. Porucznik niecierpliwie stukał błyszczącym butem. - Patrz pan - powiedział naczelnik. Spore grono osób za stołem, młode dziewczęta w białym muślinie, zakłopotane starsze kobiety z potarganymi włosami, za nimi kilku mężczyzn patrzących nieśmiało. Wszystkie twarze składały się z małych punktów. Była to wycięta z gazety fotografia, zrobiona przed laty, z okazji pierwszej komunii. Między kobietami siedział zupełnie młody mężczyzna w sutannie. Można było sobie wyobrazić, jak był przez nie rozpieszczany drobnymi względami w dusznej atmosferze intymności i szacunku. Siedział tak pulchny, z wytrzeszczonymi oczyma, rzucając od czasu do czasu niewinne, kobiece dowcipy. - Była zrobiona kupę lat temu. - Wygląda jak oni wszyscy - powiedział porucznik. Fotografia była niewyraźna i poplamiona, ale można było odtworzyć sobie z niej gładko ogolone upudrowane i zbyt nalane, jak na młody wiek, oblicze. Zbyt wcześnie w życiu został obdarzony dobrami tego świata: szacunkiem otoczenia, zapewnionym bytem. Frazesy religijne na języku, dowcipy dla ułatwienia sobie sprawy, gotowość do przyjmowania hołdów ze strony innych ludzi... szczęśliwy człowiek. Wrodzona nienawiść, jaką pies odczuwa do drugiego psa, zrodziła się we wnętrznościach porucznika. - Rozstrzelaliśmy go chyba ze sześć razy - powiedział. - Gubernator otrzymał wiadomość, że usiłował uciec w zeszłym tygodniu do Vera Cruz. - Co robią Czerwone Koszule, że pozwolili mu do nas się przedostać?
- Och, wymknął się im oczywiście. I tak dobrze, że nie złapał statku. - Co się z nim stało?
- Znaleziono jego muła. Gubernator mówi, że musi go mieć w tym miesiącu. Zanim deszcze się zaczną. - Gdzie była jego parafia?
- Concepcion i okoliczne wioski. Ale wyjechał stamtąd trzy lata temu. - Co o nim wiadomo?
- Może uchodzić za gringo. Spędził sześć lat w jakimś amerykańskim seminarium. Co jeszcze? Urodził się w Carmen, syn sklepikarza. Ale nic nam z tego. - Oni wszyscy wydają mi się podobni - powiedział porucznik. Gdy patrzył na białe muślinowe sukienki, ogarniało go uczucie, które można było niemal nazwać zgrozą. Przypomniał sobie zapach kadzidła w kościołach swego dzieciństwa, świece, koronki na komżach, zadufałość i ogromne żądania stawiane ze stopni ołtarza przez ludzi, którzy nie wiedzieli w ogóle, co to jest ofiara. Starzy wieśniacy klęczeli tam przed świętymi obrazami z rękami wyciągniętymi na kształt krzyża; zmęczeni długą, całodniową pracą na plantacjach, zmuszali się do dalszych umartwień. A ksiądz chodził w koło z woreczkiem, zbierając ich centy, wymyślając im za drobne, pokrzepiające grzechy, a sam nie poświęcał nic, tylko nieco seksualnego zadowolenia. A to było łatwe - myślał porucznik - łatwe. On sam nie potrzebował kobiet. - Złapiemy go - powiedział. - To tylko kwestia czasu. - Mój ząb! - zawodził znów naczelnik. - Zatruwa mi całe życie. Najdłuższa przerwa w bólu dzisiaj trwała dwadzieścia pięć minut. - Musi pan zmienić dentystę. - Wszyscy tacy sami. Porucznik wziął fotografię i przypiął ją na ścianie. James Caver, włamywacz i zabójca, patrzył ostrym profilem w stronę ludzi zgromadzonych po pierwszej komunii. - Ten przynajmniej jest mężczyzną - stwierdził porucznik z uznaniem. - Kto?
- Gringo. - Czy pan słyszał, co on zrobił w Huston. Nawiał z dziesięcioma tysiącami dolarów. Zastrzelił dwóch tajniaków - powiedział naczelnik. - Tajniaków?
- To zaszczyt, w pewnym sensie, mieć do czynienia z takimi ludźmi. - Trzepnął ze złością moskita. - Taki człowiek - rzekł porucznik - nie czyni specjalnej szkody. Paru zabitych. Wszyscy musimy umrzeć. Pieniądze ktoś musi wydać. Więcej dobrego robimy, gdy łapiemy jednego z tych. Gdy tak stał w bielonym pokoiku, w swych błyszczących butach, pełen jadu, biła z niego godność człowieka idei. Było coś bezinteresownego w jego ambicji. Jego pragnienie złapania wymuskanego, szacownego gościa z przyjęcia po pierwszej komunii było pewnego rodzaju cnotą. Naczelnik odezwał się smutnie:
- On musi być diablo przebiegły, jeśli przetrwał przez tyle lat. - Każdy mógłby to zrobić - rzekł porucznik. - My właściwie nie zajmowaliśmy się nimi, chyba że sami leźli nam w ręce. Mógłbym zaręczyć, że sprowadzę tego człowieka w ciągu miesiąca, jeśli...
- Jeśli co?
- Jeśli miałbym władzę. - Łatwo tak mówić - powiedział naczelnik. - Co by pan zrobił. - Nasza prowincja nie jest duża. Na północy graniczy z górami, na południu z morzem. Przeszukałbym ją tak, jak się przeszukuje ulicę, dom po domu. - Och, to się tylko wydaje łatwe - jęczał niewyraźnie naczelnik z chustką przy ustach. Porucznik powiedział nagle:
- Wie pan, co ja bym zrobił? Wziąłbym po jednym mężczyźnie z każdej wioski w prowincji jako zakładnika. Jeśli mieszkańcy nie wydadzą tego człowieka, kiedy się u nich zjawi - zakładnicy zostaną rozstrzelani; wtedy wzięlibyśmy następnych. - Wielu z nich zginęłoby w takim razie. - Czyż nie warto? - spytał porucznik z jakimś radosnym podnieceniem. - Uwolnić się od tych ludzi na zawsze!
- Wie pan - przyznał naczelnik - to, co pan powiedział, nie jest wcale takie głupie!
Porucznik szedł do domu przez miasto o pozamykanych okiennicach. Spędził tu całe życie: Związek Robotników i Chłopów mieścił się kiedyś w jego szkole. Sam przyczynił się do zatarcia tego niefortunnego wspomnienia; miasto się zmieniło: cementowy plac zabaw na wzgórzu koło cmentarza, gdzie żelazne huśtawki stały niczym szubienice w księżycowej poświacie, był miejscem po katedrze. Nowe dzieci będą miały nowe wspomnienia. Nic już nie będzie wyglądało jak za dawnych czasów. Było coś z księdza w jego zawziętym, uważnym kroku; coś z teologa, lustrującego błędy przeszłości po to, by znowu je zniszczyć. Doszedł do swego mieszkania. Wszystkie domy były jednopiętrowe, bielone, zbudowane wokół niewielkich patio ze studnią i paroma kwiatami. Okna od ulicy miały kraty. W pokoju porucznika było łóżko, zrobione ze starych pak przykrytych słomianą matą, na nim poduszka i prześcieradło. Na ścianie wisiała fotografia prezydenta i kalendarz, na kamiennej posadzce stał stół i krzesło na biegunach. W blasku świecy pokój wyglądał nieprzytulnie, jak więzienie lub cela klasztorna. Porucznik usiadł na łóżku i zaczął ściągać buty. Była to godzina modlitwy. Czarne żuki z chrzęstem obijały się o ściany. Przeszło tuzin ich, z uszkodzonymi skrzydłami, łaziło po kamiennych płytach podłogi. Do pasji doprowadzała go myśl, że wciąż jeszcze byli w jego okręgu ludzie, którzy wierzyli w kochającego i miłosiernego Boga. Są mistycy, którzy rzekomo bezpośrednio obcowali z Bogiem. On także był mistykiem, a wszystko, czego doznał, to była próżnia - całkowita pewność, że świat stygnie, umiera, że ludzie przeszli ewolucję, że wywodzą się od zwierząt, nie wiadomo po co. Był tego pewien. Leżał na łóżku w koszuli i bryczesach, zdmuchnął świecę. Upał czyhał w pokoju jak wróg. Wbrew świadectwu zmysłów wierzył jednak w puste zimne przestrzenie eteru. Gdzieś grało radio - muzyka z miasta Meksyku czy nawet z Londynu lub Nowego Jorku przesączała się w jego nastrój opuszczenia. Miał uczucie dziwnej słabości: oto jego własny kraj, który pragnąłby otoczyć murem ze stali i usunąć to wszstko, co go tak bolało, gdy był dzieckiem biedaków. Chciał wszystko zniszczyć, wszystko zacząć od początku, bez żadnych wspomnień. Dla niego życie zaczęło się pięć lat temu. Porucznik leżał na plecach, z oczyma otwartymi, a żuki z hukiem waliły o sufit. Przypomniał sobie księdza, którego Czerwone Koszule rozstrzelały pod murem cmentarnym na wzgórzu - jeszcze jeden tłusty, niski człowiek o wytrzeszczonych oczach. Był monsignorem i myślał, że to go uchroni, żywił coś w rodzaju pogardy dla niższego duchowieństwa i bez przerwy opowiadał im o swoim wysokim stanowisku. Dopiero na samym końcu przypomniał sobie o modlitwach. Ukląkł, a oni dali mu trochę czasu na odmówienie aktu skruchy. Porucznik był tego tylko świadkiem, niezainteresowanym bezpośrednio. W sumie rozstrzelali pięciu księży - dwaj lub trzej uciekli, biskup schronił się w mieście Meksyku, a jeden podporządkował się rozporządzeniu, że wszyscy księża muszą się ożenić. Mieszkał teraz blisko rzeki ze swoją gospodynią. To oczywiście było najlepsze wyjście z sytuacji - zostawić żyjącego świadka słabości ich wiary. Wykazywało to fałsz, jaki uprawiali od lat. Przecież gdyby naprawdę wierzyli w niebo albo piekło, nie zważaliby na tę odrobinę cierpienia w zamian za niezmierzone... Porucznik leżący na swoim twardym łóżku w wilgotnej parnej ciemności nie miał wcale współczucia dla słabości ciała.
W jednym z bocznych pokojów Academia Commercial kobieta czytała coś swojej rodzinie. Dwie małe dziewczynki w wieku lat sześciu i dziesięciu siedziały na krawędzi łóżka, a czternastoletni chłopiec opierał się o ścianę z wyrazem ogromnego znudzenia. “Młody Juan - czytała matka - znany był od najwcześniejszych lat ze swej pokory i pobożności. Inni chłopcy mogli być grubiańscy i mściwi, młody Juan wypełniał przykazanie Zbawiciela i nadstawiał drugi policzek. Pewnego dnia ojciec posądził go o kłamstwo i zbił. Później dowiedział się, że syn mówił prawdę i przeprosił Juana. Ale Juan powiedział mu: - Drogi ojcze, tak jak Ojciec nasz Niebieski ma prawo chłostać nas, kiedy sobie życzy... “
Chłopiec otarł niecierpliwie twarz o bieloną ścianę, a łagodny głos brzęczał dalej. Dziewczynki siedziały patrząc z napięciem paciorkami oczu i wchłaniały ckliwą pobożność. “Nie myślcie jednak, że młody Juan nie śmiał się i nie bawił jak inne dzieci, chociaż zdarzało się, że opuszczał po kryjomu grono rozbawionych towarzyszy i z książką ilustrowaną świętymi obrazkami szedł do ojcowskiej obory.”
Chłopiec rozgniótł żuka bosą nogą i myślał markotny, że jednak wszystko ma swój koniec: któregoś dnia dojdą do ostatniego rozdziału i młody Juan zginie pod ścianą z okrzykiem: “Viva el Christo Rey”. Ale wtedy przypuszczalnie będzie już następna książka: przemycano je co miesiąc z miasta Meksyku. Gdybyż tylko celnicy wiedzieli, gdzie ich szukać. “Nie, młody Juan był prawdn/łšÚV1AřV#o®É‹éc~m~k*/©‰±ĺ¤wD^ †'ŢžÉkŻ [`@îgJ]‚[kŢF~XôŔ_ţˇřwî/¬;I_‡Á?!“ČšŮ(Úî^TŇŠYÓŸßrûÐ/$I¡âÑnZé¨ß÷÷>¤.Ó4½/é¶ÐÛFPýDÀ̶ö/B§PãH4HÂÈŽF`lÞäzgÁlÕçžýMˆ•§Ë¦~””è):J)Š<vÔÝeGëY/M"weÏ"k‡âÅ뤒¹ájˆX_‘d+AÍ&æZ¸©7¿¿½ø¢’¯'AæàÏ ]¦e‚ñÅ“(H«ŽÓaBjà궲àEªiCÍNJŠâOÔ²=¢qdªçDVþ¯”¾Ÿ‘Ùü³J†J@4Zº©Ê•n뮇‡iåÂüæö|¢é=ÉDfAZ†<e@¢„o–)nÓßê!zXÉþÉ‘-xAûÜ™làÜyŒAãUz[œ7ã›A-jZ»kú¶?ôω¥©¡|h›Õ,T«§Î “ýõŸÇ>KÒSžÞý4+ôÈ~úøæoó³r¶rÓïȼ~A;Ã0ÀîÈŠ°x*að<°‰1cå¶ |§á¡oq›^T«1)Lk'„Óã‚9ûï0ë|+ð4yï–ùUqÅ£MÍy<j4ó;kÔºZ£ùD“ýžáòâ¢ë