GRAHAM GREENE
Moc i chwała
(Przełożył Bolesław Taborski )
Dla Gervase
Krąg się zacisnął;
bystra chartów siła
i śmierć z godziną
każdą bliżej była.
(Dryden)
Przedmowa
Kiedy po latach wojny zaczęliśmy wydawać najlepsze powieści z literatur
zachodnich, olśniły nas wielkie nazwiska Faulknera, Hemingwaya, Camusa, Sartre'a.
Stwarzało to pozór, że stykamy się z niezwykle wyśrubowaną przeciętną
obowiązującego poziomu w literaturze światowej, a nie z jej szczytowymi
osiągnięciami z lat kilkunastu. Dopiero dzisiejsze współzawodnictwo między
wydawnictwami polującymi na głośne, nagradzane pozycje pozwala odróżnić
sezonowe rewelacje beletrystyczne od prawdziwej literatury, którą wyznacza
najbardziej bezlitosny sędzia - czas.
Do książek, które zwycięsko wytrzymały tę próbę, należy bez wątpienia “Moc
i chwała” Grahama Greene'a. Ta właśnie powieść ustaliła jego pozycję w czołówce
literatury światowej, utorowała drogę powodzenia, sukcesów wydawniczych dla
“Sedna sprawy”, “W Brighton” czy “Trądu”. O “Mocy i chwale” tak pisze autor:
“Książka ta daje mi największą satysfakcję ze wszystkich moich książek; nie
mówi to dużo, ale napawa mnie smutkiem, gdy pomyślę, że napisałem ją przed
dwudziestu laty. Czekała prawie dziesięć lat na powodzenie. Pierwsze wydanie w
Anglii miało 3500 egzemplarzy i ukazało się na miesiąc przed hitlerowską inwazją na
Holandię. W Stanach Zjednoczonych wydano ją pod trudnym i wprowadzającym w
błąd tytułem “Ścieżki labiryntu” (ponieważ mego własnego już ktoś użył), a
sprzedano, zdaje się, dwa tysiące egzemplarzy. Jej powojenny sukces we Francji,
który zawdzięczam szlachetnemu wstępowi Francois Mauriaca, stworzył
niebezpieczeństwo na dwóch frontach: Hollywoodu i Watykanu. John Ford
wyprodukował pobożny film, w którym ksiądz stał się uosobieniem szlachetności, a
porucznika zrobiono łajdakiem; powodzenie powieści we francuskich kołach
katolickich spowodowało reakcję, w wyniku której francuscy biskupi dwukrotnie
odwoływali się do Rzymu.”
Tyle autor. Jego powieść była wynikiem wyprawy do Meksyku w latach 1937
- 38. Greene'a, wychowanego wśród protestantów, zawsze uderzały - zresztą lubiane i
przez katolików - anegdoty, przykłady z życia, pomawiania i oskarżania księży o
pijaństwo i sprawy z kobietami. Obyczaje księży Południowej Ameryki nie odbiegają
zbytnio od bujnych, prawie awanturniczych żywotów kleru włoskiego w okresie
Renesansu. Greene w czasie podróży obserwuje ślady niedawnego rozgromienia
Kościoła meksykańskiego - który wyparty z powierzchni życia, na pozór przestaje
istnieć. Pisarz uczestniczył w mszach odprawianych po domach, w ukryciu, gdzie
zamiast dzwonka ministrant stukał palcem w podłogę. Pisarz rozmawia z wiernymi,
tropi ślady nielicznych księży, przekazywanych z rąk do rąk, mimo że pomoc im
okazywana grozi rozstrzelaniem. Mieszanina najżarliwszej wiary i ciemnego
przywiązania, odruchów niezwykłej szlachetności, nawet bohaterstwa - i chciwości,
nienawiści, zdrady. Greene'a wciąga wzajemna zależność dwu przeciwstawnych sił,
starcie dwu racji, które, jak z ówczesnego układu wynikało, musiały być w konflikcie.
Z jednej strony ksiądz - pijaczyna, ojciec kilkuletniego dziecka, słaby, świadomy
własnej marności - a z drugiej porucznik “czerwonych koszul”, który go ściga w imię
dekretu. Wydaje się, że Autor wyidealizował swego oficera policji - tak bywało i w
“Spokojnym Amerykaninie”, i w “Sednie sprawy” - przydał przedstawicielom władzy
coś z godności filozofów, każąc im błysnąć spekulacjami myślowymi, czasem w
formie aforyzmów. W Meksyku sprawy były jednak o wiele prostsze: nienawiść
eksplodowała buntem uciskanych, dla pistoleros najprostszym załatwieniem konfliktu
był celny strzał z rewolweru; nie dyskutować, tylko zabić. Mury starych świątyń
próbowano rozsadzić dynamitem, żeby zbiegli duchowni nie mieli do czego
powracać. Wypędzić księży lub ich wytępić, albo zmusić, by się zaparli sakramentu,
raz na zawsze skończyć z religią. Minęło kilkanaście lat. Dziś wiemy, że w Meksyku
znaleziono modus vivendi. Kościół przyjął nowe formy działalności duszpasterskiej,
wierni praktykują swobodnie, choć prądy antyklerykalne są nadal silne, głównie
wpływowej masonerii. W tej świetnej powieści interesuje Greene'a jedynie
dramatyczna sytuacja, to, co nazwałbym wielkimi łowami, grą pełną śmiertelnego
ryzyka. Autor nie próbuje nam wyjaśnić, jak do tego doszło, jak powstały tak silne
społeczne prądy wrogości, nienawiści, które doprowadziły do czasowego
rozproszenia kleru meksykańskiego. Jednak polski czytelnik musi sobie zadać takie
pytanie. Żeby na nie odpowiedzieć, przyjdzie głęboko sięgnąć w przeszłość: nie ma
skutków bez przyczyn. Pamiętamy, że Meksyk w ciągu wieków był kolonią
hiszpańską, zdobytą podbojem pełnym okrucieństwa, wyrafinowanych zdrad,
nikczemności. Chciwość i złoto były motorem działania konkwistadorów. Dlatego
zrozpaczeni, mordowani Indianie pochwyconym Hiszpanom roztopione złoto wlewali
do gardła, by ich ostatecznie nasycić. Cortez kazał żywcem piec ostatniego władcę
zagarniętego państwa, by w mękach wydał sekret, gdzie ukrył swoje skarby.
Żołnierze hiszpańscy pędzili z sobą jeńców, którzy stanowili kolejno pokarm dla
psów. Każdy z gubernatorów pragnął jak najszybciej zbić fortunę i wrócić do
zamorskiej ojczyzny. Administracja się zmieniała, wspierające ją duchowieństwo
budowało ziemską potęgę Kościoła, dziedziczyło skarby, trwało, gromadząc
olbrzymie dobra, głównie ziemię. Statystyka, odkąd zaczęła istnieć, podaje
przerażające liczby, pełne groźnej wymowy, 80% ziemi było w posiadaniu 2%
ludności, stwarzając warunki, w których 90% chłopów pracowało jako siła najemna,
niewolniczo uzależniona od obszarnika. Najpotężniejszym - niestety - był kler
meksykański. Nędza i ciemnota idą w parze; do roku 1910 Meksyk miał 78%
analfabetów i dziś jeszcze daleko do pełnego nauczania. Należy jednak być
sprawiedliwym, pamiętając o tym, że walkę o wyzwolenie narodu, zbrojne działania
przeciw Hiszpanom, wsparte także radykalizmem społecznym, rozpoczęli dwaj
księża: Hidalgo i Morelos, obaj za to, niestety, potępiani przez episkopat i skazani na
śmierć. W historii Meksyku duchowieństwo wyższe zazwyczaj popierało
konserwatywne ugrupowania, odmawiając pomocy - nie tylko moralnego poparcia,
ale nawet cząstki swoich skarbów nagromadzonych w ciągu wieków na dozbrojenie
armii, na cele zabezpieczające niepodległość atakowanego kraju. Dochodziło do
rażących i budzących powszechny niepokój sojuszów między biskupami
meksykańskimi a interwentami z wojsk francuskich czy meksykańskich. Naród
meksykański jest w swej większości katolicki nie tylko z imienia; jest głęboko
przywiązany do praktyk religijnych. A jednak na drodze politycznych i
ekonomicznych przeobrażeń, zwłaszcza w czasie walki o wolność, często szukał
potencjonalnego wroga wśród upartego, zachowawczego duchowieństwa, ludzi
przeważnie cudzoziemskiego pochodzenia, nie związanych z interesami kraju. Czy
sprawa konfiskaty ziemi kościelnej, ogromnych majątków, ograniczenie przywilejów
podatkowych, rozbicie owego państwa w państwie - nie prowadziły do konfliktu?
Nowe ustawy odcinały księży od wszelkiego wpływu na życie polityczne. Zażądano,
by opuścili kraj wszyscy duchowni obcego pochodzenia, a było ich ponad 40%.
Księża, rodowici Meksykanie, byli zobowiązani złożyć przysięgę lojalności wobec
rządu. Wtedy doszło do najostrzejszych spięć, do rozlewu krwi. Chłopi chętnie brali
kościelną ziemię, mimo że grożono im z ambon ogniem piekielnym. Natomiast
burzenie samych kościołów, przeznaczonych przez władze stanowe na rozbiórkę,
uważali już za zamach na swoją własność. Przodkowie ich wznieśli te mury,
generacje zdobiły wnętrza, nakładały wzorzyste sukienki na figury świętych, wieszały
wota, żebrały odmiany losu ciężkiego jak kamień. Byli przywiązani do obrzędów;
chrzty, śluby, pogrzeby stawały się najważniejszymi wydarzeniami w ich życiu.
Ziemia to inna sprawa, ziemię brali bez oporów, bez konfliktu w sumieniu, zbyt wiele
się na tych zagonach natrudzili, ziemia wchłonęła ich pot i łzy, uważali, że im się
należy, natomiast Kościoła często bronili, a księdza ukrywali, uważając go za
szafarza łaski i sakramentów, niezbędnego pośrednika między nimi a Bogiem. Rząd
Callesa przystąpił do wypędzania księży jako inspiratorów meksykańskiej Wandei,
widząc w nich ostoję zachowawczej, feudalnej formacji. Meksyk pamiętał, czego
doświadczył od okupantów, dlatego otworzył gościnnie granice wszystkim
prześladowanym, zwłaszcza z Hiszpanii i Południowej Ameryki. Zjechali tu tępieni
przez reakcyjne rządy nie tylko socjaliści i komuniści, ale i uczestnicy nieudanych
przewrotów, walczący z różnymi dyktaturami, despotami, zamachowcy i anarchiści.
Właśnie anarchiści, przywdziawszy czerwone koszule, załatwiali stare porachunki z
księżmi, zaczęte jeszcze w Hiszpanii. Polowanie, któremu każe nam towarzyszyć
Greene, jest pościgiem nie tylko za księdzem, ale i za wrogiem państwa, który w
końcu szuka azylu w Stanach Zjednoczonych, u niedawnego zaborcy Teksasu i
Kalifornii, u tych, co drapieżnym kapitałem próbowali spętać młodą republikę. Tło
dramatu księdza wymyka się obserwacji wielkiego pisarza; jego interesuje
psychologia. Jest to zresztą jego prawo. Ksiądz błąkający się po indiańskich
wioskach, ukrywany przez chłopów, udzielający sakramentu chrztu i małżeństwa,
odprawiający Mszę pod strażą - bohaterstwem okupuje własne tchórzostwo i płynący
z trwogi alkoholizm, zwykłe człowiecze słabości. W Stanach, przekroczywszy
granicę, jest tylko złym księdzem. W Meksyku jest kandydatem na męczennika za
wiarę. Jeśli wraca z samobójczym uporem, przeczuwając zasadzkę, w której przynętą
jest konający, dusza do ocalenia, czyni to i dlatego, żeby ratować własną godność,
samym sobą nie gardzić. Graham Greene nie zamierzał dochodzić przyczyn
pozasłużbowej zaciekłości pościgu, nie analizuje podłoża historycznego i
ekonomicznego, na którym wyrosła zajadłość porucznika - anarchisty. Może to
utrudniłoby wartościowanie postaw? Bo czyż ksiądz pijaczyna, a zarazem męczennik,
wierny posłannictwu kapłańskiemu, nie spłaca cząstki długu za wieki krzywdy,
wyzysku i poniżenia bezrolnych chłopów? O tym warto pamiętać, to warto wiedzieć,
zanim się zacznie czytać tę chyba najwybitniejszą powieść Autora, który jest
katolikiem nie z urodzenia czy tradycji, ale z wyboru.
(Wojciech Żukrowski)
Część pierwsza
Rozdział I
Port
Tench wyszedł z domu na upalne słońce meksykańskie i biały pył drogi, aby
dowiedzieć się o swoją butlę z eterem. Z dachu kilka sępów spoglądało z niemrawą
obojętnością: nie był jeszcze padliną. Wątłe uczucie buntu zrodziło się w sercu
Tencha. Połamanymi paznokciami wyrwał grudę ziemi z drogi i słabym ruchem
rzucił ją w ich stronę. Jeden z sępów uniósł się i poszybował poprzez miasto, ponad
malutkim rynkiem, ponad popiersiem byłego prezydenta, byłego generała, byłego
człowieka, ponad dwoma straganami, na których sprzedawano wodę mineralną, w
stronę rzeki i morza. I tak nic tam nie znajdzie: w tamtej stronie rekiny opiekowały
się padliną. Tench szedł dalej przez rynek. Powiedział: “Buenos dias” człowiekowi ze
strzelbą, który oparty o ścianę siedział w małym skrawku cienia. Ale to nie była
Anglia. Człowiek nie odezwał się ani słowem, tylko spoglądał niechętnie na Tencha,
jak gdyby nigdy nie miał do czynienia z tym cudzoziemcem, jak gdyby to nie
Tenchowi zawdzięczał dwa trzonowe złote zęby. Pocąc się Tench przeszedł w
kierunku wybrzeża koło urzędu skarbowego, który kiedyś był kościołem. Nagle w
połowie drogi zrozumiał, po co wyszedł z domu... Po szklankę wody mineralnej?
Tylko to można było dostać w tym kraju, gdzie obowiązywała prohibicja; było
jeszcze monopolowe piwo, ale zbyt drogie, żeby je pić bez specjalnej okazji. Tencha
chwyciły okropne mdłości. Nie, chyba to było coś innego, nie woda mineralna.
Oczywiście, butla z eterem... Statek był już w porcie. Słyszał triumfalny świst jego
syreny, gdy po lunchu leżał w łóżku. Minął zakład fryzjerski, dwa gabinety
dentystyczne i wyszedł na brzeg rzeki pomiędzy składem a urzędem celnym. Rzeka
toczyła się ciężko pomiędzy plantacjami bananów prosto do morza. “Generał
Obregon” był przycumowany do brzegu i właśnie wyładowywano piwo. Ze sto
skrzyń leżało już na wybrzeżu. Tench stał w cieniu urzędu celnego i myślał: Po co ja
tu przyszedłem? Upał wyssał z niego pamięć. Zebrał ślinę i splunął ponuro w
kierunku słońca. Potem usiadł na skrzyni i czekał. Nic nie ma do roboty. Nikt nie
przyjdzie do niego przed piątą. “Generał Obregon” - statek długości około trzydziestu
metrów, miał kawałek uszkodzonej balustrady, jedną łódź ratunkową, dzwon wiszący
na sparciałym sznurze, lampę naftową u dziobu. Wyglądało na to, że mógłby
przetrwać ze dwa lub trzy lata na Atlantyku, jeśli nie natrafi na północny wiatr w
zatoce. Ten by go oczywiście
wykończył. Nie miało to jednak żadnego znaczenia: każdy, kupując bilet, był
automatycznie ubezpieczony. Pomiędzy związanymi indykami z pół tuzina pasażerów
opierało się o balustradę i gapiło na port: na skład towarowy, na pustą, rozpaloną
ulicę, na zakłady dentystów i fryzjerów. Tench usłyszał tuż za sobą skrzyp kabury
rewolweru i odwrócił głowę. Urzędnik celny patrzył na niego ze złością i powiedział
coś, czego Tench nie dosłyszał. - Co proszę? - spytał. - Moje zęby - powiedział
niewyraźnie celnik. - Ach tak, pańskie zęby - rzekł Tench. Ten człowiek w ogóle nie
miał zębów. To był powód, dla którego nie mógł wyraźnie mówić. Tench usunął mu
wszystkie. Brały go nudności. Coś mu dolegało... robaki, dyzenteria...
- Szczęka już prawie gotowa. Dziś będzie - obiecywał machinalnie.
Oczywiście, było to zupełnie niemożliwe; lecz tak właśnie odkładając wszystko na
potem, tu się żyło. Celnik zadowolił się obietnicą. Może zapomni o tym, a zresztą, co
może zrobić? Przecież zapłacił z góry. To był dla Tencha cały świat: upał i
zapominanie o wszystkim, odkładanie do jutra, a gdy tylko możliwe - gotówka na
stół; właściwie za co? Wpatrywał się w dal, w wolno płynącą rzekę. Przy jej ujściu
płetwa rekina poruszała się jak peryskop. Z biegiem lat kilka statków osiadło na
mieliźnie. Podpierały teraz brzeg, a ich kominy pochylone były jak armaty,
wymierzone w jakiś odległy cel poprzez drzewa bananowe i moczary. Tench myślał:
Butla z eterem, prawie zapomniałem. Z otwartymi ustami zaczął smętnie liczyć
butelki Cerveza Moctezuma. Sto czterdzieści skrzyń. Dwanaście razy sto czterdzieści.
Gęsta ślina zbierała mu się w ustach. Dwanaście czwórek to jest czterdzieści osiem.
Powiedział głośno po angielsku: “Mój Boże, ależ piękna!” - Tysiąc dwieście, tysiąc
sześćset osiemdziesiąt. Splunął patrząc z nieokreślonym zainteresowaniem na
dziewczynę, stojącą na dziobie “Generała Obregona”. Drobna, szczupła. Tutejsze
kobiety przeważnie były takie grube. Oczywiście, piwne oczy i nieunikniony błysk
złotego zęba, ale taka świeża, młoda... Tysiąc sześćset osiemdziesiąt butelek, po pezie
za butelkę. Ktoś szepnął po angielsku:
- Co pan powiedział?
Tench odwrócił się. - Pan jest Anglikiem - zapytał zdumiony, lecz na widok
okrągłej, zapadłej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem, zmienił swe pytanie: - Czy
mówi pan po angielsku?
Tak, mężczyzna odpowiedział, że mówi po angielsku. Stał wyprostowany w
cieniu. Był to niski człowiek, ubrany w ciemne miejskie ubranie, dobrze już
znoszone, a w ręku miał niedużą teczkę. Pod pachą trzymał jakąś powieść: widać
było fragment krzykliwie kolorowej sceny miłosnej na okładce. - Przepraszam -
powiedział - myślałem, że to do mnie odezwał się pan przed chwilą. - Miał
wyłupiaste oczy i sprawiał wrażenie człowieka dziwnie wesołego, jak gdyby dopiero
co oblewał urodziny... w samotności. Tench splunął. - Co ja takiego mówiłem? - Nie
mógł sobie przypomnieć ani słowa. - Powiedział pan: “Mój Boże, ależ piękna”. - Co
ja mogłem mieć na myśli? - Patrzył w górę na bezlitosne niebo. Sęp wisiał tam jak
obserwator. - Co? Och, przypuszczam, że po prostu tę dziewczynę. Nieczęsto się tu
widuje taki ładny okaz. Najwyżej jedną lub dwie na rok godne uwagi. - Ona jest
bardzo młoda. - Och, ja nie mam żadnych zamiarów - mówił ospale Tench. - Wolno
człowiekowi patrzeć. Mieszkam samotnie od piętnastu lat. - Tutaj?
- Niedaleko. Zamilkli obaj. Czas mijał. Cień urzędu celnego przesunął się o
kilka centymetrów w stronę rzeki. Sęp poruszył się nieznacznie jak czarna
wskazówka zegara. - Pan przyjechał tym statkiem? - zapytał Tench. - Nie. - Odjeżdża
pan nim?
Mały człowieczek zdawał się wykręcać od dania odpowiedzi, ale w końcu, jak
gdyby czując, że trzeba dać jakieś wyjaśnienie, rzekł:
- Ja się tylko przyglądam. Zapewne niedługo odpływa?
- Za parę godzin, do Vera Cruz - odpowiedział Tench. - Bez przystawania po
drodze?
- Gdzież mógłby stawać? - Po czym zapytał: - Skąd pan się tu wziął?
Obcy odparł wymijająco:
- Przyjechałem łódką. - Ma pan plantację?
- Nie. - Miło jest usłyszeć swój język - zauważył Tench. - Pan nauczył się
angielskiego w Stanach?
Tamten przytaknął. Nie był zbyt rozmowny. - Ach - mówił Tench - co ja bym
dał za to, żeby tam być teraz. Nie ma pan czasem coś do picia w tej swojej teczce? -
dodał po cichu niespokojnym głosem. - Niektórzy ludzie tam u was... sam znałem
paru... trochę w celach leczniczych. - Tylko lekarstwa - powiedział tamten. - Pan jest
lekarzem?
Krwią nabiegłe oczy zerkały chytrze ukosem na Tencha. - Pan by mnie
pewnie nazwał... szarlatanem?
- A, cudowne leki? Każdy żyje, jak może - zauważył Tench. - Czy pan dziś
odpływa?
- Nie, ja tu przyszedłem po... po... och, i tak wszystko jedno, po co. - Położył
rękę na żołądku i powiedział: - Czy nie ma pan jakiegoś lekarstwa na... och, cholera,
nie wiem, co mi jest. Po prostu ten przeklęty kraj. Ale z tego mnie ani pan, ani nikt
nie wykuruje. - Pan chce wrócić do domu?
- Do domu? - mówił Tench. - Tu jest mój dom. Wie pan, jaki jest kurs peza w
mieście Meksyku? Cztery za dolara. Cztery. O Boże. Ora pro nobis. - Pan jest
katolikiem?
- Nie, nie. To tylko takie wyrażenie. Nie wierzę w takie rzeczy. Zresztą jest
zbyt gorąco - dodał bez sensu. - Muszę gdzieś usiąść. - Niech pan zajdzie do mnie -
powiedział Tench. - Mam zapasowy hamak. Do odejścia statku jeszcze kupa czasu,
jeśli pan chce oglądać to widowisko. - Chciałem się zobaczyć z pewnym człowiekiem
nazwiskiem Lopez - powiedział obcy. - Och, on już dawno jest rozstrzelany -
stwierdził Tench. - Nie żyje?
- Pan wie, jak to jest w tych okolicach. Czy to pana znajomy?
- Nie, nie - zaprzeczył pośpiesznie. - Tylko znajomy znajomego. - Cóż, tak to
już jest tutaj - ciągnął Tench. Zebrał powtórnie ślinę i strzyknął ją w ostre światło
słoneczne. - Podobno pomagał... hm, ludziom niepożądanym... no, wyjeżdżać stąd.
Jego dziewczyna żyje teraz z naczelnikiem policji. - Jego dziewczyna? Pan ma na
myśli córkę?
- Nie był żonaty. Mam na myśli dziewczynę, z którą żył. Tench był przez
chwilę zdziwiony wyrazem twarzy obcego. - Pan wie, jak to jest - powtórzył. Spojrzał
w kierunku “Generała Obregona”. - Niezły kąsek z niej. Oczywiście za dwa lata
będzie jak wszystkie inne: gruba i durna. O Boże, jakbym chciał się czegoś napić. Ora
pro nobis. - Mam trochę wódki - odezwał się obcy. Tench spojrzał na niego
przenikliwie. - Gdzie?
Człowiek o zapadłej twarzy przyłożył rękę do uda, jak gdyby wskazywał
źródło swej nerwowej wesołości. Tench chwycił go za przegub ręki. - Ostrożnie -
powiedział. - Nie tutaj. - Spojrzał na dywan cienia: na pustej pace siedział wartownik
i spał, obok niego leżał karabin. - Niech pan przyjdzie do mnie. - Chciałem zobaczyć
odjazd statku - odparł niechętnie człowieczek. - Och, jeszcze jest parę godzin do
odjazdu. - Parę godzin? Na pewno? Bardzo tu gorąco na słońcu. - Niech pan lepiej
idzie ze mną do domu. Dom... wyrażenia tego używano tu na określenie czterech
ścian, w których się sypiało. Domu nie było nigdy. Szli przez mały, wypalony
słońcem rynek, gdzie martwy generał zieleniał od wilgoci, a pod palmami
rozstawiono stragany z napojami gazowanymi. Dom leżał jak widokówka na stosie
innych pocztówek. Gdyby potasował wszystkie, mógłby zobaczyć Nottingham,
miejsce urodzenia na trasie londyńskiego metro, jakiś odosobniony okres w Southend.
Ojciec jego także był dentystą. Pierwszym wspomnieniem Tencha było znalezienie w
koszu na śmieci wyrzuconego odlewu: chropawe, bezzębne, rozdziawione usta z
gliny, niby wykopalisko gdzieś z Dorset - szczątki neandertalczyka lub
Pithecantropusa. To była jego ulubiona zabawka. Próbowano go kusić
mechanicznymi zabawkami, ale los chciał inaczej. Jest zawsze taki moment w
dzieciństwie, gdy drzwi się otwierają i wpuszczają przyszłość. Upalny mokry port
rzeczny i sępy leżały w koszu do śmieci, a on je sobie wybrał. Powinniśmy być
wdzięczni, że nie możemy widzieć okropności i poniżeń leżących wokół naszego
dzieciństwa, w szafach, na półkach z książkami, wszędzie. Nie było bruku: w porze
deszczowej wioska (jaką w gruncie rzeczy była ta miejscowość) zapadała się w błoto.
Teraz ziemia była twarda pod stopami jak kamień. Obaj mężczyźni mijali w
milczeniu zakłady fryzjerów i dentystów. Sępy na dachach wydawały się zadowolone
jak ptactwo domowe: szukały pasożytów pod szerokimi zakurzonymi skrzydłami. -
Przepraszam - odezwał się Tench, zatrzymawszy się przed wielkim, jednopiętrowym
drewnianym barakiem z werandą, na której kołysał się hamak. Barak był trochę
większy niż inne budy na wąskiej uliczce, która kończyła się bagnem dwieście
metrów dalej. - Może pan chciałby się rozejrzeć? - mówił nerwowo. - Nie chcę się
chwalić, ale ja tu jestem najlepszym dentystą. W porównaniu z innymi to nie jest
takie złe miejsce. - Duma chwiała się w jego głosie jak roślina o płytkich korzeniach.
Zamknąwszy drzwi za sobą, wprowadził gościa do środka, do jadalni, gdzie po obu
stronach pustego stołu stały dwa krzesła na biegunach. Była tam też lampa naftowa,
kilka starych amerykańskich gazet, szafa. - Zaraz przyniosę szklanki - powiedział -
ale najpierw chciałbym panu pokazać... pan jest wykształconym człowiekiem... -
Gabinet dentystyczny miał okno wychodzące na podwórze, po którym łaziło z
niemrawą godnością kilka indyków. W gabinecie stała nożna maszyna do wiercenia
zębów, fotel dentystyczny kryty jaskrawo czerwonym pluszem i oszklona szafka, a w
niej stłoczone zakurzone instrumenty. W kubku kleszcze, w rogu pęknięta lampka
spirytusowa, a wszędzie na półkach walały się tampony waty. - Bardzo tu ładnie -
zauważył obcy. - Nieźle jak na to miasto, prawda? - powiedział Tench. - Nie
wyobraża pan sobie, jakie mam tu trudności. Ta maszyna - ciągnął z goryczą - jest
japońskiej produkcji. Mam ją tylko miesiąc i już się psuje. Ale nie stać mnie na
amerykańskie maszyny. - Piękne okno - powiedział obcy. W okno wprawiony był
witraż: Madonna spoglądała przez moskitierę na indyki chodzące po podwórzu. -
Dostałem to, gdy plądrowano kościół. Nie wypadało, żeby gabinet dentystyczny nie
miał witraża. Cywilizacja tego wymaga. W domu, to znaczy w Anglii, był zwykle
Wesoły Kawaler, sam nie wiem dlaczego, albo też Róża Tudorów. No, ale tu nie było
wyboru. - Otworzył inne drzwi. - Moja pracownia. - Przedmiotem, który najbardziej
rzucał się w oczy, było łóżko z zawieszoną nad nim moskitierą. - Pan rozumie - rzekł
Tench - strasznie tu ciasno. - Z jednej strony stolarskiego warsztatu stał dzbanek,
miednica i mydelniczka; z drugiej pompka, taca z piaskiem, obcążki i mały piecyk. -
Robię odlewy z gipsu - mówił Tench. - Inaczej tu nie można. - Podniósł odlew dolnej
szczęki. Nie zawsze potrafię je odlać dokładnie. Oczywiście, pacjenci narzekają. -
Położył odlew i wskazał inny przedmiot na warsztacie, rzecz o włóknistym i
flakowatym wyglądzie, z dwoma małymi pęcherzykami z gumy. - Rozszczep
podniebienia - objaśnił. - Pierwszy raz próbuję to usunąć. Foremka Kingsleya.
Wątpię, czy dam sobie z tym radę. No, ale trzeba próbować iść z postępem czasu. -
Opadła mu dolna warga; powróciło bezmyślne spojrzenie. Upał w pokoiku
obezwładniał. Stał jak człowiek zagubiony w jaskini wśród skamielin i narzędzi z
epoki, o której wie bardzo niewiele. - Może usiedlibyśmy... - zaproponował obcy.
Tench wpatrywał się w niego wzrokiem bez wyrazu. - Moglibyśmy otworzyć wódkę.
- Ach racja, wódka. Tench wyjął dwa kieliszki z szafki pod warsztatem i obtarł z
kurzu. Następnie wyszli i usiedli w kszesłach na biegunach we frontowym pokoju.
Tench nalewał. - Z wodą? - spytał obcy. - Nie można ufać tej wodzie. Zaszkodziło mi,
o tu. - Położył rękę na żołądku i pociągnął długi łyk. - Pan sam zbyt dobrze nie
wygląda - powiedział Tench. Spojrzał na niego uważnie. - Pańskie zęby. - Brakowało
jednego kła, a przednie zęby były żółte od kamienia i psuły się. Dodał: - Musi pan o
nich pomyśleć. - Co mi z tego przyjdzie? - powiedział obcy. Trzymał ostrożnie
odrobinę wódki w kieliszku, jak gdyby to było zwierzę, któremu dał schronienie, ale
nie ufał. Wychudły i zaniedbany, miał wygląd kogoś, kto się nie liczył, kogo w
dodatku trapiła choroba lub niepokój. Siedział na samym brzeżku krzesła, trzymając
na kolanach teczkę i odsuwając wódkę, jakby wstydził się swojej skłonności do
alkoholu. - Niech pan pije - zachęcał go Tench (nie była to przecież jego wódka). -
Dobrze to panu zrobi. - Ciemne ubranie i pochyłe ramiona gościa niepokojąco
przypominały mu trumnę, a w jego gnijącej jamie ustnej śmierć przyczaiła się już
teraz. Tench nalał sobie drugi kieliszek i mówił dalej: - Człowiek czuje się tu bardzo
samotnie i przyjemnie jest pogadać sobie po angielsku, nawet z cudzoziemcem. Może
pan by chciał obejrzeć zdjęcie moich dzieci. - Wyciągnął z portfelu pożółkłą
fotografię i podał mu. Dwoje małych dzieci w ogródku wydzierało sobie ucho
konewki. - Oczywiście to było szesnaście lat temu - wyjaśnił. - Teraz to już
mężczyźni. - Jeden umarł. - Och - odrzekł tamten łagodnie - ale w chrześcijańskim
kraju. - Łyknął nieco wódki i niezbyt mądrze uśmiechnął się do Tencha. - Tak,
niewątpliwie - odparł Tench ze zdziwieniem. Odchrząknął i dodał: - Nie wydaje mi
się jednak, żeby to miało jakieś znaczenie. - Zamilkł, bo myśli jego znów gdzieś się
rozpłynęły, szczęka opadła. Wyglądał szaro i bezmyślnie, aż wreszcie ból żołądka
przywrócił mu świadomość i skłonił do sięgnięcia po kieliszek. - Zaraz, zaraz, o czym
to mówiliśmy? O dzieciach... racja. O dzieciach. Ciekawe, jakie to rzeczy zostają w
pamięci. Wie pan, że pamiętam tę konewkę lepiej niż dzieci. Była zielona i
kosztowała trzy szylingi jedenaście i trzy czwarte pensa. Mógłbym wskazać sklep,
gdzie ją kupiłem. Ale co do dzieci - zamyślił się nad kieliszkiem - nie mogę
przypomnieć sobie prawie nic prócz ich płaczu. - Dostaje pan listy?
- Przestałem pisać przed przyjazdem tutaj. Bo i po co? I tak nie mogłem
posyłać pieniędzy. Nie zdziwiłbym się, gdyby żona wyszła znów za mąż. Jej matce
tylko w to graj. Stara, zgorzkniała suka. Nigdy mnie nie lubiła. Obcy odezwał się
cicho:
- To straszne. Tench spojrzał ze zdziwieniem na swego towarzysza. Tamten
tkwił w krześle jak czarny znak zapytania, gotów do odejścia, gotów do pozostania.
Ze swoją trzydniową, siwą brodą wyglądał nieporządnie i robił wrażenie człowieka
słabego, kogoś, komu można było nakazać wszystko. Wyjaśnił:
- W ogóle świat, wie pan, i to, co się na nim dzieje...
- Niech pan wypije wódkę. Pił małymi łykami, jakby sobie folgował. - Pan
pamięta to miasto z czasów przed... przed przyjściem Czerwonych Koszul?
- Owszem. - Jak szczęśliwe było ono wtedy!
- Czyżby? Nie zauważyłem. - Wtedy przynajmniej ludzie mieli... Boga. - W
stanie zębów nie ma żadnej różnicy - rzekł Tench. Znów nalał sobie wódki
nieznajomego. - To zawsze było okropne miejsce. Samotne. Mój Boże, ludzie w
Anglii powiedzieliby, że tu romantycznie. Myślałem sobie, że pięć lat tu spędzę, a
potem wyjadę. Było mnóstwo roboty. Złote zęby. Ale później pez spadł. A teraz nie
mogę się stąd wydostać. Jednak wyjadę kiedyś. Wycofam się z interesu. Wrócę do
kraju. Będę żył, jak przystało na dżentelmena. - Zatoczył ręką po pustym, nędznym
pokoju. - Zapomnę o tym wszystkim. Och, już niedługo tego, jestem optymistą -
zakończył.
Obcy nagle spytał:
- Jak długo jedzie do Vera Cruz?
- Kto?
- Statek. Tench zasępił się:
- W czterdzieści godzin od tej chwili bylibyśmy na miejscu. Jest tam dobry
hotel “Diligencia”. Także dansingi. Wesołe miasto. - Wydaje się blisko - rzekł obcy. -
A ile kosztowałby bilet?
- Musiałby się pan spytać Lopeza - odparł Tench. - On ma agencję. - Przecież
Lopez...
- Ach racja, zapomniałem. Rozstrzelany. Ktoś zapukał do drzwi. Obcy
schował teczkę pod krzesło, a Tench ostrożnie podszedł do okna. - Ostrożność nigdy
nie zawadzi - stwierdził. - Każdy dentysta, który jest coś wart, ma wrogów. Słaby
głos odezwał się błagalnie: “Swój” - i Tench otworzył drzwi. Słońce wpadło
natychmiast do środka jak rozżarzona do białości sztaba. W drzwiach stał chłopiec i
pytał o doktora. Miał wielki kapelusz i głupie piwne oczy. Za nim dwa muły grzebały
kopytami i sapały na gorącej, ubitej drodze. Tench powiedział, że nie jest lekarzem,
lecz dentystą. Odwróciwszy się zobaczył swego gościa, skulonego w krześle na
biegunach, wpatrującego się jakby błagalnie, prosząco... Chłopiec mówił, że jest jakiś
nowy lekarz w mieście. Stary lekarz miał febrę i nie chciał przyjść. Matka chłopca
była chora. Tench począł sobie coś niejasno przypominać. Odezwał się z miną
odkrywcy:
- Przecież pan jest lekarzem?
- Nie, nie. Ja muszę złapać ten statek. - Mnie się zdawało, że pan powiedział...
- Zmieniłem zdanie. - Ach, jeszcze kupa czasu do odjazdu - odparł Tench. -
Nigdy nie odjeżdżają punktualnie. - Spytał chłopca, jak daleko. Chłopiec
odpowiedział, że przeszło dwadzieścia kilometrów. - Za daleko - rzekł Tench. - Idź
sobie. Poszukaj kogo innego. Jak to wieści się roznoszą - powiedział do gościa. -
Chyba wszyscy wiedzą, że pan jest w mieście. - Ja bym nie potrafił pomóc - szepnął
obcy niespokojnie. Zdawał się pokornie pytać Tencha o radę. - Idź sobie - powtórzył
Tench. Chłopiec nie ruszył się. Stał w ostrych promieniach słońca patrząc z
niezmierną cierpliwością i powtarzając, że matka jego jest umierająca. Piwne oczy
nie wyrażały żadnego uczucia. Stwierdzał fakt. Człowiek się rodzi, jego rodzice
umierają, sam się starzeje i umiera. - Jeśli jest umierająca - powiedział Tench - lekarz
nie ma po co do niej chodzić. Ale obcy wstał, jak gdyby wbrew swojej woli nie mógł
się oprzeć wezwaniu. Rzekł ze smutkiem:
- Zawsze ta sama historia. Tak jak teraz. - Będzie się pan musiał zwijać, żeby
zdążyć na statek. - Nie zdążę - powiedział. - Tak już mi przeznaczone, żebym nie
zdążył. - Był gniewny. - Niech mi pan odda wódkę. - Pociągnął długi łyk patrząc na
nieczułe dziecko, na rozpaloną ulicę i niebo, nakrapiane ruchomymi plamkami sępów
jak gdyby wysypką od niestrawności. - Ale jeśli ona umiera... - zaczął Tench. - Znam
tych ludzi. Ona tak samo umiera, jak ja w tej chwili. - Pan jej nic nie będzie mógł
pomóc. Chłopiec obserwował ich, jakby go to nic nie obchodziło. Rozmowa tocząca
się w obcym języku była czymś abstrakcyjnym: on do tego nie należał, po prostu
zaczeka tutaj, aż doktor przyjdzie. - Pan nic nie wie - powiedział gwałtownie obcy. -
Każdy mi to stale powtarza: “Ty nic nie pomożesz”. - Wódka działała na niego. Z
niezmierną goryczą dodał: - Słyszę, jak to wszyscy mówią. - W każdym razie -
odezwał się Tench - za dwa lub trzy tygodnie będzie drugi statek. Pan jest szczęśliwy,
pan może stąd wyjechać. Pan nie ma tu kapitału. - Pomyślał o swoim kapitale:
japońska wiertarka do zębów, fotel dentystyczny, lampka spirytusowa, obcążki i mały
piecyk na złote plomby. Jest związany materialnie z tym krajem. - Vamos - rzucił
mężczyzna dziecku, a potem odwrócił się do Tencha i wyraził mu wdzięczność za
odpoczynek z dala od słońca. Odznaczał się swoistą, skarlałą godnością, do której
Tench był przyzwyczajony. Była to godność ludzi bojących się odrobiny bólu, a
jednak siadających z determinacją w jego fotelu. Być może nie lubił podróżować na
mule. Pożegnał go w sposób staroświecki: - Będę się modlił za pana. - Było mi
przyjemnie pana gościć - odpowiedział Tench. Mężczyzna dosiadł muła, a chłopiec,
bardzo powoli, w jaskrawym blasku słońca pojechał przodem w kierunku bagien,
wnętrza kraju. To stamtąd właśnie wyłonił się ów człowiek tego rana, by obejrzeć
“Generała Obregona”. Teraz powracał. Lekko kiwał się w siodle pod wpływem
wódki. Przy końcu ulicy był już tylko malutką zawiedzioną istotą. Dobrze było
porozmawiać z obcym - myślał Tench wracając do swego pokoju i zamykając za sobą
drzwi na klucz (nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić). Samotność i pustka
czekały tam na niego. Lecz był tak do nich przyzwyczajony, jak do odbicia własnej
twarzy w lustrze. Usiadł w krześle na biegunach i bujał się w przód i w tył,
wytwarzając lekki przewiew w ociężałym powietrzu. Wąska kolumna mrówek sunęła
przez pokój ku małej plamie na podłodze, gdzie obcy rozlał trochę wódki. Kręciły się
po niej, po czym zwartym szykiem maszerowały ku przeciwległej ścianie i znikały.
W oddali, na rzece, “Generał Obergon” zagwizdał dwukrotnie, Tench nie wiedział
dlaczego. Obcy zostawił książkę. Leżała pod krzesłem, na którym siedział: na okładce
płacząca kobieta w sukni z czasów Edwarda VII klęczała na dywanie, obejmując buty
jakiegoś mężczyzny - brązowe, błyszczące, o ostrych szpicach. Miał sterczące wąsiki
i stał nad nią w pogardliwej pozie. Książka nosiła tytuł: “La eterna martyr”. Po
pewnej chwili Tench podniósł ją z podłogi. Gdy ją otworzył, był zaskoczony. To, co
było w środku, nie było właściwą treścią książki. Była to łacina. Tench zamyślił się.
Zamknął książkę i zaniósł ją do swej pracowni. Nie mógł co prawda jej spalić, ale
wolał schować, gdyż nie był pewny; a właściwie był pewny, co w niej jest. Włożył ją
do piecyka, w którym przetapiał złoto. Później, z bezmyślnie otwartymi ustami, stanął
przy warsztacie stolarskim. Przypomniał sobie, po co chodził na wybrzeże: po butlę z
eterem, którą “Generał Obregon” powinien był przywieźć tu, w dół rzeki. Znów
dobiegł go ryk syreny znad rzeki. Tench wybiegł na słońce bez kapelusza. Sam
mówił, że statek nie odpłynie do następnego rana, ale tym ludziom nie można było
wierzyć, gdy chodziło o niestosowanie się do rozkładu jazdy. No i oczywiście: gdy
wychodził na brzeg pomiędzy komorą celną i składem, “Generał Obregon” był już
oddalony o trzy metry, prując leniwą rzekę w stronę morza. Tench zaczął krzyczeć w
kierunku statku, lecz na nic to się nie zdało. Na wybrzeżu nie było śladu butli.
Zawołał raz jeszcze i przestał o tym myśleć. Ostatecznie nie było to takie ważne.
Odrobina dodatkowego bólu niewiele znaczyła wśród ogromu opuszczenia. Nad
“Generałem Obregonem” zaczął wiać lekki wietrzyk. Plantacje bananów
rozpościerały się po obu stronach, parę anten radiowych tkwiło na wzniesieniu. Port
został w tyle. Gdyby spojrzeć wstecz, można by powiedzieć, że w ogóle nie istniał.
Szeroki Atlantyk otwierał się przed parowcem. Wielkie, siwe, walcowate fale unosiły
dziób statku, a powiązane indyki przewracały się po pokładzie. W maleńkiej
nadbudówce na pokładzie stał kapitan z wykałaczką we włosach. Ziemia cofała się w
takt wolnego, miarowego kołysania. Niespodzianie zapadł zmrok, a na niebie zawisły
nisko świecące, jaskrawe gwiazdy. Na dziobie zapalono lampę naftową, a
dziewczyna, którą Tench zauważył z brzegu, zaczęła łagodnie śpiewać melancholijną
i sentymentalną piosenkę o róży, splamionej krwią prawdziwej miłości. Jakieś
ogromne poczucie swobody i przestrzeni ogarnęło zatokę, gdy niska, tropikalna linia
wybrzeża została pochowana w ciemności jak mumia w grobowcu. “Jestem
szczęśliwa” - powiedziała do siebie młoda dziewczyna, nie zastanawiając się,
dlaczego jest szczęśliwa. Daleko w tyle, w głębi ciemności muły wlokły się naprzód.
Działanie wódki już dawno ustało. Jadąc bagnistym traktem, który, gdy przyjdą
deszcze, stanie się zupełnie nie do przebycia, mężczyzna unosił w swym mózgu
dźwięk syreny “Generała Obregona”. Wiedział, co to znaczyło: statek odpłynął
według rozkładu jazdy, a on został opuszczony. Mimo woli poczuł, że nienawidzi
dziecka jadącego przed nim i chorej kobiety. Był niegodny tego, co niósł. Ogarniał go
zewsząd zapach wilgoci. Wyglądało, jakby ta część świata nigdy nie została osuszona
w płomieniach, gdy świat wirował w przestrzeni; wchłonęła tylko mgłę i chmury tych
okropnych okolic. Zaczął się modlić, podskakując w górę i w dół w takt wielkich
kroków kołyszącego się i ślizgającego muła ze znakowanym ozorem. Niech mnie
złapią prędko... Niech mnie złapią. Próbował uciec, ale był - jak król pewnego
szczepu w Afryce Zachodniej - swego ludu niewolnikiem, któremu nie wolno się
nawet położyć, żeby pomyślne wiatry nie przestały wiać.
Rozdział II
Stolica
Oddział policji powracał do koszar. Szli nierówno, z karabinami zarzuconymi
byle jak; strzępy nitek zwisały z miejsc po guzikach, owijacze zsuwały się na kostki,
drobni ludzie o czarnych skrytych oczach Indian. Mały rynek na szczycie wzgórza
był oświetlony żarówkami związanymi po trzy i połączonymi przez wiszące luźno w
górze druty. Urząd skarbowy, Presidencia, zakład dentystyczny, więzienie - niski,
biały budynek z kolumnadą, datujący się sprzed trzystu lat, a za nim ulica idąca
stromo w dół i tylna ściana zrujnowanego kościoła. Którędy bądź się szło, dochodziło
się w końcu do wody i rzeki. Z różowych klasycznych fasad opadał tynk i ukazywał
stwardniałe gliniaste błoto, które powoli znów stawało się błotem. Na rynku trwała w
najlepsze wieczorna parada: kobiety przechadzały się w jedną strronę, mężczyźni w
drugą. Młodzi ludzie w czerwonych koszulach kręcili się hałaśliwie przy straganach z
napojami gazowanymi. Porucznik kroczył na czele swych ludzi z miną wyrażającą
gorzki niesmak. Wyglądał, jakby został przykuty do nich wbrew swej woli, blizna na
szczęce mogła być pozostałością jakiejś ucieczki. Jego sztylpy i kabura pistoletu
wyczyszczone były do połysku; wszystkie guziki miał nienagannie przyszyte. Ostry,
zakrzywiony nos wystawał z chudej twarzy tancerza. Jego schludność na tle nędznego
miasteczka sprawiała wrażenie nadmiernej ambicji. Skisły zapach dochodził znad
rzeki, a pod namiotami swych poszarpanych czarnych skrzydeł usadowiły się na
dachach sępy. Od czasu do czasu wynurzała się mała, niedorozwinięta głowa i
poruszały się szpony. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści pogasły wszystkie światła na
rynku. Wartownik niezgrabnie sprezentował broń i oddział wmaszerował do koszar.
Nie czekając na rozkaz, zawiesili karabiny koło pokoju oficerskiego i rozeszli się po
dziedzińcu, do hamaków i latryn. Niektórzy ściągnęli z nóg buty i położyli się. Tynk
odpadał z glinianych, bielonych ścian, na których pokolenia policjantów gryzmoliły
rozmaite napisy. Kilku wieśniaków czekało na ławce, z rękami opuszczonymi między
kolana. Nikt nie zwracał na nich uwagi. W umywalni biło się dwóch ludzi. - Gdzie
jest Jefe? - zapytał porucznik. Nikt nie wiedział. Może gra w bilard gdzieś w mieście?
Porucznik usiadł przy stole naczelnika z widomą irytacją; z tyłu, za jego głową
narysowane były ołówkiem na bielonej ścianie dwa splecione serca. - W porządku -
powiedział - na co czekacie? Wprowadźcie więźniów. - Weszli kłaniając się, z
kapeluszami w ręku, jeden za drugim. “Taki a taki upił się i zachowywał
nieporządnie.” - “Pięć pezów grzywny.” - “Ale ja nie mogę zapłacić, ekscelencjo.” -
“Więc niech wyczyści latrynę i cele.” - “Taki a taki uszkodził afisz wyborczy.” -
“Pięć pezów grzywny.” - “Taki a taki przyłapany na noszeniu świętego medalika pod
koszulą.” - “Pięć pezów grzywny.”
Przesłuchanie dobiegało końca. Nie było nic ważnego. Przez otwarte drzwi
wpadły brzęcząc moskity. Słychać było, jak wartownik na zewnątrz prezentuje broń.
Do środka wszedł gwałtownie naczelnik policji. Był to człowiek we flanelowym
białym ubraniu i kapeluszu z szerokim rondem, otyły, z różową, nalaną twarzą. Miał
na sobie pas z nabojami i wielki pistolet, obijający się o uda. Trzymał chusteczkę przy
ustach. Był przygnębiony. - Znów boli mnie ząb - rzekł. - Tak mnie boli. - Nie mam
nic do zameldowania - powiedział porucznik z pogardą w głosie. - Gubernator znowu
na mnie wsiadł dzisiaj - żalił się naczelnik. - Wódka?
- Nie, ksiądz. - Ostatni został rozstrzelany ładnych parę tygodni temu. - On
jest innego zdania. - Całe nieszczęście - powiedział porucznik - że nie mamy
fotografii. - Rzucił okiem na ścianę, na podobiznę Jamesa Calvera, poszukiwanego w
Stanach Zjednoczonych za rabunek banku i zabójstwo: zacięta, nieregularna twarz,
zdjęta z dwóch stron; opis rozesłany po wszystkich posterunkach Ameryki
Środkowej, niskie czoło i fanatyczne oczy człowieka, myślącego tylko o jednym.
Spojrzał na nią z żalem: było tak mało prawdopodobne, żeby w ogóle dotarł na
południe, złapią go w jakiejś spelunce na granicy, w Juarez lub Piedras Negras czy w
Nogales. - On mówi, że mamy - żalił się naczelnik. - Mój ząb, och mój ząb. -
Usiłował znaleźć coś w kieszeni na biodrze, ale przeszkadzała mu kabura. Porucznik
niecierpliwie stukał błyszczącym butem. - Patrz pan - powiedział naczelnik. Spore
grono osób za stołem, młode dziewczęta w białym muślinie, zakłopotane starsze
kobiety z potarganymi włosami, za nimi kilku mężczyzn patrzących nieśmiało.
Wszystkie twarze składały się z małych punktów. Była to wycięta z gazety fotografia,
zrobiona przed laty, z okazji pierwszej komunii. Między kobietami siedział zupełnie
młody mężczyzna w sutannie. Można było sobie wyobrazić, jak był przez nie
rozpieszczany drobnymi względami w dusznej atmosferze intymności i szacunku.
Siedział tak pulchny, z wytrzeszczonymi oczyma, rzucając od czasu do czasu
niewinne, kobiece dowcipy. - Była zrobiona kupę lat temu. - Wygląda jak oni
wszyscy - powiedział porucznik. Fotografia była niewyraźna i poplamiona, ale można
było odtworzyć sobie z niej gładko ogolone upudrowane i zbyt nalane, jak na młody
wiek, oblicze. Zbyt wcześnie w życiu został obdarzony dobrami tego świata:
szacunkiem otoczenia, zapewnionym bytem. Frazesy religijne na języku, dowcipy dla
ułatwienia sobie sprawy, gotowość do przyjmowania hołdów ze strony innych ludzi...
szczęśliwy człowiek. Wrodzona nienawiść, jaką pies odczuwa do drugiego psa,
zrodziła się we wnętrznościach porucznika. - Rozstrzelaliśmy go chyba ze sześć razy
- powiedział. - Gubernator otrzymał wiadomość, że usiłował uciec w zeszłym
tygodniu do Vera Cruz. - Co robią Czerwone Koszule, że pozwolili mu do nas się
przedostać?
- Och, wymknął się im oczywiście. I tak dobrze, że nie złapał statku. - Co się z
nim stało?
- Znaleziono jego muła. Gubernator mówi, że musi go mieć w tym miesiącu.
Zanim deszcze się zaczną. - Gdzie była jego parafia?
- Concepcion i okoliczne wioski. Ale wyjechał stamtąd trzy lata temu. - Co o
nim wiadomo?
- Może uchodzić za gringo. Spędził sześć lat w jakimś amerykańskim
seminarium. Co jeszcze? Urodził się w Carmen, syn sklepikarza. Ale nic nam z tego.
- Oni wszyscy wydają mi się podobni - powiedział porucznik. Gdy patrzył na białe
muślinowe sukienki, ogarniało go uczucie, które można było niemal nazwać zgrozą.
Przypomniał sobie zapach kadzidła w kościołach swego dzieciństwa, świece, koronki
na komżach, zadufałość i ogromne żądania stawiane ze stopni ołtarza przez ludzi,
którzy nie wiedzieli w ogóle, co to jest ofiara. Starzy wieśniacy klęczeli tam przed
świętymi obrazami z rękami wyciągniętymi na kształt krzyża; zmęczeni długą,
całodniową pracą na plantacjach, zmuszali się do dalszych umartwień. A ksiądz
chodził w koło z woreczkiem, zbierając ich centy, wymyślając im za drobne,
pokrzepiające grzechy, a sam nie poświęcał nic, tylko nieco seksualnego
zadowolenia. A to było łatwe - myślał porucznik - łatwe. On sam nie potrzebował
kobiet. - Złapiemy go - powiedział. - To tylko kwestia czasu. - Mój ząb! - zawodził
znów naczelnik. - Zatruwa mi całe życie. Najdłuższa przerwa w bólu dzisiaj trwała
dwadzieścia pięć minut. - Musi pan zmienić dentystę. - Wszyscy tacy sami. Porucznik
wziął fotografię i przypiął ją na ścianie. James Caver, włamywacz i zabójca, patrzył
ostrym profilem w stronę ludzi zgromadzonych po pierwszej komunii. - Ten
przynajmniej jest mężczyzną - stwierdził porucznik z uznaniem. - Kto?
- Gringo. - Czy pan słyszał, co on zrobił w Huston. Nawiał z dziesięcioma
tysiącami dolarów. Zastrzelił dwóch tajniaków - powiedział naczelnik. - Tajniaków?
- To zaszczyt, w pewnym sensie, mieć do czynienia z takimi ludźmi. -
Trzepnął ze złością moskita. - Taki człowiek - rzekł porucznik - nie czyni specjalnej
szkody. Paru zabitych. Wszyscy musimy umrzeć. Pieniądze ktoś musi wydać. Więcej
dobrego robimy, gdy łapiemy jednego z tych. Gdy tak stał w bielonym pokoiku, w
swych błyszczących butach, pełen jadu, biła z niego godność człowieka idei. Było coś
bezinteresownego w jego ambicji. Jego pragnienie złapania wymuskanego,
szacownego gościa z przyjęcia po pierwszej komunii było pewnego rodzaju cnotą.
Naczelnik odezwał się smutnie:
- On musi być diablo przebiegły, jeśli przetrwał przez tyle lat. - Każdy mógłby
to zrobić - rzekł porucznik. - My właściwie nie zajmowaliśmy się nimi, chyba że sami
leźli nam w ręce. Mógłbym zaręczyć, że sprowadzę tego człowieka w ciągu miesiąca,
jeśli...
- Jeśli co?
- Jeśli miałbym władzę. - Łatwo tak mówić - powiedział naczelnik. - Co by
pan zrobił. - Nasza prowincja nie jest duża. Na północy graniczy z górami, na
południu z morzem. Przeszukałbym ją tak, jak się przeszukuje ulicę, dom po domu. -
Och, to się tylko wydaje łatwe - jęczał niewyraźnie naczelnik z chustką przy ustach.
Porucznik powiedział nagle:
- Wie pan, co ja bym zrobił? Wziąłbym po jednym mężczyźnie z każdej
wioski w prowincji jako zakładnika. Jeśli mieszkańcy nie wydadzą tego człowieka,
kiedy się u nich zjawi - zakładnicy zostaną rozstrzelani; wtedy wzięlibyśmy
następnych. - Wielu z nich zginęłoby w takim razie. - Czyż nie warto? - spytał
porucznik z jakimś radosnym podnieceniem. - Uwolnić się od tych ludzi na zawsze!
- Wie pan - przyznał naczelnik - to, co pan powiedział, nie jest wcale takie
głupie!
Porucznik szedł do domu przez miasto o pozamykanych okiennicach. Spędził
tu całe życie: Związek Robotników i Chłopów mieścił się kiedyś w jego szkole. Sam
przyczynił się do zatarcia tego niefortunnego wspomnienia; miasto się zmieniło:
cementowy plac zabaw na wzgórzu koło cmentarza, gdzie żelazne huśtawki stały
niczym szubienice w księżycowej poświacie, był miejscem po katedrze. Nowe dzieci
będą miały nowe wspomnienia. Nic już nie będzie wyglądało jak za dawnych czasów.
Było coś z księdza w jego zawziętym, uważnym kroku; coś z teologa, lustrującego
błędy przeszłości po to, by znowu je zniszczyć. Doszedł do swego mieszkania.
Wszystkie domy były jednopiętrowe, bielone, zbudowane wokół niewielkich patio ze
studnią i paroma kwiatami. Okna od ulicy miały kraty. W pokoju porucznika było
łóżko, zrobione ze starych pak przykrytych słomianą matą, na nim poduszka i
prześcieradło. Na ścianie wisiała fotografia prezydenta i kalendarz, na kamiennej
posadzce stał stół i krzesło na biegunach. W blasku świecy pokój wyglądał
nieprzytulnie, jak więzienie lub cela klasztorna. Porucznik usiadł na łóżku i zaczął
ściągać buty. Była to godzina modlitwy. Czarne żuki z chrzęstem obijały się o ściany.
Przeszło tuzin ich, z uszkodzonymi skrzydłami, łaziło po kamiennych płytach
podłogi. Do pasji doprowadzała go myśl, że wciąż jeszcze byli w jego okręgu ludzie,
którzy wierzyli w kochającego i miłosiernego Boga. Są mistycy, którzy rzekomo
bezpośrednio obcowali z Bogiem. On także był mistykiem, a wszystko, czego doznał,
to była próżnia - całkowita pewność, że świat stygnie, umiera, że ludzie przeszli
ewolucję, że wywodzą się od zwierząt, nie wiadomo po co. Był tego pewien. Leżał na
łóżku w koszuli i bryczesach, zdmuchnął świecę. Upał czyhał w pokoju jak wróg.
Wbrew świadectwu zmysłów wierzył jednak w puste zimne przestrzenie eteru. Gdzieś
grało radio - muzyka z miasta Meksyku czy nawet z Londynu lub Nowego Jorku
przesączała się w jego nastrój opuszczenia. Miał uczucie dziwnej słabości: oto jego
własny kraj, który pragnąłby otoczyć murem ze stali i usunąć to wszstko, co go tak
bolało, gdy był dzieckiem biedaków. Chciał wszystko zniszczyć, wszystko zacząć od
początku, bez żadnych wspomnień. Dla niego życie zaczęło się pięć lat temu.
Porucznik leżał na plecach, z oczyma otwartymi, a żuki z hukiem waliły o sufit.
Przypomniał sobie księdza, którego Czerwone Koszule rozstrzelały pod murem
cmentarnym na wzgórzu - jeszcze jeden tłusty, niski człowiek o wytrzeszczonych
oczach. Był monsignorem i myślał, że to go uchroni, żywił coś w rodzaju pogardy dla
niższego duchowieństwa i bez przerwy opowiadał im o swoim wysokim stanowisku.
Dopiero na samym końcu przypomniał sobie o modlitwach. Ukląkł, a oni dali mu
trochę czasu na odmówienie aktu skruchy. Porucznik był tego tylko świadkiem,
niezainteresowanym bezpośrednio. W sumie rozstrzelali pięciu księży - dwaj lub trzej
uciekli, biskup schronił się w mieście Meksyku, a jeden podporządkował się
rozporządzeniu, że wszyscy księża muszą się ożenić. Mieszkał teraz blisko rzeki ze
swoją gospodynią. To oczywiście było najlepsze wyjście z sytuacji - zostawić
żyjącego świadka słabości ich wiary. Wykazywało to fałsz, jaki uprawiali od lat.
Przecież gdyby naprawdę wierzyli w niebo albo piekło, nie zważaliby na tę odrobinę
cierpienia w zamian za niezmierzone... Porucznik leżący na swoim twardym łóżku w
wilgotnej parnej ciemności nie miał wcale współczucia dla słabości ciała.
W jednym z bocznych pokojów Academia Commercial kobieta czytała coś
swojej rodzinie. Dwie małe dziewczynki w wieku lat sześciu i dziesięciu siedziały na
krawędzi łóżka, a czternastoletni chłopiec opierał się o ścianę z wyrazem ogromnego
znudzenia. “Młody Juan - czytała matka - znany był od najwcześniejszych lat ze swej
pokory i pobożności. Inni chłopcy mogli być grubiańscy i mściwi, młody Juan
wypełniał przykazanie Zbawiciela i nadstawiał drugi policzek. Pewnego dnia ojciec
posądził go o kłamstwo i zbił. Później dowiedział się, że syn mówił prawdę i
przeprosił Juana. Ale Juan powiedział mu: - Drogi ojcze, tak jak Ojciec nasz
Niebieski ma prawo chłostać nas, kiedy sobie życzy... “
Chłopiec otarł niecierpliwie twarz o bieloną ścianę, a łagodny głos brzęczał
dalej. Dziewczynki siedziały patrząc z napięciem paciorkami oczu i wchłaniały
ckliwą pobożność. “Nie myślcie jednak, że młody Juan nie śmiał się i nie bawił jak
inne dzieci, chociaż zdarzało się, że opuszczał po kryjomu grono rozbawionych
towarzyszy i z książką ilustrowaną świętymi obrazkami szedł do ojcowskiej obory.”
Chłopiec rozgniótł żuka bosą nogą i myślał markotny, że jednak wszystko ma
swój koniec: któregoś dnia dojdą do ostatniego rozdziału i młody Juan zginie pod
ścianą z okrzykiem: “Viva el Christo Rey”. Ale wtedy przypuszczalnie będzie już
następna książka: przemycano je co miesiąc z miasta Meksyku. Gdybyż tylko celnicy
wiedzieli, gdzie ich szukać. “Nie, młody Juan był prawdziwym chłopcem
meksykańskim, a choć bardziej myślący od swych kolegów, był jednak także
pierwszy, gdy chodziło o przedstawienia teatralne. Któregoś roku jego klasa
wystawiła przed biskupem krótką sztukę o prześladowaniach pierwszych chrześcijan.
Nikt nie był bardziej ubawiony niż Juan, gdy wybrano go do odegrania roli Nerona. Z
jakim wyczuciem komizmu zagrało tę rolę dziecko, które u progu wieku męskiego
miało być zgładzone przez władcę bardziej okrutnego od Nerona. Jego kolega
szkolny, później ojciec Miguel Cerra, jezuita, pisze: “Nikt z nas, którzy tam byliśmy,
nigdy nie zapomni tego dnia... “”
Jedna z małych dziewczynek oblizała ukradkiem wargi. To dopiero życie.
“Kurtyna podniosła się, ukazując Juana ubranego w najlepszy płaszcz kąpielowy
matki, z wąsami nasmarowanymi węglem i koroną zrobioną z blaszanego pudła na
biszkopty. Nawet dobrotliwy staruszek, biskup, uśmiechnął się, gdy Juan wielkimi
krokami wyszedł na przód skleconej domowym sposobem scenki i zaczął
deklamować... “
Chłopiec zdusił ziewnięcie o bieloną ścianę. Znużonym głosem spytał:
- Czy on naprawdę jest świętym?
- Będzie niedługo, jeśli Ojciec święty zechce. - A czy oni wszyscy są tacy?
- Kto?
- Męczennicy. - Tak. Wszyscy. - Nawet padre Jose?
- Nie wspominaj go - powiedziała matka. - Jak śmiesz? To podły człowiek,
zdrajca Bożej sprawy. - Powiedział mi, że jest większym męczennikiem niż ci inni. -
Tyle razy ci mówiłam, żebyś z nim nie rozmawiał. Moje dziecko, och, moje drogie
dziecko...
- A ten drugi, ten, który przyszedł do nas?
- Nie, on nie jest... ściśle biorąc... taki jak Juan. - Czy on też jest podły?
Najmniejsza dziewczynka powiedziała nagle:
- Taki dziwny zapach szedł od niego. Matka czytała dalej:
“Czy młody Juan miał tej nocy przeczucie, że za parę lat i on także zostanie
zaliczony w poczet męczenników? Tego nie wiemy, ale ojciec Miguel Cerra mówi, że
tego wieczoru Juan spędził więcej czasu niż zwykle na kolanach, a kiedy koledzy w
klasie dokuczali mu trochę, jak to jest w zwyczaju chłopców... “
Głos czytał dalej i dalej, poważnie, z przejęciem. Małe dziewczynki słuchały
w napięciu, układając sobie w myśli krótkie pobożne sentencje, aby zadziwić
rodziców, podczas gdy chłopiec ziewał w ścianę. Wszystko jednak ma swój koniec.
Zaraz po zakończeniu lektury matka poszła do męża. - Tak się martwię chłopcem -
powiedziała. - Dlaczego nie dziewczynkami? Wszędzie są powody do zmartwień. - Z
nich już są dwie małe święte. Ale chłopiec... on zadaje takie pytania... o tym księdzu -
pijaczynie. Szkoda, żeśmy go w ogóle przyjmowali. - Gdybyśmy tego nie zrobili,
złapano by go, a wtedy byłby jednym z twoich męczenników. Napisano by o nim
książkę i czytałabyś ją dzieciom. - O tym człowieku... nigdy. - O cóż zresztą chodzi -
rzekł mąż - przecież on działa nadal. Nie wierzę we wszystko, co w tych książkach
piszą. Wszyscy jesteśmy ludźmi. - Wiesz, co dziś słyszałam? Pewna biedna kobieta
zaniosła mu syna do ochrzczenia. Chciała go nazwać Pedro... ale ksiądz był tak
pijany, że w ogóle nie zwrócił uwagi i nazwał chłopca Brigitta. Brigitta!
- No cóż, przecież to imię dobrej świętej. - Są chwile - mówiła matka - kiedy
tracę wszelką cierpliwość do ciebie. A teraz znów chłopiec rozmawiał z padre Jose. -
Nasze miasto jest małe - powiedział mąż. - I nie łudźmy się. Zostaliśmy opuszczeni.
Musimy radzić sobie, jak umiemy. A jeśli chodzi o Kościół... Kościół to jest padre
Jose i ten ksiądz-pijak... nie wiem o innych. Jeśli Kościół nam nie odpowiada, no to
musimy się go wyrzec. Patrzył na nią wyrozumiale. Był bardziej wykształcony niż
żona: umiał pisać na maszynie i znał zasady księgowości, raz był w mieście
Meksyku, znał się na mapie. Wiedział, jak bardzo byli opuszczeni: dziesięć godzin w
dół rzeki do portu, czterdzieści dwie godziny zatoką do Vera Cruz. To był jedyny
sposób wydostania się stąd. Na północy bagna i rzeki kończące się górami, które
oddzielały ich od sąsiedniej prowincji, a po drugiej stronie nie było dróg, tylko
ścieżki dla mułów, i od czasu do czasu samolot-gruchot, na który trudno było liczyć,
wioski indiańskie i lepianki pastuchów, o niecałe czterysta kilometrów dalej -
Pacyfik. - Raczej wolałabym zginąć. - Ach, oczywiście - odparł. - To się rozumie
samo przez się, ale tymczasem musimy żyć dalej.
Stary człowiek siedział na skrzyni w małym, suchym patio. Był bardzo gruby i
miał krótki oddech; dyszał, jakby po wielkim wysiłku podczas upału. Kiedyś
zajmował się nieco astronomią i teraz patrząc w nocy na niebo, usiłował rozróżnić
poszczególne konstelacje. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie, był bosy, ale w
postawie jego było coś, co wyraźnie znamionowało duchownego. Czterdzieści lat
kapłaństwa wyryło na nim swe piętno. Nad miastem panowała zupełna cisza: wszyscy
spali. Jarzące światy leżały tam w przestrzeni jak obietnica, że Ziemia nie jest
wszechświatem. Gdzieś Chrystus może nie umarł. Nie mógł uwierzyć, żeby dla
obserwatora stamtąd ten świat mógł świecić jasnym blaskiem. Nie, raczej toczy się
ciężko w przestrzeni, zatopiony we mgle niby płonący i porzucony okręt. Całą ziemię
spowił jego grzech. Z jedynego pokoju, jaki posiadał, kobiecy głos zawołał: “Jose,
Jose!” - Na ten dźwięk skulił się niby galernik. Oczy porzuciły niebo i konstelacje,
uleciały w górę. Po patio pełzały żuki. “Jose, Jose!” - Myślał z zazdrością o ludziach,
którzy zginęli; wszystko się skończyło tak szybko. Wzięto ich na cmentarz i
rozstrzelano pod ścianą: w ciągu dwóch minut zgasło w nich życie. I to nazywano
męczeństwem. Tutaj życie wlokło się i wlokło. Miał tylko sześćdziesiąt dwa lata.
Mógł dożyć do dziewięćdziesięciu. Dwadzieścia osiem lat, taki sam niezmierzony
okres upłynął między urodzeniem a pierwszą parafią, całe jego dzieciństwo i
młodość, i seminarium zawierały się w tym. - Jose, chodź spać. Wzdrygnął się;
wiedział, że był błaznem. Żeniący się stary człowiek był już wystarczająco
groteskowy, a cóż dopiero stary ksiądz... Patrzył na siebie, jakby był kimś stojącym
na uboczu i powątpiewał w to, czy nadaje się nawet do piekła. Był po prostu tłustym,
niedołężnym starcem, z którego drwiono i szydzono, gdy kładł się do łóżka. Lecz
nagle przypomniał sobie dar, którym został obdarzony i którego nikt nie mógł mu
odebrać. To właśnie czyniło go godnym potępienia - władza, jaką wciąż posiadał,
przemiany opłatka w Ciało i Krew Boga. Był chodzącym świętokradztwem.
Gdziekolwiek szedł, cokolwiek czynił, plugawił Boga. Pewien zwariowany katolik -
renegat, napompowany poglądami gubernatora, wtargnął kiedyś do kościoła (w
czasach, kiedy jeszcze były kościoły) i porwał Hostię. Pluł na nią, deptał ją, a później
ludzie złapali go i powiesili na dzwonnicy, jak zwykle robili w Wielki Czwartek z
kukłą Judasza. To nie był taki zły człowiek - myślał padre Jose - jemu będzie
wybaczone, to był po prostu polityk. Ale on sam był gorszy niż tamten: był jak
nieprzyzwoity obraz stale gorszący dzieci.
Siedział na skrzyni i odbijało mu się. Gazy. - Jose! Co tam wyprawiasz?
Chodź zaraz do łóżka. Nie miał absolutnie nic do roboty. Nie było brewiarza, ani
mszy, ani spowiedzi, nie było sensu się modlić; modlitwa wymagała działania, a on
nie miał zamiaru działać. Żył już dwa lata w ciągłym stanie śmiertelnego grzechu i
nie było nikogo, kto by mógł wysłuchać jego spowiedzi. Nie miał nic do roboty, jak
tylko siedzieć i jeść, jeść o wiele za dużo: karmiła go i tuczyła, i hodowała, jakby był
pokazowym wieprzem. “Jose!” - Zaczął czkać nerwowo na myśl ujrzenia po raz
siedemset trzydziesty ósmy swej surowej gospodyni, swej żony. Leży tam w wielkim,
bezwstydnym łożu, zajmującym pół pokoju, pod namiotem-moskitierą, jak kościsty
cień, z ostrą brodą, krótkim, siwym warkoczem, w absurdalnym czepku. Wyobrażała
sobie, że ma pozycję do utrzymania, ona, małżonka jedynego żonatego księdza na
rządowej pensji. Była dumna z tego. - Jose. - Ja mam czk... już idę, kochanie -
powiedział i podniósł się z paki. Ktoś gdzieś wybuchnął śmiechem. Podniósł różowe
oczka prosięcia świadomego rzeźni. Wysoki głosik dziecinny powiedział: “Jose”. -
Zaskoczony, rozejrzał się po patio. Przez zakratowane okno troje dzieci obserwowało
go z wielką powagą. Odwrócił się i zrobił parę kroków w kierunku swoich drzwi,
poruszając się bardzo powoli z powodu tuszy. - Jose - któreś znowu pisnęło. - Jose!
Spojrzał przez ramię i ujrzał na twarzach dzieci wyraz dzikiej radości. Jego
różowe oczka nie okazały gniewu. Nie miał prawa się gniewać. Wykrzywił usta we
wstydliwym, nieokreślonym uśmiechu. Jak gdyby owa oznaka słabości dała im
upoważnienie, którego potrzebowały, pisnęły otwarcie w jego stronę:
- Jose, Jose! Chodź do łóżka, Jose! - Ich cienkie, bezwstydne głosy napełniały
patio, a on uśmiechał się upokorzony i czynił nieporadne gesty, prosząc o ciszę. Nie
było już nigdzie szacunku dla niego, ani w domu, ani w mieście, ani na całej
opuszczonej planecie.
Rozdział III
Rzeka
Kapitan Fellows podśpiewywał sobie głośno w takt motorka pykającego na
dziobie czółna. Jego duża opalona twarz wyglądała jak mapa górskich okolic: płaty
różnych odcieni brązu i dwa niebieskie jeziora oczu. Tak płynąc komponował
zupełnie fałszywym głosem swoje piosenki. “Do domu marsz, do domu marsz, tam
żarcia pełną michę masz. Cholerne miasto z dala omiń, bo jadło dobre tylko w domu.”
Z głównego nurtu rzeki skręcił w dopływ. Na piaszczystym brzegu leżało parę
krokodyli. “Węgorze, ach węgorze, wąsatych waszych gąb nie znoszę. Wąsatych
waszych gąb nie znoszę.” Czuł się szczęśliwym człowiekiem. Plantacje bananów
zachodziły na oba brzegi. Jego śpiew głośno rozbrzmiewał w ostrym słońcu i wraz z
terkotem motoru był jedynym odgłosem, jaki dał się słyszeć. Był zupełnie sam.
Unosiła go wielka fala chłopięcej radości: spełniał pracę męską i to w samym sercu
pustkowia, nie czuł się za nikogo odpowiedzialny. W jednym tylko jeszcze kraju czuł
się równie szczęśliwy: we Francji, podczas wojny, w spustoszonym krajobrazie
okopów. Dopływ, którym płynął, zwężał się i kręcił coraz bardziej, przechodząc w
teren bagnisty i zarośnięty. Na niebie zawisł rozpostarty sęp. Kapitan Fellows
otworzył blaszane pudełko i zjadł kanapkę: jedzenie nigdzie tak nie smakuje jak na
świeżym powietrzu. Gdy przepływał blisko brzegu, nagle zagadała do niego małpa.
Kapitan Fellows czuł się szczęśliwy w jedności z naturą: przepełniała go świadomość
pokrewieństwa z całym światem; czuł się wszędzie jak u siebie w domu. Chytra
szelma - pomyślał. - Chytra szelma. Znowu zaczął śpiewać, czyjeś słowa pomieszały
mu się w jego przyjaznej, lecz słabej pamięci. “Nie masz nic ponad takie życie, chleb
maczam sobie w rzece, pod szerokim i gwiaździstym niebem płynę, łowca wrócił w
dom swój z morza.” Plantacje skończyły się, a w dużym oddaleniu widać było góry,
których ciężkie czarne kształty rysowały się nisko na tle nieba. Kilka domków
wynurzyło się z błota. Był w domu. Ledwie dostrzegalna chmura zmąciła jego
radosny nastrój. Pomyślał: Mimo wszystko człowiek lubi, żeby go witano. Skierował
się w stronę swojego bungalow, wyróżniającego się spośród innych domków,
stojących nad brzegiem, dachówkami, masztem flagowym bez flagi i tabliczką na
drzwiach z napisem:
“Środkowoamerykańskie Towarzystwo Eksportu Bananów”. Dwa hamaki
rozpięto na werandzie, ale na dworze nie było nikogo. Kapitan Fellows wiedział,
gdzie może znaleźć żonę, ale nie jej wyglądał. Wpadł gwałtownie do środka i
krzyknął:
- Tata przyjechał! - Przestraszona, wychudła twarz zerknęła na niego spoza
moskitiery. Jego buty zmąciły spokój tego miejsca. Pani Fellows skryła się w głębi
białego muślinowego namiotu. - Cieszysz się, że wróciłem, Trix? - spytał. Szybko
przybrała minę bojaźliwie powitalną. Wyglądało to jak rysunkowa sztuczka na
tablicy. - Jak się cieszę, że jestem w domu - powiedział kapitan Fellows z
przekonaniem. Był o tym przeświadczony, że istotnie doznawał właściwych uczuć
miłości i radości, smutku i nienawiści. Był zawsze człowiekiem na swoim miejscu,
gdy przychodziła chwila działania. - Jak tam idzie w biurze?
- Wspaniale - odparł Fellows - wspaniale. - Miałam wczoraj trochę febry. -
Ach, musi się tobą ktoś zająć. Wszystko będzie dobrze teraz, gdy jestem z powrotem -
powiedział niewyraźnie. Beztrosko odbiegł od rozmowy na temat febry, klaszcząc w
ręce i śmiejąc się tubalnie, gdy ona drżała w swym namiocie. - Gdzie jest Coral?
- Rozmawia z policjantem - odparła pani Fellows. - Myślałem, że wyjdzie mi
naprzeciw - zauważył, kręcąc się bez celu po małej alkowie pełnej prawideł do
butów, gdy nagle słowa żony dotarły do jego świadomości. - Z policjantem? Jakim
policjantem?
- Zjawił się wczoraj i Coral pozwoliła mu spać na werandzie. Mówiła, że on
kogoś szuka. - Niesłychane. Tutaj?
- To nie jest zwykły policjant. To oficer. Coral mówi, że zostawił swoich ludzi
we wsi. - Lepiej, żebyś się nie kładła. Widzisz, na te typy trzeba mieć oko. Coral to
przecież jeszcze dziecko - dodał bez przekonania. - Mówię ci, że miałam febrę -
biadała pani Fellows. - Byłam taka okropnie chora. - Nic ci nie będzie. Po prostu za
dużo słońca. Zobaczysz. Teraz, kiedy ja przyjechałem...
- Miałam taki ból głowy. Nie mogłam czytać ani szyć. A potem ten człowiek...
Strach czaił się za jej plecami. Zamierała z wysiłku, by się nie odwrócić.
Nadawała swej obawie takie kształty, by mogła jej spojrzeć w oczy: postać febry,
szczurów, bezrobocia. Prawdziwy powód - śmierć na obczyźnie, zbliżająca się z
każdym rokiem - stanowił tabu. Wszyscy spakują się i wyjadą, tylko ona zostanie
sama na zapomnianym cmentarzu, w wielkim grobowcu wzniesionym wysoko nad
powierzchnią ziemi. - Chyba powinienem pójść się z nim zobaczyć - zauważył.
Usiadł na łóżku i położył jej rękę na ramieniu. Jednak mieli ze sobą coś wspólnego:
nieufność. Powiedział z roztargnieniem: - Ten tubylec, sekretarz szefa, wyjechał. -
Dokąd?
- Na Zachód. - Poczuł, jak jej ramię zesztywniało. Z wysiłkiem odsunęła się
od niego pod ścianę. Dotknął tabu. Więź była przerwana, nie wiedział dlaczego.
- Boli cię głowa, kochanie?
- Poszedłbyś lepiej zobaczyć się z tym człowiekiem. - Ach tak, tak. Już
wychodzę. - Ale nie ruszył się z miejsca - dziecko przyszło do niego. Stała w
drzwiach, obserwując ich z miną wyrażającą poczucie ogromnej odpowiedzialności.
Pod jej poważnym spojrzeniem stał się chłopcem, któremu nie można ufać, a jego
żona cieniem, który niemal można było rozwiać dmuchnięciem - odrobiną
wystraszonego powietrza. Była bardzo młoda. Miała około trzynastu lat; a w tym
wieku człowiek nie boi się wielu rzeczy, takich jak starość i śmierć, i tego, co może
się przytrafić: ukąszenia węża i febry, i szczurów, i smrodu. Życie nie wzięło jej
jeszcze w swoje obroty. Miała pozornie wygląd kogoś, kogo nic złego nie może
spotkać. Ale już była jakby zredukowana do najmniejszych rozmiarów: wszystko w
niej było, ale zaznaczone drobnymi liniami. Słońce tak robiło z dziećmi: zmniejszało
je do szkieletu. Złota bransoletka na kościstym przegubie była jak kłódka na
płóciennych drzwiach, które można rozbić pięścią. Odezwała się:
- Powiedziałam policjantowi, że przyjechałeś. - Aha, dobrze - rzekł kapitan
Fellows. - Nie uściskasz starego ojca?
Przeszła z powagą przez pokój i złożyła przelotny pocałunek na jego czole.
Wyczuł, że zrobiła to mechanicznie. Miała inne sprawy na głowie. - Powiedziałam
kucharce, że mama nie wstanie do kolacji. - Myślę, że powinnaś zdobyć się na ten
wysiłek, moja droga - stwierdził kapitan Fellows. - Dlaczego?
- Ach, właściwie...
- Chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy - powiedziała Coral. Pani Fellows
poruszyła się pod moskitierą, chcąc się upewnić, że Coral ostatecznie przyspieszy ich
wyjście z pokoju. Zdrowy rozsądek był przerażającą cechą, której sama nigdy nie
posiadała. To właśnie zdrowy rozsądek mówił: “Umarli nie słyszą” albo “Ona nie
może nic wiedzieć”, czy też “Blaszane kwiaty są praktyczniejsze”. - Nie rozumiem -
powiedział kapitan Fellows z niepokojem - dlaczego matka nie ma słyszeć. - Ona by
tam nie chciała pójść. To by ją tylko przestraszyło. Był już przyzwyczajony do tego,
że Coral miała odpowiedź na wszystko. Nigdy nie mówiła bez namysłu. Była
przygotowana, ale czasami odpowiedzi, jakie przygotowała, wydawały się
niesamowite... Były one oparte na jedynym życiu, jakie pamięta, życiu tutaj.
Moczary, sępy, brak towarzystwa dzieci, z wyjątkiem kilkorga we wsi, które miały
brzuchy rozdęte przez robaki i jak zwierzęta żywiły się odpadkami na brzegu rzeki.
Mówi się, że dziecko zbliża rodziców. On z pewnością czuł wielką niechęć, by
powierzyć się Coral. Jej odpowiedzi mogły go zawieść nie wiadomo dokąd. Wyczuł
przez siatkę skrycie wysuniętą rękę żony: ich dwoje łączyło to, że byli dorosłymi. To
dziecko było kimś obcym w ich domu. Powiedział gwałtownie:
- Przerażasz nas, moja droga. - Myślę, tatusiu - mówiła dziewczynka ostrożnie
- że ty się nie przestraszysz. Powiedział niezdecydowanie, ściskając żonę za rękę: -
Cóż, moja droga, nasza córka, zdaje się, zdecydowała...
- Najpierw musisz zobaczyć się z policjantem. Chcę, żeby sobie poszedł. Nie
lubię go. - W takim razie, oczywiście, musi sobie pójść - stwierdził kapitan Fellows,
śmiejąc się nieszczerze, bez przekonania. - Powiedziałam mu to. Mówiłam też, że nie
mogliśmy odmówić mu hamaka na noc, skoro zjawił się tak późno. Ale teraz musi
sobie pójść. - A on ciebie nie posłuchał?
- Powiedział, że chce mówić z tobą. - Nie wiedział, z kim ma do czynienia -
mówił kapitan Fellows. Ironia była jego jedyną bronią, ale nie umiała jej ocenić. Nie
rozumiała niczego, co nie było proste jak alfabet lub data historyczna. Puścił rękę
żony i niechętnie pozwolił się wyprowadzić na popołudniowe słońce. Oficer policji
stał przed werandą - nieruchoma, oliwkowa postać. Nie ruszył się ani o krok, żeby
przywitać się z kapitanem Fellows. - O co chodzi, poruczniku? - szorstko zapytał
kapitan. Przyszło mu na myśl, że Coral ma więcej cech wspólnych z policjantem niż z
nim. - Poszukuję pewnego człowieka - powiedział porucznik. - Doniesiono nam, że
znajduje się w tej okolicy. - Niemożliwe, żeby tutaj był. - Pańska córka mówi to
samo. - Ona wie. - Poszukiwany jest pod zarzutem poważnego przestępstwa. -
Morderstwo?
- Nie, zdrada. - Ach, zdrada - powtórzył kapitan Fellows i stracił całe
zainteresowanie. Wszędzie było tyle zdrady, co drobnych kradzieży w koszarach. -
To jest ksiądz. Mam nadzieję, że w razie zobaczenia go zgłosi pan to natychmiast. -
Porucznik zawahał się. - Pan jest cudzoziemcem żyjącym pod opieką naszego prawa.
Oczekujemy od pana należytego odwdzięczenia się za naszą gościnność. Pan nie jest
katolikiem?
- Nie. - W takim razie mogę liczyć na to, że pan zamelduje? - spytał
porucznik. - Tak sądzę. Porucznik stał w słońcu jak mały, ciemny, groźny znak
zapytania. Jego postawa zdawała się wskazywać, że nie życzyłby sobie korzystać
nawet z cienia, zaofiarowanego przez cudzoziemca. Ale skorzystał z hamaka. Musiał
to traktować jako rekwizycję - pomyślał kapitan Fellows. - Może napije się pan wody
sodowej?
- Nie, nie, dziękuję. - Cóż - powiedział kapitan Fellows - nie mogę
poczęstować pana niczym innym, prawda? Picie alkoholu to zdrada. Porucznik nagle
wykręcił się na pięcie, jakby nie mógł już dłużej ścierpieć ich widoku, i szybkim
krokiem odszedł ścieżką prowadzącą do wioski. Sztylpy i kabura pistoletu błyszczały
w słońcu. Gdy odszedł na pewną odległość, zobaczyli, jak przystanął i splunął. Nie
był nieuprzejmy: powstrzymywał się aż do chwili, kiedy sądził, że już na niego nie
patrzą, zanim dał upust swej nienawiści i pogardzie dla innego stylu życia, dla
wygody, bezpieczeństwa, tolerancji i gnuśnego zadowolenia. - Nie chciałbym go
mieć za przeciwnika - stwierdził kapitan Fellows. - Jasne, że nam nie ufa. - Oni
nikomu nie ufają. - Zdaje mi się - powiedziała Coral - że zwęszył coś. - Oni wszędzie
coś węszą. - Kiedy, widzisz, nie pozwoliłam mu zrobić rewizji. - A dlaczegóż to? -
spytał kapitan Fellows, po czym jego niezbyt ścisły umysł odszedł od tego pytania. -
A jak go powstrzymałaś?
- Powiedziałam, że poszczuję go psami... i że poskarżę się naszemu posłowi.
On nie miał żadnego prawa...
- Och, prawa - rzekł kapitan Fellows. - Ich prawem jest pistolet. Nic by się nie
stało, gdybyś mu pozwoliła szukać. - Dałam mu słowo. - Była tak nieugięta jak
porucznik; mała i czarna, zupełnie nie na miejscu wśród bananowych gajów. W swej
prostocie nie zważała na niego. Przyszłość, pełna kompromisów, trosk i wstydu,
leżała na zewnątrz. Brama, która ją kiedyś miała tam wpuścić, była zamknięta. Ale w
każdej chwili teraz jakieś słowo, gest, mało ważna czynność mogły otworzyć przed
nią sezam... do czego? Kapitan Fellows uległ obawie: był świadomy istnienia
nieokiełznanej miłości, która pozbawiła go autorytetu. Nie można mieć władzy nad
tym, co się kocha. Patrzy się, jak ów obiekt miłości pędzi niebacznie w stronę
zerwanego mostu, wyrwy na drodze, koszmaru siedemdziesięciu lat do przeżycia.
Zamknął oczy... był szczęśliwy... i zanucił jakąś melodię. - Nie chciałam zabić
takiego człowieka - powiedziała Coral - i jeszcze żeby mnie przyłapali... na
kłamstwie. - Na kłamstwie? Boże święty - rzekł kapitan Fellows. - Nie chcesz przez
to powiedzieć, że on tu jest. - Oczywiście, że jest tutaj - odparła Coral. - Gdzie?
- W wielkiej szopie - wyjaśniła łagodnie. - Nie mogliśmy pozwolić na to, żeby
został złapany. - Czy matka wie o tym?
Odpowiedziała z miażdżącą szczerością:
- O nie. Jej nie mogłam zaufać. Była niezależna od nich obojga. Oni razem
stanowili cząstkę przeszłości. Za czterdzieści lat będą równie martwi jak pies, który
zdechł w zeszłym roku. - No to zaprowadź mnie tam - powiedział. Szedł powoli.
Szczęście opuściło go szybciej i bardziej dokładnie niż człowieka stale
nieszczęśliwego, taki biedak jest zawsze gotów na wszystko. Gdy szła przed nim, a
jej dwa cienkie warkocze błyszczały w słońcu, po raz pierwszy przyszło mu na myśl,
że doszła już do wieku, w którym dziewczęta meksykańskie były gotowe na przyjęcie
swego pierwszego mężczyzny. Jak to się stanie? Cofnął się przed problemami, z
którymi nigdy nie ośmielił się stanąć oko w oko. Gdy przechodzili pod oknem
sypialni, rzucił okiem na chudy, zwinięty kościsty kształt, leżący samotnie pod
moskitierą. Litując się nad sobą samym, tęsknie przypomniał sobie, jak szczęśliwy
był na rzece, gdy spełniał męską pracę i nie musiał myśleć o innych ludziach.
Gdybym się nigdy nie był ożenił...
Jak dziecko zawodził pod adresem bezlitosnych, dziecinnych pleców:
- Nie wolno nam się mieszać do polityki. - To nie jest polityka - powiedziała
łagodnie. - Ja się znam na polityce. Przerabiam teraz z matką ustawę o reformie z
1832 roku. - Wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła wielką szopę, w której
magazynowano banany przed wysłaniem ich w dół rzeki, do portu. Po żarze
słonecznym na zewnątrz było tu bardzo ciemno. Coś się szarpnęło w kącie. Kapitan
Fellows podniósł latarkę elektryczną i oświecił nią kogoś w podartym ciemnym
ubraniu. Niski człowiek zmrużył oczy przed światłem. Był nie ogolony. - Que es
usted? - zapytał kapitan Fellows. - Mówię po angielsku. - Przyciskał do boku niedużą
teczkę, jak gdyby czekając na pociąg, na który w żadnym wypadku nie powinien się
spóźnić. - Pan nie ma prawa być tutaj. - Nie mam - potwierdził tamten. - Nie chcemy
mieć z tym nic wspólnego - powiedział kapitan Fellows. - Jesteśmy cudzoziemcami. -
Oczywiście. Pójdę sobie - odparł. Stał z głową pochyloną lekko jak żołnierz
wysłuchujący rozkazu oficera. Kapitan Fellows złagodniał nieco:
- Niech pan lepiej poczeka, aż się ściemni. Przecież nie chce pan być złapany.
- Nie. - Głodny pan jest?
- Trochę. To nieważne. - Z jakąś odrażającą pokorą powiedział: - Gdyby pan
zechciał wyświadczyć mi pewną przysługę...
- Co takiego?
- Odrobinę wódki. - I tak już wystarczająco łamię prawo dla pana - odparł
kapitan Fellows. Wielkimi krokami wyszedł z szopy, czując się dwukrotnie wyższy,
gdy zostawił małą, schyloną postać w ciemności między bananami. Coral zamknęła
drzwi na kłódkę i wyszła za nim. - Co za religia - mówił Fellows. - Żebrać o wódkę.
Wstydu nie ma. - Sam ją nieraz pijesz. - Moja droga, gdy będziesz starsza,
zrozumiesz, jaka jest różnica pomiędzy wypiciem kropli wódki po obiedzie, a no...
odczuwaniem potrzeby picia. - Czy mogę zanieść mu trochę piwa?
- Ty w żadnym wypadku nic mu nie zaniesiesz. - Służbie nie można ufać. -
Widzisz, w jaką kabałę nas wpakowałaś. Był bezsilny i wściekły. Sztywnym krokiem
wrócił do domu i wszedł do sypialni, kręcąc się bez celu wśród porozrzucanych
prawideł do butów. Pani Fellows spała niespokojnie, śniąc o ślubie. Raz odezwała się
na głos:
- Moja kolej. Uwaga, kolej. - Co takiego? - spytał opryskliwie. - Co takiego?
Ciemność zapadła jak kurtyna: w jednej chwili było słońce, w następnej
zniknęło. Pani Fellows zbudziła się - nadchodziła jeszcze jedna noc. - Mówiłeś coś,
kochanie?
- To ty mówiłaś - odparł. - Coś o kolei. - Musiało mi się coś śnić. - Jeszcze
dużo czasu upłynie, zanim będą mieli tutaj koleje - powiedział z odcieniem smętnej
satysfakcji. Podszedł i usiadł na łóżku trzymając się z dala od okna. Nie widzieć, nie
myśleć. Świerszcze zaczęły cykać, a na zewnątrz moskitiery robaczki świętojańskie
unosiły się jak lampiony. Położył swoją ciężką, energiczną rękę na ramieniu postaci
pod prześcieradłem, jakby dla dodania sobie otuchy, i powiedział:
- Życie tu nie jest takie złe, Trixy. No nie? Prawda, że nie jest złe?
Wyczuł, że zesztywniała. Słowo “życie” było tabu, bo przypominało o
śmierci. Odwróciła się twarzą do ściany, a potem bez nadziei z powrotem. Zwrot
“odwrócić się do ściany” także stanowił tabu. Leżała porażona trwogą, a granice jej
strachu powiększały się coraz bardziej, aż ogarnęły wszystkie jej sprawy i cały świat
rzeczy nieożywionych. To było jak zaraza. Na cokolwiek spojrzała przez dłuższą
chwilę, zaraz miała wrażenie, że ta rzecz także przenosi zarazki... Nawet słowo
“prześcieradło”. Zrzuciła z siebie prześcieradło i powiedziała:
- Jest tak gorąco, tak gorąco. On, który zazwyczaj był szczęśliwy, i ona,
zawsze nieszczęśliwa, patrzyli nieufnie, jak noc staje się coraz ciemniejsza. Byli
towarzyszami odciętymi od całego świata. Sens miało tylko to, co się działo w ich
sercach. Byli jak dzieci wiezione w zamkniętej karecie przez ogromne przestrzenie w
zupełnej niewiedzy swego przeznaczenia. Z jakąś rozpaczliwą wesołością zaczął
nucić piosenkę z czasów wojny. Nie chciał słyszeć kroków na zewnątrz, na
podwórzu, zmierzających w kierunku szopy.
Coral położyła udka kurczęcia i placki na ziemi i otworzyła drzwi. Pod pachą
niosła butelkę Cerveza Moctezuma. W ciemnościach znów słychać było ten sam
szelest: poruszenie się zalęknionego człowieka. - To ja - powiedziała, żeby go
uspokoić, ale nie zaświeciła latarki. Dodała: - Mam tu butelkę piwa i trochę jedzenia.
- Dziękuję, dziękuję. - Policjanci odeszli z wioski - na południe. Ksiądz niech lepiej
idzie na północ. Nic nie odpowiedział. Z zimną ciekawością dziecka spytała:
- Co oni by księdzu zrobili, gdyby księdza znaleźli?
- Zastrzeliliby mnie. - Ksiądz się na pewno bardzo boi? - powiedziała z
zainteresowaniem. Po omacku przeszedł przez szopę w kierunku drzwi i bladego
światła gwiazd. - Tak, boję się - rzekł i potknął się o wiązkę bananów. - Nie może
ksiądz stąd uciec?
- Próbowałem. Miesiąc temu. Statek odjeżdżał, a ja właśnie zostałem
wezwany. - Ktoś księdza potrzebował?
- Nie potrzebowała mnie - stwierdził z goryczą. Z pewnym trudem widziała
jego twarz teraz, gdy świat pędził wśród gwiazd. Jej ojciec powiedziałby, że jest to
twarz, której nie można ufać. - Widzisz, jaki niegodny jestem - dodał. - Mówić w ten
sposób. - Czego niegodny?
Przytulił do siebie swoją małą teczkę i spytał:
- Czy mogłabyś mi powiedzieć, jaki miesiąc jest teraz? Wciąż luty?
- Nie. Siódmy marca. - Nieczęsto spotykam ludzi, którzy znają się na tym. To
znaczy, że jeszcze miesiąc... sześć tygodni... do pory deszczowej. - Wyjaśnił: - Gdy
deszcze przyjdą, będę względnie bezpieczny. Widzisz, policji trudno się wtedy
poruszać. - Deszcze są najlepsze dla księdza? - spytała. Pałała chęcią wiedzy. Bill o
reformie wyborczej, wzgórze Senlac i trochę francuszczyzny leżało w jej mózgu jak
skarb. Oczekiwała odpowiedzi na każde pytanie i wchłaniała ją chciwie. - Och, nie,
nie. Deszcze oznaczają jeszcze sześć miesięcy takiego życia jak teraz. - Rozdarł udko
kurczęcia. Czuła jego oddech. Był nieprzyjemny jak zapach czegoś, co leżało zbyt
długo na słońcu. - Raczej wolę, żeby mnie złapali. - A nie może ksiądz po prostu sam
się im poddać? - zadała logiczne pytanie. Jego odpowiedzi były tak proste i
zrozumiałe jak jej pytania. - Ale ból. Wybrać ból samemu... nie, to niemożliwe. Poza
tym moim obowiązkiem jest nie dać się złapać. Widzisz, mojego biskupa tutaj nie ma.
- Miał jakieś dziwne skrupuły. - To jest moja parafia. - Znalazł placek i zaczął go jeść
chciwie. - To jest problem - stwierdziła uroczyście. Słyszała bulgotanie, gdy pił z
butelki. - Staram się przypomnieć sobie, jak szczęśliwy byłem kiedyś. - Robaczek
świętojański jak latarka oświetlił jego twarz trampa i zgasł. Czy kiedykolwiek mógł
jeszcze być szczęśliwy? Mówił: - W mieście Meksyku odprawia się teraz
błogosławieństwo. Biskup tam jest... Myślisz, że on mnie pamięta?... Oni nawet nie
wiedzą, że ja żyję. - Oczywiście mógłby ksiądz... się zaprzeć - powiedziała. - Nie
rozumiem. - Zaprzeć się wiary - wyjaśniła, używając słów ze swego podręcznika
historii Europy. - To jest niemożliwe. Nie mam wyjścia. Jestem księdzem. To nie jest
w mojej mocy. Dziecko słuchało uważnie. - Zupełnie jak znamię od urodzenia -
stwierdziła. Słyszała, jak zawzięcie pociągał z butelki. Dodała: - Myślę, że mogłabym
znaleźć u ojca wódkę. - O nie, nie trzeba kraść. - Wysączył piwo; długi, szklany
odgłos w ciemności. Wypił chyba do ostatniej kropli. - Muszę iść. I to zaraz -
powiedział. - Ksiądz może zawsze tu wrócić. - Ojciec panienki nie byłby
zachwycony. - Nie potrzebuje wiedzieć o tym - rzekła. - Ja bym się księdzem
zajmowała. Mój pokój jest tuż, naprzeciw tych drzwi. Po prostu zapukałby ksiądz do
mojego okna. - A może - ciągnęła z powagą - lepiej byłoby mieć szyfr, bo, proszę
księdza, kto inny też mógłby pukać. - Chyba nie mężczyzna? - spytał ze zgrozą. - Nie.
Ale nigdy nie wiadomo. Jakiś inny zbieg przed prawem. - Przecież to jest mało
prawdopodobne? - powiedział ze zdumieniem. Odparła wyniośle:
- Takie rzeczy się zdarzają. - Czy już się zdarzały?
- Nie, ale sądzę, że się jeszcze zdarzą. Chcę być przygotowana. Musi ksiądz
stukać trzy razy. Dwa razy długo i raz krótko. Zachichotał nagle jak dzieciak. - Jak
się stuka długo?
- Tak. - Ach, masz na myśli głośne stukanie?
- Nazywam to długim stukaniem... jak u Morse'a. Poczuł się całkiem
bezradny. - Jesteś bardzo dobra. Będziesz się za mnie modliła?
- Och, ja nie wierzę w to - odparła. - Nie wierzysz w modlitwę?
- Widzi ksiądz, ja nie wierzę w Boga. Straciłam wiarę, gdy miałam dziesięć
lat. - Oj, oj! To ja będę się modlił za panienkę. - Proszę bardzo, jeśli sobie ksiądz
życzy - powiedziała protekcjonalnie. - Jak ksiądz tu przyjdzie drugi raz, to nauczę go
alfabetu Morse'a, na pewno się przyda. - Po co?
- Gdyby się ksiądz ukrywał na plantacji, mogłabym lusterkiem przekazywać
księdzu wiadomości o ruchach nieprzyjaciela. Słuchał z powagą. - Ale czy nie
zobaczyliby ciebie?
- Och, znalazłabym jakieś wytłumaczenie. - Szła logicznie naprzód, krok za
krokiem, eliminując wszelkie przeszkody. - Do widzenia, moje dziecko - powiedział.
Zawahał się przy drzwiach. - Może... modlitwa ciebie nie interesuje. Może
chciałabyś... znam dobrą sztuczkę magiczną. - Ja lubię sztuki. - To jest sztuczka
karciana. Masz karty?
- Nie. - No to nic z tego - westchnął i zachichotał. Jego oddech czuć było
piwem. - Więc jednak będę musiał się modlić za ciebie. - Ksiądz nie wygląda na
kogoś, kto się boi. - Butelka piwa - mówił - czyni cuda z tchórzliwym człowiekiem.
Ba, z odrobiną wódki oparłbym się... diabłu. - Potknął się na progu. - Do widzenia -
powiedziała. - Mam nadzieję, że im ksiądz ucieknie. - Lekkie westchnienie dobiegło z
ciemności. Dodała cicho: - Jeśli księdza zabiją, nie przebaczę im... nigdy. - Była
gotowa na przyjęcie bez chwili namysłu każdej odpowiedzialności, nawet zemsty. To
było jej życie.
Na polanie stało pół tuzina szałasów z trzciny oblepionej gliną. Dwa były
zrujnowane. Parę świń ryło dokoła, a stara kobieta przenosiła żarzący się węgiel z
szałasu do szałasu, w każdym z nich rozpalając mały ogień na środku podłogi, żeby
napełnić izbę dymem i odpędzić moskity. Kobiety zamieszkiwały dwa szałasy, świnie
trzeci. W ostatnim, nie zrujnowanym szałasie, gdzie złożona była kukurydza,
mieszkał starzec i chłopiec oraz całe plemię szczurów. Stary człowiek stał na polanie
i patrzył na obnoszony wokół ogień, migotający w ciemności niby jakiś rytuał
powtarzany o tej samej godzinie przez całe życie. Jego siwe włosy, biała, krótko
przystrzyżona broda i brązowe ręce, kruche jak zeszłoroczne liście, przywodziły na
myśl jakąś przeogromną niezniszczalność. Żył na krawędzi minimum egzystencji,
więc nic już nie mogło go zmienić. Był stary od lat. Obcy wszedł na polanę. Na
nogach miał coś, co było kiedyś czarnymi spiczastymi półbucikami. Tylko wierzchy
zostały, tak że praktycznie rzecz biorąc był bosy. Buty były symboliczne jak osnute
pajęczyną chorągwie w kościołach. Miał na sobie koszulę i parę czarnych, podartych
spodni, a niósł teczkę, jak gdyby jechał gdzieś z miesięcznym biletem. On również
osiągnął prawie stan niezniszczalności, ale znać na nim było szczerby czasu.
Zniszczone buty znamionowały odmienną przeszłość, linie na twarzy wyrażały
nadzieję, a zarazem i obawę przed przyszłością. Starucha z żarem przystanęła między
dwoma szałasami i obserwowała go. Wyszedł na polanę mając oczy spuszczone ku
ziemi, a ramiona zgarbione, jak gdyby czuł się obnażony wobec ludzi. Starzec
podszedł, by go powitać, wziął rękę obcego i pocałował ją. - Czy możecie dać mi
hamak na noc?
- Aj, proszę księdza, po hamak ksiądz musi iść do miasta. Tu ksiądz musi
wziąć, co się nadarzy. - Nic nie szkodzi. Byle się gdzieś przespać. Czy możecie dać
mi... trochę spirytusu?
- Kawę, proszę księdza. Nic innego nie mamy. - Coś do zjedzenia. - Nie
mamy jedzenia. - Mówi się trudno. Chłopiec wyszedł z szałasu patrząc na nich
uważnie, kobiety też. Wyglądało to jak walka byków: zwierz był zmęczony, więc
czekali na następne jego posunięcie. Nie odznaczali się twardym sercem. Mieli przed
sobą rzadki widok kogoś, kto był w gorszym położeniu niż oni sami. Ksiądz kulejąc
poszedł w kierunku szałasu. W środku było się oświetlonym tylko do kolan. Na
podłodze nie było płomienia, jedynie wolno wypalający się żar. Miejsce wypełniała
do połowy sterta kukurydzy. Szczury szeleściły wśród suchych liści. Na kupce ziemi
przykrytej słomianą matą zrobiono barłóg, a dwie skrzynie stanowiły stół. Obcy
położył się, starzec zamknął drzwi. - Czy tu jest bezpiecznie?
- Chłopiec będzie pilnował. On wie. - Czy spodziewaliście się mnie?
- Nie, proszę księdza. Ale już pięć lat, odkąd widzieliśmy u nas księdza...
kiedyś musiał jakiś przyjść. Zasnął niespokojnym snem, a starzec przycupnął na
podłodze i dmuchał w ogień. Ktoś zapukał do drzwi i ksiądz zerwał się. - Nic się nie
stało - powiedział starzec. - To tylko kawa dla księdza. - Podał mu ją. Szara,
kukurydziana kawa dymiła w blaszanym naczyniu, ale ksiądz był zbyt zmęczony, by
ją pić. Leżał na boku zupełnie bez ruchu. Spod kukurydzy obserwował go szczur. -
Wczoraj byli tu żołnierze - powiedział starzec. Dmuchnął na ogień, dym podniósł się
i napełnił szałas. Ksiądz zaczął kaszleć, a szczur szybko, jak cień ręki, wsunął się w
stertę. - Proszę księdza, chłopiec nie był chrzczony. Ostatni ksiądz, jaki tu był, chciał
dwa pezy. Ja miałem tylko peza. A dziś mam tylko pięćdziesiąt centavos. - Jutro -
powiedział ksiądz znużony. - Czy ksiądz odprawi Mszę rano?
- Tak, tak. - A spowiedź, proszę księdza? Czy ksiądz wysłucha naszej
spowiedzi?
- Tak, ale najpierw pozwólcie mi się wyspać. - Odwrócił się na plecy i
zamknął oczy przed dymem. - My nie mamy pieniędzy, żeby dać księdzu. Ten drugi
ksiądz, padre Jose...
- Dajcie mi zamiast tego coś z ubrania - powiedział niecierpliwie. - Ale my
mamy tylko to, co na sobie. - Weźcie moje w zamian. Starzec zamruczał do siebie z
powątpiewaniem, zerkając ukosem na czarny, podarty materiał, słabo widoczny w
blasku ognia. - Jeśli ksiądz koniecznie chce - powiedział. Przez kilka minut dmuchał
w milczeniu na ogień. Ksiądz znów zamknął oczy. - Po pięciu latach jest tyle rzeczy
do wyspowiadania. Ksiądz usiadł szybko. - Co się stało? - zapytał. - Księdzu się coś
przyśniło. Chłopiec da nam znać, jeśliby żołnierze nadchodzili. Ja tylko mówiłem...
- Nie możecie dać mi spać w spokoju przez pięć minut? - Znów się położył.
Gdzieś, w jednym z szałasów, jakaś kobieta śpiewała: “Poszłam na pole i znalazłam
różę”. Starzec odezwał się cicho:
- Szkoda by było, gdyby żołnierze przyszli, zanim zdążymy... taki ciężar na
biednych duszach, ojcze...
Ksiądz usiadł prosto, opierając się o ścianę i rzekł z pasją:
- Dobrze. Zaczynajcie. Wyspowiadam was. - Szczury szurały w kukurydzy. -
No już - mówił - nie traćcie czasu. Prędzej. Kiedy ostatni raz... - Starzec ukląkł koło
ognia, a po drugiej stronie polany kobieta śpiewała: “Poszłam na pole, a róża
uwiędła”. - Pięć lat temu... - urwał i dmuchnął w ogień. - Trudno sobie przypomnieć,
proszę księdza - powiedział. - Grzeszyłeś, synu, przeciw czystości?
Ksiądz oparł się o ścianę i podkurczył nogi pod siebie, a szczury,
przyzwyczajone do głosów, znów ruszały się w kukurydzy. Starzec z trudnością
przypominał sobie swoje grzechy, dmuchając w ogień. - Uczyń akt skruchy -
powiedział ksiądz - i odmów... odmów... czy macie różaniec? To odmów część
radosną różańca. - Zamknęły mu się oczy, wargi i język potknęły się na absolucji, nie
skończyły... wstrząsnął się znów obudzony. - Czy mogę przyprowadzić kobietę? -
spytał starzec. - Już pięć lat...
- O, niech przyjdą. Niech przyjdą wszyscy! - zawołał ksiądz z gniewem. -
Jestem waszym sługą. Zakrył oczy ręką i zaczął płakać. Starzec otworzył drzwi. Na
zewnątrz, pod ogromnym sklepieniem gwiaździstego, słabo oświetlonego nieba, nie
było zupełnie ciemno. Poszedł do szałasów kobiet i zapukał. - Chodźcie - powiedział
- musicie się wyspowiadać. Grzeczność dla księdza tego wymaga. - Utyskiwały, że są
zmęczone... że rano będzie najlepiej. - Chcecie, żeby się obraził? - odparł. - Wy
myślicie, że po co on tu przyszedł? To bardzo świątobliwy ksiądz. Siedzi tam w
swoim szałasie i płacze nad naszymi grzechami. Popędził je ku wyjściu. Jedna za
drugą polazły przez polanę w stronę jego szałasu, a starzec wyszedł na ścieżkę idącą
ku rzece, aby zastąpić chłopca, który wypatrywał, czy brodem nie nadchodzą
żołnierze.
Rozdział IV
Widzowie
Lata całe upłynęły od chwili, kiedy Tench napisał ostatni list. Siedział teraz
przy warsztacie i ssał skuwkę pióra. Odczuwał jakiś niewytłumaczony impuls, by
wysłać ten przypadkowy list na ostatni adres w Southend. Skąd można było wiedzieć,
kto tam jeszcze żyje? Usiłował zacząć. Było to jak przełamywanie pierwszych lodów
na przyjęciu, gdzie się nikogo nie znało. Zaczął pisać na kopercie: “W. Pani
Henrykowa Tench, u pani Marsdyke, 3 The Avenue Westcliff”. To był dom jej matki,
władczej, wtrącającej się we wszystko baby, która nakłoniła go do otworzenia
gabinetu w Southend w tym pechowym okresie. “Proszę przesłać za adresatem” -
napisał. Nie zrobiłaby tego, gdyby wiedziała, że to jego list, ale do tego czasu
prawdopodobnie zapomniała, jaki ma charakter pisma. Ssał zabrudzoną atramentem
skuwkę. Co tu pisać dalej? Szłoby mu łatwiej, gdyby miał coś innego na celu niż
nieokreślone pragnienie zakomunikowania... komuś... że jeszcze żył. Mogło się to
okazać kłopotliwe, jeśli wyszła powtórnie za mąż, ale w takim razie nie wahałby się
podrzeć listu. Napisał: “Droga Sylwio” - wielkim, wyraźnym, niewprawnym pismem,
przysłuchując się pomrukowi stojącego na ławce piecyka. Robił stop ze złota, bo nie
było tu składów, gdzie mógłby kupować materiał w stanie gotowym. Poza tym sklepy
nie uznawały czternastokaratowego złota dla wyrobów dentystycznych, a nie stać go
było na lepszy materiał. Kłopot był w tym, że nigdy nic się tu nie zdarzało. Jego życie
było tak trzeźwe, poważne, porządne, że zaspokoiłoby nawet wymogi pani Marsdyke.
Spojrzał na tygielek: złoto właśnie miało połączyć się ze stopem, więc wrzucił
łyżeczkę węgla drzewnego, aby zabezpieczyć mieszankę przed powietrzem; ujął na
nowo pióro i siedział bezmyślnie nad papierem. Nie mógł sobie dokładnie
przypomnieć żony, pamiętał tylko kapelusze, jakie nosiła. Wyobrażał sobie jej
zdziwienie, gdy otrzyma wiadomość od niego po tak długim czasie. Od śmierci synka
wymienili po jednym liście. Lata właściwie nic nie znaczyły dla niego. Pędziły dość
szybko, nie zmieniając żadnego przyzwyczajenia. Zamierzał wyjechać sześć lat temu,
ale kurs peza z nastaniem rewolucji spadł, więc przyjechał na południe. Miał teraz
więcej pieniędzy zaoszczędzonych, ale przed miesiącem pez znów spadł; znów gdzieś
jakaś rewolucja. Nie mógł nic zrobić, tylko czekać... Skuwka powędrowała ponownie
między zęby, a pamięć roztopiła się w gorącym pokoiku. Po co w ogóle pisać? Nie
mógł sobie teraz przypomnieć, co nasunęło mu ten dziwaczny pomysł. Ktoś zapukał
do drzwi wejściowych, więc zostawił list na ławce. Nagłówek “Droga Sylwio” rzucał
się w oczy: wielki, wyraźny i beznadziejny. Na wybrzeżu bił dzwon okrętowy:
“Generał Obregon” wrócił z Vera Cruz. Z głębin pamięci wynurzyło się wspomnienie
niby coś żywego i bolesnego, krążąc po frontowym pokoiku między krzesłami na
biegunach... Ciekawe popołudnie, co też się z nim mogło stać, gdy... i wspomnienie
zamarło lub uciekło. Tench był przyzwyczajony do bólu: to był jego zawód. Czekał
ostrożnie, aż ręka uderzyła powtórnie w drzwi i jakiś głos odezwał się: “Con amistad”
(nie można było przecież nikomu ufać), po czym dopiero odsunął zasuwy i otworzył
drzwi, żeby wpuścić pacjenta.
Przez wielką klasyczną bramę, na której czarnymi literami napisane było
słowo “Silencio”, ojciec Jose wszedł do Ogrodu Boga, jak ludzie nazywali to miejsce.
Miał wrażenie, że jest w osiedlu mieszkaniowym, gdzie nikt nie zwraca uwagi na
architekturę sąsiednich domów. Wielkie kamienne grobowce były dowolnej
wysokości i kształtu. Gdzieniegdzie na dachu stał anioł z omszałymi skrzydłami.
Czasem przez oszklone okienko można było dojrzeć zardzewiałe metalowe kwiaty.
Zupełnie jakby człowiek zaglądał do kuchni domu, którego mieszkańcy wyprowadzili
się zapomniawszy wyczyścić wazony. Panowała tu zupełna swoboda. Można było
chodzić, gdzie się tylko chciało, i oglądać, co się tylko chciało. Życie stąd odeszło
zupełnie. Z powodu swej tuszy kroczył bardzo powoli między grobami. Mógł tu być
samotny, bo nie było dzieci w pobliżu, i mógł wzbudzić w sobie wątłe uczucie
tęsknoty, co było przecież lepsze niż brak jakichkolwiek uczuć. Niektórych z tych
ludzi sam pogrzebał. Jego małe zaczerwienione oczy lustrowały cmentarz. Obchodząc
ogromną, szarą masę grobowca Lopezów, rodziny kupców, którzy przed
pięćdziesięciu laty byli właścicielami jedynego hotelu w mieście, stwierdził, że nie
jest sam. Obok muru na skraju cmentarza kopano grób. Dwaj ludzie pracowali w
pośpiechu. Obok stała kobieta i starzec. U ich stóp znajdowała się trumna dziecka.
Wykopanie dostatecznie głębokiego dołu w gąbczastej glebie trwało bardzo krótko.
Trochę wody zebrało się już na dnie. To był powód, dla którego każdy, kogo było
stać, leżał nad ziemią. Nagle wszyscy zatrzymali się spoglądając na padre Jose, który
przemykał bokiem z powrotem ku grobowcowi Lopezów, czując się tu intruzem.
Dzień był jasny, upalny, wokół nic nie znamionowało cierpienia. Na jakimś dachu za
cmentarzem siedział sęp. Ktoś powiedział:
- Proszę księdza. Padre Jose podniósł błagalnie rękę, jak gdyby usiłując dać do
zrozumienia, że go nie ma, że odszedł, że zniknął. - Padre Jose - odezwał się starzec.
Wszyscy obserwowali go chciwie. Byli całkiem zrezygnowani, zanim się zjawił, ale
teraz ogarnął ich niepokój, pragnęli... Skulił się i starał się im umknąć. - Padre Jose -
powtórzył starzec. - Modlitwę?
Uśmiechali się do niego, czekali. Byli zupełnie przyzwyczajeni do faktu, że
ludzie umierali, ale nagle wśród grobowców ujrzeli niespodziewanie nadzieję
szczęścia. Mogliby się potem chwalić, że przynajmniej jedno z ich rodziny poszło do
ziemi z przepisową modlitwą. - Niemożliwe - odparł padre Jose. - Wczoraj było
święto jej patrona - rzekła kobieta, jakby to miało jakie znaczenie. - Skończyła pięć
lat. - Była jedną z tych gadatliwych kobiet, które pokazują obcym fotografie swych
dzieci, ale teraz miała do pokazania tylko trumnę. - Bardzo mi przykro. Starzec
odsunął nogą trumnę na bok, aby łatwiej przystąpić do księdza. Była mała i lekka,
jakby nie zawierała nic prócz kości. - Nie całe nabożeństwo, proszę księdza, tylko
modlitwę. Ona była... niewinna - powiedział. Słowo to brzmiało w kamiennym
miasteczku dziwnie, archaicznie, było przestarzałe jak grobowiec Lopezów, właściwe
jedynie tu, na cmentarzu. - To jest zabronione prawem. - Na imię jej było Anita -
ciągnęła kobieta. - Byłam chora, kiedy ją miałam - wyjaśniła, jak gdyby chcąc
przeprosić za wątłość dziecka, które było powodem tego całego kłopotu. - Ale
prawo...
Starzec przyłożył palec do ust. - Ksiądz nam może ufać. Chodzi tylko o krótką
modlitwę. Jestem jej dziadkiem. To jest jej matka, jej ojciec, jej wujek. Może nam
ksiądz ufać. Ale w tym był cały kłopot: nie mógł ufać nikomu. Jak tylko przyjdą do
domu, jedno z nich z pewnością zacznie się chwalić. Przez cały czas cofał się,
splatając pulchne palce, potrząsając głową, i niemal wpadł na grobowiec Lopezów.
Bał się, a jednak dziwna duma wzbierała mu w gardle, bo znów był traktowany jak
ksiądz, z szacunkiem. - Gdybym tylko mógł, moje dzieci... - powiedział. Nagle i
niespodziewanie udręka pojawiła się na cmentarzu. Byli przyzwyczajeni do tracenia
dzieci, ale nie do faktu, który świat zna tak dobrze, do nadziei, która się kończy.
Kobieta zaczęła płakać, sucho, bez łez, wydając przytłumiony odgłos, jak zwierzę
usiłujące wydostać się z pułapki. Starzec upadł na kolana z wyciągniętymi rękoma. -
Padre Jose - błagał - nie ma nikogo innego...
Wyglądał, jakby prosił o cud. Padre Jose poczuł nagle ogromną pokusę
podjęcia ryzyka i odmówienia modlitwy nad grobem. Poczuł szaloną chęć
wypełnienia swego obowiązku i nakreślił znak krzyża w powietrzu, po czym obawa
wróciła jak narkotyk. Pogarda i bezpieczeństwo czekały na niego koło wybrzeża.
Chciał się stąd wydostać. Zrozpaczony upadł na kolana i błagał:
- Dajcie mi spokój. Jestem niegodny. Czy nie widzicie? Jestem tchórzem.
Dwaj starcy, obaj na kolanach, patrzeli na siebie poprzez groby. Trumienka odsunięta
była na bok jak pretekst. Absurdalny widok. Wiedział, że to był absurd: całe życie
spędził na obserwowaniu samego siebie i dzięki temu widział siebie bez osłonek. Był
tłusty, brzydki, stary i upokorzony, jak gdyby cały kuszący chór anielski wycofał się
w milczeniu i pozostawił tylko głosy dzieci, krzyczących w patio: “Chodź do łóżka,
Jose, chodź do łóżka” - bardziej piskliwie i głośno niż kiedykolwiek. Wiedział, że był
w szponach niewybaczalnego grzechu - rozpaczy.
“Nadszedł w końcu błogosławiony dzień - czytała na głos matka - gdy
nowicjat Juana dobiegł końca. Och, jakże radosny był to dzień dla jego matki i sióstr!
Ale także nieco smutny, bo ciało nie zawsze jest mocne, więc musieli przez chwilę
opłakiwać w sercach stratę ukochanego syna i starszego brata. Ach, gdyby wiedzieli,
że tego dnia zyskują sobie świętego w niebie do wstawiania się za nimi!”
Młodsza dziewczynka, siedząca w łóżku, spytała:
- Czy my mamy świętego?
- Oczywiście. - Dlaczego oni chcieli mieć innego świętego?
Matka czytała dalej:
“Następnego dnia cała rodzina przyjęła komunię z rąk syna i brata. Potem
czule się pożegnali - nie wiedząc, że na zawsze - z nowym żołnierzem Chrystusa i
wrócili do swych domów w Morelos. Już wówczas chmury zaczęły się gromadzić na
niebie, a prezydent Calles przygotowywał antykatolickie prawa w pałacu w
Chapultepec. Diabeł był gotów do napaści na biedny Meksyk”. - Prędko się zacznie
strzelanina? - spytał chłopiec kręcąc się niecierpliwie przy ścianie. Matka czytała
uparcie dalej:
“W tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem spowiednika, Juan
przygotowywał się na nadchodzące złe dni przez praktykowanie najsurowszych
umartwień. Jego towarzysze nie podejrzewali niczego, bo zawsze był sercem i duszą
każdej wesołej rozmowy, a w święto założyciela zakonu to on właśnie... “
- Wiem, wiem - powiedział chłopiec - grał na scenie.
Dziewczynki otworzyły zdumione oczy. - A dlaczegóż by nie, Luis? - spytała
matka, przerywając czytanie z palcem na zakazanej książce. Wpatrywał się w nią z
niechęcią. - Dlaczegóż by nie, Luis? - powtórzyła. Poczekała chwilę i czytała dalej.
Dziewczynki obserwowały brata ze zgrozą i podziwem. “To jemu właśnie zezwolono
na wystawienie małej jednoaktówki o... “
- Wiem, wiem - przerwał chłopiec - o katakumbach. Matka zaciskając usta
czytała dalej:
“... o prześladowaniach pierwszych chrześcijan. Może pamiętał tamto
wydarzenie w dzieciństwie, gdy grał Nerona przed dobrym staruszkiem biskupem, ale
tym razem nalegał, by dano mu komiczną rolę rzymskiego handlarza rybami... “
- Nie wierzę w to nic a nic - powiedział chłopiec z zawziętą pasją - ani słowa.
- Jak śmiesz!
- Nikt nie mógł być takim durniem. Dziewczynki siedziały bez ruchu
wpatrując się wielkimi, piwnymi oczyma, w których malowała się pobożność. - Idź
do ojca. - Gdziekolwiek, byle uwolnić się od tego... od tego... - mówił chłopiec. -
Powiedz mu to, co mnie powiedziałeś. - Od tego...
- Za drzwi!
Trzasnął drzwiami za sobą. Ojciec stał przy zakratowanym oknie w hallu i
wyglądał na dwór. Żuki rozbijały się o lampę naftową i pełzały z połamanymi
skrzydłami po kamiennej podłodze. Chłopiec odezwał się:
- Matka powiedziała mi, żebym tobie powiedział, że ja jej powiedziałem, że
nie wierzę w tę książkę, którą czyta...
- Jaką książkę?
- Świętą książkę. - Ach, tę - odparł ze smutkiem. Nikt nie przechodził ulicą,
nic się nie działo; było po wpół do dziewiątej i wszystkie światła zostały pogaszone. -
Musisz być pobłażliwy. Widzisz, dla nas wszystko wydaje się skończone. Ta książka
jest... jak nasze własne dzieciństwo. - Kiedy ona jest taka głupia. - Ty nie pamiętasz
czasów, kiedy tu był kościół. Ja byłem kiepskim katolikiem, ale to oznaczało... no,
muzykę, światła, miejsce, gdzie można było posiedzieć z dala od upału... a twoja
matka, no, zawsze miała coś do roboty. Gdybyśmy mieli teatr, w ogóle coś zamiast
tego, nie czulibyśmy się tacy... opuszczeni. - Ale ten Juan - powiedział chłopiec. -
Taki z niego półgłówek. - Przecież on został zabity, prawda?
- Ach, ale również Villa, Obregon, Madero. - Kto ci o nich mówił?
- Wszyscy się w nich bawimy. Wczoraj ja byłem Madero. Zastrzelili mnie na
placu... Usiłowanie ucieczki. - Gdzieś w ciemnościach nocy bił bęben. Stęchły zapach
rzeki napełniał pokój: był on tak znajomy jak smak sadzy w wielkich miastach. -
Losowaliśmy. Ja byłem Madero. Pedro musiał zostać Huertą. Uciekał do Vera Cruz
rzeką. Manuel gonił go... on był Carranzą. Ojciec strzepnął żuka z koszuli,
wyglądając na ulicę. Odgłos maszerujących stóp zbliżył się. - Matka pewnie się
gniewa - powiedział. - Ale ty nie - zauważył chłopiec. - Cóż by mi z tego przyszło?
To nie twoja wina. Zostaliśmy opuszczeni. Właśnie żołnierze wracali do koszar, byli
teraz na wzgórzu, blisko miejsca, gdzie kiedyś stała katedra. Mimo rytmu bębna
maszerowali nie w nogę i wyglądali na niedożywionych, jeszcze się wiele nie dorobili
na wojnie. Sennie przeszli ciemną ulicą, a chłopiec patrzył za nimi podnieconymi i
pełnymi nadziei oczyma, dopóki nie zniknęli z pola widzenia.
Pani Fellows kiwała się w krześle na biegunach w tył i naprzód, w tył i
naprzód. “A więc lord Palmerston powiedział, że jeśli rząd grecki nie da
zadośćuczynienia Don Pacifico... “
- Kochanie, mam taki ból głowy. Myślę, że musimy skończyć na dzisiaj -
powiedziała. - Dobrze, mnie też trochę głowa boli. - Mam nadzieję, że tobie prędko
przejdzie. Może odłożysz książki?
Nędzne książeczki zostały przesłane pocztą przez firmę na Paternoster Row,
nazywającą się “Prywatne Kursy Korespondencyjne”. Cała ta edukacja zaczynała się
“Przyjemnymi czytankami” i rozwijała metodycznie aż po ustawę wyborczą lorda
Palmerstona i poematy Wiktora Hugo. Co pół roku przysyłane były pytania
egzaminacyjne, a wówczas pani Fellows mozolnie sprawdzała odpowiedzi i stawiała
stopnie. Następnie odsyłała je na Paternoster Row, gdzie po wielu tygodniach
wciągano je do akt. Pewnego razu, z powodu strzelaniny w Zapata, zapomniała
spełnić swój obowiązek, otrzymała wtedy drukowany świstek, zaczynający się od
słów: “Szanowna(y) Pani(e)! Z przykrością stwierdzamy... “ Kłopot był w tym, że o
lata całe wyprzedziły program, tak mało było innych książek do czytania, więc
zadania egzaminacyjne były o lata spóźnione. Od czasu do czasu firma przysyłała
świadectwa z wypukłymi literami do oprawiania w ramki, stwierdzające, że panna
Coral Fellows przeszła z wyróżnieniem jako trzecia uczennica do drugiej klasy,
podstemplowane gumową pieczęcią: “Mgr Henry Beckley - Dyrektor Prywatnych
Kursów Korespondencyjnych”. Czasem przychodziły jeszcze listy prywatne pisane
na maszynie, z tym samym zamazanym niebieskim podpisem: “Droga Uczennico!
Wydaje mi się, że w tym tygodniu powinnaś zwrócić szczególną uwagę na... “ Listy
były zawsze o sześć tygodni spóźnione. - Kochanie - powiedziała pani Fellows - bądź
tak dobra, idź do kucharki i zadysponuj lunch. Tylko dla siebie. Ja nie mogę nic jeść,
a ojciec jest na plantacji. - Mamo - zapytało dziecko - czy ty wierzysz, że jest Bóg?
Pytanie przeraziło panią Fellows. Zakołysała się gwałtownie w przód i w tył i
odparła:
- Oczywiście. - Mam na myśli dziewicze macierzyństwo Matki Boskiej... i tak
dalej. - Moja droga, cóż za dziwne pytanie. Z kim rozmawiałaś o tym?
- Och, po prostu tak sobie o tym myślałam. Coral nie czekała na dalszą
odpowiedź. Wiedziała dobrze, że żadnej nie będzie. Wszak do niej należało zawsze
podejmowanie decyzji. Mgr Henry Beckley pisał o tych sprawach w jednej z
pierwszych lekcji. Nie trudniej w to było wówczas uwierzyć niż w krasnoludki, ale w
wieku lat dziesięciu odrzuciła oba te wierzenia bezlitośnie. Zaczynała wtedy algebrę.
- Chyba ojciec nie...
- Och, nie. Włożyła hełm korkowy i wyszła na przedpołudniowy upał
poszukać kucharki. Wyglądała jeszcze bardziej krucho i nieustraszenie niż zwykle. Po
wydaniu dyspozycji udała się do magazynu obejrzeć skóry aligatorów, rozwieszone
na ścianie, a potem do stajni, żeby sprawdzić, czy mułom nic nie brakuje. Niosła swe
obowiązki przez rozpalone podwórze ostrożnie, niby kruche naczynia. Nie było
pytania, na które nie miałaby gotowej odpowiedzi. Sępy poruszyły się niedbale, gdy
nadchodziła. Wróciła do domu, do matki. - Dziś czwartek - powiedziała. -
Rzeczywiście, kochanie?
- Czy ojciec nie kazał znieść bananów na brzeg?
- Nie wiem, kochanie. Żwawo wróciła na podwórze i zadzwoniła. Zjawił się
Indianin. Nie, banany były jeszcze w magazynie. Nie wydano żadnych rozkazów. -
Znieście je natychmiast, szybko. Statek zaraz przyjeżdża. Chwyciła księgę
magazynową ojca i liczyła wiązki, w miarę jak były wynoszone. Wiązka miała sto lub
więcej bananów i warta była parę pensów. Opróżnienie magazynu zajęło ponad dwie
godziny. Ktoś to musiał zrobić, a ojciec już raz kiedyś zapomniał o dniu wysyłki. Po
upływie pół godziny poczuła się zmęczona, zazwyczaj nie odczuwała zmęczenia w
dzień, o tak wczesnej porze. Oparła się o ścianę i oparzyła sobie łopatki. Nie miała
pretensji o to, że musiała tu sterczeć i doglądać wszystkiego. Słowo “bawić się” nic
dla niej nie znaczyło. Jej całe życie było dorosłe. Jedna z pierwszych czytanek Henry
Beckleya zawierała obrazek przedstawiający podwieczorek lalki. Był on
niezrozumiały jak ceremonia, której się nie uczyła. Nie widziała sensu w udawaniu...
Czterysta pięćdziesiąt sześć. Czterysta pięćdziesiąt siedem... Ciała robotników bez
przerwy spływały potem jak pod natryskiem. Poczuła nagle okropny ból brzucha.
Przeoczyła wiązkę i starała się poprawić rachunek. Poczucie odpowiedzialności po
raz pierwszy zaczęło sprawiać wrażenie ciężaru dźwiganego przez zbyt wiele lat.
Pięćset dwadzieścia pięć. To był jakiś inny ból (nie robaki tym razem), ale nie
przeraziła się. Jej ciało jakby spodziewało się bólu, jakby dorosło do niego, tak jak
umysł dorasta do utraty dziecinnej tkliwości. Nie można było określić tego jako
wysączanie się z niej dzieciństwa. Dzieciństwo było czymś, czego nigdy właściwie
nie była świadoma. - Czy to ostatnia? - spytała. - Tak, senorita. - Na pewno?
- Tak, senorita. Ale musiała przekonać się naocznie. Nigdy przedtem nie
zdarzyło jej się wykonywać jakiejś pracy z niechęcią. Jeśliby ona czegoś nie zrobiła,
nikt by tego nie zrobił. Ale dziś chciała położyć się spać. Jeśli wszystkie banany nie
zostały wysłane, była to wina ojca. Zastanawiała się, czy ma gorączkę, tak zimno
było jej w nogi, chociaż stała na rozpalonej ziemi. Trudno - myślała. Cierpliwie
weszła do stodoły, znalazła latarkę i zaświeciła ją. Tak, wydawało się tu dosyć pusto,
ale nigdy nie zostawiała pracy nie dokończonej. Podeszła do tylnej ściany, trzymając
latarkę przed sobą. Pusta butelka potoczyła się jej spod nóg. Skierowała na nią
światło: Creveza Moctezuma. Latarka oświetliła ścianę, nisko nad ziemią było coś
nagryzmolone kredą. Podeszła bliżej, w promieniu światła nachylało się mnóstwo
małych krzyżyków. Musiał chyba położyć się między bananami i mechanicznie
próbował odpędzić strach przez pisanie czegoś, a to było wszystko, co mu
przychodziło na myśl. Dziecko stało ogarnięte kobiecym bólem i spoglądało na
krzyżyki. Straszna świadomość czegoś nowego otaczała ją tego ranka; jak gdyby w
tym dniu wszystko godne było zapamiętania.
Porucznik znalazł naczelnika policji w barze, przy partii bilardu. Naczelnik
miał całą twarz obwiązaną chustką, gdyż zdawało mu się, że to pomaga na ból zęba.
W chwili gdy porucznik pchnął drzwi, naczelnik właśnie pocierał kij kredą, gotując
się do trudnego pchnięcia. Z tyłu, na półkach, były tylko butelki z napojami
gazowanymi i żółty płyn, zwany Sidral, bezalkoholowy pod gwarancją. Porucznik
stanął w drzwiach ze zgorszoną miną. Sytuacja była upokarzająca. Pragnął usunąć z
tego stanu wszystko, co mogłoby dać cudzoziemcom powód do drwin. - Czy
mógłbym porozmawiać z panem? - spytał. Jefe wzdrygnął się szarpnięty nagłym
bólem i z niezwykłą ochotą podszedł do drzwi. Porucznik rzucił okiem na wynik gry,
znaczony pierścieniami nanizanymi na sznur rozwieszony przez pokój - naczelnik
przegrywał. - Wracam... chwilka - powiedział niewyraźnie naczelnik i wyjaśnił
porucznikowi: - Nie chcę otwierać ust. Gdy pchnęli drzwi, ktoś podniósł kij i
ukradkiem przesunął do tyłu jeden z pierścieni naczelnika. Szli obok siebie ulicą:
jeden tłusty, drugi szczupły. Była niedziela i wszystkie sklepy zamknięte zostały w
południe. Była to jedyna pozostałość z dawnych czasów. Nigdzie nie biły dzwony. -
Widział się pan z gubernatorem? - spytał porucznik. - Może pan robić wszystko -
odparł naczelnik - wszystko. - Daje nam wolną rękę?
- Pod pewnymi warunkami. - Skrzywił się. - Jakimi?
- Pan będzie... odpowiedzialny... jeśli... nie zostanie schwytany przed... porą
deszczową. - Jeśli tylko za to będę odpowiedzialny... - rzekł porucznik, chmurząc się.
- Chciał pan. Ma pan. - Jestem zadowolony z tego. - Porucznikowi zdawało się, że
cały świat, o który mu chodziło, leżał teraz u jego stóp. Minęli nową halę, zbudowaną
dla Związku Robotników i Chłopów. Przez okna mogli dojrzeć wielkie wyzywające
malowidła ścienne, na jednym ksiądz pieścił kobietę w konfensjonale, na drugim inny
upijał się mszalnym winem. Porucznik powiedział: - Niedługo będzie to niepotrzebne.
- Patrzył na obrazy okiem cudzoziemca, wydawały mu się barbarzyńskie. - Dlaczego?
One są... zabawne. - Pewnego dnia ludzie zapomną, że tu kiedykolwiek był kościół.
Naczelnik nic nie odpowiedział. Porucznik wiedział, co myśli: że robi wiele hałasu o
nic. Odezwał się ostro:
- A więc jakie są rozkazy dla mnie. - Rozkazy?
- Pan jest moim zwierzchnikiem. Jefe milczał. Obserwował nieznacznie
porucznika małymi, przebiegłymi oczkami. Wreszcie rzekł:
- Pan wie, że ja panu ufam. Niech pan robi, co pan uważa za stosowne. -
Zechce pan dać mi to na piśmie?
- Och, to zbyteczne. Znamy się przecież. Przez całą drogę walczyli ostrożnie o
przewagę. - Czy gubernator nie dał panu nic na piśmie? - spytał porucznik. - Nie.
Powiedział, że się przecież znamy. Porucznik ustąpił, ponieważ on był tym, któremu
rzeczywiście zależało na sprawie. Własna przyszłość go nie obchodziła. - Wezmę
zakładników z każdej wsi - powiedział.
- Wobec tego on nie będzie się zatrzymywał we wsiach. - Czy pan sobie
wyobraża, że oni nie wiedzą, gdzie on przebywa? - spytał porucznik z goryczą. -
Musi mieć z nimi jakiś kontakt... w przeciwnym razie, co z niego za pożytek?
- Jak pan uważa - odrzekł Jefe. - I będę rozstrzeliwał tak często, jak zajdzie
potrzeba. - Trochę krwi nigdy nikomu nie zaszkodziło - stwierdził naczelnik w formie
żartu. - Gdzie pan zacznie?
- Chyba od jego parafii, Concepcion, a potem... może... od jego rodzinnej
wioski. - Dlaczego tam?
- Może myśli, że tam jest bezpieczny. - Wodził zamyślonym wzrokiem po
opuszczonych żaluzjach sklepów. - To jest warte paru egzekucji, ale czy pańskim
zdaniem on mnie poprze, jeżeli szum się zrobi w Meksyku?
- To raczej wątpliwe - powiedział naczelnik - ale to właśnie... - Zatrzymało go
nagłe szarpnięcie bólu. - To jest to, czego chciałem - dokończył za niego porucznik.
Poszedł dalej sam w stronę komisariatu, a naczelnik wrócił do bilardu. Po ulicy
kręciło się niewiele osób. Było zbyt gorąco. Gdybyśmy tylko mieli dobrą fotografię -
myślał. Chciał znać rysy twarzy nieprzyjaciela. Rój dzieci objął rynek w posiadanie.
Bawiły się w jakąś tajemniczą i zawiłą grę, chodząc od ławki do ławki. Pusta butelka
po oranżadzie poleciała w górę i rozbiła się u nóg porucznika. Przyłożył rękę do
kabury i odwrócił się. Dostrzegł przerażenie na twarzy jednego z chłopców. - Ty
rzuciłeś tę butelkę? - Ciemne, piwne oczy patrzyły na niego ponuro. - Po co to
zrobiłeś?
- To była bomba. - Rzuciłeś ją na mnie? A więc?
- Na gringo. Wargi porucznika skrzywiły się w sztucznym uśmiechu. - To
dobrze, ale musisz lepiej celować. - Kopnął pękniętą butelkę na ulicę i usiłował
znaleźć słowa, którymi mógłby dać tym dzieciom do zrozumienia, że byli po tej
samej stronie. - Przypuszczam - powiedział - że gringo był jednym z tych bogatych
jankesów, którzy myślą... - Nagle zauważył wyraz oddania na twarzy chłopca. Trzeba
było czymś się odwzajemnić i porucznik zdał sobie sprawę, że w sercu jego wzbiera
jakaś smutna i nie dająca się zaspokoić miłość. - Chodź tutaj. - Chłopiec zbliżył się,
podczas gdy jego towarzysze stali bojaźliwym półkolem i przypatrywali się z
bezpiecznej odległości. - Jak ci na imię?
- Luis. - A więc - zaczął porucznik, szukając odpowiednich słów - musisz się
nauczyć dobrze celować. - Bardzo bym chciał - powiedział chłopiec z entuzjazmem.
Patrzył chciwie na kaburę. - Chciałbyś obejrzeć mój pistolet? - spytał porucznik.
Wyciągnął broń z kabury i trzymał przed sobą. Dzieci zbliżyły się ostrożnie. - To jest
bezpiecznik. Podnieś go. Teraz jest gotowy do strzału. - Czy jest naładowany? -
spytał Luis. - Zawsze jest naładowany. - Jak się on nazywa? - spytał Luis. - Colt 38. -
Ile kul?
- Sześć. - Czy pan kogoś nim zabił?
- Jeszcze nie - oparł porucznik. Stali zaciekawieni z zapartym tchem. Trzymał
dłoń na kaburze i obserwował piwne, bystre, cierpliwe oczy: to dla nich walczył.
Usunie z dzieciństwa tych chłopców całą nędzę, jaka była jego udziałem. Usunie
biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na prawdę, na wiedzę o pustym
wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na prawo do szczęścia takiego, jakie
sobie wybiorą. Dla nich gotów był na dokonanie masakry. Najpierw Kościół, potem
cudzoziemiec, wreszcie politycy. Nawet jego własny naczelnik będzie musiał zniknąć
pewnego dnia. Chciał zacząć świat na nowo z nimi, na pustkowiu. - Ach...
chciałbym... chciałbym... - bąkał Luis, jakby jego ambicja była zbyt ogromna, by ją
określić słowami. Porucznik wyciągnął rękę gestem pełnym uczucia, ruchem, z
którym nie wiedział, co ma począć. Uszczypnął chłopca w ucho i zobaczył, jak ten
skrzywił się z bólu. Rozbiegli się na wszystkie strony niby ptaki. Poszedł dalej sam
przez rynek do komisariatu - drobna postać, symbol nienawiści, unoszący swój sekret
miłości. Na ścianie biura gangster wciąż uparcie patrzył profilem w kierunku grupy
po pierwszej komunii. Ktoś zakreślił atramentowym kółkiem głowę księdza, aby
oddzielić ją od twarzy dziewcząt i kobiet. Wyszczerzone zęby wystawały z obrębu
aureoli. Porucznik zawołał z pasją w stronę patio:
- Jest tam kto? - Potem usiadł przy biurku, zza ściany słychać było szuranie
kolbami karabinów po podłodze.
Część druga
Rozdział I
W pewnej chwili muł nagle położył się pod księdzem. Nie było w tym nic
dziwnego, gdyż jechali przez las prawie od dwunastu godzin. Posuwali się przedtem
w kierunku zachodnim, ale gdy doszły ich wieści o żołnierzach, zawrócili na wschód.
W tamtej stronie jednak działały Czerwone Koszule, więc skierowali się na północ,
brnąc przez moczary, nurzając się w mahoniowych ciemnościach. Obaj byli teraz
zupełnie wyczerpani i muł po prostu usiadł. Ksiądz zlazł z niego i zaczął się śmiać.
Czuł się szczęśliwy. Jednym z dziwnych odkryć, do jakich człowiek dochodzi, jest to,
że cokolwiek by się przydarzyło, życie nie jest pozbawione chwil radosnych. Nigdy
nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Nawet w niebezpieczeństwie i nędzy
kołysze się wahadło losu. Ostrożnie wyszedł z obrębu drzew na bagnistą polanę. Cała
prowincja wyglądała tak samo: rzeka, bagna i lasy. Ukląkł w promieniach chylącego
się ku zachodowi słońca i obmył twarz w brunatnej kałuży, która - niczym polewane
naczynie z gliny - odbijała jego okrągłą, nie ogoloną i wychudłą twarz. Uśmiechnął
się na tak nieoczekiwany widok, nieśmiałym, wymijającym, nie budzącym zaufania
uśmiechem człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. W dawnych czasach często
ćwiczył jakąś pozę długo przed lustrem i poznał swą twarz tak dobrze jak aktor. Był
to rodzaj pokory; jego naturalny wyraz twarzy nie wydawał się odpowiedni. Miał
twarz pajaca, nadającego się do opowiadania niezbyt śmiesznych dowcipów
kobietom, ale nieodpowiednią przy ołtarzu. Usiłował zmienić wyraz twarzy. I
rzeczywiście - myślał - rzeczywiście udało mi się to, nigdy mnie teraz nie rozpoznają.
Powód, dla którego czuł się szczęśliwy, wrócił do jego świadomości jak smak
alkoholu, obiecując chwilową ulgę od strachu, samotności i wielu innych rzeczy.
Fakt, że wszędzie byli żołnierze, pchał go właśnie do tego miejsca, gdzie najbardziej
chciał się znajdować. Przez sześć lat je omijał, ale teraz to nie była jego wina... jego
obowiązkiem było udać się tam... nie mogło być to poczytywanie mu za grzech.
Wrócił do muła i lekko go kopnął. - Wstań, mule, wstań. Niski, mizerny człowiek w
podartym chłopskim odzieniu po raz pierwszy od wielu lat udający się do domu jak
każdy zwykły śmiertelnik. Zresztą nawet gdyby mógł udać się na południe i ominąć
wioskę, jego obecna droga byłaby tylko jeszcze jedną kapitulacją. Ubiegłe lata roiły
się od podobnych kapitulacji. Najpierw zarzucił święta oraz dnie postu ścisłego i
zwykłego. Następnie przestał się troszczyć o odmawianie brewiarza, chyba tylko
przypadkowo, aż wreszcie w ogóle zgubił go w porcie, w czasie jednej z
ponawianych co jakiś czas prób ucieczki. Potem porzucił relikwie ołtarzowe, bo
noszenie ich było zbyt niebezpieczne. Nie powinien był odprawiać bez nich mszy.
Przypuszczalnie groziło mu zawieszenie w czynnościach kapłańskich, ale kary
kościelne wydawały mu się nierealne w kraju, w którym istniała jedna tylko kara
świecka: śmierć. Rutyna jego życia była jak pęknięta tama, przez którą sączyło się
zapomnienie, po kolei unosząc wszystko. Pięć lat przedtem uległ rozpaczy -
grzechowi, za który nie było przebaczenia. Teraz powracał na miejsce tego aktu
rozpaczy z dziwnie lekkim sercem. Przezwyciężył bowiem także i rozpacz. Wiedział
o tym, że był złym księdzem. Nazywano go przecież księdzem - pijaczyną. Ale
wszystkie klęski znikły mu z pola widzenia i z myśli. Nagromadziły się za to gdzieś
w podświadomości - rumowisko jego klęsk. Pewnego dnia - myślał - zadławią
całkowicie źródło łaski. Dopóki to się nie stanie, prowadził nadal swą pracę,
znaczoną okresami strachu i znużenia, wstydliwym uczuciem lekkości w sercu. Muł
przeszedł z pluskiem polankę i znaleźli się znów w lesie. To, że nie był już dłużej
pogrążony w rozpaczy, nie znaczyło oczywiście, iż nie był potępiony. Po prostu po
pewnym czasie zagadka stała się zbyt zawiła, by jej dociekać; oto człowiek potępiony
wkładał ludziom w usta Boga; dziwny zaiste sługa diabła. Jego umysł był pełen
uproszczonej mitologii: Michał odziany w zbroję zabijał smoka, anieli z rozwianymi
włosami spadali w przestrzeń na kształt komet, ponieważ, jak powiedział jeden z
Ojców Kościoła, byli zazdrośni o to, co Bóg zamierzał dać ludziom: ów ogromny dar
życia - ziemskiego życia. Widać już było ślady działalności ludzkiej: pnie drzew i
popiół na ogniu, tam gdzie teren był oczyszczony pod uprawę. Przestał bić zwierzę.
Czuł się dziwnie onieśmielony... Jakaś kobieta wyszła z szałasu i patrzyła, jak wlókł
się ścieżką na swym zmęczonym mule. Malutka wioska, nie więcej niż dwa tuziny
szałasów, zgrupowanych wokół zakurzonego placu, była zbudowana według
szablonu. Ale był to szablon bliski jego sercu. Czuł się tu bezpieczny, pewien był
dobrego przyjęcia. W tym miejscu była przynajmniej jedna istota ludzka, której mógł
ufać, że nie wyda go przed policją. Gdy był całkiem blisko, muł znowu usiadł. Tym
razem musiał zsunąć się na ziemię, żeby uniknąć przygniecenia. Podniósł się. Kobieta
patrzyła na niego jak na wroga. - A, Maria - odezwał się - jak się miewasz?
- A toć to ksiądz! - zawołała. Nie patrzył wprost na nią. Jego oczy były
przebiegłe i ostrożne. - Nie poznałaś mnie?
- Ksiądz się zmienił. - Oglądała go od stóp do głów z odcieniem pogardy. -
Kiedy ksiądz dostał ubranie?
- Tydzień temu. - Co ksiądz zrobił ze swoim?
- Dałem je w zamian. - Po co? Przecież to było dobre ubranie. - Było bardzo
podarte i... wyróżniało się. - Zreperowałabym je i ukryła gdzieś. Co za
marnotrawstwo. Ksiądz wygląda jak zwykły chłop. Uśmiechnął się patrząc w ziemię,
a kobieta łajała go jak gospodyni. Zupełnie jak za dawnych lat, kiedy było i
prezbiterium, i zebrania Dzieci Maryi, i różne bractwa, i plotki parafialne, z
wyjątkiem oczywiście tej... Nie patrząc na nią odezwał się łagodnie, z tym samym
zakłopotanym uśmiechem:
- Jak się miewa Brigitta? - Serce zabiło mu niespokojnie na dźwięk tego
imienia: grzech może mieć olbrzymie następstwa. Sześć lat minęło od czasu, gdy
ostatni raz był... w domu. - Tak dobrze jak my wszyscy. A cóż ksiądz sobie myślał?
Był zadowolony z wiadomości, ale zadowolenie łączyło się z jego grzechem.
Nie powinien odczuwać zadowolenia z czegokolwiek związanego z tamtą
przeszłością. Mechanicznie odpowiedział:
- To dobrze - podczas gdy serce biło mu utajoną, przerażającą miłością. -
Jestem bardzo zmęczony - dodał - policja kręciła się w pobliżu Zapata...
- Dlaczego ksiądz nie poszedł w stronę Monte Cristo?
Podniósł niespokojnie wzrok. Nie było to przyjęcie, jakiego oczekiwał.
Niewielka gromadka ludzi zebrała się pomiędzy szałasami i obserwowała go z
bezpiecznej odległości. Znajdowała się tam mała zniszczona estrada dla orkiestry i
jedna jedyna budka z napojami gazowanymi. Ludzie powynosili na wieczór krzesła
na zewnątrz. Nikt nie podszedł, żeby pocałować go w rękę i poprosić o
błogosławieństwo. Wyglądało to, jakby przez swój grzech zstąpił na płaszczyznę
ludzkich konfliktów, żeby poznać inne jeszcze rzeczy poza rozpaczą i miłością, a
mianowicie to, że człowiek może być źle widziany nawet w miejscu, które uważa za
dom. - Były tam Czerwone Koszule - odrzekł. - Cóż, nie możemy księdza wypędzić.
Niech ksiądz idzie za mną - powiedziała kobieta. Kroczył za nią potulnie, potknąwszy
się raz w swych długich spodniach peona. Znikł mu z twarzy wyraz szczęścia, a
uśmiech pozostał niby rozbitek z zatopionego okrętu. Nie opodal stało siedmiu lub
ośmiu mężczyzn, dwie kobiety i z pół tuzina dzieci. Przyszedł do nich jak żebrak. Nie
mógł opędzić się wspomnieniom ostatniego pobytu tutaj... To podniecenie, te tykwy
ze spirytusem wyjęte ze schowków w ziemi... Jego wina była jeszcze świeża, a mimo
to przyjęto go tak gościnnie, jakby wracał do ich ponurego więzienia jako jeden z
nich - emigrant, który się dorobił, powracający do swej rodzinnej miejscowości. - To
jest ksiądz - powiedziała kobieta. Może po prostu nie poznali mnie - pomyślał i
czekał na ich powitanie. Jeden za drugim wysuwali się, całowali go w rękę, a później
cofali się obserwując go. - Cieszę się, że was widzę... - powiedział. Zamierzał dodać
“moje dzieci”, ale przyszło mu na myśl, że tylko człowiek bezdzietny ma prawo
nazywać obcych swymi dziećmi. Prawdziwe dzieci popychane przez rodziców
podchodziły teraz po kolei i całowały go w rękę. Były zbyt małe, żeby pamiętać
dawne czasy, gdy księża ubierali się na czarno, nosili koloratki i mieli miękkie,
arystokratyczne, protekcjonalne dłonie. Widział, że dzieci były zdziwione oznakami
szacunku wobec chłopa takiego samego jak ich rodzice. Nie patrzył na nie wprost, ale
mimo to przypatrywał im się uważnie. Dwoje z nich to były dziewuszki. Jedna -
chude, wątłe dziecko, lat może pięć, sześć, siedem - któż to mógł dociec? - i druga,
której głód nadał wyraz złośliwości i chytrości ponad jej wiek. Patrzyły na niego oczy
nie dziecka, lecz kobiety. Widział, jak bez słowa ludzie rozproszyli się. To byli obcy.
Jeden z mężczyzn zapytał:
- Czy ksiądz tu długo zostanie?
- Myślałem, że może... mógłbym odpocząć... kilka dni. - Czy ksiądz nie
mógłby pójść troszkę dalej na północ, do Pueblito?
- Byliśmy w drodze dwanaście godzin, ja i muł. Kobieta nagle wstawiła się za
nim, mówiąc gniewnie:
- Oczywiście, że zostanie u nas na noc. Choć tyle możemy zrobić. - Odprawię
za was mszę rano - powiedział. Wyglądało to, jakby ofiarowywał im łapówkę, ale
skradzionymi pieniędzmi. Można było tak sądzić z ich zażenowania i niechęci. - Jeśli
ksiądz nie ma nic naprzeciw, to bardzo wcześnie... może w nocy - ktoś wtrącił. - Co
się z wami wszystkimi stało? - spytał. - Dlaczego się tak boicie. - To ksiądz nie
słyszał?
- Co miałem słyszeć?
- Biorą teraz zakładników... ze wszystkich wiosek, gdzie myślą, że ksiądz był.
A jeśli ludzie nie mówią... rozstrzeliwują... a potem biorą nowego zakładnika. Tak
było w Concepcion. - Concepcion? - Jedna z powiek zaczęła mu drgać nerwowo. W
taki oto pospolity sposób ciało wyraża niepokój lub rozpacz. Spytał: - Kogo? -
Patrzyli na niego tępo. Z pasją powtórzył: - Kogo zamordowali?
- Pedra Montez. Wydał odgłos podobny do skowytu psa, absurdalny skrót
bólu. Ni to młoda, ni to stara dziewczynka wybuchnęła śmiechem. - Dlaczego nie
złapią mnie? Głupcy! Dlaczego nie złapią mnie?
Dziewczynka znów się roześmiała. Patrzył na nią niewidzącymi oczyma,
jakby słyszał dźwięk, a nie mógł dojrzeć twarzy. Poczucie szczęścia znów zamarło w
mgnieniu oka. Był jak kobieta z martwo urodzonym dzieckiem: pogrzebać je prędko,
zapomnieć i zacząć na nowo. Może następne będzie żyło. - Więc widzi ksiądz -
mówił jeden z mężczyzn - dlaczego...
Czuł się jak winowajca stojący przed sędziami. - Woleliście, żebym raczej był
jak... padre Jose w stolicy... Słyszeliście o nim?
Odrzekli bez przekonania:
- Pewnie, że nie chcielibyśmy, proszę księdza. - Ale co ja mówię? Tu nie o to
chodzi, co wy chcecie albo co ja chcę. Teraz się prześpię... - ciągnął dalej
autorytatywnie. - Możecie mnie zbudzić godzinę przed świtem... Pół godziny na
wysłuchanie waszej spowiedzi... Potem msza, i pójdę sobie. Ale dokąd? Dla każdej
wioski w całej prowincji stanowi teraz groźne niebezpieczeństwo. - Tędy, proszę
księdza - powiedziała kobieta. Wszedł za nią do małego pokoiku, którego całe
umeblowanie składało się ze skrzyń: krzesło, łóżko zbite z desek przykrytych
słomianą matą, paka, na której rozłożono kawał płótna, a na nim postawiono lampkę
olejną. - Nie chciałbym zająć niczyjego miejsca - zauważył. - Ja tu mieszkam.
Spojrzał na nią niepewnie. - Gdzie wy będziecie spali?
Obawiał się jakichś roszczeń. Obserwował ją skrycie. Czy to właśnie było
istotą małżeństwa: wymówki, podejrzliwość i uczucie skrępowania? Gdy ludzie
spowiadali mu się mówiąc o swych namiętnościach, czy tylko to mieli na myśli:
twarde łóżko i krzątającą się kobietę, i niemówienie o przeszłości?...
- Kiedy ksiądz pójdzie?
Światło przygasło za lasem i drzewa rzucały długi cień na drzwi. Położył się
na łóżku, a kobieta krzątała się gdzieś niewidoczna. Słyszał, jak grzebała w popiele.
Nie mógł spać. Czy więc ucieczka stała się jego obowiązkiem? Kilka razy usiłował
uciec, ale zawsze stawało mu coś na przeszkodzie... Teraz chcieli, żeby odszedł. Nikt
go nie zatrzyma mówiąc, że jakaś kobieta jest chora lub mężczyzna umierający. Teraz
sam był chorobą. - Maria - powiedział. - Maria, co ty robisz?
- Schowałam trochę wódki dla księdza. Jeśli odjadę - myślał - spotkam innych
księży, wyspowiadam się, będę żałował i odpuszczone będą mi grzechy. Życie
wieczne zacznie się dla mnie na nowo. Kościół naucza, że pierwszym obowiązkiem
każdego człowieka jest zbawienie własnej duszy. Proste określenia piekła i nieba
przelatywały mu przez mózg. Życie bez książek, bez kontaktów z ludźmi
wykształconymi wyzuło jego pamięć ze wszystkich oprócz najprostszego zarysu
tajemnicy. - Mam - rzekła kobieta. Niosła małą flaszeczkę od lekarstwa napełnioną
wódką. Gdyby ich opuścił, byliby bezpieczni i wolni od złego przykładu, jaki dawał.
On był jedynym księdzem, jakiego dzieci mogły pamiętać: właśnie on będzie
jedynym źródłem wyobrażeń o wierze. Ale i od niego także ludzie przyjmowali Boga.
Jeśli odejdzie, będzie to wyglądało, jak gdyby na całej przestrzeni między morzem a
górami Bóg przestał istnieć. Czyż nie jest jego obowiązkiem zostać, nawet jeśli nim
pogardzają, nawet jeśli z jego powodu zostaną zamordowani? Nawet jeśli zgorszą się
jego przykładem? Był wstrząśnięty ogromem problemu. Leżąc zakrył oczy rękami.
Nigdzie, w całym tym rozległym, bagnistym kraju nie było ani jednego człowieka,
którego mógłby się poradzić. Podniósł spirytus do ust. - A Brigitta?... Czy... jest
zdrowa? - spytał nieśmiało. - Widział ją ksiądz dopiero co. - Nie. - Nie mógł
uwierzyć, że jej nie poznał. Byłoby to lekceważeniem śmiertelnego grzechu. Nie
można popełnić takiego grzechu, a potem nawet nie poznać...
- Tak, ona tam była. - Maria podeszła do drzwi i zawołała: - Brigitta, Brigitta!
- A ksiądz odwrócił się na bok i patrzył, jak małe, złośliwe dziecko, które naśmiewało
się z niego, przyszło z zewnątrz, ze świata strachu i żądzy... - Przyjdź porozmawiać z
księdzem - powiedziała Maria. - No, już. Usiłował schować butelkę, ale nie było
gdzie... starając się ją ukryć w rękach, przypatrywał się dziewczynce, wstrząśnięty
przypływem miłości
- Ona zna katechizm - odezwała się Maria - ale nie chce go powiedzieć...
Dziecko stało wpatrując się w niego przenikliwie i z pogardą. Nie było
miłości w jej poczęciu. Tylko strach i rozpacz i pół butelki wódki i uczucie
samotności popchnęło go do czynu, który napełniał go przerażeniem. Wynikiem była
ta nieśmiała, wstydliwa, obezwładniająca miłość. - Dlaczego? Dlaczego nie chcesz
powiedzieć? - spytał, rzucając ukradkiem przelotne spojrzenia i unikając jej wzroku.
Czuł, że serce wali mu nierówno w piersi, niby stara pompa parowa, wzbierając
nieodpartym pragnieniem uchronienia jej od... wszystkiego. - A po co miałabym
powiedzieć?
- Bóg tak chce. - Skąd ksiądz wie?
Zdawał sobie sprawę z ogromnego ciężaru odpowiedzialności, którego nie
dało się oddzielić od miłości. Tak muszą czuć wszyscy rodzice - myślał. Tak idą
przez życie ludzie: odczyniając uroki, modląc się o uniknięcie bólu, bojąc się... To
coś, czego my, księża, unikamy znikomym kosztem przez poświęcenie nieważnego
odruchu ciała. Oczywiście przez lata całe był odpowiedzialny za dusze, ale to było co
innego... lżejsza rzecz. Można było liczyć na pobłażliwość Boga, ale nie można było
mieć zaufania do ospy, głodu, ludzi...
- Moja droga - powiedział ściskając mocniej butelkę z wódką. Podczas swojej
ostatniej wizyty ochrzcił ją. Z pomarszczoną starą twarzą wyglądała jak szmaciana
lalka. Robiła wtedy wrażenie, że nie będzie długo żyła... Nie odczuwał nic prócz żalu.
Trudno było nawet czuć wstyd, skoro nikt go nie winił. On był jedynym księdzem,
jakiego większość z nich znała. Był dla nich wzorem kapłana, nawet dla kobiet. - Czy
jesteś gringo?
- Jaki znów gringo?
- Głupie stworzenie - rzekła kobieta. - Ona tak mówi, bo policja szukała
jakiegoś człowieka. Zdziwił się, gdy usłyszał, że poszukiwano jeszcze kogoś oprócz
niego. - Co on zrobił?
- To jankes. Zamordował kogoś tam na północy. - Dlaczego miałby tutaj być?
- Myślą, że on się przedziera do plantacji chcieli w Quintana Roo. Było to
miejsce, w którym lądowało wielu zbrodniarzy w Meksyku. Można było tam
pracować na plantacji, nieźle zarabiać i nikt się nie wtrącał. - Czy ty jesteś gringo? -
spytało powtórnie dziecko. - Czy wyglądam na mordercę?
- A bo ja wiem?
Gdyby wydostał się z kraju, także i ją musiałby porzucić. Pokornie zwrócił się
do kobiety:
- Czy nie mógłbym tu zostać parę dni?
- To zbyt niebezpieczne, proszę księdza. W oczach dziecka zauważył wyraz,
który go przeraził. Znów odniósł wrażenie, że stała przed nim przedwcześnie dorosła
kobieta, która wiedziała zbyt wiele i miała jakieś własne plany. Miał uczucie, jak
gdyby jego grzech śmiertelny spoglądał na niego bez skruchy. Usiłował nawiązać
jakiś kontakt z dzieckiem, nie z kobietą w niej. - Moja droga, powiedz mi, jakie znasz
gry, w co się bawisz...
Dziecko zachichotało. Odwrócił szybko twarz i patrzył w górę na sufit, po
którym poruszał się pająk. Przypomniał sobie przysłowie - wychynęło ku niemu z
zakamarków własnego dzieciństwa. Jego ojciec powtarzał je nieraz: “Najlepiej
pachnie chleb, najlepiej smakuje sól, najlepiej kocha dziecko”. Dzieciństwo miał
szczęśliwe, mimo że bał się zbyt wielu rzeczy, a biedy nienawidził jak zbrodni.
Wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty i ważny. To się nazywało
posiadaniem powołania. Pomyślał, że człowiek przebywa niezmierzoną drogę: od
pierwszego bąka, jakim się bawił, do tego łóżka, na którym leżał z butelką wódki w
garści. A dla Boga była to tylko chwila. Chichot dziecka i pierwszy grzech śmiertelny
dzieliła chwila krótsza niż dwa mrugnięcia okiem. Wyciągnął rękę, jak gdyby mógł ją
siłą wydrzeć... czemuś. Ale był bezsilny. Mężczyzna lub kobieta, którzy mieli
dopełnić jej zepsucia, może się jeszcze nie urodzili. Jakże więc mógł jej bronić przed
czymś, co nie istniało?
Wyrwała się z zasięgu jego ręki i pokazała mu język. - Ty mała diablico, ty -
powiedziała kobieta i podniosła rękę. - Nie - zaprotestował ksiądz. - Nie. - Z trudem
usiadł. - Nie waż się...
- Przecież jestem jej matką. - Nie mamy prawa - rzekł, po czym zwrócił się do
dziecka: - Gdybyś tylko miała karty, mógłbym ci pokazać parę sztuczek. Mogłabyś
nauczyć swe koleżanki... - Nigdy nie wiedział, jak mówić do dziecka, chyba tylko z
kazalnicy. Spoglądała na niego bezczelnie. - Czy wiesz - spytał - jak się posyła
wiadomości przez stukanie: długo, krótko, długo?
- A cóż to znowu, proszę księdza? - krzyknęła kobieta. - To taka gra, w którą
dzieci się bawią. Ja ją znam. Czy masz jakich przyjaciół? - zwrócił się do małej.
Dziecko znów zaśmiało się znacząco. Jej siedmioletnie ciało przypominało karła;
kryło w sobie wstrętną dojrzałość. - Wynocha stąd - krzyknęła kobieta - wynocha, bo
zaraz ci tu pokażę... Zrobiła jeszcze jeden bezczelny złośliwy gest i zniknęła, dla
niego może bezpowrotnie. Nie zawsze człowiek żegna się z tymi, których kocha, na
łożu śmierci, w stosownej chwili, wśród zapachu kadzidła. Powiedział: - Ciekawe,
czego my możemy ją nauczyć... - Pomyślał, że gdy umrze, ona będzie żyła. Widok,
jak stopniowo upodabnia się ona do niego w ciągu lat upodlenia, dzieląc jego słabość
niczym gruźlicę, mógłby się stać dla niego piekłem. Wyciągnął się na łóżku i
odwrócił głowę od niknącego światła. Zdawał się spać, ale w rzeczywistości był
daleki od tego. Kobieta krzątała się po izbie, a gdy słońce zaszło, pojawiły się
moskity, tnąc powietrze do celu po najkrótszej linii, jak noże rzucone przez
marynarzy. - Mam opuścić siatkę, proszę księdza?
- Nie, to nieważne. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miał ataki febry tyle razy,
że stracił rachubę. Przestał się tym przejmować. Febra zjawiała się i przechodziła nic
nie zmieniając - była częścią jego otoczenia. Wkrótce kobieta wyszła z szałasu i
słyszał jej głos, jak plotkowała na zewnątrz. Odporność Marii zdumiała go, ale
sprawiła pewną ulgę. Siedem lat temu byli jeden raz przez pięć minut kochankami,
jeśli można tak określić stosunek, w którym nigdy nie nazwała go po imieniu. Dla
niej było to po prostu oderwane zdarzenie, draśnięcie, które goi się kompletnie na
zdrowym ciele. Nawet pyszniła się tym, że należała do księdza. Tylko on sam nosił w
sercu ranę tak głęboką, jak gdyby opłakiwał śmierć całego świata.
Ciemno było jeszcze, żadnych oznak świtu. Może ze dwa tuziny ludzi
siedziało na ziemi w największym szałasie i słuchało kazania. Nie mógł dojrzeć ich
wyraźnie. Świece stojące na skrzyniach bardzo dymiły. Drzwi były zamknięte i nie
było żadnego podmuchu. Stojąc pomiędzy nimi a świecami, w obszarpanych
chłopskich spodniach i podartej koszuli, mówił im o niebie. Chrząkali i kręcili się
niespokojnie. Wiedział, że pragnęli, aby msza się jak najprędzej skończyła. Zbudzili
go bardzo wcześnie, ponieważ rozeszły się pogłoski, że policja w pobliżu...
- Jeden z Ojców Kościoła powiada, że radość jest zawsze zależna od bólu -
mówił. - Ból jest częścią radości. Gdy jesteśmy głodni, myślimy, z jaką
przyjemnością będziemy w końcu jedli. Gdy jesteśmy spragnieni... - zatrzymał się
nagle, wpatrując się w ciemny kąt i oczekując okrutnego śmiechu, który jednak nie
nastąpił. Ciągnął: - Wyrzekamy się różnych rzeczy po to, żeby się więcej nimi
cieszyć. Słyszeliście o bogatych ludziach z północy, którzy jedzą solone potrawy,
żeby wywołać pragnienie i pić napój zwany cocktailem. Także przed małżeństwem
jest długi okres narzeczeństwa... - znów zatrzymał się. Czuł na języku ciężar własnej
niegodności. Jedna ze świec wygięła się pod wpływem nocnego upału, przenikliwie
pachniał gorący wosk. Ludzie w cieniu kręcili się na twardej podłodze. Zapach
niemytych ludzkich ciał mieszał się z zapachem wosku. Krzyczał uparcie, z pasją: -
Dlatego właśnie mówię wam, że niebo jest tutaj. Życie tu jest częścią nieba, tak jak
ból jest cząstką przyjemności. Módlcie się o to, żebyście więcej i więcej cierpieli.
Nigdy nie miejcie cierpienia dosyć. Policja, która was śledzi, żołnierze zbierający
podatki, Jefe, który was każe bić, bo jesteście zbyt biedni, żeby zapłacić, ospa i febra,
głód... wszystko to jest cząstką nieba... przygotowaniem. Kto wie, może bez tych
cierpień nie cieszylibyście się tak bardzo niebem, może niebo nie byłoby kompletne.
A niebo... cóż to jest niebo? - Literackie frazesy, pamiątka surowych, spokojnych dni
spędzonych w seminarium, dni, które wydawały mu się teraz jakby z innego zupełnie
życia, mieszały się na języku: nazwy drogich kamieni, złote Jeruzalem. Ale ci ludzie
nigdy złota nie widzieli. Potykając się na niektórych słowach ciągnął dalej:
- Niebo jest tam, gdzie nie ma Jefe, gdzie nie ma niesprawiedliwych praw,
gdzie nie ma podatków ani żołnierzy, ani głodu. Wasze dzieci nie umierają w niebie. -
Drzwi otworzyły się i jakiś człowiek wśliznął się do środka. Szeptano coś poza
kręgiem świec. - Nie będziecie tam nigdy odczuwali strachu czy niebezpieczeństwa.
Nie ma tam Czerwonych Koszul. Nikt się nie starzeje. Nigdy nie ma nieurodzaju.
Och, łatwo jest wymienić te wszystkie rzeczy, których w niebie nie ma. Za to jest tam
Bóg. Trudno Go opisać. Nasz język przeznaczony jest do wyrażania tego, co
poznajemy zmysłami. Mówimy “światło”, ale myślimy tylko o słońcu, mówimy
“miłość”... - Trudno się było skupić, policja była niedaleko. Człowiek
prawdopodobnie przyniósł jakieś wiadomości. - To może oznacza dziecko...
Drzwi znów się otworzyły, ujrzał jeszcze jeden dzień szarzejący na dworze
niby łupek. Jakiś głos szepnął do niego nagląco:
- Proszę księdza. - Słucham. - Policja blisko, są półtora kilometra stąd, idą
przez las. Był przyzwyczajony do tego: do słów, które nie dosięgały celu, do
spiesznego kończenia, do oczekiwanego bólu, który wciskał się pomiędzy niego a
jego wiarę. Ciągnął z uporem:
- A nade wszystko zapamiętajcie sobie, że niebo jest tutaj. - Czy byli konno,
czy pieszo? Jeśli szli pieszo, to miał jeszcze dwadzieścia minut, żeby skończyć mszę i
ukryć się. - Teraz tutaj, w tej chwili, wasz strach i mój strach są częścią nieba, gdzie
nie będzie strachu już nigdy i na wieki wieków. Amen. Odwrócił się do nich tyłem i
zaczął bardzo szybko recytować credo. Był czas, kiedy zbliżał się do kanonu mszy
świętej z iście fizyczną obawą - gdy po raz pierwszy przyjął Ciało i Krew Boga w
stanie grzechu śmiertelnego. Ale później życie zrodziło swoje usprawiedliwienie. Po
pewnym czasie nie miało już wielkiego znaczenia to, czy był potępiony, czy też nie,
jeśli tylko ci inni ludzie...
Ucałował wierzch skrzyni i odwrócił się z błogosławieństwem... w słabym
świetle dojrzał z trudem dwóch ludzi klęczących z ramionami wyciągniętymi w
kształcie krzyża. Zostaną w tej pozycji aż do końca konsekracji: jeszcze jedno
umartwienie wyciśnięte z ich surowego i bolesnego życia. Czuł się upokorzony
bólem, jaki zwykli ludzie brali na siebie dobrowolnie, jego ból był mu narzucony.
“Panie umiłowałem okazałość domu Twego... “ Świece dymiły, a ludzie kręcili się na
klęczkach. Znowu poczuł absurdalny przypływ szczęścia i znów wrócił niepokój.
Wyglądało to, jak gdyby pozwolono mu patrzeć z zewnątrz na mieszkańców niebios.
W niebie muszą być takie właśnie wystraszone i posłuszne, pomarszczone z głodu
twarze. Przez parę sekund czuł ogromne zadowolenie, że mógł teraz bez hipokryzji
mówić do nich o cierpieniu. Wymuskanemu i dobrze odżywionemu księdzu trudno
jest wychwalać ubóstwo. Rozpoczął memento za żywych: długa lista apostołów i
męczenników odbijała się jak kroki idących - Korneliusz, Cyprian, Wawrzyniec,
Chryzogon - wkrótce policjanci dojdą do polanki, gdzie muł usiadł pod nim i gdzie
sam obmył się w kałuży. Łacińskie słowa zlewały się razem, z takim pośpiechem je
wymawiał. Wyczuwał niecierpliwość wokół siebie. Rozpoczął konsekrację Hostii.
(Opłatki już dawno mu się skończyły; był to po prostu kawałek chleba upieczonego
przez Marię.) Niecierpliwość nagle znikła. Z biegiem czasu wszystko stało się rutyną,
z wyjątkiem tego: “Qui pridie quam pateretur accepit panem in sanctus ac venerabiles
manus suas... “
Bez względu na to, kto szedł leśną ścieżką tam na zewnątrz, tutaj wszystko
zastygło bez ruchu. “Hoc est enim Corpus Meum.” Słyszał dobywające się
westchnienia: po raz pierwszy od sześciu lat Bóg żywy był wśród nich. Gdy podniósł
Hostię, mógł sobie wyobrazić twarze podnoszące się w ślad za nią niby wygłodniałe
psy. Zaczął konsekrować wino w obtłuczonym kubku - jeszcze jedna kapitulacja
więcej. Przez dwa lata nosił z sobą kielich. Raz przypłaciłby to życiem, gdyby
policjant, który otworzył jego teczkę, nie był katolikiem. Jeśli ktoś odkrył to
zaniedbanie, przypuszczalnie policjant został rozstrzelany. Nie wiedział. Tak to
krążył sobie, przysparzając Bóg wie jakich męczenników, w Cocnepción czy gdzie
indziej, podczas gdy sam nie miał dość łaski, żeby umrzeć. Konsekracja odbyła się w
milczeniu, nie było dzwonka. Ukląkł wyczerpany obok skrzyni, bez modlitwy. Ktoś
otworzył drzwi i jakiś głos szepnął nagląco: “Są tutaj”. Więc nie mogli przyjść pieszo
- pomyślał niepewnie. Gdzieś w absolutnej ciszy świtu zarżał koń, nie dalej jak o pół
kilometra. Wstał. Maria stała tuż obok. - Obrus, niech ksiądz da mi obrus. - Z
pośpiechem włożył Hostię w usta i wypił wino: trzeba było zapobiec profanacji.
Momentalnie ściągnęła płótno ze skrzyń i przycięła knoty świec, żeby nie zostawić
zapachu... Izba była już pusta, tylko właściciel czekał przy wejściu, żeby pocałować
go w rękę. W drzwiach zarysował się słabo obraz wsi, zapiał kogut. Maria odezwała
się:
- Niech ksiądz idzie prędko do szałasu. - Chyba lepiej pójdę sobie. - Nie miał
żadnego planu. - Żeby mnie nie znaleźli tutaj. - Wioska jest otoczona. Czyżby to
wreszcie był koniec? Gdzieś przyczaił się strach gotów do skoku na niego: wiedział o
tym, ale jeszcze się nie bał. Dreptał przez wioskę za kobietą do jej szałasu,
odmawiając mechanicznie po drodze akt żalu. Zastanawiał się, kiedy opanuje go
strach. Bał się już dawno. Bał się też, gdy ukryty w szopie między bananami, słuchał,
jak dziewczynka spiera się z oficerem policji; to było zaledwie parę tygodni temu.
Bez wątpienia wkrótce znów zacznie się bać. Nie było widać policjantów, tylko szary
poranek, budzące się kurczaki i indyki z furkotem sfruwające z drzew, na których
spędziły noc. Znów zapiał kogut. Jeśli byli tak ostrożni, to znaczy, że muszą wiedzieć
ponad wszelką wątpliwość o jego pobycie tutaj. To był koniec. Maria pociągnęła go. -
Niech ksiądz wchodzi. Prędko. Do łóżka. - Widocznie miała jakiś pomysł. Kobiety
były zawsze przeraźliwie praktyczne, budowały natychmiast nowe plany na ruinach
starych. Ale po co to wszystko? - Chcę powąchać księdza oddech. O Jezu, każdy
może poczuć... wino... skąd byśmy tu wzięli wino?
Znów zniknęła w środku, swoim krzątaniem się burząc spokój i milczenie
świtu. Nagle z lasu, o sto metrów przed nimi wyjechał oficer. W zupełnej ciszy
można było słyszeć, jak skrzypi kabura jego pistoletu, gdy odwrócił się i kiwnął ręką.
Ze wszystkich stron polanki pojawili się policjanci. Musieli maszerować bardzo
szybko, bo tylko oficer miał konia. Z karabinami w ręku zbliżali się do szałasów -
przesadny i całkiem absurdalny pokaz siły. Za jednym z nich ciągnął się owijacz,
pewno zaczepił nim o coś w lesie. Nastąpił na niego i przewrócił się, pas z nabojami
zabrzęczał głośno uderzając o nasadę lufy. Porucznik na koniu rozejrzał się,
zgorzkniały i gniewny spojrzał na milczące szałasy. Kobieta wciągnęła księdza do
środka szałasu. - Niech ksiądz to ugryzie. Szybko. Nie ma czasu... - Odwrócił się
tyłem do zbliżających się policjantów i wszedł do ciemnej izby. Maria w ręku
trzymała małą surową cebulę. Niech ksiądz ją ugryzie - powtórzyła. Ugryzł i łzy
nabiegły mu do oczu. - Lepiej teraz? - spytała. Słyszał zbliżający się między
szałasami stukot ostrożnych końskich kopyt. - Okropne - odpowiedział chichocząc. -
Niech ksiądz mi to odda. - Ukryła cebulę gdzieś w sukni, w sposób znany wszystkim
kobietom. - Gdzie moja teczka? - spytał. - Mniejsza o teczkę. Niech ksiądz włazi do
łóżka. Ale zanim zdołał się poruszyć, w poprzek drzwi stanął koń. Mogli dojrzeć
nogę w butach z cholewami, obramowanych szkarłatem. Połyskiwały mosiężne
okucia. Dłoń w rękawiczce spoczywała na wysokiej kuli siodła. Maria położyła
księdzu rękę na ramieniu. Była to największa oznaka czułości, na jaką sobie pozwolili
kiedykolwiek, czułość między nimi była tabu. Jakiś głos krzyknął:
- Wychodzić stąd wszyscy! - Koń tupnął i uniósł się mały słup kurzu. -
Powiedziałem wychodzić!
Gdzieś padł strzał. Ksiądz wyszedł z szałasu. Świtało naprawdę. Lekkie
kolorowe pióra rozrzucone były po niebie. Jakiś policjant trzymał karabin skierowany
w górę. U otworu lufy unosił się balonik szarego dymu. Czy tak miała się zacząć
męka?
Ze wszystkich szałasów wynurzali się niechętnie wieśniacy. Najpierw dzieci,
które były ciekawe i nie bały się. Mężczyźni i kobiety zawczasu przybrali miny ludzi
potępionych przez władze: władze miały zawsze rację. Nikt z nich nie patrzył na
księdza. Czekali ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tylko dzieci obserwowały konia, jak
gdyby był najważniejszą istotą w tym zgromadzeniu. - Przeszukać szałasy - rozkazał
porucznik. Czas wlókł się nieznośnie. Nawet dym po wystrzale wydawał się tkwić w
powietrzu niezwykle długo. Parę świń wyszło chrząkając z szałasu, a zły indor
kroczył z godnością w środku koliska, strosząc swoje zakurzone pióra i potrząsając
długą różową błoną u dzioba. Jakiś żołnierz podszedł do porucznika i niedbale
zasalutował. - Są tu wszyscy. - Nie znaleźliście nic podejrzanego?
- Nie. - To sprawdźcie jeszcze raz. Znowu czas zatrzymał się jak zepsuty
zegar. Porucznik wyciągnął papierośnicę, zawahał się i schował ją. Powtórnie zjawił
się policjant i zameldował:
- Nic. - Słuchać, co mówię - szczeknął porucznik. - Uwaga, wszyscy! -
Pierścień policjantów zacisnął się, zbijając wieśniaków w małą grupkę tuż przed
porucznikiem. Tylko dzieciom pozostawiono swobodę. Ksiądz ujrzał, że Brigitta stoi
obok konia porucznika: tuż przy jego bucie. Wyciągnęła rękę i dotknęła cholewy.
Porucznik powiedział: - Poszukuję dwóch ludzi. Jeden z nich to gringo, jankes i
morderca. Widzę wyraźnie, że nie ma go wśród was. Za jego złapanie wyznaczono
pięćset pezów nagrody. Miejcie oczy otwarte. - Zatrzymał się i przebiegł ich twarze
wzrokiem. Ksiądz poczuł, że jego spojrzenie spoczęło na nim i wbił oczy w ziemię
jak inni. - Ten drugi - mówił porucznik - to ksiądz. - Podniósł głos. - Wiecie, co to
znaczy: to zdrajca republiki. Każdy, kto go przechowuje, jest także zdrajcą. - Zdawał
się rozgniewany ich bezruchem. - Jesteście głupcami, jeśli wciąż wierzycie w to, co
mówią klechy. Chcą tylko waszych pieniędzy. Czy Bóg dla was coś kiedyś zrobił?
Czy macie dosyć jedzenia? Czy wasze dzieci mają dosyć jedzenia? Zamiast o
jedzeniu, księża mówią o niebie. Och, wszystko będzie wspaniałe po śmierci,
powiadają. A ja wam mówię: wszystko będzie dobrze po ich śmierci, i musicie mi
pomóc. - Dziewczynka trzymała rękę na jego bucie. Patrzył na nią z jakąś niejasną
czułością. Dodał z przekonaniem: - To dziecko jest więcej warte niż papież w
Rzymie. - Policjanci stali oparci o karabiny, jeden z nich ziewnął. Indyk sycząc
zawrócił w kierunku szałasu. Porucznik mówił: - Powiedzcie mi, czy widzieliście
tego klechę. Wyznaczono siedemset pezów nagrody...
Nikt się nie odezwał. Porucznik gwałtownie szarpnął lejce i dodał:
- Wiemy, że jest w tej okolicy. Może nie wiecie, co się stało z pewnym
człowiekiem w Concepcion. - Jedna kobieta zaczęła płakać. - Podchodzić do mnie...
po kolei... i mówić mi swoje nazwiska. Nie, nie kobiety, mężczyźni. Ustawili się
rzędem, a on zadawał im pytania. - Jak się nazywacie? Czym się zajmujecie?
Jesteście żonaci? Gdzie jest wasza żona? Czy słyszeliście coś o tym księdzu?
Już tylko jeden człowiek stał między księdzem a końskim łbem. Ksiądz
odmawiał po cichu akt żalu, ale tylko na wpół myśląc o tym: “... grzechy moje, bo
one ukrzyżowały Zbawiciela, który nas umiłował... ale nade wszystko ponieważ
obraziły... “ Był sam przed porucznikiem. “Postanawiam nigdy więcej Cię nie
obrażać... “ Musiał się przygotować, a był to akt równie formalny, jak sporządzenie
testamentu i zapewne równie bezwartościowy. - Nazywacie się?
Przyszło mu na myśl nazwisko tamtego człowieka z Concepcion:
- Montez. - Czy widzieliście kiedyś tego księdza?
- Nie. - Czym się zajmujecie?
- Mam trochę ziemi. - Jesteście żonaci?
- Tak. - Która z nich jest waszą żoną?
Maria nagle wybuchła:
- To ja. Dlaczego pan zadaje tyle pytań? Czy pan myśli, że on wygląda jak
ksiądz?
Porucznik przypatrywał się czemuś na kuli siodła. Świstek ten wyglądał na
starą fotografię. - Pokażcie mi swoje ręce - powiedział. Ksiądz wyciągnął je. Były
twarde jak u parobka. Nagle porucznik wychylił się z siodła i powąchał jego oddech.
Wśród wieśniaków panowała zupełna cisza; niebezpieczna cisza, gdyż zdawała się
sprawiać na poruczniku wrażenie obawy... Popatrzył znów na zapadłą, szorstką twarz,
a później na fotografię. - W porządku. Następny - powiedział, a gdy ksiądz odszedł na
bok, dodał: - Czekajcie. Położył rękę na głowie Brigitty i delikatnie pociągnął za jej
czarne sztywne włosy:
- Spójrz. Ty znasz wszystkich w tej wiosce, prawda?
- Tak - odparła. - A więc, kto to jest ten człowiek? Jak się nazywa?
- Nie wiem - powiedziało dziecko. Porucznik złapał oddech. - Nie wiesz, jak
się nazywa? - spytał. - Czy on nie jest stąd?
- Toć to dziecko! - krzyknęła Maria - nie wie, jak się sama nazywa. Niech się
pan spyta, kto jest jej ojcem. - Kto jest twoim ojcem?
Dziecko spojrzało na porucznika, a potem zwróciło znające prawdę oczy na
księdza... “Żałuję i proszę o przebaczenie za wszystkie grzechy” - powtarzał w myśli,
splatając palce na szczęście. Dziecko powiedziało:
- To on. Ten tam. - W porządku - odparł porucznik. - Następny. Śledztwo
toczyło się dalej: nazwisko? praca? żonaty? Tymczasem słońce ukazało się ponad
lasem. Ksiądz stał z rękoma złożonymi. Znów śmierć się odwlekła. Czuł ogromną
pokusę, by stanąć przed porucznikiem i wyznać: “Ja jestem tym, kogo szukacie”. Czy
zastrzelą go od razu? Kusiła go złudna obietnica spokoju. Daleko na niebie sęp
obserwował scenę, Muszą wyglądać z takiej wysokości jak dwie grupy mięsożernych
zwierząt, które w każdej chwili mogą rozpocząć walkę, więc czekał w górze na
padlinę: mała czarna plamka. Śmierć nie oznaczała końca bólu, wiara w spokój była
czymś w rodzaju herezji. Ostatni człowiek złożył zeznanie. Porucznik odezwał się:
- Więc nikt nie chce mi pomóc?
Stali w milczeniu obok zniszczonej estrady dla orkiestry. Mówił dalej:
- Słyszeliście, co się stało w Concepcion? Wziąłem tam zakładnika... a gdy
stwierdziłem, że klecha był w tamtej okolicy, postawiłem tego człowieka pod
pierwszym z brzegu drzewem. Wykryłem to, bo wszędzie jest ktoś, kto zmieni zdanie
i powie. Może ktoś w Concepcion kochał żonę tego człowieka i chciał się go pozbyć.
To nie moja sprawa badać powody. Wiem tylko, że później znaleźliśmy wino w
Concepcion... Może jest ktoś w wiosce, kto chce zdobyć wasz kawałek gruntu albo
krowę. Dużo lepiej zrobicie, jeśli powiecie teraz. Bo także i stąd wezmę zakładnika. -
Zatrzymał się, a potem dodał: - Nawet nie potrzebujecie mówić, jeśli on jest wśród
was. Po prostu spójrzcie na niego. Nikt nie będzie wiedział, że to wyście go wydali.
On sam tego nie będzie wiedział, jeśli obawiacie się jego przekleństwa. Teraz... to
wasza ostatnia szansa. Ksiądz patrzył w ziemię: nie chciał utrudniać sprawy temu, kto
go wyda. - Dobrze - powiedział porucznik. - Wobec tego wybiorę zakładnika. Sami
chcieliście tego. Siedział na koniu, przypatrując się im. Jeden z policjantów oparł
karabin o drewniane podwyższenie i poprawiał sobie owijacz. Wieśniacy wciąż
patrzyli w ziemię, każdy z nich bał się napotkać jego wzrok. Wybuchnął nagle:
- Dlaczego mi nie ufacie? Ja nie chcę śmierci żadnego z was. Czyż nie
możecie zrozumieć, że dla mnie jesteście daleko więcej warci niż on? Ja wam chcę
dać... - rękoma wykonał gest, który nie zdał się na nic, gdyż nikt go nie widział -
wszystko. - Zduszonym głosem dodał: - Wy, ej, wy tam. Biorę was. Jakaś kobieta
krzyknęła:
- To mój chłopiec. To Miguel. Pan nie może wziąć mojego chłopca. - Każdy
mężczyzna tutaj jest czyimś mężem lub synem, wiem o tym - powiedział ponuro.
Ksiądz stał w milczeniu z zaciśniętymi rękoma, aż zbielały mu stawy na wierzchu
dłoni... Mógł wyczuć, jak wokół niego podnosi się nienawiść. Bo on nie był niczyim
mężem czy synem. - Panie poruczniku...
- Czego chcecie?
- Ja już robię się zbyt stary do pracy w polu. Niech pan mnie weźmie. Stado
świń wypadło zza szałasu, nie zwracając uwagi na nikogo. Żołnierz skończył
poprawiać owijacz i wyprostował się. Słońce ukazało się zza lasu mrugając na
butelkach w kiosku z lemoniadą. Porucznik powiedział:
- Biorę zakładnika, a nie lenia na bezpłatny wikt i mieszkanie. Jeśli nie
nadajecie się do pracy w polu, nie nadajecie się na zakładnika. - Potem wydał rozkaz:
- Zwiążcie ręce temu człowiekowi i bierzcie go. W oka mgnieniu policjanci opuścili
wieś, zabierając ze sobą kilka kurczaków, indyka i człowieka imieniem Miguel.
Ksiądz odezwał się głośno:
- Zrobiłem, co mogłem. - I dodał: - To do was należało mnie wydać. Co ja
miałem zrobić według was? Moim obowiązkiem jest nie dać się złapać.
Jeden z mężczyzn odparł:
- W porządku, proszę księdza. - Tylko niech ksiądz będzie ostrożny... i nie
zostawia wina... tak jak ksiądz zrobił w Concepcion. Inny rzekł:
- Nie ma ksiądz co tu siedzieć. Złapią księdza w końcu. Zapamiętali sobie
księdza twarz. Lepiej niech ksiądz idzie na północ, w góry. Przez granicę. - Tam jest
pięknie w tym kraju za granicą - mówiła jakaś kobieta. - Jeszcze mają tam kościoły.
Nikomu nie wolno do nich chodzić oczywiście, ale są. Ba, słyszałam, że w miastach
nawet są księża. Mój kuzyn był raz za górami w Las Casas i wysłuchał mszy w
jednym domu; był tam i ołtarz jak trzeba, i ksiądz był ubrany jak za dawnych czasów.
Tam księdzu będzie dobrze. Ksiądz poszedł za Marią do szałasu. Butelka z wódką
leżała na stole. Dotknął jej palcami: nie zostało wiele. Spytał:
- Moja teczka, Mario? Gdzie moja teczka?
- Zbyt niebezpiecznie będzie ją teraz nosić - odparła Maria. - Więc jak mam
nosić wino?
- Nie ma wina. - Jak to?
- Nie chcę sprowadzać nieszczęścia na księdza i na innych. Stłukłam butelkę.
Nawet jeśli to sprowadzi przekleństwo...
Powiedział łagodnie i smutno:
- Nie bądź przesądna. To było po prostu... wino. Nie ma nic świętego w winie.
Tylko trudno je tu dostać. Dlatego właśnie trzymałem zapas w Concepcion. Ale
znaleźli je. - Niech teraz ksiądz pójdzie... w ogóle stąd pójdzie. Ksiądz się już tu
nikomu na nic nie przyda - powiedziała zapalczywie. - Czy ksiądz nie rozumie? Nie
chcemy księdza tu więcej. - O tak, rozumiem - rzekł. - Ale tu nie o to chodzi, czego
wy chcecie albo czego ja chcę...
- Ja się znam na tym - mówiła gwałtownie. - Chodziłam do szkoły. Nie jestem
taka ciemna jak inni. Ja wiem, że ksiądz jest złym księdzem. Wtedy, kiedy byliśmy
razem... założyłabym się, że to nie był jedyny raz. Słyszałam coś niecoś o księdzu.
Czy ksiądz myśli, że Bóg chce, aby taki ksiądz-pijaczyna został tu i ginął za Niego? -
Stał cierpliwie przed nią i słuchał, tak jak stał przed porucznikiem. Nie zdawał sobie
sprawy, żeby zdolna była do takich myśli. Mówiła dalej: - Przypuśćmy, że ksiądz
zginie. Ksiądz będzie męczennikiem, no nie? I co to będzie za męczennik z księdza?
Taki, że ludzie będą szydzili tylko. Nigdy mu nie przyszło na myśl, że ktoś może go
kiedyś uważać za męczennika. - To trudno, bardzo trudno - powiedział. - Pomyślę o
tym. Nie chciałbym, żeby szydzono z Kościoła. - Więc niech ksiądz myśli o tym za
granicą...
- Ale...
- Kiedy zdarzyło się, ksiądz wie co, byłam dumna. Myślałam, że wrócą dawne
dobre czasy. Nie każda zostaje księżą kobietą. A dziecko... Myślałam, że ksiądz
będzie mógł zrobić wiele dla niej. Ale tyle, co ksiądz zrobił dobrego, to i złodziej
mógłby zrobić...
- Było wielu dobrych złodziei - odparł niepewnie. - Na miłość Boską, nich
ksiądz weźmie tę wódkę i idzie sobie. - Jeszcze jedno - mówił. - W mojej teczce...
było coś...
- Niech ksiądz sam to sobie znajdzie na śmietnisku. Ja tego więcej nie dotknę.
- A dziecko... - rzekł. - Dobra z ciebie kobieta, Mario. To znaczy, chciałem
powiedzieć, że... postarasz się dobrze ją wychować... po chrześcijańsku. - Z niej
nigdy nic dobrego nie będzie. Przecież widzi to ksiądz sam. - Ona nie może być znów
taka zła... w jej wieku - błagał. - Pójdzie dalej tą drogą, na jaką weszła. - Następna
msza, jaką odprawię, będzie za nią. Nie słuchała nawet. - Ona jest zła na wskroś -
powiedziała. Zdawał sobie sprawę z tego, że pomiędzy łóżkiem a drzwiami kona
wiara. Już niedługo msza nie będzie dla nikogo znaczyła więcej niż czarny kot
przechodzący przez drogę. Narażał życie ich wszystkich dla rzeczy takich jak sól
rozsypana na sprzeczkę czy splunięcie na urok. - Mój muł... - zaczął. - Właśnie dają
mu kukurydzę - powiedziała i dodała: - Lepiej niech ksiądz idzie na północ. Już nie
ma szans dostania się na południe. - Myślałem, że może Carmen...
- Będą tam pilnowali. - No, trudno... Może kiedyś... gdy sprawy będą lepiej
wyglądały... - Nakreślił znak krzyża i pobłogosławił ją, ale ona stała przed nim
niecierpliwie, pragnąc, żeby odszedł już stąd na zawsze. - A więc do widzenia, Mario.
- Do widzenia. Zgarbiony przeszedł plac. Czuł, że każdy mieszkaniec tej wioski
obserwuje go z zadowoleniem. Był sprawcą ich nieszczęść, ale z niejasnych i
zabobonnych przyczyn woleli nie wydawać go policji. Zazdrościł nieznanemu
jankesowi, którego nie wahaliby się wpędzić w pułapkę, a który w każdym razie nie
musiał dźwigać ciężaru wdzięczności względem nich. Poniżej zbocza ubitego
kopytami mułów i poszarpanego korzeniami drzew płynęła rzeka. Była głęboka na
jakieś pół metra i zaśmiecona pustymi puszkami i potłuczonymi butelkami. Pod
przyczepioną do drzewa tabliczką z napisem “Zabrania się wyrzucać śmieci... “
nagromadzone były wszystkie odpadki z całej wsi i stopniowo osuwały się do rzeki.
Zostaną zmyte, gdy przyjdą deszcze. Postawił stopę między starymi puszkami a
gnijącymi jarzynami i sięgnął po teczkę. Westchnął: była to całkiem dobra teczka,
jeszcze jedna pamiątka po spokojnej przeszłości... Niedługo będzie trudno
przypomnieć sobie, że życie kiedykolwiek było inne. Zamek był oderwany. Pomacał
wewnątrz jedwabnej podszewki...
Papiery były na miejscu. Ociągając się upuścił teczkę. Wraz z nią porzucał
wśród puszek całą swoją ważną i godną młodość. Teczkę otrzymał od swych parafian
w Concepcion w piątą rocznicę święceń... Ktoś poruszył się za drzewem. Cofnął
stopę spomiędzy odpadków. Muchy brzęczały nad ziemią. Ukrył papiery w dłoni i
obszedł pień drzewa, żeby zobaczyć, kto go podpatruje. Na korzeniu siedziała
dziewczynka uderzając piętami o korę. Oczy miała szczelnie zamknięte. - Moja
droga, czy ktoś ci coś zrobił?... - spytał. Oczy otwarły się momentalnie. Były
zaczerwienione i gniewne i miały wyraz absurdalnej dumy. - Ty... ty...
- Ja?
Podszedł do niej zachowując ogromną ostrożność, jak gdyby była
zwierzęciem, które mu nie ufało. Zrobiło mu się słabo od rozpierającej go tęsknoty. -
Moja droga, dlaczego ja?...
Odparła z pasją:
- Śmieją się ze mnie. - Z mojego powodu?
- Wszyscy inni mają ojców... którzy pracują. - Ja też pracuję. - Ty przecież
jesteś księdzem?
- Tak. - Pedro mówi, że ty nie jesteś mężczyzną. Nie nadajesz się dla kobiet. -
Dodała: - Nie wiem, co on przez to rozumie. - Przypuszczam, że on sam nie wie. -
Och tak, on wie - powiedziała. - On ma dziesięć lat. A ja też chcę wiedzieć. Ty stąd
odchodzisz, prawda?
- Tak. Znów był przerażony jej dojrzałością, gdy uśmiechnęła się jednym z
bogatej skali swych uśmiechów. Rzekła kusząc go:
- Powiedz mi... - Siedziała tak na pniu drzewa obok śmietniska, sprawiając
wrażenie opuszczonej. Świat był już w jej sercu, jak mała plamka zepsucia w owocu.
Była bez opieki: nie miała wdzięku czy uroku, który by się wstawiał za nią. Serce
księdza było wstrząśnięte pewnością straty. - Moja droga, uważaj...
- Na co? Dlaczego stąd odjeżdżasz?
Podszedł nieco bliżej, myślał: Chyba wolno pocałować własną córkę. Ale ona
wyrwała mu się. - Nie dotykaj mnie - pisnęła starczym głosem i zaczęła chichotać.
Wszystkie dzieci rodziły się z pewną wiedzą o miłości - myślał. - Wysysały ją z
mlekiem matki. Ale od rodziców i przyjaciół zależał rodzaj miłości, jaką znały:
zbawczą czy zgubną. Pożądanie było także rodzajem miłości. Zdawał sobie sprawę,
że jego córka uwięziona jest w swym życiu niby mucha w bursztynie. Oto ręka Marii
wzniesiona do bicia, zepsuty przedwcześnie Pedro rozmawia z nią o zmroku, policja
przeszukuje las, wszędzie gwałt. Modlił się w milczeniu: “O Boże, daj mi śmierć
wszystko jedno jaką, bez żalu, w stanie grzechu, tylko zbaw to dziecko”. Sam był
pono człowiekiem przeznaczonym do zbawiania dusz. Wydawało się to rzeczą
całkiem prostą kiedyś, gdy wygłaszał kazania na błogosławieństwie, zakładał
bractwa, popijał kawę ze starszymi paniami w pokojach o zakratowanych oknach,
błogosławił nowe domy ofiarując odrobinę kadzidła, nosił czarne rękawiczki... to
było tak łatwe jak oszczędzanie pieniędzy. Teraz to było nieosiągalną sztuką. Zdawał
sobie sprawę z tego, że zupełnie nie dorasta do swego zadania. Ukląkł i przyciągnął ją
do siebie, a ona chichotała i szamotała się, by się uwolnić. - Kocham cię. Jestem
twoim ojcem i kocham cię. Staraj się to zrozumieć. Trzymaj ją mocno za przegub
ręki. Nagle uspokoiła się i stała patrząc na niego. Powiedział: - Oddałbym za ciebie
swoje życie, to głupstwo, swoją duszę... moja droga, moja kochana, staraj się
zrozumieć, że ty jesteś... taka ważna. - Zawsze wiedział, że w tym leżała różnica
pomiędzy wiarą jego a ich - politycznych przywódców ludu, którzy troszczyli się
tylko o takie rzeczy, jak państwo, republika. To dziecko było ważniejsze niż cały
kontynent. Mówił dalej: - Musisz dbać o siebie, bo jesteś taka... potrzebna. Prezydent
tam w stolicy chodzi otoczony ludźmi uzbrojonymi w karabiny... ale ty, moje
dziecko, masz wszystkich aniołków w niebie... - patrzyła na niego ciemnymi
nierozumiejącymi oczami. Czuł, że zjawił się za późno. Powiedział: - Do widzenia,
kochana - i niezręcznie pocałował ją. Niemądry, ślepo kochający, starzejący się
człowiek. Gdy tylko ją puścił i zaczął powrotną wędrówkę na plac, czuł, jak za jego
zgarbionymi plecami nikczemny świat podkrada się do dziecka, by je zniszczyć...
Muł stał osiodłany koło kiosku z napojami gazowanymi. Jakiś mężczyzna odezwał
się:
- Lepiej nich ksiądz idzie na północ - i stał kiwając ręką. Nie powinien mieć
ludzkich uczuć, a raczej powinien kochać każdą duszę, tak jakby była jego dzieckiem.
Opiekuńczymi instynktami trzeba ogarnąć cały świat... ale czuł, że są bolesne i
przywiązane niby kulawe zwierzę do pnia drzewa. Skierował muła na południe.
Jechał dokładnie śladem policji. Jeśli tylko będzie podróżował powoli i nie
minie żadnego włóczęgi, droga wydawała się dość bezpieczna. Najbardziej
potrzebował teraz wina, a musiało to być wino z winogron. Bez niego był
bezużyteczny. Równie dobrze mógłby uciec na północ, w góry, do bezpiecznego
kraju poza nimi, gdzie najgorszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć, była grzywna
i kilka dni więzienia, gdyby nie mógł jej zapłacić. Lecz nie był jeszcze gotów na
ostateczną kapitulację, każdą małą kapitulację musiał opłacać dalszą wytrwałością, a
teraz czuł potrzebę wykupienia w jakiś sposób swego dziecka. Zostanie jeszcze
miesiąc, jeszcze rok... Kiwając się miarowo na mule usiłował przekupić Boga
obietnicami stałości... Muł zarył się nagle kopytami i stanął w miejscu - mały zielony
wąż uniósł się na ścieżce, po czym z sykiem zniknął w trawie niby płomień zapałki.
Muł ruszył dalej. Gdy zbliżał się do jakiejś wioski, zatrzymywał muła i podchodził
pieszo, tak blisko, jak się dało: mogli się tam zatrzymać policjanci. Potem przejeżdżał
szybko, nie mówiąc do nikogo nic poza “Buenos dias”, a gdy był znów na leśnej
ścieżce, odnajdywał ślad konia porucznika. Nie miał teraz żadnego jasnego planu.
Chciał po prostu oddalić się jak najbardziej od wsi, w której spędził noc. W jednej
ręce wciąż trzymał zmiętą kulę papieru. Ktoś przyczepił mu do siodła wiązkę może
pięćdziesięciu bananów, obok machete i torebkę, która zawierała jego zapas świec.
Co jakiś czas zjadał banana. Były dojrzałe, brązowe i wodniste, o smaku mydła.
Zostawiały mu nad ustami plamę na kształt wąsów. Po sześciu godzinach podróży
przybył do La Candelaria, nędznej wioski o blaszanych dachach, rozciągającej się
wzdłuż jednego z dopływów rzeki Grijalva. Wjechał ostrożnie na zakurzoną ulicę.
Było wczesne popołudnie. Na dachach siedziały sępy, kryjąc swe małe łebki przed
słońcem, w wąskim cieniu rzucanym przez domy leżało w hamakach paru ludzi. W
ociężałej atmosferze dnia muł wlókł się bardzo powoli. Ksiądz pochylił się ku
przodowi na kulę siodła. Muł sam stanął obok hamaka. Leżał w nim jakiś człowiek w
poprzek, z jedną nogą zwieszoną, żeby utrzymać hamak w ruchu - w górę i w dół, w
górę i w dół - i wytwarzać powiew. Ksiądz pozdrowił go:
- Buenas tardes. - Człowiek otworzył oczy i przypatrywał mu się. - Jak daleko
jest do Carmen?
- Dwanaście kilometrów. - Czy mogę dostać się czółnem przez rzekę?
- Tak. - Gdzie?
Człowiek machnął ospale ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: wszędzie, ale nie
tutaj. Miał tylko dwa zęby: żółte kły, wystające po obu stronach ust, jak zęby dawno
wymarłych zwierząt, które można czasem znaleźć w ziemi. - Co robiła tutaj policja? -
spytał ksiądz. Chmara much spadła na szyję muła. Uderzył w nie kijem: uniosły się
ociężale, zostawiając kropelkę krwi, po czym znów opadły na twardą szarą skórę.
Muł zdawał się nic nie czuć i stał w słońcu ze zwieszonym łbem. - Szukacie kogoś? -
spytał człowiek. - Słyszałem - odrzekł ksiądz - że ogłoszono nagrodę... za gringo.
Człowiek bez przerwy się huśtał. - Lepiej być żywym i biednym niż bogatym i
umarłym - powiedział. - Czy mogę ich dogonić, jeśli pójdę w kierunku Carmen?
- Oni nie idą do Carmen. - Nie?
- Idą do miasta. Ksiądz ruszył w dalszą drogę. Dwadzieścia metrów dalej
znów się zatrzymał, tym razem przy straganie z lemoniadą i spytał obsługującego
chłopca:
- Czy znajdę tu łódkę, żeby przeprawić się przez rzekę?
- Kiedy nie ma łódki. - Nie ma łódki?
- Ktoś ją ukradł. - Proszę o sidral. - Wypił żółty, musujący, syntetyczny płyn,
który pozostawił mu uczucie większego pragnienia, niż miał przedtem. - A jak można
się przedostać na drugą stronę?
- Po co pan chce się tam dostać
- Jadę do Carmen. Jak się policja przedostała?
- Przepłynęli. - Mula, mula - powiedział ksiądz, przynaglając muła do drogi.
Przejechał obok nieuniknionej estrady dla orkiestry i pomnika w pretensjonalnym
stylu, przedstawiającego kobietę w todze, z wieńcem w dłoni. Część piedestału
ukruszyła się i leżała na środku drogi, muł obszedł odłamek dokoła. Ksiądz spojrzał
za siebie. Daleko w tyle Metys siedział wyprostowany w hamaku i przypatrywał mu
się. Muł skręcił w dół, na stromą ścieżkę wiodącą ku rzece. Ksiądz znów się obejrzał.
Mieszaniec wciąż był w hamaku, ale spuścił obie nogi na ziemię. Zwykły niepokój
kazał księdzu uderzyć muła: “Mula, mula” - ale muł bez pośpiechu zsuwał się po
stromiźnie, w dół ku rzece. Gdy znaleźli się na brzegu, muł odmówił wejścia do
wody; ksiądz rozszczepił zębami koniec kija i ukłuł ostrym końcem bok zwierzęcia.
Ociągając się muł wszedł w rzekę, woda podniosła się najpierw do strzemion, później
do kolan. Muł zaczął płynąć, rozpłaszczony jak aligator, tak że widać mu było tylko
ślepia i nozdrza. Ktoś krzyknął z brzegu. Ksiądz obejrzał się: na brzegu rzeki stał
Metys i wołał, lecz za słabo - nie słychać było głosu. Wyglądał, jak gdyby miał jakąś
tajemnicę do powiedzenia, której nie powinien usłyszeć nikt prócz księdza. Kiwał na
niego, wzywając do powrotu, ale muł wygramolił się już z wody na wysoki brzeg.
Ksiądz nie zwracał uwagi na wołania; niepokój rozsadzał mu czaszkę. Przynaglał
muła do drogi poprzez zielony półmrok bananowego gaju i nie oglądał się za siebie.
W ciągu wszystkich tych lat były dwa miejsca, do których zawsze mógł wrócić i
bezpiecznie odpocząć w ukryciu: jedno to Concepcion, jego dawna parafia, która
teraz była dla niego zamknięta; drugie to Carmen, gdzie się urodził i gdzie byli
pochowani jego rodzice. Wyobrażał sobie, że może będzie i trzecie, ale teraz już
nigdy tam nie wróci... Skierował łeb muła w stronę Carmen i znów objął ich las. Idąc
w tym tempie przybędą tam w nocy, czego właśnie pragnął. Bez bicia muł szedł nader
opieszale, ze zwieszonym łbem, pachnąc trochę krwią. Pochylony do przodu na
wysokim siodle, ksiądz zasnął. Śniło mu się, że mała dziewczynka w sztywnej
sukience z białego muślinu recytowała katechizm. Gdzieś opodal siedział biskup i
grupa Dzieci Maryi, starszawe kobiety o szarych, twardych, pobożnych twarzach, z
przypiętymi do bluzek bladoniebieskimi wstążkami. Biskup pochwalił:
“Znakomicie... znakomicie” i klaskał w ręce - klap, klap. Jakiś mężczyzna we fraku
powiedział: “Brakuje pięćset pezów na nowe organy. Proponujemy urządzić
specjalny koncert, na którym mamy nadzieję... “ Przypomniał sobie w przerażającym
olśnieniu, że nie powinien w ogóle się tam znajdować... był w złej parafii... powinien
właśnie prowadzić rekolekcje w Concepcion. Montez pojawił się za dzieckiem w
białym muślinie, gestykulując, przypominając mu... Co się stało Montezowi? Miał
zaschłą ranę na czole. Z okropną pewnością czuł, że dziecku grozi
niebezpieczeństwo. Powiedział: “Moja droga, moja droga” i obudził się: wolny,
kołyszący chód muła i odgłos kroków wróciły mu przytomność. Obejrzał się: Metys
szedł za nim, ociekając wodą; musiał przepłynąć rzekę. Gdy wyszczerzył zęby,
przymilając się, dwa kły wystawały mu nad dolną wargą. - Czego chcecie? - spytał
ostro ksiądz. - Pan mi nie powiedział, że jedzie do Carmen. - A po co miałem
powiedzieć?
- Widzi pan, ja też chcę iść do Carmen, a lepiej podróżować w towarzystwie. -
Miał na sobie koszulę, parę białych spodni i pantofle gimnastyczne, przez jeden z
nich widać było wielki palec u nogi, pulchny i żółty jak robak, żyjący pod ziemią.
Podrapał się pod pachami i podszedł poufale do strzemienia księdza, mówiąc: - Czy
nie uraziłem pana?
- Dlaczego nazywacie mnie “pan”?
- Każdy może poznać, że pan jest człowiekiem wykształconym. - Las jest
otwarty dla wszystkich - powiedział ksiądz. - Pan dobrze zna Carmen? - spytał
człowiek. - Niezbyt dobrze. mam tam paru przyjaciół. - Pan zapewne jedzie tam za
interesem?
Ksiądz nic nie odpowiedział. Czuł na nodze lekki, błagalny dotyk ręki Metysa.
Człowiek znów zaczął:
- Osiem kilometrów stąd, niedaleko drogi, jest folwark. Dobrze byłoby tam
stanąć na noc. - Spieszę się - odparł ksiądz. - Ale co panu przyjdzie ze zjawienia się w
Carmen o pierwszej czy drugiej nad ranem? Moglibyśmy przespać się na folwarku i
przyjść tam, zanim słońce będzie wysoko. - Zrobię, jak mi się będzie podobało. -
Oczywiście, proszę pana, oczywiście. - Obcy milczał przez chwilę, po czym
powiedział: - Nie jest dobrze podróżować w nocy bez broni. Co innego człowiek jak
ja...
- Jestem biednym człowiekiem - rzekł ksiądz. - Widzicie to sami. Nie ma z
czego mnie obrabować. - Ale poza tym jest gringo. Mówią, że to dzika bestia,
prawdziwy pistolero. Podchodzi do człowieka i mówi w swoim języku: “Stop! Wskaż
mi drogę do takiego a takiego miejsca”, a jeśli się nie rozumie, co on mówi, a jeszcze
zrobi jakiś ruch, od razu strzela. Ale może senor zna amerykański?
- Oczywiście, że nie. Skąd miałbym znać? Ja, biedny człowiek. Ale nie wierzę
w byle bajdę. - Pan jest z daleka?
Ksiądz zawahał się chwilę:
- Concepcion. - Tam już nie mógł więcej zaszkodzić. Metys wydawał się na
razie zadowolony. Szedł obok muła z ręką na strzemieniu. Co jakiś czas spluwał.
Spoglądając w dół ksiądz mógł widzieć jego wielki palec sunący po ziemi jak liszka.
Prawdopodobnie człowiek ten był niegroźny. To tylko warunki życia przyczyniały się
do powstawania podejrzliwości. Nastał zmierzch i prawie natychmiast zrobiło się
ciemno. Muł poruszał się jeszcze wolniej. Dokoła nich wybuchł gwar jak w teatrze,
gdzie z opuszczeniem kurtyny rozpoczyna się wrzawa za kulisami i na korytarzach.
Jakieś nieznane stwory - może jaguary - ryczały w gęstwinie, małpy szeleściły na
wyższych gałęziach, a moskity brzęczały wokół jak maszyny do szycia. - Chce się pić
po takim marszu - powiedział człowiek. - Może pan ma przypadkiem jakiś napitek,
proszę pana?
- Nie. - Jeśli pan chce być w Carmen przed trzecią, musi pan bić muła. Może
ja wezmę kijaszek?
- Nie, nie, niech sobie idzie, jak chce. Wszystko mi jedno... - powiedział
śpiącym głosem. - Pan mówi jak ksiądz. Szybko wróciła mu przytomność, ale nie
mógł nic dojrzeć pod wielkimi ciemnymi drzewami. - Cóż za bzdury pleciecie. - Ja
jestem bardzo dobry chrześcijanin - rzekł człowiek, głaszcząc stopę księdza. - Nie
przeczę. Chciałbym móc powiedzieć to samo o sobie. - Ach, pan powinien umieć
poznać, komu można zawierzyć. - Splunął przyjaźnie. - Nie mam nikomu nic do
zawierzenia - odparł ksiądz. - Chyba te spodnie, ale są bardzo podarte. I tego muła.
Widzicie sami, że to nie jest dobry muł. Przez chwilę panowała cisza. Mieszaniec
jakby rozważał ostatnie słowa księdza, po czym ciągnął:
- To nie byłby zły muł, gdyby go pan dobrze traktował. Ja wiem najlepiej, jak
się obchodzić z mułami. Wyraźnie widać, że jest zmęczony. Ksiądz spojrzał na szary,
kiwający się, durny łeb. - Tak myślicie?
- Ile pan wczoraj przejechał?
- Może ze czterdzieści kilometrów. - Nawet muł musi odpoczywać. Ksiądz
wyjął bose nogi ze strzemion i zlazł na ziemię. Przez niecałą minutę muł szedł nieco
szybciej, po czym jeszcze bardziej zwolnił tempo. Gałęzie i korzenie na leśnej ścieżce
pocięły księdzu nogi, tak że już po pięciu minutach zaczął krwawić. Na próżno starał
się nie kuleć. Mieszaniec zawołał:
- Jakie pan ma delikatne nogi! Powinien pan nosić buty. Z uporem powtórzył:
- Jestem biednym człowiekiem. - Tak pan nigdy nie zajdzie do Carmen.
Miejże rozum, człowieku. Jeśli pan nie chce zboczyć z drogi do folwarku, to niecałe
dwa kilometry stąd jest mały szałas. Możemy tam się przespać parę godzin, a i tak
będziemy w Carmen o świcie. - Coś zaszeleściło w trawie obok ścieżki. Ksiądz
pomyślał, że to węże, a on ma gołe nogi. Moskity, niby małe lekarskie strzykawki
napełnione trucizną, mierzące w żyły, kłuły go w przeguby rąk. Czasem świetlista
bańka robaczka świętojańskiego zbliżała się do twarzy Metysa, to zapalając się, to
gasnąc jak latarka elektryczna. Mieszaniec mówił dalej z wyrzutem: - Pan mi nie ufa.
Dlatego właśnie, że jestem człowiekiem, który chętnie wyświadcza dobre uczynki
obcym, dlatego że staram się postępować po chrześcijańsku, pan mi nie ufa. - Robił
wrażenie, jakby sztucznie starał się wywołać w sobie wybuch złości. - Gdybym chciał
pana obrabować - dodał - czyż nie mógłbym już był tego zrobić? Przecież pan jest
stary. - Nie tak bardzo znów stary - odparł łagodnie ksiądz. Jego sumienie zaczęło z
przyzwyczajenia pracować: było jak automat, który przyjmuje każdą monetę, nawet
blaszkę oszusta. Słowa pyszne, pożądliwe, zazdrosne, tchórzliwe, niewdzięczne -
wszystkie one wywoływały odpowiedni oddźwięk. Wszystkie stosowały się do niego.
- Straciłem wiele godzin prowadząc pana do Carmen - powiedział mieszaniec. - Nie
chcę żadnego wynagrodzenia, bo jestem dobrym chrześcijaninem. Prawdopodobnie
straciłem przez to sporo grosza w domu, ale mniejsza o to...
- Jeśli się nie mylę, mówiliście, że macie coś do załatwienia w Carmen -
odparł łagodnie ksiądz. - Kiedy to powiedziałem? - Tak, widocznie nie pamiętał...
może sam był także niesprawiedliwy... - Dlaczego miałbym mówić nieprawdę? Nie,
straciłem cały dzień, żeby panu się przysłużyć, a pan nie zwraca uwagi na to, że
przewodnik jest zmęczony...
- Nie potrzebowałem przewodnika - protestował słabo. - Tak pan mówi, kiedy
droga jest prosta, ale gdyby nie ja, już dawno by pan wybrał złą ścieżkę. Sam pan
powiedział, że nie zna dobrze Carmen. Dlatego poszedłem z panem. - Oczywiście, że
staniemy na odpoczynek, skoro jesteście zmęczeni - powiedział ksiądz. Czuł się
zawstydzony swoim brakiem zaufania, ale mimo to podejrzenie zostało jak narośl,
którą tylko nożem można wyciąć. Po upływie pół godziny przybyli na małą polanę do
szałasu z gliny i gałęzi. Musiał go sklecić jakiś chłop, którego wypędził zewsząd
napierający las - niepohamowana siła natury, której nie zdołał powstrzymać ani
siekierą, ani ogniem. Sczerniała ziemia nosiła jeszcze na sobie ślady zmagań
mających na celu usunięcie gąszczu, zdobycie mizernego, niewystarczającego zbioru.
- Ja zajmę się mułem. Niech pan wejdzie do środka, położy się i odpocznie -
powiedział Metys. - Ale to przecież wy jesteście zmęczeni. - Ja zmęczony? - zdziwił
się Metys. - Skąd panu to przyszło do głowy? Ja się nigdy nie męczę. Z ciężkim
sercem ksiądz zdjął torbę umocowaną przy siodle, pchnął drzwi i wszedł do środka w
zupełną ciemność. Zaświecił zapałkę: nie było mebli, tylko wzniesienie z ubitej ziemi
i słomiana mata, zbyt podarta, żeby opłacało się ją stąd zabierać. Zapalił świecę i
wytopionym z niej woskiem przylepił ją do podłogi, po czym usiadł i czekał. Tamten
długo nie wracał. W zaciśniętej ręce ksiądz wciąż jeszcze trzymał kulkę papieru,
ocaloną z teczki. Trzeba zachować przy sobie jakieś sentymentalne pamiątki, jeśli ma
się w ogóle żyć. Argument niebezpieczeństwa stosuje się tylko do tych, co żyją
bezpiecznie. Zastanawiał się, czy Metys ukradł jego muła i wyrzucał sobie własną
nieuniknioną podejrzliwość. Wtem drzwi się otworzyły i wszedł Metys - dwa żółte
kły i paznokcie drapiące pod pachą. Usiadł na ziemi opierając się o drzwi i
powiedział:
- Niech pan śpi. Pan jest zmęczony. Obudzę pana, kiedy będziemy mieli
ruszać. - Nie jestem bardzo śpiący. - Niech pan zdmuchnie świecę. Będzie się panu
lepiej spało. - Nie lubię ciemności - powiedział ksiądz. Bał się. - A może ksiądz
odmówi wieczorną modlitwę?
- Dlaczego mnie tak tytułujecie? - spytał ostro, patrząc ponad widoczną w
ciemnościach podłogę w kierunku miejsca, gdzie przy drzwiach siedział Metys. -
Och, oczywiście, że się domyśliłem. Ale ksiądz się nie potrzebuje mnie bać. Jestem
dobrym chrześcijaninem. - Jesteście w błędzie. - Mógłbym łatwo się przekonać,
nieprawdaż? - odparł mieszaniec. - Wystarczyłoby, gdybym powiedział: niech ksiądz
wysłucha mojej spowiedzi. Ksiądz nie mógłby odmówić człowiekowi z ciężkim
grzechem na sumieniu. Ksiądz nie odpowiedział nic, czekając na to żądanie
spowiedzi. Ręka trzymająca papiery drżała nerwowo. - Och, ksiądz nie potrzebuje się
mnie obawiać - ciągnął ostrożnie Metys. - Ja bym księdza nie wydał. Jestem
chrześcijaninem. Tylko myślałem, że modlitwa... by się przydała...
- Nie trzeba być księdzem, żeby umieć się modlić. - Zaczął mówić: - “Pater
noster qui es in coelis... - a moskity zlatywały się z brzęczeniem do płomienia świecy.
Był zdecydowany nie spać. Metys miał jakiś plan. Nawet sumienie przestało oskarżać
księdza o brak miłości. Wiedział. Znajdował się w obecności Judasza. Oparł głowę o
ścianę i na pół przymknął oczy. Przypomniał sobie Wielki Tydzień w dawnych
czasach, gdy wypchany Judasz był wieszany na dzwonnicy. Chłopcy robili zgiełk
puszkami i grzechotkami, a wysoko nad drzwiami huśtała się kukła. Starzy, stateczni
parafianie wysuwali czasem sprzeciwy. Mówili, że to bluźnierstwo bawić się kukłą
człowieka, który wydał Zbawiciela. Ale ksiądz nic nie odpowiadał i pozwalał na
kontynuowanie tego zwyczaju. Wydawało mu się słuszne, że zdrajca świata był
przedmiotem pośmiewiska. W przeciwnym razie można go było zbyt łatwo
idealizować robiąc z niego człowieka, który walczył z Bogiem, Prometeusza,
szlachetną ofiarę beznadziejnej walki. - Pan nie śpi? - rozległ się szept od drzwi.
Ksiądz nagle parsknął śmiechem, jak gdyby także i ten człowiek był absurdem: kukłą
o wypchanych słomą nogach, malowanej twarzy, w starym słomianym kapeluszu,
która miała być wkrótce spalona na placu, wśród politycznych przemówień i
sztucznych ogni. - Pan nie może spać?
- Śniło mi się coś - szepnął ksiądz. Otworzył oczy i zobaczył, że człowiek
przy drzwiach trząsł się: dwa ostre kły podskakiwały w górę i w dół na dolnej wardze.
- Jesteście chorzy?
- Trochę gorączki - powiedział tamten. - Pan ma jakieś lekarstwo?
- Nie. Drzwi zaskrzypiały, gdy plecami Metysa wstrząsnął dreszcz. - to przez
to, że przepłynąłem rzekę...
Osunął się niżej na podłogę i przymknął oczy. Po ziemnym barłogu łaziły
moskity z opalonymi skrzydłami. ksiądz myślał: Nie powinienem spać, to zbyt
niebezpieczne. Muszę uważać na niego. Rozwarł pięść i wygładził papier. Był tam
słabo widoczny napis ołówkiem: poszczególne słowa, początek i koniec jakichś zdań,
cyfry. Teraz, gdy nie miał już swojej teczki, był to jedyny dowód, jaki mu pozostał,
że życie kiedyś było inne. Nosił go z sobą jak talizman, bo jeśli życie dawniej tak
wyglądało, może jeszcze znów takie będzie. W gorącym powietrzu bagnistej równiny
płomień świecy palił się drgającym punkcikiem dymu. Ksiądz przysunął do niego
papier i wyczytał słowa: “Bractwo Ołtarzowe, Bractwo Przenajświętszego
Sakramentu, Dzieci Maryi”, po czym spojrzał znów w górę i w ciemnościach
zobaczył żółte, malaryczne oczy Metysa wpatrzone w niego. Chrystus nie zastałby
Judasza śpiącego w ogrodzie, Judasz mógł czuwać dłużej niż godzinę. - Co to za
papier... proszę księdza? - spytał tamten kusząco, drżąc przy drzwiach. - Nie
nazywajcie mnie księdzem. To jest lista nasion, które mam kupić w Carmen. - Pan
umie pisać?
- Umiem czytać. Spojrzał znów na papier i zauważył wyblakły napis
ołówkiem. Był to jakiś nieortodoksyjny dowcip, coś o “jednej naturze”. Robił aluzję
do swej tuszy i dobrego obiadu, jaki właśnie zjadł. Parafianom nie bardzo
odpowiadało jego poczucie humoru.
Był to obiad wydany w Concepcion dla uczczenia dziesięciolecia rocznicy
jego święceń. Siedział na środkowym miejscu przy stole z... kto był po jego prawicy?
Podano dwanaście dań... powiedział też coś o dwunastu apostołach; nie uważali tego
za dowcip w najlepszym guście. Był jeszcze całkiem młody i jakiś diablik kusił go do
przekomarzania się z tymi wszystkimi pobożnymi, podtatusiałymi i szacownymi
osobami z Concepcion, które go otaczały, ozdobione wstęgami swoich bractw i
odznakami. Wypił troszeczkę za wiele: w owych dniach nie był przyzwyczajony do
alkoholu. Nagle przypomniało mu się, kto siedział po jego prawej ręce: Montez,
ojciec człowieka, którego rozstrzelano. Montez wygłosił dłuższe przemówienie. Zdał
sprawozdanie z działalności Bractwa Ołtarzowego w zeszłym roku: saldo w kasie
wynosiło dwadzieścia dwa pezy. Zanotował je do dyskusji, po prostu “B. O. 22”.
Montezowi bardzo zależało na stworzeniu filii Stowarzyszenia Świętego Wincentego
a Paulo. Jakaś kobieta skarżyła się, że w Concepcion sprzedawane były złe książki,
sprowadzane ze stolicy na mule; jej dziecku wpadła w ręce jedna z tych książek,
zatytułowana: “Mąż na jedną noc”. W swoim przemówieniu przyrzekł, że napisze w
tej sprawie do gubernatora. Gdy tylko to powiedział, miejscowy fotograf zapalił
magnezję, mógł więc pamiętać siebie w tej chwili, jak gdyby był kimś obcym, kto
przyciągnięty wrzawą radosnej odświętnej i dziwnej uroczystości, przyglądał się temu
na uboczu, z zazdrością, i może nieco ubawiony obserwował tłustego, młodego
księdza, który stał wyciągnąwszy dłoń władczym ruchem, podczas gdy język bawił
się z satysfakcją słowem “gubernator”. Wargi otaczających go ludzi były rozwarte jak
u ryb, a twarze świeciły bielą magnezji, pozbawione rysów i znamion
indywidualności. Ta chwila poczucia władzy przywróciła mu nagle powagę. Przestał
zachowywać się poufale i wszyscy odetchnęli. Powiedział:
“Jakkolwiek saldo dwudziestu dwóch pezów w księgach Bractwa
Ołtarzowego jest zupełnie rewolucyjnym wydarzeniem w Concepcion, nie jest to
jedyny powód, dla którego możemy sobie pogratulować ostatniego roku. Liczba
członków Dzieci Maryi zwiększyła się o dziewięć osób, a Bractwo Przenajświętszego
Sakramentu przyczyniło się do tego, że nasze doroczne rekolekcje były zeszłej jesieni
bardziej udane niż zwykle. Ale nie powinniśmy spoczywać na laurach. Przyznam się,
że mam pewne plany, które mogą was, drodzy moi, nieco zdziwić. Wiem, że
uważacie mnie za człowieka o nadmiernych ambicjach. Otóż pragnę, by Concepcion
miało lepszą szkołę, co oczywiście oznacza także lepszą plebanię. Jesteśmy dużą
parafią i ksiądz ma tu ważną pozycję do utrzymania. Nie myślę o sobie, ale o
Kościele. I nie zatrzymamy się na tym, jakkolwiek należy się obawiać, że nawet w
miejscowości tak dużej jak Cocepción zdobycie na to pieniędzy zajmie wiele lat”.
Gdy to mówił, widział przed sobą całe życie w pogodnych barwach. Był ambitny.
Dlaczego pewnego dnia nie miałby się znaleźć w stolicy prowincji na jakiejś funkcji
przy katedrze, zostawiwszy komu innemu do spłacania długi w Concepcion?
Energicznego księdza poznawano zwykle po jego długach. Ciągnął wymachując swą
pulchną i wymowną ręką: “Oczywiście naszemu drogiemu Kościołowi zagraża tu, w
Meksyku, wiele niebezpieczeństw. W naszej prowincji mamy wyjątkowe szczęście.
Na północy niektórzy ludzie postradali życie i my również musimy być gotowi - tu
odświeżył zaschłe usta łykiem wina - na najgorsze. Czuwajcie i módlcie się - mówił
dalej niepewnie - czuwajcie i módlcie się. Diabeł jako lew ryczący... “ Dzieci Maryi
wpatrywały się w niego z lekka otwartymi ustami, a bladoniebieskie wstążki
przecinały ukośnie ich ciemne, odświętne bluzki. Mówił długo, rozkoszując się
dźwiękiem własnego głosu. Skrytykował pomysł Monteza w sprawie Stowarzyszenia
Świętego Wincentego a Paulo, bo trzeba było pilnować, żeby świecy ludzie nie
zagalopowywali się zbyt daleko. Następnie opowiedział uroczą historyjkę o śmierci
pewnej dziewczynki. Umierała na gruźlicę w wieku jedenastu lat, niezachwiana w
wierze; nagle spytała, kto stoi przy jej łóżku, a gdy jej powiedziano: “To ksiądz X.
Y.”, odparła: “Nie, nie. Ja znam księdza X. Y. Myślę o tym panu w złotej koronie”.
Któraś z członkiń Bractwa Przenajświętszego Sakramentu płakała. Wszyscy czuli się
bardzo szczęśliwi. To była prawdziwa historia, tylko nie mógł sobie przypomnieć,
gdzie ją słyszał. Może kiedyś wyczytał w jakiejś książce. Ktoś napełnił znów jego
szklankę. Odetchnął głęboko i powiedział: “Moje dzieci... “
... a gdy Metys poruszył się i chrząknął przy drzwiach, otworzył oczy i dawne
życie zostało zdarte jak nalepka. Ubrany w podarte spodnie peona leżał w ciemnym
dusznym szałasie, a na głowę jego była naznaczona cena. Cały świat się zmienił:
nigdzie nie było kościoła; nigdzie nie było brata - księdza, z wyjątkiem wyrzutka
padre Jose w stolicy. Leżał wsłuchując się w ciężki oddech mieszańca i zastanawiał
się, dlaczego nie poszedł śladem ojca Jose i nie zastosował się do nowych praw.
Byłem zbyt ambitny - myślał. Oto powód. Może padre Jose jest lepszym
człowiekiem: był tak pokorny, że potrafił znieść każdą ilość drwin. W najlepszych
czasach nigdy nie uważał się za godnego kapłaństwa. Kiedyś za dawnych dobrych
czasów, kiedy rządził jeszcze stary gubernator, odbywała się w stolicy konferencja
duchowieństwa parafialnego. Pamiętał, jak padre Jose wchodził ukradkiem pod
koniec każdego zebrania i siedział na wpół niewidoczny, przykucnięty w tylnym
rzędzie, nigdy nie zabierając głosu. Nie dlatego - żeby - jak niektórzy bardziej
intelektualnie nastawieni księża - był zbyt skrupulatny: po prostu napełniało go
przytłaczające poczucie obecności Boga. W czasie podniesienia można było widzieć,
że drżą mu ręce. Nie był jak święty Tomasz, który musiał dotknąć ręką rany, by
uwierzyć. W czasie każdej mszy rany krwawiły dla niego na nowo. Pewnego razu
padre Jose zwierzył mu się w przypływie zaufania: “Za każdym razem... tak się boję”.
Jego ojciec był peonem. Ale z nim rzecz miała się inaczej: on był ambitny. Podobnie
jak padre Jose nie był intelektualistą, ale jego ojciec miał sklepik i dlatego on sam
znał wartość salda w kwocie dwudziestu dwu pezów: wiedział też, jak się załatwia
formalności hipoteczne. Nie zamierzał pozostać przez całe życie proboszczem
niewielkiej parafii. Jego ambicje wracały teraz do niego z lekkim posmakiem
komizmu. W świetle płomienia świecy parsknął cichym śmiechem. Metys otworzył
oczy i spytał:
- Pan jeszcze nie śpi?
- Śpijcie sami - powiedział ksiądz ocierając rękawem spoconą twarz. - Tak mi
zimno. - To tylko febra. Może chcecie tę koszulę. Nie jest nadzwyczajna, ale zawsze
coś. - Nie, nie. Nie chcę nic od pana. Pan mi nie ufa. Tak, gdyby był pokorny jak
padre Jose, mógłby żyć teraz w stolicy z Marią na pensji państwowej. To pycha,
diabelska pycha kazała mu leżeć tutaj i ofiarować koszulę człowiekowi, który chciał
go wydać. Nawet jego usiłowania ucieczki były robione bez przekonania, z powodu
pychy - grzechu, przez który upadli aniołowie. Gdy pozostał jedynym księdzem w
prowincji, jego pycha jeszcze bardziej wzrosła. Wyobrażał sobie, że jest dzielnym
bojownikiem, który roznosi Boga z narażeniem własnego życia, a pewnego dnia
otrzyma nagrodę... Modlił się w półmroku: “O Boże, przebacz. Jestem pysznym,
pożądliwym, chciwym człowiekiem. Zanadto lubowałem się we władzy. Ci ludzie to
męczennicy, osłaniają mnie własnym życiem. Oni zasługują na to, by męczennik nimi
się zajmował, a nie głupiec taki jak ja, którego pociąga tyle grzechów. Może lepiej,
jeśli ucieknę, jeśli powiem światu, jak tutaj jest. Może zostanie przysłany tu jakiś
dobry człowiek płonący miłością... “ Jak zwykle jego spowiedź przed sobą samym
zmalała do praktycznego zagadnienia: co mam zrobić?
Przy drzwiach Metys spał niespokojnie. Jak mało miał powodów do tego, by
się pysznić. Tego roku odprawił tylko cztery msze i wysłuchał może ze stu spowiedzi.
Wydawało mu się, że nieuk z pierwszego lepszego seminarium tyle samo mógłby
zdziałać... lub więcej. Zachowując wszelką ostrożność podniósł się i zaczął iść na
palcach bosych nóg przez izbę. Musi dostać się do Carmen i znów odejść stamtąd i to
szybko, przed tym człowiekiem... Otwarte usta ukazywały blade, twarde, bezzębne
dziąsła; chrząkał i rzucał się we śnie, potem przewrócił się na podłogę i leżał bez
ruchu. Sprawiał wrażenie człowieka opuszczonego, który zrezygnował z dalszej
walki i leżał powalony jakąś mocą... Ksiądz miał jeszcze tylko przejść ponad jego
nogami i pchnąć drzwi, które otwierały się na zewnątrz. Przekroczył jedną nogą ciało
Metysa, gdy ręka tamtego chwyciła go za kostkę. - Dokąd pan idzie? - Metys
wpatrywał się w niego. - Za potrzebą - odparł ksiądz. Ręka wciąż trzymała go za
kostkę. - Dlaczego pan nie może zrobić tego tutaj? - skomlał. - Kto ojcu broni? Pan
jest ojcem, nieprawdaż?
- Mam dziecko - powiedział ksiądz - jeśli o to wam chodzi. - Ksiądz wie, o co
mi chodzi. Ksiądz zna się na Bogu. - Rozpalona ręka wciąż trzymała go. - Może
ksiądz ma Go tu... w kieszeni. Ksiądz nosi Go z sobą, no nie? Na wypadek, jeśli ktoś
jest chory. Dlaczego ksiądz mi Go nie da? A może ksiądz myśli, że On by nie chciał
mieć ze mną nic do czynienia... gdyby wiedział?
- Bredzicie w gorączce. Ale człowiek mówił bez przerwy. Księdzu przyszło
na myśl źródło naftowe, na które poszukiwacze natrafili niedaleko Concepcion. teren
widocznie nie był na tyle bogaty, żeby warto go było eksploatować, ale przez
czterdzieści osiem godzin widać było na tle nieba czarną fontannę tryskającą z
bagnistej, bezużytecznej ziemi - zmarnowało się wtedy jakieś dwieście tysięcy litrów
na godzinę. Było to jak instynkt religijny człowieka, wybuchający nagle w górę w
postaci czarnej kolumny gniewu i nieczystości, płynących na marne. - Powiedzieć
księdzu, co ja zrobiłem? Ksiądz ma obowiązek tego wysłuchać. Brałem pieniądze od
kobiet, żeby robić, ksiądz wie co, i dawałem pieniądze chłopcom...
- Nie chcę tego słuchać. - To księdza obowiązek. - Jesteście w błędzie. - O
nie, ja mam rację. Ksiądz mnie nie nabierze. Niech ksiądz słucha. Dawałem pieniądze
chłopcom... Ksiądz wie, o co mi chodzi. I jadłem mięso w piątki. - Okropna
mieszanina zwierzeń ordynarnych, trywialnych i groteskowych płynęła spomiędzy
dwóch żółtych kłów, a ręka obejmująca kostkę księdza trzęsła się i trzęsła od febry. -
Kłamałem, nie pościłem w czasie Wielkiego Postu, nie wiem, od ilu lat. Kiedyś
miałem dwie kobiety... powiem księdzu, co zrobiłem...
Miał ogromne poczucie własnej ważności, nie był zdolny do wyobrażenia
sobie świata, w którym miałby tylko typową rolę, świata zdradliwego, gwałtownego i
pożądliwego, w którym jego bezwstyd był nic nie znaczącym drobiazgiem. Jakże
często ksiądz słyszał to samo na spowiedzi. Ludzie byli tak ograniczeni: brakło im
pomysłowości nawet na wynalezienie jakiegoś nowego występku; tyle i zwierzęta
wiedziały. To za ten świat umarł Chrystus. Im więcej zła się widziało i słyszało koło
siebie, tym większa chwała łączyła się z tą śmiercią. Zginąć za to, co dobre czy
piękne - za dom, dzieci lub cywilizację - to było bardzo łatwe. Ale tylko Bóg mógł się
zdobyć na śmierć za ludzi letnich i zepsutych. Spytał:
- Czemu mi to wszystko mówicie?
Tamten leżał wyczerpany i milczał. Zaczynał ociekać potem, jego ręka
rozluźniła chwyt. Ksiądz pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Panowała zupełna
ciemność. Jak znaleźć muła? Stał nasłuchując. Coś wyło i to niezbyt daleko. Bał się.
Za nim w szałasie paliła się świeca i dochodził stamtąd jakiś dziwny, bulgoczący
odgłos: Metys płakał. Znów przyszedł mu na myśl teren naftowy, małe czarne kałuże
i bańki wydymające się powoli, pękające i znów zaczynające się wydymać. Ksiądz
zaświecił zapałkę i szedł prosto przed siebie: jeden, dwa, trzy kroki i... wpadł na
drzewo. W tej nieprzeniknionej ciemności zapałka nie miała większego znaczenia niż
robaczek świętojański. Szepnął: “Mula, mula”. Bał się krzyknąć, żeby Metys go nie
usłyszał. Poza tym było mało prawdopodobne, żeby głupie zwierzę dało mu jakąś
odpowiedź. Nienawidził je: kołyszącej się głowy, spłaszczonej jak mandarynka,
żującego, łapczywego pyska, zapachu krwi i odchodów. Zaświecił drugą zapałkę i
znów zaczął iść, po paru krokach znów natrafił na drzewo. Z szałasu wciąż
wydobywały się bulgoczące dźwięki. Musi dostać się do Carmen i wyjechać stamtąd,
zanim ten człowiek będzie miał możność zawiadomić policję. Zaczął znów
przemierzać polankę: raz, dwa, trzy, cztery i... drzewo. Coś poruszyło się pod jego
nogą i pomyślał o skorpionach. Raz, dwa, trzy... i nagle dobiegł go z ciemności
groteskowy ryk muła; był głodny lub może zwęszył jakieś zwierzę. Muł był spętany
kilka metrów za szałasem. Światło świecy znikło mu z oczu. Zapałki kończyły się, ale
po dwóch dalszych próbach znalazł muła. Mieszaniec rozsiodłał go i ukrył siodło.
Ksiądz nie mógł tracić więcej czasu na szukanie. Wsiadł na muła i wtedy zrozumiał,
że niemożliwością jest zrobienie jednego kroku bez założenia mułowi na szyję
kawałka sznura. Próbował ciągnąć go za uszy, ale nie było w nich więcej czucia niż w
klamkach drzwi. Stał nieruchomo jak konny posąg. Ksiądz zaświecił zapałkę i
przysunął płomień do boku muła, który nagle wyrzucił w górę kopyta, tak że ksiądz
upuścił zapałkę. Muł znów stał bez ruchu, ze zwieszonym posępnie łbem i wielkim
przedpotopowym zadem. Głos z szałasu odezwał się oskarżająco:
- Ksiądz zostawia mnie tutaj, żebym zginął. - Nonsens - powiedział ksiądz. -
Śpieszy mi się. Będziecie się dobrze czuli rano, ale ja nie mogę czekać na was. W
ciemności dało się słyszeć jakieś szamotanie. Ksiądz poczuł rękę, która chwyciła go
za bosą nogę. - Niech mnie ksiądz nie zostawia samego - mówił głos. - Błagam
księdza jako... chrześcijanina. - Nic wam się tu nie stanie. - Skąd można mieć
pewność, skoro gringo gdzieś tu się włóczy?
- Nie wiem nic o gringo. Nie spotkałem nikogo, kto go widział. Poza tym on
jest tylko takim samym człowiekiem...
- Nie chcę być sam. Mam przeczucie...
- Niech będzie - rzekł ksiądz ze znużeniem - poszukajcie siodła. Gdy osiodłał
muła, wyruszyli w dalszą drogę. Metys znów trzymał za strzemię. Milczeli. Co
pewien czas mieszaniec potykał się. Zaczynał się szary, fałszywy świt. Mała iskra
okrutnej satysfakcji żarzyła się gdzieś na dnie umysłu księdza: to był Judasz chory i
chwiejny, i przerażony w ciemności. Wystarczyłoby tylko popędzić muła uderzeniem,
żeby zostawić go samego w lesie. W pewnej chwili końcem kija zmusił muła do
mozolnego kłusa, ale poczuł szarpnięcie: ręka Metysa szarpała za strzemię, hamując
go. Usłyszał jęk, który brzmiał jak: “O Matko Boska”. Pozwolił mułowi zwolnić
kroku. Modlił się w milczeniu: “Boże, zmiłuj się nade mną”. Chrystus umarł także i
za tego człowieka. Jakże więc mógł sądzić, że ze swą pychą i żądzą, i tchórzostwem
był bardziej godzien tej śmierci niż ów mieszaniec? Ten człowiek zamierzał zdradzić
go za pieniądze, które były mu potrzebne, a on sam dlaczego zdradził Boga? Nawet
nie dla prawdziwej namiętności. Spytał:
- Źle się czujecie? - Nie było odpowiedzi. Zsiadł z muła i powiedział: -
Siadajcie. Ja się przejdę kawałek na piechotę. - Nic mi nie jest - odparł Metys głosem,
w którym brzmiała nienawiść. - Lepiej wsiądźcie. - Księdzu się zdaje, że jest bardzo
szlachetny. Że pomaga swoim nieprzyjaciołom. To po chrześcijańsku, prawda?
- Czy wy jesteście moim nieprzyjacielem?
- Ksiądz tak myśli. Ksiądz myśli, że ja lecę na siedemset pezów. Tyle wynosi
nagroda. Ksiądz myśli, że biednego człowieka jak ja nie stać na to, żeby nie donieść
policji...
- Bredzicie w gorączce. Tamten odpowiedział cichym głosem, w którym
przebijała chytrość:
- Oczywiście, ksiądz ma rację. - Radzę wam wsiąść. - Metys omal nie upadł.
Ksiądz musiał go podeprzeć. Zwieszał się bezwładnie z muła, z ustami prawie na
wysokości twarzy księdza, który czuł jego nieprzyjemny oddech. - Ubogi człowiek
nie ma wyboru, proszę księdza - odezwał się Metys. - Gdybym był bogatym
człowiekiem... tylko trochę bogatym... byłbym dobry. Nagle, bez żadnego powodu,
przyszły księdzu na myśl Dzieci Maryi objadające się ciastkami. Zachichotał i rzekł:
- Wątpię, czy to byłaby dobroć...
- Co ksiądz powiedział? Ksiądz mi nie ufa - mówił dalej powoli - a że jestem
biedny, ksiądz mi nie ufa... - Opadł na kulę siodła trzęsąc się i oddychając ciężko.
Ksiądz podtrzymywał go jedną ręką i powoli posuwali się w stronę Carmen. To nie
miało sensu: nie mógł tam się teraz zatrzymać. Nie było rzeczą wskazaną nawet
wchodzić do wsi. Bo jeśli to się rozniesie, ktoś przypłaci życiem: wezmą zakładnika.
Gdzieś daleko zapiał kogut. Z gąbczastego gruntu podniosła się mgła na wysokość
kolan. Pomyślał o wybuchach magnezji pomiędzy stołami na kozłach, wśród gołych
ścian sali parafialnej. O której godzinie piały koguty? Jednym z najdziwniejszych
fenomenów na świecie był teraz zupełny brak zegarów. Można było chodzić cały rok
i nie słyszeć, jak bije zegar. Zegary były związane z kościołami. Jako jedyna miara
czasu zostały więc tylko szare, powolne świtania i śpiesznie zapadające noce.
Zwisający z siodła mieszaniec powoli stał się widoczny. Żółte kły sterczały z
otwartych ust. Ksiądz pomyślał, że ten człowiek rzeczywiście zasługiwał na swą
nagrodę: siedemset pezów to nie było znów tak wiele, ale przypuszczalnie mógł żyć
za to przez cały rok w tej zakurzonej, beznadziejnej wsi. Znów zachichotał. Nigdy nie
potrafił brać powikłań losu zupełnie serio. A było rzeczą całkiem możliwą, że rok bez
kłopotów może ocalić duszę tego człowieka. Wystarczyło tylko spojrzeć na odwrotną
stronę każdej sytuacji, żeby natychmiast wyłoniły się te drobne, absurdalne
sprzeczności. Uległ kiedyś rozpaczy... a powstała z tego ludzka dusza i miłość... nie
najlepsza miłość, ale zawsze miłość. Metys rzekł nagle:
- To los tak chciał. Kiedyś jasnowidz mi powiedział... nagroda...
Przytrzymał mieszańca mocno w siodle i szedł dalej. Jego stopy krwawiły, ale
niedługo stwardnieją. Dziwna cisza opadła na las i stopiła się we mgle rozsnutej nad
ziemią. Noc była hałaśliwa, ale teraz wszędzie panował spokój, jakby zawieszenie
broni, gdy działa obu stron milczą. Można było pomyśleć, że cały świat wsłuchuje się
w coś, czego nigdy przedtem nie słyszał: w spokój. Doszły go słowa:
- Ksiądz jest tym księdzem, co?
- Tak. - Miał wrażenie, jak gdyby obaj wyszli z przeciwległych okopów i
spotkali się na ziemi niczyjej, pomiędzy drutami, żeby zawrzeć braterstwo. Pamiętał
opowiadanie z wojny europejskiej: jak podczas ostatnich lat pod wpływem impulsu
żołnierze wrogich armii spotykali się czasem pomiędzy liniami. “Ty naprawdę jesteś
Niemcem?” - mogli spytać z niedowierzaniem na widok twarzy podobnej do własnej,
albo: “Ty jesteś Anglikiem?” - Tak - powtórzył, a muł wlókł się dalej. Zdarzało się w
dawnych czasach, gdy uczył katechizmu, że indiańskie dziecko o czarnych jak
guziczki oczach pytało go: “Jaki jest ten Pan Bóg?” Dawał gładką odpowiedź,
przyrównując Go do ojca i matki lub czasem do brata i siostry, usiłując wyobrazić
Boga w postaci wszystkich uczuć i stosunków ludzkich połączonych w ogromnej, a
jednak osobowej miłości... Ale centralnym punktem jego własnej wiary była
przemożna tajemnica, że stworzeni jesteśmy na obraz Boży. Bóg był ojcem, ale był
także policjantem, zbrodniarzem, kapłanem, szaleńcem i sędzią. Coś podobnego do
Boga zwisało z szubienicy lub skręcało się w dziwacznych pozach pod kulami na
dziedzińcu więziennym, albo też przeginało się jak spółkujący wielbąłd. Siadywał w
konfensjonale, wysłuchując skomplikowanych relacji o pomysłowych zboczeniach,
jakie potrafił wymyślić obraz Boży. Także i teraz obraz Boży podskakiwał w górę i w
dół na grzbiecie muła, a żółte zęby sterczały mu nad dolną wargą. Obraz Boży
wreszcie zdobył się na ów rozpaczliwy odruch buntu z Marią w szałasie wśród
szczurów. Czasem pewnie dla żołnierza pociechą jest fakt, że obie strony dokonują
takich samych okrucieństw: nikt nigdy nie jest sam. - Czujecie się lepiej teraz? -
spytał. - Nie zimno wam, co? Ani nie gorąco? - Położył rękę na ramieniu obrazu
Bożego z uczuciem jakby wymuszonej tkliwości. Człowiek milczał i tylko zsuwał się
z grzbietu muła to w jedną stronę, to w drugą. - Już niedaleko - powiedział ksiądz
zachęcająco. Musiał się teraz zdecydować. Obraz Carmen był w jego pamięci
wyraźniejszy niż jakiejkolwiek innej wsi czy miasta w prowincji. Długa, trawiasta
pochyłość rozciągała się od rzeki do cmentarza, który znajdował się na niewielkim
wzgórku, wysokim może na kilka metrów, gdzie byli pochowani jego rodzice. Ściana
cmentarza zawaliła się. Parę krzyży zostało połamanych przez gorliwców. Jakiś anioł
stracił jedno ze skrzydeł, a nie uszkodzone jeszcze nagrobki pochylone pod kątem
ostrym tonęły w wysokiej, bagiennej trawie. Posąg Matki Boskiej stracił uszy i ręce i
stał niby jakaś pogańska Wenus nad grobem bogatego, a zapomnianego dziś
handlarza drzewem. Dziwny był ten szał oszpecenia, zwłaszcza że - rzecz jasna -
nigdy nie dało się oszpecić całkowicie tych pomników. Gdyby Bóg wyglądał jak
ropucha, można byłoby oczyścić kulę ziemską z ropuch. Ale gdy Bóg wyglądał jak
człowiek, nie wystarczało zadowolić się kamiennymi figurami, trzeba było zabić
wśród grobów siebie samego. - Czujecie się dość mocni teraz, żeby się utrzymać? -
spytał i usunął rękę. Ścieżka rozdzielała się. Jedna droga prowadziła do Carmen,
druga na zachód. Uderzając po zadzie muła popchnął go na drogę wiodącą do
Carmen. - Będziecie tam za dwie godziny - rzekł i stał patrząc, jak muł idzie w stronę
jego rodzinnej wioski z donosicielem przewieszonym przez siodło. Metys zrobił
wysiłek, żeby usiąść. - Dokąd ksiądz idzie?
- Jesteście moim świadkiem, że nie byłem w Carmen - powiedział ksiądz. - A
jeśli powołacie się tam na mnie, dadzą wam jeść. - Dlaczego... dlaczego... -
mieszaniec usiłował wykręcić w tył łeb muła, ale nie miał dość siły na to. Muł szedł
wciąż naprzód. Ksiądz wołał za nim:
- Pamiętajcie! Nie byłem w Carmen...
Ale dokąd mógł teraz pójść? Powstało w nim przeświadczenie, że było tylko
jedno miejsce w całym kraju, dokąd mógł pójść bez obawy, że narazi niewinnego
człowieka na wzięcie jako zakładnika. Ale nie mógł tam pójść tak ubrany... Metys
trzymał się mocno kuli siodła i przewracał błagalnie żółtymi oczyma. - Przecież
ksiądz mnie tu nie zostawi samego. Ale ksiądz zostawiał za sobą na leśnej ścieżce coś
więcej niż Metysa. Pomiędzy nim a miejscem jego urodzenia stał jak bariera muł
potrząsając swym durnym łbem. Czuł się jak człowiek bez paszportu, którego
wyrzucają z każdego kraju. Mieszaniec wołał za nim:
- I ty nazywasz siebie chrześcijaninem! - Udało mu się jakoś wyprostować.
Zaczął wymyślać potokiem bezsensownych, nieprzyzwoitych słów, które niknęły w
lesie jak słabe uderzenie młotka. Dodał ciszej: - Jeśli zobaczę cię kiedyś, nie możesz
mnie winić o to, że... - Oczywiście miał wystarczający powód, żeby się złościć: stracił
siedemset pezów. - Ja nie zapominam twarzy, którą raz widziałem! - krzyknął jeszcze
bezsilnie.
Część druga (c.d.)
Rozdział II
Młodzi mężczyźni i kobiety spacerowali dookoła placu w upalną,
naelektryzowaną noc. Mężczyźni krążyli w jedną stronę, dziewczęta w drugą, nie
odzywając się do siebie ani słowem. Na niebie, w północnej stronie, zamigotała
błyskawica. Wyglądało to jak jakaś religijna uroczystość, której sens zatracił się
zupełnie, ale na którą wciąż jeszcze stroili się w swoje najlepsze ubrania. Czasem
grupa starszych kobiet dołączała się do procesji z nieco większym podnieceniem i
śmiechem, jak gdyby zachowały jeszcze pamięć o tym, czym była ta uroczystość,
zanim zagubiono wszystkie księgi. Człowiek z rewolwerem na biodrze spoglądał ze
stopni urzędu skarbowego, a niski, chudy żołnierz siedział przy drzwiach więzienia z
karabinem między kolanami. Cienie palm mierzyły w niego jak las szabel. W oknie
dentysty paliło się światło ukazując obrotowe krzesło, poduszki z czerwonego pluszu,
szklankę do płukania zębów na małym stojaku i dziecinną szafkę pełną przyrządów.
Za odrutowanymi siatką oknami prywatnych domów babcie kiwały się do przodu i do
tyłu w krzesłach na biegunach, pośród rodzinnych fotografii. Nic nie miały do roboty,
nic nie miały do powiedzenia, były za ciepło ubrane i pociły się nieco. Oto było
stołeczne miasto prowincji. Człowiek w wytartym drelichu obserwował to wszystko,
siedząc na ławce. Wracając do koszar oddział uzbrojonych policjantów przeszedł
obok, maszerując nierówno i trzymając karabiny byle jak. Plaza była oświetlona na
każdym rogu pękiem trzech żarówek, połączonych brzydkimi drutami, które zwisały
nisko. Jakiś żebrak posuwał się od ławki do ławki, nigdzie nie otrzymując jałmużny.
Usiadł obok człowieka w drelichu i zaczął długą perorę. W jego zachowaniu było coś
z poufałości i coś z groźby. Ulice rozchodziły się ku rzece, ku portowi i bagnistej
równinie. Powiedział, że ma żonę i gromadkę dzieci, które w ciągu ostatnich paru
tygodni niewiele jadły. Nagle przerwał i dotknął palcami ubrania tamtego. - Ile to
kosztowało? - spytał. - Zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, jak mało. Wtem
zegar wybił wpół do dziesiątej i momentalnie wszystkie światła pogasły. Żebrak
zauważył: - To może człowieka doprowadzić do rozpaczy. - Rozglądał się to w tę
stronę, to w drugą, w miarę jak parada spacerowiczów odpływała w dół. Człowiek w
drelichu wstał. Żebrak wstał także i powlókł się za nim na skraj placu kłapiąc po
bruku bosymi nogami. Powiedział: - Parę pezów nic by dla pana nie znaczyło...
- Ach, gdybyście wiedzieli, ile by to dla mnie znaczyło. Żebrak speszył się i
rzekł:
- Człowiek w moim położeniu czasem sobie myśli, że za parę pezów zrobiłby
wszystko. - Teraz, gdy światła pogasły w całym mieście, stali poufale w cieniu. - Czy
może pan mieć mi to za złe? - zapytał. - Nie, nie. Daleki jestem od tego. Wszystko, co
mówił, zdawało się wzmagać irytację żebraka:
- Czasami czuję, że byłbym w stanie zabić... - mówił żebrak. - To oczywiście
byłby bardzo zły postępek. - Źle bym postąpił, gdybym chwycił człowieka za gardło?
- No, człowiek umierający z głodu ma prawo się bronić, to prawda. - Żebrak
obserwował z pasją swego towarzysza, rozprawiającego tak, jak gdyby rozważał
jakąś akademicką kwestię. - Oczywiście ze mną nie opłacałoby się ryzykować. Cały
mój majątek na tym świecie wynosi dokładnie piętnaście pezów i siedemdziesiąt pięć
centavos. Sam nie jadłem od czterdziestu ośmiu godzin. Matko Święta - powiedział
żebrak. - Pan jest twardy jak kamień. Czy pan jest bez serca? - Człowiek w
drelichowym ubraniu nagle zachichotał. Żebrak znów się odezwał: - Pan kłamie.
Dlaczego pan nie jadł... jeśli pan ma piętnaście pezów. - Otóż widzicie, chcę wydać to
na napitek. - Co za napitek?
- Taki napitek, którego obcy przybysz nie wie, gdzie szukać w tym mieście. -
Pan ma na myśli alkohol?
- Tak... wino. Żebrak podszedł bardzo blisko, jego noga dotknęła nogi
tamtego. Położył mu dłoń na rękawie. Ktoś mógłby pomyśleć, że są dobrymi
przyjaciółmi lub nawet braćmi, stojącymi razem poufale w ciemności. Nawet światła
w domach już gasły, a taksówki, które w dzień czekały w połowie wzgórza na nigdy
nie zjawiających się pasażerów, rozjeżdżały się. Tylne światło zamigotało i znikło
obok koszar policji. Żebrak powiedział:
- Człowieku, oto twój szczęśliwy dzień. Ile mi dasz?
- Za napitek?
- Za zaprowadzenie cię do kogoś, kto da ci trochę wódki... prawdziwej,
wyśmienitej wódki z Vera Cruz. - Z moim gardłem wolę jednak wino - wyjaśnił
człowiek w drelichu. - Pulque albo mescal, on ma wszystko. - Wino?
- Wino z pigwy. - Dam wszystko, co posiadam - przysięgał tamten uroczyście
i ściśle - to znaczy wszystko z wyjątkiem kilku centavos za trochę prawdziwego,
autentycznego wina z winogron. Gdzieś u stóp wzgórza, nad rzeką bił bęben: raz -
dwa, raz - dwa i słychać było nierówny odgłos maszerujących stóp. Żołnierze albo
policjanci szli na spoczynek do koszar. - Ile?
- No, dam wam piętnaście pezów, a wy przyniesiecie mi wino za tyle
pieniędzy, ile zechcecie wydać. - Chodź ze mną. Zaczęli schodzić ze wzgórza. Na
rogu, w miejscu gdzie jedna ulica szła w górę w kierunku koszar obok apteki, a druga
w dół do hotelu, wybrzeża i magazynu Amerykańskiej Spółki Importu Bananów,
człowiek w drelichu zatrzymał się. Maszerowali tam policjanci z niedbale
przewieszonymi karabinami. “Czekajcie chwilę.” Wśród policjantów szedł Metys o
dwóch zwierzęcych kłach wystających nad wargą. Człowiek w drelichu patrzył za
nim, dopóki nie przeszedł. W pewnej chwili Metys odwrócił głowę i oczy ich się
spotkały. Potem policjanci skręcili w bok i wyszli na plac. - Chodźmy. Prędko. - Nie
będą nas zaczepiać. Polują na grubszą zwierzynę - powiedział żebrak. - Jak myślicie,
dlaczego ten człowiek szedł z nimi?
- Któż to wie? Może zakładnik. - Gdyby był zakładnikiem, związaliby mu
ręce, prawda?
- Skąd ja mogę wiedzieć? - Odznaczał się wojowniczą nie - zależnością, jaką
spotyka się w krajach, gdzie żebranie jest prawem biednego.
- Chcesz alkoholu czy nie? - spytał. - Chcę wina. - Nie wiem, co akurat ma.
Musisz wziąć, co się nadarzy. - Prowadził go w stronę rzeki. Zauważył jeszcze: - Nie
wiem nawet, czy jest w mieście. Chmary wyrojonych żuków pokryły bruk, pękały
pod stopami jak purchawki. Od rzeki dochodził skisły zapach gnijących roślin. Białe
popiersie jakiegoś generała błyszczało w miniaturowym parku składającym się z
rozpalonych chodników i kurzu. Elektryczne dynamo pulsowało na parterze jedynego
hotelu. Szerokie drewniane schody rojące się od żuków wiodły na pierwsze piętro. -
Zrobiłem, co mogłem - stwierdził żebrak. - Nikt nie mógłby zrobić więcej. Z jakiegoś
pokoju na pierwszym piętrze wyszedł mężczyzna ubrany we frakowe ciemne spodnie
i białą obcisłą kamizelkę, przez ramię przewiesił ręcznik. Miał krótką szpakowatą,
arystokratyczną bródkę i nosił zarówno szelki, jak i pasek. Gdzieś w oddali bulgotała
woda w rurze, a żuki uderzały o gołą żarówkę. Żebrak mówił coś nalegającym tonem.
Raz w czasie rozmowy światło całkiem zgasło, a potem znów zamigotało, lecz słabo.
Wylot schodów był zawalony plecionymi krzesłami na biegunach, a na dużej tablicy
wypisane były kredą nazwiska gości, tylko trzy na dwadzieścia pokoi. Żebrak zwrócił
się znów do swego towarzysza:
- Tego pana nie ma w hotelu - powiedział. - Dyrektor tak mówi. - Czy
poczekamy na niego?
- Czas nie odgrywa dla mnie roli. Weszli do dużej, skąpo umeblowanej
sypialni z kafelkową posadzką. Małe, czarne żelazne łóżko wyglądało jak rzecz
pozostawiona przez kogoś przypadkiem przy wyprowadzce. Usiedli na nim obok
siebie i czekali, a przez dziury w drucianej moskitierze wpadały żuki. - To bardzo
ważny człowiek - mówił żebrak. - To kuzyn gubernatora. On może wszystko
załatwić, absolutnie wszystko. Ale oczywiście trzeba być przedstawionym przez
kogoś, komu ufa. - A wam ufa?
- Kiedyś pracowałem u niego. Musi mi ufać - dodał szczerze. - Czy gubernator
wie o tym?
- Oczywiście, że nie. Gubernator to surowy człowiek. Od czasu do czasu
słychać było bulgot w rurach wodociągowych. - A dlaczegóż miałby ufać mnie?
- Ach, każdy może poznać amatora alkoholu. Pan przyjdzie znowu po więcej.
On sprzedaje dobre gatunki. Lepiej niech pan mi da piętnaście pezów. - Przeliczył je
starannie dwa razy, po czym powiedział: - Dostanę dla pana butelkę najlepszej wódki
Vera Cruz. Zobaczy pan, czy nie dostanę. - Światło zgasło i siedzieli w ciemności.
Łóżko zaskrzypiało, gdy jeden z nich się poruszył. - Nie chcę wódki - odezwał się
głos. - W każdym razie niezbyt dużo. - Więc co pan chce?
- Powiedziałem wam: wina. - Wino drogie. - Nic nie szkodzi. Chcę wina albo
w ogóle nic. - Wina z pigwy?
- Nie, nie. Francuskiego wina. - Czasem ma kalifornijskie wino. - Też może
być. - Oczywiście on sam dostaje je za darmo. Od celników.
Na dole zaczęło znów pulsować dynamo i zabłysło drżące światło. Drzwi
otwarły się i dyrektor skinął na żebraka. Nastąpiła długa rozmowa. Człowiek w
drelichu oparł się o łóżko. Jego podbródek był w paru miejscach pocięty wskutek zbyt
dokładnego golenia. Twarz miał wpadniętą i niezdrową, sprawiającą wrażenie, że
kiedyś był pulchny i okrągły, ale wychudł. Wyglądał na człowieka interesów, który
przechodzi ciężki okres. Żebrak wrócił i powiedział:
- Ten pan jest zajęty, ale zaraz wróci. Dyrektor posłał po niego chłopaka. -
Gdzie on jest?
- Nie można mu przeszkadzać. Gra w bilard z naczelnikiem policji. - Podszedł
z powrotem do łóżka, rozgniatając bosą stopą dwa żuki. - To jest pierwszorzędny
hotel - dodał. - A gdzie pan się zatrzymał? Pan jest tu obcy, prawda?
- Och, ja tylko przejazdem. - Ten pan jest bardzo wpływowy. Byłoby dobrze
zafundować mu kieliszek. Przecież nie weźmie pan chyba wszystkiego ze sobą. Może
pan równie dobrze pić tu, jak gdzie indziej. - Chciałbym zachować trochę... i wziąć ze
sobą do domu.
- To wszystko jedno. Ja mówię, że dom jest tam, gdzie jest krzesło i szklanka.
- A jednak...
Światło znów zgasło, a na horyzoncie błyskawica wydęła się jak kurtyna.
Przez moskiterię doszedł odgłos niedalekiego grzmotu, podobny do hałasu, jaki się
słyszy z drugiego końca miasta podczas niedzielnej walki byków. - Czym się pan
zajmuje? - spytał poufnie żebrak. - Och, łapię, co się da i gdzie się da. Siedzieli razem
w milczeniu, wsłuchani w odgłos kroków na drewnianych schodach. Drzwi otworzyły
się, ale nie mogli nic dojrzeć. Jakiś głos zaklął z rezygnacją i spytał:
- Kto tu jest? - Następnie rozbłysła zapałka, ukazując wielką siną szczękę, i
zgasła. Dynamo zaczęło pracować i światło znów się zapaliło. Przybysz odezwał się
znużonym głosem: - Ach, to wy. - Tak, ja. Był to niski mężczyzna o zbyt wielkiej,
nalanej twarzy, ubrany w obcisły popielaty garnitur. Kamizelkę rozpierał mu
zatknięty pod nią rewolwer. - Nie mam nic dla was. Nic - powiedział. Żebrak
przeszedł pokój i zaczął usilnie przekonywać go mówiąc bardzo cicho. W pewnej
chwili łagodnie ścisnął palcami bosej stopy wyczyszczony do połysku but tamtego.
Mężczyzna westchnął, wydął policzki i obserwował uważnie łóżko, jakby się
obawiał, że zamierzają je ukraść. Zwrócił się ostro do człowieka w drelichowym
ubraniu:
- A więc wy chcecie wódki Vera Cruz, proszę, proszę! To jest nielegalne. -
Nie chcę wódki, nie o wódkę mi chodzi. - Piwo wam nie wystarczy?
Kapryśnie i rozkazująco stanął na środku pokoju, skrzypiąc butami: on, kuzyn
gubernatora. - Mógłbym kazać was aresztować - zagroził. Człowiek w drelichu
skurczył się w uniżonym ukłonie:
- Oczywiście, ekscelencjo...
- Czy myślicie, że nie mam nic lepszego do roboty, niż gasić pragnienie
każdego żebraka, który ma na to ochotę?
- Nigdy nie ośmieliłbym się trudzić ekscelencji, gdyby ten człowiek nie... -
Kuzyn gubernatora splunął na posadzkę. - Ale jeśli ekscelencja woli, żebym sobie
poszedł...
Tamten powiedział ostro:
- Mam miękkie serce. Zawsze staram się dobrze czynić bliźnim... jeśli tylko to
jest w mojej mocy i nikomu nie szkodzi. Mam stanowisko, rozumiecie. Te trunki
znalazły się w moim posiadaniu całkiem legalnie. - Oczywiście. - I muszę zażądać od
was zwrotu kosztów. - Oczywiście. - W przeciwnym razie byłbym zrujnowany. -
Ostrożnie, jakby uwierały go buty, podszedł do łóżka i zaczął je rozbierać. - Jesteście
dyskretni? - spytał przez ramię. - Potrafię dotrzymać sekretu. - Nie mam nic
przeciwko temu, żebyście mówili... odpowiednim ludziom. - W materacu była duża
dziura; wyciągnął z niej garść słomy i zanurzył w niej na powrót rękę. Człowiek w
drelichu patrzył z udaną obojętnością w stronę parku, ciemnych błotnistych brzegów i
okrętowych masztów. Błysnęło, zbliżała się burza. - Widzicie - mówił kuzyn
gubernatora - mogę wam to dać. Pierwszorzędny gatunek. - Ale właściwie ja nie
chciałem wódki. - Musicie brać, co jest. - W takim razie chyba poproszę o zwrot
moich piętnastu pezów. Kuzyn gubernatora krzyknął ostro:
- Piętnaście pezów!?
Żebrak zaczął szybko wyjaśniać, że tamten pan chciał kupić oprócz wódki
trochę wina. Gwałtownym szeptem zaczęli kłócić się przy łóżku o cenę. Kuzyn
gubernatora powiedział:
- Wino bardzo trudno dostać. Mogę wam dać dwie butelki wódki. - Jedna
wódki i jedna...
- To jest najlepsza wódka Vera Cruz. - Ale ja jestem amatorem wina... pan
sobie nie wyobraża, jak bardzo chcę wina...
- Wino jest bardzo drogie. Ile jeszcze możecie dopłacić?
- Mam jeszcze w ogóle tylko siedemdziesiąt pięć centavos. - Mogę wam dać
jeszcze butelkę tequila. - Nie, nie. - Więc dajcie jeszcze pięćdziesiąt centavos... To
będzie duża butelka. - Zaczął na nowo grzebać w materacu i wyciągać słomę. Żebrak
mrugnął na człowieka w drelichu, zrobił gest wyciągania korka i napełniania
szklanki. - Macie - powiedział kuzyn gubernatora. - Bierzecie czy nie?
- Ależ tak, biorę. Kuzyn gubernatora nagle pozbył się swej opryskliwości,
zatarł ręce i powiedział:
- Duszna noc. Myślę, że deszcze zaczną się wcześnie w tym roku. - Może
ekscelencja zechce zaszczycić mnie wypiciem kieliszka wódki, aby uczcić toastem
naszą transakcję. - Hm, hm... może... - Żebrak otworzył drzwi i głośno kazał
przynieść kieliszki. - Już bardzo dawno - rzekł kuzyn gubernatora - nie piłem wina.
Może lepiej wzniesiemy toast winem. - Oczywiście - powiedział człowiek w drelichu
- jeśli ekscelencja sobie życzy. - Obserwował wyciąganie korka spojrzeniem pełnym
bolesnego niepokoju. - Jeśli ekscelencja mi wybaczy - dodał - ja chyba napiję się
wódki. - Uśmiechnął się niepewnie, z wysiłkiem obserwując, jak opada poziom wina.
Wznieśli toast siedząc we trójkę na łóżku. Żebrak pił wódkę. - Kuzyn gubernatora
rzekł:
- Jestem dumny z tego wina. To dobre wino. Najlepsze kalifornijskie. - Żebrak
mrugnął i skinął, a człowiek w drelichu powiedział:
- Jeszcze jeden kieliszek, ekscelencjo... czy też mogę poczęstować pana
wódką?
- To dobra wódka... ale chyba napiję się jeszcze kieliszek wina. - Napełnili
kieliszki. - Trochę tego wina wezmę ze sobą... dla mojej matki. Ona bardzo lubi wino
- powiedział człowiek w drelichu. - I słusznie - zauważył kuzyn gubernatora
wypróżniając kieliszek. - Więc macie matkę? - spytał. - Wszyscy chyba mamy. - To
wielkie szczęście. Moja matka nie żyje. - Jego ręka powędrowała w stronę butelki i
chwyciła ją. - Czasem tęsknię do niej. Nazywałem ją swoją przyjaciółką. - Przechylił
butelkę. - Czy można?
- Oczywiście, ekscelencjo - odparł tamten tracąc nadzieję i pociągnął długi łyk
wódki. - Ja też mam matkę - powiedział żebrak. - Cóż to kogo obchodzi? - zauważył
ostro kuzyn gubernatora. Przechylił się w tył i łóżko zatrzeszczało. Powiedział: -
Nieraz myślałem, że matka jest lepszym przyjacielem od ojca. Jej wpływ daje
człowiekowi spokój, dobroć, miłość... Zawsze w rocznicę śmierci idę na jej grób... z
kwiatami. Człowiek w drelichu wstrzymał z ogładą czkawkę i rzekł:
- Ach, gdybym ja także mógł...
- Ale mówiliście, że wasza matka żyje?
- Myślałem, że pan mówił o swojej babce. - Skądże znowu? Nie pamiętam
swojej babki. - Ja także. - A ja pamiętam - powiedział żebrak. - Za dużo gadasz -
rzekł kuzyn gubernatora. - Może mógłbym go posłać, żeby zapakował to wino... Ze
względu na ekscelencję, nie powinien być widziany...
- Czekajcie, czekajcie. Nie ma gwałtu. Jesteście bardzo miłym gościem.
Wszystko w tym pokoju jest do waszej dyspozycji. Kieliszek wina?
- Wódki raczej...
- Więc za waszym pozwoleniem... - Przechylił butelkę, trochę z niej wylało
się na pościel. - O czym to mówiliśmy
- O naszych babkach. - Chyba nie o tym. Nawet nie mogę sobie przypomnieć
swojej babki. Najwcześniejszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć...
Drzwi się otworzyły. Dyrektor hotelu powiedział:
- Naczelnik policji wchodzi na górę. - Doskonale. Wprowadźcie go tu. - Na
pewno?
- Oczywiście. To porządny chłop. - Zwrócił się do swych towarzyszy: - Ale
przy bilardzie nie można mu ufać. W drzwiach ukazał się wielki, tęgi mężczyzna w
podkoszulku, białych spodniach, z rewolwerem w kaburze. Kuzyn gubernatora rzekł:
- Wejdź, wejdź. Jak twój ból zęba? Rozmawialiśmy o naszych babkach. -
Zwrócił się ostro do żebraka: - Zróbcie miejsce dla Jefe. Jefe stał w drzwiach,
przypatrując się im z pewnym zambarasowaniem. - No, no... - zauważył. - Mamy tu
małe prywatne zebranie. Przyłączysz się do nas? Zrobisz nam zaszczyt. Twarz Jefe
rozjaśniła się na widok wina. - Oczywiście. Odrobina piwa nigdy nie zaszkodzi. -
Właśnie. Dajcie Jefe kieliszek piwa. - Żebrak napełnił własny kieliszek winem i podał
go. Jefe usiadł na łóżku i wysączył kieliszek, po czym chwycił sam butelkę i
powiedział:
- Dobre piwo. Bardzo dobre piwo. Czy to jest jedyna butelka - Człowiek w
drelichu obserwował go przejęty niepokojem. - Niestety, jedyna. - Salud!
- Więc o czym mówiliśmy? - spytał kuzyn gubernatora. - O pierwszej rzeczy,
jaką pan może sobie przypomnieć. - Pierwszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć...
- zaczął Jefe z rozwagą - ... ale ten pan nie pije. - Napiję się troszeczkę wódki!
- Salud!
- Salud!
- Pierwszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć dokładnie, jest moja
pierwsza komunia. Ach, to drżenie duszy, moi rodzice wokół mnie...
- A iluż to pan ma rodziców?
- Dwoje, oczywiście. - Nie mogli być wokół pana... musiałoby być ich
przynajmniej czworo... ha, ha. - Salud!
- Salud!
- Nie, ale jak mówiłem... życie jest pełne ironii. Miałem bolesny obowiązek
asystowania przy egzekucji staruszka księdza, który mi tej komunii udzielił. Nie
wstydzę się wyznać, że płakałem. Cała pociecha w tym, że prawdopodobnie jest
świętym i że modli się za nas. Nie każdy zasługuje sobie na to, żeby święty się za
niego modlił. - Dziwny sposób...
- Ale bo też życie jest tajemnicze. - Salud!
Człowiek w drelichu spytał:
- Kieliszek wódki, Jefe?
- W tej butelce jest tak niewiele, że mogę równie dobrze...
- Zależało mi bardzo na tym, żeby wziąć trochę dla matki. - Och, taka
kropelka. Tyle jej zanieść, to byłaby dla niej zniewaga. Zostały męty. - Przechylił
butelkę nad swoją szklanką i zachichotał: - Jeśli można mówić, że piwo ma męty. -
Wtem zatrzymał się, wciąż trzymając butelkę nad szklanką i powiedział zdumiony: -
Cóż to, człowieku? Wy płaczecie?
Wszyscy trzej obserwowali z lekko otwartymi ustami człowieka w drelichu,
który powiedział:
- To wódka tak na mnie działa. Wybaczcie mi, panowie. Upijam się bardzo
łatwo i wtedy widzę...
- Co widzicie?
- Och, sam nie wiem. Chyba, jak cała nadzieja wycieka ze świata. - Hombre,
jesteście poetą. - Poeta - powiedział żebrak - jest duszą swego kraju. Błyskawica
przesłoniła okno białą zasłoną, a nad ich głowami uderzył piorun. Jedyna żarówka
zamigotała i przygasła pod sufitem. - To jest zły omen dla moich ludzi - rzekł Jefe
rozgniatając nogą żuka, który zbliżył się zanadto. - Dlaczego zły omen?
- To, że deszcze tak wcześnie przyszły. Otóż, widzicie, oni polują. - Na
gringo?
- Ten się prawie nie liczy, ale gubernator dowiedział się, że został jeszcze
jakiś ksiądz, a wiecie, jak on się na to zapatruje. Jeśli o mnie chodzi, ja bym zostawił
biedaka w spokoju. Zdechłby z głodu czy febry albo dałby za wygraną. I tak nie ma z
niego ani pożytku, ani szkody. Cóż, do niedawna nikt nawet nie zauważył, że on tutaj
był. - Będziecie musieli się spieszyć. - Ach, praktycznie rzecz biorąc, on nie ma
szans. Chyba że przedostanie się za granicę. Mamy ze sobą człowieka, który go zna,
rozmawiał z nim, spędził z nim noc. Mówmy o czymś innym. Któż tam by chciał być
policjantem?
- Gdzie on jest, według pana?
- Zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział. - Jak to?
- On jest tu... to znaczy w tym mieście. Doszliśmy do takiego wniosku drogą
dedukcji. Odkąd bowiem zaczęliśmy brać zakładników ze wsi, nie ma on właściwie
innego miejsca... Wyrzucą go zewsząd, nikt go nie zechce przyjąć. Wypuściliśmy za
nim tego człowieka, o którym wam wspomniałem. Prędzej czy później wpadnie na
niego, a wtedy...
- Czy musieliście rozstrzelać wielu zakładników? - spytał człowiek w
drelichu. - Jeszcze nie. Może trzech czy czterech. No, resztka piwa idzie. Salud! -
Odstawił kieliszek z żalem. - Może teraz mógłbym napić się trochę waszej,
powiedzmy, lemoniady?
- Tak. Oczywiście. - Czy myśmy się kiedyś przedtem spotkali? Wasza twarz
jakoś...
- Nie wydaje mi się, bym miał ten zaszczyt. - Oto jeszcze jedna tajemnica -
powiedział Jefe, wyciągając długą, tłustą nogę i łagodnie spychając żebraka na skraj
łóżka. - Kiedy człowiekowi się wydaje, że widział już przedtem niektórych ludzi i
miejsca. Czy to było we śnie, czy w przeszłym życiu? Kiedyś słyszałem, jak jeden
doktor tłumaczył, że jest to sprawa akomodacji wizji. Ale to był jankes, a więc
materialista. - Pamiętam, jak kiedyś... - zaczął kuzyn gubernatora. Błyskawica
strzeliła nad portem i piorun zahuczał na dachu. To była atmosfera całej prowincji:
burza na zewnątrz i leniwie ciągnąca się rozmowa. Słowa takie, jak “tajemnica”,
“dusza” i “źródło życia” powtarzały się ustawicznie, gdy siedzieli na łóżku
rozmawiając i nie mieli nic do roboty, nic w co by mogli wierzyć. - Wydaje mi się, że
może lepiej pójdę - rzekł człowiek w drelichu. - Dokąd?
- Och... do przyjaciół - powiedział wymijająco, zakreślając szerokimi rękami
cały świat fikcyjnych przyjaźni. - No, to chyba weźcie wasz trunek ze sobą -
powiedział kuzyn gubernatora. - Ostatecznie zapłaciliście za niego.
- Dziękuję ekscelencjo. - podniósł butelkę wódki. Zostało w niej płynu może
na trzy palce. Butelka od wina była oczywiście całkiem pusta. - Schowajcie ją,
schowajcie ją, człowieku - powiedział żywo kuzyn gubernatora. - Och, oczywiście,
ekscelencjo, będę ostrożny. - Nie potrzebujecie nazywać mnie ekscelencją -
powiedział Jefe. Ryknął śmiechem i zrzucił żebraka z łóżka na podłogę. - Nie, nie, to
znaczy... - Ksiądz ostrożnie wysunął się z pokoju, pod czerwonymi, napuchłymi
powiekami widać było ślady łez. Z hallu usłyszał, że rozmowa potoczyła się dalej.
“Tajemnica”, “dusza” i tym podobne słowa płynęły znowu, bez końca i celu.
Żuki poznikały, widocznie zmył je deszcz, spływający pionowo z nieubłaganą
regularnością, jakby wbijał gwoździe w wieko trumny. Ale powietrze nie stało się
czystsze. Ubranie przesiąknięte było potem i deszczem. Ksiądz stał parę sekund w
bramie hotelu. Z tyłu głucho warczało dynamo. Potem przebiegł kilka metrów do
następnej bramy i przystanął, spoglądając poprzez popiersie generała na przywiązane
żaglówki i starą barkę z kominem. Nie wiedział, dokąd iść. W swoich planach nie
uwzględnił deszczu: myślał, że będzie mógł się gdzieś skulić i przespać na ławce albo
nad rzeką. Kilku żołnierzy szło ubitą ulicą w stronę wybrzeża kłócąc się o coś
gwałtownie. Nie zwracali uwagi na deszcz, jakby go nie czuli, jak gdyby w ogóle
było tak źle, że deszcz był drobiazgiem, którym nie należy się przejmować... Ksiądz
pchnął drewniane drzwi, przy których stał - były to drzwi gospody sięgające mu tylko
do kolan - i wszedł uciekając przed deszczem. Zobaczył sterty butelek z napojami
gazowanymi i stół bilardowy. Wyniki gry zaznaczono pierścieniami na sznurku. Było
tam trzech czy czterech ludzi; ktoś położył kaburę rewolweru na kontuarze. Ksiądz
szedł zbyt szybko i potrącił łokieć człowieka, który właśnie miał zagrać. Tamten
odwrócił się z wściekłością. - Matko święta...
To był Czerwona Koszula. Czy człowiek nigdzie, nawet na chwilę, nie był
bezpieczny? Ksiądz przeprosił pokornie, wycofując się bokiem w kierunku drzwi, ale
znów zbyt szybko zaczepił kieszenią o ścianę i butelka z wódką brzęknęła. Kilka
złośliwych twarzy patrzyło na niego z rozbawieniem. Był tu obcy, więc użyją sobie
jego kosztem. - Co tam macie w kieszeni? - spytał Czerwona Koszula. Był to
młodzieniec nie mający jeszcze dwudziestu lat, o złotych zębach i drwiących,
zarozumiałych ustach. - Lemoniadę - odparł ksiądz. - Po co nosicie z sobą lemoniadę?
- Popijam nią wieczorem... chininę. Czerwona Koszula nadął się i trącił jego
kieszeń grubszym końcem kija bilardowego. - Lemoniada, tak?
- Tak, lemoniada. - Zobaczymy tę lemoniadę. - Obrócił się z pychą do innych i
powiedział: - Już ja wywącham przemytnika na jakieś dziesięć kroków. - Wsadził
rękę do kieszeni księdza i wyciągnął do połowy butelkę z wódką. - Proszę -
powiedział. - Nie mówiłem...
Ksiądz rzucił się do drzwi i wypadł na deszcz. Jakiś głos krzyknął: “Łapaj
go!” - Bawili się za wszystkie czasy. Biegł ulicą pod górę w stronę rynku, skręcił w
lewo, a potem w prawo. Miał szczęście, że na ulicach było ciemno, a księżyc ukrył
się za chmurami. Trzymając się z dala od oświetlonych okien był prawie
niewidoczny. Słyszał, jak się nawoływali. Nie ustawali w pościgu: to było lepsze niż
bilard. Gdzieś ktoś zagwizdał; policja dołączyła się do zabawy. W tym to mieście
chciał się urządzić, gdyby po opuszczeniu Concepcion, pozostawiając tam długi
godne księdza, dostał wyższe stanowisko w hierarchii kościelnej. Gdy tak kluczył to
tu, to tam, myślał o katedrze, o Montezie i o kanoniku, którego kiedyś znał. Coś
ukrytego bardzo głęboko, chęć ucieczki, ukazała mu na chwilę przeraźliwy komizm
całej sytuacji. Zachichotał, odetchnął głęboko i znów zachichotał. Słyszał, jak się
nawoływali i gwizdali w ciemności. Deszcz wciąż padał, spływał i chlupotał o
cementową posadzkę bezużytecznego frontonu, który kiedyś był katedrą - słońce
paliło tu zbyt mocno, żeby grać w pelotę, a na brzegu stało kilka żelaznych huśtawek
przypominających szubienice. Biegł na powrót w dół, miał pewien plan. Krzyki
zbliżyły się; od strony rzeki nadchodziła nowa grupa ludzi, którzy metodycznie
prowadzili pościg. Z ich powolności mógł odgadnąć, że byli to policjanci, oficjalni
myśliwi. Znajdował się więc pomiędzy dwiema grupami: amatorów i zawodowców.
Ale drzwi były znajome, pchnął je, zamknął za sobą i szybko wszedł do patio. Stał w
ciemności i oddychał ciężko, nasłuchując zbliżających się ulicą kroków; deszcz wciąż
padał. Wtem zorientował się, że ktoś obserwuje go z okna; mała ciemna, zwiędła
twarz, podobna do zasuszonych głów kupowanych przez turystów. Zbliżył się do
kraty i spytał:
- Padre Jose?
- To tam. - Druga twarz ukazała się za pierwszą, niepewnie oświetlona
blaskiem świecy, potem trzecia. Twarze wyskakiwały niczym grzyby po deszczu.
Mógł wyczuć, jak go obserwowano, gdy szedł z chlupotem przez patio i zastukał do
drzwi. Upłynęło parę sekund, zanim rozpoznał padre Jose. Był w komicznie
wydymającej się koszuli, w ręku trzymał lampę. Ostatni raz widział go na
konferencji, gdy siedząc w ostatnim rzędzie obgryzał paznokcie z obawy, że ktoś go
może zauważyć. Bał się zupełnie niepotrzebnie. Nikt z zajętych ważnymi sprawami
katedralnych księży nie znał nawet jego nazwiska. Dziwnie było pomyśleć, że teraz
zdobył swoistą sławę, większą niż oni. - Jose - odezwał się łagodnie, mrugając na
niego z pluskającej ciemności. - Kim pan jest?
- Ksiądz mnie nie pamięta? Oczywiście to było wiele lat temu... Nie pamięta
ksiądz konferencji w katedrze?...
- O Boże - powiedział padre Jose. - Szukają mnie. Myślałem, że może ksiądz
mógłby... tylko na tę noc...
- Idźcie stąd, idźcie stąd. - Oni nie wiedzą, kim jestem. Myślą, że jestem
przemytnikiem... ale w komisariacie poznają. - Nie mówcie tak głośno. Moja żona...
- Niech mi ksiądz tylko wskaże jakiś kącik - szepnął. Znów zaczął odczuwać
strach. Przypuszczalnie wódka przestała działać. W tym gorącym, wilgotnym
klimacie nikt nie mógł być długo pijany: alkohol wyparowywał pod pachami, spływał
z czoła. A może po prostu wracało do niego pragnienie życia - powracające co jakiś
czas - byle jakiego życia. W świetle lampy twarz padre Jose wykrzywiona była
nienawiścią. - Dlaczego przyszliście do mnie? Dlaczego myślicie, że... ? Jeśli nie
pójdziecie sobie, to zawołam policję. Wiecie, co za człowiek ze mnie. Prosił łagodnie:
- Jesteś dobrym człowiekiem, Jose. Zawsze to wiedziałem. - Jeśli nie
pójdziecie, będę krzyczał. Starał się przypomnieć sobie, z jakiego powodu tamten
mógł go nienawidzić. Z ulicy dochodziły głosy; jakieś kłótnie, pukanie. Czyżby
przetrząsali domy?
- Jeśli kiedyś obraziłem cię, Jose, wybacz mi. Byłem zarozumiały, pyszny,
wyniosły, w ogóle byłem złym księdzem. W swoim sercu zawsze wiedziałem, że ty
jesteś lepszym człowiekiem ode mnie. - Idźcie - piszczał Jose - idźcie sobie. Nie
potrzeba mi tu męczenników. Ja już nie należę do was. Zostawcie mnie w spokoju.
Dobrze mi tak, jak jest. - Usiłował zebrać swój jad w ślinę i splunął słabo w twarz
tamtemu. Nawet go nie dosięgnął: ślina opadła bezwładnie. Dodał: - Idź i zdechnij
prędko. To najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić. - Zatrzasnął drzwi. W tej samej
chwili otwarły się drzwi patio i weszli policjanci. Na mgnienie oka dojrzał ojca Jose
spoglądającego przez okno, ale zaraz objęła go ogromna postać w białej koszuli
nocnej i odciągnęła stamtąd, niby opiekuńczy duch usuwający dawnego księdza z
pola okropnych ludzkich walk. Jakiś głos odezwał się:
- To on. - Był to młody człowiek, Czerwona Koszula. Ksiądz rozwarł dłoń i
upuścił kulkę papieru pod ścianą domu padre Jose. Było to jak ostateczna rezygnacja
z całej przeszłości. Wiedział, że był to początek końca; po tylu latach. Gdy
wyjmowali mu z kieszeni butelkę z wódką, zaczął odmawiać w myśli akt żalu, ale nie
mógł się skupić. Na tym polegał fałsz skruchy na łożu śmierci; pokuta była owocem
długiej zaprawy i dyscypliny, sam strach tu nie wystarczał. Usiłował myśleć o swoim
dziecku ze wstydem, ale mógł tylko myśleć o niej z czymś w rodzaju zagłodzonej
miłości - co się z nią stanie? A sam grzech był tak dawny, że brzydota wyblakła
niczym staroświecki obraz i pozostawiła po sobie coś na kształt wdzięku. Chłopak w
czerwonej koszuli rozbił butelkę o bruk i dokoła nich rozszedł się zapach alkoholu,
niezbyt mocny, bo w butelce nie było wiele. Potem zabrali go ze sobą. Teraz, kiedy
go już złapali, odnosili się do niego przyjaźnie i - z wyjątkiem Czerwonej Koszuli,
któremu zepsuł ruch bilardowy - żartowali z jego nieudanej ucieczki. Nie mógł
znaleźć żadnej odpowiedzi na ich dowcipy. Instynkt samozachowawczy przeszywał
jego mózg niczym jakaś przerażająca obsesja. Kiedy odkryją, kim jest rzeczywiście?
Kiedy spotka Metysa albo porucznika, który go już przesłuchiwał? Szli powoli,
gromadą, w górę, na rynek. Przed wejściem do koszar kolba jakiegoś karabinu
uderzyła o ziemię. Mała lampka kopciła na tle brudnej, bielonej ściany. Na
dziedzińcu kiwały się hamaki, okręcone wokół śpiących ciał jak siatki, w których
wiąże się drób. - Możecie usiąść - powiedział jeden z policjantów i popchnął go
przyjaznym ruchem w stronę ławki. Wszystko teraz wydawało się nieodwołalne.
Wartownik przechadzał się przed drzwiami, a na dziedzińcu wśród hamaków słychać
było nieprzerwany pomruk snu. Ktoś odezwał się do niego. Gapił się bezradnie. - Co?
Policjanci i Czerwona Koszula zdawali się spierać o to, czy kogoś należy
obudzić. - Ależ to jego obowiązek - powtarzał Czerwona Koszula. Miał przednie zęby
jak królik. - Doniosę o tym gubernatorowi - dodał. - Przyznajecie się do winy,
nieprawdaż? - zapytał jakiś policjant. - Tak - powiedział ksiądz. - Proszę. Czego
więcej wam trzeba? Za to jest kara pięć pezów. Po co kogoś budzić. - A kto weźmie
te pięć pezów, co?
- To nie wasza sprawa. Ksiądz odezwał się nagle:
- Nikt ich nie weźmie. - Nikt?
- Wszystko, co mam, to dwadzieścia pięć centavos. Drzwi pokoju w głębi
otworzyły się i wszedł porucznik. - O co, na Boga, jest ten cały hałas? - spytał.
Policjanci stanęli nierówno, z ociąganiem, na baczność. - Złapałem człowieka, który
miał przy sobie alkohol - odpowiedział Czerwona Koszula. Ksiądz słuchał z oczyma
spuszczonymi na ziemię... “dlatego, że ukrzyżowały... ukrzyżowały... ukrzyżowały...
“ Żal utknął beznadziejnie na słowach formułki. Nie odczuwał nic poza strachem. - A
więc - spytał porucznik - co to was obchodzi? Łapiemy ich na tuziny. - Czy mamy go
wprowadzić? - spytał jeden z policjantów. Porucznik rzucił okiem na skuloną,
służalczą postać na ławce. - Wstańcie - rzekł. Ksiądz wstał. Teraz - myślał - teraz...
Podniósł oczy. Porucznik spoglądał gdzie indziej, na zewnątrz, gdzie niezgrabnie łaził
wartownik tam i z powrotem. Na ciemnej, stężałej twarzy porucznika rysował się
niepokój i zmęczenie. - On nie ma pieniędzy - powiedział jeden z policjantów. -
Matko Boska - żachnął się porucznik - czy nigdy was nie nauczę? - Przeszedł dwa
kroki w kierunku wartownika i rzekł: - Zrewidujcie go. Jeśli nie ma pieniędzy,
wsadźcie go do celi. Przydzielcie mu jakąś pracę... - Wyszedł na zewnątrz i w pewnej
chwili podniósłszy otwartą dłoń uderzył wartownika w ucho. - Wy śpicie.
Maszerujcie tak, jakbyście mieli nieco dumy... dumy - powtórzył. Przy bielonej
ścianie kopciła mała acetylenowa lampa, a z dziedzińca dochodził zapach moczu.
Policjanci leżeli w hamakach okręceni siatką, bezpieczni. - Mamy zapisać jego
nazwisko? - spytał sierżant. - Tak, oczywiście - powiedział porucznik nie patrząc na
niego, szybkim i nerwowym krokiem przeszedł obok lampy z powrotem na
dziedziniec. Stał tam z odkrytą głową i rozglądał się; deszcz padał na jego elegancki
mundur. Wyglądał na człowieka, któremu coś bardzo leży na sercu, jak gdyby
znajdował się pod wpływem jakiejś utajonej pasji, która przerwała rutynę jego życia.
Wrócił do izby. Chwili nie mógł ustać spokojnie. Sierżant wepchnął księdza do
pokoju w głębi. Na ścianie, z której płatami odpadał tynk, wisiał jaskrawy, firmowy
kalendarz; Metyska o ciemnej skórze, w kostiumie kąpielowym, reklamowała jakiś
napój gazowany. Ktoś napisał ołówkiem, zgrabnym, kaligraficznym pismem tani,
zarozumiały frazes, że człowiek nie ma nic do stracenia oprócz kajdan. - Nazwisko? -
spytał sierżant. Zanim zdążył się zastanowić, odpowiedział:
- Montez. - Skąd?
Wymienił pierwszą lepszą wioskę. Zabsorbowała go jego własna fotografia.
Siedział na niej wśród nakrochmalonych, białych sukienek dziewcząt, które
przystąpiły do pierwszej komunii. Ktoś zakreślił kółko wokół jego twarzy, żeby ją
wyróżnić. Na ścianie była także inna podobizna: jankesa z San Antonio w Texasie,
poszukiwanego za morderstwo i rabunek banku. - Przypuszczam - mówił ostrożnie
sierżant - że kupiliście trunek od kogoś obcego...
- Tak. - Którego nie moglibyście poznać?
- Nie.
- To rozumiem - rzekł z aprobatą sierżant. Jasne było, że nie chciał wszczynać
sprawy. Wziął księdza całkiem poufale pod ramię, wyprowadził na zewnątrz i dalej
przez podwórze. Niósł ze sobą wielki klucz, podobny do tych, jakich używano jako
symbolu w biblijnych sztukach i bajkach. Kilku ludzi poruszyło się w hamakach: tu
zwisała jakaś nie ogolona szczęka niby niesprzedane resztki na ladzie u rzeźnika, tam
wielkie, rozdarte ucho, nagie udo, pokryte ciemnym włosem. Zastanawiał się, kiedy
też ukaże się twarz Metysa, uradowanego, że go poznał. Sierżant otworzył małe
zakratowane drzwi, kopnął kogoś rozwalonego przy wejściu i powiedział:
- To wszystko dobrzy ludzie, wszystko dobrzy ludzie tutaj - i wciąż kopaniem
torował sobie drogę. Okropny smród unosił się w powietrzu. W zupełnej ciemności
ktoś płakał. Ksiądz zatrzymał się na progu usiłując dojrzeć cokolwiek.
Nieprzenikniona ciemność zdawała się poruszać i falować. - Tak mi sucho w gardle -
powiedział. - Czy mógłbym dostać wody? - Smród zatykał mu nos i zebrało mu się na
wymioty. - Jutro rano - odparł sierżant. - Jesteście dość pijani na dzisiaj - i
położywszy wielką, wyrozumiałą łapę na plecach księdza wepchnął go do środka i
zatrzasnął drzwi. Ksiądz nadepnął na jakąś dłoń, na czyjeś ramię i przyciskając twarz
do kraty zaprotestował w bezsilnym przerażeniu. - Tu nie ma miejsca. Nic nie widzę.
Co to za ludzie?
Na zewnątrz, już między hamakami, sierżant wybuchnął śmiechem:
- Hombre - powiedział - hombre, czyście nigdy nie byli w więzieniu?
Rozdział III
- Macie papierosa? - odezwał się jakiś głos w pobliżu jego stopy. Szybko
cofnął się i nadepnął na czyjąś rękę. Znowu jakiś głos odezwał się rozkazująco:
- Woda, prędko - jak gdyby mówiący myślał, że zaskoczy przybysza i zmusi
go do podania mu jej. - Macie papierosa?
- Nie. - Słabym głosem dodał: - W ogóle nic nie mam. - Zdawało mu się, że
wrogość ogarnia go zewsząd jak dym. Znów się poruszył. Ktoś powiedział:
- Uważajcie na wiadro. To stamtąd pochodził ten smród. Ksiądz stał zupełnie
bez ruchu i czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Na zewnątrz deszcz
ustawał. Padał nieregularnie, a burza oddaliła się. Można było teraz doliczyć do
sześćdziesięciu między błyskawicą a grzmotem. Zgodnie z przesądem oznaczało to
sześćdziesiąt kilometrów. Wpół drogi do morza albo wpół drogi do gór. Macał stopą
koło siebie, starając się znaleźć skrawek miejsca, żeby usiąść. Ale zdawało mu się, że
wcale nie ma miejsca. W świetle błyskawic dostrzegł hamaki na skraju dziedzińca. -
Macie coś do jedzenia? - spytał jakiś głos, a kiedy nie odpowiadał, znów: - Macie coś
do jedzenia?
- Nie. - Macie jakieś pieniądze? - spytał inny głos. - Nie. Wtem z odległości
mniej niż dwóch metrów dobiegł go słaby krzyk kobiety. Ktoś zmęczonym głosem
powiedział: “Nie możecie tam być cicho?” Wśród ukradkowych poruszeń dobiegły
go znowu stłumione jęki, które nie ból wyrażały. Ze zgrozą pojął, że rozkosz istniała
nawet tu, w tłoku i ciemności. Znowu wysunął nogę i cal po calu zaczął torować
sobie drogę, aby oddalić się od kraty. Oprócz ludzkich głosów słychać było inny
nieustanny hałas, przypominający małą maszynę, elektryczny motorek pracujący z
równomierną szybkością. Głośniejszy niż ludzki oddech, wypełniał całą ciszę, jaka
była w celi. To moskity. Odszedł od kraty może dwa, trzy kroki. Zaczął rozróżniać
głowy, widocznie przejaśniało się. Głowy zwisały wokół niego jak dynie. - Kto wy
jesteście? - spytał jakiś głos. Nie odpowiedział, czuł rosnącą panikę. Nagle znalazł się
przy tylnej ścianie. Dotykał ręką mokrego kamienia. Cela miała najwyżej cztery
metry szerokości. Stwierdził, że z trudem może usiąść, pod warunkiem, że podwinie
nogi pod siebie. Jakiś starzec leżał oparty o jego ramię. Ksiądz mógł się domyślić
jego wieku po tym, że miał kości lekkie jak piórko i nierówny, niespokojny oddech.
Był to ktoś bliski narodzenia lub śmierci, a trudno było wyobrazić sobie, że dziecko
mogło się znajdować w takim miejscu. Starzec nagle spytał:
- Czy to ty, Katarzyno? - i wypuścił oddech w długim, cierpliwym
westchnieniu, jak gdyby czekał już długo i mógł sobie pozwolić na długie czekanie.
Ksiądz rzekł:
- Nie. To nie Katarzyna. - Gdy to powiedział, zapadła nagle cisza; wszyscy
nasłuchiwali, jak gdyby powiedział coś ważnego. Potem znów zaczęły się odgłosy i
ruch. Ale dźwięk jego własnego głosu, poczucie nawiązania kontaktu z bliźnim
uspokoiło go. - Oczywiście, że to nie Katarzyna - powiedział starzec. - Nie
przypuszczałem nawet, że to ona. Ona nigdy nie przyjdzie. - Czy to wasza żona?
- Co wy znów wygadujecie! Nie mam żony. - Katarzyna?
- To moja córka. - Wszyscy słuchali, z wyjątkiem dwojga niewidocznych
ludzi, których obchodziła tylko własna, pokątna rozkosz. - Może nie chcą jej
pozwolić, by tu przyszła?
- Ona nawet nie spróbuje - oświadczył starczy, pozbawiony nadziei głos z
całkowitym przekonaniem. Księdza zaczęły boleć podkurczone nogi. - Jeśli was
kocha... - powiedział. Gdzieś za zbitą masą ciemnych kształtów kobieta znów
krzyknęła; był to ów końcowy okrzyk protestu, oddania i rozkoszy. - To wina księży -
powiedział starzec. - Księży?
- Księży. - Dlaczego księży?
- Bo księży. Jakiś niski głos w pobliżu kolan księdza odezwał się:
- Ten stary to wariat. Nie ma sensu się go pytać. - Czy to ty, Katarzyno?
Właściwie nie wierzę, że to ty. Ot, tak się tylko pytam. - No, ja mam na co się skarżyć
- mówił dalej głos. - Człowiek musi bronić swego honoru. Zgodzicie się z tym,
prawda?
- Nie znam się na honorze. - Byłem w barze, kiedy nagle ten człowiek, o
którym wam mówię, podchodzi do mnie i mówi: “Twoja matka to kurwa”. Nic nie
mogłem mu zrobić, bo miał broń. Musiałem cierpliwie czekać. Wychlał zbyt wiele
piwa - wiedziałem, że tak będzie - i kiedy zataczając się wyszedł, poszedłem za nim.
Miałem butelkę, rozbiłem ją o mur. Rozumiecie? Nie miałem przecież pistoletu ze
sobą. Jego rodzina ma protekcję u naczelnika, inaczej nie siedziałbym tutaj. - To
straszna rzecz zabić człowieka. - Mówicie jak ksiądz. - To wina księży - odezwał się
starzec. - Macie rację. - O co jemu chodzi?
- A cóż to ma za znaczenie, o co chodzi takiemu staruchowi? Chcę teraz wam
opowiedzieć co innego...
Jakiś kobiecy głos powiedział:
- Zabrali mu dziecko. - Dlaczego?
- Bo było bękartem. Postąpili całkiem legalnie. Na słowo “bękart” serce zabiło
mu boleśnie, jak człowiekowi zakochanemu, gdy ktoś obcy wymieni kwiat, którego
nazwa jest także imieniem kobiety. Bękart... Słowo to napełniło go smutnym
poczuciem szczęścia. Zbliżyło do niego jego własne dziecko. Widział, jak mała stoi
pod drzewem koło śmietnika, bez opieki. Powtórzył: “Bękart” - jak gdyby wymawiał
jej imię: z obojętnością, którą maskował czułość. - Mówili, że nie nadawał się na
ojca. Ale gdy księża uciekli, musiała wrócić do niego. Bo gdzież by się podziała? -
Wyglądało to na szczęśliwe zakończenie, ale kobieta dodała: - Oczywiście
nienawidziła go. Księża ją przecież wychowali. Mógł sobie wyobrazić małe,
zaciśnięte usta dobrze wychowanej mieszczki. Co ona tu robiła?
- Za co jest w więzieniu?
- Za to, że miał krucyfiks. Z wiadra śmierdziało coraz silniej. Noc stała wokół
nich jak ściana, przez którą nie przenikał najmniejszy powiew. Słyszał, jak ktoś
oddawał mocz, bębniąc po blaszanych brzegach wiadra. - Nie mieli prawa -
powiedział. - Oczywiście, że zrobili słusznie. To był śmiertelny grzech. - Nie mieli
prawa uczyć jej, żeby go nienawidziła. - Oni wiedzieli, do czego mają prawo. - Jeśli
zrobili taką rzecz, byli złymi księżmi. Grzech należał do przeszłości. Ich
obowiązkiem było uczyć... no, miłości. - Wy nie wiecie, co jest słuszne. Księża
wiedzą. Po chwili wahania powiedział bardzo wyraźnie:
- Ja jestem księdzem. To był chyba koniec. Nie trzeba było już dłużej mieć
nadziei. Dziesięcioletnie polowanie wreszcie było skończone. Wokół niego zapadło
milczenie. To miejsce było jak świat: przepełnione żądzą, zbrodnią i nieszczęśliwą
miłością, biło smrodem w niebo. Ale zrozumiał, że mimo wszystko można było
znaleźć tutaj spokój, jeśli wiedziało się na pewno, że zostało mało czasu. - Wy,
księdzem? - spytała wreszcie kobieta. - Tak. - Czy oni wiedzą?
- Jeszcze nie. Mógł wyczuć rękę macającą jego rękaw. Jakiś głos powiedział:
- Ksiądz nie powinien był nam tego mówić. Tu rozmaici ludzie siedzą.
Mordercy...
Głos, który opisał mu swoją zbrodnię rzekł:
- Nie macie prawa mnie znieważać. Dlatego, że zabiłem człowieka, to nie
znaczy... - Zaczęto wszędzie szeptać. Głos mówił dalej z goryczą: - Nie jestem
donosicielem tylko dlatego, że kiedyś jakiś człowiek mi powiedział: “Twoja matka
jest kurwą”...
Ksiądz przerwał mu:
- Nie ma potrzeby, żeby ktoś doniósł o mnie. To byłby grzech. Jak się
rozjaśni, sami mnie poznają. - Zastrzelą księdza - powiedziała kobieta. - Tak. - Czy
ksiądz się boi?
- Tak. Oczywiście. Nowy głos odezwał się z kąta, z którego dochodziły
przedtem odgłosy rozkoszy:
- Mężczyzna nie boi się takiej rzeczy - mówił twardym i upartym tonem. -
Nie? - spytał ksiądz. - Odrobina bólu. Cóż myślicie? I tak to musi kiedyś przyjść. -
Wszystko jedno - rzekł ksiądz. - Ja się boję. - Ból zęba jest gorszy. - Nie możemy
wszyscy być mężni. - Wy, wierzący, jesteście wszyscy tacy sami - powiedział głos
pogardliwie. - Chrześcijaństwo robi z was tchórzy. - Tak. Może macie rację. Otóż
widzicie, ja jestem złym księdzem i złym człowiekiem. Umrzeć w stanie grzechu
ciężkiego - zaśmiał się z zażenowaniem - to zmusza człowieka do myślenia. - Proszę,
zupełnie to samo, co powiedziałem. Wiara w Boga robi z ludzi tchórzy. - W głosie
brzmiał odcień triumfu, jak gdyby coś udowodnił. - A więc? - spytał ksiądz. - Lepiej
nie wierzyć... i być dzielnym mężczyzną. - Aha... rozumiem. Oczywiście, gdybyśmy
wierzyli, że gubernator albo Jefe nie istnieją, jeśli moglibyśmy się umówić, że to
więzienie wcale nie jest więzieniem, tylko ogrodem, jacy moglibyśmy być wtedy
dzielni!
- No, to byłaby po prostu głupota. - Ale gdybyśmy stwierdzili, że więzienie
jest więzieniem, a gubernator, tam na rynku, istnieje bez żadnych wątpliwości, no,
wtedy niewiele znaczyłoby, że byliśmy dzielni przez godzinę czy dwie. - Nikt nie
mógłby twierdzić, że to więzienie nie jest więzieniem. - Nie? Tak uważacie? Widać,
że nie słuchacie tego, co mówią politycy. - Nogi bolały go bardzo. Zdrętwiały mu
stopy, ale nie mógł rozprężyć muskułów, żeby im ulżyć. Nie było jeszcze północy.
Godziny ciemności przed nim wyciągały się w nieskończoność. Kobieta nagle
powiedziała:
- Pomyślcie tylko. Mamy męczennika tutaj...
Ksiądz zachichotał, nie mógł się powstrzymać. - Nie wydaje mi się, żeby
męczennicy byli tacy jak ja. - Nagle spoważniał, bo przypomniały mu się słowa
Marii... Nie należy ośmieszać Kościoła. Powiedział więc: - Męczennicy to ludzie
święci. Nie należy myśleć, że ponieważ ktoś umiera, to od razu... nie. Mówię wam, że
jestem w stanie grzechu śmiertelnego. Zrobiłem rzeczy, o których nie mógłbym wam
tutaj mówić. Mógłbym tylko wyszeptać je w konfensjonale. - Wszyscy słuchali
uważnie tego, co mówił, jak gdyby zwracał się do nich w kościele. Zastanawiał się,
gdzie też mógł siedzieć nieunikniony Judasz, ale nie czuł obecności Judasza, tak jak
czuł ją wtedy w leśnym szałasie. Poczuł jakąś ogromną i nie dającą się wyjaśnić
miłość do mieszkańców tego więzienia. Przyszło mu na myśl zdanie: “Bóg tak
umiłował świat... “ Mówił dalej: - Moje dzieci, nigdy nie powinniście myśleć, że
święci męczennicy są podobni do mnie. Wy macie dla mnie nazwę. Och, słyszałem ją
od was już przedtem. Nazwaliście mnie księdzem - pijaczyną. Jestem tu teraz dlatego,
że znaleziono u mnie w kieszeni butelkę wódki. - Usiłował ruszyć stopami. Skurcz
minął, były teraz martwe, bez czucia. Ach, niech tak zostaną. Nie będzie ich musiał
już często używać. Starzec mruczał coś, a myśli księdza powędrowały z powrotem do
Brigitty. Wiedza o świecie ukryta była w niej jak ciemna plamka na kliszy rentgena,
która wiadomo, co oznacza. Zastygłym w piersi uczuciem pragnął ją ocalić, ale znał
opinię lekarza - choroba była nieuleczalna. Głos kobiety odezwał się błagalnie:
- Odrobina wódki, proszę księdza, nie jest przecież grzechem. Zastanawiał się,
skąd ona się tu wzięła. Prawdopodobnie za posiadanie w domu świętego obrazu.
Miała nużący, żarliwy głos dewotki. Były to kobiety tak niemądrze przywiązane do
swoich świętych obrazów. Dlaczego ich nie paliły? Obraz nie był potrzebny do...
Powiedział surowo:
- Och, to, że jestem pijakiem, to nie wszystko. - Los pobożnych kobiet zawsze
go martwił, podobnie jak politycy żyły one złudzeniem. Bał się o nie. Tak często
umierały w stanie bezgranicznego zadowolenia z siebie. Było jego obowiązkiem,
kiedy tylko się dało, pozbawiać je sentymentalnych pojęć o tym, co jest dobre...
Twardo dodał: - Mam dziecko. Jakże zacna była ta kobieta! Słychać było w mrocznej
celi, jak jej głos go usprawiedliwia. Nie mógł słyszeć, co mówiła, ale było to coś o
dobrym łotrze. - Moja droga, łotr żałował. Ja nie żałowałem. - Przypomniał sobie
chwilę, gdy jego dziecko wchodziło do szałasu, promień słońca padał na nią z tyłu, a
jej spojrzenie było ciemne, złośliwe, wiedzące. - Nie wiem, jak żałować. - To była
prawda, utracił zdolność żalu. Nie mógł powiedzieć sobie, że chciałby, aby jego
grzech nigdy nie zaistniał, to grzech ten wydawał mu się teraz tak mało znaczący, a
kochał jego owoc. Potrzebował spowiednika, który z wolna skierowałby jego umysł
na utarte drogi wiodące do zgrozy, cierpienia i żalu. Kobieta zamilkła. Pomyślał, że
może mimo wszystko był dla niej zbyt ostry. Jeśli przekonanie, że był męczennikiem,
utwierdzało ją w wierze... Ale odrzucił tę myśl. Obowiązywała go prawda. Przesunął
się na pośladkach o parę centymetrów i spytał:
- O której robi się jasno?
- O czwartej... piątej... - odpowiedział jakiś mężczyzna. - Skąd możemy
wiedzieć, proszę księdza? Nie mamy zegarków. - Długo tu jesteście?
- Trzy tygodnie. - Cały dzień was tu trzymają?
- O nie. Wypuszczają nas do sprzątania dziedzińca. Pomyślał sobie, że właśnie
wtedy zostanie rozpoznany, a może wcześniej, bo przecież ktoś z tych ludzi na pewno
go wyda. Po chwili namysłu oświadczył:
- Wyznaczyli na mnie nagrodę. Pięćset czy sześćset pezów, nie jestem pewien.
- Potem znów umilkł. Nie mógł namawiać nikogo, żeby doniósł, byłoby to kuszeniem
do grzechu. Ale z drugiej strony, jeśli znajdował się tu donosiciel, nie byłoby
powodu, żeby nieszczęsne stworzenie miało być pozbawione tej zapłaty. Popełnić tak
odrażający grzech, zwykłe morderstwo, i nie mieć wynagrodzenia na tym świecie... to
byłoby niesprawiedliwe - myślał. - Nikt z nas nie chce ich judaszowych srebrników -
odezwał się ktoś. Znów poczuł jakąś niezwykłą miłość. Był po prostu przestępcą w
gromadzie przestępców... miał wrażenie solidarności z ludźmi, jakiego nigdy nie
zaznał w dawnych czasach, kiedy parafianie całowali jego czarną bawełnianą
rękawiczkę. Dobiegł go histeryczny głos pobożnej kobiety:
- To bardzo niemądre tak im mówić. Ksiądz nie wie, co za ludzie tu są.
Złodzieje, mordercy...
- A wy - spytał jakiś gniewny głos - za co wy tu siedzicie?
- Za to, że miałam dobre książki w domu - oświadczyła z nieznośną dumą. Nie
potrafił więc zachwiać jej zadowolenia z siebie. - Są wszędzie. Zarówno tu, jak i
gdzie indziej - rzekł. - Dobre książki?
Roześmiał się. - Nie, nie. Złodzieje mordercy... Och, moje dziecko, gdybyś
miała więcej doświadczenia, wiedziałabyś, że są rzeczy jeszcze gorsze. Starzec
zdawał się niespokojnie spać z głową zwieszoną na ramię księdza, który próbował się
poruszyć. Bogiem a prawdą nigdy nie było łatwo poruszać się w tej celi, ale trudność
ta zdawała się zwiększać, w miarę jak z posuwaniem się nocy sztywniały członki. Nie
mógł teraz poruszyć ramionami bez obudzenia starca na nową noc udręki. Cóż -
myślał - to moi bracia go obrabowali; sprawiedliwość wymaga, żeby mi było
troszeczkę niewygodnie... Siedział więc milczący i sztywny pod mokrą ścianą, bez
czucia w nogach aż po biodra, niczym trędowaty. Moskity wciąż brzęczały. Nie było
co się bronić uderzeniem w powietrze. Wypełniały całe to miejsce, jak gdyby
stanowiły jego nieodłączną część. Jeszcze ktoś inny oprócz starca zasnął i chrapał
tonem dziwnie zadowolonym, jakby dobrze sobie podjadł i popił na obfitej kolacji, a
teraz uciął drzemkę... Ksiądz starał się obliczyć godzinę. Ile czasu minęło od chwili,
kiedy spotkał żebraka na rynku? Przypuszczalnie było dopiero po północy. Jeszcze
całe godziny musi tu spędzić. To oczywiście był koniec, ale jednocześnie należało
być przygotowanym na wszystko, nawet na ucieczkę. Jeśli Bóg chciał, żeby uciekł,
mógł porwać go sprzed luf plutonu egzekucyjnego. Ale Bóg był miłosierny. Był
chyba tylko jeden powód, dla którego Bóg mógł mu odmówić swojego spokoju - jeśli
w ogóle istniał spokój - mógł jeszcze się przydać na to, żeby zbawić jakąś duszę,
swoją lub czyjąś inną. Ale cóż dobrego mógł teraz zdziałać? Byli na jego tropie. Nie
ważył się wejść do żadnej wsi z obawy, żeby ktoś nie przypłacił tego życiem, ktoś -
może człowiek w stanie grzechu śmiertelnego i nie żałujący za grzechy. Trudno
powiedzieć, ile dusz mogłoby być zgubionych, tylko dlatego, że był uparty i dumny,
że nie chciał uznać się za pokonanego. Nie mógł nawet już dłużej odprawiać mszy, bo
nie miał wina, które pochłonęła spragniona gardziel naczelnika policji. Wszystko było
przerażająco skomplikowane. Wciąż jeszcze bał się śmierci. Z nastaniem poranka
będzie jeszcze bardziej bał się śmierci, ale już zaczęła go ona pociągać swoją
prostotą. Pobożna kobieta coś do niego szeptała. Musiała widać jakoś utorować sobie
drogę bliżej niego. - Może ksiądz wysłucha mojej spowiedzi?
- Tutaj? Moje drogie dziecko, to zupełnie niemożliwe. Gdzież byłaby
tajemnica?
- Ale już tak długo nie...
- Odmów akt żalu za grzechy. Musisz zaufać Bogu, moja droga, że
uwzględni...
- Nie miałabym nic przeciw cierpieniu...
- A więc jesteś tutaj. - To nic nie jest. Rano moja siostra przyniesie pieniądze
na zapłacenie kary. Gdzieś przy przeciwległej ścianie rozkosz zaczęła się na nowo.
Nie było co do tego wątpliwości. Ruchy, zadyszany oddech, a potem krzyk. Pobożna
kobieta rzekła na głos z pasją;
- Czemu nie przestaną? Bestie, zwierzęta!
- Cóż przyjdzie z odmawiania aktu żalu w takim stanie umysłu?
- Ale ta ohyda...
- Nie wierz temu. To niebezpieczne. Bo nagle odkrywamy, że w naszych
grzechach jest tyle piękna. - Piękna - powiedziała z niesmakiem. - Tutaj. W tej celi. Z
obcymi ludźmi dokoła. - Tak wiele piękna. Święci mówią o pięknie cierpienia. Cóż,
ty i ja nie jesteśmy świętymi. Cierpienie wydaje się nam po prostu ohydne. Tak samo
smród, tłok i ból. A dla nich tam w rogu tamto jest piękne. Trzeba wiele posiąść
wiedzy, żeby patrzeć na świat oczyma świętego. Święty wyrabia sobie subtelny smak,
jeśli chodzi o piękno, i może patrzeć z góry na biedne, nieświadome podniebienia
takich jak oni. Ale nas nie stać na to. - To jest grzech śmiertelny. - Nie wiemy tego.
Możliwe. Ale widzisz, ja jestem złym księdzem. Ja wiem... z doświadczenia... ile
piękna szatan zabrał z sobą, gdy upadał. Nikt nigdy nie powiedział, że upadłe anioły
były brzydkie. O nie, one były tak samo zwinne i lekkie, i...
Znów dał się słyszeć okrzyk, wyrażający rozkosz nie do zniesienia. Kobieta
powiedziała:
- Niech ksiądz ich powstrzyma. To skandal. Poczuł, jak jej palce chwytają,
wczepiają się w jego kolano. - Jesteśmy wszyscy wspólnie więźniami - rzekł. - Ja w
tej chwili pragnę wody bardziej niż czegokolwiek, bardziej niż Boga. To też jest
grzech. - Teraz widzę - rzekła kobieta - że ksiądz jest złym księdzem. Nie chciałam
temu wierzyć. Teraz wierzę. Ksiądz sympatyzuje z tymi bydlętami. Gdyby biskup
księdza słyszał...
- Ach, on jest daleko. - Pomyślał o staruszku przebywającym teraz w stolicy.
Mieszka w jednym z tych brzydkich wygodnych domów, zapełnionych posągami i
świętymi obrazami i odprawia mszę w niedzielę przy jednym z katedralnych ołtarzy. -
Jak się stąd wydostanę, to napiszę...
Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Ona w ogóle nie zdawała sobie
sprawy z tego, że coś się na świecie zmieniło. - Jeśli otrzyma ten list, bardzo go
zaciekawi wiadomość, że... jeszcze żyję. - Znów spoważniał. Trudniej było czuć
litość dla niej niż dla Metysa, który przed tygodniem deptał mu w lesie po piętach.
Ale bo też jej sprawa może gorzej się przedstawiała. Metys miał tyle na swoje
usprawiedliwienie: biedę, febrę i niezliczone upokorzenia. - Staraj się nie gniewać.
Zamiast tego módl się za mnie - powiedział ksiądz. - Im prędzej księdza zabiją, tym
lepiej. Nie mógł jej dojrzeć w ciemności, ale pamiętał wiele twarzy z dawnych
czasów, które pasowały do jej głosu. Wystarczyło, by sobie dokładnie wyobrazić
mężczyznę czy kobietę, a zaraz budził się w nim odruch litości... to była cecha, jaką
odznaczał się obraz Boży... Kiedy się zobaczyło zmarszczki w kątach oczu, kształt ust
i układ włosów, nie można było nienawidzić. Nienawiść była tylko brakiem
wyobraźni. Znów zaczął czuć ogromną odpowiedzialność za tę pobożną kobietę. -
Ksiądz i padre Jose - rzekła. - Przez takich jak wy ludzie szydzą... z prawdziwej
religii. A jednak miała na swoje usprawiedliwienie tyle, co Metys. Wyobraził sobie
salon, w którym pędziła życie, w fotelu na biegunach, wśród fotografii rodzinnych,
nie zadając się z nikim. Łagodnie spytał:
- Nie jesteś zamężna, prawda?
- Po co ksiądz chce to wiedzieć?
- I nigdy nie miałaś powołania?
- Nie chcieli wierzyć, że je mam - odparła z goryczą. Pomyślał: Biedna
kobieta nie miała nic, w ogóle nic. Gdyby tylko można było znaleźć właściwe
słowo... Pochylił się w tył bez nadziei, poruszając się ostrożnie, żeby nie zbudzić
starca. Ale właściwe słowa nie przychodziły na myśl. Z ludźmi tej kategorii, co ona,
brak mu było teraz kontaktu bardziej niż kiedykolwiek. W dawnych czasach
wiedziałby, co jej powiedzieć; nie czułby w ogóle litości i prawie bezmyślnie
wyklepałby taki czy inny banał. Teraz czuł się bezużyteczny. Był przestępcą i
powinien mówić tylko do przestępców. Znów postąpił źle, starając się przełamać jej
zadowolenie z siebie. Równie dobrze mógł był pozwolić jej na to, żeby nadal uważała
go za męczennika. Zamknął oczy i natychmiast zaczęło mu się śnić. Ścigano go. Stał
przy drzwiach i walił w nie, prosząc o wpuszczenie, ale nikt nie odpowiadał. Było
jakieś słowo, jakieś hasło, które by go ocaliło, ale nie pamiętał, jakie. Próbował
rozpaczliwie brać pierwsze z brzegu słowa: ser i dziecko, Kalifornia, ekscelencja,
mleko, Vera Cruz. Stracił czucie w nogach i ukląkł przy drzwiach. Wtedy poznał,
dlaczego chciał wejść do środka. Wcale go nie ścigano, to była pomyłka. Jego
dziecko leżało obok i straszliwie krwawiło, a to był dom lekarza. Walił w drzwi i
krzyczał: “Nawet jeśli nie mogę sobie przypomnieć właściwego słowa, czy jesteście
bez serca?” Dziewczynka była umierająca i patrzyła na niego rozumnym wzrokiem
starzejącej się kobiety. Powiedziała do niego: “Ty zwierzę”. Zbudził się płacząc. Nie
spał chyba dłużej niż parę sekund, bo kobieta wciąż mówiła o powołaniu, którego nie
chciały uznać zakonnice. - Cierpiałaś wtedy, prawda? - zauważył. - Cierpieć w taki
sposób może to było lepsze niż wstąpić do zakonu i być szczęśliwą. Natychmiast po
wypowiedzeniu tych słów pomyślał: Głupia uwaga, cóż ona w ogóle znaczy?
Dlaczego nie umiem powiedzieć jej nic takiego, co by mogła zapamiętać? Dał za
wygraną. To miejsce było bardzo podobne do reszty świata: ludzie czepiali się każdej
okazji, by zdobyć rozkosz czy nadąć się pychą - nie przeszkadzały im brzydota i
niewygoda otoczenia. Nie było czasu na zadanie sobie trudu i każdy marzył o
ucieczce. Nie spał już więcej; na nowo targował się z Bogiem. Jeśli tym razem
ucieknie z więzienia, to ucieknie w ogóle. Pójdzie na północ, przez granicę. Ucieczka
była czymś tak nieprawdopodobnym, że jeśliby się udała, byłaby znakiem Bożym,
wskazówką, że jego przykład nie był dobry, że właściwie spowiadając od czasu do
czasu wyrządził wiele zła. Starzec poruszył się, oparty wciąż o jego ramię, a wokół
nich stała noc. Ciemność była wciąż jednakowa, a nie było zegarków, nie było
niczego, co wskazywałoby, że czas mija. Jedynym rytmem znaczącym noc było
ciurkanie oddawanego moczu.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że widzi jedną twarz, potem drugą. Już niemal
zapomniał, że jeszcze nastanie dzień, tak jak zapomina się, że nadejdzie kiedyś
śmierć. Tak to wraz ze zgrzytem hamulców czy gwizdkiem człowiek nagle
uświadamia sobie, że czas się posuwa i w pewnej chwili kończy. Wszystkie głosy
powoli stały się twarzami. Nie było niespodzianek. Konfesjonał uczy księży
rozpoznawać kształt głosu: zwisającą wargę czy rozlazły podbródek i fałszywą
szczerość zbyt prosto patrzących oczu. O parę kroków od siebie zobaczył pobożną
kobietę, śpiącą niespokojnie. Jej wąskie usta były otwarte i ukazywały mocne zęby
sterczące jak nagrobki. Dalej starzec. W kącie leżał mędrek ze swą kobietą niedbale
rozłożoną na jego kolanach. Teraz, kiedy dzień wreszcie nadszedł, tylko ksiądz nie
spał i mały indiański chłopiec, który siedział przycupnięty przy drzwiach ze
skrzyżowanymi nogami i z miną tak zaciekawioną, jak gdyby nigdy przedtem nie
przebywał w równie miłym towarzystwie. Na dziedzińcu widać już było biel
przeciwległej ściany. Ksiądz zaczął oficjalnie żegnać się ze światem; nie był w stanie
zrobić tego z przejęciem. Jego moralne zepsucie było mniej oczywiste dla jego
zmysłów niż śmierć. Jedna kula - myślał - prawie na pewno przeszyje serce; w
plutonie musi być choć jeden celny strzelec. Życie ujdzie w “ułamku sekundy” - tak
się to określało - ale przez całą noc rozumiał coraz bardziej, że czas zależy od
zegarów i zmiany światła. Nie było zegarów, a światło nie zmieni się. Nikt właściwie
nie wie, jak długo może trwać sekunda bólu. Może trwać przez cały czyściec... lub
zawsze. Ni stąd, ni zowąd, przyszedł mu na myśl pewien człowiek, którego
spowiadał. Umierał na raka. Jego krewni musieli owinąć twarze, tak przerażający był
smród gnijących wnętrzności. To nie był święty. W życiu nie było nic równie
ohydnego jak śmierć. Jakiś głos na dziedzińcu krzyknął: “Montez!” Usiadł na swych
zmartwiałych nogach. Myślał automatycznie. To ubranie nie zda się już na długo.
Było poplamine i zapaskudzone zetknięciem z podłogą celi i współtowarzyszami
niedoli. Kupił je z wielkim ryzykiem w magazynie nad rzeką, udając, że jest dobrym
wieśniakiem z pretensjami powyżej swego stanu. Wtem przypomniał sobie, że nie na
długo będzie mu ono potrzebne. Dziwnie wstrząsnęła nim ta myśl: tak jak gdyby
zamykał drzwi swego domu po raz ostatni. Głos powtórzył niecierpliwie: “Montez”.
Przypomniał sobie, że chwilowo tak się nazywa. Oderwał wzrok od swego
zniszczonego ubrania i zobaczył sierżanta otwierającego celę. - Chodźcie tu, Montez.
- Łagodnie oparł głowę starca o wilgotną ścianę i usiłował wstać, ale nogi ugięły się
pod nim jak ciasto. - Cóż wy chcecie spać całą noc? - gderał opryskliwie sierżant. Był
czymś zirytowany, bo nie odnosił się tak przyjaźnie jak poprzedniego wieczoru.
Kopnął jakiegoś śpiącego i zaczął walić w drzwi celi: - Jazda! Wszyscy wstawać,
wychodzić na dziedziniec! - Tylko mały Indianin posłuchał i wysunął się chyłkiem.
Miał wciąż dziwnie zadowoloną minę. Sierżant narzekał: - Brudne psy. Cóż oni chcą,
żebyśmy ich jeszcze myli? Wy, Montez, chodźcie tu. - Czucie w nogach powracało z
bólem. Udało mu się dotrzeć do drzwi. Dziedziniec budził się ospale do życia. Pod
jednym kranem stała kolejka ludzi myjących sobie twarze. Jakiś człowiek w
podkoszulku i kalesonach siedział na ziemi, obejmując karabin. - Wychodzić na
dziedziniec i myć się! - ryczał na więźniów sierżant, ale gdy ksiądz wyszedł, chwycił
go: - Wy nie, Montez. - Ja nie?
- Mamy dla ciebie co innego do roboty. Ksiądz stał wyczekująco, podczas gdy
inni więźniowie wychodzili na dziedziniec. Mijali go jeden po drugim. Nie patrzył im
w twarz, lecz na nogi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Stopy kobiety w czarnych
trzewikach na niskim obcasie, wlokąc się, przeszły obok niego. Szepnął bez
podnoszenia wzroku:
- Módl się za mnie. - Coście tam powiedzieli, Montez?
Nie mógł zdobyć się na żadne kłamstwo. Czuł, że w ciągu tych dziesięciu lat
jak gdyby wyczerpał cały swój zapas wykrętów. Trzewiki przystanęły. Głos kobiecy
rzekł:
- On żebrał. - Dodała okrutnie: - Powinien był mieć więcej rozsądku. Nic nie
mam do dania. - Potem wyszła na swych płaskich stopach na dziedziniec. -
Wyspaliście się dobrze, Montez? - dokuczał mu sierżant. - Niespecjalnie. - Cóż
chcecie? - mówił sierżant. - To wam da nauczkę, żebyście się zanadto w wódce nie
lubowali, no nie?
- Tak. - Zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwają te wstępne formalności. -
A więc skoro wydajecie wszystkie pieniądze na wódkę, musicie odpracować wasz
nocleg. Wynieście wiadra z cel i uważajcie, żeby nic nie wylać. To miejsce i tak już
dosyć śmierdzi. - Gdzie mam zanieść?
Sierżant wskazał na drzwi wychodków za kranem. - Zgłoście się do mnie, jak
skończycie - powiedział i wrócił na dziedziniec rycząc po drodze rozkazy. Ksiądz
schylił się i chwycił wiadro. Było pełne i bardzo ciężkie. Pochylony pod ciężarem
zaczął iść przez dziedziniec. Pot zalewał mu oczy. Otarł je i w kolejce do mycia
zobaczył jedną po drugiej znajome twarze... zakładników. Stał tam Miguel, którego
wzięto na jego oczach. Przypomniał sobie krzyk matki, zmęczony gniew porucznika i
wschodzące słońce. Oni go także zobaczyli. Postawił ciężkie wiadro i patrzył na nich.
Gdyby udał, że ich nie poznaje, byłoby to jak wskazówka, jak domaganie się, jak
żądanie, aby cierpieli dalej i pozwolili mu uciec. Miguela zbito. Miał ranę pod okiem.
Bzykały koło niej muchy, tak jak bzykały wokół otwartego boku muła. Kolejka
posunęła się dalej. Minęli go ze wzrokiem wbitym w ziemię, a ich miejsce zajęli
obcy. Modlił się w milczeniu: “O Boże, przyślij im kogoś, kto bardziej zasługuje na
to, żeby dla niego cierpieli”. Wydawało mu się przeklętą ironią, że poświęcają się dla
księdza - pijaka, który ma bękarta. Żołnierz wciąż siedział w kalesonach, z karabinem
między kolanami, i obgryzał paznokcie. Ksiądz poczuł się dziwnie opuszczony,
dlatego właśnie, że zakładnicy nie okazali, iż go poznają. Wychodek był to po prostu
dół kloaczny, z dwiema deskami w poprzek, na których można było stanąć.
Wypróżnił wiadro i wrócił przez dziedziniec do cel. Było ich sześć. Brał wiadra jedno
po drugim. Raz musiał przystanąć, gdyż zebrało mu się na wymioty: plusk, plusk, tam
i z powrotem przez dziedziniec. Przyszedł do ostatniej celi. Nie była pusta. W tyle
przy ścianie leżał człowiek. Poranne słońce właśnie dosięgło jego nóg. Muchy
unosiły się bzykając nad kupą wymiotów na podłodze. Oczy otwarły się i
obserwowały księdza pochylającego się nad wiadrem. Dwa kły sterczały...
Ksiądz poruszał się szybko i obryzgał podłogę. Metys odezwał się swoim,
zanadto dobrze znanym, gderliwym tonem:
- Czekajcie no. Nie wolno wam tego tutaj robić. - Wyjaśnił z dumą: - Ja nie
jestem więźniem. Jestem gościem. - Ksiądz wykonał przepraszający gest, bo obawiał
się mówić, i znów się ruszył. - Stójcie. Chodźcie no tutaj - rozkazująco powiedział
Metys. Ksiądz stał uparcie koło drzwi na pół odwrócony. - Chodźcie tutaj - powtórzył
Metys. - Jesteście więźniem, prawda? A ja jestem gościem... gubernatora. Czy
chcecie, żebym zawołał policjanta? Jeśli nie, to róbcie, co wam każę, i chodźcie tutaj.
Wyglądało na to, że Bóg zdecydował się... wreszcie. Podszedł z wiadrem w ręku i
stanął obok wielkiej, płaskiej bosej stopy. Metys spojrzał na niego z ciemnego kąta,
po czym spytał ostro i niespokojnie:
- Co wy tu robicie?
- Sprzątam. - Nie o to mi chodzi. - Zostałem złapany z butelką wódki -
powiedział ksiądz starając się nadać głosowi ton prostacki. - Ja was znam -
powiedział Metys. - Nie mogłem oczom uwierzyć, ale kiedyście się odezwali...
- Nie wydaje mi się...
- Ten księży głos - rzekł mieszaniec z niesmakiem. Był jak pies innej rasy,
mimo woli nastroszył się. Wielki, tłusty palec u nogi poruszał się wrogo. Ksiądz
postawił wiadro. Opierał się, ale bez nadziei na powodzenie. - jesteście pijani. - Piwo,
piwo - mówił Metys. - Nic tylko piwo. Obiecali mi co najlepsze, ale nie można im
ufać. Czy ja nie wiem, że Jefe trzyma pod kluczem zapas koniaku?!
- Muszę wypróżnić wiadro. - Jeśli się stąd ruszycie, będę krzyczał. Muszę
myśleć o tylu rzeczach - żalił się z goryczą Metys. Ksiądz czekał, nie mógł zrobić nic
innego. Był zdany na łaskę tego człowieka. Głupie wrażenie, bo te malaryczne oczy
nie wiedziały, co to łaska. W każdym razie oszczędził sobie upokorzenia, jakim
byłoby błaganie go. - Jak widzicie, jest mi tu wygodnie - wyjaśnił starannie Metys.
Żółte palce jego nóg skuliły się z zadowoleniem koło rzygowin. - Dobre żarcie, piwo,
towarzystwo, no i ten dach nie przecieka. Nie mówcie, co się potem stanie, sam
wiem: kopną mnie i wyrzucą stąd jak psa, jak psa. - Jego głos nabrzmiał piskliwym
oburzeniem. - Chciałbym wiedzieć, za co was tu zamknęli. Według mnie, to jest
świństwo. Przecież to ja mam was znaleźć, no nie? Kto dostanie nagrodę, jeśli już
was mają? Nie zdziwiłbym się, gdyby Jefe albo ten skurwysyn sierżant. -
Zafrasowany snuł ponure myśli. - Nie można dziś nikomu ufać. - No i oczywiście jest
jeszcze Czerwona Koszula - zauważył ksiądz. - Czerwona Koszula?
- Właściwie to on mnie złapał. - Rany boskie - rzekł Metys - oni wszyscy mają
wpływy u gubernatora. - Podniósł błagalny wzrok i dodał: - Ksiądz jest
wykształconym człowiekiem. Niech ksiądz mi coś poradzi. - To byłoby morderstwo -
rzekł ksiądz - grzech śmiertelny. - nie o to mi chodzi. Mam na myśli nagrodę. Widzi
ksiądz, tak długo, jak oni nie wiedzą, mam zapewnione, no... wygodne życie tutaj.
Człowiek zasługuje na parę tygodni urlopu. A ksiądz i tak nie może uciec, prawda?
Byłoby lepiej złapać księdza poza więzieniem. Gdzieś w mieście. To znaczy, że nikt
inny nie mógłby rościć... - Dodał z pasją: - Biedny człowiek musi myśleć o tylu
rzeczach. - Przypuszczam, że dano by wam coś niecoś nawet i tutaj - rzekł ksiądz. -
Coś niecoś - powtórzył Metys, dźwignął się i oparł o ścianę. - Dlaczego nie miałbym
dostać wszystkiego?
- Co się tu dzieje? - zapytał sierżant. Stał w progu na słońcu i zaglądał do
środka. - Chciał, żebym sprzątnął jego wymioty. Powiedziałem, że pan mi nie kazał -
powiedział ksiądz powoli. - Ach, on jest gościem - rzekł sierżant. - Ma być
traktowany odpowiednio. Zróbcie, jak wam każe.
Metys uśmiechnął się sztucznie i spytał:
- A może by tak flaszeczkę piwa, panie sierżancie?
- Jeszcze nie - odparł sierżant. - Musicie najpierw rozejrzeć się po mieście.
Ksiądz ujął wiadro i wrócił na dziedziniec, a oni spierali się dalej. Miał wrażenie, jak
gdyby wymierzono mu w plecy pistolet. Wszedł do wychodka i wypróżnił wiadro, po
czym wyszedł z powrotem na dziedziniec: pistolet był teraz wymierzony w pierś.
Stali obaj w drzwiach celi i rozmawiali. Przeszedł przez dziedziniec. Przypatrywali
mu się, gdy wrócił. Sierżant mówił do Metysa:
- Powiadacie, że wątroba wam dolega i że nie widzicie dziś dobrze. Więc
sprzątnijcie sami wasze wymioty. Jeśli wy nie spełniacie swoich obowiązków...
Za plecami sierżanta Metys mrugnął na księdza chytrze, co bynajmniej nie
podziałało uspokajająco. Teraz, gdy pierwszy strach minął, czuł tylko żal. Bóg
zdecydował. Musiał żyć dalej, podejmować decyzje, działać, według własnego
uznania planować...
Sprzątanie cel, polegające na wylaniu wiadra wody na podłogę każdej celi,
zajęło mu jeszcze pół godziny. Patrzył, jak pobożna kobieta znika - miał wrażenie, że
na zawsze - w bramie, gdzie jej siostra czekała z grzywną. Obie były owinięte
czarnymi szalami i wyglądały jak twarde i suche przedmioty, które kupuje się na
wyprzedaży. Potem zameldował się znów u sierżanta, który obejrzał cele,
skrytykował jego pracę i kazał mu rozlać więcej wody, aż nagle, znudzony tym
wszystkim, powiedział mu, że może iść do Jefe z prośbą o zwolnienie. Czekał więc
godzinę na ławce koło drzwi do pokoju Jefe, obserwując wartownika, który chodził
leniwie tam i z powrotem w upalnym słońcu. A kiedy wreszcie policjant wprowadził
go, nie Jefe, lecz porucznik siedział przy biurku. Ksiądz stanął niedaleko własnej
fotografii na ścianie i czekał. Raz zerknął prędko i nerwowo na pomięty wycinek ze
starej gazety i pomyślał z ulgą, że nie jest tak bardzo podobny do tego zdjęcia. Jakiż
nieznośny musiał być w tamtych czasach, a przecież wtedy był jeszcze względnie
niewinny. To była inna zagadka: czasem zdawało mu się, że powszednie grzechy -
niecierpliwość, drobne kłamstwa, pycha, zaniedbana okazja - odcinają człowieka od
łaski bardziej dokładnie niż najgorsze ze wszystkich grzechów. Wtedy, gdy był
niewinny, nie odczuwał miłości do nikogo. Teraz, gdy był zepsuty, nauczył się...
- A więc? - spytał porucznik nie odrywając oczu od papierów. - Sprzątnął
dokładnie cele? - Po czym mówił dalej: - Powiedzcie sierżantowi, że chcę tu widzieć
dwa tuziny żołnierzy z należycie wyczyszczonymi karabinami nie dalej jak za dwie
minuty. - Spojrzał z roztargnieniem na księdza i spytał: - Na co wy czekacie?
- Czekam, aż wasza ekscelencja pozwoli mi odejść. - Nie jestem ekscelencją.
Nauczcie się nazywać rzeczy po imieniu. - Dodał ostro: - Byliście tu już kiedyś?
- Nie, nigdy. - Nazywacie się Montez. Zdaje mi się, że ostatnio spotykam zbyt
wielu ludzi o tym nazwisku. Wasi krewni? - Siedział przypatrując mu się uważnie,
jak gdyby zaczynał sobie coś przypominać. Ksiądz powiedział z pośpiechem:
- Mój kuzyn został rozstrzelany w Concepcion. - To nie była moja wina. -
Miałem na myśli tylko... że byliśmy bardzo podobni. Nasi ojcowie byli bliźniakami.
Mniej niż pół godziny różnicy było między nimi. Zdawało mi się, że wasza
ekscelencja miał na myśli...
- O ile sobie przypominam, wyglądał zupełnie inaczej. Wysoki, chudy
człowiek... wąski w ramionach...
Ksiądz wtrącił prędko:
- Może rodzinne podobieństwo. - No, ale ja go tylko raz widziałem. -
Porucznik zachowywał się niemal tak, jakby miał coś na sumieniu, gdy tak siedział
zamyślony, przesuwając niespokojnie po papierze swoje ciemne, indiańskie ręce. -
Dokąd idziecie? - spytał. - Bóg to wie. - Wy, ludzie, jesteście wszyscy tacy sami.
Nigdy nie nauczycie się prawdy... że Bóg nic nie wie. - Jakiś żyjący okruch przeleciał
po papierze niby odrobina sadzy. Porucznik przycisnął go palcem i spytał: - Nie
mieliście pieniędzy na zapłacenie kary? - Przypatrywał się innej plamce, która
ukazała się spomiędzy stron szukając schronienia. W tym upale życie krzewiło się
bujnie. - Nie. - Z czego będziecie żyli?
- Może dostanę jakąś pracę...
- Starzejecie się, będzie wam coraz trudniej znaleźć pracę. - Nagle włożył rękę
do kieszeni, wyjął pięciopezową monetę: - Macie. A teraz jazda stąd, i żebym was
więcej nie widział. Pamiętajcie. Ksiądz trzymał w zaciśniętej pięści monetę, cenę
mszy. Ze zdumieniem powiedział:
- Pan jest dobrym człowiekiem.
Rozdział IV
Było jeszcze bardzo wcześnie rano, gdy przepłynął rzekę i ociekając wodą
wyszedł na drugi brzeg. Nie przypuszczał, by ktoś mógł się kręcić w pobliżu.
Bungalow, szopa kryta blachą, maszt na flagę. Zawsze zdawało mu się, że Anglicy o
zachodzie słońca opuszczają flagę i śpiewają: “God Save the King”. Ostrożnie
okrążył szopę. Drzwi ustąpiły pod naciskiem. Stał w ciemnym wnętrzu, gdzie już był
kiedyś poprzednio. Ile tygodni temu? Nie miał pojęcia. Pamiętał tylko, że było to na
długo przed porą deszczową. Deszcze zaczynały się właśnie teraz. Za tydzień tylko
samolot będzie w stanie przedostać się przez góry. Macał wokół siebie nogą. Był tak
głodny, że nawet kilka bananów bardzo by się przydało; nie miał nic w ustach od
dwóch dni; ale bananów tu nie było, ani jednego. Widocznie zjawił się w dniu, w
którym zbiór wysłano w dół rzeki. Stał tuż przy drzwiach, usiłując przypomnieć
sobie, co mówiła mu dziewczynka, alfabet Morse'a, jej okno. Gdzieś za śmiertelnie
białym, zakurzonym podwórzem druciana moskitiera błyszczała w słońcu. Przyszła
mu nagle na myśl pusta spiżarnia. Zaczął niespokojnie nasłuchiwać. Nie dolatywał
najmniejszy odgłos. Dzień tutaj jeszcze się nie zaczął pierwszym sennym człapaniem
butów po cementowej posadzce, drapiącymi pazurami przeciągającego się psa,
pukaniem do drzwi. Nie było słychać nic, w ogóle nic. Która to mogła być godzina?
Od ilu godzin było już jasno? Trudno dociec. Czas był elastyczny i napięty do
ostateczności. Przypuśćmy, że mimo wszystko nie jest bardzo wcześnie... może
szósta, siódma... Zrozumiał, jak bardzo liczył na to dziecko. Ona była jedyną istotą,
która mogła mu pomóc bez narażania siebie. Jeśli nie przedostanie się przez góry w
ciągu kilku dni, znajdzie się w pułapce. Mógłby wówczas równie dobrze oddać się w
ręce policji, bo jak przeżyłby porę deszczową, gdy nikt nie odważy się dać mu
żywności czy udzielić schronienia? Byłoby lepiej, szybciej, gdyby przed tygodniem
rozpoznano go na posterunku policji. O wiele mniej kłopotu. Wtem usłyszał jakiś
hałas. Nadzieja wracała jakby na próbę. Słychać było drapanie i skowyt. To właśnie
rozumiało się pod słowem “świt” - odgłos życia. Zgłodniały czekał przy drzwiach. I
zobaczył: przez podwórze wlókł się kundel; brzydka suka ze zwieszonymi uszami,
skomląc ciągnęła za sobą skaleczoną czy złamaną nogę. Miała chyba przetrącony
grzbiet. Szła bardzo powoli. Jej wystające żebra przywodziły na myśl eksponat w
muzeum przyrodniczym. Jasne było, że nie jadła nic od wielu, wielu dni, że ją
zostawiono. W przeciwieństwie do niego, zachowała coś w rodzaju nadziei. Nadzieja
jest instynktem, który tylko człowiek swym rozumem potrafi zabić. Zwierzę nigdy nie
zna rozpaczy. Patrząc, jak idzie pokaleczona, odnosił wrażenie, że to się zdarzało co
dzień, że obserwował jedno z regularnych zjawisk nowego dnia, takich jak śpiew
ptaków w najszczęśliwszych okolicach. Dowlokła się do drzwi werandy i leżąc
rozciągnięta jak orzeł w herbie zaczęła drapać jedną łapą. Trzymała nos przy szparze.
Mogło się wydawać, że wdycha zatęchłe powietrze pustych pokoi; potem
zaskowyczała niecierpliwie i zaczęła machać ogonem, jak gdyby słyszała, że coś się
w środku rusza. Wreszcie zaczęła wyć. Ksiądz nie mógł dłużej wytrzymać. Wiedział
już, co to znaczy. Lepiej więc sprawdzić własnymi oczami. Wyszedł na podwórze, a
suka odwróciła się niezdarnie - parodia psa podwórzowego - i zaczęła na niego
szczekać. Nie chciała byle kogo. Chciała tego, do czego była przyzwyczajona: chciała
powrotu dawnego życia. Zajrzał przez okno, może to był pokój dziewczynki?
Zabrano stąd wszystko z wyjątkiem rzeczy niużytecznych i połamanych. Widział
tekturowe pudło pełne podartego papieru i małe krzesło bez nogi. W bieloną ścianę,
w miejcsu gdzie wisiało może lustro lub obraz, wbity był wielki gwóźdź. Leżała tam
również złamana łyżka od butów. Suka warcząc wlokła się przez werandę. Instynkt
jest jak poczucie obowiązku: można go łatwo pomieszać z wiernością. Pozbył się
zwierzęcia po prostu wychodząc na słońce. Pies nie mógł obrócić się tak szybko, żeby
za nim nadążyć. Ksiądz pchnął drzwi, które momentalnie ustąpiły; nikt nie zadał
sobie trudu zamknięcia ich na klucz. Na ścianie wisiała jakaś stara skóra aligatora, źle
obciągnięta i niedołężnie suszona. Usłyszał sapanie, więc odwrócił się. Suka
przełożyła dwie łapy przez próg, ale teraz, gdy już znajdował się w domu, nie
zwracała na niego uwagi. Obejmowała dom w posiadanie, była tu panią, a poza tym
czuła całe mnóstwo rozmaitych zapachów, które ją interesowały. Wlokła się po
podłodze węsząc głośno wilgotnym nosem. Ksiądz otworzył drzwi na lewo; może to
była sypialnia? W rogu leżał stos starych butelek od lekarstw. W niektórych z nich
została jeszcze odrobina zabarwionego płynu. Były tam lekarstwa od bólu głowy, od
bólu żołądka, lekarstwa do zażycia przed posiłkiem i do zażycia po posiłku. Ktoś
musiał być bardzo chory, skoro potrzebował ich aż tyle. Leżała też połamana
klamerka i pasmo wyczesanych siwiejących blond włosów. Pomyślał z ulgą: To jej
matka, to tylko jej matka. Zajrzał do innego pokoju, który wychodził na powoli
płynącą i pustą rzekę, widoczną przez okno zasłonięte moskitierą. Musiał to być
salonik, bo został w nim stół, składany stolik do kart z dykty, kupiony za parę
szylingów, którego nie opłacało im się zabierać ze sobą, gdziekolwiek jechali.
Zastanawiał się, czy to matka była umierająca? A może ukończyli już tegoroczne
zbiory i wyjechali do stolicy, gdzie był szpital. Z tego pokoju przeszedł do
następnego; był to pokój, który widział z zewnątrz, pokój dziewczynki. Ze smutnym
zaciekawieniem przerzucił zawartość kosza do śmieci. Miał uczucie, jak gdyby
porządkował rzeczy po śmierci i zastanawiał się, co jest zbyt bolesną pamiątką.
Czytał: “Bezpośrednią przyczyną amerykańskiej wojny o niepodległość była tak
zwana “herbatka bostońska””. Musiała to chyba być część wypracowania, napisanego
starannie, wielkimi literami. “Ale faktyczną sporną kwestią (słowo to zostało
napisane z błędem, wykreślone i napisane na nowo) było, czy wolno nakładać podatki
na ludzi, nie mających reprezentacji w parlamencie.” Musiał znaleźć brulion, tyle tam
było poprawek. Podniósł jakiś inny, pierwszy z brzegu świstek. Chodziło o ludzi
zwanych wigami i torysami. Nie znał tych słów. Coś przypominającego ścierkę do
kurzu trzepocząc sfrunęło z dachu na podwórze - sęp. Ksiądz czytał dalej: “Jeśli
pięciu ludziom zajęło trzy dni skoszenie łąki o powierzchni czterech i jedna czwarta
akra, jaką przestrzeń skosiłoby dwóch ludzi w ciągu jednego dnia?” Pytanie było
równo podkreślone linijką, a pod nią zaczynały się obliczenia, beznadziejna plątanina
cyfr, które się nie zgadzały. Po zmiętym, odrzuconym na bok papierze można się było
domyślić upału i irytacji. Wyobrażał ją sobie bardzo wyraźnie, w chwili gdy
zdecydowanie uwolniła się od tego zadania: ostre regularne rysy i dwa cienkie
warkocze. Przypomniał sobie jej gotowość do ślubowania wieczystej nienawiści
wszystkim, którzy go skrzywdzą, i przypomniał sobie swoje własne dziecko, kuszące
go na śmietnisku. Zamknął starannie drzwi za sobą, jak gdyby chciał zapobiec
ucieczce. Słyszał, jak gdzieś warczała suka, i poszedł za nią do izby, która kiedyś
była kuchnią. Leżała zastygła nad kością i szczerzyła swoje stare zęby. Twarz
jakiegoś Indianina ukazała się za siatką okienną, niby szmata powieszona do
suszenia, ciemna, uwiędła i nieapetyczna. Pożądliwym wzrokiem wpatrywał się w
kość. Spojrzał na przechodzącego przez kuchnię księdza i natychmiast zniknął, jak
gdyby nigdy go tam nie było, zostawiając dom w takim opuszczeniu jak poprzednio.
Ksiądz także wpatrywał się w kość. Było na niej wciąż jeszcze dużo mięsa. Niewielka
chmurka much wisiała nad gnatem, o kilka centymetrów od pyska suki. Teraz, gdy
Indianin zniknął, suka miała oczy wlepione w księdza. Wszyscy byli tu
konkurentami. Ksiądz postąpił naprzód krok czy dwa i tupnął dwukrotnie. - A
pójdziesz stąd! - krzyknął i machnął rękami, ale kundel nie ruszył się, a tylko
rozpłaszczył nad kością i skupiając w żółtych oczach całą siłę, jaka została w
połamanym ciele, warczał przez zęby. Wyglądało to jak nienawiść na łożu śmierci.
Ksiądz podszedł ostrożnie. Nie przyzwyczaił się jeszcze do faktu, że suka nie mogła
skoczyć. Psa kojarzy się z ruchem, ale to stworzenie, niczym człowiek - kaleka,
potrafiło tylko myśleć. Z oczu zwierzęcia można było wyczytać myśli - głód, nadzieję
i nienawiść. Ksiądz wyciągnął rękę w stronę kości i muchy z brzęczeniem uniosły się
w górę. Zwierzę zamilkło i patrzyło uważnie. - Spokojnie, spokojnie - powiedział
ksiądz przymilając się chytrze i wabiąc drobnymi gestami. Zwierzę uparcie
wpatrywało się w niego. Nagle ksiądz odwrócił się i odszedł, tak jak gdyby
rezygnował z kości. Mruczał cicho pod nosem jakieś zdanie z mszy, demonstracyjnie
nie zwracając na kość uwagi. Potem szybko odwrócił się. Nie udało się. Suka
obserwowała go, wykręcając szyję, aby nadążyć za jego przemyślnymi ruchami.
Przez chwilę był wściekły, że jakiś kundel z przetrąconym grzbietem ukradł mu
jedyne pożywienie! Zaczął przeklinać, używając popularnych określeń,
podchwyconych podczas wiejskich zabaw. W innych okolicznościach byłby
zdumiony, że tak łatwo przychodziły mu na język. Oto była ludzka godność:
sprzeczać się z psem o kość. Na dźwięk jego śmiechu suka postawiła uszy, których
koniuszki drgały niespokojnie. Ale nie czuł litości. Jej życie było bez znaczenia
wobec ludzkiego życia. Rozejrzał się za czymś, aby rzucić, ale pokój był ogołocony
prawie ze wszystkiego poza tą kością. Kto wie, może zostawiono ją naumyślnie dla
kundla. Przyszło mu na myśl, że to dziewczynka pamiętała o tym przed wyjazdem z
chorą matką i głupim ojcem. Miał wrażenie, że zawsze tylko ona musiała myśleć za
wszystkich. Nie mógł znaleźć nic lepszego do tego celu niż pogięty, druciany koszyk,
którego używano do jarzyn. Podszedł znów do suki i lekko uderzył ją w pysk.
Chwyciła za drut starymi, połamanymi zębami i nie ruszyła się z miejsca. Uderzył ją
powtórnie, tym razem mocniej. Chwyciła za drut tak mocno, że musiał go jej wyrwać.
Uderzył ją kilkakrotnie, aż wreszcie zrozumiał, że suka może się ruszyć jedynie z
największym wysiłkiem. Nie była w stanie uciec od ciosów ani puścić kości. Mogła
jedynie cierpieć. W przerwach pomiędzy ciosami świeciły jej żółte przerażone i złe
ślepia. Wtedy zmienił metodę. Użył kosza do jarzyn jako czegoś w rrodzaju kagańca,
przytrzymując nim zęby suki, a jednocześnie schylił się i porwał kość. Szarpnęła
jedną łapą i ustąpiła. Opuścił drut i odskoczył w tył. Zwierzę próbowało bez
powodzenia iść za nim, po czym opadło na podłogę. Ksiądz zwyciężył. Miał kość.
Suka nie usiłowała już nawet warczeć. Ksiądz oderwał kawał surowego mięsa zębami
i zaczął żuć. Nigdy jeszcze jedzenie tak mu nie smakowało. Teraz, gdy przez chwilę
czuł się szczęśliwy, zaczął odczuwać litość. Myślał: Zjem tylko tyle, a ona niech ma
następny kawałek. Mdłości odczuwane od kilku godzin opuściły go i pozostawiły po
sobie potężny głód. Jadł dalej, a suka mu się przypatrywała. Po skończonej walce,
zdawała się nie mieć do niego pretensji. Zaczęła uderzać ogonem o podłogę z
nadzieją, pytająco. Ksiądz doszedł do miejsca, które zaznaczył, ale w tej samej chwili
wydało mu się, że jego poprzedni głód był urojony. To, co teraz odczuwał, to był
głód. Potrzeby człowieka są większe niż psa. Zostawi mu ten strzęp mięsa przy
stawie. Ale kiedy moment ów przyszedł, zjadł także i to. Ostatecznie pies ma zęby,
więc zje samą kość. Rzucił ją koło pyska suki i wyszedł z kuchni. Jeszcze raz
przemierzył puste pokoje. Złamana łyżka do butów, butelki od lekarstw,
wypracowanie na temat amerykańskiej wojny o niepodległość. Nie było nic, co
mogłoby mu wyjśnić, dlaczego stąd wyjechali. Wyszedł na werandę i przez dziurę w
deskach zobaczył, że na ziemię upadła książka i leżała między nie otynkowanymi
słupami z cegły, na których stał dom, odizolowany w ten sposób od mrówczych
szlaków. Od wielu miesięcy ksiądz nie widział żadnej książki. Leżała tam i pleśniała
prawie jak obietnica lepszej przyszłości; obietnica życia w spokojnych domach, w
których będą odbiorniki radiowe i półki z książkami, i łóżka zaścielone na noc i
obrusy przy posiłkach. Przyklęknął na ziemi i sięgnął po nią. Nagle pojął, że gdy
skończy się ta długa walka, gdy przekroczy góry i granicę prowincji, może znów
jeszcze będzie mógł się cieszyć życiem. Była to angielska książka, ale z lat, które
spędził w amerykańskim seminarium, pamiętał angielski na tyle, że bez specjalnej
trudności mógł ją czytać. Nawet gdyby nie zrozumiał ani słowa, zawsze to była
książka. Nosiła tytuł: “Klejnoty w pięciu słowach. Skarbiec angielskiej poezji”. Na
czystej kartce za okładką nalepione było drukowane zaświadczenie: “Przyznane... -
po czym następowało nazwisko Coral Fellows wypisane ręcznie - za postępy w
wypracowaniach z języka angielskiego na poziomie klasy trzeciej”. Był tam też jakiś
zawiły herb, który zdaje się zawierał gryfa i liść dębowy, a także motto łacińskie:
“Virtus laudata crescit” i podpis odbity gumową pieczątką: “Mgr Henry Beckley,
Kierownik Prywatnych Kursów Korespondencyjnych”. Ksiądz usiadł na schodkach
werandy. Wszędzie panowała cisza. Na opuszczonej plantacji bananowej nie było
śladu życia, poza sępem, który jeszcze nie stracił nadziei. Indianin mógł być
przywidzeniem. Po posiłku chwilka lektury - pomyślał ksiądz z melancholijnym
humorem i otworzył książkę na chybił trafił. A więc dziewczynce było na imię Coral.
Myślał o sklepach w Vera Cruz pełnych korali, twardych, kruchych kamieni, które z
jakiegoś powodu uważano za nader odpowiednie dla małych dziewcząt po pierwszej
komunii. Czytał:
Z bagien, gdzie łyski żyją i czaple,
W nagłym porywie wychynę;
żarzę się najpierw pośród paproci
i z błyskiem sunę w dolinę.
Był to bardzo niejasny wiersz Tennysona, pełen słów, które wyglądały jak
esperanto. Więc taka jest angielska poezja - myślał. Dziwne. Odrobina poezji, jaką
znał, miała za przedmiot głównie mękę, żal i nadzieję. Wiersz kończył się
filozoficzną nutą: “ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Ale ja żyję na wieki”. Banał i
fałsz słów “na wieki” zgorszyły go nieco, taki wiersz nie powinien znajdować się w
rękach dziecka. Sęp - zakurzony i samotny kształt - rozglądając się opadł na
podwórze. Co jakiś czas unosił się leniwie z ziemi i opadał o dwadzieścia metrów
dalej. Ksiądz czytał:
“Wróć tu! Ach, wróć tu! - wołał w żałości,
gdzie toń się burzy wezbrana -
a góralowi twemu przebaczę,
córko ma, córko kochana.”
To zrobiło na nim większe wrażenie, ale jak i tamto nie nadawało się chyba
dla dzieci. W słowach pisanych obcym językiem wyczuwał ton prawdziwej
namiętności. Samotny i osaczony powtarzał sobie ostatni wiersz: “Córko ma, córko
kochana”. Te słowa zdawały się zawierać cały żal, tęsknotę i nieszczęśliwą miłość,
jaką sam odczuwał.
Najdziwniejszą rzeczą było to, że w ową gorącą noc, spędzoną w natłoku celi,
z głową starca na swoim ramieniu, wkroczył do kraju opuszczenia, jak gdyby umarł, a
teraz wędrował po jakiejś otchłani, bo nie był ani dostatecznie dobry, ani dostatecznie
zły... Życie już nie istniało... Nie chodziło tu tylko o plantację bananową. Teraz, gdy
burza nadeszła i gdy rozpaczliwie szukał schronienia, dobrze wiedział, co znajdzie -
nic.
Szałasy ukazywały się w świetle błyskawic, chwiały się przez chwilę i z
powrotem znikały w napełnionej grzmotami ciemności. Deszcz jeszcze nie padał.
Nadciągał od zatoki Campeche wielkimi płachtami, ogarniając cały kraj
nieubłaganym pochodem. Zdawało mu się, że słyszy go w przerwach pomiędzy
grzmotami - ogromny szum sunący na przełaj ku górom, które były już tak blisko, nie
dalej niż trzydzieści kilometrów. Doszedł do pierwszego szałasu. Drzwi były otwarte
i, gdy zamigotała błyskawica, stwierdził, że tak jak przypuszczał, nie było tam
nikogo. Jedynie kupa kukurydzy, w której coś szarego ruszało się niewyraźnie: może
szczur. Pobiegł do następnego szałasu, ale i tam było to samo - kukurydza i nic poza
tym, jak gdyby wszelkie życie ludzkie cofało się przed nim, jak gdyby Ktoś
postanowił, że odtąd ma być sam, zupełnie sam. Deszcz właśnie dosięgnął polany.
Wyszedł z lasu i sunął niby gęsty, biały dym, zupełnie jak nieprzyjaciel starannie
pokrywający cały teren chmurą gazu, żeby nikt nie uszedł. Deszcz rozprzestrzenił się
i trwał niezbyt długo, jak gdyby nieprzyjaciel miał w ręku stoper i znał co do sekundy
granice wytrzymałości płuc. Dach przez chwilę powstrzymywał deszcz, potem zaczął
przeciekać. Gałęzie ugięły się pod naporem wody i rozsunęły. Przez pół tuzina dziur
deszcz spływał czarnymi strugami. Potem ulewa ustała i tylko kapało z dachu. Deszcz
oddalił się, osłoniony na flankach błyskawicami niczym ogniem zaporowym. W ciągu
paru minut dosięgnie gór. Jeszcze kilka takich burz, a będą nie do przebycia. Był
bardzo zmęczony po całodziennym marszu. Znalazł suche miejsce i usiadł. W świetle
błyskawicy mógł objąć wzrokiem polanę. Wszędzie dokoła słychać było łagodny
odgłos kapiących kropel. Panował niemal spokój, ale niezupełnie. Spokój wymagał
towarzystwa ludzi. Jego samotność była jak groźba rzeczy, które miały nadejść.
Wtem - bez żadnego widocznego powodu - przypomniał sobie deszczowy dzień w
amerykańskim seminarium: okna biblioteczne zamglone oparem kaloryferów,
wysokie półki statecznych książek i pewien młody człowiek - cudzoziemiec z Tuscon
- rysujący palcem swoje inicjały na szybie. To był spokój. Patrzył na to teraz z
zewnątrz, bez wiary, że go jeszcze kiedykolwiek odnajdzie. Stworzył sobie swój
własny świat: puste, rozwalone szałasy, oddalająca się burza i powracający strach.
Strach, bo jednak mimo wszystko nie był samotny. Na zewnątrz ktoś ostrożnie się
ruszał. Co chwila szedł parę kroków i stawał. Pogrążony w apatii ksiądz czekał,
krople z dachu nieustannie kapały. Pomyślał o Metysie węszącym po mieście w
poszukiwaniu naprawdę murowanej okazji, by go wydać. Jakaś twarz spojrzała na
niego przez drzwi szałasu i szybko się cofnęła: twarz starej kobiety, choć z
Indiankami nigdy na pewno nie wiadomo: równie dobrze mogła mieć nie więcej niż
dwadzieścia lat. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Uciekła przed nim w ciężkiej
workowatej spódnicy, a jej czarne warkocze podskakiwały niezgrabnie. Widocznie
jego samotność miała być zakłócona tylko przez te nieuchwytne twarze, przez te
istoty wynurzające się jak gdyby z epoki kamiennej i uciekające przy pierwszym
spotkaniu. Ogarnęła go niechęć i gniew. Ta nie ucieknie. Pogonił ją przez polanę,
rozpryskując kałuże, ale że zaczęła biec wcześniej i nie wstydziła się swego strachu,
dopadła lasu przed nim. Szukanie jej tam nie miało sensu. Wrócił do najbliższego
szałasu. Nie był to ten sam, w którym schronił się poprzednio, ale tak samo był pusty.
Co się stało tym ludziom? Dobrze wiedział, że te mniej lub więcej dzikie obozowiska
były tylko tymczasowe. Indianie zazwyczaj uprawiali mały skrawek ziemi, a gdy
wyjałowili na pewien czas glebę, po prostu przenosili się gdzie indziej. W ogóle nie
znali się na płodozmianie, ale przenosząc się zabierali ze sobą kukurydzę. To, co
widział, wyglądało raczej na ucieczkę przed przemocą lub zarazą. Słyszał o takich
ucieczkach w wypadku choroby, a oczywiście najgorsze było to, że wszędzie, gdzie
szli, przenosili z sobą zarazę. Czasem ulegali panice, niczym muchy na szybie, ale
uciekali dyskretnie, ukrywając to przed wszystkimi i tłumiąc swój niepokój. Odwrócił
się znów markotnie, żeby spojrzeć na polanę, i zobaczył, że Indianka skrada się z
powrotem ku szałasowi, w którym schronił się na czas deszczu. Zawołał na nią ostro i
znów niezgrabnym biegiem uciekła w stronę lasu. Jej niezdarne ruchy przypominały
mu ptaka, który udaje, że ma złamane skrzydło... Nie ruszył się z miejsca. Nim
dotarła do drzew, stanęła patrząc na niego. Zaczął iść powoli w stronę szałasu.
Odwrócił się nieoczekiwanie. Szła za nim w pewnej odległości, nie spuszczając go z
oka. Znów przypominała mu zaniepokojone zwierzę czy ptaka. Szedł dalej, prosto w
kierunku szałasu. Gdzieś daleko błyskawica przecięła niebo, ale grzmot ledwo dał się
słyszeć. Niebo przejaśniało się nad głową i księżyc wyszedł zza chmur. Nagle
usłyszał jakiś dziwny, jakby sztuczny krzyk. Gdy odwrócił się, zobaczył, że kobieta
biegnie z powrotem w stronę lasu. W pewnej chwili potknęła się, wyrzuciła w górę
ramiona i upadła na ziemię, niby ptak składający siebie na ofiarę.
Był teraz zupełnie pewien, że w szałasie znajdowało się coś cennego: może
ukryła to w kukurydzy. Wszedł, nie zwracając na nią uwagi. Ponieważ przestało się
już błyskać, nic nie widział. Macał rękami podłogę, aż natrafił na kupę kukurydzy.
Kroki skradające się na zewnątrz podeszły bliżej. Zaczął szperać w kukurydzy - może
była tam schowana żywność? Suchy szelest liści mieszał się z kapaniem kropel i
ostrożnymi krokami, składając się na nikły odgłos przypominający domową
krzątaninę. Wtem dłoń jego spoczęła na jakiejś twarzy. Nie mogło go to już przerazić.
Dotykał ludzkiego ciała. Przesunął po nim palce: było to ciało dziecka, leżące
zupełnie spokojnie pod jego ręką. Blask księżyca ukazywał niewyraźny zarys głowy
stojącej w drzwiach kobiety. Z pewnością targał nią niepokój, ale nie można było
tego wyczytać z jej twarzy. Pomyślał: Muszę je wynieść na dwór, gdzie będę mógł
coś zobaczyć...
Był to chłopczyk może trzyletni. Miał pomarszczoną, kulistą główkę z kępką
czarnych włosów. Był nieprzytomny, ale żył. Ksiądz mógł wyczuć słabiutkie bicie
serca w jego piersi. Znów przyszła mu na myśl zaraza, ale gdy ujął jego rękę,
stwierdził, że dziecko nie ociekało potem, lecz krwią. Przejęła go zgroza i
obrzydzenie: wszędzie gwałt, czyż nie było końca gwałtowi? Zwrócił się do kobiety z
ostrym zapytaniem:
- Co się stało? - Czyżby w całej tej prowincji człowiek był wydany
człowiekowi na łup?
Kobieta klęczała o dwa czy trzy kroki, patrząc mu na ręce. Umiała trochę po
hiszpańsku, bowiem odparła: “Americano”. Dziecko miało na sobie brązowy
kaftanik. Odwinął go aż po szyję. Chłopczyk był postrzelony w trzech miejscach.
Życie wyciekało z niego z każdą chwilą. Właściwie nic tu już nie było do zrobienia,
ale trzeba było spróbować...
- Wody - powiedział do kobiety - wody. Nie wyglądało na to, że rozumie, o co
mu chodzi. Przykucnięta obserwowała go bacznie. Jak łatwo o pomyłkę uważając, że
człowiek odczuwa ból tylko wówczas, gdy wyraża go oczyma. Kiedy dotknął
drobnego ciałka, zauważył, że poruszyła się w biodrach, sprężona i gotowa rzucić się
na niego z zębami jak zwierzę, gdyby malec choć pisnął. Zaczął mówić powoli i
łagodnie, nie mając pojęcia, ile z tego kobieta rozumie:
- Musimy mieć wodę, żeby go umyć. Nie masz powodu bać się mnie. Nie
zrobię mu krzywdy. - Zdjął koszulę i zaczął drzeć na paski. Było to okropnie
niehigieniczne, ale cóż innego mógł zrobić? Oprócz modlitwy, oczywiście, ale
człowiek nie modli się o życie, o to życie. Znowu powtórzył: - Wody. - Tym razem
kobieta chyba zrozumiała. Rozejrzała się bezradnie po deszczowych kałużach. To jest
jedyna woda tutaj - pomyślał. - Cóż, ziemia jest tak czysta jak każde inne naczynie.
Namoczył kawałek koszuli i pochylił się nad dzieckiem. Słyszał, jak kobieta
przypełzła bliżej; była w tym zbliżeniu groźba. Próbował raz jeszcze ją uspokoić. -
Nie masz co się mnie bać. Jestem księdzem. Słowo “ksiądz” zrozumiała. Pochyliła
się, chwyciła rękę, w której trzymał mokry skrawek koszuli, i ucałowała ją. W tej
samej chwili, gdy jej wargi dotykały jego ręki, twarz dziecka skrzywiła się, oczy
otwarły się i spojrzały na nich, a drobnym ciałkiem wstrząsnął potworny paroksyzm
bólu. Patrzyli, jak gałki oczne przekręcają się ku górze i nagle niby kulki przy
dziecinnej grze, zamierają w bezruchu, żółte i brzydkie brzydotą śmierci. Kobieta
puściła jego rękę, pobiegła do kałuży, nabrała wody w złożone ręce. - Nie potrzeba
nam już teraz - rzekł ksiądz, podnosząc się z mokrą szmatą w rękach. Kobieta
rozwarła palce i woda rozlała się na ziemię. - Ojcze - odezwała się błagalnie, a on ze
znużeniem opadł na kolana i zaczął modlitwę. Modlitwy takie jak ta nie miały już dla
niego znaczenia. Hostia to co innego: włożyć ją w usta umierającego człowieka
znaczyło włożyć Boga. To był fakt - coś, czego można było dotknąć, ale to tutaj nie
było niczym więcej jak pobożnym życzeniem. Dlaczego Ktoś miał wysłuchać jego
modlitw? Grzech był przeszkodą nie pozwalającą im ulecieć. Czuł, że jego modlitwy
uciskają go jak niestrawiony posiłek. Gdy skończył, podniósł zwłoki i zaniósł je z
powrotem do szałasu niczym jakiś mebel. Wynoszenie ich na zewnątrz wydawało mu
się teraz stratą czasu, zupełnie jak z krzesłem, które wyniesiono do ogrodu i zaraz
wniesiono z powrotem do domu, bo trawa jest mokra. Kobieta szła za nim potulnie.
Nie chciała zdaje się dotknąć ciała, przyglądała się tylko, jak składa je znowu w
ciemności na kukurydzy. Usiadł na ziemi i rzekł powoli:
- Trzeba będzie je pogrzebać. Zrozumiała to i skinęła głową. - Gdzie jest twój
mąż? Czy ci pomoże? - spytał. Zaczęła mówić szybko. Przypuszczalnie mówiła
narzeczem Camacho, bo poza paru hiszpańskimi słowami nie mógł nic zrozumieć.
Słowo “Americano” znów się powtórzyło; przypomniał sobie poszukiwanego
człowieka, którego podobizna sąsiadowała na ścianie z jego własną. - Czy on to
zrobił?
Potrząsnęła głową. Co się więc stało? - zastanawiał się. Może zbieg ukrył się
tutaj, a żołnierze strzelali do szałasów? To było prawdopodobne. Nagle przykuło jego
uwagę to, że wymówiła nazwę plantacji bananowej. Ale tam nikt nie umarł, ani nie
było śladów gwałtu, chyba że cisza i opuszczenie były tymi śladami. Przypuszczał, że
matka zachorowała, ale mogło zdarzyć się coś gorszego. Wyobraził sobie, że może
durny kapitan Fellows zdjął sztucer i operując nim niezgrabnie wyszedł naprzeciw
człowiekowi, którego głównym talentem było szybkie dobywanie broni lub strzelanie
bezpośrednio z kieszeni. Biedna mała... kto wie, jaką odpowiedzialność była może
zmuszona wziąć na siebie. Otrząsnął się z tej myśli i zapytał:
- Masz łopatę? - Nie zrozumiała go i musiał jej na migi pokazywać kopanie.
Nowy grzmot przetoczył się pomiędzy nimi. Nadchodziła druga burza, jak gdyby
nieprzyjaciel odkrył, że pierwszy ogień zaporowy zostawił mimo wszystko paru
niedobitków przy życiu. Ten ich zmiażdży. Znów usłyszał ogromne tchnienie
deszczu, odległego o wiele kilometrów. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że
kobieta wymówiła słowo “kościół”. Jej znajomość hiszpańskiego ograniczała się do
poszczególnych słów. Zastanawiał się, co przez to rozumiała. Wtem deszcz dopadł
ich. Stanął jak ściana pomiędzy nim a ucieczką, spiętrzył się niby wał i ogrodził ich
ze wszystkich stron. Zapadła zupełna ciemność, przerywana tylko błyskawicami.
Dach nie mógł wytrzymać takiej ulewy - przeciekał na całej powierzchni. Suche liście
kukurydzy, na których leżało zmarłe dziecko, trzaskały jak płonący chrust. Ksiądz
trząsł się z zimna. Prawdopodobnie zbliżał się atak febry. Musi się stąd wydostać,
zanim utraci w ogóle zdolność poruszania się. Kobieta, której teraz nie mógł dojrzeć,
powtórzyła znowu błagalnie słowo: “Iglesia”. Przyszło mu na myśl, że ona chce
pochować dziecko w pobliżu kościoła lub też tylko zanieść je przed ołtarz, aby
dotknęła je stopa Chrystusa. Cóż za fantastyczny pomysł. Skorzystał z długiego
błysku niebieskiego światła, żeby gestami rąk dać do zrozumienia, iż to jest
niemożliwe. - Żołnierze - rzekł, a ona natychmiast odparła:
- Americano. To słowo wciąż pojawiało się, jak gdyby miało wiele znaczeń i
zależnie od akcentu, z jakim się je wymawia, oznaczało wyjaśnienie, ostrzeżenie lub
groźbę. Może chciała powiedzieć, że wszyscy żołnierze byli zajęci pościgiem. Ale
nawet w tym wypadku deszcz psuł wszystko. Do granicy mieli jeszcze trzydzieści
kilometrów, a ścieżki górskie były po burzy prawdopodobnie nie do przebycia. Jeśli
zaś chodzi o kościół... nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie mógł być kościół. Od lat
w ogóle nie widział śladu kościoła i trudno było uwierzyć, że wciąż jeszcze istnieją,
zaledwie o parę dni drogi. W świetle nowej błyskawicy zobaczył kobietę,
przyglądającą mu się z kamienną cierpliwością.
Od trzydziestu godzin mieli do jedzenia tylko cukier: duże brązowe bryły
wielkości głowy dziecka. Nie spotkali nikogo i nie zamienili ani jednego słowa. Po co
mieliby mówić, skoro jedynymi niemal słowami, jakie oboje znali, były “Iglesia” i
“Americano”? Kobieta szła w trop za nim z martwym dzieckiem uwiązanym na
plecach. Zdawało się, że w ogóle nie podlega zmęczeniu. Dzień i noc w marszu
wyprowadziły ich z bagien do podnóża gór. Spali o kilkanaście metrów ponad nurtem
leniwej zielonej rzeki, schowani pod wystającą skałą, gdzie ziemia była sucha -
wszędzie indziej zalegało głębokie błoto. Kobieta siedziała z podkurczonymi nogami
i spuszczoną głową. Nie zdradzała żadnego uczucia, ale położyła ciało dziecka za
sobą, jak cenny przedmiot, którego trzeba strzec przed włóczęgami. Szli kierując się
słońcem, dopóki nie wskazała im drogi porośnięta lasem czarna ściana gór. Mogło się
zdawać, że są jedynymi istotami ocalonymi z umierającego świata i że noszą na sobie
widoczne ślady tego umierania. Czasem zastanawiał się, czy jest bezpieczny, ale gdy
nie ma widzialnych granic między jedną prowincją a drugą, gdy nie ma kontroli
paszportów ani biur celnych, niebezpieczeństwo zdaje się wędrować razem z
człowiekiem, podnosząc swe ciężkie stopy w takt jego kroków. Posuwali się bardzo
powoli naprzód. Ścieżka wznosiła się stromo może na jakieś sto pięćdziesiąt metrów,
a potem opadała. Błoto czyniło marsz jeszcze trudniejszym. W pewnym miejscu
ścieżka zatoczyła ogromny łuk, tak że po trzech godzinach powrócili do punktu
położonego o niecałe sto metrów dalej od miejsca, z którego wyszli. O zachodzie
słońca drugiego dnia wyszli na szeroki płaskowyż, porośnięty krótką trawą. Na tle
nieba czernił się dziwaczny las krzyży, pochylonych pod rozmaitymi kątami.
Niektóre z nich były wysokie na sześć metrów, inne nie dochodziły do trzech.
Wyglądały jak drzewa pozostawione na wysiew. Ksiądz zatrzymał się i patrzył na nie.
Były to pierwsze symbole chrześcijańskie, wystawione publicznie, jeśli ten pusty
płaskowyż w górach można było nazwać miejscem publicznym. Żaden ksiądz nie brał
chyba udziału w budowie tej dziwnej grupy surowych krzyży. Były dziełem Indian i
nie miały nic wspólnego ze schludnością mszalnych szat i starannie opracowanymi
symbolami liturgiki. Sprawiały wrażenie drogi na przełaj do ciemnego i magicznego
serca wiary, w głąb nocy, w której otworzą się groby, a umarli zaczną chodzić. Coś
poruszyło się za jego plecami, odwrócił się. Kobieta upadła na kolana i wlokła się w
stronę krzyży po okrutnej ziemi. Gdy zbliżyła się do największego krzyża, zdjęła
dziecko z ramion i zbliżyła do drzewa, najpierw jego twarz, a potem biodra.
Następnie przeżegnała się, nie tak jak to czynią normalnie katolicy, ale w dziwny i
skomplikowany sposób, obejmujący nos i uszy. Czy spodziewała się cudu? A jeśli
tak, dlaczego miałby jej być odmówiony? - myślał ksiądz. Wiara, mówiło się,
przenosi góry, a tu była wiara: wiara w ślinę, która uzdrowiła ślepca, i w głos, który
wskrzeszał umarłych. Wzeszła gwiazda wieczorna. Wisiała nisko nad samą krawędzią
płaskowyżu; zdawałoby się, że można po nią sięgnąć. Powiał łagodny, gorący wiatr.
Ksiądz przyłapał się na tym, że patrzy na dziecko, oczekując jakiegoś znaku życia.
Gdy ciało nie poruszyło się, doznał uczucia, jakby Bóg pominął ważną okazję.
Kobieta usiadła, wyjęła z zawiniątka bryłę cukru i zaczęła jeść, a dziecko leżało
spokojnie u stóp krzyża. Ostatecznie dlaczego mielibyśmy wymagać od Boga, by
karał niewinnego dalszym życiem?
- Vamos - rzekł ksiądz, ale kobieta skrobała cukier ostrymi, przednimi zębami,
nie zwracając na niego uwagi. Spojrzał na niebo i zobaczył, że czarne chmury zatarły
gwiazdę wieczorną. - Vamos. - Na płaskowyżu nie było nigdzie żadnego schronienia.
Kobieta nie ruszyła się. Jej grubo ciosana twarz o płaskim nosie, ujęta w czarne
warkocze, była zupełnie bierna. Zdawało się, że spełniła swój obowiązek i może się
teraz udać na wieczny spoczynek. Księdza nagle przeniknął dreszcz. Ból, który
uciskał mu czoło przez cały dzień niczym obręcz sztywnego kapelusza, wżarł się
głębiej. Pomyślał: Muszę znaleźć jakieś schronienie. Pierwszą powinnością człowieka
jest troska o samego siebie. Nawet Kościół uczy czegoś w tym rodzaju. Całe niebo
pociemniało. Krzyże sterczały w górę jak suche, brzydkie kaktusy. Ruszył w stronę
krawędzi płaskowyżu. Raz, zanim ścieżka zaczęła schodzić w dół, obejrzał się.
Kobieta wciąż gryzła bryłę cukru. Przypomniał sobie, że była to cała żywność, jaką
mieli.
Droga była bardzo stroma, tak stroma, że musiał się odwrócić i schodzić
tyłem. Po obu stronach drzewa wyrastały prostopadle z szarej skały, a o jakieś
dwieście metrów poniżej ścieżka znów zaczynała wspinać się w górę. Ociekał potem
i czuł dotkliwe pragnienie. Gdy zaczął padać deszcz, w pierwszej chwili odczuł jakby
ulgę. Zatrzymał się tam, gdzie był, skulony pod ogromnym głazem. Nie było żadnego
schronienia bliżej niż na dnie barranca, a dotarcie tam wydawało mu się bezcelowym
wysiłkiem. Dreszcze wstrząsały nim teraz prawie bez przerwy. Zdawało mu się, że
bólu nie odczuwa już wewnątrz głowy; ból stał się czymś zewnętrznym, niemal
wszystkim - hałasem, myślą, zapachem. Zmysły mieszały się ze sobą. W pewnej
chwili ból był jak natrętny głos, tłumaczący mu, że wszedł na złą ścieżkę.
Przypomniał sobie widzianą kiedyś mapę dwu sąsiednich prowincji. Prowincja, z
której uciekał, była usiana wioskami; na gorącej bagnistej ziemi ludzie mnożyli się
jak moskity. Ale w drugiej prowincji, w północno-zachodnim rogu mapy, nie było
prawie nic poza czystym, białym papierem. Jesteś teraz na tym pustym papierze -
mówił mu ból. Ale jest ścieżka - spierał się znużony. Ach, ścieżka - mówił ból -
ścieżka może biec i sto kilometrów, zanim w ogóle gdzieś dotrze. Wiesz, że nie
wytrzymasz takiej odległości. Wszystko dokoła to tylko biały papier. Innym razem
ból był jakąś twarzą. Był przekonany, że Amerykanin mu się przygląda. Miał skórę
całą w kropki, jak na fotografii w gazecie. Widocznie szedł za nimi cały czas, bo
chciał zabić matkę, tak jak zabił dziecko. Był pod tym względem sentymentalny.
Trzeba było koniecznie coś przedsięwziąć. Deszcz był jak kurtyna, za którą niemal
wszystko mogło się zdarzyć. Pomyślał: Nie powinienem był jej zostawić samej. Boże,
przebacz mi. Nie mam poczucia odpowiedzialności. Czegóż można się spodziewać po
księdzu - pijaczynie? Wstał z trudem i zaczął wspinać się znowu na płaskowyż.
Dręczyły go myśli. Nie chodziło tylko o kobietę. Był odpowiedzialny także za
Amerykanina. Dwie twarze - jego własna i bandyty - wisiały razem na ścianie w
koszarach policji, niby podobizny dwóch braci w galerii rodzinnych portretów. Nie
wystawia się swego brata na pokusy. Miotany febrą, ociekając potem i deszczem
wydostał się na krawędź płaskowyżu. Nie było tam nikogo, martwe dziecko nie było
przecież kimś. Ot, niepotrzebny przedmiot, porzucony u stóp jednego z krzyży.
Matka poszła do domu. Zrobiła bowiem to, co chciała zrobić. Zdumienie jakby
wydobyło go na chwilę z gorączki, która jednak wkrótce znów go ogarnęła.
Wszystko, co pozostało, to niewielka grudka cukru leżąca przy ustach dziecka. Może
na wypadek, gdyby zdarzył się cud, a może jako pokarm dla ducha? Ksiądz schylił się
z niejasnym poczuciem wstydu i wziął ją. Nieżywe dziecko nie mogło warknąć na
niego jak przetrącony pies. Lecz kimże on był, aby nie wierzyć w cuda? Deszcz
znowu spływał strumieniami. Ksiądz zawahał się, a potem włożył cukier do ust. Jeśli
Bóg zechce wrócić życie, czy nie może dać także pożywienia?
Gdy tylko zaczął jeść, febra wróciła. Cukier uwiązł mu w gardle. Czuł
straszne pragnienie. Zginając się do ziemi usiłował zlizać nieco wody z wklęsłości
gruntu, a nawet ssał własne przemoczone spodnie. Dziecko leżało na ulewnym
deszczu niczym ciemna kupka bydlęcego nawozu. Ksiądz ruszył znowu na skraj
płaskowyżu i w dół zboczem barranca. Czuł się teraz osamotniony. Nawet twarz
zniknęła. Brnął sam przez pustą, białą kartę, z każdym krokiem zagłębiając się coraz
bardziej w opuszczony kraj. Gdzieś, w którejś stronie, były oczywiście miasta. Gdyby
iść dość daleko, dotarłoby się do wybrzeża Pacyfiku, linii kolejowej do Guatemali. Są
tam szosy i samochody. Pociągu nie widział już od dziesięciu lat. Wyobrażał sobie
czarną linię, biegnącą na mapie wzdłuż wybrzeża i widział sto, dwieście kilometrów
nieznanego kraju. Oto dokąd zaszedł: uciekł od ludzi zbyt daleko. Teraz zabija go
natura. Mimo to szedł dalej. Nie było sensu wracać do opuszczonej wioski, do
plantacji bananowej, zdychającego kundla i złamanej łyżki do butów. Nie można było
zrobić nic innego, jak tylko stawiać naprzód jedną nogę, a potem drugą; pełznąć w
dół, a potem w górę. Gdy deszcz minął, ze szczytu barranca nie było widać nic poza
ogromną, poszarpaną masą ziemi, lasu i gór, spowitych w szarą, mokrą zasłonę.
Spojrzał raz i szybko odwrócił oczy. Był to zbyt doskonały obraz rozpaczy. Minęło
chyba wiele godzin, zanim przestał się wspinać. Zapadł wieczór; w lesie niewidoczne
małpy harcowały niezgrabnie i zuchwale po drzewach, jakieś stworzenia -
prawdopodobnie węże - syczały w trawie jak płomienie zapałek. Nie bał się ich. Były
przejawem życia, a on czuł, że życie cały czas cofa się przed nim. Nie tylko ludzie,
nawet zwierzęta i gady uciekały. Wkrótce zostanie sam, sam tylko z własnym
oddechem. Zaczął recytować po cichu: “Panie, umiłowałem okazałość domu Twego”,
a zapach mokrych, gnijących liści, upalna noc i ciemność obudziły w nim
przekonanie, że znajduje się w szybie kopalni i schodzi w głąb ziemi, aby pogrzebać
samego siebie. Wkrótce znajdzie swój grób. Kiedy zbliżył się do niego człowiek
uzbrojony w karabin, nie zareagował najmniejszym gestem. Człowiek podszedł
ostrożnie, trudno było oczekiwać, że spotka kogoś pod ziemią. Trzymając broń w
pogotowiu spytał:
- Kto wy jesteście?
Po raz pierwszy od dziesięciu lat ksiądz powiedział swoje nazwisko obcemu,
bo był zmęczony i dalsze czepianie się życia wydawało mu się bezcelowe. - Ksiądz? -
spytał tamten ze zdumieniem. - Skąd ksiądz się tutaj wziął?
Gorączka znów ustąpiła, przywracając odrobinę poczucia rzeczywistości. -
Nic się nie bójcie. Nie zrobię wam żadnego kłopotu. Idę dalej. Zebrał całą pozostałą
energię i zaczął iść. Zdziwiona twarz przeniknęła poprzez jego gorączkę i cofnęła się.
- Nie będzie już więcej zakładników - upewniał na głos sam siebie. Kroki podążały za
nim. Był jak niebezpieczny człowiek, którego lepiej wyprowadzić za granicę
posiadłości, zanim się wróci do domu. Powtórzył głośno: - Nic się nie bójcie. Nie
zostanę tutaj. Nic nie chcę. - Ojcze... - odezwał się głos z pokorą i niepokojem. - Już
stąd idę. - Usiłował biec i nagle znalazł się poza lasem, a tu w górze, na skraju lasu
stał duży, bielony budynek. Koszary? Może tam byli żołnierze? Powiedział: - Jeśli
mnie zauważono, oddam się w ich ręce. Zapewniam was, że nikt tu nie będzie miał
przykrości z mojego powodu. - Ojcze...
Głowa bolała go nieznośnie. Potknął się i oparł się ręką o ścianę. Czuł się
niezmiernie znużony. - Koszary? - spytał. - Ojcze - rzekł głos, zdziwiony i
zatroskany. - To nasz kościół. - Kościół? - Ksiądz z niedowierzaniem przesunął ręką
po ścianie, jak ślepiec usiłujący rozpoznać jakiś dom, ale był zbyt zmęczony, by czuć
cokolwiek. Słyszał, jak człowiek z karabinem, którego nie mógł dojrzeć, coś tam
bełkocze:
- Taki zaszczyt, ojcze. Trzeba uderzyć w dzwon... - Ale ksiądz zwalił się na
mokrą trawę i opierając głowę o ścianę zasnął, czując za plecami swój dom. Sen jego
był pełen radosnego dźwięku dzwonów.
Część trzecia
Rozdział I
Kobieta w średnim wieku siedziała na werandzie i cerowała skarpetki. Na
nosie miała binokle i dla wygody zrzuciła z nóg buciki. Jej brat, pan Lehr, czytał
jakieś nowojorskie pismo ilustrowane, sprzed trzech tygodni co prawda, ale to nie
miało właściwie znaczenia. Cała ta scena tchnęła spokojem. - Proszę brać wodę
samemu, ile razy ksiądz zechce - powiedziała panna Lehr. W chłodnym kącie stał
wielki gliniany dzban wraz z czerpakiem i szklanym kubkiem. - To państwo nie
muszą gotować wody? - spytał ksiądz. - Och nie, nasza woda jest świeża i czysta -
rzekła sztywno panna Lehr, jak gdyby nie mogła ręczyć za żadną inną wodę. -
Najlepsza woda w całej prowincji - stwierdził jej brat. Błyszczące kartki magazynu
przewracały się z chrzęstem. Pokryte były fotografiami senatorów i posłów: wielkie,
gładko ogolone szczęki, podobne do szczęk brytanów. Za płotem ogrodu rozciągało
się pastwisko - łagodnie i falisto wznoszące się w stronę najbliższego pasma gór, a
przy bramie co dzień zakwitały i więdły kwiaty na drzewie tulipanowym. - Ksiądz
naprawdę lepiej wygląda - powiedziała panna Lehr. Oboje mówili po angielsku
gardłowo i z lekkim amerykańskim akcentem. Pan Lehr opuścił Niemcy jeszcze
będąc chłopcem, żeby uniknąć służby wojskowej. Miał przebiegłą i pooraną
zmarszczkami twarz idealisty. Należało być przebiegłym w tym kraju, jeśli chciało
się zachować w ogóle jakieś ideały. Był chytry w obronie wygodnego życia. - Och,
potrzeba mu było tylko parę dni odpoczynku - rzekł Lehr. Nie odczuwał on żadnej
ciekawości w stosunku do człowieka, którego w stanie zupełnego wycieńczenia
przywiózł mu przed trzema dniami na mule ekonom. Wiedział tylko to, co powiedział
ksiądz. Była bowiem jeszcze jedna rzecz, której ten kraj uczył: nigdy nie zadawać
pytań ani nie robić żadnych przypuszczeń. - Wkrótce będę mógł iść dalej - zauważył
ksiądz. - Nie ma pośpiechu - rzekła panna Lehr, oglądając skarpetkę brata i szukając
w niej dziur. - Taki spokój tutaj. - Och, mieliśmy trochę kłopotów - powiedział Lehr.
Odwrócił kartkę i dodał: - Ten senator Hiram Long... powinno się go powstrzymać.
Znieważanie obcych krajów nie jest rzeczą dobrą. - Czy nie usiłowali zabrać panu
ziemi?
Twarz idealisty zwróciła się ku niemu z wyrazem niewinnej chytrości:
- Och, dałem im tyle, ile chcieli; pięćset akrów jałowego gruntu.
Zaoszczędziłem sobie wiele na podatkach. Nigdy nic tam nie chciało rosnąć. - Skinął
głową w stronę słupków werandy. - To był ostatni prawdziwy kłopot. Widzi ksiądz te
dziury od kul? To ludzie Villi. Ksiądz znowu wstał i napił się jeszcze wody. Nie był
bardzo spragniony; czynił to w poczuciu, że może sobie pozwolić na ten luksus. - Ile
czasu zajmie mi droga do Las Casas? - spytał. - Ze cztery dni - rzekł Lehr. - Nie w
takim stanie - stwierdziła panna Lehr. - Sześć dni co najmniej. - Jakże to dziwne
będzie mi się wydawało - mówił ksiądz. - Miasto z kościołami, z uniwersytetem...
- Oczywiście, proszę księdza - powiedział Lehr. - Moja siostra i ja jesteśmy
luteranami i nie sympatyzujemy z waszym Kościołem. Wydaje mi się, że za dużo jest
u was zbytku, podczas gdy ludzie przymierają głodem. - To nie jest wina księdza,
kochanie - zauważyła panna Lehr. - Zbytku? - spytał ksiądz. Stał obok glinianego
dzbana, trzymając w ręku szklankę i spoglądając na rozległe, spokojne, trawiaste
zbocza, usiłował zebrać swe myśli. - Pan sądzi... - Może Lehr miał rację. Jemu
samemu życie układało się kiedyś bardzo łatwo, a oto teraz znów przyzwyczajał się
do nieróbstwa. - Te wszystkie złocenia w kościołach. - To często jest tylko farba, wie
pan. - Ton księdza był pojednawczy. Myślał: Tak, trzy dni minęły, a ja nie zrobiłem
nic, w ogóle nic. Spojrzał na swoje stopy elegancko obute w trzewiki pana Lehra i
nogi odziane w jego spodnie. Lehr powiedział do siostry:
- Ksiądz się nie obrazi, jeśli będę mówił szczerze. Wszyscy jesteśmy
chrześcijanami. - Oczywiście, chętnie posłucham...
- Mnie się zdaje, że wy robicie zbyt wiele krzyku wokół rzeczy nieistotnych. -
Tak? Co pan ma na myśli?
- Post... ryba w piątek...
Tak. Niby mgliste wspomnienie z dziecinnych lat przypomniał sobie, że
kiedyś przestrzegał tych przepisów. - Ale przecież pan, panie Lehr, jest Niemcem -
powiedział. - To wielki, militarny naród. - Nigdy nie byłem żołnierzem. Jestem
przeciwny...
- Tak, oczywiście, ale jednak pan rozumie... dyscyplina jest konieczna.
Musztra może nie być przydatna w bitwie, ale kształci charakter. Inaczej ma pan
ludzi... no, takich jak ja. - Spojrzał z nagłą nienawiścią na swoje buty; wyglądały jak
oznaka dezertera. - Takich jak ja - powtórzył z pasją. Nastała chwila wielkiego
zakłopotania. - Ależ, proszę księdza... - zaczęła panna Lehr. Jednak Lehr uprzedził ją
i złożył ilustrowane pismo pełne wygolonych polityków. Z gardłową precyzją
odezwał się swym niemiecko - amerykańskim akcentem:
- Myślę, że już czas na kąpiel. Ksiądz też idzie? - Ksiądz posłusznie udał się
za nim do ich wspólnej sypialni. Zdjął z siebie ubranie pana Lehra, włożył płaszcz
nieprzemakalny pana Lehra i boso poszedł za panem Lehrem przez werandę, a potem
przez pole. Poprzedniego dnia spytał z niepokojem:
- Czy nie ma tu węży? - Na co Lehr mruknął pogardliwie, że jeśliby nawet
były jakieś węże, to prędko by zeszły mu z drogi. Lehr i jego siostra postanowili
sobie, że zwalczą dzikość tych okolic po prostu ignorując wszystko, co stało w
sprzeczności z typowym niemiecko - amerykańskim gospodarstwem. W swoim
rodzaju był to tryb życia godny podziwu. U podnóża pola mały, płytki strumyk płynął
po brązowych kamykach. Lehr zdjął szlafrok i położył się płasko na wznak. Nawet w
chudych, starzejących się nogach i zwiotczałych mięśniach było coś z prostolinijnego
idealisty. Malutkie rybki igrały na wysokości jego piersi i pyszczkami dotykały jego
sutek nie wywołując najmniejszego poruszenia wody. Był to szkielet młodzieńca,
który był tak przeciwny militaryzmowi, że uciekł ze swej ojczyzny. Po chwili Lehr
usiadł i zaczął starannie namydlać swe szczupłe uda. Potem ksiądz wziął mydło i
zrobił to samo. Czuł, że tego się po nim spodziewano, ale nie mógł obronić się przed
myślą, że była to strata czasu. Pot czyścił człowieka tak samo dokładnie jak woda.
Ale Lehr należał do rasy, która wymyśliła przysłowie, że czystość jest siostrą
bogobojności: czystość fizyczna, nie moralna. Gdy cienie wydłużyły się, a on leżał w
chłodnym strumyku, miał mimo wszystko poczucie ogromnego zbytku. Pomyślał o
celi więziennej, o starcu i pobożnej kobiecie, o Metysie leżącym w poprzek drzwi
szałasu, o zmarłym dziecku i opuszczonej plantacji bananowej. Pomyślał ze wstydem
o córce, którą zostawił obok śmietniska na pastwę wiedzy i niewiedzy. Nie miał
prawa do tego luksusu. Lehr spytał:
- Czy można prosić o mydło? - Przewrócił się na brzuch i zaczął mydlić plecy.
- Chyba powinienem panu powiedzieć... - zaczął ksiądz - jutro odprawię mszę we wsi.
Czy woli pan, żebym opuścił pański dom? Nie chcę, żeby pan miał przeze mnie
kłopoty. Lehr mył się rozpryskując wodę z powagą. - Och, oni mi nic nie zrobią. Ale
ksiądz niech lepiej będzie ostrożny. Ksiądz wie naturalnie, że to jest nielegalne. - Tak.
Wiem o tym. - Pewnego znajomego księdza skazali na czterysta pezów grzywny. Nie
mógł zapłacić i posłali go na tydzień do więzienia. Czemu ksiądz się uśmiecha?
- Tylko dlatego, że tu wydaje się tak... spokojnie. Tydzień więzienia!
- No, ja wciąż słyszę, że wam się to wszystko zwraca, kiedy zbieracie na tacę.
Czy ksiądz chce mydło?
- Nie, dziękuję. Skończyłem. - Więc lepiej wycierajmy się. Panna Lehr lubi
się kąpać przed zachodem słońca. Gdy wracali jeden za drugim do bungalow, spotkali
wielką otyłą pannę Lehr, której tusza była w szlafroku bardziej widoczna niż zwykle.
Spytała mechanicznie, jak zegar bardzo łagodnie wybijający godziny:
- Woda dzisiaj przyjemna?
Brat odpowiedział tak samo, jak odpowiadał chyba już z tysiąc razy:
- Przyjemnie chłodna, kochanie. - Potoczyła się dalej w rannych pantoflach
przez trawę, lekko przygarbiona z powodu krótkiego wzroku. Lehr zamknął drzwi do
sypialni i powiedział:
- Może ksiądz będzie łaskaw zostać tutaj, dopóki panna Lehr nie wróci.
Ksiądz rozumie... od frontu domu można widzieć strumień. Wysoki, kościsty i nieco
sztywny, zaczął się ubierać. Dwa łóżka z mosiężnymi gałkami, jedno krzesło i szafa
stały w pokoju, który przypominał klasztorną celę, nie było w nim tylko krzyża, nie
było “rzeczy nieistotnych”, jakby to określił sam Lerh. Ale była Biblia. W czarnym
pokrowcu leżała na podłodze obok jednego z łóżek. Gdy ksiądz skończył się ubierać,
otworzył ją. Na kartce okładki znajdowała się etykietka stwierdzająca, że książka
została dostarczona przez “Towarzystwo Biblijne”. Tekst reklamowy głosił: “Biblia
w każdym hotelowym pokoju. Zdobywajmy Ludzi Handlu dla Chrystusa. Dobra
nowina”. Następowała lista tekstów. Ksiądz przeczytał niektóre z nich ze
zdumieniem:
Jeśliś w kłopocie, czytaj - Psalm 34
Jeśli interesy źle idą - Psalm 37
Jeśli bardzo dobrze się wiedzie - List I do Koryntian, 10, 2
Jeśliś pokonany i ponownie w grzech wpadasz - Jakub I, Ozeasz 14, 4 - 9
Jeśliś grzechem znużony - Psalm 51, Łukasz 18, 9 - 14
Jeśli pragniesz pokoju, władzy i obfitości - Jan 14
Jeśliś samotny i zniechęcony - Psalm 23 i 27
Jeśli tracisz zaufanie do ludzi - List I do Koryntian, 13
Jeśli snów błogich pragniesz - Psalm 121
Mimo woli zdumiał się, skąd ta książka o brzydkich czcionkach i
uproszczonych radach wzięła się na tej hacjendzie w południowym Meksyku. Lehr
odwrócił się do lustra, trzymając w ręku dużą twardą szczotkę do włosów, wyjaśnił
dokładnie:
- Moja siostra kiedyś miała hotel dla komiwojażerów. Sprzedała go, żeby
zamieszkać ze mną po śmierci mojej żony i przywiozła ze sobą jedną z tych
hotelowych Biblii. Księdzu trudno to pojąć. Wy nie chcecie, żeby ludzie czytali
Biblię. - Zajmował ciągle postawę defensywną, gdy chodziło o jego religię. Sprawiało
to wrażenie, że jest ciągle świadom jakiegoś tarcia, podobnego do uczucia, jakie
sprawia nie dopasowany but. - Czy pańska żona jest tu pochowana? - spytał ksiądz. -
Tak, na łące - odparł ostro Lehr. - Stał ze szczotką w ręku, przysłuchując się cichym
krokom na zewnątrz. - To panna Lehr wraca z kąpieli - powiedział. - Możemy teraz
wyjść.
Ksiądz dojechał do kościoła, po czym zsiadł ze starego konia, należącego do
Lehra, i zarzucił lejce na krzak. Była to jego pierwsza wizyta we wsi od owej nocy,
gdy osłabł pod ścianą. Pod nim, w świetle zmierzchu, rozciągała się wioska. Domki
kryte blachą i lepianki stały naprzeciw siebie przy jedynej szerokiej, zarośniętej trawą
ulicy. Paliło się kilka lamp, a po najuboższych szałasach roznoszono ogień. Kroczył
powoli, w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa. Pierwszy człowiek, jakiego spotkał,
zdjął kapelusz, przyklęknął i ucałował rękę księdza. - Jak się nazywacie? - spytał
ksiądz. - Pedro, proszę księdza. - Dobranoc, Pedro. - Czy będzie rano msza, proszę
księdza?
- Tak. Będzie msza. Minął wiejską szkołę. Na stopniu siedział nauczyciel,
pulchny młody człowiek o ciemnobrązowych oczach patrzących zza rogowych
okularów. Gdy zobaczył przechodzącego księdza, demonstracyjnie odwrócił wzrok.
Jako prawomyślny obywatel nie zamierzał pozdrawiać przestępców. W sposób
pedantyczny i przesadny zaczął mówić coś o klasie dla małych dzieci do kogoś
stojącego za nim. Jakaś kobieta pocałowała księdza w rękę. Dziwne wydawało się
uczucie, że się jest znowu potrzebnym, że się nie jest roznosicielem śmierci. - Czy
ksiądz wysłucha naszej spowiedzi? - spytała. - Tak, tak - odparł. - W stodole senor
Lehra. Przed mszą. Będę tam o piątej. Jak tylko się rozjaśni.
- Ale nas jest tak wiele, proszę księdza...
- No to dziś wieczorem także... o ósmej. - I tyle dzieci jest do ochrzczenia.
Przez trzy lata nie było u nas księdza. - Będę tu jeszcze przez dwa dni. - Ile trzeba
będzie płacić, proszę księdza?
- No... dwa pezy to normalna opłata. - Pomyślał: Muszę wynająć dwa muły i
przewodnika. Podróż do Las Casas będzie mnie kosztowała pięćdziesiąt pezów. Pięć
pezów za mszę... zostaje czterdzieści pięć. - My tutaj jesteśmy bardzo biedni, proszę
księdza - targowała się z nim łagodnie. - Ja sama mam czworo dzieci. Osiem pezów
to dużo pieniędzy. - Czworo dzieci to też dużo, zważywszy, że ksiądz był tutaj
zaledwie trzy lata temu. Wyczuwał, jak w głosie jego brzmi na nowo władczy ton z
dawnych proboszczowskich czasów. Zupełnie, jak gdyby ostatnie lata były snem, a
on nigdy nie opuszczał Bractw, Dzieci Maryi i codziennej mszy. Ostro rzucił pytanie:
- Ile dzieci tu jest... nie ochrzczonych?
- Może ze sto, proszę księdza. Zrobił w myśli rachunek. A więc nie
potrzebował zjawiać się w Las Casas jak żebrak; mógł sobie kupić przyzwoite
ubranie, znaleźć porządne mieszkanie, urządzić się...
- Musicie dać po półtora peza na głowę - powiedział.
- Jednego peza, ojcze. Jesteśmy bardzo biedni. - Półtora peza. - Głos sprzed lat
szepnął mu z przekonaniem w ucho: Nie cenią tego, za co nie muszą płacić.
Powiedział to stary ksiądz, po którym obejmował parafię w Concepcion. Wyjaśnił
mu: “Będą ci zawsze mówili, że są biedni, że przymierają głodem, ale zawsze mają
gdzieś zagrzebany zapas pieniędzy w garnku”. Ksiądz dodał: - Przynieście
pieniądze... i dzieci... do stodoły senor Lehra jutro o drugiej po południu. - Tak,
proszę księdza - odparła. Wydawała się całkiem zadowolona. Udało jej się obniżyć
cenę o pięćdziesiąt centavos na głowę. Ksiądz poszedł dalej. Powiedzmy, że będzie
sto dzieci - myślał. - Razem z jutrzejszą mszą oznacza to sto sześćdziesiąt pezów.
Może uda mi się dostać muły i przewodnika za czterdzieści pezów. Lehr da mi
żywność na sześć dni. Zostanie mi sto dwadzieścia pezów. Po latach nędzy wydawało
mu się to majątkiem. Idąc w górę ulicą wyczuwał wszędzie szacunek. Ludzie
zdejmowali kapelusze, gdy ich mijał, zupełnie jak gdyby wróciły dawne czasy przed
prześladowaniami. Czuł, że dawne życie krzepnie wokół niego jak kamienny gorset,
który zmusza go do trzymania głowy prosto, każe mu iść w pewien określony sposób,
a nawet dyktuje mu, co ma mówić. Ktoś zawołał:
- Proszę księdza!
Był to właściciel gospody, ogromny człowiek z trzema “zawodowymi”
podbródkami. Mimo wielkiego upału nosił kamizelkę z łańcuszkiem od zegarka. - Co
proszę? - spytał ksiądz. Za głową tamtego stały butelki z wodą mineralną, piwem,
wódką... Z pełnej kurzu ulicy ksiądz wszedł do wnętrza gorącego od zapalonej lampy.
- Co proszę? - spytał powtórnie swym świeżo odzyskanym, dawnym tonem, w którym
przebijało poczucie władzy i niecierpliwość. - Myślałem, że może księdzu potrzeba
nieco mszalnego wina. - Możliwe... ale musiałby mi pan dać na kredyt. - Kredytem
zawsze chętnie księżom służę. Sam jestem człowiekiem religijnym. To w ogóle
religijna miejscowość. Z pewnością ksiądz będzie chrzcił. - Chciwie wysunął się
naprzód w sposób uniżony, a zarazem bezczelny, jak gdyby obaj byli ludźmi
myślącymi podobnie, ludźmi wykształconymi. - Może...
Uśmiechnął się znacząco. Ludzie tacy jak my - zdawał się mówić - nie
potrzebują wyjawiać wszystkiego; my odgadujemy nawzajem swoje myśli. - Za
dawnych czasów, kiedy kościół był otwarty - powiedział - byłem skarbnikiem
Bractwa Przenajświętszego Sakramentu. O, ja jestem dobrym katolikiem, proszę
księdza. Ludzie tu są oczywiście bardzo ciemni. - Po czym spytał: - Może ksiądz
zechce zaszczycić mnie wypiciem kieliszka koniaku? - Na swój sposób był całkiem
szczery. Ksiądz odpowiedział z wahaniem:
- To uprzejmie z pana strony...
Dwa pełne kieliszki stały już przygotowane. Przyszło mu na myśl, że ostatni
raz pił siedząc po ciemku na łóżku i słuchając tego, co mówił naczelnik policji, a
kiedy zapaliło się świało, zobaczył, że reszta wina została wysączona... Pamięć była
jak ręka zdejmująca z niego sztywny gorset - obnażała go całkowicie. Poczuł, że od
zapachu alkoholu zrobiło mu się sucho w ustach. Pomyślał: Cóż za kabotyn ze mnie.
Nie powinienem być tu wśród porządnych ludzi. Obrócił kieliszek w ręku i wszystkie
inne kieliszki zaczęły się kręcić w jego pamięci. Przypomniał sobie dentystę,
opowiadającego mu o swych dzieciach, i Marię, wygrzebującą butelkę wódki, którą
chowała dla niego - dla księdza - pijaczyny. Niechętnie pociągnął z kieliszka. - To
dobry koniak, proszę księdza. - Tak, dobry koniak. - Mógłbym dać księdzu tuzin
butelek za sześćdziesiąt pezów. - Skąd ja wezmę sześćdziesiąt pezów? - Pomyślał, że
w pewnym sensie było lepiej tam za granicą. Strach i śmierć nie były najgorszymi
rzeczami. Czasem błędem jest żyć dalej. - Na księdzu nie chcę zarobić. Pięćdziesiąt
pezów. - Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt - i tak nie kupię. - Proszzę, niech ksiądz
jeszcze wypije kieliszek. To dobry koniak. - Przechylił się zachęcająco przez ladę i
spytał: - A może pół tuzina, za dwadzieścia cztery pezy? - Chytrze dodał: - Przecież
będą chrzty, proszę księdza. To straszne, jak łatwo zapominało się i wracało do
dawnych błędów. Ciągle brzmiał mu w uszach jego własny głos na ulicy, mówiący
akcentem z Concepcion, którego nie zmienił śmiertelny grzech i brak skruchy, i
dezercja. Jego własne zepsucie zaprawiło koniak smakiem pleśni. Bóg mógł
wybaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe, żeby wybaczył przemianę
pobożności w rutynę? Przypomniał sobie, jak nie można było wyrwać kobiety w
więzieniu z jej głupiej zarozumiałości: miał wrażenie, że jest taki sam jak ona.
Przełknął koniak niby własne potępienie. Metys i jemu podobni mogli być zbawieni.
Zbawienie mogło przeszyć serce złego człowieka jak błyskawica, ale rutyna
pobożności wykluczała wszystko, co nie było wieczornym pacierzem, zebraniem
Bractwa i dotykiem pokornych warg na jego urękawiczonej dłoni. - Las Casas to
piękne miasto, proszę księdza. Mówią, że można tam codziennie słuchać mszy. To też
była pobożna osoba. Mnóstwo ich kręciło się po świecie. Nalał jeszcze trochę
alkoholu księdzu, ale odmierzając ostrożnie - nie za wiele. Znów odezwał się:
- Kiedy ksiądz tam będzie, niech ksiądz zajrzy do mojego przyjaciela na ulicy
Gaudalupe. To dobry człowiek. On ma tam gospodę tuż przy kościele. Jest także
skarbnikiem Bractwa Przenajświętszego Sakramentu, zupełnie tak samo jak ja tutaj za
dobrych czasów. On tanio sprzeda wszystko, czego ksiądz będzie sobie życzył. No, a
teraz, jak ksiądz się zapatruje na parę buteleczek na drogę?
Ksiądz pił. Dlaczego miałby nie pić? Teraz to też była rutyna - jak pobożność
i proboszczowski ton głosu. Powiedział:
- Wezmę trzy butelki. Za jedenaście pezów. Niech pan trzyma je na razie u
siebie. - Wypróżnił kieliszek i wyszedł na ulicę. W oknach widać było palące się
lampy, a między nimi rozciągała się szeroka jak preria ulica. Potknął się na jakiejś
dziurze i poczuł, że ktoś go podtrzymuje. - Ach, Pedro. Tak się nazywacie, prawda?
Dziękuję wam, Pedro. - Do usług, proszę księdza. Kościół stał w ciemności podobny
do bloku lodu, roztapiającego się pod wpływem upału. Dach był zapadnięty w
jednym miejscu, a gzyms nad drzwiami rozsypywał się. Ksiądz spojrzał szybko, z
ukosa, na Pedra, wstrzymując oddech, żeby nie było czuć alkoholu, ale mógł dojrzeć
tylko zarysy twarzy. Z uczuciem chytrości - jak gdyby oszukiwał jakiegoś chciwego
kusiciela we własnym sercu - rzekł:
- Pedro, powiedzcie ludziom, że chcę tylko po jednym pezie za chrzest... -
Wciąż jeszcze wystarczy mu na wódkę, nawet gdyby miał zjawić się w Las Casas jak
żebrak. Chyba przez dwie sekundy panowało milczenie, po czym przebiegły chłopski
głos zaczął swoją odpowiedź:
- My jesteśmy biedni, proszę księdza. Jeden pez, to mnóstwo pieniędzy. Ja na
przykład mam troje dzieci. Niech ksiądz policzy po siedemdziesiąt centavos.
Panna Lehr wyciągnęła przed siebie stopy w wygodnych pantoflach. Z
ciemności panującej na zewnątrz wpadały na werandę żuki. - Kiedyś w Pittsburgu... -
zaczęła. Jej brat spał ze starą gazetą na kolanach, właśnie nadeszła poczta. Ksiądz
wydobył z siebie cichy chichot, który miał wyrażać życzliwość, jak za dawnych
czasów. Próba się nie udała. Panna Lehr zatrzymała się i pociągnęła nosem. - To
ciekawe. Zdawało mi się, że czuję... alkohol. Ksiądz wstrzymał oddech i rozsiadł się
głębiej w krześle na biegunach. Jak tu spokojnie, jak bezpiecznie - pomyślał.
Przypomniał sobie, że ludzie z miasta nie mogą spać na wsi z powodu ciszy. Cisza
może uderzać jak hałas o bębenki uszu. - Co ja mówiłam, proszę księdza?
- Kiedyś w Pittsburgu...
- Oczywiście. W Pitsburgu... czekałam na pociąg. Otóż widzi ksiądz, nie
miałam nic do czytania. Książki są takie drogie. Więc pomyślałam sobie, że kupię
gazetę, wszystko jedno jaką, wiadomości są takie same. Ale kiedy ją otworzyłam...
Gazeta nazywała się “Wiadomości Policyjne” czy coś takiego. Nigdy nie
wyobrażałam sobie, że tak okropne rzeczy są drukowane. Oczywiście nie
przeczytałam więcej niż parę linijek. To była chyba najokropniejsza rzecz, jaka mi się
w życiu zdarzyła. Po prostu... przejrzałam. - Tak. - Nigdy o tym nie powiedziałam
bratu. Chyba zmieniłby swoją opinię o mnie, gdyby wiedział. - Przecież nie było nic
złego w...
- Ale w ogóle wiedzieć o tym!
Gdzieś daleko krzyknął jakiś ptak. Lampa na stole zaczęła kopcić; panna Lehr
pochyliła się i przykręciła knot. Miał wrażenie, jak gdyby na przestrzeni wielu
kilometrów przyciemniono jedyne światło. Smak koniaku wrócił mu do ust niczym
zapach eteru, przypominający człowiekowi o niedawnej operacji, zanim miał czas
przyzwyczaić się do życia, a przywiązany był jeszcze do innego rodzaju bytu. Czuł
się nadal nieswojo w tym głębokim spokoju. Powiedział sobie, że z biegiem czasu
wszystko będzie dobrze, że przestanie, że tym razem zamówił tylko trzy butelki. To
będą ostatnie butelki, jakie w ogóle wypije; tam już więcej pić nie będzie. Wiedział,
że kłamie. Pan Lehr obudził się i rzekł:
- A więc jak mówiłem...
- Nic nie mówiłeś, kochanie. Spałeś. - O nie, mówiliśmy o tym draniu
Hooverze. - Nie wydaje mi się, kochanie. Już od dawna nie mówiłeś o nim.
- No - powiedział pan Lehr - ciężki dzień mieliśmy. Ksiądz też jest chyba
zmęczony... po tych wszystkich spowiedziach - dodał z lekkim niesmakiem. Od
ósmej do dziesiątej płynął nieprzerwany strumień penitentów. Dwie godziny
najgorszego zła, jakie ta mała miejscowość zdołała wyprodukować przez trzy lata.
Nie było tego wiele. Miasto spisałoby się lepiej. A może nie? Człowiek niewiele
potrafi zdziałać. Pijaństwo, cudzołóstwo, nieczystość. Czując smak koniaku w ustach
ksiądz siedział w krześle na biegunach w przegrodzie stajni, nie patrząc w twarz
człowieka klęczącego z boku. Inni ludzie czekali klęcząc w sąsiedniej pustej
przegrodzie. Stajnia pana Lehra opróżniła się w ostatnich latach. Pozostał tylko jeden
dychawiczny koń, który sapał w ciemności, podczas gdy postękujące głosy wyliczały
grzechy. - Ile razy?
- Dwanaście, ojcze. Może więcej. - A koń znów sapał. Poczucie niewinności
łączące się z grzechem jest zdumiewające. Tylko twardy i ostrożny człowiek, a także
święty, jest go pozbawiony. Ci ludzie wychodzili ze stajni czyści. On jeden zostawał
bez skruchy, spowiedzi i rozgrzeszenia. Pragnął powiedzieć temu człowiekowi:
“Miłość nie jest grzechem, ale trzeba kochać w świetle i radości; jest grzechem tylko
wtedy, gdy ją trzeba ukrywać i gdy się jest nieszczęśliwym... może być większym
cierpieniem niż cokolwiek innego, z wyjątkiem utraty Boga. Taka miłość jest utratą
Boga. Nie potrzeba ci pokuty, moje dziecko, już dość wycierpiałeś”. A innemu:
“Żądza nie jest najgorszą rzeczą. Żądzy musimy unikać właśnie dlatego, że w każdej
chwili, każdego dnia, może się ona przekształcić w miłość. A kiedy kochamy nasz
grzech, wtedy rzeczywiście nieodwołalnie jesteśmy zgubieni”. Ale powróciła rutyna
konfesjonału, jak gdyby znowu znajdował się w małym, dusznym, drewnianym
pudełku, w którym ludzie grzebią swoje nieczystości razem ze swoim księdzem.
Mówił:
- Grzech śmiertelny... niebezpieczeństwo... wola poprawy - jak gdyby te słowa
w ogóle coś znaczyły. Dodał: - Odmów trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaśki. Szeptał
znużony:
- Picie to tylko początek... - Wiedział, że nie potrafi nawet przytoczyć żadnego
przykładu, potępiającego ten banalny nałóg, chyba że ukaże siebie samego w tej stajni
cuchnącego wódką. Szybko zadał pokutę, ostro, mechanicznie. Człowiek odejdzie
mówiąc: “To zły ksiądz”, nie czując zachęty ani zainteresowania...
- Te przykazania zostały stworzone dla człowieka - powiedział - Kościół nie
wymaga... jeśli nie możesz pościć, jedz - i tyle. Penitenci wiercili się niespokojnie w
sąsiedniej przegrodzie stajni, koń rżał, a stara kobieta wciąż plotła i plotła o dniach,
kiedy nie zachowała postu i o skracanych pacierzach wieczornych. Wtem, zupełnie
nieoczekiwanie, z dziwnym uczuciem tęsknoty pomyślał o zakładnikach na
dziedzińcu więziennym, czekających w kolejce do kranu i nie patrzących na niego.
Pomyślał o cierpieniach znoszonych wszędzie cierpliwie po drugiej stronie gór.
Przerwał kobiecie z wściekłością:
- Dlaczego nie spowiadasz mi się, jak należy? Nie obchodzi mnie, ile ryb
kupujesz albo że jesteś śpiąca wieczorem... Przypomnij sobie swoje rzeczywiste
grzechy. - Ale ja jestem porządna kobieta, proszę księdza - pisnęła ze zdumieniem. -
To po co zajmujesz tu czas i miejsce tym nieporządnym ludziom? Czy kochasz
kogokolwiek oprócz siebie samej?
- Kocham Boga, proszę księdza - odparła wyniośle. Rzucił na nią przelotnie
okiem w świetle palącej się na podłodze świecy. Twarde, stare rodzynki oczu pod
czarnym szalem... jeszcze jedna z tych pobożnych... jak on sam. - Skąd wiesz? Nie
ma różnicy między kochaniem Boga a kochaniem człowieka... czy dziecka. Miłość
oznacza pragnienie przebywania z Nim, blisko Niego. - Zrobił bezradny gest rękami.
- Miłość to pragnienie obrony Go przed tobą samą. Po odejściu ostatniego penitenta
przeszedł przez dziedziniec, wracając do bungalow. Widział, jak przy zapalonej
lampie panna Lehr robi na drutach i czuł w obejściu zapach trawy, mokrej po
pierwszych deszczach. Człowiek mógłby tu być szczęśliwy, gdyby nie był
przywiązany do strachu i cierpienia. Nieszczęście, podobnie jak pobożność, może
stać się przyzwyczajeniem. Może jego obowiązkiem jest przełamać je i odkryć
spokój. Zazdrościł tym wszystkim ludziom, którzy wyspowiadali mu się i otrzymali
absolucję. Za sześć dni, mówił sobie, w Las Casas i ja także... Ale nie mógł uwierzyć,
że ktoś gdzieś, kiedyś zdejmie mu ciężar z serca. Nawet, gdy pił, czuł się związany ze
swoim grzechem przez miłość. Łatwiej było uwolnić się od nienawiści. - Niech
ksiądz siada - rzekła panna Lehr. - Ksiądz musi być zmęczony. Oczywiście ja nigdy
nie byłam zwolenniczką spowiedzi. Pan Lehr również nie. - Nie?
- Nie wiem, jak ksiądz może wytrzymać siedząc tam i słuchając tych
wszystkich okropnych rzeczy... Pamiętam, że kiedyś w Pittsburgu...
W ciągu nocy sprowadzono dwa muły, żeby mógł wyruszyć natychmiast po
mszy, po drugiej mszy, jaką odprawił w stodole pana Lehra. Jego przewodnik spał
przypuszczalnie z mułami; chudy, nerwowy chłopak, nigdy jeszcze nie był w Las
Casas. Drogę znał tylko z opowiadań. Panna Lehr postanowiła poprzedniego
wieczoru, że sama zbudzi księdza, chociaż zwykle nie spał już przed świtem. Leżąc w
łóżku, słyszał budzik dzwoniący w innym pokoju zupełnie jak telefon. Wkrótce
usłyszał człapanie pantofli panny Lehr w korytarzu i pukanie do drzwi. Pan Lehr spał
nadal niewzruszenie leżąc na plecach, szczupły i sztywny jak biskup na płycie
grobowca. Ksiądz spał w ubraniu, więc otworzył drzwi, zanim panna Lehr zdążyła
odejść. Pękata postać w siatce na włosach wydała lekki pisk konsternacji. -
Przepraszam. - Och, nie ma za co. Jak długo potrwa msza, proszę księdza?
- Będzie bardzo wielu ludzi do komunii. Może ze trzy kwadranse. - Przygotuję
księdzu kawę i kanapki. - Proszę się nie trudzić. - Ach, nie możemy księdza wysłać
na czczo. Poszła za nim do drzwi, trzymając się nieco z tyłu, żeby nic ani nikt jej nie
dostrzegł na tym szerokim, pustym porannym świecie. Szare światło rozchodziło się
nad pastwiskami. Przy bramie drzewo tulipanowe rozkwitało jak co dzień. Bardzo
daleko, za strumykiem, gdzie się kąpał, ludzie szli z wioski w stronę stodoły pana
Lehra. Z tej odległości byli zbyt drobni, by wydawać się ludźmi. Czuł wokół siebie
nadzieję szczęścia, w którym weźmie udział, coś podobnego do nastroju dzieci w
kinie czy na rodeo. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mógłby być szczęśliwy,
gdyby zostawił za górami tylko trochę niemiłych wspomnień. Człowiek zawsze
powinien przekładać spokój nad gwałt, a on zmierzał przecież ku spokojowi. - Pani
była bardzo dobra dla mnie. Jakże dziwne wydawało mu się na początku, że
traktowano go jak gościa, nie jak zbrodniarza czy złego księdza. To byli heretycy.
Nigdy nie przyszło im do głowy, że nie był porządnym człowiekiem; nie mieli
wścibskiej przenikliwości braci katolików. - Było nam przyjemnie, że mogliśmy
księdza gościć u siebie. Ale ksiądz będzie zadowolony z odjazdu. Las Casas to piękne
miasto. Bardzo moralne miejsce, jak pan Lehr zwykł mówić. Jeśli ksiądz spotka ojca
Quintanę, niech go ksiądz od nas pozdrowi. Był u nas trzy lata temu. Dzwon zaczął
bić. Był to dzwon, który został spuszczony z wieży kościelnej i zawieszony przed
stodołą pana Lehra. Słuchając jego dźwięku odnosiło się wrażenie, że jest to niedziela
jak wszędzie indziej. - Chciałabym móc czasem pójść do kościoła - rzekła panna
Lehr. - Dlaczegóżby nie?
- Panu Lehrowi to by się nie podobało. On jest bardzo surowy. Ale to tak
rzadko się zdarza teraz. Następne nabożeństwo będzie znowu za trzy lata. - Ja tu
wrócę wcześniej. - O nie - zaprzeczyła panna Lehr. - Droga jest ciężka, a Las Casas to
piękne miasto. Elektryczne światło na ulicach, dwa hotele. Ksiądz Quintana obiecał,
że wróci... ale chrześcijanie są wszędzie, prawda? Po co miałby tu wracać? Zresztą
tak źle nam się tu nie powodzi. Grupka Indian przeszła koło bramy. Dzikie, drobne
stworzenia z epoki kamiennej. Mężczyźni, ubrani w krótkie kaftany, szli trzymając
długie kije. Kobiety o czarnych warkoczach i tępych twarzach niosły na plecach
dzieci. - Indianie dowiedzieli się, że ksiądz tu jest. Nie zdziwiłabym się, gdyby
przeszli sto kilometrów, żeby się tutaj dostać - zauważyła panna Lehr. Zatrzymali się
przy bramie wpatrzeni w niego. Gdy spojrzał na nich, uklękli i przeżegnali się.
Dziwnie skomplikowana mozaika ruchów obejmowała dotknięcie nosa, uszu i brody.
- Mój brat tak się gniewa, gdy widzi, jak ktoś klęka przed księdzem, ale ja nie
uważam, żeby w tym było coś złego - powiedziała panna Lehr. Za rogiem domu muły
grzebały kopytami. Przewodnik musiał je tam przyprowadzić, żeby im dać
kukurydzy. Muły jadły wolno, więc trzeba było dać im paszę zawczasu. Była już pora
na odprawienie mszy i odjazd. Czuł zapach wczesnego poranka. Świat był jeszcze
świeży i zielony, a w dole, we wsi szczekało parę psów. Budzik cykał w ręku panny
Lehr. - Muszę już iść - powiedział ksiądz. Czuł dziwną niechęć do pożegnania się z
panną Lehr, z domem i jej bratem śpiącym w drugim pokoju. Odczuwał jakby
tkliwość pomieszaną z uczuciem zależności. Człowiek budzący się po niebezpiecznej
operacji przywiązuje szczególną wagę do pierwszej twarzy, jaką widzi, gdy narkoza
przestaje działać. Nie miał szat liturgicznych, ale msze w tej wsi były bardziej
zbliżone do dawnych proboszczowskich czasów niż te, które odprawił w ciągu
ostatnich ośmiu lat. Nie było obawy, że msza zostanie przerwana, nie było pośpiechu
w rozdawaniu komunii z powodu zbliżającej się policji. Z zamkniętego kościoła
przyniesiono nawet relikwie ołtarzowe. Ale ponieważ panował tu taki spokój, tym
bardziej zdawał sobie sprawę ze swej niegodności, gdy przygotowywał się do
przyjęcia Eucharystii. “Przyjęcie Ciała Twojego, Panie Jezu Chryste, które ja,
niegodny, odważam się spożywać, niechaj mi nie będzie na sąd i potępienie.”
Człowiek cnotliwy może niemal przestać wierzyć w piekło, ale on nosił piekło z sobą.
Czasem śnił o nim po nocach. “Domine, non sum dignus... Domine, non sum dignus...
“ Zło jak malaria krążyło w jego żyłach. Przypomniał sobie sen, jaki miał kiedyś, o
wielkiej, pokrytej trawą arenie, z rzędem posągów świętych po brzegach. Ale święci
byli żywi, zwracali oczy to w tę, to w tamtą stronę i czekali na coś. On również
czekał, w strasznym napięciu. Brodate Piotry i Pawły, z Bibliami przyciśniętymi do
piersi, obserwowały jakieś wejście z tyłu za nim, którego nie mógł dojrzeć. Tak sobie
można wyobrazić grozę zbliżenia się dzikiej bestii. Potem zaczęła grać marimba,
dźwięcznym i wciąż powtarzającym się tonem; nagle eksplodował jakiś fajerwerek, a
na arenę tanecznym krokiem wszedł Chrystus. Tańczył i przybierał różne pozy. Miał
krwawiącą, umalowaną twarz, wykrzywioną zapraszającym uśmiechem jak twarz
prostytutki. Ksiądz zbudził się z uczuciem bezgranicznej rozpaczy, jaką mógł
odczuwać człowiek, który stwierdził, że jedyne pieniądze, jakie posiada, są fałszywe.
“... i widzieliśmy chwałę Jego, chwałę Jednorodzonego od Ojca, pełnego łaski i
prawdy.” Msza była skończona. Za trzy dni - mówił sobie - będę w Las Casas.
Wyspowiadam się i grzechy będą mi odpuszczone. Automatycznie, z uczuciem
bolesnej miłości wróciło mu na myśl dziecko na śmietnisku. Cóż za pożytek ze
spowiedzi, jeśli kocha się skutki swego postępku?
Ludzie przyklękli, gdy przechodził przez stodołę. Zobaczył grupkę Indian,
kobiety, których dzieci ochrzcił, Pedra. A i właściciel gospody był tam również,
klęczał z twarzą ukrytą w pulchnych dłoniach, z których zwisał różaniec. Wyglądał
na dobrego człowieka. Może i był dobrym człowiekiem. Może - myślał ksiądz,
straciłem zdolność osądzania ludzi... może ta kobieta w więzieniu była tam najlepszą
istotą. W świetle wczesnego dnia rżał koń, uwiązany do drzewa. Cała świeżość
poranna wlewała się przez otwarte drzwi. Przy mułach stali dwaj ludzie. Przewodnik
poprawiał strzemię, a obok niego stał Metys, drapiąc się pod pachą i oczekując na
jego przyjście z niepewnym przepraszającym uśmiechem. Tkwił tam jak niezbyt silny
ból, przypominający człowiekowi o jego chorobie, lub może jak nieoczekiwane
wspomnienie, które dowodzi, że miłość mimo wszystko jeszcze nie umarła. - No
proszę - rzekł ksiądz - was się tutaj nie spodziewałem. - Nie, proszę księdza.
Oczywiście, że nie. - Podrapał się i uśmiechnął. - Sprowadziliście żołnierzy ze sobą?
- Cóż znowu ksiądz wygaduje - zaprotestował ze słabym uśmiechem. Z tyłu za
nim ksiądz widział poprzez dziedziniec w otwartych drzwiach pannę Lehr, jak
przygotowywała dla niego kanapki. Była już ubrana, ale wciąż miała na włosach
siatkę. Zawijała starannie kawałki chleba w pergaminowy papier, a jej stateczne
ruchy wyglądały dziwnie nierealnie. Realny był Metys. - Co za podstęp szykujecie mi
teraz? - spytał ksiądz. Może przekupił przewodnika, żeby przeprowadził go z
powrotem przez granicę? Mógł się po nim wszystkiego spodziewać. - Ksiądz nie
powinien mówić takich rzeczy. Panna Lehr zniknęła z pola widzenia bezdźwięcznie,
jak sen. - Dlaczego?
- Jestem tu, proszę księdza - zdawał się nabierać długiego oddechu, zanim
wypowiedział nieoczekiwane i bombastyczne stwierdzenie - z misją miłosierdzia.
Przewodnik skończył oporządzać jednego muła i zabrał się do drugiego, skracając i
tak już krótkie meksykańskie strzemiona. Ksiądz zaśmiał się nerwowo:
- Z misją miłosierdzia?
- Otóż ksiądz jest jedynym księdzem po tej stronie Las Casas, a ten człowiek
jest umierający...
- Jaki człowiek?
- Jankes. - O kim wy mówicie?
- To ten, którego policja poszukuje. Obrabował bank. Ksiądz wie, kogo mam
na myśli. - On i tak by mnie nie chciał - powiedział niecierpliwie ksiądz,
przypominając sobie fotografię, przypatrującą się na odrapanej ścianie grupie po
pierwszej komunii.
- Ależ on jest dobrym katolikiem, proszę księdza. - Drapał się pod pachą i nie
patrzył na księdza. - On jest umierający, a żaden z nas nie chciałby mieć na swym
sumieniu tego, co ten człowiek...
- Możemy się uważać za szczęściarzy, jeśli nie mamy gorszych sumień. - Co
ksiądz przez to rozumie?
- On tylko zabijał i rabował. Ale nie zdradzał swych przyjaciół. - Matko
Święta, ja nigdy...
- Obaj czyniliśmy to - rzekł ksiądz, po czym zwrócił się do przewodnika: -
Muły gotowe?
- Tak, proszę księdza. - Zatem ruszamy. - Zapomniał zupełnie o pannie Lehr.
Dłoń tamtego świata sięgnęła przez granicę, więc znów był w atmosferze ucieczki. -
Dokąd ksiądz jedzie? - spytał Metys. - Do Las Casas. - Sztywno wdrapał się na muła.
Metys trzymał jego strzemię. Przywiodło mu to na myśl ich pierwsze spotkanie. I
wtedy była ta sama mieszanina pretensji, błagania, obelżywości. - Piękny kapłan z
księdza - podniósł swoje lamenty. - Biskup powinien się o tym dowiedzieć.
Umierający chce się wyspowiadać, ale że księdzu śpieszy się do miasta...
- Dlaczego uważacie mnie za takiego durnia? - rzekł ksiądz. - Wiem, po
coście tu przyszli. Wy jedni możecie mnie poznać, a oni nie mogą przyjść po mnie do
tego stanu. A jeśli się was teraz spytam, gdzie jest ten Amerykanin, wy mi powiecie -
ręczę za to, nie potrzebujecie mówić - że jest on tuż po drugiej stronie granicy. - O
nie. Tu się ksiądz pomylił. On jest po tej stronie. - Kilometr czy dwa nie robią
różnicy. Nie ma tu nikogo, kto by wniósł o to skargę...
- To jest okropne, że ksiądz nigdy mi nie wierzy - mówił Metys. - Tylko
dlatego, że raz... no, przyznaję...
Ksiądz kopnął muła, żeby ruszyć go z miejsca. Opuścili zagrodę pana Lehra i
skierowali się na południe. Metys biegł truchcikiem przy jego strzemieniu. -
Pamiętam - zauważył ksiądz - jak kiedyś powiedzieliście mi, że nigdy nie zapomnicie
mojej twarzy. - I nie zapomniałem - przerwał triumfująco Metys. - Inaczej bym tutaj
nie był, prawda? Niech ksiądz słucha. Ja przyznaję się do wielu rzeczy. Ksiądz nie ma
pojęcia, jaką pokusę stanowi nagroda dla tak biednego człowieka jak ja. A kiedy
ksiądz mi nie ufał, pomyślałem sobie, no, że jeśli tak, to ja księdzu pokażę. Ale
jestem przecież dobrym katolikiem, proszę księdza, i kiedy umierający człowiek chce
pociechy...
Wdrapali się na długie zbocze będące pastwiskiem pana Lehra, które wiodło
do następnego pasma wzgórz. O godzinie szóstej rano, na wysokości tysiąca metrów
powietrze było jeszcze chłodne. Tam w górze będzie wieczorem bardzo zimno. Mieli
się wdrapać na wysokość dwóch tysięcy metrów. - Dlaczegóż to miałbym dać się
złapać na twój haczyk? To byłoby za głupie - powiedział ksiądz niespokojnie. - Niech
ksiądz patrzy. - Metys podniósł w górę kawałek papieru. Znajomy charakter pisma
zwrócił uwagę księdza: wielkie, staranne pismo dziecka. Papier musiał być używany
do pakowania jedzenia; był pobrudzony i tłusty. Czytał: “Książę duński zastanawia
się, czy ma się zabić czy nie; czy jest lepiej cierpieć dalej i żywić wszystkie te
wątpliwości co do ojca, czy też jednym ciosem... “
- Nie to, proszę księdza. Druga strona. To nic nie jest. Ksiądz odwrócił papier
i odczytał parę słów napisanych po angielsku tępym ołówkiem: “Na miłość boską,
niech ksiądz... “ Muł, nie bity, zaczął stąpać bardzo wolno i ociężale. Ksiądz nie
usiłował go popędzać. Ten świstek papieru nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Czuł,
że pułapka zamyka się znowu, nieodwołalnie. - Skąd to znalazło się w twoich rękach?
- To było tak, proszę księdza. Gdy go postrzelili, byłem z policją, w wiosce po
drugiej stronie. Podniósł dziecko, żeby mu służyło za osłonę, ale oczywiście żołnierzy
nic to nie obchodziło. To było tylko indiańskie dziecko. Obu postrzelono, ale on
uciekł. - Więc jak?...
- To było tak, proszę księdza. - Plótł jak papuga. bał się porucznika, który był
wściekły z powodu ucieczki księdza. Tak się bał, że postanowił prześliznąć się przez
granicę, poza jego zasięg. Okazja nadarzyła się w nocy. Po drodze natknął się na
Amerykanina. Przypuszczalnie było to po tej samej stronie granicy, ale któż mógł
wiedzieć, gdzie kończy się jeden stan, a zaczyna drugi. Amerykanin był postrzelony
w brzuch...
- Więc jak mógł im uciec?
- O proszę księdza, ten człowiek ma nadludzką siłę. Był umierający, chciał
księdza...
- Jak on wam o tym powiedział?
- To można było w dwóch słowach powiedzieć, proszę księdza. Żeby dowieść
prawdy tej historii bandyta znalazł w sobie na tyle siły, żeby napisać parę słów, a
więc... historia ta zawierała tyle dziur co sito. Ale kartka istniała naprawdę, jak
kamień milowy, który nie mógł ujść uwadze. Metys znowu był urażony:
Ksiądz mi nie ufa. - Tak, nie ufam wam. - Ksiądz myśli, że ja kłamię. -
Większość tego, co mówicie, to kłamstwa. Zatrzymał muła i siedział zamyślony z
twarzą zwróconą na południe. Był całkiem pewien, że to była pułapka,
przypuszczalnie obmyślona przez Metysa, który chciał dostać nagrodę. Ale prawdą
było również, że tam znajdował się umierający. Pomyślał o opuszczonej plantacji
bananowej, gdzie coś się wydarzyło i gdzie indiańskie dziecko leżało martwe na
stosie kukurydzy. Nie ulegało wątpliwości, że go potrzebowano. Człowiek tyle
mający na sumieniu... Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że czuł się zupełnie
dobrze i wesoło. W spokój nigdy właściwie nie wierzył. Marzył o nim tak często po
drugiej stronie, że teraz spokój nie więcej oznaczał dla niego niż marzenie. Zaczął
gwizdać jakąś melodię, którą gdzieś posłyszał. “Znalazłem różę na mym polu.” Czas,
żeby się zbudził. To rzeczywiście nie byłby dobry sen... ta spowiedź w Las Casas, na
której musiałby wyznać, poza wszystkim innym, że odmówił spowiedzi człowiekowi
umierającemu w stanie śmiertelnego grzechu. - Czy ten człowiek jeszcze będzie żył?
- spytał. - Tak mi się wydaje, proszę księdza - skwapliwie podchwycił Metys. - Jak to
daleko stąd?
- Cztery... pięć godzin, proszę księdza. - Możecie jechać na zmianę na drugim
mule. Ksiądz zawrócił muła z powrotem i zawołał na przewodnika. Człowiek zsiadł i
stał bez ruchu, słuchając objaśnień. Jedyną uwagę zrobił Metysowi, wskazując na
siodło. - Uważajcie na torbę przy siodle. Tam jest koniak księdza. Jechali stępa z
powrotem. Panna Lehr była przy bramie i powiedziała:
- Ksiądz zapomniał wziąć kanapki. - Ach, tak, dziękuję pani. - Rzucił szybkie
spojrzenie na to, co go otaczało. To wszystko straciło już dla niego znaczenie. - Pan
Lehr jeszcze śpi? - zapytał. - Czy mam go zbudzić?
- Nie, nie. Ale może zechce mu pani podziękować za jego gościnność. -
Dobrze. A może za parę lat ujrzymy księdza znowu? Tak jak ksiądz obiecał? -
Patrzyła z ciekawością na Metysa, który również wlepił w nią żółte, bezczelne oczy. -
Możliwe - odparł ksiądz i odwrócił się uśmiechając się do siebie ukradkiem. - A
zatem do widzenia księdzu. Lepiej niech ksiądz rusza, prawda? Słońce już się podnosi
coraz wyżej. - Do widzenia, droga pani. - Metys uderzył biczem muła niecierpliwie,
który szybko ruszył z miejsca. - Nie w tę stronę, człowieku! - zawołała panna Lehr. -
Mam jeszcze jedną wizytę w okolicy - odparł ksiądz i trzęsąc się w niewygodnym
kłusie pojechał za Metysem w stronę wsi. Minęli bielony kościół; on także był
częścią snu. W realnym życiu nie ma kościołów. Otwarła się przed nim długa, brudna
wiejska ulica. Nauczyciel stał w drzwiach. Pozdrowił go ironicznie, patrząc
niechętnie zza rogowych okularów. - Więc ksiądz odjeżdża z łupami?
Ksiądz zatrzymał muła. Zwrócił się do Metysa:
- Rzeczywiście... zapomniałem...
- Nieźle ksiądz zarobił na chrztach - powiedział nauczyciel. - Opłaciło się
czekać parę lat, no nie?
- Jedźmy, proszę księdza - przynaglał Metys. - Niech ksiądz go nie słucha. To
zły człowiek. - Pan zna tutejszych ludzi lepiej niż ktokolwiek inny - rzekł ksiądz. -
Jeśli zostawię jakiś dar, czy zechce go pan obrócić na rzeczy nie przynoszące
szkody... to znaczy na jedzenie, koce... nie na książki?
- Jedzenia im bardziej potrzeba niż książek. - Mam tu czterdzieści pięć
pezów...
- Co ksiądz robi? - jęknął Metys. - Chcemy oszukać sumienie? - spytał
nauczyciel. - Tak. - Wszystko jedno. Oczywiście przyjmuję z podziękowaniem.
Przyjemnie widzieć księdza z sumieniem. Jest to nowy etap w ewolucji - powiedział.
Okulary błyszczały mu w słońcu. Pulchny, pełen goryczy człowiek, wygnaniec
stojący przed swoim krytym blachą barakiem. Minęli ostatnie domy, cmentarz i
zaczęli piąć się w górę. - Po co, proszę księdza, po co? - protestował Metys. - To nie
jest zły człowiek, robi, co może, a ja nie będę już potrzebował pieniędzy,
nieprawdaż? - spytał ksiądz. Przez dłuższą chwilę jechali bez słowa. Słońce zaczęło
oślepiać, a muły wspinały się z wysiłkiem po stromej, skalistej ścieżce. Ksiądz znów
zagwizdał “Znalazłem różę”, jedyną melodię, jaką znał. W pewnej chwili Metys
zaczął się na coś żalić:
- Z księdzem jest taki kłopot, że... - ale przestał, zanim sformułował swój
zarzut, bo nie miał właściwie powodu do żalenia się, skoro stale jechali na północ w
stronę granicy. - Jesteście głodni? - spytał w końcu ksiądz. Metys zamruczał coś
gniewnie czy drwiąco. - Weźcie kanapkę - powiedział ksiądz otwierając paczkę
panny Lehr.
Rozdział II
- To tam - odezwał się Metys z odcieniem triumfu w głosie, jak gdyby przez
całe siedem ostatnich godzin był niesłusznie posądzony o kłamstwo. Wskazał poprzez
wąwóz na grupę indiańskich szałasów, oblepiających skalny cypel, sterczący nad
przepaścią. Było do nich może ze dwieście metrów, ale dojście zajęłoby co najmniej
godzinę ze trzysta metrów krętego schodzenia i tyleż wspinania się. Ksiądz siedział
na swym mule rozglądając się z uwagą, nie mógł dojrzeć żadnego podejrzanego
ruchu. Nawet punkt obserwacyjny - mała platforma ułożona z gałęzi na kopcu
powyżej szałasów - był pusty. - Zdaje się, że tam nie ma nikogo - powiedział. Znów
oddychał atmosferą pustkowia. - No, przecież ksiądz chyba nie myślał, że tu będzie
ktoś, oprócz niego - rzekł Metys. - On tam jest. Zaraz ksiądz zobaczy. - Gdzie są
Indianie?
- Znów ksiądz zaczyna - żalił się Metys. - Podejrzenia, wciąż te podejrzenia.
Skąd ja mam wiedzieć, gdzie są Indianie? Czy nie powiedziałem księdzu, że on jest
zupełnie sam? - Ksiądz zsiadł z muła. - Co ksiądz teraz wyrabia? - krzyknął Metys
rozpaczliwie. - Nie będziemy już potrzebowali mułów. Można je odesłać z powrotem.
- Nie będziemy potrzebowali? A jak ksiądz się stąd wydostanie?
- To - rzekł ksiądz - już nie moje zmartwienie. - Odliczył czterdzieści pezów i
zwrócił się do mulnika: - Wynająłem was do Las Casas. No, udało wam się, macie tu
zapłatę za sześć dni. - To ksiądz mnie już więcej nie potrzebuje?
- Nie. I lepiej zmykajcie stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie możemy iść tak daleko
na piechotę, proszę księdza - powiedział gwałtownie mieszaniec. - Przecież ten
człowiek umiera. - Zajdziemy tam równie szybko na naszych własnych nogach. No,
przyjacielu, zabieraj się stąd. - Metys odprowadził muły wzrokiem pełnym żałosnej
chciwości. Stąpały powoli wąską, kamienistą drogą, wreszcie zniknęły za załomem
skały i odgłos ich kopyt rozpłynął się w ciszy. - No, nie zwlekajmy dłużej -
powiedział żywo ksiądz i z woreczkiem przewieszonym przez ramię zaczął schodzić
ścieżką w dół. Czuł za sobą ciężki i zadyszany oddech Metysa. Prawdopodobnie
wypił w stolicy zbyt dużo piwa. Z dziwnym wzruszeniem zmieszanym z pogardą
ksiądz rozpamiętywał, jak wiele przytrafiło się im obu od chwili, gdy spotkali się po
raz pierwszy w wiosce, której nazwy nawet nie znał. Metys leżał tam w upalne
południe kołysząc swój hamak bosą żółtą stopą. Gdyby w tym momencie spał, to
wszystko by się nie zdarzyło. Biedny człowiek miał rzeczywiście strasznego pecha,
że został obarczony tak ogromnym grzechem. Ksiądz szybko obejrzał się i zobaczył
wielkie palce wysuwające się z brudnych tenisówek. Metys schodził mrucząc wciąż
pod nosem. Jego wieczne narzekanie nie pomagało mu w oddychaniu. Biedaczysko -
myślał ksiądz - naprawdę nie jest taki zły...
On też nie miał dość sił na tę podróż. Gdy ksiądz był już na dnie barranca,
Metys znajdował się o pięćdziesiąt metrów z tyłu. Ksiądz usiadł na jakimś głazie i
wytarł czoło, a Metys rozpoczął swe lamenty, zanim jeszcze dotarł do niego. - Nie ma
co aż tak bardzo się spieszyć. - Wyglądało, jak gdyby w miarę zbliżania się do
miejsca zdrady, wzrastał jego żal do ofiary. - Nie mówiliście, że umiera? - spytał
ksiądz. - Tak, tak, umiera, pewno. Ale to może długo potrwać. - Im dłużej, tym lepeij
dla nas wszystkich - rzekł ksiądz. - Może macie rację. Zrobię tu odpoczynek. Lecz
Metys jak przekorne dziecko chciał, żeby zaraz ruszać. - Ksiądz nie ma miary w
niczym; albo by biegł, albo siedział w miejscu. - Nic się wam nie podoba, co ja robię
- przekomarzał się z nim ksiądz, po czym spytał ostro i przebiegle: - Przypuszczam,
że oni pozwolą mi go zobaczyć?
- Oczywiście - powiedział mieszaniec i natychmiast się poprawił: - Oni, oni?
Kogóż to znów ksiądz ma na myśli? Najpierw ksiądz narzeka, że tu pusto, a potem
gada, że jacyś “oni” tu są. - Ze łzami w oczach mówił dalej: - Może z księdza i dobry
człowiek, może nawet święty, czy ja wiem? Ale dlaczego ksiądz nie mówi otwarcie,
tak żeby można go zrozumieć. Już to samo wystarczy, żeby człowiek stał się złym
katolikiem. - Nie ma co dźwigać dalej tego worka, jest ciężki - powiedział ksiądz. -
Jak się napijemy trochę, to nam obu dobrze zrobi. Obaj potrzebujemy odwagi, nie
uważasz?
- Ksiądz ma coś do wypicia? - spytał Metys z przejęciem i patrzył, jak ksiądz
wyjmuje butelkę. Nie spuszczał oczu, gdy ksiądz pił. Oba kły wystawały łakomie,
drgając lekko nad dolną wargą. Wreszcie i on przytknął usta do butelki. - To jest
chyba nielegalne po tej stronie granicy - powiedział ksiądz chichocząc - jeśli jesteśmy
po tej stronie. - Pociągnął raz jeszcze i oddał butelkę Metysowi. Wkrótce była pusta.
Rzucił ją w kierunku skały. Rozprysła się jak szrapnel.
Metys zląkł się:
- Ostrożnie. Ludzie mogą myśleć, że ksiądz ma broń. - Reszta nie będzie nam
potrzebna - rzekł ksiądz. - Znaczy, że ksiądz ma więcej?
- Jeszcze dwie butelki, ale nie możemy pić więcej na tym upale. Lepiej
zostawmy to tutaj. - Czemu ksiądz nie powiedział, że to ciężkie? Poniosę księdzu.
Ksiądz tylko słówko powie, a ja z chęcią... tylko, że ksiądz o nic nie prosi. Ruszyli
znów pod górę z lekkim brzękiem butelek. Słońce padało pionowo na tę dziwną parę.
Wejście na szczyt barranca zajęło im prawie godzinę. Potem wieża obserwacyjna
rozwarła się ponad ich ścieżką niby szczęka, a powyżej na skałach ukazały się dachy
szałasów. Indianie nie budują swych osiedli na szlakach mułów, wolą mieszkać na
uboczu i obserwować przejeżdżających. Ksiądz był ciekaw, kiedy ukażą się
policjanci, którzy musieli być gdzieś bardzo starannie ukryci. - Tędy, proszę księdza.
- Metys prowadził, wdrapując się po skałach na mały upłaz. Wyglądał zaniepokojony,
nieomal zdziwiony, że nic się dotąd nie działo. Szałasów było około tuzina, stały
ciche jak groby na tle pochmurnego nieba. Zanosiło się na burzę. Ksiądz poczuł
nerwową niecierpliwość; wszedł do pułapki, oni zaś mogliby przynajmniej zamknąć
ją szybko i raz skończyć to wszystko. Zastanawiał się, czy nagle nie strzelą do niego z
jednego z szałasów. Doszedł do samego krańca czasu: wkrótce nie będzie “jutra” ani
“dzisiaj”, tylko istnienie trwające wieki. Zaczął żałować, że nie wypił więcej
alkoholu. Ochrypłym z niepewności głosem spytał:
- No, jesteśmy na miejscu. Gdzie jest ten jankes?
- Ach tak, jankes - wzdrygnął się Metys, jak gdyby na chwilę zapomniał o
pretekście podróży. Stał gapiąc się na szałasy i zastanawiał się. - Był, o, tam, kiedym
go zostawił. - No przecież sam nie mógł się ruszyć stąd?
Gdyby nie widział tamtego listu - a przede wszystkim zabitego dziecka -
wątpiłby nawet w to, że ów Amerykanin istnieje. Począł iść prze polankę w kierunku
szałasu. Czy zastrzelą go, zanim dosięgnie wejścia? Miał wrażenie, jakby szedł z
zawiązanymi oczyma po kładce, nie wiedząc, w którym miejscu potknie się i spadnie
w wieczność. Czknął i splótł ręce z tyłu, aby powstrzymać ich drżenie. W pewnym
sensie był zadowolony z opuszczenia domu panny Lehr, gdyż nigdy jakoś naprawdę
nie wierzył, że powróci jeszcze do pracy parafialnej, codziennego odprawiania mszy i
starannych pozorów pobożności. Mimo wszystko lepiej być nieco pijanym idąc na
śmierć. Doszedł do drzwi - ani żywego ducha. Wtem jakiś głos powiedział:
- Proszę księdza. Rozejrzał się dokoła. Metys stał na polance z wykrzywioną
twarzą, oba kły drgały. Wyglądał na przerażonego. - Co się stało?
- Nic, proszę księdza. - Dlaczego mnie wołaliście?
- Ja nic nie mówiłem - skłamał. Ksiądz odwrócił się i wszedł do środka.
Amerykanin był tam rzeczywiście. Czy jeszcze żył, to inna sprawa. Leżał na
słomianej macie z zamkniętymi oczyma i otwartymi ustami, złożywszy ręce na
brzuchu jak dziecko, które cierpi na ból żołądka. Ból zmienia twarz - możliwe też, że
popełnianie zbrodni nakłada własną maskę jak polityka lub pobożność. Wglądał
inaczej niż na afiszu na ścianie posterunku policji. Tamten był twardym aroganckim
człowiekiem, który osiągnął to, co zamierzał. Teraz była to po prostu twarz trampa.
Ból odkrył nerwy i nadał twarzy wyraz pozornej inteligencji. Ksiądz ukląkł i
przyłożył ucho do ust leżącego, usiłując dosłyszeć oddech. Poczuł ciężki,
nieprzyjemny zapach - mieszaninę wymiotów, dymu z papierosów i odoru wódki.
Trzeba by czegoś więcej niż kilku lilii, by ukryć ten rozkład. Bardzo słaby głos
zaszeptał mu w ucho po angielsku:
- Niech ksiądz stąd zwiewa. Na zewnątrz w przyćmionym przez burzę świetle
stał Metys patrząc w kierunku szałasu. Widać było, że trzęsą mu się nieco kolana. - A
więc żyjesz? - mówił ksiądz szybko. - Spiesz się. Nie masz wiele czasu. - Niech
ksiądz stąd zwiewa. - Czy nie chciałeś, żebym przyszedł? Jesteś katolikiem?
- Niech ksiądz zwiewa - głos znowu zaszeptał, jak gdyby to były jedyne
słowa, jakie zapamiętał z wyuczonej dość dawno lekcji. - Powiedz mi - rzekł ksiądz. -
Ile lat temu byłeś ostatni raz u spowiedzi?
Powieki uniosły się i zdumione oczy spojrzały na niego. Leżący mężczyzna
powiedział zmieszanym głosem:
- Chyba z dziesięć lat. Ale co ksiądz tu w ogóle robi?
- Prosiłeś o księdza. Ho, ho, dziesięć lat to kawał czasu. - Ksiądz musi stąd
zwiewać - powiedział mężczyzna. Przypomniał sobie lekcję. Gdy leżał tak
wyciągnięty na macie, cała żywotność, jaka jeszcze w nim była, zebrała się w mózgu:
był jak zmiażdżony z jednego końca płaz. Powiedział dziwnym głosem: - Ten
sukinsyn...
Ksiądz rzekł z pasją:
- Co to jest za spowiedź? To ja odbywam pięciogodzinną podróż... i wszystko,
co mogę z ciebie wydobyć, to przekleństwa. - Wydawało mu się straszną
niesprawiedliwością, że wraz z niebezpieczeństwem wracała jego bezużyteczność -
nic nie mógł uczynić dla takiego człowieka. - Niech ksiądz słucha...
- Słucham. - Niech ksiądz stąd zaraz zwiewa. Ja nie wiedziałem...
- Nie po to przybyłem taki szmat drogi, żeby gadać o sobie - powiedział
ksiądz. - Im prędzej się wyspowiadasz, tym prędzej będę mógł stąd pójść. - Niech się
ksiądz mną nie kłopocze. Ja jestem skończony. - To znaczy potępiony? - spytał
gniewnie ksiądz. - Jasne. Potępiony - odpowiedział mężczyzna zlizując krew z warg.
- Słuchaj - rzekł ksiądz pochylając się bliżej nad zatęchłym i ckliwym odorem -
przyszedłem tu, żeby wysłuchać twojej spowiedzi. Czy chcesz się spowiadać?
- Nie. - Czy chciałeś wtedy, kiedy pisałeś ten list?
- Może. - Ja wiem, co ty chcesz mi powiedzieć. Ja wiem to, rozumiesz? Daj
temu spokój. Pamiętaj, że umrzesz. Nie licz zanadto na miłosierdzie Boże. Bóg dał ci
tę okazję. Może ci już drugiej nie dać. Jakie to życie prowadziłeś przez te wszystkie
lata? Czy wydaje ci się ono teraz tak wspaniałe? Zabiłeś wielu ludzi - to właściwie
wszystko. Każdy może robić to przez jakiś czas, a później jego zabijają. Tak jak
ciebie zabito. Nic nie pozostaje prócz bólu. - Proszę księdza...
- Tak? - Ksiądz westchnął niecierpliwie i pochylił się jeszcze niżej. Przez
chwilę miał nadzieję, że wreszcie wzbudził u tego człowieka choć słaby odruch żalu.
- Niech ksiądz weźmie mój pistolet. Słyszy ksiądz? Jest tu pod pachą. - Nie
potrzebuję pistoletu. - Ależ tak, potrzebuje ksiądz. - Leżący poruszył jedną z rąk
złożonych na brzuchu - zaczęła pełznąć powoli do góry. Ile trudu go to kosztowało.
Już samo patrzenie na to było nie do zniesienia.
Ksiądz rzekł ostro:
- Leż spokojnie. Broni tam nie ma. - Widział pustą kaburę pod pachą bandyty
- był to pierwszy określony znak, że oni i Metys nie byli sami. - Sukinsyny -
powiedział leżący i jego ręka opadła ciężko tam, gdzie akurat się znalazła, nad
sercem. Leżał w pozie wstydliwej kobiety z posągu: jedna ręka na piersi, druga na
brzuchu. W szałasie było bardzo gorąco. Wisiało nad nimi ciężkie niebo, nabrzmiałe
zbliżającą się burzą. - Niech ksiądz słucha... - Ksiądz siedział zrezygnowany u jego
boku. Nic nie zdoła zesłać spokoju na tę niespokojną głowę. Może kiedyś, przed
wielu godzinami, gdy pisał ten list - ale okazja jak przyszła, tak i przeszła. Szeptał
teraz coś o jakimś nożu. Była taka legenda, w którą wierzyło wielu zbrodniarzy, że
oczy zmarłego zachowują obraz tego, co widziały po raz ostatni przed śmiercią.
Chrześcijanin mógł wierzyć, że tak było i z duszą: rozgrzeszenie i spokój w ostatniej
chwili, po życiu spędzonym na popełnianiu najgorszych zbrodni. Czasem znów
pobożny człowiek umierał nagłą śmiercią w domu publicznym bez odpuszczenia win
i cnotliwe, jak się zdawało, życie kończyło się wieczystym piętnem nieczystości.
Słyszał nieraz, jak ludzie mówili, że skrucha na łożu śmierci jest czymś
niesprawiedliwym, jak gdyby to było łatwo zerwać z całym poprzednim życiem, bez
względu na to, czy było złe, czy dobre. Można zarówno powątpiewać o wartości
cnotliwego życia, które się kończy w upadku, jak i grzesznego o dobrym
zakończeniu. Ksiądz uczynił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek. - Kiedyś byłeś
wierzący - powiedział. - Zrozum, to jest twoja ostatnia szansa. Szansa ostatniej
godziny. Jak łotra ukrzyżowanego z Chrystusem. Mordowałeś ludzi, dzieci może -
dodał przypomniawszy sobie ową drobną czarną kupkę pod krzyżem. - Ale to nie
musi być koniecznie tak ważne. To są tylko sprawy tego życia, tak krótkiego, które
trwa zaledwie parę lat i już się kończy. Możesz to wszystko tutaj zostawić, tak, w tym
szałasie, i uwolniony wejść do wiecznego życia. - Poczuł smutek i tęsknotę na
wspomnienie tego życia, którego sam nie mógł dostąpić... tęsknotę za takimi
słowami, jak pokój, chwała, miłość. - Niech ksiądz mnie zostawi i myśli o sobie - głos
odezwał się nagląco: - Niech ksiądz weźmie mój nóż... - Ręka rozpoczęła na nowo
swoją powolną wędrówkę - tym razem w kierunku biodra. Kolana przygięły się,
jakby chciał przewrócić się na bok i nagle ustał wysiłek, oddech, wszystko. Ksiądz
pośpiesznie odmawiał słowa warunkowego rozgrzeszenia, na wypadek gdyby
zbrodniarz żałował za grzechy, choćby na jedną sekundę, zanim dusza opuściła ciało.
Ale było bardziej prawdopodobne, że odszedł w zaświaty wciąż szukając swego noża,
chcąc innego człowieka pchnąć na drogę gwałtu. Ksiądz modlił się: “Boże
miłosierny, zważ, że przecież on myślał o mnie, że to dla mnie chciał... “, ale modlił
się bez przekonania. W najlepszym razie chodziło tu o jednego przestępcę, który
pragnął pomóc w ucieczce drugiemu. Z jakiejkolwiek patrzeć na to strony, każdy z
nich obu niewiele był wart.
Rozdział III
Jakiś głos spytał:
- No, skończyliście już?
Ksiądz wstał i zrobił drobny, lękliwy gest potwierdzenia. W ciemnej,
eleganckiej postaci stojącej w drzwiach poznał oficera policji, który dał mu w
więzieniu pieniądze. Światło burzy odbijało się w jego sztylpach. Opierał jedną rękę
na pistolecie i krzywił się cierpko na widok martwego bandyty. - Nie spodziewaliście
się mnie zobaczyć - odezwał się. - Ależ tak. Spodziewałem się - odparł ksiądz. -
Muszę podziękować panu...
- Podziękować? Za co?
- Za to, że pozwolił mi pan z nim zostać. - Nie jestem barbarzyńcą -
powiedział oficer. - Proszę, może zechcecie teraz wyjść ze mną. Nie ma sensu
uciekać. Zobaczcie sami - dodał. Ksiądz wyszedł z szałasu i zobaczył, że otacza go
tuzin uzbrojonych ludzi. - Mam już dosyć uciekania - powiedział. Metys gdzieś
zniknął. Na niebie gromadziły się ciężkie chmury na kształt gór, co sprawiło, że
prawdziwe góry pod nimi wyglądały jak małe jaskrawe zabawki. Westchnął i
roześmiał się nerwowo. - Ileż kłopotu miałem z przedostaniem się przez te góry, a
teraz... jestem tu znów. - Nigdy nie sądziłem, że wrócicie. - Ach, panie poruczniku,
pan wie, jak to jest. Nawet tchórz ma poczucie obowiązku. - Chłodny, świeży wiatr,
jaki wieje czasem przed nadejściem burzy, musnął jego twarz. Ze źle udaną swobodą
zapytał: - Czy rozstrzela mnie pan teraz?
Porucznik znowu powiedział ostro:
- Nie jestem barbarzyńcą. Będziecie sądzeni... sprawiedliwie. - Za co?
- Za zdradę. - Mam więc wracać taki kawał drogi?
- Tak. Chyba, że zechcecie uciekać. - Trzymał rękę na pistolecie, jakby nie
ufał księdzu ani na jotę. - Mógłbym przysiąc, że już gdzieś...
- Och tak - przerwał ksiądz. - Widział mnie pan dwa razy. Gdy zabierał pan
zakładnika z mojej wsi... zapytał pan moją córeczkę: “Kto to jest?” Ona
odpowiedziała: “Mój ojciec” i pan pozwolił mi zostać. - Nagle góry przestały istnieć.
Wyglądało to, jak gdyby ktoś chlusnął im wodą w oczy. - Prędko - mówił porucznik -
do tego szałasu. Przynieście nam parę skrzyń, żebyśmy mogli usiąść - polecił
jednemu ze swych ludzi. Gdy ogarnęła ich burza, weszli do szałasu, gdzie leżał trup.
Żołnierz ociekając deszczem wniósł dwie skrzynie. - Świece - rozkazał porucznik.
Usiadł na jednej ze skrzyń, wyjął pistolet i powiedział: - Siadajcie tam, z dala od
drzwi, żebym mógł was widzieć. - Żołnierz zapalił świecę i stopionym z niej woskiem
przylepił ją do twardej polepy. Ksiądz usiadł blisko Amerykanina. Zastygły w ruchu,
którym usiłował wydostać nóż, sprawiał wrażenie, jakby chciał dosięgnąć swego
towarzysza, żeby zamienić parę słów na osobności... Wyglądali jak ludzie tego
samego gatunku; obaj brudni i nie ogoleni. Porucznik zdawał się należeć do całkiem
innej kategorii. Spytał z pogardą: - Więc macie dziecko?
- Tak - odparł ksiądz. - Wy... ksiądz?
- Niech pan nie sądzi, że wszyscy księża są tacy, jak ja. - Patrzył, jak światło
świecy mruga na błyszczących guzikach. Dodał: - Są dobrzy księża i są źli. Ja jestem
po prostu złym księdzem. - Więc może oddamy waszemu Kościołowi przysługę...
- Możliwe. Porucznik spojrzał na niego ostro, jak gdyby sądził, że zakpiono z
niego, po czym powiedział:
- Mówiliście mi, że widziałem was dwa razy. - Tak, byłem w więzieniu. A pan
dał mi pieniądze. - Przypominam sobie. - Dodał z pasją: - Cóż za okropna ironia losu.
Mieć was i wypuścić. Ba, straciliśmy dwóch ludzi szukając was. Żyliby dzisiaj... -
Świeca skwierczała, gdy krople deszczu przeciekały przez dach. - Ten Amerykanin
nie był wart dwóch istnień ludzkich. On był właściwie nieszkodliwy. Deszcz padał
bez przerwy. Siedzieli w milczeniu. Nagle porucznik powiedział:
- Nie wkładajcie ręki do kieszeni. - Szukałem tylko talii kart. Myślałem, że to
pomoże nam spędzić czas. - Nie gram w karty - odparł porucznik ostro. - Nie, nie o
grę mi chodzi. Chciałem tylko pokazać panu parę sztuczek. Czy mogę?
- W porządku, jeśli chcecie. Pan Lehr dał mu starą talię kart. Ksiądz
powiedział:
- Widzi pan, tu są trzy kraty. As, król i walet. Teraz - rozłożył je wachlarzem
na polepie - proszę mi powiedzieć, która z nich to as. - Ta oczywiście - powiedział
niechętnie i bez zainteresowania porucznik. - Myli się pan - stwierdził ksiądz,
odwracając ją. - To jest walet. Porucznik rzekł pogardliwie:
- Gra dla szulerów... albo dla dzieci. - A oto inna sztuczka - mówił ksiądz -
zwana “Chodź tu, walecie”. Dzielę talię na trzy części, o tak. Teraz biorę waleta kier i
wkładam go w środkową część, o tak. Teraz pukam we wszystkie trzy kupki. - Gdy to
mówił, pojaśniała mu twarz. Od tak dawna już nie miał w ręku kart. Zapomniał o
burzy, o zmarłym i o upartej, nieprzyjaznej twarzy naprzeciw. - Teraz mówię “chodź
tu, walecie” - podzielił kupkę kart z lewej na połowę i pokazał waleta. - I oto on.
- Na pewno są dwa walety. - Niech pan sam zobaczy. - Porucznik pochylił się
niechętnie do przodu i przejrzał środkową kupkę. - Pewnie opowiadacie Indianom, że
to jest cud Boży. - O nie - zaśmiał się ksiądz. - Nauczyłem się tego od Indianina. Był
on najbogatszym człowiekiem we wsi. Dziwi to pana? Z taką zręcznością w palcach!
Nie. Te sztuczki pokazywałem na parafialnych zabawach, urządzanych przez różne
bractwa, wie pan. Twarz porucznika przybrała wyraz fizycznego wprost obrzydzenia.
- Pamiętam te bractwa. - Gdy pan był chłopcem?
- Byłem wystarczająco dorosły, żeby widzieć...
- Co?
- Jakie to były oszustwa - wybuchnął z pasją. Rękę wciąż trzymał na
pistolecie, jak gdyby przeszła mu przez głowę myśl, że najlepiej byłoby od razu
skończyć z tą bestią w ludzkim ciele tarez, w tej chwili, na zawsze. - Cóż to był za
fałsz, co za hipokryzja. Wszystko sprzedać i rozdać biednym. Taka była nauka,
prawda? Ale starczyło, żeby senora Taka - Owaka, pani aptekarzowa powiedziała, że
dana rodzina właściwie nie zasługuje na pomoc, to senor Ten - Tamten dochodził do
wniosku, że niech przymierają głodem, bo na nic innego nie zasługują, a zresztą i tak
są socjalistami. A wy - ksiądz - uważaliście jedynie na to, kto odbył wielkanocną
spowiedź i złożył wielkanocną ofiarę. - Podniósł głos. Jakiś policjant zaniepokojony
zajrzał do szałasu i wycofał się z powrotem w potokach deszczu. - Kościół był
biedny, ksiądz był biedny, więc każdy powinien wszystko sprzedać i dać Kościołowi.
- Pan ma zupełną słuszność - powiedział ksiądz i dodał szybko: - Ale równocześnie
pan się myli. - Co przez to rozumiecie? - spytał porucznik z wściekłością. - Mam
słuszność? Nie chcecie się nawet bronić?
- Gdy pan mi dał pieniądze w więzieniu, od razu wiedziałem, że jest pan
dobrym człowiekiem. - Słucham was tylko dlatego, że jesteście zgubieni, bez nadziei.
Żadnej. Cokolwiek powiecie, nic nie zmieni tego faktu. - Naturalnie. Nie zamierzał
złościć oficera policji, ale przez ostatnie osiem lat miał bardzo mało okazji do
rozmów z kimkolwiek poza paru wieśniakami i Indianami. Teraz coś w jego tonie
rozwścieczyło porucznika. - Jesteście niebezpieczni, dlatego was zabijamy.
Zrozumcie, że nie mam osobiście nic przeciwko wam jako człowiekowi. -
Oczywiście. Pan walczy z Bogiem. Ja należę do tych ludzi, których pan codziennie
zamyka... i którym daje pan pieniądze. - Nie, ja nie walczę z fikcją. - Ale ja nie jestem
wart, żeby ze mną walczyć, czyż nie tak? Tak pan powiedział. Jestem kłamcą i
pijakiem. Ten tu człowiek był bardziej godzien kuli ode mnie. - Chodzi o wasze
poglądy. - Porucznik pocił się trochę w gorącym, parnym powietrzu. - Wy wszyscy
jesteście tacy sprytni. Co w Meksyku zrobiliście dla nas? Czy kiedykolwiek
powiedzieliście dziedzicowi, żeby nie bił swojego parobka? O tak, ja wiem, może w
konfesjonale, ale waszym obowiązkiem jest zapomnieć o tym natychmiast, czy nie
tak? Wyjdziecie z kościoła i zjecie z nim kolacyjkę, bo jest waszym obowiązkiem nie
wiedzieć, że morduje chłopów. To już sprawa skończona, zostawiona w pudle
konfesjonału. - Niech pan mówi dalej - powiedział ksiądz. Siedział na skrzyni z
rękami na kolanach i z pochyloną głową. Mimo wysiłków nie mógł skupić uwagi na
tym, co mówił porucznik. Myślał: Do stolicy jest czterdzieści osiem godzin. Dziś jest
niedziela. W środę może nie będę już żył. Jako zdradę odczuwał fakt, że bardziej
obawiał się cierpienia, jakie sprawią kule przeszywające jego ciało, niż tego, co
nastąpi potem. - Ha, my także mamy ide - mówił porucznik. - Nie dawać już więcej
pieniędzy na odprawienie modłów, nie wydawać pieniędzy na budowę gmachów do
odprawiania tych modłów. Zamiast tego damy ludziom jedzenie, nauczymy ich
czytać, damy im książki. Dołożymy starań, żeby nie cierpieli. - Ale jeżeli oni chcą
cierpieć...
- Mężczyzna może chcieć zgwałcić kobietę. Czy mamy pozwolić na to,
dlatego, że on chce tego? Cierpienie jest złem. - A pan cierpi stale - zauważył ksiądz,
przypatrując się zasępionej twarzy, widocznej za płomieniem świecy. Dodał: - Jak to
pięknie brzmi, prawda? Czy Jefe też tak uważa?
- Och, my mamy też swoje parszywe owce.
- A co potem? To znaczy, gdy każdy już będzie miał w bród jedzenia i będzie
mógł czytać dobre książki... książki, które pozwolicie mu czytać?
- Nic. Śmierć jest faktem. Nie usiłujemy zmienić faktów. - Zgadzamy się pod
wieloma względami - stwierdził ksiądz, leniwie rozkładając karty. - My też mamy
fakty, których nie usiłujemy zmieniać: że świat jest nieszczęśliwy, czy się jest
bogatym, czy biednym; chyba, że się jest świętym, ale tych nie ma wielu. Nie warto
kłopotać się zanadto odrobiną bólu tutaj. W jedno wierzymy obaj: że za sto lat
wszyscy będziemy w grobie. - Chciał potasować karty, ale pozaginały się, gdyż
drżały mu ręce. - A jednak przejmujecie się teraz odrobiną bólu - powiedział złośliwie
porucznik, patrząc na jego palce. - Ależ ja nie jestem świętym - odparł ksiądz. - Nie
jestem nawet odważny. - Spojrzał w górę niespokojnie. Przejaśniało się. Świeca nie
była już potrzebna. Wkrótce będzie dostatecznie jasno, by zacząć długą podróż
powrotną. Poczuł chęć do dalszej rozmowy, do odłożenia choćby na parę minut
decyzji wyruszenia. - Jest jeszcze jedna różnica między nami - powiedział. - Praca
nad osiągnięciem pana celów ma tylko wtedy sens, jeśli ludzie pracujący nad tym
będą dobrzy i uczciwi. A nie zawsze będą dobrzy ludzie w pańskiej partii. Wtedy
znowu będzie pan miał starą nędzę, bogacenie się bez skrupułów. Natomiast to, że ja
jestem tchórzem i w ogóle niegodnym człowiekiem, jest bez znaczenia. Mimo
wszystko mogę wkładać Boga w usta ludziom i odpuszczać im grzechy w imieniu
Boga. I gdyby nawet wszyscy księża byli do mnie podobni, nic by to nie zmieniło. -
Jednej rzeczy nie rozumiem - rzekł porucznik. - Dlaczego wy akurat zostaliście, gdy
wszyscy inni uciekli?
- Nie wszyscy uciekli - zauważył ksiądz. - Ale dlaczego wyście zostali?
- Kiedyś sam sobie zadałem to pytanie - mówił ksiądz. - Otóż faktem jest, że
człowiek nie staje nagle przed wyborem jednej z dwu dróg postępowania: dobrej i
złej, ale dostaje się w pułapkę. W pierwszym roku po prostu uważałem, że nie ma
żadnego powodu do ucieczki. Kościoły i przedtem bywały palone. Pan wie, jak
często. To jeszcze wiele nie znaczy. Postanowiłem zaczekać do następnego miesiąca i
zobaczyć, czy sytuacja nie ulegnie poprawie. Potem, ach, pan nie ma pojęcia, jak
szybko czas może lecieć. - Było już teraz całkiem jasno. Popołudniowy deszcz minął,
Życie musiało się toczyć dalej. Jakiś policjant przeszedł mimo wejścia do szałasu i
spojrzał na obu z ciekawością. - Niech pan sobie wyobrazi, w pewnej chwili
spostrzegłem, że jestem jedynym księdzem w promieniu wielu mil. Dekret, który
nakazał księżom się ożenić, wykończył ich w pewnym sensie. Wynieśli się. I mieli
pełne prawo to zrobić. Zwłaszcza był jeden ksiądz, który nigdy mnie nie lubił.
Miałem zbyt ostry język, proszę pana. Ten ksiądz powiedział, całkiem słusznie, że ja
mam słaby charakter. On uciekł. Pan się będzie śmiał ze mnie, ale czułem się tak, jak
za czasów szkolnych, gdy wyrzucono ze szkoły nauczyciela - brutala, którego bałem
się przez całe lata. Był za stary, żeby uczyć. Widzi pan, nie potrzebowałem się więcej
liczyć z cudzą opinią. Ludźmi się nie przejmowałem, bo mnie lubili. - Uśmiechnął się
słabo, ukosem, w stronę skulonego jankesa. - Mówcie dalej - rzekł posępnie
porucznik. - Jeśli będę mówił w tym tempie, będzie pan wiedział wszystko o mnie,
zanim dojedziemy do więzienia - zauważył ksiądz śmiejąc się nerwowo. - Tym lepiej.
To znaczy, dobrze jest poznać wroga. - Tamten ksiądz miał rację. Gdy on odszedł,
wtedy właśnie zacząłem schodzić na psy. Jedno następowało po drugim. Zacząłem
zaniedbywać swoje obowiązki. Zacząłem pić. Myślę, że byłoby lepiej, gdybym ja
także uciekł. Bo moim motorem działania przez cały czas była nie miłość Boga, lecz
pycha. - Pulchny człowieczek w starych łachach pana Lehra siedział pochylony na
skrzyni i mówił: - Przez pychę upadli aniołowie. Pycha jest najgorsza ze wszystkiego.
Myślałem sobie, jaki to dzielny człowiek ze mnie, że zostałem, gdy inni uciekli. A
wtedy pomyślałem, że jestem tak wielki, iż mogę ustalać sobie swoje własne
przepisy. Zarzuciłem post i codzienną mszę. Zaniedbywałem modlitwę... a pewnego
dnia, będąc pijany i samotny... pan wie, jak to jest, zrobiłem dziecko. Wszystko
pochodziło z pychy. Pyszniłem się, że zostałem. Byłem bezużyteczny, ale zostałem.
No, w każdym razie niewiele ze mnie było pożytku. Doszedłem do tego, że nie
udzielałem nawet stu komunii miesięcznie. Gdybym uciekł, ze dwanaście razy więcej
ludzi otrzymałoby Boga z moich rąk. Błędem jest myśleć, że jeśli jakaś rzecz jest
trudna czy niebezpieczna, to... - dokończył zdania rozłożeniem rąk. Porucznik
powiedział tonem, w którym przebijała wściekłość:
- No, teraz zostaniecie męczennikiem... macie tę satysfakcję. - O nie,
męczennicy nie są tacy jak ja. Oni nie myślą cały czas, że gdyby wypili więcej wódki,
nie baliby się tak bardzo. Porucznik zwrócił się ostro do człowieka stojącego przy
wejściu:
- Co tam znowu? Po co się tu pętacie?
- Burza przeszła, panie poruczniku. Chcieliśmy wiedzieć, kiedy ruszamy. -
Ruszamy natychmiast. Wstał, schował pistolet do kabury i rozkazał:
- Przygotujcie konia dla więźnia. I każcie paru ludziom wykopać szybko grób
dla jankesa. Ksiądz włożył karty do kieszeni i wstał:
- Pan słuchał mnie bardzo cierpliwie...
- Nie boję się poglądów innych ludzi - odparł porucznik. Na zewnątrz ziemia
parowała po deszczu. Mgła sięgała prawie kolan. Konie stały gotowe. Ksiądz dosiadł
jednego z nich, ale zanim mieli możność ruszyć, odwrócił się na dźwięk jękliwej i
jednocześnie obrażonej skargi, którą tak często słyszał:
- Proszę księdza. - Był to Metys. - No, no, znowu wy - powiedział ksiądz. -
Ach, ja wiem, co ksiądz myśli - mówił Metys. - Ksiądz nie ma wiele wyrozumiałości.
Ksiądz cały czas myślał, że ja go wydam. - Idźcie sobie. Zrobiliście swoje -
powiedział ostro porucznik. - Czy mogę z nim zamienić słówko, panie poruczniku? -
poprosił ksiądz. - Ksiądz jest dobrym człowiekiem - szybko wtrącił Metys. - Ale
ksiądz jak najgorzej myśli o ludziach. Ja tylko chciałem księdza prosić o
błogosławieństwo. To wszystko. - Co wam z tego przyjdzie? Błogosławieństwa nie
możecie sprzedać - powiedział ksiądz. - Bo już się nie zobaczymy. A nie chciałem,
żeby ksiądz odszedł myśląc źle...
- Jacy wy jesteście zabobonni - odparł ksiądz. - Myślicie, że moje
błogosławieństwo zasłoni Bogu oczy. Ja nie mogę sprawić tego, żeby On o
wszystkim nie wiedział. Lepiej idźcie do domu i módlcie się. A jeśli obdarzy was
łaską żalu za to, co zrobiliście, to wtedy rozdajcie pieniądze...
- Jakie pieniądze, proszę księdza? - Metys gniewnie pociągnął jego strzemię. -
Jakie pieniądze? Znowu ksiądz zaczyna...
Ksiądz westchnął. Czuł się wyczerpany swymi przejściami. Strach może być
bardziej męczący niż długa, monotonna jazda. - Będę się modlił za was - powiedział i
uderzył konia, żeby zrównać się z porucznikiem. - A ja będę się modlił za księdza -
oświadczył łaskawie Metys. W pewnej chwili, gdy koń przystanął uważnie przed
rozpoczęciem stromego zejścia wśród skał, ksiądz spojrzał za siebie. Metys stał sam
między szałasami. Przez nieco rozchylone usta widać było dwa długie kły. Wyglądał,
jakby został przyłapany w trakcie wykrzykiwania jakichś skarg albo pretensji, na
przykład, że był dobrym katolikiem. Jedną ręką drapał się pod pachą. Ksiądz kiwnął
mu ręką. Nie czuł urazy, bo nie oczekiwał już niczego od żadnej istoty ludzkiej, a
miał w każdym razie powód, żeby być zadowolony: ta żółta twarz, której nie można
było ufać, nie będzie obecna “przy śmierci”.
- Jesteście człowiekiem wykształconym - powiedział porucznik. Leżał w
poprzek wejścia do szałasu z głową na zwiniętej pelerynie, z pistoletem u boku. Była
noc, ale żaden z nich obu nie mógł spać. Ksiądz jęczał cicho przy każdym poruszeniu,
tak był sztywny i zdrętwiały. Porucznikowi śpieszyło się do domu, byli więc na
koniach do północy. Zjechali już z gór w bagnistą równinę. Wkrótce cały stan będzie
pocięty bagnami. Deszcze zaczęły się na dobre. - Skądże znowu?! Mój ojciec był
sklepikarzem. - Mam na myśli to, że byliście za granicą. Umiecie mówić jak
Amerykanin. Skończyliście szkoły. - Tak. - Ja musiałem przemyśleć wszystko sam.
Ale są rzeczy, o których nie potrzeba uczyć się w szkole, żeby je znać. Jak to, na
przykład, że są bogaci i biedni. - Dodał po cichu: - Rozstrzelałem przez was trzech
zakładników. Biedni ludzie. Znienawidziłem was przez to. - Tak - przyznał ksiądz i
usiłował wstać, aby rozruszać zdrętwiałe prawe udo. Porucznik szybko usiadł z
bronią w ręku. - Co wy robicie?
- Nic, po prostu zdrętwiałem. To wszystko. - Położył się znowu z jękiem. - Ci
ludzie, których zastrzeliłem, to byli moi rodacy. Chciałem im dać cały świat. - Ha, kto
wie? Może właśnie dał im pan. Porucznik nagle splunął ze złością, jakby coś
nieczystego dostało mu się na język i powiedział:
- Wy zawsze macie odpowiedzi, które nic nie znaczą. - Nigdy nie byłem
mocny w nauce - mówił ksiądz. - Nie mam pamięci. Ale jedna rzecz zawsze była dla
mnie zagadką, jeśli chodzi o ludzi takich jak pan. Pan nienawidzi bogatych i kocha
biednych. Czy tak?
- Tak. - Otóż gdybym ja na przykład was nienawidził, nie chciałbym
wychowywać swego dziecka na człowieka takiego jak wy. To nie miałoby sensu. -
Ach, zniekształcacie...
- Może. Nigdy nie mogłem pojąć należycie waszych idei. My zawsze
mówiliśmy, że biedni są błogosławieni, a bogatym będzie trudno dostać się do nieba.
Dlaczego mielibyśmy i to także utrudniać biednym? O, ja wiem, że winniśmy
biednym dawać jałmużnę i dbać o to, żeby nie byli głodni... głód może zmuszać
człowieka do czynienia zła w takim samym stopniu jak pieniądz. Ale dlaczego
mielibyśmy dawać biednym władzę? Lepiej, żeby zmarli w błocie i zbudzili się w
niebie... Oczywiście, bylebyśmy nie wpychali ich twarzą w to błoto. - Wasze wywody
są mi wstrętne - powiedział porucznik. - Nie potrzebuję argumentów. Jeśli tacy ludzie
jak wy widzą, że ktoś cierpi, to tylko gadają i gadają. Powiadacie: A może ból to
bobra rzecz, a może dzięki bólowi będzie mu się kiedyś lepiej działo. Ja natomiast
daję głos memu sercu. - Lufą pistoletu. - Tak. Lufą pistoletu. - Ach, może kiedyś, gdy
będzie pan w moim wieku, będzie pan wiedział, że serce to bestia, której nie można
ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości. Miłość. Dziewczyna się
topi, ktoś dusi jakieś dziecko, a serce wciąż mówi miłość, miłość. Przez chwilę leżeli
spokojnie. Ksiądz pomyślał, że porucznik zasnął, ale tamten znów się odezwał:
- Wy nigdy nie mówicie uczciwie. Do mnie gadacie jedno, a komu innemu
powiadacie “Bóg jest miłością”. Ale ponieważ myślicie, że takich powiedzeń bym nie
strawił, więc mówicie mi co innego; takie rzeczy, z którymi według was się godzę. -
Ach, to jest zupełnie co innego - odparł ksiądz. - Bóg jest miłością! Nie przeczę, że
serce ludzkie posiada cząstkę tej miłości, ale cóż to za cząstka! Malutka szklaneczka
miłości zmieszana z garem brudnej wody. Nie potrafilibyśmy nawet rozpoznać takiej
miłości. Moglibyśmy ją wziąć za nienawiść. Miłość Boga mogłaby nas przerazić. Ona
to zapaliła krzak na pustyni, nieprawdaż? i otwarła groby, i kazała umarłym chodzić
w ciemności. O, człowiek taki jak ja uciekałby daleko, gdyby tę miłość poczuł w
pobliżu. - Nie dowierzacie Mu zbytnio, prawda? Wasz Bóg nie wydaje mi się
wdzięczny. Gdyby jakiś człowiek służył mi tak wiernie, jak wy Jemu służyliście,
podałbym go do awansu, postarałbym się o dobrą emeryturę dla niego... gdyby miał
raka i wił się w boleściach, strzeliłbym mu w łeb. - Niech pan słucha - powiedział
gorąco ksiądz, pochylając się w ciemność do przodu, żeby przesunąć ciężar na
zdrętwiałą nogę. - Nie jestem tak nieuczciwy, jak sobie pan wyobraża. Jak pan myśli,
dlaczego mówię ludziom z ambony, że są narażeni na potępienie, jeśli śmierć
zaskoczy ich znienacka? Nie opowiadam im bajek, w które sam nie wierzę. Ja nic nie
wiem o miłosierdziu Bożym. Nie wiem, jak okropne wydaje się Jemu serce ludzkie.
Ale to wiem, że jeśli jeden człowiek w tym kraju był kiedykolwiek potępiony, to ja
również będę potępiony. - Dodał powoli: - Nie chciałbym, żeby miało być inaczej. Ja
po prostu chcę sprawiedliwości, to wszystko.
- Będziemy na miejscu przed zmierzchem - powiedział porucznik. Sześciu
ludzi jechało z przodu i sześciu z tyłu. Czasem, gdy przekraczali pas lasu, pomiędzy
widłami rzeki, musieli jechać jeden za drugim. Porucznik nie odzywał się wcale, a
kiedy żołnierze zaczęli w pewnej chwili śpiewać piosenkę o tłustym sklepikarzu i
jego kobiecie, brutalnie kazał im być cicho. Nie był to triumfalny pochód. Ksiądz
jechał ze słabym grymasem uśmiechu przylepionym do warg; wyglądało, jakby
włożył na twarz maskę, żeby spokojnie myśleć, bez zwracania niczyjej uwagi.
Przeważnie myślał o bólu. - Pewnie wypatrujecie cudu - powiedział porucznik,
patrząc na niego z ukosa. - Przepraszam, co pan powiedział?
- Mówiłem, że pewnie wypatrujecie cudu. - Nie. - Wierzycie w cudy, co?
- Tak, ale nie dla mnie. Nie jestem już nikomu na nic potrzebny, więc po co
Bóg miałby utrzymywać mnie przy życiu?
- Jestem zdziwiony, że człowiek taki jak wy może wierzyć w podobne rzeczy.
Indianie to co innego. Ba, gdy widzą po raz pierwszy światło elektryczne, uważają to
za cud. - Pozwalam sobie zauważyć, że gdyby widział pan po raz pierwszy człowieka
wskrzeszonego, to również może by pan tak sądził. - Zachichotał bez przekonania za
maską martwego śmiechu. - O, to śmieszne, nieprawdaż? Nie o to chodzi, że cuda się
nie zdarzają... ale po prostu o to, że ludzie nazywają je inaczej. Niech pan sobie
wyobrazi lekarzy dokoła zmarłego. Nie oddycha już, pulsu nie ma, serce nie bije, jest
martwy. Potem ktoś wraca mu życie, a oni, lekarze... jak to się mówi?... Wstrzymują
się z opinią. Nie powiedzą, że to cud, bo nie lubią tego słowa. A potem takie
zdarzenie powtarza się wiele, wiele razy... bo Bóg jest na ziemi... a oni mówią: to nie
są cuda, to my po prostu powiększyliśmy naszą wiedzę o istocie życia. Teraz wiemy,
że można być żywym bez pulsu, oddechu i bicia serca. I wynajdują nowe słowo na
określenie tego stanu życia i mówią, że nauka udowodniła, iż nie ma cudów. - Znów
zachichotał. - Zawsze są mądrzejsi. Wyjechali z leśnego traktu na bity gościniec.
Porucznik ukłuł konia ostrogą i cała kawalkada ruszyła kłusem. Już prawie
dojeżdżali. Porucznik zamruczał nieśmiało:
- Niezły z was człowiek. Jeśli mógłbym wam w czymkolwiek się przysłużyć...
- Gdyby pan zechciał dać mi pozwolenie na spowiedź...
Pierwsze domy ukazały się na horyzoncie, małe lepianki, chylące się ku
ruinie, parę klasycznych filarków, po prostu glina pokryta wapnem. Na rumowisku
bawiło się brudne dziecko. Porucznik powiedział:
- Ale nie ma księdza. - Padre Jose. - Ach, padre Jose - rzekł porucznik
pogardliwie - on jest nic nie wart. - Dla mnie wystarczy. Jest mało prawdopodobne,
żebym tu znalazł świętego. Porucznik jechał przez chwilę w milczeniu. Przejeżdżali
koło cmentarza, pełnego połamanych aniołków, i minęli wielki portyk z czarnymi
literami “Silencio”. Powiedział wreszcie:
- Zgoda. Możecie go mieć. - Nie patrzył na cmentarz, gdy przejeżdżali. Była
tam ściana, przy której rozstrzeliwano więźniów. Droga opadała ostrym zakrętem ku
rzece. Na prawo, tam gdzie kiedyś była katedra, żelazne huśtawki stały samotnie w
popołudniowym upale. Wszędzie panowała atmosfera opuszczenia bardziej
intensywna tu niż w górach, bo kiedyś życie tętniło tu tak mocno. Porucznik myślał:
Nie ma pulsu, nie ma oddechu, serce bije, ale życie wciąż istnieje... tylko znaleźć na
to nazwę. Mały chłopiec patrzył na nich, gdy go mijali i zawołał do porucznika:
- Panie poruczniku, ma go pan?
A porucznik jakby we mgle przypomniał sobie twarz... Kiedyś widział
chłopca na rynku... potłuczona butelka. Usiłował się uśmiechnąć, ale był to tylko
dziwny, gorzki grymas, bez triumfu czy choćby nadziei. To było wszystko, z czym
musiał zaczynać na nowo.
Rozdział IV
Porucznik zaczekał, aż się ściemniło, a potem poszedł sam. Byłoby
niebezpiecznie posyłać kogoś, bo wiadomość, że padre Jose otrzymał pozwolenie na
spełnienie obrzędu religijnego w więzieniu, obiegłaby w oka mgnieniu całe miasto.
Lepiej było, żeby nawet Jefe nie wiedział. Nie można ufać zwierzchnikom, gdy ma
się więcej szczęścia od nich. Wiedział, że Jefe nie jest zadowolony z tego, że
przyprowadził księdza. Ucieczka byłaby z jego punktu widzenia lepszym
rozwiązaniem.
Gdy znalazł się w patio, czuł, że obserwuje go tuzin oczu. Dzieci zbiły się w
gromadkę, gotowe do szyderczych przezywań padre Jose, gdyby się pojawił. Żałował
teraz danej księdzu obietnicy, ale był zdecydowany dotrzymać słowa, bo nie mógł
dopuścić, by ten stary, pełen zepsucia, tyranizowany przez Boga świat zatriumfował
wykazując wyższość poprzez swoją odwagę, prawdę czy sprawiedliwość...
Nikt nie odpowiedział mu na pukanie. Stał po ciemku w patio, jak gdyby
przyszedł po prośbie. Potem znów zapukał. Jakiś głos zawołał:
- Chwileczkę, chwileczkę. Padre Jose przyłożył twarz do krat okiennych i
spytał:
- Kto tam? - zdawał się szukać czegoś na ziemi. - Porucznik policji. - Och -
pisnął ksiądz Jose. - Przepraszam, moje spodnie, tak ciemno. - Zdawał się podnosić
coś do góry; w pewnej chwili dał się słyszeć ostry trzask, jakby pasek lub szelki nie
wytrzymały. Po drugiej stronie patio dzieci zaczęły piszczeć:
- Padre Jose, padre Jose. Podchodząc do drzwi nie patrzył na nie, tylko
mruczał pobłażliwie pod nosem:
- Ach, te urwisy. - Chcę, żebyście poszli ze mną na posterunek - powiedział
porucznik. - Ale ja nic nie zrobiłem, nic. Byłem taki ostrożny. - Padre Jose - piszczały
dzieci. Proszącym głosem mówił:
- Jeśli coś w sprawie pogrzebu, to źle pana poinformowano. Ja nawet nie
chciałem odmówić modlitwy. - Padre Jose, padre Jose. Porucznik odwrócił się i
wielkimi krokami wyszedł na środek patio. Z wściekłością krzyknął w stronę twarzy
przylepionych do kraty:
- Spokój tam! Idźcie spać! No już, słyszycie?
Po kolei znikały z pola widzenia, ale gdy tylko porucznik się odwrócił,
wróciły znowu i gapiły się dalej. - Nikt nie może sobie dać rady z tymi dzieciakami -
powiedział padre Jose. Jakiś głos kobiecy spytał:
- Gdzie jesteś, Jose?
- Tutaj, kochanie. To policja. Wielka kobieta w białej nocnej koszuli podeszła
do nich zamaszystym krokiem. Było zaledwie parę minut po siódmej. Porucznik
pomyślał, że może kobieta stale chodzi w tej koszuli, że żyje w łóżku. - Wasz mąż -
powiedział z satysfakcją podkreślając te słowa - wasz mąż jest potrzebny na
posterunku. - Kto tak powiedział?
- Ja. - Ale on nic nie zrobił. - Właśnie mówiłem, kochanie, że...
- Cicho. Zostaw to mnie...
- Przestańcie oboje jazgotać - rzekł porucznik. - Jesteście potrzebni na
posterunku, bo pewien człowiek chce się z wami widzieć... ksiądz. Chce się
wyspowiadać. - U mnie. - Tak. Nie ma nikogo innego. - Biedny człowiek -
powiedział padre Jose. Jego różowe oczki przebiegały po patio. - Biedny człowiek. -
Poruszył się niespokojnie i zerknął ukradkiem na niebo, po którym wirowały
konstelacje. - Nie pójdziesz - powiedziała kobieta. - To się sprzeciwia prawu,
nieprawdaż? - spytał padre Jose. - Nie potrzebujecie się o to obawiać. - Aha, nie
potrzebujemy - zauważyła kobieta. - Już przejrzałam pański plan. Nie chcecie
zostawić mojego męża w spokoju. Chcecie go złapać podstępem. Wiem, jak robicie.
Podstawiacie ludzi, żeby go prosili o modlitwy. A on ma dobre serce. Ale proszę
pamiętać, że on jest na rządowej pensji. Porucznik powiedział powoli:
- Ten ksiądz... pracował w ukryciu lata całe... dla waszego Kościoła.
Złapaliśmy go i oczywiście będzie jutro rozstrzelany. Nie jest to zły człowiek i
powiedziałem mu, że może was zobaczyć. Wyobraża sobie, że to mu przyniesie ulgę.
- Znam go - przerwała kobieta. - To skończony pijak. - Biedny człowiek - rzekł padre
Jose. - Chciał się kiedyś tu ukryć. - Obiecuję wam, że nikt się o tym nie dowie -
powiedział porucznik. - Nikt się nie dowie? - zachichotała kobieta. - Także coś. Całe
miasto będzie wiedziało. Niech pan patrzy na te dzieci. Jose nigdy nie ma od nich
spokoju. Nie będzie temu końca... Każdy będzie chciał się spowiadać, gubernator się
dowie o tym i wstrzyma pensję. - A może, kochanie - zaczął Jose - to jest mój
obowiązek...
- Nie jesteś już księdzem - stwierdziła kobieta. - Jesteś moim mężem. - Użyła
ordynarnego słowa. - To jest teraz twój obowiązek. Porucznik przysłuchiwał się im z
kwaśną satysfakcją, miał wrażenie, że odkrywa zamierzchłe wierzenia. Wreszcie
rzekł:
- Nie mogę czekać, aż się skończycie kłócić. Idziecie ze mną?
- nie może ciebie zmusić - powiedziała kobieta. - Kochanie, ja tylko dlatego,
że... no... jestem księdzem. - Księdzem - zachichotała kobieta. - Ty księdzem. -
Zaniosła się głośnym śmiechem, który po trochu udzielił się i dzieciom w oknie.
Padre Jose przyłożył palce do swych różowych oczu gestem bólu i powiedział:
- kochanie... - A śmiech wciąż się rozlegał. - Idziecie?
Padre Jose wykonał zdesperowany ruch, jakby chciał powiedzieć, że jedna
więcej klęska w takim życiu jak jego nie robi wiele różnicy. - Nie wydaje mi się, żeby
to było... możliwe - rzekł. - Dobrze - odparł porucznik. Gwałtownie odwrócił się,
stracił już dosyć czasu na miłosierdzie. Usłyszał błagalny głos padre Jose:
- Proszę mu powiedzieć, że się będę modlił. - Dzieci nabrały pewności. Jedno
z nich krzyknęło przenikliwie:
- Chodź do łóżka, Jose!
Porucznik roześmiał się. Jego słaby i nieprzekonywujący śmiech powiększył
ogólną wesołość, jaka wybuchła wokół padre Jose i unosiła się w górę aż po
ustawione w karnym ordynku konstelacje, które kiedyś znał z nazwy.
Porucznik otworzył drzwi celi. W środku było bardzo ciemno. Drzwi zamknął
za sobą starannie na klucz, a rękę trzymał na pistolecie. - Nie przyjdzie - powiedział.
W ciemnościach ksiądz był małą, skuloną postacią. Przycupnął na ziemi jak dziecko,
które się bawi. - To znaczy... nie przyjdzie dzisiaj? - spytał. - To znaczy... w ogóle nie
przyjdzie. Przez chwilę panowała cisza, jeśli można było mówić o ciszy w miejscu,
gdzie stale brzęczały moskity i z trzaskiem rozbijały się o ścianę żuki. W końcu
ksiądz odezwał się:
- Bał się chyba...
- Żona nie pozwoliła mu przyjść. - Biedny człowiek. - Usiłował się roześmiać,
ale zrobił to bez przekonania, i dźwięk, jaki z siebie wydobył, był tylko nędzną
imitacją wesołości. Głowa opadła mu na kolana. Wyglądał, jak gdyby zrezygnował ze
wszystkiego i sam również był całkowicie opuszczony. - Lepiej, jeśli powiem wam
wszystko - powiedział porucznik. - Byliście sądzeni i zostaliście uznani winnym. -
Czy nie mogłem być obecny na własnym procesie?
- Nie zrobiłoby to żadnej różnicy. - Tak, to racja. - Zamilkł, zastanawiając się,
co począć, i po chwili spytał z udaną beztroską: - A kiedy, jeśli wolno spytać?...
- Jutro. - Szybkość i zwięzłość odpowiedzi zbiła go z tropu. Zwiesił znowu
głowę i zdawał się, o ile można to było dostrzec w ciemnościach, obgryzać
paznokcie. - Niedobrze jest być samemu w taką noc. Jeśli wolelibyście być
przeniesieni do wspólnej celi...
- Nie, nie. Wolę być sam. Mam mnóstwo roboty. - Głos mu się załamał, jak
gdyby był poważnie przeziębiony. - Tyle spraw muszę przemyśleć. - Chciałbym wam
w czymś pomóc - powiedział porucznik. - Przyniosłem wam trochę koniaku. - Wbrew
przepisom?
- Tak. - To bardzo uprzejmie z pana strony. - Wziął małą flaszeczkę. - Będąc
na moim miejscu pan by chyba tego nie potrzebował. Ale ja zawsze bałem się bólu. -
Wszyscy musimy kiedyś umrzeć - zauważył porucznik. - A kiedy, to nie ma
większego znaczenia.
- Pan jest dobrym człowiekiem. Pan nie potrzebuje się niczego obawiać.
- Macie takie dziwne pomysły - poskarżył się porucznik. - Czasem odnoszę
wrażenie, że chcecie mnie po prostu przekonać. - Przekonać? O czym?
- Och, może, żebym wam dał uciec... albo żebym uwierzył w święty Kościół
Katolicki, w świętych obcowanie... jak to tam dalej idzie?
- W grzechów odpuszczenie. - Wy w to nie bardzo wierzycie, prawda?
- Ależ tak, wierzę - powiedział z uporem człowieczek. - Więc dlaczego
martwicie się?
- Otóż widzi pan, nie jestem ignorantem. Wiedziałem cały czas, co robię. I nie
mogę rozgrzeszyć siebie samego. - Przyjście ojca Jose miałoby takie znaczenie?
Czekał przez dłuższą chwilę na odpowiedź, a gdy ją otrzymał, nie zrozumiał
jej. - Inny człowiek... to ułatwia...
- Czy mogę w czymkolwiek wam jeszcze pomóc?
- Nie, w niczym. Porucznik otworzył drzwi, kładąc znów mechanicznie rękę
na pistolecie. Czuł się markotny, jak gdyby nie pozostało mu już nic do roboty teraz,
gdy ostatni ksiądz znajdował się pod kluczem. Sprężyna jego działania była złamana.
Myślał teraz o tygodniach spędzonych na uganianiu się za księdzem jak o
szczęśliwych czasach, które minęły bezpowrotnie. Poczuł się bez celu, jakby świat
zastygł nagle w martwocie. Z gorzką dobrocią powiedział:
- Starajcie się zasnąć. - Nie mógł wcale się zdobyć na nienawiść do tego
wynędzniałego człowieczka. Już zamykał drzwi, gdy usłyszał zalękniony głos:
- Panie poruczniku...
- Tak. - Pan widział, jak rozstrzeliwano ludzi. Takich jak ja. - Tak. - Czy ból...
długo trwa?
- Nie, nie, sekundę - powiedział szorstko, zamknął drzwi i zaczął iść z
powrotem przez bielony dziedziniec. Wszedł do biura. Podobizny księdza i bandyty
wciąż były przypięte na ściany. Zdarł je, bo nie były już potrzebne. Potem usiadł przy
biurku, oparł głowę na rękach i zasnął zupełnie wyczerpany. Nie mógł sobie później
przypomnieć nic z tego, co mu się śniło, z wyjątkiem śmiechu, bezustannego śmiechu
i długiego korytarza, z którego nie było wyjścia.
Ksiądz siedział na podłodze, trzymając w rękach butelkę koniaku, w pewnej
chwili wyciągnął korek i przyłożył ją do ust. Alkohol nie wywarł na nim żadnego
wrażenia; równie dobrze mogłaby to być woda. Postawił butelkę na ziemi i szeptem
zaczął coś w rodzaju spowiedzi generalnej. Powiedział: “Popełniłem grzech
nieczystości.” Formułka ta nic nie znaczyła; wyglądała jak zdanie z gazety i nie
mogła wzbudzić w nim skruchy. Znów zaczął: “Spałem z kobietą” i usiłował
wyobrazić sobie, że drugi ksiądz pyta go: “Ile razy? Czy była zamężna?” “Nie.” Nie
myśląc o tym, co robi, znów się napił. W chwili gdy dotknął językiem płynu, przyszła
mu na myśl córka, tak jak wyłoniła się z oślepiającego żaru: smutna, nieszczęśliwa,
omroczona przedwczesną wiedzą. “O Boże, pomagaj jej - powiedział. - Niech ja będę
potępiony, zasługuję na to, ale ona niech żyje na wieki.” To była miłość, jaką
powinien był czuć dla każdej duszy na świecie. Cała obawa i pragnienie zbawienia
skupiły się niesłusznie na tym jednym dziecku. Zaczął płakać. Miał uczucie, jakby
musiał bezsilnie patrzeć z brzegu na nią, gdy ona topi się powoli, ponieważ on
zapomniał pływać. Pomyślał sobie, że taką miłość powinien był czuć zawsze do
wszystkich. Usiłował odwrócić myśl ku Metysowi, ku porucznikowi, nawet ku
dentyście, z którym kiedyś siedział parę minut, ku dziecku na plantacji bananowej.
Przywoływał długo szereg twarzy dobijających się do jego uwagi jak do ciężkich
drzwi, które nie chcą ustąpić. Bo oni wszyscy także byli w niebezpieczeństwie.
“Pomóż im, Boże” - modlił się, ale w chwili modlitwy znów myśl wróciła do stojącej
obok śmietniska dziewczynki i wiedział, że tylko za nią się modli. Jeszcze jedna
klęska. Po chwili znowu zaczął: “Byłem pijany... nie wiem, ile razy. Zaniedbywałem
wszystkie obowiązki. Grzeszyłem brakiem miłości... “ Słowa znowu stawały się
konwencjonalne, wyprute z treści. Nie miał spowiednika, który odwróciłby jego
umysł od formułki do faktu. Pociągnął jeszcze łyk koniaku i podniósł się, czuł ból
zdrętwiałych mięśni. Podszedł do drzwi i wyjrzał przez kraty na widoczny w świetle
księżyca rozgrzany dziedziniec. Widział policjantów w hamakach, z wyjątkiem
jednego, który nie mógł zasnąć i leniwie bujał się w górę, w dół, w górę, w dół.
Wszędzie panowała dziwna cisza, nawet w innych celach. Sprawiało to wrażenie, jak
gdyby cały świat taktownie się odwrócił, żeby uniknąć patrzenia na jego śmierć.
Poszedł po omacku wzdłuż ściany do najdalszego rogu i usiadł z butelką między
kolanami. Gdybym tylko nie był bezużyteczny, zupełnie bezużyteczny - pomyślał. Te
osiem ciężkich, beznadziejnych lat wydawały mu się tylko karykaturą służby
kapłańskiej: kilka komunii, parę spowiedzi i bezustannie zły przykład. Myślał:
Gdybym miał choć jedną duszę do ofiarowania, żeby móc powiedzieć: “Patrz, co ja
zrobiłem”. Ludzie umierali za niego. Zasługiwali na świętego. Gdy myślał o nich,
czuł posmak goryczy, że też Bóg nie uznał za stosowne zesłać im świętego. Padre
Jose i ja - myślał. - Padre Jose i ja. Znowu pociągnął z butelki. Przyszły mu na myśl
zimne twarze świętych, które go odpychały. Ponieawż był sam, noc mijała wolniej niż
w czasie poprzedniego pobytu w więzieniu. Trochę snu zaznał tylko dzięki
koniakowi, który skończył pić około drugiej nad ranem. Mdliło go ze strachu, bolał
żołądek, alkohol wysuszył mu usta. Zaczął mówić do siebie, bo nie mógł znieść
dłużej milczenia. W swej niedoli żalił się: “Wszystko to pięknie... dla świętych”. A
potem: “Skąd on wie, że to tylko trwa sekundę? Jak długa jest sekunda?” Zaczął
płakać, lekko uderzając głową o ścianę. Ojcu Jose dali szansę, ale jemu nigdy. Może
im się to wszystko pomyliło... po prostu dlatego, że tak długo im się wymykał. Może
naprawdę myśleli, że odrzuci warunki, które przyjął padre Jose, że nie będzie się
chciał ożenić, że jest dumny. Może, jeśli sam to zaproponuje, jeszcze ujdzie losowi.
Nadzieja uspokoiła go na chwilę i zasnął z głową opartą o ścianę. Miał dziwny sen.
Śniło mu się, że siedział przy kawiarnianym stoliku przed głównym ołtarzem katedry.
Przed nim stało sześć dań, które jadł z apetytem. Pachniało kadzidłem i panował
dziwnie podniosły nastrój. Dania te - jak zwykle jedzenie w snach - nie miały
specjalnego smaku, ale czuł, że gdy je zje, podadzą mu potrawę najlepszą ze
wszystkich. Przed ołtarzem ksiądz odprawiał mszę, ale nie zwracał na niego uwagi.
Nabożeństwo zdawało się go już nie obchodzić. W końcu wszystkie sześć talerzy
było pustych. Ktoś niewidoczny zadzwonił na Sanctus i celebrans ukląkł przed
podniesieniem Hostii. Ale on nadal siedział, nie zwracając uwagi na Boga nad
ołtarzem, jak gdyby to był Bóg dla innych ludzi, a nie dla niego. Wtem kieliszek
stojący obok jego talerza zaczął się napełniać winem. Spojrzał w górę i zobaczył, że
obsługuje go dziewczynka z plantacji bananowej. “Wzięłam to z pokoju ojca” -
powiedziała. “Nie ukradłaś?”
“Niezupełnie” - odparła swym starannym, precyzyjnym głosem. “To bardzo
ładnie z twojej strony - odpowiedział. - Zapomniałem szyfru... Jak on się nazywa?”
“Morse.”
“Tak. Właśnie Morse. Trzy długie stuknięcia i jedno krótkie.” Natychmiast
rozpoczęły się stukania. Stukał ksiądz przy ołtarzu, stukało całe niewidzialne
zgromadzenie wiernych wzdłuż naw. Trzy długie i jedno krótkie. “Co to jest?” -
spytał. “Wiadomości” - powiedziała dziewczynka wpatrując się w niego surowym
spojrzeniem, w którym przebijało zainteresowanie i poczucie odpowiedzialności.
Świtało już, gdy się ocknął. Obudził się z ogromnym uczuciem nadziei, która
opuściła go momentalnie i całkowicie na widok więziennego dziedzińca. Był to ranek
jego śmierci. Przycupnął na ziemi, z pustą butelką po koniaku w ręku, usiłując
przypomnieć sobie akt żalu. “O Boże, żałuję i proszę o zmiłowanie za wszystkie moje
grzechy... Ukrzyżowany... zasługuję na wszystkie twe okropne kary.” Mieszały mu
się myśli, umysł był gdzie indziej. Nie zawsze o dobrą śmierć człowiek się modli. Na
ścianie celi zauważył własny cień, który miał wygląd dziwaczny i groteskowo
nieważny. Jakim głupcem był, uważając, że jest dość silny, aby zostać, gdy inni
uciekli. Jaki marny ze mnie człowiek - myślał - i jaki bezużyteczny. Nie robiłem
nigdy nic dla nikogo. Równie dobrze mógłbym nigdy nie żyć. Jego rodzice nie żyli...
wkrótce zginie po nim nawet pamięć... może mimo wszystko nie był naprawdę
godzien piekła. Łzy spływały mu po twarzy. W tej chwili nie obawiał się potępienia...
nawet obawa przed bólem ustąpiła na dalszy plan. Czuł się tylko ogromnie
zawiedziony, że musi iść do Boga z próżnymi rękami, że w ogóle nic nie zdziałał. W
tej chwili wydawało mu się, że całkiem łatwo można było zostać świętym. Wymagało
to tylko odrobiny kontroli nad samym sobą i nieco odwagi. Czuł się jak ktoś, kto
utracił szczęście tylko dlatego, że spóźnił się o parę sekund na wyznaczone miejsce.
Wiedział teraz, że w ostatecznym rachunku jedna tylko rzecz się liczy - świętość...
Część czwarta
Pani Fellows leżała w nagrzanym pokoju hotelowym i słuchała, jak na rzece
gwiżdże syrena statku. Nie widziała nic, bo na oczach i na czole miała chusteczkę
zwilżoną wodą kolońską. - Kochanie, kochanie! - zawołała głośno. Ale nikt jej nie
odpowiadał. Czuła się przedwcześnie pogrzebana w tym wielkim mosiężnym
grobowcu rodzinnym, zupełnie sama na dwóch poduszkach pod baldachimem. -
Kochanie! - krzyknęła znów rozdzierająco i czekała. - Tak, Trixy? - powiedział
kapitan Fellows. - Spałem i coś mi się śniło...
- Nalej jeszcze trochę wody kolońskiej na tę chusteczkę, kochanie. Głowa mi
pęka. - Tak, Trixy. Wziął chusteczkę. Wyglądał staro, jak człowiek zmęczony,
znudzony, pozbawiony ulubionego zajęcia. Podszedł do toaletki i zmoczył płótno. -
Nie za dużo, kochanie. Kto wie, kiedy będziemy mogli dostać więcej. - Nie
odpowiedział, więc spytała ostro: - Słyszałeś, co powiedziałam, kochanie, czy nie?
- Tak. - Jesteś taki małomówny ostatnio. Nie rozumiesz, co to znaczy być
chorym i samotnym. - No cóż - powiedział kapitan Fellows - wiesz, jak jest. - Ale
zgodziliśmy się, kochanie, że lepiej jest w ogóle nic nie mówić; nigdy, prawda? Nie
powinniśmy być w takim ponurym nastroju. - Tak. - Jakoś musimy żyć. - Tak.
Podszedł do łóżka i położył chusteczkę na oczach żony. Potem usiadł na łóżku,
wsunął rękę pod siatkę i poszukał jej ręki. Sprawiali dziwaczne wrażenie dzieci
zagubionych w obcym mieście, pozbawionych opieki dorosłych. - Czy masz bilety? -
spytała.
- Tak, kochanie. - Muszę później wstać i spakować rzeczy, ale tak mnie boli
głowa. Czy kazałeś im zabrać skrzynki?
- Zapomniałem. - A jednak musisz starać się myśleć o naszych sprawach -
rzekła posępnie i bez przekonania. - Nie ma nikogo innego. - Zamilkli oboje na
dźwięk słów, których powinni byli unikać. On odezwał się nagle:
- Jest duże poruszenie w mieście. - Chyba nie rewolucja?
- Ach, nie. Złapali księdza i mają go, biedaka, dziś rano rozstrzelać. Mimo
woli myślę, czy to ten człowiek, którego Coral... który się u nas schronił. - Wątpię. -
Tak, to chyba nie ten. - Tylu jest tych księży. Puścił jej rękę, podszedł do okna i
wyjrzał. Łódki na rzece, mały kamienisty ogród publiczny z popiersiem generała i
wszędzie sępy. - Dobrze, że wracamy do kraju. Czasami myślę, że przyjdzie mi
umrzeć tutaj. - Skądże znowu, kochanie. - Cóż, ludzie umierają. - Tak - odparł
posępnie. - No, kochanie - rzekła ostro pani Fellows - pamiętaj, co obiecałeś. -
Westchnęła ciężko: - Moja biedna głowa. - Może chcesz aspiryny?
- Nie wiem, gdzie ją położyłam. Niczego tu nie można znaleźć. - Czy mam
pójść i kupić?
- Nie, kochanie, nie mogłabym znieść samotności tutaj. - Z dramatycznym
ożywieniem mówiła dalej: - Przypuszczam, że będę się czuła dobrze, gdy wrócimy do
kraju. Będę wtedy miała dobrego lekarza. Czasami myślę, że to jest coś więcej niż ból
głowy. Czy mówiłam ci, że miałam list od Nory?
- Nie. - Podaj mi okulary, to ci przeczytam... to, co się do nas odnosi. - Są na
twoim łóżku. - Ach, prawda. Jedna z żaglówek odbiła od brzegu i zaczęła spływać z
prądem szerokiej, leniwej rzeki ku morzu. Pani Fellows czytała z satysfakcją. -
“Kochana Trix! Ileż ty się nacierpiałaś. Ten łajdak... “ urwała nagle. - Aha, potem
pisze dalej: “Oczywiście Ty i Karol musicie się u nas zatrzymać jakiś czas, dopóki
nie znajdziecie mieszkania. Jeśli odpowiada wam domek dwurodzinny... “
Kapitan Fellows przerwał nagle ostro:
- Ja nie wracam. - “Czynsz wynosi tylko pięćdziesiąt sześć funtów rocznie bez
podatków i jest łazienka dla służącej.”
- Ja tu zostaję. - “Piec do gotowania i ogrzewania.” Co takiego mówiłeś,
kochanie?
- Ja nie wracam. - Tyle razy mówiliśmy o tym. Wiesz, że dalszy pobyt tutaj
zabiłby mnie. - Ty nie musisz zostawać. - Ależ nie mogłabym wracać sama -
powiedziała pani Fellows. - Co by sobie Nora pomyślała? Poza tym... ach, to byłby
absurd. - Tutaj człowiek może coś robić. - Zbierać banany - rzekła pani Fellows i
parsknęła słabym, zimnym śmiechem. - A i do tego zbytnio się nie nadawałeś. Z pasją
skierował się w stronę łóżka. - Tobie wszystko jedno, prawda? - zauważył. - Uciec
stąd i zostawić ją samą...
- To nie była moja wina. Gdybyś siedział w domu... - Zwinięta pod moskitierą
zaniosła się płaczem. - Nigdy nie wrócę żywa do kraju. Znużonym ruchem pochylił
się nad łóżkiem i znowu wziął jej rękę. Nic tu nie można było poradzić. Oboje zostali
opuszczeni. Musieli trzymać się razem. - Ty mnie nie opuścisz, kochanie, prawda? -
spytała. W pokoju unosił się zapach wody kolońskiej. - Nie opuszczę cię, moja droga.
- Zdajesz sobie sprawę, jakie to absurdalne?
- Tak. Przez dłuższą chwilę siedzieli milcząc. Na zewnątrz poranne słońce
podnosiło się coraz wyżej na niebie i pokój stał się gorący nie do wytrzymania. W
końcu pani Fellows przerwała panującą ciszę:
- Ciekawa jestem, kochanie...
- Czego?
- O czym myślisz?
- Myślałem właśnie o tym księdzu. Dziwny człowiek. Pijak. Ciekaw jestem,
czy to ten sam. - Jeśli to ten sam, przypuszczam, że ma to, na co zasłużył. - Ale
najdziwniejsze jest to, że... ona od tego czasu zachowywała się tak... jak gdyby
wyjawił jej coś...
- Kochanie - z agresywną słodyczą powtórzyła pani Fellows z głębi łóżka -
pamiętaj, coś obiecał. - Tak. Przepraszam. Staram się, ale to wciąż wraca mi na myśl.
- Mamy siebie, kochanie - powiedziała pani Fellows. List od Nory zaszeleścił, gdy
głowę owiniętą chustką odwróciła od rażącego światła, które wpadało przez okno.
Tench pochylił się nad emaliowaną miednicą i mył ręce różowym mydłem.
Powiedział swoją kiepską hiszpańszczyzną:
- Niech się pan nie boi. Jak będzie bolało, to proszę mi od razu powiedzieć.
Pokój Jefe został zamieniony na coś w rodzaju tymczasowego gabinetu
dentystycznego. Wymagało to znacznego wydatku, bo trzeba było w związku z tym
przenieść nie tylko samego Tencha, ale także jego szafkę, fotel i tajemnicze skrzynie,
które zdawały się zawierać niewiele oprócz słomy, ale było rzeczą mało
prawdopodobną, żeby wróciły puste. - Od miesięcy całych cierpię - mówił naczelnik.
- Nie może pan sobie wyobrazić, co ta za ból...
- Źle, że wcześniej mnie pan nie sprowadził. Pańska jama ustna jest w bardzo
złym stanie. Ma pan szczęście, że uniknął pan ropienia. Skończył mycie i nagle stanął
z ręcznikiem w dłoniach, zatopiony we własnych myślach. - Co się stało? - spytał
naczelnik. Tench ocknął się gwałtownie, podszedł do szafki i zaczął układać igły i
świderki w mały metaliczny szereg - zapowiedź bólu. Naczelnik obserwował go z
obawą i rzekł: - Jak panu ręka drży. Czy pan na pewno dobrze dziś się czuje?
- Cierpię na niestrawność - odparł Tench. - Czasem lata mi przed oczyma tyle
ciemnych plam, że wydaje mi się, jakbym nosił zasłonę. - Założył świderek i wykręcił
ramię maszyny. - Teraz proszę otworzyć usta bardzo szeroko. - Zaczął pakować w
usta Jefe kawałki ligniny. - Raz tylko widziałem jamę ustną tak zaniedbaną jak
pańska. Jefe usiłował coś odpowiedzieć. Jedynie dentysta mógł zrozumieć stłumione i
niespokojne pytanie. - To nie był pacjent. Przypuszczam, że ktoś go wyleczył. Wy
leczycie mnóstwo ludzi tutaj... kulami, nieprawdaż?
W trakcie czyszczenia zęba starał się podtrzymywać nieprzerwany potok
rozmowy. Tak się to robiło w Southend. - Dziwna rzecz przydarzyła mi się tuż przed
podróżą w górę rzeki - powiedział. - Dostałem list od żony. Nie miałem wiadomości
od niej... od dwudziestu lat. A tu nagle jak grom z jasnego nieba... - Pochylił się bliżej
i z pasją grzebał instrumentem w zębie. Naczelnik bił rękami powietrze i chrząkał. -
Proszę wypłukać usta - powiedział Tench i z zawziętością zaczął nastawiać maszynę.
- O czym to ja mówiłem? A, o żonie, prawda? Zdaje się, że ona wynalazła sobie jakąś
religię. Jakąś sektę... w Oxfordzie. Co ona może robić w Oxfordzie? Napisała, że mi
przebaczyła i że chce ulegalizować naszą sytuację. To znaczy rozwód. Ona mnie
przebaczyła. - Tench rozejrzał się w zamyśleniu po ohydnym pokoiku, trzymając rękę
na maszynie. Zebrało mu się na wymioty. Drugą rękę położył na żołądku i mocno
przycisnął w poszukiwaniu źródła nieokreślonego bólu, który prawie zawsze
odczuwał w tym miejscu. Wyczerpany Jefe rozwalił się na fotelu z szeroko otwartymi
ustami. - Pojawia się i przechodzi - powiedział Tench, zupełnie gubiąc wątek myśli. -
Oczywiście to nic nie jest. Po prostu niestrawność. Ale aż mnie zatyka. - Patrzył
ponuro w usta pacjenta, jak gdyby w próchniejących zębach ukryta była wizja
przyszłości. Potem wielkim wysiłkiem woli pochylił się do przodu, przekręcił ramię
maszyny i nacisnął pedał. Słychać było brzęk i zgrzyt, brzęk i zgrzyt. Jefe cały
zesztywniał i wpił się w poręcz fotela, podczas gdy stopa Tencha chodziła w górę i w
dół, w górę i w dół. Jefe wydawał dziwne odgłosy machając rękami. - Trzymać się
mocno - powiedział Tench - trzymać się mocno. Jeszcze tylko jeden malutki kącik.
Prawie skończone. O, już mamy. Gotowe. - Zatrzymał się gwałtownie i krzyknął. -
Boże litościwy, a to co jest? - Zostawił naczelnika i podszedł do okna. Na dole, na
dziedzińcu oddział policji oparł właśnie broń o ziemię. Z ręką na żołądku Tench
zawołał: - Chyba nie nowa rewolucja?
Jefe wyprostował się i wypluł tampon. - Oczywiście, że nie - zaprzeczył. -
Mają rozstrzelać jednego człowieka. - Za co?
- Za zdradę. - Myślałem, że zwykle robicie to tam, na cmentarzu - powiedział
Tench. Jakaś dziwna siła przykuwała go do okna. To było coś, czego jeszcze nie
widział. Wraz z sępami patrzył na mały dziedziniec o białych murach. - Tym razem
lepiej było tam tego nie robić. Mogłaby być demonstracja. Ludzie są tak ciemni. Jakiś
niski człowiek wyszedł z bocznych drzwi. Podtrzymywało go dwóch policjantów.
Można było zauważyć, że stara się, jak może, tylko że niezupełnie panuje nad swymi
nogami. Przepchali go przez dziedziniec pod przeciwległą ścianę. Jakiś oficer
zawiązał mu oczy chusteczką. Tench pomyślał: Ależ ja go znam. O Boże, trzeba coś
zrobić. Miał wrażenie, że patrzy na egzekucję sąsiada. - Na co pan czeka? - zapytał
Jefe. - Powietrze dostaje mi się do zęba. Oczywiście, nie można było nic zrobić.
Wszystko stało się bardzo szybko. Zgodnie z przyjętą rutyną. Oficer odszedł na bok,
karabiny podniesiono w górę, a niski człowiek zaczął nagle rzucać konwulsyjnie
rękami. Usiłował coś powiedzieć. Jakie to były słowa, które wszyscy zwykle
wymawiali? To też była rutyna, ale może jego usta były zbyt suche, bo nic z nich nie
wyszło poza słowem, które brzmiało jak “wybacz”. Trzask karabinów wstrząsnął
Tenchem: zdawał się wibrować w jego wnętrznościach. Zrobiło mu się niedobrze i
zamknął oczy. Potem padł pojedynczy strzał. Gdy otworzył oczy, zobaczył, jak oficer
wpycha pistolet do kabury, a niski człowiek był już tylko bezkształtną masą przy
ścianie, czymś nieważnym, co należało uprzątnąć. Wkrótce podeszło dwóch ludzi o
koślawych nogach. To była arena, a byk martwy i nie było już więcej na co czekać. -
Och, jak mnie boli, jak boli - jęczał Jefe z głębi fotela. - Prędko - błagał Tencha, ale
ten stał przy oknie pogrążony w myślach, jedną ręką odruchowo szukając ukrytego w
żołądku źródła bólu. Przypomniał sobie, jak to ów niski człowiek z goryczą i bez
nadziei wstał z krzesła i wyszedł z miasta za dzieckiem w to oślepiające popołudnie.
Przypomniał sobie zieloną konewkę, fotografię swoich dzieci i odlew, jaki robił na
rozszczepione podniebienie. - Plomba - prosił Jefe, a oczy Tencha przeniosły się na
złoto leżące na szklanym talerzyku. Waluta... będzie nalegał na to, żeby otrzymać
obcą walutę, tym razem był zdecydowany wyjechać, wyjechać na dobre. Na
dziedzińcu wszystko uprzątnięto. Jakiś człowiek rozrzucał piasek łopatą w taki
sposób, jakby napełniał grób. Ale grobu nie było, nikogo nie było. Przerażające
uczucie samotności owładnęło Tenchem, powodując kurcz żołądka, który go zgiął
wpół. Ten mały człowiek mówił po angielsku i słyszał o jego dzieciach. Tench poczuł
się zupełnie opuszczony.
“A teraz - głos kobiety zabrzmiał triumfalnie i obie dziewczynki o
paciorkowych oczach wstrzymały oddech - nadszedł wielki dzień próby.” Nawet
chłopiec wykazywał zainteresowanie, stojąc przy oknie i wyglądając na ulicę
opuszczoną z nastaniem godziny policyjnej. To był ostatni rozdział, a w ostatnim
rozdziale działy się zwykle rzeczy gwałtowne. Może całe życie takie było: nuda, a
potem przy końcu podmuch heroizmu. “Gdy naczelnik policji wszedł do celi Juana,
znalazł go na kolanach, modlącego się. Juan w ogóle nie spał tej nocy, ale spędził ją
całą na przygotowaniach do męczeństwa. Był zupełnie spokojny i szczęśliwy. Z
uśmiechem spytał naczelnika policji, czy przyszedł, by zaprowadzić go na bankiet.
Nawet ten zły człowiek, który prześladował tylu niewinnych ludzi, był wyraźnie
wzruszony.”
Żeby już wreszcie nastąpiła egzekucja - myślał chłopiec. Egzekucja zawsze go
podniecała i zawsze z niecierpliwością czekał na coup de grace. “Wyprowadzono go
na dziedziniec więzienny. Nie było potrzeby wiązania rąk, zajętych przesuwaniem
ziarenek różańca. Czy podczas krótkiego przemarszu z celi do ściany egzekucji
młody Juan wrócił myślą do tych niewielu szczęśliwych lat, które przeżył tak
mężnie? Czy przypomniał sobie dni w seminarium, łagodne napomnienia
zwierzchników, twórczą dyscyplinę, a także płoche dni, gdy grał Nerona przed starym
biskupem? Nero był tutaj przy nim, a on stał w rzymskim amfiteatrze.”
Głos matki ochrypł nieco. Przekartkowała szybko pozostałe do przeczytania
strony. Nie warto było się teraz zatrzymywać, więc czytała dalej, coraz to szybciej.
“Doszedłszy do ściany Juan odwrócił się i zaczął się modlić - nie za siebie, ale za
swych nieprzyjaciół, za oddział biednych, niewinnych żołnierzy indiańskich, którzy
stali naprzeciw, a nawet za samego naczelnika policji. Wzniósł krucyfiks różańca i
modlił się o to, żeby Bóg im przebaczył, żeby ich oświecił w ich niewiedzy i
doprowadził w końcu do swego Królestwa Wiekuistego, tak jak przyprowadził tam
prześladowcę Szawła.”
- Czy mieli broń naładowaną? - spytał chłopiec. - Jak to “czy mieli broń
naładowaną?”
- Dlaczego nie strzelili, by zmusić go do milczenia?
- Bo Bóg chciał inaczej. - Zakaszlała i czytała dalej: - “Oficer wydał rozkaz:
“Prezentuj broń!” W tej samej chwili uśmiech wyrażający niepojęte uwielbienie i
szczęście opromienił twarz Juana. Wydawało się, że ujrzał ramiona Boga otwarte na
jego przyjęcie. Zawsze mówił matce i siostrom, że ma przeczucie, iż będzie w niebie
przed nimi. Z przekornym uśmiechem zwracał się do matki, dobrej, ale zanadto
troszczącej się o drobiazgi gospodyni: “Już ja wszystko przygotuję na twoje
przyjęcie”. Chwila nadeszła, oficer rozkazał: “Ognia” i... “ - Czytała za szybko, bo
dziewczynki powinny były już pójść spać i teraz przeszkodził jej atak czkawki. -
“Ognia i... “” - powtórzyła. Dziewczynki siedziały cicho jedna przy drugiej. Były
bardzo bliskie zaśnięcia. Ta część książki nigdy nie obchodziła ich zbytnio. Znosiły ją
ze względu na przedstawienie teatralne i pierwszą komunię, oraz siostrę, która została
zakonnicą i wzruszająco żegnała się z rodziną w rozdziale trzecim. “Ognia - zaczęła
znowu matka - i Juan wznosząc obie ręce nad głową zawołał mocnym, dzielnym
głosem w stronę żołnierzy i wymierzonych karabinów: “Niech żyje Chrystus Król!”
W następnej chwili padł przedziurawiony tuzinem kul, a oficer, pochylając się nad
jego ciałem, przyłożył rewolwer do ucha Juana i wypalił.”
Długie westchnienie dało się słyszeć od okna. “Drugi strzał nie był potrzebny.
Dusza młodego bohatera opuściła już swą ziemską powłokę, a szczęśliwy uśmiech na
martwej twarzy mówił nawet tym prostym ludziom, gdzie teraz znajduje się Juan.
Jeden z żołnierzy obecnych przy egzekucji był tak wzruszony postawą męczennika,
że potajemnie umoczył chusteczkę w jego krwi, a chusteczka ta, pocięta na setkę
relikwii, znalazła drogę do wielu pobożnych domów.”
- A teraz - dodała szybko matka klaszcząc w ręce - do łóżka. - A ten, którego
rozstrzelali dzisiaj? - spytał chłopiec. - Czy on też był bohaterem?
- Tak. - Czy to ten, który się wtedy u nas zatrzymał?
- Tak. On jest jednym z męczenników Kościoła. - Dziwnie od niego pachniało
- powiedziała młodsza dziewczynka. - Nie wolno ci tak nigdy więcej mówić - rzekła
matka. - On może zostać świętym. - Czy mamy się do niego modlić?
Matka zawahała się. - To nie zaszkodzi. Oczywiście, zanim będziemy
wiedzieli, że jest świętym, będą musiały zdarzyć się cuda...
- Czy on krzyknął: “Niech żyje Chrystus Król!”? - spytał chłopiec. - Tak. On
był jednym z bohaterów świętej wiary. - A chusteczka umoczona we krwi? - pytał
dalej chłopiec. - Czy ktoś to zrobił?
Matka rzekła z powagą:
- Mam powody do przypuszczenia... senora Jiminez powiedziała mi... Wydaje
mi się, że jeśli wasz ojciec da mi trochę pieniędzy, będę mogła nabyć relikwię. - To
za nią trzeba płacić?
- Jak inaczej można to załatwić? Nie starczy dla wszystkich. - Tak. Przycupnął
przy oknie wyglądając na zewnątrz, a za plecami dochodziły do niego przytłumione
odgłosy - jego małe siostrzyczki udawały się na spoczynek. To mu przypominało:
mieli bohatera w domu, chociaż tylko przez dwadzieścia cztery godziny. I był to
ostatni. Nie było już więcej księży, nie było bohaterów. Z niechęcią wsłuchiwał się w
odgłosy stóp w podkutych butach, przesuwających się chodnikiem. Codzienne życie
toczyło się obok niego. Zszedł z krzesła przy oknie i wziął świecę. Zapata, Villa,
Madero i inni, wszyscy nie żyli. I zabili ich podobni do tego, który właśnie
przechodził pod oknem. Miał uczucie, że go okłamano. Porucznik szedł chodnikiem.
Było coś rześkiego i upartego w jego chodzie, jakby z każdym krokiem zdawał się
mówić: “Co zrobiłem - to zrobiłem”. Spojrzał na chłopca ze świecą i jego twarz
wydała mu się znajoma. Tak wiele jeszcze chciałbym zrobić dla niego i dla innych,
tak wiele; życie nigdy już nie będzie tak wyglądało dla nich, jak wyglądało dla mnie -
powtarzał sobie, ale dynamiczna miłość, która zwykle kierowała cynglem jego
pistoletu, wydawała mu się dzisiaj bezsilna i martwa. Oczywiście, ten zryw powróci -
myślał. Ta miłość, jak miłość do kobiety, rozwijała się cyklicznie. Zaspokoił ją tego
ranka. To wszystko. Czuł się nasycony. Uśmiechnął się boleśnie do dziecka stojącego
przy oknie i powiedział:
- Buenas noches. Chłopiec patrzył na kaburę jego rewolweru, co
przypomniało porucznikowi zdarzenie na placu, kiedy pozwolił jednemu z dzieci,
może temu chłopcu, dotknąć pistoletu. Znowu się uśmiechnął i dotknął broni na znak,
że pamięta. Chłopiec zmarszczył się splunął przez kraty, tak celnie, że kropelka śliny
upadła na kolbę pistoletu.
Chłopiec idąc spać poszedł przez patio. Dzielił z ojcem żelazne łóżko w
małym ciemnym pokoiku. Sam leżał przy ścianie, a ojciec od strony zewnętrznej, tak
żeby mógł położyć się nie budząc syna. Chłopiec zdjął trzewiki i wciąż nachmurzony
rozbierał się przy świetle świecy. Słyszał szept modlitwy w drugim pokoju. Czuł się
oszukany i rozczarowany, bo czegoś mu brakowało. Leżąc na plecach patrzył w sufit
i wydawało mu się, że na świecie nie ma nic oprócz sklepu, czytającej matki i głupich
zabaw na placu. Ale bardzo prędko zasnął. Śniło mu się, że ksiądz, którego dziś
rozstrzelano, jest znowu w ich domu, w ubraniu danym mu kiedyś przez ojca, że jego
wyciągnięte, sztywne ciało czeka na pogrzeb. Chłopiec siedział przy jego wezgłowiu,
a matka czytała z bardzo grubej książki o tym, jak ksiądz grał przed biskupem rolę
Juliusza Cezara. U jej stóp stał kosz z rybami. Ryby były zawinięte w chusteczkę i
krwawiły. Był bardzo znudzony i bardzo zmęczony, a ktoś na korytarzu wbijał
gwoździe w trumnę. Nagle zmarły ksiądz mrugnął na niego. Ni stąd, ni zowąd
mrugnęła powieka - nie mylił się.
Zbudził się. Ktoś kołatał do drzwi wejściowych. Ojca nie było w łóżku, a w
drugim pokoju panowała zupełna cisza. Musiało chyba minąć kilka godzin. Leżał
nasłuchując. Bał się. Po krótkiej przerwie pukanie zaczęło się na nowo, a w całym
domu nikt się nie ruszał. Niechętnie spuścił nogi na ziemię. Może po prostu ojciec
zapomniał klucza? Zapalił świecę, owinął się kocem i stał nasłuchując. Może matka
usłyszy i otworzy, ale wiedział dobrze, że to był jego obowiązek. Był w tej chwili
jedynym mężczyzną w domu. Powoli szedł przez patio kierując się ku drzwiom
wejściowym. Może porucznik chce zemścić się za to, że na niego napluł... Otworzył
ciężkie żelazne drzwi. Na ulicy stał obcy człowiek, wysoki, blady, chudy, o zaciętych
ustach. W ręku trzymał małą walizkę. Wymienił nazwisko jego matki i spytał, czy to
jest jej dom. - Tak - powiedział chłopiec - ale ona śpi. - Usiłował zamknąć drzwi, ale
przeszkodził mu w tym wysunięty spiczasty but. Obcy rzekł:
- Dopiero co wysiadłem na ląd. Przypłynąłem dziś rzeką. Myślałem, że
może... Mam polecenie dla senory od jej dobrej przyjaciółki. - Ona śpi - powtórzył
chłopiec. - Bądź tak dobry i zechciej mnie wpuścić do środka - powiedział obcy z
dziwnym, płochliwym uśmiechem i nagle zniżając głos, dodał: - Jestem księdzem. -
Pan? - zawołał chłopiec. - Tak - powiedział łagodnie. - Jestem ksiądz... - Ale zanim
zdążył wymienić nazwisko, chłopiec otworzył drzwi na oścież i przypadł do jego ręki.