Graham Greene Moc i chwała

background image

GRAHAM GREENE

Moc i chwała

(Przełożył Bolesław Taborski )

background image

Dla Gervase

background image

Krąg się zacisnął;

bystra chartów siła

i śmierć z godziną

każdą bliżej była.

(Dryden)

background image

Przedmowa

Kiedy po latach wojny zaczęliśmy wydawać najlepsze powieści z literatur

zachodnich, olśniły nas wielkie nazwiska Faulknera, Hemingwaya, Camusa, Sartre'a.

Stwarzało to pozór, że stykamy się z niezwykle wyśrubowaną przeciętną

obowiązującego poziomu w literaturze światowej, a nie z jej szczytowymi

osiągnięciami z lat kilkunastu. Dopiero dzisiejsze współzawodnictwo między

wydawnictwami polującymi na głośne, nagradzane pozycje pozwala odróżnić

sezonowe rewelacje beletrystyczne od prawdziwej literatury, którą wyznacza

najbardziej bezlitosny sędzia - czas.

Do książek, które zwycięsko wytrzymały tę próbę, należy bez wątpienia “Moc

i chwała” Grahama Greene'a. Ta właśnie powieść ustaliła jego pozycję w czołówce

literatury światowej, utorowała drogę powodzenia, sukcesów wydawniczych dla

“Sedna sprawy”, “W Brighton” czy “Trądu”. O “Mocy i chwale” tak pisze autor:

“Książka ta daje mi największą satysfakcję ze wszystkich moich książek; nie

mówi to dużo, ale napawa mnie smutkiem, gdy pomyślę, że napisałem ją przed

dwudziestu laty. Czekała prawie dziesięć lat na powodzenie. Pierwsze wydanie w

Anglii miało 3500 egzemplarzy i ukazało się na miesiąc przed hitlerowską inwazją na

Holandię. W Stanach Zjednoczonych wydano ją pod trudnym i wprowadzającym w

błąd tytułem “Ścieżki labiryntu” (ponieważ mego własnego już ktoś użył), a

sprzedano, zdaje się, dwa tysiące egzemplarzy. Jej powojenny sukces we Francji,

który zawdzięczam szlachetnemu wstępowi Francois Mauriaca, stworzył

niebezpieczeństwo na dwóch frontach: Hollywoodu i Watykanu. John Ford

wyprodukował pobożny film, w którym ksiądz stał się uosobieniem szlachetności, a

porucznika zrobiono łajdakiem; powodzenie powieści we francuskich kołach

katolickich spowodowało reakcję, w wyniku której francuscy biskupi dwukrotnie

odwoływali się do Rzymu.”

Tyle autor. Jego powieść była wynikiem wyprawy do Meksyku w latach 1937

- 38. Greene'a, wychowanego wśród protestantów, zawsze uderzały - zresztą lubiane i

przez katolików - anegdoty, przykłady z życia, pomawiania i oskarżania księży o

pijaństwo i sprawy z kobietami. Obyczaje księży Południowej Ameryki nie odbiegają

zbytnio od bujnych, prawie awanturniczych żywotów kleru włoskiego w okresie

Renesansu. Greene w czasie podróży obserwuje ślady niedawnego rozgromienia

Kościoła meksykańskiego - który wyparty z powierzchni życia, na pozór przestaje

background image

istnieć. Pisarz uczestniczył w mszach odprawianych po domach, w ukryciu, gdzie

zamiast dzwonka ministrant stukał palcem w podłogę. Pisarz rozmawia z wiernymi,

tropi ślady nielicznych księży, przekazywanych z rąk do rąk, mimo że pomoc im

okazywana grozi rozstrzelaniem. Mieszanina najżarliwszej wiary i ciemnego

przywiązania, odruchów niezwykłej szlachetności, nawet bohaterstwa - i chciwości,

nienawiści, zdrady. Greene'a wciąga wzajemna zależność dwu przeciwstawnych sił,

starcie dwu racji, które, jak z ówczesnego układu wynikało, musiały być w konflikcie.

Z jednej strony ksiądz - pijaczyna, ojciec kilkuletniego dziecka, słaby, świadomy

własnej marności - a z drugiej porucznik “czerwonych koszul”, który go ściga w imię

dekretu. Wydaje się, że Autor wyidealizował swego oficera policji - tak bywało i w

“Spokojnym Amerykaninie”, i w “Sednie sprawy” - przydał przedstawicielom władzy

coś z godności filozofów, każąc im błysnąć spekulacjami myślowymi, czasem w

formie aforyzmów. W Meksyku sprawy były jednak o wiele prostsze: nienawiść

eksplodowała buntem uciskanych, dla pistoleros najprostszym załatwieniem konfliktu

był celny strzał z rewolweru; nie dyskutować, tylko zabić. Mury starych świątyń

próbowano rozsadzić dynamitem, żeby zbiegli duchowni nie mieli do czego

powracać. Wypędzić księży lub ich wytępić, albo zmusić, by się zaparli sakramentu,

raz na zawsze skończyć z religią. Minęło kilkanaście lat. Dziś wiemy, że w Meksyku

znaleziono modus vivendi. Kościół przyjął nowe formy działalności duszpasterskiej,

wierni praktykują swobodnie, choć prądy antyklerykalne są nadal silne, głównie

wpływowej masonerii. W tej świetnej powieści interesuje Greene'a jedynie

dramatyczna sytuacja, to, co nazwałbym wielkimi łowami, grą pełną śmiertelnego

ryzyka. Autor nie próbuje nam wyjaśnić, jak do tego doszło, jak powstały tak silne

społeczne prądy wrogości, nienawiści, które doprowadziły do czasowego

rozproszenia kleru meksykańskiego. Jednak polski czytelnik musi sobie zadać takie

pytanie. Żeby na nie odpowiedzieć, przyjdzie głęboko sięgnąć w przeszłość: nie ma

skutków bez przyczyn. Pamiętamy, że Meksyk w ciągu wieków był kolonią

hiszpańską, zdobytą podbojem pełnym okrucieństwa, wyrafinowanych zdrad,

nikczemności. Chciwość i złoto były motorem działania konkwistadorów. Dlatego

zrozpaczeni, mordowani Indianie pochwyconym Hiszpanom roztopione złoto wlewali

do gardła, by ich ostatecznie nasycić. Cortez kazał żywcem piec ostatniego władcę

zagarniętego państwa, by w mękach wydał sekret, gdzie ukrył swoje skarby.

Żołnierze hiszpańscy pędzili z sobą jeńców, którzy stanowili kolejno pokarm dla

psów. Każdy z gubernatorów pragnął jak najszybciej zbić fortunę i wrócić do

background image

zamorskiej ojczyzny. Administracja się zmieniała, wspierające ją duchowieństwo

budowało ziemską potęgę Kościoła, dziedziczyło skarby, trwało, gromadząc

olbrzymie dobra, głównie ziemię. Statystyka, odkąd zaczęła istnieć, podaje

przerażające liczby, pełne groźnej wymowy, 80% ziemi było w posiadaniu 2%

ludności, stwarzając warunki, w których 90% chłopów pracowało jako siła najemna,

niewolniczo uzależniona od obszarnika. Najpotężniejszym - niestety - był kler

meksykański. Nędza i ciemnota idą w parze; do roku 1910 Meksyk miał 78%

analfabetów i dziś jeszcze daleko do pełnego nauczania. Należy jednak być

sprawiedliwym, pamiętając o tym, że walkę o wyzwolenie narodu, zbrojne działania

przeciw Hiszpanom, wsparte także radykalizmem społecznym, rozpoczęli dwaj

księża: Hidalgo i Morelos, obaj za to, niestety, potępiani przez episkopat i skazani na

śmierć. W historii Meksyku duchowieństwo wyższe zazwyczaj popierało

konserwatywne ugrupowania, odmawiając pomocy - nie tylko moralnego poparcia,

ale nawet cząstki swoich skarbów nagromadzonych w ciągu wieków na dozbrojenie

armii, na cele zabezpieczające niepodległość atakowanego kraju. Dochodziło do

rażących i budzących powszechny niepokój sojuszów między biskupami

meksykańskimi a interwentami z wojsk francuskich czy meksykańskich. Naród

meksykański jest w swej większości katolicki nie tylko z imienia; jest głęboko

przywiązany do praktyk religijnych. A jednak na drodze politycznych i

ekonomicznych przeobrażeń, zwłaszcza w czasie walki o wolność, często szukał

potencjonalnego wroga wśród upartego, zachowawczego duchowieństwa, ludzi

przeważnie cudzoziemskiego pochodzenia, nie związanych z interesami kraju. Czy

sprawa konfiskaty ziemi kościelnej, ogromnych majątków, ograniczenie przywilejów

podatkowych, rozbicie owego państwa w państwie - nie prowadziły do konfliktu?

Nowe ustawy odcinały księży od wszelkiego wpływu na życie polityczne. Zażądano,

by opuścili kraj wszyscy duchowni obcego pochodzenia, a było ich ponad 40%.

Księża, rodowici Meksykanie, byli zobowiązani złożyć przysięgę lojalności wobec

rządu. Wtedy doszło do najostrzejszych spięć, do rozlewu krwi. Chłopi chętnie brali

kościelną ziemię, mimo że grożono im z ambon ogniem piekielnym. Natomiast

burzenie samych kościołów, przeznaczonych przez władze stanowe na rozbiórkę,

uważali już za zamach na swoją własność. Przodkowie ich wznieśli te mury,

generacje zdobiły wnętrza, nakładały wzorzyste sukienki na figury świętych, wieszały

wota, żebrały odmiany losu ciężkiego jak kamień. Byli przywiązani do obrzędów;

chrzty, śluby, pogrzeby stawały się najważniejszymi wydarzeniami w ich życiu.

background image

Ziemia to inna sprawa, ziemię brali bez oporów, bez konfliktu w sumieniu, zbyt wiele

się na tych zagonach natrudzili, ziemia wchłonęła ich pot i łzy, uważali, że im się

należy, natomiast Kościoła często bronili, a księdza ukrywali, uważając go za

szafarza łaski i sakramentów, niezbędnego pośrednika między nimi a Bogiem. Rząd

Callesa przystąpił do wypędzania księży jako inspiratorów meksykańskiej Wandei,

widząc w nich ostoję zachowawczej, feudalnej formacji. Meksyk pamiętał, czego

doświadczył od okupantów, dlatego otworzył gościnnie granice wszystkim

prześladowanym, zwłaszcza z Hiszpanii i Południowej Ameryki. Zjechali tu tępieni

przez reakcyjne rządy nie tylko socjaliści i komuniści, ale i uczestnicy nieudanych

przewrotów, walczący z różnymi dyktaturami, despotami, zamachowcy i anarchiści.

Właśnie anarchiści, przywdziawszy czerwone koszule, załatwiali stare porachunki z

księżmi, zaczęte jeszcze w Hiszpanii. Polowanie, któremu każe nam towarzyszyć

Greene, jest pościgiem nie tylko za księdzem, ale i za wrogiem państwa, który w

końcu szuka azylu w Stanach Zjednoczonych, u niedawnego zaborcy Teksasu i

Kalifornii, u tych, co drapieżnym kapitałem próbowali spętać młodą republikę. Tło

dramatu księdza wymyka się obserwacji wielkiego pisarza; jego interesuje

psychologia. Jest to zresztą jego prawo. Ksiądz błąkający się po indiańskich

wioskach, ukrywany przez chłopów, udzielający sakramentu chrztu i małżeństwa,

odprawiający Mszę pod strażą - bohaterstwem okupuje własne tchórzostwo i płynący

z trwogi alkoholizm, zwykłe człowiecze słabości. W Stanach, przekroczywszy

granicę, jest tylko złym księdzem. W Meksyku jest kandydatem na męczennika za

wiarę. Jeśli wraca z samobójczym uporem, przeczuwając zasadzkę, w której przynętą

jest konający, dusza do ocalenia, czyni to i dlatego, żeby ratować własną godność,

samym sobą nie gardzić. Graham Greene nie zamierzał dochodzić przyczyn

pozasłużbowej zaciekłości pościgu, nie analizuje podłoża historycznego i

ekonomicznego, na którym wyrosła zajadłość porucznika - anarchisty. Może to

utrudniłoby wartościowanie postaw? Bo czyż ksiądz pijaczyna, a zarazem męczennik,

wierny posłannictwu kapłańskiemu, nie spłaca cząstki długu za wieki krzywdy,

wyzysku i poniżenia bezrolnych chłopów? O tym warto pamiętać, to warto wiedzieć,

zanim się zacznie czytać tę chyba najwybitniejszą powieść Autora, który jest

katolikiem nie z urodzenia czy tradycji, ale z wyboru.

(Wojciech Żukrowski)

background image

Część pierwsza

background image

Rozdział I

Port

Tench wyszedł z domu na upalne słońce meksykańskie i biały pył drogi, aby

dowiedzieć się o swoją butlę z eterem. Z dachu kilka sępów spoglądało z niemrawą

obojętnością: nie był jeszcze padliną. Wątłe uczucie buntu zrodziło się w sercu

Tencha. Połamanymi paznokciami wyrwał grudę ziemi z drogi i słabym ruchem

rzucił ją w ich stronę. Jeden z sępów uniósł się i poszybował poprzez miasto, ponad

malutkim rynkiem, ponad popiersiem byłego prezydenta, byłego generała, byłego

człowieka, ponad dwoma straganami, na których sprzedawano wodę mineralną, w

stronę rzeki i morza. I tak nic tam nie znajdzie: w tamtej stronie rekiny opiekowały

się padliną. Tench szedł dalej przez rynek. Powiedział: “Buenos dias” człowiekowi ze

strzelbą, który oparty o ścianę siedział w małym skrawku cienia. Ale to nie była

Anglia. Człowiek nie odezwał się ani słowem, tylko spoglądał niechętnie na Tencha,

jak gdyby nigdy nie miał do czynienia z tym cudzoziemcem, jak gdyby to nie

Tenchowi zawdzięczał dwa trzonowe złote zęby. Pocąc się Tench przeszedł w

kierunku wybrzeża koło urzędu skarbowego, który kiedyś był kościołem. Nagle w

połowie drogi zrozumiał, po co wyszedł z domu... Po szklankę wody mineralnej?

Tylko to można było dostać w tym kraju, gdzie obowiązywała prohibicja; było

jeszcze monopolowe piwo, ale zbyt drogie, żeby je pić bez specjalnej okazji. Tencha

chwyciły okropne mdłości. Nie, chyba to było coś innego, nie woda mineralna.

Oczywiście, butla z eterem... Statek był już w porcie. Słyszał triumfalny świst jego

syreny, gdy po lunchu leżał w łóżku. Minął zakład fryzjerski, dwa gabinety

dentystyczne i wyszedł na brzeg rzeki pomiędzy składem a urzędem celnym. Rzeka

toczyła się ciężko pomiędzy plantacjami bananów prosto do morza. “Generał

Obregon” był przycumowany do brzegu i właśnie wyładowywano piwo. Ze sto

skrzyń leżało już na wybrzeżu. Tench stał w cieniu urzędu celnego i myślał: Po co ja

tu przyszedłem? Upał wyssał z niego pamięć. Zebrał ślinę i splunął ponuro w

kierunku słońca. Potem usiadł na skrzyni i czekał. Nic nie ma do roboty. Nikt nie

przyjdzie do niego przed piątą. “Generał Obregon” - statek długości około trzydziestu

metrów, miał kawałek uszkodzonej balustrady, jedną łódź ratunkową, dzwon wiszący

na sparciałym sznurze, lampę naftową u dziobu. Wyglądało na to, że mógłby

przetrwać ze dwa lub trzy lata na Atlantyku, jeśli nie natrafi na północny wiatr w

zatoce. Ten by go oczywiście

background image

wykończył. Nie miało to jednak żadnego znaczenia: każdy, kupując bilet, był

automatycznie ubezpieczony. Pomiędzy związanymi indykami z pół tuzina pasażerów

opierało się o balustradę i gapiło na port: na skład towarowy, na pustą, rozpaloną

ulicę, na zakłady dentystów i fryzjerów. Tench usłyszał tuż za sobą skrzyp kabury

rewolweru i odwrócił głowę. Urzędnik celny patrzył na niego ze złością i powiedział

coś, czego Tench nie dosłyszał. - Co proszę? - spytał. - Moje zęby - powiedział

niewyraźnie celnik. - Ach tak, pańskie zęby - rzekł Tench. Ten człowiek w ogóle nie

miał zębów. To był powód, dla którego nie mógł wyraźnie mówić. Tench usunął mu

wszystkie. Brały go nudności. Coś mu dolegało... robaki, dyzenteria...

- Szczęka już prawie gotowa. Dziś będzie - obiecywał machinalnie.

Oczywiście, było to zupełnie niemożliwe; lecz tak właśnie odkładając wszystko na

potem, tu się żyło. Celnik zadowolił się obietnicą. Może zapomni o tym, a zresztą, co

może zrobić? Przecież zapłacił z góry. To był dla Tencha cały świat: upał i

zapominanie o wszystkim, odkładanie do jutra, a gdy tylko możliwe - gotówka na

stół; właściwie za co? Wpatrywał się w dal, w wolno płynącą rzekę. Przy jej ujściu

płetwa rekina poruszała się jak peryskop. Z biegiem lat kilka statków osiadło na

mieliźnie. Podpierały teraz brzeg, a ich kominy pochylone były jak armaty,

wymierzone w jakiś odległy cel poprzez drzewa bananowe i moczary. Tench myślał:

Butla z eterem, prawie zapomniałem. Z otwartymi ustami zaczął smętnie liczyć

butelki Cerveza Moctezuma. Sto czterdzieści skrzyń. Dwanaście razy sto czterdzieści.

Gęsta ślina zbierała mu się w ustach. Dwanaście czwórek to jest czterdzieści osiem.

Powiedział głośno po angielsku: “Mój Boże, ależ piękna!” - Tysiąc dwieście, tysiąc

sześćset osiemdziesiąt. Splunął patrząc z nieokreślonym zainteresowaniem na

dziewczynę, stojącą na dziobie “Generała Obregona”. Drobna, szczupła. Tutejsze

kobiety przeważnie były takie grube. Oczywiście, piwne oczy i nieunikniony błysk

złotego zęba, ale taka świeża, młoda... Tysiąc sześćset osiemdziesiąt butelek, po pezie

za butelkę. Ktoś szepnął po angielsku:

- Co pan powiedział?

Tench odwrócił się. - Pan jest Anglikiem - zapytał zdumiony, lecz na widok

okrągłej, zapadłej twarzy pokrytej trzydniowym zarostem, zmienił swe pytanie: - Czy

mówi pan po angielsku?

Tak, mężczyzna odpowiedział, że mówi po angielsku. Stał wyprostowany w

cieniu. Był to niski człowiek, ubrany w ciemne miejskie ubranie, dobrze już

znoszone, a w ręku miał niedużą teczkę. Pod pachą trzymał jakąś powieść: widać

background image

było fragment krzykliwie kolorowej sceny miłosnej na okładce. - Przepraszam -

powiedział - myślałem, że to do mnie odezwał się pan przed chwilą. - Miał

wyłupiaste oczy i sprawiał wrażenie człowieka dziwnie wesołego, jak gdyby dopiero

co oblewał urodziny... w samotności. Tench splunął. - Co ja takiego mówiłem? - Nie

mógł sobie przypomnieć ani słowa. - Powiedział pan: “Mój Boże, ależ piękna”. - Co

ja mogłem mieć na myśli? - Patrzył w górę na bezlitosne niebo. Sęp wisiał tam jak

obserwator. - Co? Och, przypuszczam, że po prostu tę dziewczynę. Nieczęsto się tu

widuje taki ładny okaz. Najwyżej jedną lub dwie na rok godne uwagi. - Ona jest

bardzo młoda. - Och, ja nie mam żadnych zamiarów - mówił ospale Tench. - Wolno

człowiekowi patrzeć. Mieszkam samotnie od piętnastu lat. - Tutaj?

- Niedaleko. Zamilkli obaj. Czas mijał. Cień urzędu celnego przesunął się o

kilka centymetrów w stronę rzeki. Sęp poruszył się nieznacznie jak czarna

wskazówka zegara. - Pan przyjechał tym statkiem? - zapytał Tench. - Nie. - Odjeżdża

pan nim?

Mały człowieczek zdawał się wykręcać od dania odpowiedzi, ale w końcu, jak

gdyby czując, że trzeba dać jakieś wyjaśnienie, rzekł:

- Ja się tylko przyglądam. Zapewne niedługo odpływa?

- Za parę godzin, do Vera Cruz - odpowiedział Tench. - Bez przystawania po

drodze?

- Gdzież mógłby stawać? - Po czym zapytał: - Skąd pan się tu wziął?

Obcy odparł wymijająco:

- Przyjechałem łódką. - Ma pan plantację?

- Nie. - Miło jest usłyszeć swój język - zauważył Tench. - Pan nauczył się

angielskiego w Stanach?

Tamten przytaknął. Nie był zbyt rozmowny. - Ach - mówił Tench - co ja bym

dał za to, żeby tam być teraz. Nie ma pan czasem coś do picia w tej swojej teczce? -

dodał po cichu niespokojnym głosem. - Niektórzy ludzie tam u was... sam znałem

paru... trochę w celach leczniczych. - Tylko lekarstwa - powiedział tamten. - Pan jest

lekarzem?

Krwią nabiegłe oczy zerkały chytrze ukosem na Tencha. - Pan by mnie

pewnie nazwał... szarlatanem?

- A, cudowne leki? Każdy żyje, jak może - zauważył Tench. - Czy pan dziś

odpływa?

- Nie, ja tu przyszedłem po... po... och, i tak wszystko jedno, po co. - Położył

background image

rękę na żołądku i powiedział: - Czy nie ma pan jakiegoś lekarstwa na... och, cholera,

nie wiem, co mi jest. Po prostu ten przeklęty kraj. Ale z tego mnie ani pan, ani nikt

nie wykuruje. - Pan chce wrócić do domu?

- Do domu? - mówił Tench. - Tu jest mój dom. Wie pan, jaki jest kurs peza w

mieście Meksyku? Cztery za dolara. Cztery. O Boże. Ora pro nobis. - Pan jest

katolikiem?

- Nie, nie. To tylko takie wyrażenie. Nie wierzę w takie rzeczy. Zresztą jest

zbyt gorąco - dodał bez sensu. - Muszę gdzieś usiąść. - Niech pan zajdzie do mnie -

powiedział Tench. - Mam zapasowy hamak. Do odejścia statku jeszcze kupa czasu,

jeśli pan chce oglądać to widowisko. - Chciałem się zobaczyć z pewnym człowiekiem

nazwiskiem Lopez - powiedział obcy. - Och, on już dawno jest rozstrzelany -

stwierdził Tench. - Nie żyje?

- Pan wie, jak to jest w tych okolicach. Czy to pana znajomy?

- Nie, nie - zaprzeczył pośpiesznie. - Tylko znajomy znajomego. - Cóż, tak to

już jest tutaj - ciągnął Tench. Zebrał powtórnie ślinę i strzyknął ją w ostre światło

słoneczne. - Podobno pomagał... hm, ludziom niepożądanym... no, wyjeżdżać stąd.

Jego dziewczyna żyje teraz z naczelnikiem policji. - Jego dziewczyna? Pan ma na

myśli córkę?

- Nie był żonaty. Mam na myśli dziewczynę, z którą żył. Tench był przez

chwilę zdziwiony wyrazem twarzy obcego. - Pan wie, jak to jest - powtórzył. Spojrzał

w kierunku “Generała Obregona”. - Niezły kąsek z niej. Oczywiście za dwa lata

będzie jak wszystkie inne: gruba i durna. O Boże, jakbym chciał się czegoś napić. Ora

pro nobis. - Mam trochę wódki - odezwał się obcy. Tench spojrzał na niego

przenikliwie. - Gdzie?

Człowiek o zapadłej twarzy przyłożył rękę do uda, jak gdyby wskazywał

źródło swej nerwowej wesołości. Tench chwycił go za przegub ręki. - Ostrożnie -

powiedział. - Nie tutaj. - Spojrzał na dywan cienia: na pustej pace siedział wartownik

i spał, obok niego leżał karabin. - Niech pan przyjdzie do mnie. - Chciałem zobaczyć

odjazd statku - odparł niechętnie człowieczek. - Och, jeszcze jest parę godzin do

odjazdu. - Parę godzin? Na pewno? Bardzo tu gorąco na słońcu. - Niech pan lepiej

idzie ze mną do domu. Dom... wyrażenia tego używano tu na określenie czterech

ścian, w których się sypiało. Domu nie było nigdy. Szli przez mały, wypalony

słońcem rynek, gdzie martwy generał zieleniał od wilgoci, a pod palmami

rozstawiono stragany z napojami gazowanymi. Dom leżał jak widokówka na stosie

background image

innych pocztówek. Gdyby potasował wszystkie, mógłby zobaczyć Nottingham,

miejsce urodzenia na trasie londyńskiego metro, jakiś odosobniony okres w Southend.

Ojciec jego także był dentystą. Pierwszym wspomnieniem Tencha było znalezienie w

koszu na śmieci wyrzuconego odlewu: chropawe, bezzębne, rozdziawione usta z

gliny, niby wykopalisko gdzieś z Dorset - szczątki neandertalczyka lub

Pithecantropusa. To była jego ulubiona zabawka. Próbowano go kusić

mechanicznymi zabawkami, ale los chciał inaczej. Jest zawsze taki moment w

dzieciństwie, gdy drzwi się otwierają i wpuszczają przyszłość. Upalny mokry port

rzeczny i sępy leżały w koszu do śmieci, a on je sobie wybrał. Powinniśmy być

wdzięczni, że nie możemy widzieć okropności i poniżeń leżących wokół naszego

dzieciństwa, w szafach, na półkach z książkami, wszędzie. Nie było bruku: w porze

deszczowej wioska (jaką w gruncie rzeczy była ta miejscowość) zapadała się w błoto.

Teraz ziemia była twarda pod stopami jak kamień. Obaj mężczyźni mijali w

milczeniu zakłady fryzjerów i dentystów. Sępy na dachach wydawały się zadowolone

jak ptactwo domowe: szukały pasożytów pod szerokimi zakurzonymi skrzydłami. -

Przepraszam - odezwał się Tench, zatrzymawszy się przed wielkim, jednopiętrowym

drewnianym barakiem z werandą, na której kołysał się hamak. Barak był trochę

większy niż inne budy na wąskiej uliczce, która kończyła się bagnem dwieście

metrów dalej. - Może pan chciałby się rozejrzeć? - mówił nerwowo. - Nie chcę się

chwalić, ale ja tu jestem najlepszym dentystą. W porównaniu z innymi to nie jest

takie złe miejsce. - Duma chwiała się w jego głosie jak roślina o płytkich korzeniach.

Zamknąwszy drzwi za sobą, wprowadził gościa do środka, do jadalni, gdzie po obu

stronach pustego stołu stały dwa krzesła na biegunach. Była tam też lampa naftowa,

kilka starych amerykańskich gazet, szafa. - Zaraz przyniosę szklanki - powiedział -

ale najpierw chciałbym panu pokazać... pan jest wykształconym człowiekiem... -

Gabinet dentystyczny miał okno wychodzące na podwórze, po którym łaziło z

niemrawą godnością kilka indyków. W gabinecie stała nożna maszyna do wiercenia

zębów, fotel dentystyczny kryty jaskrawo czerwonym pluszem i oszklona szafka, a w

niej stłoczone zakurzone instrumenty. W kubku kleszcze, w rogu pęknięta lampka

spirytusowa, a wszędzie na półkach walały się tampony waty. - Bardzo tu ładnie -

zauważył obcy. - Nieźle jak na to miasto, prawda? - powiedział Tench. - Nie

wyobraża pan sobie, jakie mam tu trudności. Ta maszyna - ciągnął z goryczą - jest

japońskiej produkcji. Mam ją tylko miesiąc i już się psuje. Ale nie stać mnie na

amerykańskie maszyny. - Piękne okno - powiedział obcy. W okno wprawiony był

background image

witraż: Madonna spoglądała przez moskitierę na indyki chodzące po podwórzu. -

Dostałem to, gdy plądrowano kościół. Nie wypadało, żeby gabinet dentystyczny nie

miał witraża. Cywilizacja tego wymaga. W domu, to znaczy w Anglii, był zwykle

Wesoły Kawaler, sam nie wiem dlaczego, albo też Róża Tudorów. No, ale tu nie było

wyboru. - Otworzył inne drzwi. - Moja pracownia. - Przedmiotem, który najbardziej

rzucał się w oczy, było łóżko z zawieszoną nad nim moskitierą. - Pan rozumie - rzekł

Tench - strasznie tu ciasno. - Z jednej strony stolarskiego warsztatu stał dzbanek,

miednica i mydelniczka; z drugiej pompka, taca z piaskiem, obcążki i mały piecyk. -

Robię odlewy z gipsu - mówił Tench. - Inaczej tu nie można. - Podniósł odlew dolnej

szczęki. Nie zawsze potrafię je odlać dokładnie. Oczywiście, pacjenci narzekają. -

Położył odlew i wskazał inny przedmiot na warsztacie, rzecz o włóknistym i

flakowatym wyglądzie, z dwoma małymi pęcherzykami z gumy. - Rozszczep

podniebienia - objaśnił. - Pierwszy raz próbuję to usunąć. Foremka Kingsleya.

Wątpię, czy dam sobie z tym radę. No, ale trzeba próbować iść z postępem czasu. -

Opadła mu dolna warga; powróciło bezmyślne spojrzenie. Upał w pokoiku

obezwładniał. Stał jak człowiek zagubiony w jaskini wśród skamielin i narzędzi z

epoki, o której wie bardzo niewiele. - Może usiedlibyśmy... - zaproponował obcy.

Tench wpatrywał się w niego wzrokiem bez wyrazu. - Moglibyśmy otworzyć wódkę.

- Ach racja, wódka. Tench wyjął dwa kieliszki z szafki pod warsztatem i obtarł z

kurzu. Następnie wyszli i usiedli w kszesłach na biegunach we frontowym pokoju.

Tench nalewał. - Z wodą? - spytał obcy. - Nie można ufać tej wodzie. Zaszkodziło mi,

o tu. - Położył rękę na żołądku i pociągnął długi łyk. - Pan sam zbyt dobrze nie

wygląda - powiedział Tench. Spojrzał na niego uważnie. - Pańskie zęby. - Brakowało

jednego kła, a przednie zęby były żółte od kamienia i psuły się. Dodał: - Musi pan o

nich pomyśleć. - Co mi z tego przyjdzie? - powiedział obcy. Trzymał ostrożnie

odrobinę wódki w kieliszku, jak gdyby to było zwierzę, któremu dał schronienie, ale

nie ufał. Wychudły i zaniedbany, miał wygląd kogoś, kto się nie liczył, kogo w

dodatku trapiła choroba lub niepokój. Siedział na samym brzeżku krzesła, trzymając

na kolanach teczkę i odsuwając wódkę, jakby wstydził się swojej skłonności do

alkoholu. - Niech pan pije - zachęcał go Tench (nie była to przecież jego wódka). -

Dobrze to panu zrobi. - Ciemne ubranie i pochyłe ramiona gościa niepokojąco

przypominały mu trumnę, a w jego gnijącej jamie ustnej śmierć przyczaiła się już

teraz. Tench nalał sobie drugi kieliszek i mówił dalej: - Człowiek czuje się tu bardzo

samotnie i przyjemnie jest pogadać sobie po angielsku, nawet z cudzoziemcem. Może

background image

pan by chciał obejrzeć zdjęcie moich dzieci. - Wyciągnął z portfelu pożółkłą

fotografię i podał mu. Dwoje małych dzieci w ogródku wydzierało sobie ucho

konewki. - Oczywiście to było szesnaście lat temu - wyjaśnił. - Teraz to już

mężczyźni. - Jeden umarł. - Och - odrzekł tamten łagodnie - ale w chrześcijańskim

kraju. - Łyknął nieco wódki i niezbyt mądrze uśmiechnął się do Tencha. - Tak,

niewątpliwie - odparł Tench ze zdziwieniem. Odchrząknął i dodał: - Nie wydaje mi

się jednak, żeby to miało jakieś znaczenie. - Zamilkł, bo myśli jego znów gdzieś się

rozpłynęły, szczęka opadła. Wyglądał szaro i bezmyślnie, aż wreszcie ból żołądka

przywrócił mu świadomość i skłonił do sięgnięcia po kieliszek. - Zaraz, zaraz, o czym

to mówiliśmy? O dzieciach... racja. O dzieciach. Ciekawe, jakie to rzeczy zostają w

pamięci. Wie pan, że pamiętam tę konewkę lepiej niż dzieci. Była zielona i

kosztowała trzy szylingi jedenaście i trzy czwarte pensa. Mógłbym wskazać sklep,

gdzie ją kupiłem. Ale co do dzieci - zamyślił się nad kieliszkiem - nie mogę

przypomnieć sobie prawie nic prócz ich płaczu. - Dostaje pan listy?

- Przestałem pisać przed przyjazdem tutaj. Bo i po co? I tak nie mogłem

posyłać pieniędzy. Nie zdziwiłbym się, gdyby żona wyszła znów za mąż. Jej matce

tylko w to graj. Stara, zgorzkniała suka. Nigdy mnie nie lubiła. Obcy odezwał się

cicho:

- To straszne. Tench spojrzał ze zdziwieniem na swego towarzysza. Tamten

tkwił w krześle jak czarny znak zapytania, gotów do odejścia, gotów do pozostania.

Ze swoją trzydniową, siwą brodą wyglądał nieporządnie i robił wrażenie człowieka

słabego, kogoś, komu można było nakazać wszystko. Wyjaśnił:

- W ogóle świat, wie pan, i to, co się na nim dzieje...

- Niech pan wypije wódkę. Pił małymi łykami, jakby sobie folgował. - Pan

pamięta to miasto z czasów przed... przed przyjściem Czerwonych Koszul?

- Owszem. - Jak szczęśliwe było ono wtedy!

- Czyżby? Nie zauważyłem. - Wtedy przynajmniej ludzie mieli... Boga. - W

stanie zębów nie ma żadnej różnicy - rzekł Tench. Znów nalał sobie wódki

nieznajomego. - To zawsze było okropne miejsce. Samotne. Mój Boże, ludzie w

Anglii powiedzieliby, że tu romantycznie. Myślałem sobie, że pięć lat tu spędzę, a

potem wyjadę. Było mnóstwo roboty. Złote zęby. Ale później pez spadł. A teraz nie

mogę się stąd wydostać. Jednak wyjadę kiedyś. Wycofam się z interesu. Wrócę do

kraju. Będę żył, jak przystało na dżentelmena. - Zatoczył ręką po pustym, nędznym

pokoju. - Zapomnę o tym wszystkim. Och, już niedługo tego, jestem optymistą -

background image

zakończył.

Obcy nagle spytał:

- Jak długo jedzie do Vera Cruz?

- Kto?

- Statek. Tench zasępił się:

- W czterdzieści godzin od tej chwili bylibyśmy na miejscu. Jest tam dobry

hotel “Diligencia”. Także dansingi. Wesołe miasto. - Wydaje się blisko - rzekł obcy. -

A ile kosztowałby bilet?

- Musiałby się pan spytać Lopeza - odparł Tench. - On ma agencję. - Przecież

Lopez...

- Ach racja, zapomniałem. Rozstrzelany. Ktoś zapukał do drzwi. Obcy

schował teczkę pod krzesło, a Tench ostrożnie podszedł do okna. - Ostrożność nigdy

nie zawadzi - stwierdził. - Każdy dentysta, który jest coś wart, ma wrogów. Słaby

głos odezwał się błagalnie: “Swój” - i Tench otworzył drzwi. Słońce wpadło

natychmiast do środka jak rozżarzona do białości sztaba. W drzwiach stał chłopiec i

pytał o doktora. Miał wielki kapelusz i głupie piwne oczy. Za nim dwa muły grzebały

kopytami i sapały na gorącej, ubitej drodze. Tench powiedział, że nie jest lekarzem,

lecz dentystą. Odwróciwszy się zobaczył swego gościa, skulonego w krześle na

biegunach, wpatrującego się jakby błagalnie, prosząco... Chłopiec mówił, że jest jakiś

nowy lekarz w mieście. Stary lekarz miał febrę i nie chciał przyjść. Matka chłopca

była chora. Tench począł sobie coś niejasno przypominać. Odezwał się z miną

odkrywcy:

- Przecież pan jest lekarzem?

- Nie, nie. Ja muszę złapać ten statek. - Mnie się zdawało, że pan powiedział...

- Zmieniłem zdanie. - Ach, jeszcze kupa czasu do odjazdu - odparł Tench. -

Nigdy nie odjeżdżają punktualnie. - Spytał chłopca, jak daleko. Chłopiec

odpowiedział, że przeszło dwadzieścia kilometrów. - Za daleko - rzekł Tench. - Idź

sobie. Poszukaj kogo innego. Jak to wieści się roznoszą - powiedział do gościa. -

Chyba wszyscy wiedzą, że pan jest w mieście. - Ja bym nie potrafił pomóc - szepnął

obcy niespokojnie. Zdawał się pokornie pytać Tencha o radę. - Idź sobie - powtórzył

Tench. Chłopiec nie ruszył się. Stał w ostrych promieniach słońca patrząc z

niezmierną cierpliwością i powtarzając, że matka jego jest umierająca. Piwne oczy

nie wyrażały żadnego uczucia. Stwierdzał fakt. Człowiek się rodzi, jego rodzice

umierają, sam się starzeje i umiera. - Jeśli jest umierająca - powiedział Tench - lekarz

background image

nie ma po co do niej chodzić. Ale obcy wstał, jak gdyby wbrew swojej woli nie mógł

się oprzeć wezwaniu. Rzekł ze smutkiem:

- Zawsze ta sama historia. Tak jak teraz. - Będzie się pan musiał zwijać, żeby

zdążyć na statek. - Nie zdążę - powiedział. - Tak już mi przeznaczone, żebym nie

zdążył. - Był gniewny. - Niech mi pan odda wódkę. - Pociągnął długi łyk patrząc na

nieczułe dziecko, na rozpaloną ulicę i niebo, nakrapiane ruchomymi plamkami sępów

jak gdyby wysypką od niestrawności. - Ale jeśli ona umiera... - zaczął Tench. - Znam

tych ludzi. Ona tak samo umiera, jak ja w tej chwili. - Pan jej nic nie będzie mógł

pomóc. Chłopiec obserwował ich, jakby go to nic nie obchodziło. Rozmowa tocząca

się w obcym języku była czymś abstrakcyjnym: on do tego nie należał, po prostu

zaczeka tutaj, aż doktor przyjdzie. - Pan nic nie wie - powiedział gwałtownie obcy. -

Każdy mi to stale powtarza: “Ty nic nie pomożesz”. - Wódka działała na niego. Z

niezmierną goryczą dodał: - Słyszę, jak to wszyscy mówią. - W każdym razie -

odezwał się Tench - za dwa lub trzy tygodnie będzie drugi statek. Pan jest szczęśliwy,

pan może stąd wyjechać. Pan nie ma tu kapitału. - Pomyślał o swoim kapitale:

japońska wiertarka do zębów, fotel dentystyczny, lampka spirytusowa, obcążki i mały

piecyk na złote plomby. Jest związany materialnie z tym krajem. - Vamos - rzucił

mężczyzna dziecku, a potem odwrócił się do Tencha i wyraził mu wdzięczność za

odpoczynek z dala od słońca. Odznaczał się swoistą, skarlałą godnością, do której

Tench był przyzwyczajony. Była to godność ludzi bojących się odrobiny bólu, a

jednak siadających z determinacją w jego fotelu. Być może nie lubił podróżować na

mule. Pożegnał go w sposób staroświecki: - Będę się modlił za pana. - Było mi

przyjemnie pana gościć - odpowiedział Tench. Mężczyzna dosiadł muła, a chłopiec,

bardzo powoli, w jaskrawym blasku słońca pojechał przodem w kierunku bagien,

wnętrza kraju. To stamtąd właśnie wyłonił się ów człowiek tego rana, by obejrzeć

“Generała Obregona”. Teraz powracał. Lekko kiwał się w siodle pod wpływem

wódki. Przy końcu ulicy był już tylko malutką zawiedzioną istotą. Dobrze było

porozmawiać z obcym - myślał Tench wracając do swego pokoju i zamykając za sobą

drzwi na klucz (nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić). Samotność i pustka

czekały tam na niego. Lecz był tak do nich przyzwyczajony, jak do odbicia własnej

twarzy w lustrze. Usiadł w krześle na biegunach i bujał się w przód i w tył,

wytwarzając lekki przewiew w ociężałym powietrzu. Wąska kolumna mrówek sunęła

przez pokój ku małej plamie na podłodze, gdzie obcy rozlał trochę wódki. Kręciły się

po niej, po czym zwartym szykiem maszerowały ku przeciwległej ścianie i znikały.

background image

W oddali, na rzece, “Generał Obergon” zagwizdał dwukrotnie, Tench nie wiedział

dlaczego. Obcy zostawił książkę. Leżała pod krzesłem, na którym siedział: na okładce

płacząca kobieta w sukni z czasów Edwarda VII klęczała na dywanie, obejmując buty

jakiegoś mężczyzny - brązowe, błyszczące, o ostrych szpicach. Miał sterczące wąsiki

i stał nad nią w pogardliwej pozie. Książka nosiła tytuł: “La eterna martyr”. Po

pewnej chwili Tench podniósł ją z podłogi. Gdy ją otworzył, był zaskoczony. To, co

było w środku, nie było właściwą treścią książki. Była to łacina. Tench zamyślił się.

Zamknął książkę i zaniósł ją do swej pracowni. Nie mógł co prawda jej spalić, ale

wolał schować, gdyż nie był pewny; a właściwie był pewny, co w niej jest. Włożył ją

do piecyka, w którym przetapiał złoto. Później, z bezmyślnie otwartymi ustami, stanął

przy warsztacie stolarskim. Przypomniał sobie, po co chodził na wybrzeże: po butlę z

eterem, którą “Generał Obregon” powinien był przywieźć tu, w dół rzeki. Znów

dobiegł go ryk syreny znad rzeki. Tench wybiegł na słońce bez kapelusza. Sam

mówił, że statek nie odpłynie do następnego rana, ale tym ludziom nie można było

wierzyć, gdy chodziło o niestosowanie się do rozkładu jazdy. No i oczywiście: gdy

wychodził na brzeg pomiędzy komorą celną i składem, “Generał Obregon” był już

oddalony o trzy metry, prując leniwą rzekę w stronę morza. Tench zaczął krzyczeć w

kierunku statku, lecz na nic to się nie zdało. Na wybrzeżu nie było śladu butli.

Zawołał raz jeszcze i przestał o tym myśleć. Ostatecznie nie było to takie ważne.

Odrobina dodatkowego bólu niewiele znaczyła wśród ogromu opuszczenia. Nad

“Generałem Obregonem” zaczął wiać lekki wietrzyk. Plantacje bananów

rozpościerały się po obu stronach, parę anten radiowych tkwiło na wzniesieniu. Port

został w tyle. Gdyby spojrzeć wstecz, można by powiedzieć, że w ogóle nie istniał.

Szeroki Atlantyk otwierał się przed parowcem. Wielkie, siwe, walcowate fale unosiły

dziób statku, a powiązane indyki przewracały się po pokładzie. W maleńkiej

nadbudówce na pokładzie stał kapitan z wykałaczką we włosach. Ziemia cofała się w

takt wolnego, miarowego kołysania. Niespodzianie zapadł zmrok, a na niebie zawisły

nisko świecące, jaskrawe gwiazdy. Na dziobie zapalono lampę naftową, a

dziewczyna, którą Tench zauważył z brzegu, zaczęła łagodnie śpiewać melancholijną

i sentymentalną piosenkę o róży, splamionej krwią prawdziwej miłości. Jakieś

ogromne poczucie swobody i przestrzeni ogarnęło zatokę, gdy niska, tropikalna linia

wybrzeża została pochowana w ciemności jak mumia w grobowcu. “Jestem

szczęśliwa” - powiedziała do siebie młoda dziewczyna, nie zastanawiając się,

dlaczego jest szczęśliwa. Daleko w tyle, w głębi ciemności muły wlokły się naprzód.

background image

Działanie wódki już dawno ustało. Jadąc bagnistym traktem, który, gdy przyjdą

deszcze, stanie się zupełnie nie do przebycia, mężczyzna unosił w swym mózgu

dźwięk syreny “Generała Obregona”. Wiedział, co to znaczyło: statek odpłynął

według rozkładu jazdy, a on został opuszczony. Mimo woli poczuł, że nienawidzi

dziecka jadącego przed nim i chorej kobiety. Był niegodny tego, co niósł. Ogarniał go

zewsząd zapach wilgoci. Wyglądało, jakby ta część świata nigdy nie została osuszona

w płomieniach, gdy świat wirował w przestrzeni; wchłonęła tylko mgłę i chmury tych

okropnych okolic. Zaczął się modlić, podskakując w górę i w dół w takt wielkich

kroków kołyszącego się i ślizgającego muła ze znakowanym ozorem. Niech mnie

złapią prędko... Niech mnie złapią. Próbował uciec, ale był - jak król pewnego

szczepu w Afryce Zachodniej - swego ludu niewolnikiem, któremu nie wolno się

nawet położyć, żeby pomyślne wiatry nie przestały wiać.

background image

Rozdział II

Stolica

Oddział policji powracał do koszar. Szli nierówno, z karabinami zarzuconymi

byle jak; strzępy nitek zwisały z miejsc po guzikach, owijacze zsuwały się na kostki,

drobni ludzie o czarnych skrytych oczach Indian. Mały rynek na szczycie wzgórza

był oświetlony żarówkami związanymi po trzy i połączonymi przez wiszące luźno w

górze druty. Urząd skarbowy, Presidencia, zakład dentystyczny, więzienie - niski,

biały budynek z kolumnadą, datujący się sprzed trzystu lat, a za nim ulica idąca

stromo w dół i tylna ściana zrujnowanego kościoła. Którędy bądź się szło, dochodziło

się w końcu do wody i rzeki. Z różowych klasycznych fasad opadał tynk i ukazywał

stwardniałe gliniaste błoto, które powoli znów stawało się błotem. Na rynku trwała w

najlepsze wieczorna parada: kobiety przechadzały się w jedną strronę, mężczyźni w

drugą. Młodzi ludzie w czerwonych koszulach kręcili się hałaśliwie przy straganach z

napojami gazowanymi. Porucznik kroczył na czele swych ludzi z miną wyrażającą

gorzki niesmak. Wyglądał, jakby został przykuty do nich wbrew swej woli, blizna na

szczęce mogła być pozostałością jakiejś ucieczki. Jego sztylpy i kabura pistoletu

wyczyszczone były do połysku; wszystkie guziki miał nienagannie przyszyte. Ostry,

zakrzywiony nos wystawał z chudej twarzy tancerza. Jego schludność na tle nędznego

miasteczka sprawiała wrażenie nadmiernej ambicji. Skisły zapach dochodził znad

rzeki, a pod namiotami swych poszarpanych czarnych skrzydeł usadowiły się na

dachach sępy. Od czasu do czasu wynurzała się mała, niedorozwinięta głowa i

poruszały się szpony. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści pogasły wszystkie światła na

rynku. Wartownik niezgrabnie sprezentował broń i oddział wmaszerował do koszar.

Nie czekając na rozkaz, zawiesili karabiny koło pokoju oficerskiego i rozeszli się po

dziedzińcu, do hamaków i latryn. Niektórzy ściągnęli z nóg buty i położyli się. Tynk

odpadał z glinianych, bielonych ścian, na których pokolenia policjantów gryzmoliły

rozmaite napisy. Kilku wieśniaków czekało na ławce, z rękami opuszczonymi między

kolana. Nikt nie zwracał na nich uwagi. W umywalni biło się dwóch ludzi. - Gdzie

jest Jefe? - zapytał porucznik. Nikt nie wiedział. Może gra w bilard gdzieś w mieście?

Porucznik usiadł przy stole naczelnika z widomą irytacją; z tyłu, za jego głową

narysowane były ołówkiem na bielonej ścianie dwa splecione serca. - W porządku -

powiedział - na co czekacie? Wprowadźcie więźniów. - Weszli kłaniając się, z

kapeluszami w ręku, jeden za drugim. “Taki a taki upił się i zachowywał

background image

nieporządnie.” - “Pięć pezów grzywny.” - “Ale ja nie mogę zapłacić, ekscelencjo.” -

“Więc niech wyczyści latrynę i cele.” - “Taki a taki uszkodził afisz wyborczy.” -

“Pięć pezów grzywny.” - “Taki a taki przyłapany na noszeniu świętego medalika pod

koszulą.” - “Pięć pezów grzywny.”

Przesłuchanie dobiegało końca. Nie było nic ważnego. Przez otwarte drzwi

wpadły brzęcząc moskity. Słychać było, jak wartownik na zewnątrz prezentuje broń.

Do środka wszedł gwałtownie naczelnik policji. Był to człowiek we flanelowym

białym ubraniu i kapeluszu z szerokim rondem, otyły, z różową, nalaną twarzą. Miał

na sobie pas z nabojami i wielki pistolet, obijający się o uda. Trzymał chusteczkę przy

ustach. Był przygnębiony. - Znów boli mnie ząb - rzekł. - Tak mnie boli. - Nie mam

nic do zameldowania - powiedział porucznik z pogardą w głosie. - Gubernator znowu

na mnie wsiadł dzisiaj - żalił się naczelnik. - Wódka?

- Nie, ksiądz. - Ostatni został rozstrzelany ładnych parę tygodni temu. - On

jest innego zdania. - Całe nieszczęście - powiedział porucznik - że nie mamy

fotografii. - Rzucił okiem na ścianę, na podobiznę Jamesa Calvera, poszukiwanego w

Stanach Zjednoczonych za rabunek banku i zabójstwo: zacięta, nieregularna twarz,

zdjęta z dwóch stron; opis rozesłany po wszystkich posterunkach Ameryki

Środkowej, niskie czoło i fanatyczne oczy człowieka, myślącego tylko o jednym.

Spojrzał na nią z żalem: było tak mało prawdopodobne, żeby w ogóle dotarł na

południe, złapią go w jakiejś spelunce na granicy, w Juarez lub Piedras Negras czy w

Nogales. - On mówi, że mamy - żalił się naczelnik. - Mój ząb, och mój ząb. -

Usiłował znaleźć coś w kieszeni na biodrze, ale przeszkadzała mu kabura. Porucznik

niecierpliwie stukał błyszczącym butem. - Patrz pan - powiedział naczelnik. Spore

grono osób za stołem, młode dziewczęta w białym muślinie, zakłopotane starsze

kobiety z potarganymi włosami, za nimi kilku mężczyzn patrzących nieśmiało.

Wszystkie twarze składały się z małych punktów. Była to wycięta z gazety fotografia,

zrobiona przed laty, z okazji pierwszej komunii. Między kobietami siedział zupełnie

młody mężczyzna w sutannie. Można było sobie wyobrazić, jak był przez nie

rozpieszczany drobnymi względami w dusznej atmosferze intymności i szacunku.

Siedział tak pulchny, z wytrzeszczonymi oczyma, rzucając od czasu do czasu

niewinne, kobiece dowcipy. - Była zrobiona kupę lat temu. - Wygląda jak oni

wszyscy - powiedział porucznik. Fotografia była niewyraźna i poplamiona, ale można

było odtworzyć sobie z niej gładko ogolone upudrowane i zbyt nalane, jak na młody

wiek, oblicze. Zbyt wcześnie w życiu został obdarzony dobrami tego świata:

background image

szacunkiem otoczenia, zapewnionym bytem. Frazesy religijne na języku, dowcipy dla

ułatwienia sobie sprawy, gotowość do przyjmowania hołdów ze strony innych ludzi...

szczęśliwy człowiek. Wrodzona nienawiść, jaką pies odczuwa do drugiego psa,

zrodziła się we wnętrznościach porucznika. - Rozstrzelaliśmy go chyba ze sześć razy

- powiedział. - Gubernator otrzymał wiadomość, że usiłował uciec w zeszłym

tygodniu do Vera Cruz. - Co robią Czerwone Koszule, że pozwolili mu do nas się

przedostać?

- Och, wymknął się im oczywiście. I tak dobrze, że nie złapał statku. - Co się z

nim stało?

- Znaleziono jego muła. Gubernator mówi, że musi go mieć w tym miesiącu.

Zanim deszcze się zaczną. - Gdzie była jego parafia?

- Concepcion i okoliczne wioski. Ale wyjechał stamtąd trzy lata temu. - Co o

nim wiadomo?

- Może uchodzić za gringo. Spędził sześć lat w jakimś amerykańskim

seminarium. Co jeszcze? Urodził się w Carmen, syn sklepikarza. Ale nic nam z tego.

- Oni wszyscy wydają mi się podobni - powiedział porucznik. Gdy patrzył na białe

muślinowe sukienki, ogarniało go uczucie, które można było niemal nazwać zgrozą.

Przypomniał sobie zapach kadzidła w kościołach swego dzieciństwa, świece, koronki

na komżach, zadufałość i ogromne żądania stawiane ze stopni ołtarza przez ludzi,

którzy nie wiedzieli w ogóle, co to jest ofiara. Starzy wieśniacy klęczeli tam przed

świętymi obrazami z rękami wyciągniętymi na kształt krzyża; zmęczeni długą,

całodniową pracą na plantacjach, zmuszali się do dalszych umartwień. A ksiądz

chodził w koło z woreczkiem, zbierając ich centy, wymyślając im za drobne,

pokrzepiające grzechy, a sam nie poświęcał nic, tylko nieco seksualnego

zadowolenia. A to było łatwe - myślał porucznik - łatwe. On sam nie potrzebował

kobiet. - Złapiemy go - powiedział. - To tylko kwestia czasu. - Mój ząb! - zawodził

znów naczelnik. - Zatruwa mi całe życie. Najdłuższa przerwa w bólu dzisiaj trwała

dwadzieścia pięć minut. - Musi pan zmienić dentystę. - Wszyscy tacy sami. Porucznik

wziął fotografię i przypiął ją na ścianie. James Caver, włamywacz i zabójca, patrzył

ostrym profilem w stronę ludzi zgromadzonych po pierwszej komunii. - Ten

przynajmniej jest mężczyzną - stwierdził porucznik z uznaniem. - Kto?

- Gringo. - Czy pan słyszał, co on zrobił w Huston. Nawiał z dziesięcioma

tysiącami dolarów. Zastrzelił dwóch tajniaków - powiedział naczelnik. - Tajniaków?

- To zaszczyt, w pewnym sensie, mieć do czynienia z takimi ludźmi. -

background image

Trzepnął ze złością moskita. - Taki człowiek - rzekł porucznik - nie czyni specjalnej

szkody. Paru zabitych. Wszyscy musimy umrzeć. Pieniądze ktoś musi wydać. Więcej

dobrego robimy, gdy łapiemy jednego z tych. Gdy tak stał w bielonym pokoiku, w

swych błyszczących butach, pełen jadu, biła z niego godność człowieka idei. Było coś

bezinteresownego w jego ambicji. Jego pragnienie złapania wymuskanego,

szacownego gościa z przyjęcia po pierwszej komunii było pewnego rodzaju cnotą.

Naczelnik odezwał się smutnie:

- On musi być diablo przebiegły, jeśli przetrwał przez tyle lat. - Każdy mógłby

to zrobić - rzekł porucznik. - My właściwie nie zajmowaliśmy się nimi, chyba że sami

leźli nam w ręce. Mógłbym zaręczyć, że sprowadzę tego człowieka w ciągu miesiąca,

jeśli...

- Jeśli co?

- Jeśli miałbym władzę. - Łatwo tak mówić - powiedział naczelnik. - Co by

pan zrobił. - Nasza prowincja nie jest duża. Na północy graniczy z górami, na

południu z morzem. Przeszukałbym ją tak, jak się przeszukuje ulicę, dom po domu. -

Och, to się tylko wydaje łatwe - jęczał niewyraźnie naczelnik z chustką przy ustach.

Porucznik powiedział nagle:

- Wie pan, co ja bym zrobił? Wziąłbym po jednym mężczyźnie z każdej

wioski w prowincji jako zakładnika. Jeśli mieszkańcy nie wydadzą tego człowieka,

kiedy się u nich zjawi - zakładnicy zostaną rozstrzelani; wtedy wzięlibyśmy

następnych. - Wielu z nich zginęłoby w takim razie. - Czyż nie warto? - spytał

porucznik z jakimś radosnym podnieceniem. - Uwolnić się od tych ludzi na zawsze!

- Wie pan - przyznał naczelnik - to, co pan powiedział, nie jest wcale takie

głupie!

Porucznik szedł do domu przez miasto o pozamykanych okiennicach. Spędził

tu całe życie: Związek Robotników i Chłopów mieścił się kiedyś w jego szkole. Sam

przyczynił się do zatarcia tego niefortunnego wspomnienia; miasto się zmieniło:

cementowy plac zabaw na wzgórzu koło cmentarza, gdzie żelazne huśtawki stały

niczym szubienice w księżycowej poświacie, był miejscem po katedrze. Nowe dzieci

będą miały nowe wspomnienia. Nic już nie będzie wyglądało jak za dawnych czasów.

Było coś z księdza w jego zawziętym, uważnym kroku; coś z teologa, lustrującego

błędy przeszłości po to, by znowu je zniszczyć. Doszedł do swego mieszkania.

Wszystkie domy były jednopiętrowe, bielone, zbudowane wokół niewielkich patio ze

studnią i paroma kwiatami. Okna od ulicy miały kraty. W pokoju porucznika było

background image

łóżko, zrobione ze starych pak przykrytych słomianą matą, na nim poduszka i

prześcieradło. Na ścianie wisiała fotografia prezydenta i kalendarz, na kamiennej

posadzce stał stół i krzesło na biegunach. W blasku świecy pokój wyglądał

nieprzytulnie, jak więzienie lub cela klasztorna. Porucznik usiadł na łóżku i zaczął

ściągać buty. Była to godzina modlitwy. Czarne żuki z chrzęstem obijały się o ściany.

Przeszło tuzin ich, z uszkodzonymi skrzydłami, łaziło po kamiennych płytach

podłogi. Do pasji doprowadzała go myśl, że wciąż jeszcze byli w jego okręgu ludzie,

którzy wierzyli w kochającego i miłosiernego Boga. Są mistycy, którzy rzekomo

bezpośrednio obcowali z Bogiem. On także był mistykiem, a wszystko, czego doznał,

to była próżnia - całkowita pewność, że świat stygnie, umiera, że ludzie przeszli

ewolucję, że wywodzą się od zwierząt, nie wiadomo po co. Był tego pewien. Leżał na

łóżku w koszuli i bryczesach, zdmuchnął świecę. Upał czyhał w pokoju jak wróg.

Wbrew świadectwu zmysłów wierzył jednak w puste zimne przestrzenie eteru. Gdzieś

grało radio - muzyka z miasta Meksyku czy nawet z Londynu lub Nowego Jorku

przesączała się w jego nastrój opuszczenia. Miał uczucie dziwnej słabości: oto jego

własny kraj, który pragnąłby otoczyć murem ze stali i usunąć to wszstko, co go tak

bolało, gdy był dzieckiem biedaków. Chciał wszystko zniszczyć, wszystko zacząć od

początku, bez żadnych wspomnień. Dla niego życie zaczęło się pięć lat temu.

Porucznik leżał na plecach, z oczyma otwartymi, a żuki z hukiem waliły o sufit.

Przypomniał sobie księdza, którego Czerwone Koszule rozstrzelały pod murem

cmentarnym na wzgórzu - jeszcze jeden tłusty, niski człowiek o wytrzeszczonych

oczach. Był monsignorem i myślał, że to go uchroni, żywił coś w rodzaju pogardy dla

niższego duchowieństwa i bez przerwy opowiadał im o swoim wysokim stanowisku.

Dopiero na samym końcu przypomniał sobie o modlitwach. Ukląkł, a oni dali mu

trochę czasu na odmówienie aktu skruchy. Porucznik był tego tylko świadkiem,

niezainteresowanym bezpośrednio. W sumie rozstrzelali pięciu księży - dwaj lub trzej

uciekli, biskup schronił się w mieście Meksyku, a jeden podporządkował się

rozporządzeniu, że wszyscy księża muszą się ożenić. Mieszkał teraz blisko rzeki ze

swoją gospodynią. To oczywiście było najlepsze wyjście z sytuacji - zostawić

żyjącego świadka słabości ich wiary. Wykazywało to fałsz, jaki uprawiali od lat.

Przecież gdyby naprawdę wierzyli w niebo albo piekło, nie zważaliby na tę odrobinę

cierpienia w zamian za niezmierzone... Porucznik leżący na swoim twardym łóżku w

wilgotnej parnej ciemności nie miał wcale współczucia dla słabości ciała.

W jednym z bocznych pokojów Academia Commercial kobieta czytała coś

background image

swojej rodzinie. Dwie małe dziewczynki w wieku lat sześciu i dziesięciu siedziały na

krawędzi łóżka, a czternastoletni chłopiec opierał się o ścianę z wyrazem ogromnego

znudzenia. “Młody Juan - czytała matka - znany był od najwcześniejszych lat ze swej

pokory i pobożności. Inni chłopcy mogli być grubiańscy i mściwi, młody Juan

wypełniał przykazanie Zbawiciela i nadstawiał drugi policzek. Pewnego dnia ojciec

posądził go o kłamstwo i zbił. Później dowiedział się, że syn mówił prawdę i

przeprosił Juana. Ale Juan powiedział mu: - Drogi ojcze, tak jak Ojciec nasz

Niebieski ma prawo chłostać nas, kiedy sobie życzy... “

Chłopiec otarł niecierpliwie twarz o bieloną ścianę, a łagodny głos brzęczał

dalej. Dziewczynki siedziały patrząc z napięciem paciorkami oczu i wchłaniały

ckliwą pobożność. “Nie myślcie jednak, że młody Juan nie śmiał się i nie bawił jak

inne dzieci, chociaż zdarzało się, że opuszczał po kryjomu grono rozbawionych

towarzyszy i z książką ilustrowaną świętymi obrazkami szedł do ojcowskiej obory.”

Chłopiec rozgniótł żuka bosą nogą i myślał markotny, że jednak wszystko ma

swój koniec: któregoś dnia dojdą do ostatniego rozdziału i młody Juan zginie pod

ścianą z okrzykiem: “Viva el Christo Rey”. Ale wtedy przypuszczalnie będzie już

następna książka: przemycano je co miesiąc z miasta Meksyku. Gdybyż tylko celnicy

wiedzieli, gdzie ich szukać. “Nie, młody Juan był prawdziwym chłopcem

meksykańskim, a choć bardziej myślący od swych kolegów, był jednak także

pierwszy, gdy chodziło o przedstawienia teatralne. Któregoś roku jego klasa

wystawiła przed biskupem krótką sztukę o prześladowaniach pierwszych chrześcijan.

Nikt nie był bardziej ubawiony niż Juan, gdy wybrano go do odegrania roli Nerona. Z

jakim wyczuciem komizmu zagrało tę rolę dziecko, które u progu wieku męskiego

miało być zgładzone przez władcę bardziej okrutnego od Nerona. Jego kolega

szkolny, później ojciec Miguel Cerra, jezuita, pisze: “Nikt z nas, którzy tam byliśmy,

nigdy nie zapomni tego dnia... “”

Jedna z małych dziewczynek oblizała ukradkiem wargi. To dopiero życie.

“Kurtyna podniosła się, ukazując Juana ubranego w najlepszy płaszcz kąpielowy

matki, z wąsami nasmarowanymi węglem i koroną zrobioną z blaszanego pudła na

biszkopty. Nawet dobrotliwy staruszek, biskup, uśmiechnął się, gdy Juan wielkimi

krokami wyszedł na przód skleconej domowym sposobem scenki i zaczął

deklamować... “

Chłopiec zdusił ziewnięcie o bieloną ścianę. Znużonym głosem spytał:

- Czy on naprawdę jest świętym?

background image

- Będzie niedługo, jeśli Ojciec święty zechce. - A czy oni wszyscy są tacy?

- Kto?

- Męczennicy. - Tak. Wszyscy. - Nawet padre Jose?

- Nie wspominaj go - powiedziała matka. - Jak śmiesz? To podły człowiek,

zdrajca Bożej sprawy. - Powiedział mi, że jest większym męczennikiem niż ci inni. -

Tyle razy ci mówiłam, żebyś z nim nie rozmawiał. Moje dziecko, och, moje drogie

dziecko...

- A ten drugi, ten, który przyszedł do nas?

- Nie, on nie jest... ściśle biorąc... taki jak Juan. - Czy on też jest podły?

Najmniejsza dziewczynka powiedziała nagle:

- Taki dziwny zapach szedł od niego. Matka czytała dalej:

“Czy młody Juan miał tej nocy przeczucie, że za parę lat i on także zostanie

zaliczony w poczet męczenników? Tego nie wiemy, ale ojciec Miguel Cerra mówi, że

tego wieczoru Juan spędził więcej czasu niż zwykle na kolanach, a kiedy koledzy w

klasie dokuczali mu trochę, jak to jest w zwyczaju chłopców... “

Głos czytał dalej i dalej, poważnie, z przejęciem. Małe dziewczynki słuchały

w napięciu, układając sobie w myśli krótkie pobożne sentencje, aby zadziwić

rodziców, podczas gdy chłopiec ziewał w ścianę. Wszystko jednak ma swój koniec.

Zaraz po zakończeniu lektury matka poszła do męża. - Tak się martwię chłopcem -

powiedziała. - Dlaczego nie dziewczynkami? Wszędzie są powody do zmartwień. - Z

nich już są dwie małe święte. Ale chłopiec... on zadaje takie pytania... o tym księdzu -

pijaczynie. Szkoda, żeśmy go w ogóle przyjmowali. - Gdybyśmy tego nie zrobili,

złapano by go, a wtedy byłby jednym z twoich męczenników. Napisano by o nim

książkę i czytałabyś ją dzieciom. - O tym człowieku... nigdy. - O cóż zresztą chodzi -

rzekł mąż - przecież on działa nadal. Nie wierzę we wszystko, co w tych książkach

piszą. Wszyscy jesteśmy ludźmi. - Wiesz, co dziś słyszałam? Pewna biedna kobieta

zaniosła mu syna do ochrzczenia. Chciała go nazwać Pedro... ale ksiądz był tak

pijany, że w ogóle nie zwrócił uwagi i nazwał chłopca Brigitta. Brigitta!

- No cóż, przecież to imię dobrej świętej. - Są chwile - mówiła matka - kiedy

tracę wszelką cierpliwość do ciebie. A teraz znów chłopiec rozmawiał z padre Jose. -

Nasze miasto jest małe - powiedział mąż. - I nie łudźmy się. Zostaliśmy opuszczeni.

Musimy radzić sobie, jak umiemy. A jeśli chodzi o Kościół... Kościół to jest padre

Jose i ten ksiądz-pijak... nie wiem o innych. Jeśli Kościół nam nie odpowiada, no to

musimy się go wyrzec. Patrzył na nią wyrozumiale. Był bardziej wykształcony niż

background image

żona: umiał pisać na maszynie i znał zasady księgowości, raz był w mieście

Meksyku, znał się na mapie. Wiedział, jak bardzo byli opuszczeni: dziesięć godzin w

dół rzeki do portu, czterdzieści dwie godziny zatoką do Vera Cruz. To był jedyny

sposób wydostania się stąd. Na północy bagna i rzeki kończące się górami, które

oddzielały ich od sąsiedniej prowincji, a po drugiej stronie nie było dróg, tylko

ścieżki dla mułów, i od czasu do czasu samolot-gruchot, na który trudno było liczyć,

wioski indiańskie i lepianki pastuchów, o niecałe czterysta kilometrów dalej -

Pacyfik. - Raczej wolałabym zginąć. - Ach, oczywiście - odparł. - To się rozumie

samo przez się, ale tymczasem musimy żyć dalej.

Stary człowiek siedział na skrzyni w małym, suchym patio. Był bardzo gruby i

miał krótki oddech; dyszał, jakby po wielkim wysiłku podczas upału. Kiedyś

zajmował się nieco astronomią i teraz patrząc w nocy na niebo, usiłował rozróżnić

poszczególne konstelacje. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie, był bosy, ale w

postawie jego było coś, co wyraźnie znamionowało duchownego. Czterdzieści lat

kapłaństwa wyryło na nim swe piętno. Nad miastem panowała zupełna cisza: wszyscy

spali. Jarzące światy leżały tam w przestrzeni jak obietnica, że Ziemia nie jest

wszechświatem. Gdzieś Chrystus może nie umarł. Nie mógł uwierzyć, żeby dla

obserwatora stamtąd ten świat mógł świecić jasnym blaskiem. Nie, raczej toczy się

ciężko w przestrzeni, zatopiony we mgle niby płonący i porzucony okręt. Całą ziemię

spowił jego grzech. Z jedynego pokoju, jaki posiadał, kobiecy głos zawołał: “Jose,

Jose!” - Na ten dźwięk skulił się niby galernik. Oczy porzuciły niebo i konstelacje,

uleciały w górę. Po patio pełzały żuki. “Jose, Jose!” - Myślał z zazdrością o ludziach,

którzy zginęli; wszystko się skończyło tak szybko. Wzięto ich na cmentarz i

rozstrzelano pod ścianą: w ciągu dwóch minut zgasło w nich życie. I to nazywano

męczeństwem. Tutaj życie wlokło się i wlokło. Miał tylko sześćdziesiąt dwa lata.

Mógł dożyć do dziewięćdziesięciu. Dwadzieścia osiem lat, taki sam niezmierzony

okres upłynął między urodzeniem a pierwszą parafią, całe jego dzieciństwo i

młodość, i seminarium zawierały się w tym. - Jose, chodź spać. Wzdrygnął się;

wiedział, że był błaznem. Żeniący się stary człowiek był już wystarczająco

groteskowy, a cóż dopiero stary ksiądz... Patrzył na siebie, jakby był kimś stojącym

na uboczu i powątpiewał w to, czy nadaje się nawet do piekła. Był po prostu tłustym,

niedołężnym starcem, z którego drwiono i szydzono, gdy kładł się do łóżka. Lecz

nagle przypomniał sobie dar, którym został obdarzony i którego nikt nie mógł mu

odebrać. To właśnie czyniło go godnym potępienia - władza, jaką wciąż posiadał,

background image

przemiany opłatka w Ciało i Krew Boga. Był chodzącym świętokradztwem.

Gdziekolwiek szedł, cokolwiek czynił, plugawił Boga. Pewien zwariowany katolik -

renegat, napompowany poglądami gubernatora, wtargnął kiedyś do kościoła (w

czasach, kiedy jeszcze były kościoły) i porwał Hostię. Pluł na nią, deptał ją, a później

ludzie złapali go i powiesili na dzwonnicy, jak zwykle robili w Wielki Czwartek z

kukłą Judasza. To nie był taki zły człowiek - myślał padre Jose - jemu będzie

wybaczone, to był po prostu polityk. Ale on sam był gorszy niż tamten: był jak

nieprzyzwoity obraz stale gorszący dzieci.

Siedział na skrzyni i odbijało mu się. Gazy. - Jose! Co tam wyprawiasz?

Chodź zaraz do łóżka. Nie miał absolutnie nic do roboty. Nie było brewiarza, ani

mszy, ani spowiedzi, nie było sensu się modlić; modlitwa wymagała działania, a on

nie miał zamiaru działać. Żył już dwa lata w ciągłym stanie śmiertelnego grzechu i

nie było nikogo, kto by mógł wysłuchać jego spowiedzi. Nie miał nic do roboty, jak

tylko siedzieć i jeść, jeść o wiele za dużo: karmiła go i tuczyła, i hodowała, jakby był

pokazowym wieprzem. “Jose!” - Zaczął czkać nerwowo na myśl ujrzenia po raz

siedemset trzydziesty ósmy swej surowej gospodyni, swej żony. Leży tam w wielkim,

bezwstydnym łożu, zajmującym pół pokoju, pod namiotem-moskitierą, jak kościsty

cień, z ostrą brodą, krótkim, siwym warkoczem, w absurdalnym czepku. Wyobrażała

sobie, że ma pozycję do utrzymania, ona, małżonka jedynego żonatego księdza na

rządowej pensji. Była dumna z tego. - Jose. - Ja mam czk... już idę, kochanie -

powiedział i podniósł się z paki. Ktoś gdzieś wybuchnął śmiechem. Podniósł różowe

oczka prosięcia świadomego rzeźni. Wysoki głosik dziecinny powiedział: “Jose”. -

Zaskoczony, rozejrzał się po patio. Przez zakratowane okno troje dzieci obserwowało

go z wielką powagą. Odwrócił się i zrobił parę kroków w kierunku swoich drzwi,

poruszając się bardzo powoli z powodu tuszy. - Jose - któreś znowu pisnęło. - Jose!

Spojrzał przez ramię i ujrzał na twarzach dzieci wyraz dzikiej radości. Jego

różowe oczka nie okazały gniewu. Nie miał prawa się gniewać. Wykrzywił usta we

wstydliwym, nieokreślonym uśmiechu. Jak gdyby owa oznaka słabości dała im

upoważnienie, którego potrzebowały, pisnęły otwarcie w jego stronę:

- Jose, Jose! Chodź do łóżka, Jose! - Ich cienkie, bezwstydne głosy napełniały

patio, a on uśmiechał się upokorzony i czynił nieporadne gesty, prosząc o ciszę. Nie

było już nigdzie szacunku dla niego, ani w domu, ani w mieście, ani na całej

opuszczonej planecie.

background image

Rozdział III

Rzeka

Kapitan Fellows podśpiewywał sobie głośno w takt motorka pykającego na

dziobie czółna. Jego duża opalona twarz wyglądała jak mapa górskich okolic: płaty

różnych odcieni brązu i dwa niebieskie jeziora oczu. Tak płynąc komponował

zupełnie fałszywym głosem swoje piosenki. “Do domu marsz, do domu marsz, tam

żarcia pełną michę masz. Cholerne miasto z dala omiń, bo jadło dobre tylko w domu.”

Z głównego nurtu rzeki skręcił w dopływ. Na piaszczystym brzegu leżało parę

krokodyli. “Węgorze, ach węgorze, wąsatych waszych gąb nie znoszę. Wąsatych

waszych gąb nie znoszę.” Czuł się szczęśliwym człowiekiem. Plantacje bananów

zachodziły na oba brzegi. Jego śpiew głośno rozbrzmiewał w ostrym słońcu i wraz z

terkotem motoru był jedynym odgłosem, jaki dał się słyszeć. Był zupełnie sam.

Unosiła go wielka fala chłopięcej radości: spełniał pracę męską i to w samym sercu

pustkowia, nie czuł się za nikogo odpowiedzialny. W jednym tylko jeszcze kraju czuł

się równie szczęśliwy: we Francji, podczas wojny, w spustoszonym krajobrazie

okopów. Dopływ, którym płynął, zwężał się i kręcił coraz bardziej, przechodząc w

teren bagnisty i zarośnięty. Na niebie zawisł rozpostarty sęp. Kapitan Fellows

otworzył blaszane pudełko i zjadł kanapkę: jedzenie nigdzie tak nie smakuje jak na

świeżym powietrzu. Gdy przepływał blisko brzegu, nagle zagadała do niego małpa.

Kapitan Fellows czuł się szczęśliwy w jedności z naturą: przepełniała go świadomość

pokrewieństwa z całym światem; czuł się wszędzie jak u siebie w domu. Chytra

szelma - pomyślał. - Chytra szelma. Znowu zaczął śpiewać, czyjeś słowa pomieszały

mu się w jego przyjaznej, lecz słabej pamięci. “Nie masz nic ponad takie życie, chleb

maczam sobie w rzece, pod szerokim i gwiaździstym niebem płynę, łowca wrócił w

dom swój z morza.” Plantacje skończyły się, a w dużym oddaleniu widać było góry,

których ciężkie czarne kształty rysowały się nisko na tle nieba. Kilka domków

wynurzyło się z błota. Był w domu. Ledwie dostrzegalna chmura zmąciła jego

radosny nastrój. Pomyślał: Mimo wszystko człowiek lubi, żeby go witano. Skierował

się w stronę swojego bungalow, wyróżniającego się spośród innych domków,

stojących nad brzegiem, dachówkami, masztem flagowym bez flagi i tabliczką na

drzwiach z napisem:

“Środkowoamerykańskie Towarzystwo Eksportu Bananów”. Dwa hamaki

rozpięto na werandzie, ale na dworze nie było nikogo. Kapitan Fellows wiedział,

background image

gdzie może znaleźć żonę, ale nie jej wyglądał. Wpadł gwałtownie do środka i

krzyknął:

- Tata przyjechał! - Przestraszona, wychudła twarz zerknęła na niego spoza

moskitiery. Jego buty zmąciły spokój tego miejsca. Pani Fellows skryła się w głębi

białego muślinowego namiotu. - Cieszysz się, że wróciłem, Trix? - spytał. Szybko

przybrała minę bojaźliwie powitalną. Wyglądało to jak rysunkowa sztuczka na

tablicy. - Jak się cieszę, że jestem w domu - powiedział kapitan Fellows z

przekonaniem. Był o tym przeświadczony, że istotnie doznawał właściwych uczuć

miłości i radości, smutku i nienawiści. Był zawsze człowiekiem na swoim miejscu,

gdy przychodziła chwila działania. - Jak tam idzie w biurze?

- Wspaniale - odparł Fellows - wspaniale. - Miałam wczoraj trochę febry. -

Ach, musi się tobą ktoś zająć. Wszystko będzie dobrze teraz, gdy jestem z powrotem -

powiedział niewyraźnie. Beztrosko odbiegł od rozmowy na temat febry, klaszcząc w

ręce i śmiejąc się tubalnie, gdy ona drżała w swym namiocie. - Gdzie jest Coral?

- Rozmawia z policjantem - odparła pani Fellows. - Myślałem, że wyjdzie mi

naprzeciw - zauważył, kręcąc się bez celu po małej alkowie pełnej prawideł do

butów, gdy nagle słowa żony dotarły do jego świadomości. - Z policjantem? Jakim

policjantem?

- Zjawił się wczoraj i Coral pozwoliła mu spać na werandzie. Mówiła, że on

kogoś szuka. - Niesłychane. Tutaj?

- To nie jest zwykły policjant. To oficer. Coral mówi, że zostawił swoich ludzi

we wsi. - Lepiej, żebyś się nie kładła. Widzisz, na te typy trzeba mieć oko. Coral to

przecież jeszcze dziecko - dodał bez przekonania. - Mówię ci, że miałam febrę -

biadała pani Fellows. - Byłam taka okropnie chora. - Nic ci nie będzie. Po prostu za

dużo słońca. Zobaczysz. Teraz, kiedy ja przyjechałem...

- Miałam taki ból głowy. Nie mogłam czytać ani szyć. A potem ten człowiek...

Strach czaił się za jej plecami. Zamierała z wysiłku, by się nie odwrócić.

Nadawała swej obawie takie kształty, by mogła jej spojrzeć w oczy: postać febry,

szczurów, bezrobocia. Prawdziwy powód - śmierć na obczyźnie, zbliżająca się z

każdym rokiem - stanowił tabu. Wszyscy spakują się i wyjadą, tylko ona zostanie

sama na zapomnianym cmentarzu, w wielkim grobowcu wzniesionym wysoko nad

powierzchnią ziemi. - Chyba powinienem pójść się z nim zobaczyć - zauważył.

Usiadł na łóżku i położył jej rękę na ramieniu. Jednak mieli ze sobą coś wspólnego:

nieufność. Powiedział z roztargnieniem: - Ten tubylec, sekretarz szefa, wyjechał. -

background image

Dokąd?

- Na Zachód. - Poczuł, jak jej ramię zesztywniało. Z wysiłkiem odsunęła się

od niego pod ścianę. Dotknął tabu. Więź była przerwana, nie wiedział dlaczego.

- Boli cię głowa, kochanie?

- Poszedłbyś lepiej zobaczyć się z tym człowiekiem. - Ach tak, tak. Już

wychodzę. - Ale nie ruszył się z miejsca - dziecko przyszło do niego. Stała w

drzwiach, obserwując ich z miną wyrażającą poczucie ogromnej odpowiedzialności.

Pod jej poważnym spojrzeniem stał się chłopcem, któremu nie można ufać, a jego

żona cieniem, który niemal można było rozwiać dmuchnięciem - odrobiną

wystraszonego powietrza. Była bardzo młoda. Miała około trzynastu lat; a w tym

wieku człowiek nie boi się wielu rzeczy, takich jak starość i śmierć, i tego, co może

się przytrafić: ukąszenia węża i febry, i szczurów, i smrodu. Życie nie wzięło jej

jeszcze w swoje obroty. Miała pozornie wygląd kogoś, kogo nic złego nie może

spotkać. Ale już była jakby zredukowana do najmniejszych rozmiarów: wszystko w

niej było, ale zaznaczone drobnymi liniami. Słońce tak robiło z dziećmi: zmniejszało

je do szkieletu. Złota bransoletka na kościstym przegubie była jak kłódka na

płóciennych drzwiach, które można rozbić pięścią. Odezwała się:

- Powiedziałam policjantowi, że przyjechałeś. - Aha, dobrze - rzekł kapitan

Fellows. - Nie uściskasz starego ojca?

Przeszła z powagą przez pokój i złożyła przelotny pocałunek na jego czole.

Wyczuł, że zrobiła to mechanicznie. Miała inne sprawy na głowie. - Powiedziałam

kucharce, że mama nie wstanie do kolacji. - Myślę, że powinnaś zdobyć się na ten

wysiłek, moja droga - stwierdził kapitan Fellows. - Dlaczego?

- Ach, właściwie...

- Chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy - powiedziała Coral. Pani Fellows

poruszyła się pod moskitierą, chcąc się upewnić, że Coral ostatecznie przyspieszy ich

wyjście z pokoju. Zdrowy rozsądek był przerażającą cechą, której sama nigdy nie

posiadała. To właśnie zdrowy rozsądek mówił: “Umarli nie słyszą” albo “Ona nie

może nic wiedzieć”, czy też “Blaszane kwiaty są praktyczniejsze”. - Nie rozumiem -

powiedział kapitan Fellows z niepokojem - dlaczego matka nie ma słyszeć. - Ona by

tam nie chciała pójść. To by ją tylko przestraszyło. Był już przyzwyczajony do tego,

że Coral miała odpowiedź na wszystko. Nigdy nie mówiła bez namysłu. Była

przygotowana, ale czasami odpowiedzi, jakie przygotowała, wydawały się

niesamowite... Były one oparte na jedynym życiu, jakie pamięta, życiu tutaj.

background image

Moczary, sępy, brak towarzystwa dzieci, z wyjątkiem kilkorga we wsi, które miały

brzuchy rozdęte przez robaki i jak zwierzęta żywiły się odpadkami na brzegu rzeki.

Mówi się, że dziecko zbliża rodziców. On z pewnością czuł wielką niechęć, by

powierzyć się Coral. Jej odpowiedzi mogły go zawieść nie wiadomo dokąd. Wyczuł

przez siatkę skrycie wysuniętą rękę żony: ich dwoje łączyło to, że byli dorosłymi. To

dziecko było kimś obcym w ich domu. Powiedział gwałtownie:

- Przerażasz nas, moja droga. - Myślę, tatusiu - mówiła dziewczynka ostrożnie

- że ty się nie przestraszysz. Powiedział niezdecydowanie, ściskając żonę za rękę: -

Cóż, moja droga, nasza córka, zdaje się, zdecydowała...

- Najpierw musisz zobaczyć się z policjantem. Chcę, żeby sobie poszedł. Nie

lubię go. - W takim razie, oczywiście, musi sobie pójść - stwierdził kapitan Fellows,

śmiejąc się nieszczerze, bez przekonania. - Powiedziałam mu to. Mówiłam też, że nie

mogliśmy odmówić mu hamaka na noc, skoro zjawił się tak późno. Ale teraz musi

sobie pójść. - A on ciebie nie posłuchał?

- Powiedział, że chce mówić z tobą. - Nie wiedział, z kim ma do czynienia -

mówił kapitan Fellows. Ironia była jego jedyną bronią, ale nie umiała jej ocenić. Nie

rozumiała niczego, co nie było proste jak alfabet lub data historyczna. Puścił rękę

żony i niechętnie pozwolił się wyprowadzić na popołudniowe słońce. Oficer policji

stał przed werandą - nieruchoma, oliwkowa postać. Nie ruszył się ani o krok, żeby

przywitać się z kapitanem Fellows. - O co chodzi, poruczniku? - szorstko zapytał

kapitan. Przyszło mu na myśl, że Coral ma więcej cech wspólnych z policjantem niż z

nim. - Poszukuję pewnego człowieka - powiedział porucznik. - Doniesiono nam, że

znajduje się w tej okolicy. - Niemożliwe, żeby tutaj był. - Pańska córka mówi to

samo. - Ona wie. - Poszukiwany jest pod zarzutem poważnego przestępstwa. -

Morderstwo?

- Nie, zdrada. - Ach, zdrada - powtórzył kapitan Fellows i stracił całe

zainteresowanie. Wszędzie było tyle zdrady, co drobnych kradzieży w koszarach. -

To jest ksiądz. Mam nadzieję, że w razie zobaczenia go zgłosi pan to natychmiast. -

Porucznik zawahał się. - Pan jest cudzoziemcem żyjącym pod opieką naszego prawa.

Oczekujemy od pana należytego odwdzięczenia się za naszą gościnność. Pan nie jest

katolikiem?

- Nie. - W takim razie mogę liczyć na to, że pan zamelduje? - spytał

porucznik. - Tak sądzę. Porucznik stał w słońcu jak mały, ciemny, groźny znak

zapytania. Jego postawa zdawała się wskazywać, że nie życzyłby sobie korzystać

background image

nawet z cienia, zaofiarowanego przez cudzoziemca. Ale skorzystał z hamaka. Musiał

to traktować jako rekwizycję - pomyślał kapitan Fellows. - Może napije się pan wody

sodowej?

- Nie, nie, dziękuję. - Cóż - powiedział kapitan Fellows - nie mogę

poczęstować pana niczym innym, prawda? Picie alkoholu to zdrada. Porucznik nagle

wykręcił się na pięcie, jakby nie mógł już dłużej ścierpieć ich widoku, i szybkim

krokiem odszedł ścieżką prowadzącą do wioski. Sztylpy i kabura pistoletu błyszczały

w słońcu. Gdy odszedł na pewną odległość, zobaczyli, jak przystanął i splunął. Nie

był nieuprzejmy: powstrzymywał się aż do chwili, kiedy sądził, że już na niego nie

patrzą, zanim dał upust swej nienawiści i pogardzie dla innego stylu życia, dla

wygody, bezpieczeństwa, tolerancji i gnuśnego zadowolenia. - Nie chciałbym go

mieć za przeciwnika - stwierdził kapitan Fellows. - Jasne, że nam nie ufa. - Oni

nikomu nie ufają. - Zdaje mi się - powiedziała Coral - że zwęszył coś. - Oni wszędzie

coś węszą. - Kiedy, widzisz, nie pozwoliłam mu zrobić rewizji. - A dlaczegóż to? -

spytał kapitan Fellows, po czym jego niezbyt ścisły umysł odszedł od tego pytania. -

A jak go powstrzymałaś?

- Powiedziałam, że poszczuję go psami... i że poskarżę się naszemu posłowi.

On nie miał żadnego prawa...

- Och, prawa - rzekł kapitan Fellows. - Ich prawem jest pistolet. Nic by się nie

stało, gdybyś mu pozwoliła szukać. - Dałam mu słowo. - Była tak nieugięta jak

porucznik; mała i czarna, zupełnie nie na miejscu wśród bananowych gajów. W swej

prostocie nie zważała na niego. Przyszłość, pełna kompromisów, trosk i wstydu,

leżała na zewnątrz. Brama, która ją kiedyś miała tam wpuścić, była zamknięta. Ale w

każdej chwili teraz jakieś słowo, gest, mało ważna czynność mogły otworzyć przed

nią sezam... do czego? Kapitan Fellows uległ obawie: był świadomy istnienia

nieokiełznanej miłości, która pozbawiła go autorytetu. Nie można mieć władzy nad

tym, co się kocha. Patrzy się, jak ów obiekt miłości pędzi niebacznie w stronę

zerwanego mostu, wyrwy na drodze, koszmaru siedemdziesięciu lat do przeżycia.

Zamknął oczy... był szczęśliwy... i zanucił jakąś melodię. - Nie chciałam zabić

takiego człowieka - powiedziała Coral - i jeszcze żeby mnie przyłapali... na

kłamstwie. - Na kłamstwie? Boże święty - rzekł kapitan Fellows. - Nie chcesz przez

to powiedzieć, że on tu jest. - Oczywiście, że jest tutaj - odparła Coral. - Gdzie?

- W wielkiej szopie - wyjaśniła łagodnie. - Nie mogliśmy pozwolić na to, żeby

został złapany. - Czy matka wie o tym?

background image

Odpowiedziała z miażdżącą szczerością:

- O nie. Jej nie mogłam zaufać. Była niezależna od nich obojga. Oni razem

stanowili cząstkę przeszłości. Za czterdzieści lat będą równie martwi jak pies, który

zdechł w zeszłym roku. - No to zaprowadź mnie tam - powiedział. Szedł powoli.

Szczęście opuściło go szybciej i bardziej dokładnie niż człowieka stale

nieszczęśliwego, taki biedak jest zawsze gotów na wszystko. Gdy szła przed nim, a

jej dwa cienkie warkocze błyszczały w słońcu, po raz pierwszy przyszło mu na myśl,

że doszła już do wieku, w którym dziewczęta meksykańskie były gotowe na przyjęcie

swego pierwszego mężczyzny. Jak to się stanie? Cofnął się przed problemami, z

którymi nigdy nie ośmielił się stanąć oko w oko. Gdy przechodzili pod oknem

sypialni, rzucił okiem na chudy, zwinięty kościsty kształt, leżący samotnie pod

moskitierą. Litując się nad sobą samym, tęsknie przypomniał sobie, jak szczęśliwy

był na rzece, gdy spełniał męską pracę i nie musiał myśleć o innych ludziach.

Gdybym się nigdy nie był ożenił...

Jak dziecko zawodził pod adresem bezlitosnych, dziecinnych pleców:

- Nie wolno nam się mieszać do polityki. - To nie jest polityka - powiedziała

łagodnie. - Ja się znam na polityce. Przerabiam teraz z matką ustawę o reformie z

1832 roku. - Wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła wielką szopę, w której

magazynowano banany przed wysłaniem ich w dół rzeki, do portu. Po żarze

słonecznym na zewnątrz było tu bardzo ciemno. Coś się szarpnęło w kącie. Kapitan

Fellows podniósł latarkę elektryczną i oświecił nią kogoś w podartym ciemnym

ubraniu. Niski człowiek zmrużył oczy przed światłem. Był nie ogolony. - Que es

usted? - zapytał kapitan Fellows. - Mówię po angielsku. - Przyciskał do boku niedużą

teczkę, jak gdyby czekając na pociąg, na który w żadnym wypadku nie powinien się

spóźnić. - Pan nie ma prawa być tutaj. - Nie mam - potwierdził tamten. - Nie chcemy

mieć z tym nic wspólnego - powiedział kapitan Fellows. - Jesteśmy cudzoziemcami. -

Oczywiście. Pójdę sobie - odparł. Stał z głową pochyloną lekko jak żołnierz

wysłuchujący rozkazu oficera. Kapitan Fellows złagodniał nieco:

- Niech pan lepiej poczeka, aż się ściemni. Przecież nie chce pan być złapany.

- Nie. - Głodny pan jest?

- Trochę. To nieważne. - Z jakąś odrażającą pokorą powiedział: - Gdyby pan

zechciał wyświadczyć mi pewną przysługę...

- Co takiego?

- Odrobinę wódki. - I tak już wystarczająco łamię prawo dla pana - odparł

background image

kapitan Fellows. Wielkimi krokami wyszedł z szopy, czując się dwukrotnie wyższy,

gdy zostawił małą, schyloną postać w ciemności między bananami. Coral zamknęła

drzwi na kłódkę i wyszła za nim. - Co za religia - mówił Fellows. - Żebrać o wódkę.

Wstydu nie ma. - Sam ją nieraz pijesz. - Moja droga, gdy będziesz starsza,

zrozumiesz, jaka jest różnica pomiędzy wypiciem kropli wódki po obiedzie, a no...

odczuwaniem potrzeby picia. - Czy mogę zanieść mu trochę piwa?

- Ty w żadnym wypadku nic mu nie zaniesiesz. - Służbie nie można ufać. -

Widzisz, w jaką kabałę nas wpakowałaś. Był bezsilny i wściekły. Sztywnym krokiem

wrócił do domu i wszedł do sypialni, kręcąc się bez celu wśród porozrzucanych

prawideł do butów. Pani Fellows spała niespokojnie, śniąc o ślubie. Raz odezwała się

na głos:

- Moja kolej. Uwaga, kolej. - Co takiego? - spytał opryskliwie. - Co takiego?

Ciemność zapadła jak kurtyna: w jednej chwili było słońce, w następnej

zniknęło. Pani Fellows zbudziła się - nadchodziła jeszcze jedna noc. - Mówiłeś coś,

kochanie?

- To ty mówiłaś - odparł. - Coś o kolei. - Musiało mi się coś śnić. - Jeszcze

dużo czasu upłynie, zanim będą mieli tutaj koleje - powiedział z odcieniem smętnej

satysfakcji. Podszedł i usiadł na łóżku trzymając się z dala od okna. Nie widzieć, nie

myśleć. Świerszcze zaczęły cykać, a na zewnątrz moskitiery robaczki świętojańskie

unosiły się jak lampiony. Położył swoją ciężką, energiczną rękę na ramieniu postaci

pod prześcieradłem, jakby dla dodania sobie otuchy, i powiedział:

- Życie tu nie jest takie złe, Trixy. No nie? Prawda, że nie jest złe?

Wyczuł, że zesztywniała. Słowo “życie” było tabu, bo przypominało o

śmierci. Odwróciła się twarzą do ściany, a potem bez nadziei z powrotem. Zwrot

“odwrócić się do ściany” także stanowił tabu. Leżała porażona trwogą, a granice jej

strachu powiększały się coraz bardziej, aż ogarnęły wszystkie jej sprawy i cały świat

rzeczy nieożywionych. To było jak zaraza. Na cokolwiek spojrzała przez dłuższą

chwilę, zaraz miała wrażenie, że ta rzecz także przenosi zarazki... Nawet słowo

“prześcieradło”. Zrzuciła z siebie prześcieradło i powiedziała:

- Jest tak gorąco, tak gorąco. On, który zazwyczaj był szczęśliwy, i ona,

zawsze nieszczęśliwa, patrzyli nieufnie, jak noc staje się coraz ciemniejsza. Byli

towarzyszami odciętymi od całego świata. Sens miało tylko to, co się działo w ich

sercach. Byli jak dzieci wiezione w zamkniętej karecie przez ogromne przestrzenie w

zupełnej niewiedzy swego przeznaczenia. Z jakąś rozpaczliwą wesołością zaczął

background image

nucić piosenkę z czasów wojny. Nie chciał słyszeć kroków na zewnątrz, na

podwórzu, zmierzających w kierunku szopy.

Coral położyła udka kurczęcia i placki na ziemi i otworzyła drzwi. Pod pachą

niosła butelkę Cerveza Moctezuma. W ciemnościach znów słychać było ten sam

szelest: poruszenie się zalęknionego człowieka. - To ja - powiedziała, żeby go

uspokoić, ale nie zaświeciła latarki. Dodała: - Mam tu butelkę piwa i trochę jedzenia.

- Dziękuję, dziękuję. - Policjanci odeszli z wioski - na południe. Ksiądz niech lepiej

idzie na północ. Nic nie odpowiedział. Z zimną ciekawością dziecka spytała:

- Co oni by księdzu zrobili, gdyby księdza znaleźli?

- Zastrzeliliby mnie. - Ksiądz się na pewno bardzo boi? - powiedziała z

zainteresowaniem. Po omacku przeszedł przez szopę w kierunku drzwi i bladego

światła gwiazd. - Tak, boję się - rzekł i potknął się o wiązkę bananów. - Nie może

ksiądz stąd uciec?

- Próbowałem. Miesiąc temu. Statek odjeżdżał, a ja właśnie zostałem

wezwany. - Ktoś księdza potrzebował?

- Nie potrzebowała mnie - stwierdził z goryczą. Z pewnym trudem widziała

jego twarz teraz, gdy świat pędził wśród gwiazd. Jej ojciec powiedziałby, że jest to

twarz, której nie można ufać. - Widzisz, jaki niegodny jestem - dodał. - Mówić w ten

sposób. - Czego niegodny?

Przytulił do siebie swoją małą teczkę i spytał:

- Czy mogłabyś mi powiedzieć, jaki miesiąc jest teraz? Wciąż luty?

- Nie. Siódmy marca. - Nieczęsto spotykam ludzi, którzy znają się na tym. To

znaczy, że jeszcze miesiąc... sześć tygodni... do pory deszczowej. - Wyjaśnił: - Gdy

deszcze przyjdą, będę względnie bezpieczny. Widzisz, policji trudno się wtedy

poruszać. - Deszcze są najlepsze dla księdza? - spytała. Pałała chęcią wiedzy. Bill o

reformie wyborczej, wzgórze Senlac i trochę francuszczyzny leżało w jej mózgu jak

skarb. Oczekiwała odpowiedzi na każde pytanie i wchłaniała ją chciwie. - Och, nie,

nie. Deszcze oznaczają jeszcze sześć miesięcy takiego życia jak teraz. - Rozdarł udko

kurczęcia. Czuła jego oddech. Był nieprzyjemny jak zapach czegoś, co leżało zbyt

długo na słońcu. - Raczej wolę, żeby mnie złapali. - A nie może ksiądz po prostu sam

się im poddać? - zadała logiczne pytanie. Jego odpowiedzi były tak proste i

zrozumiałe jak jej pytania. - Ale ból. Wybrać ból samemu... nie, to niemożliwe. Poza

tym moim obowiązkiem jest nie dać się złapać. Widzisz, mojego biskupa tutaj nie ma.

- Miał jakieś dziwne skrupuły. - To jest moja parafia. - Znalazł placek i zaczął go jeść

background image

chciwie. - To jest problem - stwierdziła uroczyście. Słyszała bulgotanie, gdy pił z

butelki. - Staram się przypomnieć sobie, jak szczęśliwy byłem kiedyś. - Robaczek

świętojański jak latarka oświetlił jego twarz trampa i zgasł. Czy kiedykolwiek mógł

jeszcze być szczęśliwy? Mówił: - W mieście Meksyku odprawia się teraz

błogosławieństwo. Biskup tam jest... Myślisz, że on mnie pamięta?... Oni nawet nie

wiedzą, że ja żyję. - Oczywiście mógłby ksiądz... się zaprzeć - powiedziała. - Nie

rozumiem. - Zaprzeć się wiary - wyjaśniła, używając słów ze swego podręcznika

historii Europy. - To jest niemożliwe. Nie mam wyjścia. Jestem księdzem. To nie jest

w mojej mocy. Dziecko słuchało uważnie. - Zupełnie jak znamię od urodzenia -

stwierdziła. Słyszała, jak zawzięcie pociągał z butelki. Dodała: - Myślę, że mogłabym

znaleźć u ojca wódkę. - O nie, nie trzeba kraść. - Wysączył piwo; długi, szklany

odgłos w ciemności. Wypił chyba do ostatniej kropli. - Muszę iść. I to zaraz -

powiedział. - Ksiądz może zawsze tu wrócić. - Ojciec panienki nie byłby

zachwycony. - Nie potrzebuje wiedzieć o tym - rzekła. - Ja bym się księdzem

zajmowała. Mój pokój jest tuż, naprzeciw tych drzwi. Po prostu zapukałby ksiądz do

mojego okna. - A może - ciągnęła z powagą - lepiej byłoby mieć szyfr, bo, proszę

księdza, kto inny też mógłby pukać. - Chyba nie mężczyzna? - spytał ze zgrozą. - Nie.

Ale nigdy nie wiadomo. Jakiś inny zbieg przed prawem. - Przecież to jest mało

prawdopodobne? - powiedział ze zdumieniem. Odparła wyniośle:

- Takie rzeczy się zdarzają. - Czy już się zdarzały?

- Nie, ale sądzę, że się jeszcze zdarzą. Chcę być przygotowana. Musi ksiądz

stukać trzy razy. Dwa razy długo i raz krótko. Zachichotał nagle jak dzieciak. - Jak

się stuka długo?

- Tak. - Ach, masz na myśli głośne stukanie?

- Nazywam to długim stukaniem... jak u Morse'a. Poczuł się całkiem

bezradny. - Jesteś bardzo dobra. Będziesz się za mnie modliła?

- Och, ja nie wierzę w to - odparła. - Nie wierzysz w modlitwę?

- Widzi ksiądz, ja nie wierzę w Boga. Straciłam wiarę, gdy miałam dziesięć

lat. - Oj, oj! To ja będę się modlił za panienkę. - Proszę bardzo, jeśli sobie ksiądz

życzy - powiedziała protekcjonalnie. - Jak ksiądz tu przyjdzie drugi raz, to nauczę go

alfabetu Morse'a, na pewno się przyda. - Po co?

- Gdyby się ksiądz ukrywał na plantacji, mogłabym lusterkiem przekazywać

księdzu wiadomości o ruchach nieprzyjaciela. Słuchał z powagą. - Ale czy nie

zobaczyliby ciebie?

background image

- Och, znalazłabym jakieś wytłumaczenie. - Szła logicznie naprzód, krok za

krokiem, eliminując wszelkie przeszkody. - Do widzenia, moje dziecko - powiedział.

Zawahał się przy drzwiach. - Może... modlitwa ciebie nie interesuje. Może

chciałabyś... znam dobrą sztuczkę magiczną. - Ja lubię sztuki. - To jest sztuczka

karciana. Masz karty?

- Nie. - No to nic z tego - westchnął i zachichotał. Jego oddech czuć było

piwem. - Więc jednak będę musiał się modlić za ciebie. - Ksiądz nie wygląda na

kogoś, kto się boi. - Butelka piwa - mówił - czyni cuda z tchórzliwym człowiekiem.

Ba, z odrobiną wódki oparłbym się... diabłu. - Potknął się na progu. - Do widzenia -

powiedziała. - Mam nadzieję, że im ksiądz ucieknie. - Lekkie westchnienie dobiegło z

ciemności. Dodała cicho: - Jeśli księdza zabiją, nie przebaczę im... nigdy. - Była

gotowa na przyjęcie bez chwili namysłu każdej odpowiedzialności, nawet zemsty. To

było jej życie.

Na polanie stało pół tuzina szałasów z trzciny oblepionej gliną. Dwa były

zrujnowane. Parę świń ryło dokoła, a stara kobieta przenosiła żarzący się węgiel z

szałasu do szałasu, w każdym z nich rozpalając mały ogień na środku podłogi, żeby

napełnić izbę dymem i odpędzić moskity. Kobiety zamieszkiwały dwa szałasy, świnie

trzeci. W ostatnim, nie zrujnowanym szałasie, gdzie złożona była kukurydza,

mieszkał starzec i chłopiec oraz całe plemię szczurów. Stary człowiek stał na polanie

i patrzył na obnoszony wokół ogień, migotający w ciemności niby jakiś rytuał

powtarzany o tej samej godzinie przez całe życie. Jego siwe włosy, biała, krótko

przystrzyżona broda i brązowe ręce, kruche jak zeszłoroczne liście, przywodziły na

myśl jakąś przeogromną niezniszczalność. Żył na krawędzi minimum egzystencji,

więc nic już nie mogło go zmienić. Był stary od lat. Obcy wszedł na polanę. Na

nogach miał coś, co było kiedyś czarnymi spiczastymi półbucikami. Tylko wierzchy

zostały, tak że praktycznie rzecz biorąc był bosy. Buty były symboliczne jak osnute

pajęczyną chorągwie w kościołach. Miał na sobie koszulę i parę czarnych, podartych

spodni, a niósł teczkę, jak gdyby jechał gdzieś z miesięcznym biletem. On również

osiągnął prawie stan niezniszczalności, ale znać na nim było szczerby czasu.

Zniszczone buty znamionowały odmienną przeszłość, linie na twarzy wyrażały

nadzieję, a zarazem i obawę przed przyszłością. Starucha z żarem przystanęła między

dwoma szałasami i obserwowała go. Wyszedł na polanę mając oczy spuszczone ku

ziemi, a ramiona zgarbione, jak gdyby czuł się obnażony wobec ludzi. Starzec

podszedł, by go powitać, wziął rękę obcego i pocałował ją. - Czy możecie dać mi

background image

hamak na noc?

- Aj, proszę księdza, po hamak ksiądz musi iść do miasta. Tu ksiądz musi

wziąć, co się nadarzy. - Nic nie szkodzi. Byle się gdzieś przespać. Czy możecie dać

mi... trochę spirytusu?

- Kawę, proszę księdza. Nic innego nie mamy. - Coś do zjedzenia. - Nie

mamy jedzenia. - Mówi się trudno. Chłopiec wyszedł z szałasu patrząc na nich

uważnie, kobiety też. Wyglądało to jak walka byków: zwierz był zmęczony, więc

czekali na następne jego posunięcie. Nie odznaczali się twardym sercem. Mieli przed

sobą rzadki widok kogoś, kto był w gorszym położeniu niż oni sami. Ksiądz kulejąc

poszedł w kierunku szałasu. W środku było się oświetlonym tylko do kolan. Na

podłodze nie było płomienia, jedynie wolno wypalający się żar. Miejsce wypełniała

do połowy sterta kukurydzy. Szczury szeleściły wśród suchych liści. Na kupce ziemi

przykrytej słomianą matą zrobiono barłóg, a dwie skrzynie stanowiły stół. Obcy

położył się, starzec zamknął drzwi. - Czy tu jest bezpiecznie?

- Chłopiec będzie pilnował. On wie. - Czy spodziewaliście się mnie?

- Nie, proszę księdza. Ale już pięć lat, odkąd widzieliśmy u nas księdza...

kiedyś musiał jakiś przyjść. Zasnął niespokojnym snem, a starzec przycupnął na

podłodze i dmuchał w ogień. Ktoś zapukał do drzwi i ksiądz zerwał się. - Nic się nie

stało - powiedział starzec. - To tylko kawa dla księdza. - Podał mu ją. Szara,

kukurydziana kawa dymiła w blaszanym naczyniu, ale ksiądz był zbyt zmęczony, by

ją pić. Leżał na boku zupełnie bez ruchu. Spod kukurydzy obserwował go szczur. -

Wczoraj byli tu żołnierze - powiedział starzec. Dmuchnął na ogień, dym podniósł się

i napełnił szałas. Ksiądz zaczął kaszleć, a szczur szybko, jak cień ręki, wsunął się w

stertę. - Proszę księdza, chłopiec nie był chrzczony. Ostatni ksiądz, jaki tu był, chciał

dwa pezy. Ja miałem tylko peza. A dziś mam tylko pięćdziesiąt centavos. - Jutro -

powiedział ksiądz znużony. - Czy ksiądz odprawi Mszę rano?

- Tak, tak. - A spowiedź, proszę księdza? Czy ksiądz wysłucha naszej

spowiedzi?

- Tak, ale najpierw pozwólcie mi się wyspać. - Odwrócił się na plecy i

zamknął oczy przed dymem. - My nie mamy pieniędzy, żeby dać księdzu. Ten drugi

ksiądz, padre Jose...

- Dajcie mi zamiast tego coś z ubrania - powiedział niecierpliwie. - Ale my

mamy tylko to, co na sobie. - Weźcie moje w zamian. Starzec zamruczał do siebie z

powątpiewaniem, zerkając ukosem na czarny, podarty materiał, słabo widoczny w

background image

blasku ognia. - Jeśli ksiądz koniecznie chce - powiedział. Przez kilka minut dmuchał

w milczeniu na ogień. Ksiądz znów zamknął oczy. - Po pięciu latach jest tyle rzeczy

do wyspowiadania. Ksiądz usiadł szybko. - Co się stało? - zapytał. - Księdzu się coś

przyśniło. Chłopiec da nam znać, jeśliby żołnierze nadchodzili. Ja tylko mówiłem...

- Nie możecie dać mi spać w spokoju przez pięć minut? - Znów się położył.

Gdzieś, w jednym z szałasów, jakaś kobieta śpiewała: “Poszłam na pole i znalazłam

różę”. Starzec odezwał się cicho:

- Szkoda by było, gdyby żołnierze przyszli, zanim zdążymy... taki ciężar na

biednych duszach, ojcze...

Ksiądz usiadł prosto, opierając się o ścianę i rzekł z pasją:

- Dobrze. Zaczynajcie. Wyspowiadam was. - Szczury szurały w kukurydzy. -

No już - mówił - nie traćcie czasu. Prędzej. Kiedy ostatni raz... - Starzec ukląkł koło

ognia, a po drugiej stronie polany kobieta śpiewała: “Poszłam na pole, a róża

uwiędła”. - Pięć lat temu... - urwał i dmuchnął w ogień. - Trudno sobie przypomnieć,

proszę księdza - powiedział. - Grzeszyłeś, synu, przeciw czystości?

Ksiądz oparł się o ścianę i podkurczył nogi pod siebie, a szczury,

przyzwyczajone do głosów, znów ruszały się w kukurydzy. Starzec z trudnością

przypominał sobie swoje grzechy, dmuchając w ogień. - Uczyń akt skruchy -

powiedział ksiądz - i odmów... odmów... czy macie różaniec? To odmów część

radosną różańca. - Zamknęły mu się oczy, wargi i język potknęły się na absolucji, nie

skończyły... wstrząsnął się znów obudzony. - Czy mogę przyprowadzić kobietę? -

spytał starzec. - Już pięć lat...

- O, niech przyjdą. Niech przyjdą wszyscy! - zawołał ksiądz z gniewem. -

Jestem waszym sługą. Zakrył oczy ręką i zaczął płakać. Starzec otworzył drzwi. Na

zewnątrz, pod ogromnym sklepieniem gwiaździstego, słabo oświetlonego nieba, nie

było zupełnie ciemno. Poszedł do szałasów kobiet i zapukał. - Chodźcie - powiedział

- musicie się wyspowiadać. Grzeczność dla księdza tego wymaga. - Utyskiwały, że są

zmęczone... że rano będzie najlepiej. - Chcecie, żeby się obraził? - odparł. - Wy

myślicie, że po co on tu przyszedł? To bardzo świątobliwy ksiądz. Siedzi tam w

swoim szałasie i płacze nad naszymi grzechami. Popędził je ku wyjściu. Jedna za

drugą polazły przez polanę w stronę jego szałasu, a starzec wyszedł na ścieżkę idącą

ku rzece, aby zastąpić chłopca, który wypatrywał, czy brodem nie nadchodzą

żołnierze.

background image

Rozdział IV

Widzowie

Lata całe upłynęły od chwili, kiedy Tench napisał ostatni list. Siedział teraz

przy warsztacie i ssał skuwkę pióra. Odczuwał jakiś niewytłumaczony impuls, by

wysłać ten przypadkowy list na ostatni adres w Southend. Skąd można było wiedzieć,

kto tam jeszcze żyje? Usiłował zacząć. Było to jak przełamywanie pierwszych lodów

na przyjęciu, gdzie się nikogo nie znało. Zaczął pisać na kopercie: “W. Pani

Henrykowa Tench, u pani Marsdyke, 3 The Avenue Westcliff”. To był dom jej matki,

władczej, wtrącającej się we wszystko baby, która nakłoniła go do otworzenia

gabinetu w Southend w tym pechowym okresie. “Proszę przesłać za adresatem” -

napisał. Nie zrobiłaby tego, gdyby wiedziała, że to jego list, ale do tego czasu

prawdopodobnie zapomniała, jaki ma charakter pisma. Ssał zabrudzoną atramentem

skuwkę. Co tu pisać dalej? Szłoby mu łatwiej, gdyby miał coś innego na celu niż

nieokreślone pragnienie zakomunikowania... komuś... że jeszcze żył. Mogło się to

okazać kłopotliwe, jeśli wyszła powtórnie za mąż, ale w takim razie nie wahałby się

podrzeć listu. Napisał: “Droga Sylwio” - wielkim, wyraźnym, niewprawnym pismem,

przysłuchując się pomrukowi stojącego na ławce piecyka. Robił stop ze złota, bo nie

było tu składów, gdzie mógłby kupować materiał w stanie gotowym. Poza tym sklepy

nie uznawały czternastokaratowego złota dla wyrobów dentystycznych, a nie stać go

było na lepszy materiał. Kłopot był w tym, że nigdy nic się tu nie zdarzało. Jego życie

było tak trzeźwe, poważne, porządne, że zaspokoiłoby nawet wymogi pani Marsdyke.

Spojrzał na tygielek: złoto właśnie miało połączyć się ze stopem, więc wrzucił

łyżeczkę węgla drzewnego, aby zabezpieczyć mieszankę przed powietrzem; ujął na

nowo pióro i siedział bezmyślnie nad papierem. Nie mógł sobie dokładnie

przypomnieć żony, pamiętał tylko kapelusze, jakie nosiła. Wyobrażał sobie jej

zdziwienie, gdy otrzyma wiadomość od niego po tak długim czasie. Od śmierci synka

wymienili po jednym liście. Lata właściwie nic nie znaczyły dla niego. Pędziły dość

szybko, nie zmieniając żadnego przyzwyczajenia. Zamierzał wyjechać sześć lat temu,

ale kurs peza z nastaniem rewolucji spadł, więc przyjechał na południe. Miał teraz

więcej pieniędzy zaoszczędzonych, ale przed miesiącem pez znów spadł; znów gdzieś

jakaś rewolucja. Nie mógł nic zrobić, tylko czekać... Skuwka powędrowała ponownie

między zęby, a pamięć roztopiła się w gorącym pokoiku. Po co w ogóle pisać? Nie

mógł sobie teraz przypomnieć, co nasunęło mu ten dziwaczny pomysł. Ktoś zapukał

background image

do drzwi wejściowych, więc zostawił list na ławce. Nagłówek “Droga Sylwio” rzucał

się w oczy: wielki, wyraźny i beznadziejny. Na wybrzeżu bił dzwon okrętowy:

“Generał Obregon” wrócił z Vera Cruz. Z głębin pamięci wynurzyło się wspomnienie

niby coś żywego i bolesnego, krążąc po frontowym pokoiku między krzesłami na

biegunach... Ciekawe popołudnie, co też się z nim mogło stać, gdy... i wspomnienie

zamarło lub uciekło. Tench był przyzwyczajony do bólu: to był jego zawód. Czekał

ostrożnie, aż ręka uderzyła powtórnie w drzwi i jakiś głos odezwał się: “Con amistad”

(nie można było przecież nikomu ufać), po czym dopiero odsunął zasuwy i otworzył

drzwi, żeby wpuścić pacjenta.

Przez wielką klasyczną bramę, na której czarnymi literami napisane było

słowo “Silencio”, ojciec Jose wszedł do Ogrodu Boga, jak ludzie nazywali to miejsce.

Miał wrażenie, że jest w osiedlu mieszkaniowym, gdzie nikt nie zwraca uwagi na

architekturę sąsiednich domów. Wielkie kamienne grobowce były dowolnej

wysokości i kształtu. Gdzieniegdzie na dachu stał anioł z omszałymi skrzydłami.

Czasem przez oszklone okienko można było dojrzeć zardzewiałe metalowe kwiaty.

Zupełnie jakby człowiek zaglądał do kuchni domu, którego mieszkańcy wyprowadzili

się zapomniawszy wyczyścić wazony. Panowała tu zupełna swoboda. Można było

chodzić, gdzie się tylko chciało, i oglądać, co się tylko chciało. Życie stąd odeszło

zupełnie. Z powodu swej tuszy kroczył bardzo powoli między grobami. Mógł tu być

samotny, bo nie było dzieci w pobliżu, i mógł wzbudzić w sobie wątłe uczucie

tęsknoty, co było przecież lepsze niż brak jakichkolwiek uczuć. Niektórych z tych

ludzi sam pogrzebał. Jego małe zaczerwienione oczy lustrowały cmentarz. Obchodząc

ogromną, szarą masę grobowca Lopezów, rodziny kupców, którzy przed

pięćdziesięciu laty byli właścicielami jedynego hotelu w mieście, stwierdził, że nie

jest sam. Obok muru na skraju cmentarza kopano grób. Dwaj ludzie pracowali w

pośpiechu. Obok stała kobieta i starzec. U ich stóp znajdowała się trumna dziecka.

Wykopanie dostatecznie głębokiego dołu w gąbczastej glebie trwało bardzo krótko.

Trochę wody zebrało się już na dnie. To był powód, dla którego każdy, kogo było

stać, leżał nad ziemią. Nagle wszyscy zatrzymali się spoglądając na padre Jose, który

przemykał bokiem z powrotem ku grobowcowi Lopezów, czując się tu intruzem.

Dzień był jasny, upalny, wokół nic nie znamionowało cierpienia. Na jakimś dachu za

cmentarzem siedział sęp. Ktoś powiedział:

- Proszę księdza. Padre Jose podniósł błagalnie rękę, jak gdyby usiłując dać do

zrozumienia, że go nie ma, że odszedł, że zniknął. - Padre Jose - odezwał się starzec.

background image

Wszyscy obserwowali go chciwie. Byli całkiem zrezygnowani, zanim się zjawił, ale

teraz ogarnął ich niepokój, pragnęli... Skulił się i starał się im umknąć. - Padre Jose -

powtórzył starzec. - Modlitwę?

Uśmiechali się do niego, czekali. Byli zupełnie przyzwyczajeni do faktu, że

ludzie umierali, ale nagle wśród grobowców ujrzeli niespodziewanie nadzieję

szczęścia. Mogliby się potem chwalić, że przynajmniej jedno z ich rodziny poszło do

ziemi z przepisową modlitwą. - Niemożliwe - odparł padre Jose. - Wczoraj było

święto jej patrona - rzekła kobieta, jakby to miało jakie znaczenie. - Skończyła pięć

lat. - Była jedną z tych gadatliwych kobiet, które pokazują obcym fotografie swych

dzieci, ale teraz miała do pokazania tylko trumnę. - Bardzo mi przykro. Starzec

odsunął nogą trumnę na bok, aby łatwiej przystąpić do księdza. Była mała i lekka,

jakby nie zawierała nic prócz kości. - Nie całe nabożeństwo, proszę księdza, tylko

modlitwę. Ona była... niewinna - powiedział. Słowo to brzmiało w kamiennym

miasteczku dziwnie, archaicznie, było przestarzałe jak grobowiec Lopezów, właściwe

jedynie tu, na cmentarzu. - To jest zabronione prawem. - Na imię jej było Anita -

ciągnęła kobieta. - Byłam chora, kiedy ją miałam - wyjaśniła, jak gdyby chcąc

przeprosić za wątłość dziecka, które było powodem tego całego kłopotu. - Ale

prawo...

Starzec przyłożył palec do ust. - Ksiądz nam może ufać. Chodzi tylko o krótką

modlitwę. Jestem jej dziadkiem. To jest jej matka, jej ojciec, jej wujek. Może nam

ksiądz ufać. Ale w tym był cały kłopot: nie mógł ufać nikomu. Jak tylko przyjdą do

domu, jedno z nich z pewnością zacznie się chwalić. Przez cały czas cofał się,

splatając pulchne palce, potrząsając głową, i niemal wpadł na grobowiec Lopezów.

Bał się, a jednak dziwna duma wzbierała mu w gardle, bo znów był traktowany jak

ksiądz, z szacunkiem. - Gdybym tylko mógł, moje dzieci... - powiedział. Nagle i

niespodziewanie udręka pojawiła się na cmentarzu. Byli przyzwyczajeni do tracenia

dzieci, ale nie do faktu, który świat zna tak dobrze, do nadziei, która się kończy.

Kobieta zaczęła płakać, sucho, bez łez, wydając przytłumiony odgłos, jak zwierzę

usiłujące wydostać się z pułapki. Starzec upadł na kolana z wyciągniętymi rękoma. -

Padre Jose - błagał - nie ma nikogo innego...

Wyglądał, jakby prosił o cud. Padre Jose poczuł nagle ogromną pokusę

podjęcia ryzyka i odmówienia modlitwy nad grobem. Poczuł szaloną chęć

wypełnienia swego obowiązku i nakreślił znak krzyża w powietrzu, po czym obawa

wróciła jak narkotyk. Pogarda i bezpieczeństwo czekały na niego koło wybrzeża.

background image

Chciał się stąd wydostać. Zrozpaczony upadł na kolana i błagał:

- Dajcie mi spokój. Jestem niegodny. Czy nie widzicie? Jestem tchórzem.

Dwaj starcy, obaj na kolanach, patrzeli na siebie poprzez groby. Trumienka odsunięta

była na bok jak pretekst. Absurdalny widok. Wiedział, że to był absurd: całe życie

spędził na obserwowaniu samego siebie i dzięki temu widział siebie bez osłonek. Był

tłusty, brzydki, stary i upokorzony, jak gdyby cały kuszący chór anielski wycofał się

w milczeniu i pozostawił tylko głosy dzieci, krzyczących w patio: “Chodź do łóżka,

Jose, chodź do łóżka” - bardziej piskliwie i głośno niż kiedykolwiek. Wiedział, że był

w szponach niewybaczalnego grzechu - rozpaczy.

“Nadszedł w końcu błogosławiony dzień - czytała na głos matka - gdy

nowicjat Juana dobiegł końca. Och, jakże radosny był to dzień dla jego matki i sióstr!

Ale także nieco smutny, bo ciało nie zawsze jest mocne, więc musieli przez chwilę

opłakiwać w sercach stratę ukochanego syna i starszego brata. Ach, gdyby wiedzieli,

że tego dnia zyskują sobie świętego w niebie do wstawiania się za nimi!”

Młodsza dziewczynka, siedząca w łóżku, spytała:

- Czy my mamy świętego?

- Oczywiście. - Dlaczego oni chcieli mieć innego świętego?

Matka czytała dalej:

“Następnego dnia cała rodzina przyjęła komunię z rąk syna i brata. Potem

czule się pożegnali - nie wiedząc, że na zawsze - z nowym żołnierzem Chrystusa i

wrócili do swych domów w Morelos. Już wówczas chmury zaczęły się gromadzić na

niebie, a prezydent Calles przygotowywał antykatolickie prawa w pałacu w

Chapultepec. Diabeł był gotów do napaści na biedny Meksyk”. - Prędko się zacznie

strzelanina? - spytał chłopiec kręcąc się niecierpliwie przy ścianie. Matka czytała

uparcie dalej:

“W tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem spowiednika, Juan

przygotowywał się na nadchodzące złe dni przez praktykowanie najsurowszych

umartwień. Jego towarzysze nie podejrzewali niczego, bo zawsze był sercem i duszą

każdej wesołej rozmowy, a w święto założyciela zakonu to on właśnie... “

- Wiem, wiem - powiedział chłopiec - grał na scenie.

Dziewczynki otworzyły zdumione oczy. - A dlaczegóż by nie, Luis? - spytała

matka, przerywając czytanie z palcem na zakazanej książce. Wpatrywał się w nią z

niechęcią. - Dlaczegóż by nie, Luis? - powtórzyła. Poczekała chwilę i czytała dalej.

Dziewczynki obserwowały brata ze zgrozą i podziwem. “To jemu właśnie zezwolono

background image

na wystawienie małej jednoaktówki o... “

- Wiem, wiem - przerwał chłopiec - o katakumbach. Matka zaciskając usta

czytała dalej:

“... o prześladowaniach pierwszych chrześcijan. Może pamiętał tamto

wydarzenie w dzieciństwie, gdy grał Nerona przed dobrym staruszkiem biskupem, ale

tym razem nalegał, by dano mu komiczną rolę rzymskiego handlarza rybami... “

- Nie wierzę w to nic a nic - powiedział chłopiec z zawziętą pasją - ani słowa.

- Jak śmiesz!

- Nikt nie mógł być takim durniem. Dziewczynki siedziały bez ruchu

wpatrując się wielkimi, piwnymi oczyma, w których malowała się pobożność. - Idź

do ojca. - Gdziekolwiek, byle uwolnić się od tego... od tego... - mówił chłopiec. -

Powiedz mu to, co mnie powiedziałeś. - Od tego...

- Za drzwi!

Trzasnął drzwiami za sobą. Ojciec stał przy zakratowanym oknie w hallu i

wyglądał na dwór. Żuki rozbijały się o lampę naftową i pełzały z połamanymi

skrzydłami po kamiennej podłodze. Chłopiec odezwał się:

- Matka powiedziała mi, żebym tobie powiedział, że ja jej powiedziałem, że

nie wierzę w tę książkę, którą czyta...

- Jaką książkę?

- Świętą książkę. - Ach, tę - odparł ze smutkiem. Nikt nie przechodził ulicą,

nic się nie działo; było po wpół do dziewiątej i wszystkie światła zostały pogaszone. -

Musisz być pobłażliwy. Widzisz, dla nas wszystko wydaje się skończone. Ta książka

jest... jak nasze własne dzieciństwo. - Kiedy ona jest taka głupia. - Ty nie pamiętasz

czasów, kiedy tu był kościół. Ja byłem kiepskim katolikiem, ale to oznaczało... no,

muzykę, światła, miejsce, gdzie można było posiedzieć z dala od upału... a twoja

matka, no, zawsze miała coś do roboty. Gdybyśmy mieli teatr, w ogóle coś zamiast

tego, nie czulibyśmy się tacy... opuszczeni. - Ale ten Juan - powiedział chłopiec. -

Taki z niego półgłówek. - Przecież on został zabity, prawda?

- Ach, ale również Villa, Obregon, Madero. - Kto ci o nich mówił?

- Wszyscy się w nich bawimy. Wczoraj ja byłem Madero. Zastrzelili mnie na

placu... Usiłowanie ucieczki. - Gdzieś w ciemnościach nocy bił bęben. Stęchły zapach

rzeki napełniał pokój: był on tak znajomy jak smak sadzy w wielkich miastach. -

Losowaliśmy. Ja byłem Madero. Pedro musiał zostać Huertą. Uciekał do Vera Cruz

rzeką. Manuel gonił go... on był Carranzą. Ojciec strzepnął żuka z koszuli,

background image

wyglądając na ulicę. Odgłos maszerujących stóp zbliżył się. - Matka pewnie się

gniewa - powiedział. - Ale ty nie - zauważył chłopiec. - Cóż by mi z tego przyszło?

To nie twoja wina. Zostaliśmy opuszczeni. Właśnie żołnierze wracali do koszar, byli

teraz na wzgórzu, blisko miejsca, gdzie kiedyś stała katedra. Mimo rytmu bębna

maszerowali nie w nogę i wyglądali na niedożywionych, jeszcze się wiele nie dorobili

na wojnie. Sennie przeszli ciemną ulicą, a chłopiec patrzył za nimi podnieconymi i

pełnymi nadziei oczyma, dopóki nie zniknęli z pola widzenia.

Pani Fellows kiwała się w krześle na biegunach w tył i naprzód, w tył i

naprzód. “A więc lord Palmerston powiedział, że jeśli rząd grecki nie da

zadośćuczynienia Don Pacifico... “

- Kochanie, mam taki ból głowy. Myślę, że musimy skończyć na dzisiaj -

powiedziała. - Dobrze, mnie też trochę głowa boli. - Mam nadzieję, że tobie prędko

przejdzie. Może odłożysz książki?

Nędzne książeczki zostały przesłane pocztą przez firmę na Paternoster Row,

nazywającą się “Prywatne Kursy Korespondencyjne”. Cała ta edukacja zaczynała się

“Przyjemnymi czytankami” i rozwijała metodycznie aż po ustawę wyborczą lorda

Palmerstona i poematy Wiktora Hugo. Co pół roku przysyłane były pytania

egzaminacyjne, a wówczas pani Fellows mozolnie sprawdzała odpowiedzi i stawiała

stopnie. Następnie odsyłała je na Paternoster Row, gdzie po wielu tygodniach

wciągano je do akt. Pewnego razu, z powodu strzelaniny w Zapata, zapomniała

spełnić swój obowiązek, otrzymała wtedy drukowany świstek, zaczynający się od

słów: “Szanowna(y) Pani(e)! Z przykrością stwierdzamy... “ Kłopot był w tym, że o

lata całe wyprzedziły program, tak mało było innych książek do czytania, więc

zadania egzaminacyjne były o lata spóźnione. Od czasu do czasu firma przysyłała

świadectwa z wypukłymi literami do oprawiania w ramki, stwierdzające, że panna

Coral Fellows przeszła z wyróżnieniem jako trzecia uczennica do drugiej klasy,

podstemplowane gumową pieczęcią: “Mgr Henry Beckley - Dyrektor Prywatnych

Kursów Korespondencyjnych”. Czasem przychodziły jeszcze listy prywatne pisane

na maszynie, z tym samym zamazanym niebieskim podpisem: “Droga Uczennico!

Wydaje mi się, że w tym tygodniu powinnaś zwrócić szczególną uwagę na... “ Listy

były zawsze o sześć tygodni spóźnione. - Kochanie - powiedziała pani Fellows - bądź

tak dobra, idź do kucharki i zadysponuj lunch. Tylko dla siebie. Ja nie mogę nic jeść,

a ojciec jest na plantacji. - Mamo - zapytało dziecko - czy ty wierzysz, że jest Bóg?

Pytanie przeraziło panią Fellows. Zakołysała się gwałtownie w przód i w tył i

background image

odparła:

- Oczywiście. - Mam na myśli dziewicze macierzyństwo Matki Boskiej... i tak

dalej. - Moja droga, cóż za dziwne pytanie. Z kim rozmawiałaś o tym?

- Och, po prostu tak sobie o tym myślałam. Coral nie czekała na dalszą

odpowiedź. Wiedziała dobrze, że żadnej nie będzie. Wszak do niej należało zawsze

podejmowanie decyzji. Mgr Henry Beckley pisał o tych sprawach w jednej z

pierwszych lekcji. Nie trudniej w to było wówczas uwierzyć niż w krasnoludki, ale w

wieku lat dziesięciu odrzuciła oba te wierzenia bezlitośnie. Zaczynała wtedy algebrę.

- Chyba ojciec nie...

- Och, nie. Włożyła hełm korkowy i wyszła na przedpołudniowy upał

poszukać kucharki. Wyglądała jeszcze bardziej krucho i nieustraszenie niż zwykle. Po

wydaniu dyspozycji udała się do magazynu obejrzeć skóry aligatorów, rozwieszone

na ścianie, a potem do stajni, żeby sprawdzić, czy mułom nic nie brakuje. Niosła swe

obowiązki przez rozpalone podwórze ostrożnie, niby kruche naczynia. Nie było

pytania, na które nie miałaby gotowej odpowiedzi. Sępy poruszyły się niedbale, gdy

nadchodziła. Wróciła do domu, do matki. - Dziś czwartek - powiedziała. -

Rzeczywiście, kochanie?

- Czy ojciec nie kazał znieść bananów na brzeg?

- Nie wiem, kochanie. Żwawo wróciła na podwórze i zadzwoniła. Zjawił się

Indianin. Nie, banany były jeszcze w magazynie. Nie wydano żadnych rozkazów. -

Znieście je natychmiast, szybko. Statek zaraz przyjeżdża. Chwyciła księgę

magazynową ojca i liczyła wiązki, w miarę jak były wynoszone. Wiązka miała sto lub

więcej bananów i warta była parę pensów. Opróżnienie magazynu zajęło ponad dwie

godziny. Ktoś to musiał zrobić, a ojciec już raz kiedyś zapomniał o dniu wysyłki. Po

upływie pół godziny poczuła się zmęczona, zazwyczaj nie odczuwała zmęczenia w

dzień, o tak wczesnej porze. Oparła się o ścianę i oparzyła sobie łopatki. Nie miała

pretensji o to, że musiała tu sterczeć i doglądać wszystkiego. Słowo “bawić się” nic

dla niej nie znaczyło. Jej całe życie było dorosłe. Jedna z pierwszych czytanek Henry

Beckleya zawierała obrazek przedstawiający podwieczorek lalki. Był on

niezrozumiały jak ceremonia, której się nie uczyła. Nie widziała sensu w udawaniu...

Czterysta pięćdziesiąt sześć. Czterysta pięćdziesiąt siedem... Ciała robotników bez

przerwy spływały potem jak pod natryskiem. Poczuła nagle okropny ból brzucha.

Przeoczyła wiązkę i starała się poprawić rachunek. Poczucie odpowiedzialności po

raz pierwszy zaczęło sprawiać wrażenie ciężaru dźwiganego przez zbyt wiele lat.

background image

Pięćset dwadzieścia pięć. To był jakiś inny ból (nie robaki tym razem), ale nie

przeraziła się. Jej ciało jakby spodziewało się bólu, jakby dorosło do niego, tak jak

umysł dorasta do utraty dziecinnej tkliwości. Nie można było określić tego jako

wysączanie się z niej dzieciństwa. Dzieciństwo było czymś, czego nigdy właściwie

nie była świadoma. - Czy to ostatnia? - spytała. - Tak, senorita. - Na pewno?

- Tak, senorita. Ale musiała przekonać się naocznie. Nigdy przedtem nie

zdarzyło jej się wykonywać jakiejś pracy z niechęcią. Jeśliby ona czegoś nie zrobiła,

nikt by tego nie zrobił. Ale dziś chciała położyć się spać. Jeśli wszystkie banany nie

zostały wysłane, była to wina ojca. Zastanawiała się, czy ma gorączkę, tak zimno

było jej w nogi, chociaż stała na rozpalonej ziemi. Trudno - myślała. Cierpliwie

weszła do stodoły, znalazła latarkę i zaświeciła ją. Tak, wydawało się tu dosyć pusto,

ale nigdy nie zostawiała pracy nie dokończonej. Podeszła do tylnej ściany, trzymając

latarkę przed sobą. Pusta butelka potoczyła się jej spod nóg. Skierowała na nią

światło: Creveza Moctezuma. Latarka oświetliła ścianę, nisko nad ziemią było coś

nagryzmolone kredą. Podeszła bliżej, w promieniu światła nachylało się mnóstwo

małych krzyżyków. Musiał chyba położyć się między bananami i mechanicznie

próbował odpędzić strach przez pisanie czegoś, a to było wszystko, co mu

przychodziło na myśl. Dziecko stało ogarnięte kobiecym bólem i spoglądało na

krzyżyki. Straszna świadomość czegoś nowego otaczała ją tego ranka; jak gdyby w

tym dniu wszystko godne było zapamiętania.

Porucznik znalazł naczelnika policji w barze, przy partii bilardu. Naczelnik

miał całą twarz obwiązaną chustką, gdyż zdawało mu się, że to pomaga na ból zęba.

W chwili gdy porucznik pchnął drzwi, naczelnik właśnie pocierał kij kredą, gotując

się do trudnego pchnięcia. Z tyłu, na półkach, były tylko butelki z napojami

gazowanymi i żółty płyn, zwany Sidral, bezalkoholowy pod gwarancją. Porucznik

stanął w drzwiach ze zgorszoną miną. Sytuacja była upokarzająca. Pragnął usunąć z

tego stanu wszystko, co mogłoby dać cudzoziemcom powód do drwin. - Czy

mógłbym porozmawiać z panem? - spytał. Jefe wzdrygnął się szarpnięty nagłym

bólem i z niezwykłą ochotą podszedł do drzwi. Porucznik rzucił okiem na wynik gry,

znaczony pierścieniami nanizanymi na sznur rozwieszony przez pokój - naczelnik

przegrywał. - Wracam... chwilka - powiedział niewyraźnie naczelnik i wyjaśnił

porucznikowi: - Nie chcę otwierać ust. Gdy pchnęli drzwi, ktoś podniósł kij i

ukradkiem przesunął do tyłu jeden z pierścieni naczelnika. Szli obok siebie ulicą:

jeden tłusty, drugi szczupły. Była niedziela i wszystkie sklepy zamknięte zostały w

background image

południe. Była to jedyna pozostałość z dawnych czasów. Nigdzie nie biły dzwony. -

Widział się pan z gubernatorem? - spytał porucznik. - Może pan robić wszystko -

odparł naczelnik - wszystko. - Daje nam wolną rękę?

- Pod pewnymi warunkami. - Skrzywił się. - Jakimi?

- Pan będzie... odpowiedzialny... jeśli... nie zostanie schwytany przed... porą

deszczową. - Jeśli tylko za to będę odpowiedzialny... - rzekł porucznik, chmurząc się.

- Chciał pan. Ma pan. - Jestem zadowolony z tego. - Porucznikowi zdawało się, że

cały świat, o który mu chodziło, leżał teraz u jego stóp. Minęli nową halę, zbudowaną

dla Związku Robotników i Chłopów. Przez okna mogli dojrzeć wielkie wyzywające

malowidła ścienne, na jednym ksiądz pieścił kobietę w konfensjonale, na drugim inny

upijał się mszalnym winem. Porucznik powiedział: - Niedługo będzie to niepotrzebne.

- Patrzył na obrazy okiem cudzoziemca, wydawały mu się barbarzyńskie. - Dlaczego?

One są... zabawne. - Pewnego dnia ludzie zapomną, że tu kiedykolwiek był kościół.

Naczelnik nic nie odpowiedział. Porucznik wiedział, co myśli: że robi wiele hałasu o

nic. Odezwał się ostro:

- A więc jakie są rozkazy dla mnie. - Rozkazy?

- Pan jest moim zwierzchnikiem. Jefe milczał. Obserwował nieznacznie

porucznika małymi, przebiegłymi oczkami. Wreszcie rzekł:

- Pan wie, że ja panu ufam. Niech pan robi, co pan uważa za stosowne. -

Zechce pan dać mi to na piśmie?

- Och, to zbyteczne. Znamy się przecież. Przez całą drogę walczyli ostrożnie o

przewagę. - Czy gubernator nie dał panu nic na piśmie? - spytał porucznik. - Nie.

Powiedział, że się przecież znamy. Porucznik ustąpił, ponieważ on był tym, któremu

rzeczywiście zależało na sprawie. Własna przyszłość go nie obchodziła. - Wezmę

zakładników z każdej wsi - powiedział.

- Wobec tego on nie będzie się zatrzymywał we wsiach. - Czy pan sobie

wyobraża, że oni nie wiedzą, gdzie on przebywa? - spytał porucznik z goryczą. -

Musi mieć z nimi jakiś kontakt... w przeciwnym razie, co z niego za pożytek?

- Jak pan uważa - odrzekł Jefe. - I będę rozstrzeliwał tak często, jak zajdzie

potrzeba. - Trochę krwi nigdy nikomu nie zaszkodziło - stwierdził naczelnik w formie

żartu. - Gdzie pan zacznie?

- Chyba od jego parafii, Concepcion, a potem... może... od jego rodzinnej

wioski. - Dlaczego tam?

- Może myśli, że tam jest bezpieczny. - Wodził zamyślonym wzrokiem po

background image

opuszczonych żaluzjach sklepów. - To jest warte paru egzekucji, ale czy pańskim

zdaniem on mnie poprze, jeżeli szum się zrobi w Meksyku?

- To raczej wątpliwe - powiedział naczelnik - ale to właśnie... - Zatrzymało go

nagłe szarpnięcie bólu. - To jest to, czego chciałem - dokończył za niego porucznik.

Poszedł dalej sam w stronę komisariatu, a naczelnik wrócił do bilardu. Po ulicy

kręciło się niewiele osób. Było zbyt gorąco. Gdybyśmy tylko mieli dobrą fotografię -

myślał. Chciał znać rysy twarzy nieprzyjaciela. Rój dzieci objął rynek w posiadanie.

Bawiły się w jakąś tajemniczą i zawiłą grę, chodząc od ławki do ławki. Pusta butelka

po oranżadzie poleciała w górę i rozbiła się u nóg porucznika. Przyłożył rękę do

kabury i odwrócił się. Dostrzegł przerażenie na twarzy jednego z chłopców. - Ty

rzuciłeś tę butelkę? - Ciemne, piwne oczy patrzyły na niego ponuro. - Po co to

zrobiłeś?

- To była bomba. - Rzuciłeś ją na mnie? A więc?

- Na gringo. Wargi porucznika skrzywiły się w sztucznym uśmiechu. - To

dobrze, ale musisz lepiej celować. - Kopnął pękniętą butelkę na ulicę i usiłował

znaleźć słowa, którymi mógłby dać tym dzieciom do zrozumienia, że byli po tej

samej stronie. - Przypuszczam - powiedział - że gringo był jednym z tych bogatych

jankesów, którzy myślą... - Nagle zauważył wyraz oddania na twarzy chłopca. Trzeba

było czymś się odwzajemnić i porucznik zdał sobie sprawę, że w sercu jego wzbiera

jakaś smutna i nie dająca się zaspokoić miłość. - Chodź tutaj. - Chłopiec zbliżył się,

podczas gdy jego towarzysze stali bojaźliwym półkolem i przypatrywali się z

bezpiecznej odległości. - Jak ci na imię?

- Luis. - A więc - zaczął porucznik, szukając odpowiednich słów - musisz się

nauczyć dobrze celować. - Bardzo bym chciał - powiedział chłopiec z entuzjazmem.

Patrzył chciwie na kaburę. - Chciałbyś obejrzeć mój pistolet? - spytał porucznik.

Wyciągnął broń z kabury i trzymał przed sobą. Dzieci zbliżyły się ostrożnie. - To jest

bezpiecznik. Podnieś go. Teraz jest gotowy do strzału. - Czy jest naładowany? -

spytał Luis. - Zawsze jest naładowany. - Jak się on nazywa? - spytał Luis. - Colt 38. -

Ile kul?

- Sześć. - Czy pan kogoś nim zabił?

- Jeszcze nie - oparł porucznik. Stali zaciekawieni z zapartym tchem. Trzymał

dłoń na kaburze i obserwował piwne, bystre, cierpliwe oczy: to dla nich walczył.

Usunie z dzieciństwa tych chłopców całą nędzę, jaka była jego udziałem. Usunie

biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na prawdę, na wiedzę o pustym

background image

wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na prawo do szczęścia takiego, jakie

sobie wybiorą. Dla nich gotów był na dokonanie masakry. Najpierw Kościół, potem

cudzoziemiec, wreszcie politycy. Nawet jego własny naczelnik będzie musiał zniknąć

pewnego dnia. Chciał zacząć świat na nowo z nimi, na pustkowiu. - Ach...

chciałbym... chciałbym... - bąkał Luis, jakby jego ambicja była zbyt ogromna, by ją

określić słowami. Porucznik wyciągnął rękę gestem pełnym uczucia, ruchem, z

którym nie wiedział, co ma począć. Uszczypnął chłopca w ucho i zobaczył, jak ten

skrzywił się z bólu. Rozbiegli się na wszystkie strony niby ptaki. Poszedł dalej sam

przez rynek do komisariatu - drobna postać, symbol nienawiści, unoszący swój sekret

miłości. Na ścianie biura gangster wciąż uparcie patrzył profilem w kierunku grupy

po pierwszej komunii. Ktoś zakreślił atramentowym kółkiem głowę księdza, aby

oddzielić ją od twarzy dziewcząt i kobiet. Wyszczerzone zęby wystawały z obrębu

aureoli. Porucznik zawołał z pasją w stronę patio:

- Jest tam kto? - Potem usiadł przy biurku, zza ściany słychać było szuranie

kolbami karabinów po podłodze.

background image

Część druga

background image

Rozdział I

W pewnej chwili muł nagle położył się pod księdzem. Nie było w tym nic

dziwnego, gdyż jechali przez las prawie od dwunastu godzin. Posuwali się przedtem

w kierunku zachodnim, ale gdy doszły ich wieści o żołnierzach, zawrócili na wschód.

W tamtej stronie jednak działały Czerwone Koszule, więc skierowali się na północ,

brnąc przez moczary, nurzając się w mahoniowych ciemnościach. Obaj byli teraz

zupełnie wyczerpani i muł po prostu usiadł. Ksiądz zlazł z niego i zaczął się śmiać.

Czuł się szczęśliwy. Jednym z dziwnych odkryć, do jakich człowiek dochodzi, jest to,

że cokolwiek by się przydarzyło, życie nie jest pozbawione chwil radosnych. Nigdy

nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Nawet w niebezpieczeństwie i nędzy

kołysze się wahadło losu. Ostrożnie wyszedł z obrębu drzew na bagnistą polanę. Cała

prowincja wyglądała tak samo: rzeka, bagna i lasy. Ukląkł w promieniach chylącego

się ku zachodowi słońca i obmył twarz w brunatnej kałuży, która - niczym polewane

naczynie z gliny - odbijała jego okrągłą, nie ogoloną i wychudłą twarz. Uśmiechnął

się na tak nieoczekiwany widok, nieśmiałym, wymijającym, nie budzącym zaufania

uśmiechem człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. W dawnych czasach często

ćwiczył jakąś pozę długo przed lustrem i poznał swą twarz tak dobrze jak aktor. Był

to rodzaj pokory; jego naturalny wyraz twarzy nie wydawał się odpowiedni. Miał

twarz pajaca, nadającego się do opowiadania niezbyt śmiesznych dowcipów

kobietom, ale nieodpowiednią przy ołtarzu. Usiłował zmienić wyraz twarzy. I

rzeczywiście - myślał - rzeczywiście udało mi się to, nigdy mnie teraz nie rozpoznają.

Powód, dla którego czuł się szczęśliwy, wrócił do jego świadomości jak smak

alkoholu, obiecując chwilową ulgę od strachu, samotności i wielu innych rzeczy.

Fakt, że wszędzie byli żołnierze, pchał go właśnie do tego miejsca, gdzie najbardziej

chciał się znajdować. Przez sześć lat je omijał, ale teraz to nie była jego wina... jego

obowiązkiem było udać się tam... nie mogło być to poczytywanie mu za grzech.

Wrócił do muła i lekko go kopnął. - Wstań, mule, wstań. Niski, mizerny człowiek w

podartym chłopskim odzieniu po raz pierwszy od wielu lat udający się do domu jak

każdy zwykły śmiertelnik. Zresztą nawet gdyby mógł udać się na południe i ominąć

wioskę, jego obecna droga byłaby tylko jeszcze jedną kapitulacją. Ubiegłe lata roiły

się od podobnych kapitulacji. Najpierw zarzucił święta oraz dnie postu ścisłego i

zwykłego. Następnie przestał się troszczyć o odmawianie brewiarza, chyba tylko

przypadkowo, aż wreszcie w ogóle zgubił go w porcie, w czasie jednej z

background image

ponawianych co jakiś czas prób ucieczki. Potem porzucił relikwie ołtarzowe, bo

noszenie ich było zbyt niebezpieczne. Nie powinien był odprawiać bez nich mszy.

Przypuszczalnie groziło mu zawieszenie w czynnościach kapłańskich, ale kary

kościelne wydawały mu się nierealne w kraju, w którym istniała jedna tylko kara

świecka: śmierć. Rutyna jego życia była jak pęknięta tama, przez którą sączyło się

zapomnienie, po kolei unosząc wszystko. Pięć lat przedtem uległ rozpaczy -

grzechowi, za który nie było przebaczenia. Teraz powracał na miejsce tego aktu

rozpaczy z dziwnie lekkim sercem. Przezwyciężył bowiem także i rozpacz. Wiedział

o tym, że był złym księdzem. Nazywano go przecież księdzem - pijaczyną. Ale

wszystkie klęski znikły mu z pola widzenia i z myśli. Nagromadziły się za to gdzieś

w podświadomości - rumowisko jego klęsk. Pewnego dnia - myślał - zadławią

całkowicie źródło łaski. Dopóki to się nie stanie, prowadził nadal swą pracę,

znaczoną okresami strachu i znużenia, wstydliwym uczuciem lekkości w sercu. Muł

przeszedł z pluskiem polankę i znaleźli się znów w lesie. To, że nie był już dłużej

pogrążony w rozpaczy, nie znaczyło oczywiście, iż nie był potępiony. Po prostu po

pewnym czasie zagadka stała się zbyt zawiła, by jej dociekać; oto człowiek potępiony

wkładał ludziom w usta Boga; dziwny zaiste sługa diabła. Jego umysł był pełen

uproszczonej mitologii: Michał odziany w zbroję zabijał smoka, anieli z rozwianymi

włosami spadali w przestrzeń na kształt komet, ponieważ, jak powiedział jeden z

Ojców Kościoła, byli zazdrośni o to, co Bóg zamierzał dać ludziom: ów ogromny dar

życia - ziemskiego życia. Widać już było ślady działalności ludzkiej: pnie drzew i

popiół na ogniu, tam gdzie teren był oczyszczony pod uprawę. Przestał bić zwierzę.

Czuł się dziwnie onieśmielony... Jakaś kobieta wyszła z szałasu i patrzyła, jak wlókł

się ścieżką na swym zmęczonym mule. Malutka wioska, nie więcej niż dwa tuziny

szałasów, zgrupowanych wokół zakurzonego placu, była zbudowana według

szablonu. Ale był to szablon bliski jego sercu. Czuł się tu bezpieczny, pewien był

dobrego przyjęcia. W tym miejscu była przynajmniej jedna istota ludzka, której mógł

ufać, że nie wyda go przed policją. Gdy był całkiem blisko, muł znowu usiadł. Tym

razem musiał zsunąć się na ziemię, żeby uniknąć przygniecenia. Podniósł się. Kobieta

patrzyła na niego jak na wroga. - A, Maria - odezwał się - jak się miewasz?

- A toć to ksiądz! - zawołała. Nie patrzył wprost na nią. Jego oczy były

przebiegłe i ostrożne. - Nie poznałaś mnie?

- Ksiądz się zmienił. - Oglądała go od stóp do głów z odcieniem pogardy. -

Kiedy ksiądz dostał ubranie?

background image

- Tydzień temu. - Co ksiądz zrobił ze swoim?

- Dałem je w zamian. - Po co? Przecież to było dobre ubranie. - Było bardzo

podarte i... wyróżniało się. - Zreperowałabym je i ukryła gdzieś. Co za

marnotrawstwo. Ksiądz wygląda jak zwykły chłop. Uśmiechnął się patrząc w ziemię,

a kobieta łajała go jak gospodyni. Zupełnie jak za dawnych lat, kiedy było i

prezbiterium, i zebrania Dzieci Maryi, i różne bractwa, i plotki parafialne, z

wyjątkiem oczywiście tej... Nie patrząc na nią odezwał się łagodnie, z tym samym

zakłopotanym uśmiechem:

- Jak się miewa Brigitta? - Serce zabiło mu niespokojnie na dźwięk tego

imienia: grzech może mieć olbrzymie następstwa. Sześć lat minęło od czasu, gdy

ostatni raz był... w domu. - Tak dobrze jak my wszyscy. A cóż ksiądz sobie myślał?

Był zadowolony z wiadomości, ale zadowolenie łączyło się z jego grzechem.

Nie powinien odczuwać zadowolenia z czegokolwiek związanego z tamtą

przeszłością. Mechanicznie odpowiedział:

- To dobrze - podczas gdy serce biło mu utajoną, przerażającą miłością. -

Jestem bardzo zmęczony - dodał - policja kręciła się w pobliżu Zapata...

- Dlaczego ksiądz nie poszedł w stronę Monte Cristo?

Podniósł niespokojnie wzrok. Nie było to przyjęcie, jakiego oczekiwał.

Niewielka gromadka ludzi zebrała się pomiędzy szałasami i obserwowała go z

bezpiecznej odległości. Znajdowała się tam mała zniszczona estrada dla orkiestry i

jedna jedyna budka z napojami gazowanymi. Ludzie powynosili na wieczór krzesła

na zewnątrz. Nikt nie podszedł, żeby pocałować go w rękę i poprosić o

błogosławieństwo. Wyglądało to, jakby przez swój grzech zstąpił na płaszczyznę

ludzkich konfliktów, żeby poznać inne jeszcze rzeczy poza rozpaczą i miłością, a

mianowicie to, że człowiek może być źle widziany nawet w miejscu, które uważa za

dom. - Były tam Czerwone Koszule - odrzekł. - Cóż, nie możemy księdza wypędzić.

Niech ksiądz idzie za mną - powiedziała kobieta. Kroczył za nią potulnie, potknąwszy

się raz w swych długich spodniach peona. Znikł mu z twarzy wyraz szczęścia, a

uśmiech pozostał niby rozbitek z zatopionego okrętu. Nie opodal stało siedmiu lub

ośmiu mężczyzn, dwie kobiety i z pół tuzina dzieci. Przyszedł do nich jak żebrak. Nie

mógł opędzić się wspomnieniom ostatniego pobytu tutaj... To podniecenie, te tykwy

ze spirytusem wyjęte ze schowków w ziemi... Jego wina była jeszcze świeża, a mimo

to przyjęto go tak gościnnie, jakby wracał do ich ponurego więzienia jako jeden z

nich - emigrant, który się dorobił, powracający do swej rodzinnej miejscowości. - To

background image

jest ksiądz - powiedziała kobieta. Może po prostu nie poznali mnie - pomyślał i

czekał na ich powitanie. Jeden za drugim wysuwali się, całowali go w rękę, a później

cofali się obserwując go. - Cieszę się, że was widzę... - powiedział. Zamierzał dodać

“moje dzieci”, ale przyszło mu na myśl, że tylko człowiek bezdzietny ma prawo

nazywać obcych swymi dziećmi. Prawdziwe dzieci popychane przez rodziców

podchodziły teraz po kolei i całowały go w rękę. Były zbyt małe, żeby pamiętać

dawne czasy, gdy księża ubierali się na czarno, nosili koloratki i mieli miękkie,

arystokratyczne, protekcjonalne dłonie. Widział, że dzieci były zdziwione oznakami

szacunku wobec chłopa takiego samego jak ich rodzice. Nie patrzył na nie wprost, ale

mimo to przypatrywał im się uważnie. Dwoje z nich to były dziewuszki. Jedna -

chude, wątłe dziecko, lat może pięć, sześć, siedem - któż to mógł dociec? - i druga,

której głód nadał wyraz złośliwości i chytrości ponad jej wiek. Patrzyły na niego oczy

nie dziecka, lecz kobiety. Widział, jak bez słowa ludzie rozproszyli się. To byli obcy.

Jeden z mężczyzn zapytał:

- Czy ksiądz tu długo zostanie?

- Myślałem, że może... mógłbym odpocząć... kilka dni. - Czy ksiądz nie

mógłby pójść troszkę dalej na północ, do Pueblito?

- Byliśmy w drodze dwanaście godzin, ja i muł. Kobieta nagle wstawiła się za

nim, mówiąc gniewnie:

- Oczywiście, że zostanie u nas na noc. Choć tyle możemy zrobić. - Odprawię

za was mszę rano - powiedział. Wyglądało to, jakby ofiarowywał im łapówkę, ale

skradzionymi pieniędzmi. Można było tak sądzić z ich zażenowania i niechęci. - Jeśli

ksiądz nie ma nic naprzeciw, to bardzo wcześnie... może w nocy - ktoś wtrącił. - Co

się z wami wszystkimi stało? - spytał. - Dlaczego się tak boicie. - To ksiądz nie

słyszał?

- Co miałem słyszeć?

- Biorą teraz zakładników... ze wszystkich wiosek, gdzie myślą, że ksiądz był.

A jeśli ludzie nie mówią... rozstrzeliwują... a potem biorą nowego zakładnika. Tak

było w Concepcion. - Concepcion? - Jedna z powiek zaczęła mu drgać nerwowo. W

taki oto pospolity sposób ciało wyraża niepokój lub rozpacz. Spytał: - Kogo? -

Patrzyli na niego tępo. Z pasją powtórzył: - Kogo zamordowali?

- Pedra Montez. Wydał odgłos podobny do skowytu psa, absurdalny skrót

bólu. Ni to młoda, ni to stara dziewczynka wybuchnęła śmiechem. - Dlaczego nie

złapią mnie? Głupcy! Dlaczego nie złapią mnie?

background image

Dziewczynka znów się roześmiała. Patrzył na nią niewidzącymi oczyma,

jakby słyszał dźwięk, a nie mógł dojrzeć twarzy. Poczucie szczęścia znów zamarło w

mgnieniu oka. Był jak kobieta z martwo urodzonym dzieckiem: pogrzebać je prędko,

zapomnieć i zacząć na nowo. Może następne będzie żyło. - Więc widzi ksiądz -

mówił jeden z mężczyzn - dlaczego...

Czuł się jak winowajca stojący przed sędziami. - Woleliście, żebym raczej był

jak... padre Jose w stolicy... Słyszeliście o nim?

Odrzekli bez przekonania:

- Pewnie, że nie chcielibyśmy, proszę księdza. - Ale co ja mówię? Tu nie o to

chodzi, co wy chcecie albo co ja chcę. Teraz się prześpię... - ciągnął dalej

autorytatywnie. - Możecie mnie zbudzić godzinę przed świtem... Pół godziny na

wysłuchanie waszej spowiedzi... Potem msza, i pójdę sobie. Ale dokąd? Dla każdej

wioski w całej prowincji stanowi teraz groźne niebezpieczeństwo. - Tędy, proszę

księdza - powiedziała kobieta. Wszedł za nią do małego pokoiku, którego całe

umeblowanie składało się ze skrzyń: krzesło, łóżko zbite z desek przykrytych

słomianą matą, paka, na której rozłożono kawał płótna, a na nim postawiono lampkę

olejną. - Nie chciałbym zająć niczyjego miejsca - zauważył. - Ja tu mieszkam.

Spojrzał na nią niepewnie. - Gdzie wy będziecie spali?

Obawiał się jakichś roszczeń. Obserwował ją skrycie. Czy to właśnie było

istotą małżeństwa: wymówki, podejrzliwość i uczucie skrępowania? Gdy ludzie

spowiadali mu się mówiąc o swych namiętnościach, czy tylko to mieli na myśli:

twarde łóżko i krzątającą się kobietę, i niemówienie o przeszłości?...

- Kiedy ksiądz pójdzie?

Światło przygasło za lasem i drzewa rzucały długi cień na drzwi. Położył się

na łóżku, a kobieta krzątała się gdzieś niewidoczna. Słyszał, jak grzebała w popiele.

Nie mógł spać. Czy więc ucieczka stała się jego obowiązkiem? Kilka razy usiłował

uciec, ale zawsze stawało mu coś na przeszkodzie... Teraz chcieli, żeby odszedł. Nikt

go nie zatrzyma mówiąc, że jakaś kobieta jest chora lub mężczyzna umierający. Teraz

sam był chorobą. - Maria - powiedział. - Maria, co ty robisz?

- Schowałam trochę wódki dla księdza. Jeśli odjadę - myślał - spotkam innych

księży, wyspowiadam się, będę żałował i odpuszczone będą mi grzechy. Życie

wieczne zacznie się dla mnie na nowo. Kościół naucza, że pierwszym obowiązkiem

każdego człowieka jest zbawienie własnej duszy. Proste określenia piekła i nieba

przelatywały mu przez mózg. Życie bez książek, bez kontaktów z ludźmi

background image

wykształconymi wyzuło jego pamięć ze wszystkich oprócz najprostszego zarysu

tajemnicy. - Mam - rzekła kobieta. Niosła małą flaszeczkę od lekarstwa napełnioną

wódką. Gdyby ich opuścił, byliby bezpieczni i wolni od złego przykładu, jaki dawał.

On był jedynym księdzem, jakiego dzieci mogły pamiętać: właśnie on będzie

jedynym źródłem wyobrażeń o wierze. Ale i od niego także ludzie przyjmowali Boga.

Jeśli odejdzie, będzie to wyglądało, jak gdyby na całej przestrzeni między morzem a

górami Bóg przestał istnieć. Czyż nie jest jego obowiązkiem zostać, nawet jeśli nim

pogardzają, nawet jeśli z jego powodu zostaną zamordowani? Nawet jeśli zgorszą się

jego przykładem? Był wstrząśnięty ogromem problemu. Leżąc zakrył oczy rękami.

Nigdzie, w całym tym rozległym, bagnistym kraju nie było ani jednego człowieka,

którego mógłby się poradzić. Podniósł spirytus do ust. - A Brigitta?... Czy... jest

zdrowa? - spytał nieśmiało. - Widział ją ksiądz dopiero co. - Nie. - Nie mógł

uwierzyć, że jej nie poznał. Byłoby to lekceważeniem śmiertelnego grzechu. Nie

można popełnić takiego grzechu, a potem nawet nie poznać...

- Tak, ona tam była. - Maria podeszła do drzwi i zawołała: - Brigitta, Brigitta!

- A ksiądz odwrócił się na bok i patrzył, jak małe, złośliwe dziecko, które naśmiewało

się z niego, przyszło z zewnątrz, ze świata strachu i żądzy... - Przyjdź porozmawiać z

księdzem - powiedziała Maria. - No, już. Usiłował schować butelkę, ale nie było

gdzie... starając się ją ukryć w rękach, przypatrywał się dziewczynce, wstrząśnięty

przypływem miłości

- Ona zna katechizm - odezwała się Maria - ale nie chce go powiedzieć...

Dziecko stało wpatrując się w niego przenikliwie i z pogardą. Nie było

miłości w jej poczęciu. Tylko strach i rozpacz i pół butelki wódki i uczucie

samotności popchnęło go do czynu, który napełniał go przerażeniem. Wynikiem była

ta nieśmiała, wstydliwa, obezwładniająca miłość. - Dlaczego? Dlaczego nie chcesz

powiedzieć? - spytał, rzucając ukradkiem przelotne spojrzenia i unikając jej wzroku.

Czuł, że serce wali mu nierówno w piersi, niby stara pompa parowa, wzbierając

nieodpartym pragnieniem uchronienia jej od... wszystkiego. - A po co miałabym

powiedzieć?

- Bóg tak chce. - Skąd ksiądz wie?

Zdawał sobie sprawę z ogromnego ciężaru odpowiedzialności, którego nie

dało się oddzielić od miłości. Tak muszą czuć wszyscy rodzice - myślał. Tak idą

przez życie ludzie: odczyniając uroki, modląc się o uniknięcie bólu, bojąc się... To

coś, czego my, księża, unikamy znikomym kosztem przez poświęcenie nieważnego

background image

odruchu ciała. Oczywiście przez lata całe był odpowiedzialny za dusze, ale to było co

innego... lżejsza rzecz. Można było liczyć na pobłażliwość Boga, ale nie można było

mieć zaufania do ospy, głodu, ludzi...

- Moja droga - powiedział ściskając mocniej butelkę z wódką. Podczas swojej

ostatniej wizyty ochrzcił ją. Z pomarszczoną starą twarzą wyglądała jak szmaciana

lalka. Robiła wtedy wrażenie, że nie będzie długo żyła... Nie odczuwał nic prócz żalu.

Trudno było nawet czuć wstyd, skoro nikt go nie winił. On był jedynym księdzem,

jakiego większość z nich znała. Był dla nich wzorem kapłana, nawet dla kobiet. - Czy

jesteś gringo?

- Jaki znów gringo?

- Głupie stworzenie - rzekła kobieta. - Ona tak mówi, bo policja szukała

jakiegoś człowieka. Zdziwił się, gdy usłyszał, że poszukiwano jeszcze kogoś oprócz

niego. - Co on zrobił?

- To jankes. Zamordował kogoś tam na północy. - Dlaczego miałby tutaj być?

- Myślą, że on się przedziera do plantacji chcieli w Quintana Roo. Było to

miejsce, w którym lądowało wielu zbrodniarzy w Meksyku. Można było tam

pracować na plantacji, nieźle zarabiać i nikt się nie wtrącał. - Czy ty jesteś gringo? -

spytało powtórnie dziecko. - Czy wyglądam na mordercę?

- A bo ja wiem?

Gdyby wydostał się z kraju, także i ją musiałby porzucić. Pokornie zwrócił się

do kobiety:

- Czy nie mógłbym tu zostać parę dni?

- To zbyt niebezpieczne, proszę księdza. W oczach dziecka zauważył wyraz,

który go przeraził. Znów odniósł wrażenie, że stała przed nim przedwcześnie dorosła

kobieta, która wiedziała zbyt wiele i miała jakieś własne plany. Miał uczucie, jak

gdyby jego grzech śmiertelny spoglądał na niego bez skruchy. Usiłował nawiązać

jakiś kontakt z dzieckiem, nie z kobietą w niej. - Moja droga, powiedz mi, jakie znasz

gry, w co się bawisz...

Dziecko zachichotało. Odwrócił szybko twarz i patrzył w górę na sufit, po

którym poruszał się pająk. Przypomniał sobie przysłowie - wychynęło ku niemu z

zakamarków własnego dzieciństwa. Jego ojciec powtarzał je nieraz: “Najlepiej

pachnie chleb, najlepiej smakuje sól, najlepiej kocha dziecko”. Dzieciństwo miał

szczęśliwe, mimo że bał się zbyt wielu rzeczy, a biedy nienawidził jak zbrodni.

Wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty i ważny. To się nazywało

background image

posiadaniem powołania. Pomyślał, że człowiek przebywa niezmierzoną drogę: od

pierwszego bąka, jakim się bawił, do tego łóżka, na którym leżał z butelką wódki w

garści. A dla Boga była to tylko chwila. Chichot dziecka i pierwszy grzech śmiertelny

dzieliła chwila krótsza niż dwa mrugnięcia okiem. Wyciągnął rękę, jak gdyby mógł ją

siłą wydrzeć... czemuś. Ale był bezsilny. Mężczyzna lub kobieta, którzy mieli

dopełnić jej zepsucia, może się jeszcze nie urodzili. Jakże więc mógł jej bronić przed

czymś, co nie istniało?

Wyrwała się z zasięgu jego ręki i pokazała mu język. - Ty mała diablico, ty -

powiedziała kobieta i podniosła rękę. - Nie - zaprotestował ksiądz. - Nie. - Z trudem

usiadł. - Nie waż się...

- Przecież jestem jej matką. - Nie mamy prawa - rzekł, po czym zwrócił się do

dziecka: - Gdybyś tylko miała karty, mógłbym ci pokazać parę sztuczek. Mogłabyś

nauczyć swe koleżanki... - Nigdy nie wiedział, jak mówić do dziecka, chyba tylko z

kazalnicy. Spoglądała na niego bezczelnie. - Czy wiesz - spytał - jak się posyła

wiadomości przez stukanie: długo, krótko, długo?

- A cóż to znowu, proszę księdza? - krzyknęła kobieta. - To taka gra, w którą

dzieci się bawią. Ja ją znam. Czy masz jakich przyjaciół? - zwrócił się do małej.

Dziecko znów zaśmiało się znacząco. Jej siedmioletnie ciało przypominało karła;

kryło w sobie wstrętną dojrzałość. - Wynocha stąd - krzyknęła kobieta - wynocha, bo

zaraz ci tu pokażę... Zrobiła jeszcze jeden bezczelny złośliwy gest i zniknęła, dla

niego może bezpowrotnie. Nie zawsze człowiek żegna się z tymi, których kocha, na

łożu śmierci, w stosownej chwili, wśród zapachu kadzidła. Powiedział: - Ciekawe,

czego my możemy ją nauczyć... - Pomyślał, że gdy umrze, ona będzie żyła. Widok,

jak stopniowo upodabnia się ona do niego w ciągu lat upodlenia, dzieląc jego słabość

niczym gruźlicę, mógłby się stać dla niego piekłem. Wyciągnął się na łóżku i

odwrócił głowę od niknącego światła. Zdawał się spać, ale w rzeczywistości był

daleki od tego. Kobieta krzątała się po izbie, a gdy słońce zaszło, pojawiły się

moskity, tnąc powietrze do celu po najkrótszej linii, jak noże rzucone przez

marynarzy. - Mam opuścić siatkę, proszę księdza?

- Nie, to nieważne. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miał ataki febry tyle razy,

że stracił rachubę. Przestał się tym przejmować. Febra zjawiała się i przechodziła nic

nie zmieniając - była częścią jego otoczenia. Wkrótce kobieta wyszła z szałasu i

słyszał jej głos, jak plotkowała na zewnątrz. Odporność Marii zdumiała go, ale

sprawiła pewną ulgę. Siedem lat temu byli jeden raz przez pięć minut kochankami,

background image

jeśli można tak określić stosunek, w którym nigdy nie nazwała go po imieniu. Dla

niej było to po prostu oderwane zdarzenie, draśnięcie, które goi się kompletnie na

zdrowym ciele. Nawet pyszniła się tym, że należała do księdza. Tylko on sam nosił w

sercu ranę tak głęboką, jak gdyby opłakiwał śmierć całego świata.

Ciemno było jeszcze, żadnych oznak świtu. Może ze dwa tuziny ludzi

siedziało na ziemi w największym szałasie i słuchało kazania. Nie mógł dojrzeć ich

wyraźnie. Świece stojące na skrzyniach bardzo dymiły. Drzwi były zamknięte i nie

było żadnego podmuchu. Stojąc pomiędzy nimi a świecami, w obszarpanych

chłopskich spodniach i podartej koszuli, mówił im o niebie. Chrząkali i kręcili się

niespokojnie. Wiedział, że pragnęli, aby msza się jak najprędzej skończyła. Zbudzili

go bardzo wcześnie, ponieważ rozeszły się pogłoski, że policja w pobliżu...

- Jeden z Ojców Kościoła powiada, że radość jest zawsze zależna od bólu -

mówił. - Ból jest częścią radości. Gdy jesteśmy głodni, myślimy, z jaką

przyjemnością będziemy w końcu jedli. Gdy jesteśmy spragnieni... - zatrzymał się

nagle, wpatrując się w ciemny kąt i oczekując okrutnego śmiechu, który jednak nie

nastąpił. Ciągnął: - Wyrzekamy się różnych rzeczy po to, żeby się więcej nimi

cieszyć. Słyszeliście o bogatych ludziach z północy, którzy jedzą solone potrawy,

żeby wywołać pragnienie i pić napój zwany cocktailem. Także przed małżeństwem

jest długi okres narzeczeństwa... - znów zatrzymał się. Czuł na języku ciężar własnej

niegodności. Jedna ze świec wygięła się pod wpływem nocnego upału, przenikliwie

pachniał gorący wosk. Ludzie w cieniu kręcili się na twardej podłodze. Zapach

niemytych ludzkich ciał mieszał się z zapachem wosku. Krzyczał uparcie, z pasją: -

Dlatego właśnie mówię wam, że niebo jest tutaj. Życie tu jest częścią nieba, tak jak

ból jest cząstką przyjemności. Módlcie się o to, żebyście więcej i więcej cierpieli.

Nigdy nie miejcie cierpienia dosyć. Policja, która was śledzi, żołnierze zbierający

podatki, Jefe, który was każe bić, bo jesteście zbyt biedni, żeby zapłacić, ospa i febra,

głód... wszystko to jest cząstką nieba... przygotowaniem. Kto wie, może bez tych

cierpień nie cieszylibyście się tak bardzo niebem, może niebo nie byłoby kompletne.

A niebo... cóż to jest niebo? - Literackie frazesy, pamiątka surowych, spokojnych dni

spędzonych w seminarium, dni, które wydawały mu się teraz jakby z innego zupełnie

życia, mieszały się na języku: nazwy drogich kamieni, złote Jeruzalem. Ale ci ludzie

nigdy złota nie widzieli. Potykając się na niektórych słowach ciągnął dalej:

- Niebo jest tam, gdzie nie ma Jefe, gdzie nie ma niesprawiedliwych praw,

gdzie nie ma podatków ani żołnierzy, ani głodu. Wasze dzieci nie umierają w niebie. -

background image

Drzwi otworzyły się i jakiś człowiek wśliznął się do środka. Szeptano coś poza

kręgiem świec. - Nie będziecie tam nigdy odczuwali strachu czy niebezpieczeństwa.

Nie ma tam Czerwonych Koszul. Nikt się nie starzeje. Nigdy nie ma nieurodzaju.

Och, łatwo jest wymienić te wszystkie rzeczy, których w niebie nie ma. Za to jest tam

Bóg. Trudno Go opisać. Nasz język przeznaczony jest do wyrażania tego, co

poznajemy zmysłami. Mówimy “światło”, ale myślimy tylko o słońcu, mówimy

“miłość”... - Trudno się było skupić, policja była niedaleko. Człowiek

prawdopodobnie przyniósł jakieś wiadomości. - To może oznacza dziecko...

Drzwi znów się otworzyły, ujrzał jeszcze jeden dzień szarzejący na dworze

niby łupek. Jakiś głos szepnął do niego nagląco:

- Proszę księdza. - Słucham. - Policja blisko, są półtora kilometra stąd, idą

przez las. Był przyzwyczajony do tego: do słów, które nie dosięgały celu, do

spiesznego kończenia, do oczekiwanego bólu, który wciskał się pomiędzy niego a

jego wiarę. Ciągnął z uporem:

- A nade wszystko zapamiętajcie sobie, że niebo jest tutaj. - Czy byli konno,

czy pieszo? Jeśli szli pieszo, to miał jeszcze dwadzieścia minut, żeby skończyć mszę i

ukryć się. - Teraz tutaj, w tej chwili, wasz strach i mój strach są częścią nieba, gdzie

nie będzie strachu już nigdy i na wieki wieków. Amen. Odwrócił się do nich tyłem i

zaczął bardzo szybko recytować credo. Był czas, kiedy zbliżał się do kanonu mszy

świętej z iście fizyczną obawą - gdy po raz pierwszy przyjął Ciało i Krew Boga w

stanie grzechu śmiertelnego. Ale później życie zrodziło swoje usprawiedliwienie. Po

pewnym czasie nie miało już wielkiego znaczenia to, czy był potępiony, czy też nie,

jeśli tylko ci inni ludzie...

Ucałował wierzch skrzyni i odwrócił się z błogosławieństwem... w słabym

świetle dojrzał z trudem dwóch ludzi klęczących z ramionami wyciągniętymi w

kształcie krzyża. Zostaną w tej pozycji aż do końca konsekracji: jeszcze jedno

umartwienie wyciśnięte z ich surowego i bolesnego życia. Czuł się upokorzony

bólem, jaki zwykli ludzie brali na siebie dobrowolnie, jego ból był mu narzucony.

“Panie umiłowałem okazałość domu Twego... “ Świece dymiły, a ludzie kręcili się na

klęczkach. Znowu poczuł absurdalny przypływ szczęścia i znów wrócił niepokój.

Wyglądało to, jak gdyby pozwolono mu patrzeć z zewnątrz na mieszkańców niebios.

W niebie muszą być takie właśnie wystraszone i posłuszne, pomarszczone z głodu

twarze. Przez parę sekund czuł ogromne zadowolenie, że mógł teraz bez hipokryzji

mówić do nich o cierpieniu. Wymuskanemu i dobrze odżywionemu księdzu trudno

background image

jest wychwalać ubóstwo. Rozpoczął memento za żywych: długa lista apostołów i

męczenników odbijała się jak kroki idących - Korneliusz, Cyprian, Wawrzyniec,

Chryzogon - wkrótce policjanci dojdą do polanki, gdzie muł usiadł pod nim i gdzie

sam obmył się w kałuży. Łacińskie słowa zlewały się razem, z takim pośpiechem je

wymawiał. Wyczuwał niecierpliwość wokół siebie. Rozpoczął konsekrację Hostii.

(Opłatki już dawno mu się skończyły; był to po prostu kawałek chleba upieczonego

przez Marię.) Niecierpliwość nagle znikła. Z biegiem czasu wszystko stało się rutyną,

z wyjątkiem tego: “Qui pridie quam pateretur accepit panem in sanctus ac venerabiles

manus suas... “

Bez względu na to, kto szedł leśną ścieżką tam na zewnątrz, tutaj wszystko

zastygło bez ruchu. “Hoc est enim Corpus Meum.” Słyszał dobywające się

westchnienia: po raz pierwszy od sześciu lat Bóg żywy był wśród nich. Gdy podniósł

Hostię, mógł sobie wyobrazić twarze podnoszące się w ślad za nią niby wygłodniałe

psy. Zaczął konsekrować wino w obtłuczonym kubku - jeszcze jedna kapitulacja

więcej. Przez dwa lata nosił z sobą kielich. Raz przypłaciłby to życiem, gdyby

policjant, który otworzył jego teczkę, nie był katolikiem. Jeśli ktoś odkrył to

zaniedbanie, przypuszczalnie policjant został rozstrzelany. Nie wiedział. Tak to

krążył sobie, przysparzając Bóg wie jakich męczenników, w Cocnepción czy gdzie

indziej, podczas gdy sam nie miał dość łaski, żeby umrzeć. Konsekracja odbyła się w

milczeniu, nie było dzwonka. Ukląkł wyczerpany obok skrzyni, bez modlitwy. Ktoś

otworzył drzwi i jakiś głos szepnął nagląco: “Są tutaj”. Więc nie mogli przyjść pieszo

- pomyślał niepewnie. Gdzieś w absolutnej ciszy świtu zarżał koń, nie dalej jak o pół

kilometra. Wstał. Maria stała tuż obok. - Obrus, niech ksiądz da mi obrus. - Z

pośpiechem włożył Hostię w usta i wypił wino: trzeba było zapobiec profanacji.

Momentalnie ściągnęła płótno ze skrzyń i przycięła knoty świec, żeby nie zostawić

zapachu... Izba była już pusta, tylko właściciel czekał przy wejściu, żeby pocałować

go w rękę. W drzwiach zarysował się słabo obraz wsi, zapiał kogut. Maria odezwała

się:

- Niech ksiądz idzie prędko do szałasu. - Chyba lepiej pójdę sobie. - Nie miał

żadnego planu. - Żeby mnie nie znaleźli tutaj. - Wioska jest otoczona. Czyżby to

wreszcie był koniec? Gdzieś przyczaił się strach gotów do skoku na niego: wiedział o

tym, ale jeszcze się nie bał. Dreptał przez wioskę za kobietą do jej szałasu,

odmawiając mechanicznie po drodze akt żalu. Zastanawiał się, kiedy opanuje go

strach. Bał się już dawno. Bał się też, gdy ukryty w szopie między bananami, słuchał,

background image

jak dziewczynka spiera się z oficerem policji; to było zaledwie parę tygodni temu.

Bez wątpienia wkrótce znów zacznie się bać. Nie było widać policjantów, tylko szary

poranek, budzące się kurczaki i indyki z furkotem sfruwające z drzew, na których

spędziły noc. Znów zapiał kogut. Jeśli byli tak ostrożni, to znaczy, że muszą wiedzieć

ponad wszelką wątpliwość o jego pobycie tutaj. To był koniec. Maria pociągnęła go. -

Niech ksiądz wchodzi. Prędko. Do łóżka. - Widocznie miała jakiś pomysł. Kobiety

były zawsze przeraźliwie praktyczne, budowały natychmiast nowe plany na ruinach

starych. Ale po co to wszystko? - Chcę powąchać księdza oddech. O Jezu, każdy

może poczuć... wino... skąd byśmy tu wzięli wino?

Znów zniknęła w środku, swoim krzątaniem się burząc spokój i milczenie

świtu. Nagle z lasu, o sto metrów przed nimi wyjechał oficer. W zupełnej ciszy

można było słyszeć, jak skrzypi kabura jego pistoletu, gdy odwrócił się i kiwnął ręką.

Ze wszystkich stron polanki pojawili się policjanci. Musieli maszerować bardzo

szybko, bo tylko oficer miał konia. Z karabinami w ręku zbliżali się do szałasów -

przesadny i całkiem absurdalny pokaz siły. Za jednym z nich ciągnął się owijacz,

pewno zaczepił nim o coś w lesie. Nastąpił na niego i przewrócił się, pas z nabojami

zabrzęczał głośno uderzając o nasadę lufy. Porucznik na koniu rozejrzał się,

zgorzkniały i gniewny spojrzał na milczące szałasy. Kobieta wciągnęła księdza do

środka szałasu. - Niech ksiądz to ugryzie. Szybko. Nie ma czasu... - Odwrócił się

tyłem do zbliżających się policjantów i wszedł do ciemnej izby. Maria w ręku

trzymała małą surową cebulę. Niech ksiądz ją ugryzie - powtórzyła. Ugryzł i łzy

nabiegły mu do oczu. - Lepiej teraz? - spytała. Słyszał zbliżający się między

szałasami stukot ostrożnych końskich kopyt. - Okropne - odpowiedział chichocząc. -

Niech ksiądz mi to odda. - Ukryła cebulę gdzieś w sukni, w sposób znany wszystkim

kobietom. - Gdzie moja teczka? - spytał. - Mniejsza o teczkę. Niech ksiądz włazi do

łóżka. Ale zanim zdołał się poruszyć, w poprzek drzwi stanął koń. Mogli dojrzeć

nogę w butach z cholewami, obramowanych szkarłatem. Połyskiwały mosiężne

okucia. Dłoń w rękawiczce spoczywała na wysokiej kuli siodła. Maria położyła

księdzu rękę na ramieniu. Była to największa oznaka czułości, na jaką sobie pozwolili

kiedykolwiek, czułość między nimi była tabu. Jakiś głos krzyknął:

- Wychodzić stąd wszyscy! - Koń tupnął i uniósł się mały słup kurzu. -

Powiedziałem wychodzić!

Gdzieś padł strzał. Ksiądz wyszedł z szałasu. Świtało naprawdę. Lekkie

kolorowe pióra rozrzucone były po niebie. Jakiś policjant trzymał karabin skierowany

background image

w górę. U otworu lufy unosił się balonik szarego dymu. Czy tak miała się zacząć

męka?

Ze wszystkich szałasów wynurzali się niechętnie wieśniacy. Najpierw dzieci,

które były ciekawe i nie bały się. Mężczyźni i kobiety zawczasu przybrali miny ludzi

potępionych przez władze: władze miały zawsze rację. Nikt z nich nie patrzył na

księdza. Czekali ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tylko dzieci obserwowały konia, jak

gdyby był najważniejszą istotą w tym zgromadzeniu. - Przeszukać szałasy - rozkazał

porucznik. Czas wlókł się nieznośnie. Nawet dym po wystrzale wydawał się tkwić w

powietrzu niezwykle długo. Parę świń wyszło chrząkając z szałasu, a zły indor

kroczył z godnością w środku koliska, strosząc swoje zakurzone pióra i potrząsając

długą różową błoną u dzioba. Jakiś żołnierz podszedł do porucznika i niedbale

zasalutował. - Są tu wszyscy. - Nie znaleźliście nic podejrzanego?

- Nie. - To sprawdźcie jeszcze raz. Znowu czas zatrzymał się jak zepsuty

zegar. Porucznik wyciągnął papierośnicę, zawahał się i schował ją. Powtórnie zjawił

się policjant i zameldował:

- Nic. - Słuchać, co mówię - szczeknął porucznik. - Uwaga, wszyscy! -

Pierścień policjantów zacisnął się, zbijając wieśniaków w małą grupkę tuż przed

porucznikiem. Tylko dzieciom pozostawiono swobodę. Ksiądz ujrzał, że Brigitta stoi

obok konia porucznika: tuż przy jego bucie. Wyciągnęła rękę i dotknęła cholewy.

Porucznik powiedział: - Poszukuję dwóch ludzi. Jeden z nich to gringo, jankes i

morderca. Widzę wyraźnie, że nie ma go wśród was. Za jego złapanie wyznaczono

pięćset pezów nagrody. Miejcie oczy otwarte. - Zatrzymał się i przebiegł ich twarze

wzrokiem. Ksiądz poczuł, że jego spojrzenie spoczęło na nim i wbił oczy w ziemię

jak inni. - Ten drugi - mówił porucznik - to ksiądz. - Podniósł głos. - Wiecie, co to

znaczy: to zdrajca republiki. Każdy, kto go przechowuje, jest także zdrajcą. - Zdawał

się rozgniewany ich bezruchem. - Jesteście głupcami, jeśli wciąż wierzycie w to, co

mówią klechy. Chcą tylko waszych pieniędzy. Czy Bóg dla was coś kiedyś zrobił?

Czy macie dosyć jedzenia? Czy wasze dzieci mają dosyć jedzenia? Zamiast o

jedzeniu, księża mówią o niebie. Och, wszystko będzie wspaniałe po śmierci,

powiadają. A ja wam mówię: wszystko będzie dobrze po ich śmierci, i musicie mi

pomóc. - Dziewczynka trzymała rękę na jego bucie. Patrzył na nią z jakąś niejasną

czułością. Dodał z przekonaniem: - To dziecko jest więcej warte niż papież w

Rzymie. - Policjanci stali oparci o karabiny, jeden z nich ziewnął. Indyk sycząc

zawrócił w kierunku szałasu. Porucznik mówił: - Powiedzcie mi, czy widzieliście

background image

tego klechę. Wyznaczono siedemset pezów nagrody...

Nikt się nie odezwał. Porucznik gwałtownie szarpnął lejce i dodał:

- Wiemy, że jest w tej okolicy. Może nie wiecie, co się stało z pewnym

człowiekiem w Concepcion. - Jedna kobieta zaczęła płakać. - Podchodzić do mnie...

po kolei... i mówić mi swoje nazwiska. Nie, nie kobiety, mężczyźni. Ustawili się

rzędem, a on zadawał im pytania. - Jak się nazywacie? Czym się zajmujecie?

Jesteście żonaci? Gdzie jest wasza żona? Czy słyszeliście coś o tym księdzu?

Już tylko jeden człowiek stał między księdzem a końskim łbem. Ksiądz

odmawiał po cichu akt żalu, ale tylko na wpół myśląc o tym: “... grzechy moje, bo

one ukrzyżowały Zbawiciela, który nas umiłował... ale nade wszystko ponieważ

obraziły... “ Był sam przed porucznikiem. “Postanawiam nigdy więcej Cię nie

obrażać... “ Musiał się przygotować, a był to akt równie formalny, jak sporządzenie

testamentu i zapewne równie bezwartościowy. - Nazywacie się?

Przyszło mu na myśl nazwisko tamtego człowieka z Concepcion:

- Montez. - Czy widzieliście kiedyś tego księdza?

- Nie. - Czym się zajmujecie?

- Mam trochę ziemi. - Jesteście żonaci?

- Tak. - Która z nich jest waszą żoną?

Maria nagle wybuchła:

- To ja. Dlaczego pan zadaje tyle pytań? Czy pan myśli, że on wygląda jak

ksiądz?

Porucznik przypatrywał się czemuś na kuli siodła. Świstek ten wyglądał na

starą fotografię. - Pokażcie mi swoje ręce - powiedział. Ksiądz wyciągnął je. Były

twarde jak u parobka. Nagle porucznik wychylił się z siodła i powąchał jego oddech.

Wśród wieśniaków panowała zupełna cisza; niebezpieczna cisza, gdyż zdawała się

sprawiać na poruczniku wrażenie obawy... Popatrzył znów na zapadłą, szorstką twarz,

a później na fotografię. - W porządku. Następny - powiedział, a gdy ksiądz odszedł na

bok, dodał: - Czekajcie. Położył rękę na głowie Brigitty i delikatnie pociągnął za jej

czarne sztywne włosy:

- Spójrz. Ty znasz wszystkich w tej wiosce, prawda?

- Tak - odparła. - A więc, kto to jest ten człowiek? Jak się nazywa?

- Nie wiem - powiedziało dziecko. Porucznik złapał oddech. - Nie wiesz, jak

się nazywa? - spytał. - Czy on nie jest stąd?

- Toć to dziecko! - krzyknęła Maria - nie wie, jak się sama nazywa. Niech się

background image

pan spyta, kto jest jej ojcem. - Kto jest twoim ojcem?

Dziecko spojrzało na porucznika, a potem zwróciło znające prawdę oczy na

księdza... “Żałuję i proszę o przebaczenie za wszystkie grzechy” - powtarzał w myśli,

splatając palce na szczęście. Dziecko powiedziało:

- To on. Ten tam. - W porządku - odparł porucznik. - Następny. Śledztwo

toczyło się dalej: nazwisko? praca? żonaty? Tymczasem słońce ukazało się ponad

lasem. Ksiądz stał z rękoma złożonymi. Znów śmierć się odwlekła. Czuł ogromną

pokusę, by stanąć przed porucznikiem i wyznać: “Ja jestem tym, kogo szukacie”. Czy

zastrzelą go od razu? Kusiła go złudna obietnica spokoju. Daleko na niebie sęp

obserwował scenę, Muszą wyglądać z takiej wysokości jak dwie grupy mięsożernych

zwierząt, które w każdej chwili mogą rozpocząć walkę, więc czekał w górze na

padlinę: mała czarna plamka. Śmierć nie oznaczała końca bólu, wiara w spokój była

czymś w rodzaju herezji. Ostatni człowiek złożył zeznanie. Porucznik odezwał się:

- Więc nikt nie chce mi pomóc?

Stali w milczeniu obok zniszczonej estrady dla orkiestry. Mówił dalej:

- Słyszeliście, co się stało w Concepcion? Wziąłem tam zakładnika... a gdy

stwierdziłem, że klecha był w tamtej okolicy, postawiłem tego człowieka pod

pierwszym z brzegu drzewem. Wykryłem to, bo wszędzie jest ktoś, kto zmieni zdanie

i powie. Może ktoś w Concepcion kochał żonę tego człowieka i chciał się go pozbyć.

To nie moja sprawa badać powody. Wiem tylko, że później znaleźliśmy wino w

Concepcion... Może jest ktoś w wiosce, kto chce zdobyć wasz kawałek gruntu albo

krowę. Dużo lepiej zrobicie, jeśli powiecie teraz. Bo także i stąd wezmę zakładnika. -

Zatrzymał się, a potem dodał: - Nawet nie potrzebujecie mówić, jeśli on jest wśród

was. Po prostu spójrzcie na niego. Nikt nie będzie wiedział, że to wyście go wydali.

On sam tego nie będzie wiedział, jeśli obawiacie się jego przekleństwa. Teraz... to

wasza ostatnia szansa. Ksiądz patrzył w ziemię: nie chciał utrudniać sprawy temu, kto

go wyda. - Dobrze - powiedział porucznik. - Wobec tego wybiorę zakładnika. Sami

chcieliście tego. Siedział na koniu, przypatrując się im. Jeden z policjantów oparł

karabin o drewniane podwyższenie i poprawiał sobie owijacz. Wieśniacy wciąż

patrzyli w ziemię, każdy z nich bał się napotkać jego wzrok. Wybuchnął nagle:

- Dlaczego mi nie ufacie? Ja nie chcę śmierci żadnego z was. Czyż nie

możecie zrozumieć, że dla mnie jesteście daleko więcej warci niż on? Ja wam chcę

dać... - rękoma wykonał gest, który nie zdał się na nic, gdyż nikt go nie widział -

wszystko. - Zduszonym głosem dodał: - Wy, ej, wy tam. Biorę was. Jakaś kobieta

background image

krzyknęła:

- To mój chłopiec. To Miguel. Pan nie może wziąć mojego chłopca. - Każdy

mężczyzna tutaj jest czyimś mężem lub synem, wiem o tym - powiedział ponuro.

Ksiądz stał w milczeniu z zaciśniętymi rękoma, aż zbielały mu stawy na wierzchu

dłoni... Mógł wyczuć, jak wokół niego podnosi się nienawiść. Bo on nie był niczyim

mężem czy synem. - Panie poruczniku...

- Czego chcecie?

- Ja już robię się zbyt stary do pracy w polu. Niech pan mnie weźmie. Stado

świń wypadło zza szałasu, nie zwracając uwagi na nikogo. Żołnierz skończył

poprawiać owijacz i wyprostował się. Słońce ukazało się zza lasu mrugając na

butelkach w kiosku z lemoniadą. Porucznik powiedział:

- Biorę zakładnika, a nie lenia na bezpłatny wikt i mieszkanie. Jeśli nie

nadajecie się do pracy w polu, nie nadajecie się na zakładnika. - Potem wydał rozkaz:

- Zwiążcie ręce temu człowiekowi i bierzcie go. W oka mgnieniu policjanci opuścili

wieś, zabierając ze sobą kilka kurczaków, indyka i człowieka imieniem Miguel.

Ksiądz odezwał się głośno:

- Zrobiłem, co mogłem. - I dodał: - To do was należało mnie wydać. Co ja

miałem zrobić według was? Moim obowiązkiem jest nie dać się złapać.

Jeden z mężczyzn odparł:

- W porządku, proszę księdza. - Tylko niech ksiądz będzie ostrożny... i nie

zostawia wina... tak jak ksiądz zrobił w Concepcion. Inny rzekł:

- Nie ma ksiądz co tu siedzieć. Złapią księdza w końcu. Zapamiętali sobie

księdza twarz. Lepiej niech ksiądz idzie na północ, w góry. Przez granicę. - Tam jest

pięknie w tym kraju za granicą - mówiła jakaś kobieta. - Jeszcze mają tam kościoły.

Nikomu nie wolno do nich chodzić oczywiście, ale są. Ba, słyszałam, że w miastach

nawet są księża. Mój kuzyn był raz za górami w Las Casas i wysłuchał mszy w

jednym domu; był tam i ołtarz jak trzeba, i ksiądz był ubrany jak za dawnych czasów.

Tam księdzu będzie dobrze. Ksiądz poszedł za Marią do szałasu. Butelka z wódką

leżała na stole. Dotknął jej palcami: nie zostało wiele. Spytał:

- Moja teczka, Mario? Gdzie moja teczka?

- Zbyt niebezpiecznie będzie ją teraz nosić - odparła Maria. - Więc jak mam

nosić wino?

- Nie ma wina. - Jak to?

- Nie chcę sprowadzać nieszczęścia na księdza i na innych. Stłukłam butelkę.

background image

Nawet jeśli to sprowadzi przekleństwo...

Powiedział łagodnie i smutno:

- Nie bądź przesądna. To było po prostu... wino. Nie ma nic świętego w winie.

Tylko trudno je tu dostać. Dlatego właśnie trzymałem zapas w Concepcion. Ale

znaleźli je. - Niech teraz ksiądz pójdzie... w ogóle stąd pójdzie. Ksiądz się już tu

nikomu na nic nie przyda - powiedziała zapalczywie. - Czy ksiądz nie rozumie? Nie

chcemy księdza tu więcej. - O tak, rozumiem - rzekł. - Ale tu nie o to chodzi, czego

wy chcecie albo czego ja chcę...

- Ja się znam na tym - mówiła gwałtownie. - Chodziłam do szkoły. Nie jestem

taka ciemna jak inni. Ja wiem, że ksiądz jest złym księdzem. Wtedy, kiedy byliśmy

razem... założyłabym się, że to nie był jedyny raz. Słyszałam coś niecoś o księdzu.

Czy ksiądz myśli, że Bóg chce, aby taki ksiądz-pijaczyna został tu i ginął za Niego? -

Stał cierpliwie przed nią i słuchał, tak jak stał przed porucznikiem. Nie zdawał sobie

sprawy, żeby zdolna była do takich myśli. Mówiła dalej: - Przypuśćmy, że ksiądz

zginie. Ksiądz będzie męczennikiem, no nie? I co to będzie za męczennik z księdza?

Taki, że ludzie będą szydzili tylko. Nigdy mu nie przyszło na myśl, że ktoś może go

kiedyś uważać za męczennika. - To trudno, bardzo trudno - powiedział. - Pomyślę o

tym. Nie chciałbym, żeby szydzono z Kościoła. - Więc niech ksiądz myśli o tym za

granicą...

- Ale...

- Kiedy zdarzyło się, ksiądz wie co, byłam dumna. Myślałam, że wrócą dawne

dobre czasy. Nie każda zostaje księżą kobietą. A dziecko... Myślałam, że ksiądz

będzie mógł zrobić wiele dla niej. Ale tyle, co ksiądz zrobił dobrego, to i złodziej

mógłby zrobić...

- Było wielu dobrych złodziei - odparł niepewnie. - Na miłość Boską, nich

ksiądz weźmie tę wódkę i idzie sobie. - Jeszcze jedno - mówił. - W mojej teczce...

było coś...

- Niech ksiądz sam to sobie znajdzie na śmietnisku. Ja tego więcej nie dotknę.

- A dziecko... - rzekł. - Dobra z ciebie kobieta, Mario. To znaczy, chciałem

powiedzieć, że... postarasz się dobrze ją wychować... po chrześcijańsku. - Z niej

nigdy nic dobrego nie będzie. Przecież widzi to ksiądz sam. - Ona nie może być znów

taka zła... w jej wieku - błagał. - Pójdzie dalej tą drogą, na jaką weszła. - Następna

msza, jaką odprawię, będzie za nią. Nie słuchała nawet. - Ona jest zła na wskroś -

powiedziała. Zdawał sobie sprawę z tego, że pomiędzy łóżkiem a drzwiami kona

background image

wiara. Już niedługo msza nie będzie dla nikogo znaczyła więcej niż czarny kot

przechodzący przez drogę. Narażał życie ich wszystkich dla rzeczy takich jak sól

rozsypana na sprzeczkę czy splunięcie na urok. - Mój muł... - zaczął. - Właśnie dają

mu kukurydzę - powiedziała i dodała: - Lepiej niech ksiądz idzie na północ. Już nie

ma szans dostania się na południe. - Myślałem, że może Carmen...

- Będą tam pilnowali. - No, trudno... Może kiedyś... gdy sprawy będą lepiej

wyglądały... - Nakreślił znak krzyża i pobłogosławił ją, ale ona stała przed nim

niecierpliwie, pragnąc, żeby odszedł już stąd na zawsze. - A więc do widzenia, Mario.

- Do widzenia. Zgarbiony przeszedł plac. Czuł, że każdy mieszkaniec tej wioski

obserwuje go z zadowoleniem. Był sprawcą ich nieszczęść, ale z niejasnych i

zabobonnych przyczyn woleli nie wydawać go policji. Zazdrościł nieznanemu

jankesowi, którego nie wahaliby się wpędzić w pułapkę, a który w każdym razie nie

musiał dźwigać ciężaru wdzięczności względem nich. Poniżej zbocza ubitego

kopytami mułów i poszarpanego korzeniami drzew płynęła rzeka. Była głęboka na

jakieś pół metra i zaśmiecona pustymi puszkami i potłuczonymi butelkami. Pod

przyczepioną do drzewa tabliczką z napisem “Zabrania się wyrzucać śmieci... “

nagromadzone były wszystkie odpadki z całej wsi i stopniowo osuwały się do rzeki.

Zostaną zmyte, gdy przyjdą deszcze. Postawił stopę między starymi puszkami a

gnijącymi jarzynami i sięgnął po teczkę. Westchnął: była to całkiem dobra teczka,

jeszcze jedna pamiątka po spokojnej przeszłości... Niedługo będzie trudno

przypomnieć sobie, że życie kiedykolwiek było inne. Zamek był oderwany. Pomacał

wewnątrz jedwabnej podszewki...

Papiery były na miejscu. Ociągając się upuścił teczkę. Wraz z nią porzucał

wśród puszek całą swoją ważną i godną młodość. Teczkę otrzymał od swych parafian

w Concepcion w piątą rocznicę święceń... Ktoś poruszył się za drzewem. Cofnął

stopę spomiędzy odpadków. Muchy brzęczały nad ziemią. Ukrył papiery w dłoni i

obszedł pień drzewa, żeby zobaczyć, kto go podpatruje. Na korzeniu siedziała

dziewczynka uderzając piętami o korę. Oczy miała szczelnie zamknięte. - Moja

droga, czy ktoś ci coś zrobił?... - spytał. Oczy otwarły się momentalnie. Były

zaczerwienione i gniewne i miały wyraz absurdalnej dumy. - Ty... ty...

- Ja?

Podszedł do niej zachowując ogromną ostrożność, jak gdyby była

zwierzęciem, które mu nie ufało. Zrobiło mu się słabo od rozpierającej go tęsknoty. -

Moja droga, dlaczego ja?...

background image

Odparła z pasją:

- Śmieją się ze mnie. - Z mojego powodu?

- Wszyscy inni mają ojców... którzy pracują. - Ja też pracuję. - Ty przecież

jesteś księdzem?

- Tak. - Pedro mówi, że ty nie jesteś mężczyzną. Nie nadajesz się dla kobiet. -

Dodała: - Nie wiem, co on przez to rozumie. - Przypuszczam, że on sam nie wie. -

Och tak, on wie - powiedziała. - On ma dziesięć lat. A ja też chcę wiedzieć. Ty stąd

odchodzisz, prawda?

- Tak. Znów był przerażony jej dojrzałością, gdy uśmiechnęła się jednym z

bogatej skali swych uśmiechów. Rzekła kusząc go:

- Powiedz mi... - Siedziała tak na pniu drzewa obok śmietniska, sprawiając

wrażenie opuszczonej. Świat był już w jej sercu, jak mała plamka zepsucia w owocu.

Była bez opieki: nie miała wdzięku czy uroku, który by się wstawiał za nią. Serce

księdza było wstrząśnięte pewnością straty. - Moja droga, uważaj...

- Na co? Dlaczego stąd odjeżdżasz?

Podszedł nieco bliżej, myślał: Chyba wolno pocałować własną córkę. Ale ona

wyrwała mu się. - Nie dotykaj mnie - pisnęła starczym głosem i zaczęła chichotać.

Wszystkie dzieci rodziły się z pewną wiedzą o miłości - myślał. - Wysysały ją z

mlekiem matki. Ale od rodziców i przyjaciół zależał rodzaj miłości, jaką znały:

zbawczą czy zgubną. Pożądanie było także rodzajem miłości. Zdawał sobie sprawę,

że jego córka uwięziona jest w swym życiu niby mucha w bursztynie. Oto ręka Marii

wzniesiona do bicia, zepsuty przedwcześnie Pedro rozmawia z nią o zmroku, policja

przeszukuje las, wszędzie gwałt. Modlił się w milczeniu: “O Boże, daj mi śmierć

wszystko jedno jaką, bez żalu, w stanie grzechu, tylko zbaw to dziecko”. Sam był

pono człowiekiem przeznaczonym do zbawiania dusz. Wydawało się to rzeczą

całkiem prostą kiedyś, gdy wygłaszał kazania na błogosławieństwie, zakładał

bractwa, popijał kawę ze starszymi paniami w pokojach o zakratowanych oknach,

błogosławił nowe domy ofiarując odrobinę kadzidła, nosił czarne rękawiczki... to

było tak łatwe jak oszczędzanie pieniędzy. Teraz to było nieosiągalną sztuką. Zdawał

sobie sprawę z tego, że zupełnie nie dorasta do swego zadania. Ukląkł i przyciągnął ją

do siebie, a ona chichotała i szamotała się, by się uwolnić. - Kocham cię. Jestem

twoim ojcem i kocham cię. Staraj się to zrozumieć. Trzymaj ją mocno za przegub

ręki. Nagle uspokoiła się i stała patrząc na niego. Powiedział: - Oddałbym za ciebie

swoje życie, to głupstwo, swoją duszę... moja droga, moja kochana, staraj się

background image

zrozumieć, że ty jesteś... taka ważna. - Zawsze wiedział, że w tym leżała różnica

pomiędzy wiarą jego a ich - politycznych przywódców ludu, którzy troszczyli się

tylko o takie rzeczy, jak państwo, republika. To dziecko było ważniejsze niż cały

kontynent. Mówił dalej: - Musisz dbać o siebie, bo jesteś taka... potrzebna. Prezydent

tam w stolicy chodzi otoczony ludźmi uzbrojonymi w karabiny... ale ty, moje

dziecko, masz wszystkich aniołków w niebie... - patrzyła na niego ciemnymi

nierozumiejącymi oczami. Czuł, że zjawił się za późno. Powiedział: - Do widzenia,

kochana - i niezręcznie pocałował ją. Niemądry, ślepo kochający, starzejący się

człowiek. Gdy tylko ją puścił i zaczął powrotną wędrówkę na plac, czuł, jak za jego

zgarbionymi plecami nikczemny świat podkrada się do dziecka, by je zniszczyć...

Muł stał osiodłany koło kiosku z napojami gazowanymi. Jakiś mężczyzna odezwał

się:

- Lepiej nich ksiądz idzie na północ - i stał kiwając ręką. Nie powinien mieć

ludzkich uczuć, a raczej powinien kochać każdą duszę, tak jakby była jego dzieckiem.

Opiekuńczymi instynktami trzeba ogarnąć cały świat... ale czuł, że są bolesne i

przywiązane niby kulawe zwierzę do pnia drzewa. Skierował muła na południe.

Jechał dokładnie śladem policji. Jeśli tylko będzie podróżował powoli i nie

minie żadnego włóczęgi, droga wydawała się dość bezpieczna. Najbardziej

potrzebował teraz wina, a musiało to być wino z winogron. Bez niego był

bezużyteczny. Równie dobrze mógłby uciec na północ, w góry, do bezpiecznego

kraju poza nimi, gdzie najgorszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć, była grzywna

i kilka dni więzienia, gdyby nie mógł jej zapłacić. Lecz nie był jeszcze gotów na

ostateczną kapitulację, każdą małą kapitulację musiał opłacać dalszą wytrwałością, a

teraz czuł potrzebę wykupienia w jakiś sposób swego dziecka. Zostanie jeszcze

miesiąc, jeszcze rok... Kiwając się miarowo na mule usiłował przekupić Boga

obietnicami stałości... Muł zarył się nagle kopytami i stanął w miejscu - mały zielony

wąż uniósł się na ścieżce, po czym z sykiem zniknął w trawie niby płomień zapałki.

Muł ruszył dalej. Gdy zbliżał się do jakiejś wioski, zatrzymywał muła i podchodził

pieszo, tak blisko, jak się dało: mogli się tam zatrzymać policjanci. Potem przejeżdżał

szybko, nie mówiąc do nikogo nic poza “Buenos dias”, a gdy był znów na leśnej

ścieżce, odnajdywał ślad konia porucznika. Nie miał teraz żadnego jasnego planu.

Chciał po prostu oddalić się jak najbardziej od wsi, w której spędził noc. W jednej

ręce wciąż trzymał zmiętą kulę papieru. Ktoś przyczepił mu do siodła wiązkę może

pięćdziesięciu bananów, obok machete i torebkę, która zawierała jego zapas świec.

background image

Co jakiś czas zjadał banana. Były dojrzałe, brązowe i wodniste, o smaku mydła.

Zostawiały mu nad ustami plamę na kształt wąsów. Po sześciu godzinach podróży

przybył do La Candelaria, nędznej wioski o blaszanych dachach, rozciągającej się

wzdłuż jednego z dopływów rzeki Grijalva. Wjechał ostrożnie na zakurzoną ulicę.

Było wczesne popołudnie. Na dachach siedziały sępy, kryjąc swe małe łebki przed

słońcem, w wąskim cieniu rzucanym przez domy leżało w hamakach paru ludzi. W

ociężałej atmosferze dnia muł wlókł się bardzo powoli. Ksiądz pochylił się ku

przodowi na kulę siodła. Muł sam stanął obok hamaka. Leżał w nim jakiś człowiek w

poprzek, z jedną nogą zwieszoną, żeby utrzymać hamak w ruchu - w górę i w dół, w

górę i w dół - i wytwarzać powiew. Ksiądz pozdrowił go:

- Buenas tardes. - Człowiek otworzył oczy i przypatrywał mu się. - Jak daleko

jest do Carmen?

- Dwanaście kilometrów. - Czy mogę dostać się czółnem przez rzekę?

- Tak. - Gdzie?

Człowiek machnął ospale ręką, jak gdyby chciał powiedzieć: wszędzie, ale nie

tutaj. Miał tylko dwa zęby: żółte kły, wystające po obu stronach ust, jak zęby dawno

wymarłych zwierząt, które można czasem znaleźć w ziemi. - Co robiła tutaj policja? -

spytał ksiądz. Chmara much spadła na szyję muła. Uderzył w nie kijem: uniosły się

ociężale, zostawiając kropelkę krwi, po czym znów opadły na twardą szarą skórę.

Muł zdawał się nic nie czuć i stał w słońcu ze zwieszonym łbem. - Szukacie kogoś? -

spytał człowiek. - Słyszałem - odrzekł ksiądz - że ogłoszono nagrodę... za gringo.

Człowiek bez przerwy się huśtał. - Lepiej być żywym i biednym niż bogatym i

umarłym - powiedział. - Czy mogę ich dogonić, jeśli pójdę w kierunku Carmen?

- Oni nie idą do Carmen. - Nie?

- Idą do miasta. Ksiądz ruszył w dalszą drogę. Dwadzieścia metrów dalej

znów się zatrzymał, tym razem przy straganie z lemoniadą i spytał obsługującego

chłopca:

- Czy znajdę tu łódkę, żeby przeprawić się przez rzekę?

- Kiedy nie ma łódki. - Nie ma łódki?

- Ktoś ją ukradł. - Proszę o sidral. - Wypił żółty, musujący, syntetyczny płyn,

który pozostawił mu uczucie większego pragnienia, niż miał przedtem. - A jak można

się przedostać na drugą stronę?

- Po co pan chce się tam dostać

- Jadę do Carmen. Jak się policja przedostała?

background image

- Przepłynęli. - Mula, mula - powiedział ksiądz, przynaglając muła do drogi.

Przejechał obok nieuniknionej estrady dla orkiestry i pomnika w pretensjonalnym

stylu, przedstawiającego kobietę w todze, z wieńcem w dłoni. Część piedestału

ukruszyła się i leżała na środku drogi, muł obszedł odłamek dokoła. Ksiądz spojrzał

za siebie. Daleko w tyle Metys siedział wyprostowany w hamaku i przypatrywał mu

się. Muł skręcił w dół, na stromą ścieżkę wiodącą ku rzece. Ksiądz znów się obejrzał.

Mieszaniec wciąż był w hamaku, ale spuścił obie nogi na ziemię. Zwykły niepokój

kazał księdzu uderzyć muła: “Mula, mula” - ale muł bez pośpiechu zsuwał się po

stromiźnie, w dół ku rzece. Gdy znaleźli się na brzegu, muł odmówił wejścia do

wody; ksiądz rozszczepił zębami koniec kija i ukłuł ostrym końcem bok zwierzęcia.

Ociągając się muł wszedł w rzekę, woda podniosła się najpierw do strzemion, później

do kolan. Muł zaczął płynąć, rozpłaszczony jak aligator, tak że widać mu było tylko

ślepia i nozdrza. Ktoś krzyknął z brzegu. Ksiądz obejrzał się: na brzegu rzeki stał

Metys i wołał, lecz za słabo - nie słychać było głosu. Wyglądał, jak gdyby miał jakąś

tajemnicę do powiedzenia, której nie powinien usłyszeć nikt prócz księdza. Kiwał na

niego, wzywając do powrotu, ale muł wygramolił się już z wody na wysoki brzeg.

Ksiądz nie zwracał uwagi na wołania; niepokój rozsadzał mu czaszkę. Przynaglał

muła do drogi poprzez zielony półmrok bananowego gaju i nie oglądał się za siebie.

W ciągu wszystkich tych lat były dwa miejsca, do których zawsze mógł wrócić i

bezpiecznie odpocząć w ukryciu: jedno to Concepcion, jego dawna parafia, która

teraz była dla niego zamknięta; drugie to Carmen, gdzie się urodził i gdzie byli

pochowani jego rodzice. Wyobrażał sobie, że może będzie i trzecie, ale teraz już

nigdy tam nie wróci... Skierował łeb muła w stronę Carmen i znów objął ich las. Idąc

w tym tempie przybędą tam w nocy, czego właśnie pragnął. Bez bicia muł szedł nader

opieszale, ze zwieszonym łbem, pachnąc trochę krwią. Pochylony do przodu na

wysokim siodle, ksiądz zasnął. Śniło mu się, że mała dziewczynka w sztywnej

sukience z białego muślinu recytowała katechizm. Gdzieś opodal siedział biskup i

grupa Dzieci Maryi, starszawe kobiety o szarych, twardych, pobożnych twarzach, z

przypiętymi do bluzek bladoniebieskimi wstążkami. Biskup pochwalił:

“Znakomicie... znakomicie” i klaskał w ręce - klap, klap. Jakiś mężczyzna we fraku

powiedział: “Brakuje pięćset pezów na nowe organy. Proponujemy urządzić

specjalny koncert, na którym mamy nadzieję... “ Przypomniał sobie w przerażającym

olśnieniu, że nie powinien w ogóle się tam znajdować... był w złej parafii... powinien

właśnie prowadzić rekolekcje w Concepcion. Montez pojawił się za dzieckiem w

background image

białym muślinie, gestykulując, przypominając mu... Co się stało Montezowi? Miał

zaschłą ranę na czole. Z okropną pewnością czuł, że dziecku grozi

niebezpieczeństwo. Powiedział: “Moja droga, moja droga” i obudził się: wolny,

kołyszący chód muła i odgłos kroków wróciły mu przytomność. Obejrzał się: Metys

szedł za nim, ociekając wodą; musiał przepłynąć rzekę. Gdy wyszczerzył zęby,

przymilając się, dwa kły wystawały mu nad dolną wargą. - Czego chcecie? - spytał

ostro ksiądz. - Pan mi nie powiedział, że jedzie do Carmen. - A po co miałem

powiedzieć?

- Widzi pan, ja też chcę iść do Carmen, a lepiej podróżować w towarzystwie. -

Miał na sobie koszulę, parę białych spodni i pantofle gimnastyczne, przez jeden z

nich widać było wielki palec u nogi, pulchny i żółty jak robak, żyjący pod ziemią.

Podrapał się pod pachami i podszedł poufale do strzemienia księdza, mówiąc: - Czy

nie uraziłem pana?

- Dlaczego nazywacie mnie “pan”?

- Każdy może poznać, że pan jest człowiekiem wykształconym. - Las jest

otwarty dla wszystkich - powiedział ksiądz. - Pan dobrze zna Carmen? - spytał

człowiek. - Niezbyt dobrze. mam tam paru przyjaciół. - Pan zapewne jedzie tam za

interesem?

Ksiądz nic nie odpowiedział. Czuł na nodze lekki, błagalny dotyk ręki Metysa.

Człowiek znów zaczął:

- Osiem kilometrów stąd, niedaleko drogi, jest folwark. Dobrze byłoby tam

stanąć na noc. - Spieszę się - odparł ksiądz. - Ale co panu przyjdzie ze zjawienia się w

Carmen o pierwszej czy drugiej nad ranem? Moglibyśmy przespać się na folwarku i

przyjść tam, zanim słońce będzie wysoko. - Zrobię, jak mi się będzie podobało. -

Oczywiście, proszę pana, oczywiście. - Obcy milczał przez chwilę, po czym

powiedział: - Nie jest dobrze podróżować w nocy bez broni. Co innego człowiek jak

ja...

- Jestem biednym człowiekiem - rzekł ksiądz. - Widzicie to sami. Nie ma z

czego mnie obrabować. - Ale poza tym jest gringo. Mówią, że to dzika bestia,

prawdziwy pistolero. Podchodzi do człowieka i mówi w swoim języku: “Stop! Wskaż

mi drogę do takiego a takiego miejsca”, a jeśli się nie rozumie, co on mówi, a jeszcze

zrobi jakiś ruch, od razu strzela. Ale może senor zna amerykański?

- Oczywiście, że nie. Skąd miałbym znać? Ja, biedny człowiek. Ale nie wierzę

w byle bajdę. - Pan jest z daleka?

background image

Ksiądz zawahał się chwilę:

- Concepcion. - Tam już nie mógł więcej zaszkodzić. Metys wydawał się na

razie zadowolony. Szedł obok muła z ręką na strzemieniu. Co jakiś czas spluwał.

Spoglądając w dół ksiądz mógł widzieć jego wielki palec sunący po ziemi jak liszka.

Prawdopodobnie człowiek ten był niegroźny. To tylko warunki życia przyczyniały się

do powstawania podejrzliwości. Nastał zmierzch i prawie natychmiast zrobiło się

ciemno. Muł poruszał się jeszcze wolniej. Dokoła nich wybuchł gwar jak w teatrze,

gdzie z opuszczeniem kurtyny rozpoczyna się wrzawa za kulisami i na korytarzach.

Jakieś nieznane stwory - może jaguary - ryczały w gęstwinie, małpy szeleściły na

wyższych gałęziach, a moskity brzęczały wokół jak maszyny do szycia. - Chce się pić

po takim marszu - powiedział człowiek. - Może pan ma przypadkiem jakiś napitek,

proszę pana?

- Nie. - Jeśli pan chce być w Carmen przed trzecią, musi pan bić muła. Może

ja wezmę kijaszek?

- Nie, nie, niech sobie idzie, jak chce. Wszystko mi jedno... - powiedział

śpiącym głosem. - Pan mówi jak ksiądz. Szybko wróciła mu przytomność, ale nie

mógł nic dojrzeć pod wielkimi ciemnymi drzewami. - Cóż za bzdury pleciecie. - Ja

jestem bardzo dobry chrześcijanin - rzekł człowiek, głaszcząc stopę księdza. - Nie

przeczę. Chciałbym móc powiedzieć to samo o sobie. - Ach, pan powinien umieć

poznać, komu można zawierzyć. - Splunął przyjaźnie. - Nie mam nikomu nic do

zawierzenia - odparł ksiądz. - Chyba te spodnie, ale są bardzo podarte. I tego muła.

Widzicie sami, że to nie jest dobry muł. Przez chwilę panowała cisza. Mieszaniec

jakby rozważał ostatnie słowa księdza, po czym ciągnął:

- To nie byłby zły muł, gdyby go pan dobrze traktował. Ja wiem najlepiej, jak

się obchodzić z mułami. Wyraźnie widać, że jest zmęczony. Ksiądz spojrzał na szary,

kiwający się, durny łeb. - Tak myślicie?

- Ile pan wczoraj przejechał?

- Może ze czterdzieści kilometrów. - Nawet muł musi odpoczywać. Ksiądz

wyjął bose nogi ze strzemion i zlazł na ziemię. Przez niecałą minutę muł szedł nieco

szybciej, po czym jeszcze bardziej zwolnił tempo. Gałęzie i korzenie na leśnej ścieżce

pocięły księdzu nogi, tak że już po pięciu minutach zaczął krwawić. Na próżno starał

się nie kuleć. Mieszaniec zawołał:

- Jakie pan ma delikatne nogi! Powinien pan nosić buty. Z uporem powtórzył:

- Jestem biednym człowiekiem. - Tak pan nigdy nie zajdzie do Carmen.

background image

Miejże rozum, człowieku. Jeśli pan nie chce zboczyć z drogi do folwarku, to niecałe

dwa kilometry stąd jest mały szałas. Możemy tam się przespać parę godzin, a i tak

będziemy w Carmen o świcie. - Coś zaszeleściło w trawie obok ścieżki. Ksiądz

pomyślał, że to węże, a on ma gołe nogi. Moskity, niby małe lekarskie strzykawki

napełnione trucizną, mierzące w żyły, kłuły go w przeguby rąk. Czasem świetlista

bańka robaczka świętojańskiego zbliżała się do twarzy Metysa, to zapalając się, to

gasnąc jak latarka elektryczna. Mieszaniec mówił dalej z wyrzutem: - Pan mi nie ufa.

Dlatego właśnie, że jestem człowiekiem, który chętnie wyświadcza dobre uczynki

obcym, dlatego że staram się postępować po chrześcijańsku, pan mi nie ufa. - Robił

wrażenie, jakby sztucznie starał się wywołać w sobie wybuch złości. - Gdybym chciał

pana obrabować - dodał - czyż nie mógłbym już był tego zrobić? Przecież pan jest

stary. - Nie tak bardzo znów stary - odparł łagodnie ksiądz. Jego sumienie zaczęło z

przyzwyczajenia pracować: było jak automat, który przyjmuje każdą monetę, nawet

blaszkę oszusta. Słowa pyszne, pożądliwe, zazdrosne, tchórzliwe, niewdzięczne -

wszystkie one wywoływały odpowiedni oddźwięk. Wszystkie stosowały się do niego.

- Straciłem wiele godzin prowadząc pana do Carmen - powiedział mieszaniec. - Nie

chcę żadnego wynagrodzenia, bo jestem dobrym chrześcijaninem. Prawdopodobnie

straciłem przez to sporo grosza w domu, ale mniejsza o to...

- Jeśli się nie mylę, mówiliście, że macie coś do załatwienia w Carmen -

odparł łagodnie ksiądz. - Kiedy to powiedziałem? - Tak, widocznie nie pamiętał...

może sam był także niesprawiedliwy... - Dlaczego miałbym mówić nieprawdę? Nie,

straciłem cały dzień, żeby panu się przysłużyć, a pan nie zwraca uwagi na to, że

przewodnik jest zmęczony...

- Nie potrzebowałem przewodnika - protestował słabo. - Tak pan mówi, kiedy

droga jest prosta, ale gdyby nie ja, już dawno by pan wybrał złą ścieżkę. Sam pan

powiedział, że nie zna dobrze Carmen. Dlatego poszedłem z panem. - Oczywiście, że

staniemy na odpoczynek, skoro jesteście zmęczeni - powiedział ksiądz. Czuł się

zawstydzony swoim brakiem zaufania, ale mimo to podejrzenie zostało jak narośl,

którą tylko nożem można wyciąć. Po upływie pół godziny przybyli na małą polanę do

szałasu z gliny i gałęzi. Musiał go sklecić jakiś chłop, którego wypędził zewsząd

napierający las - niepohamowana siła natury, której nie zdołał powstrzymać ani

siekierą, ani ogniem. Sczerniała ziemia nosiła jeszcze na sobie ślady zmagań

mających na celu usunięcie gąszczu, zdobycie mizernego, niewystarczającego zbioru.

- Ja zajmę się mułem. Niech pan wejdzie do środka, położy się i odpocznie -

background image

powiedział Metys. - Ale to przecież wy jesteście zmęczeni. - Ja zmęczony? - zdziwił

się Metys. - Skąd panu to przyszło do głowy? Ja się nigdy nie męczę. Z ciężkim

sercem ksiądz zdjął torbę umocowaną przy siodle, pchnął drzwi i wszedł do środka w

zupełną ciemność. Zaświecił zapałkę: nie było mebli, tylko wzniesienie z ubitej ziemi

i słomiana mata, zbyt podarta, żeby opłacało się ją stąd zabierać. Zapalił świecę i

wytopionym z niej woskiem przylepił ją do podłogi, po czym usiadł i czekał. Tamten

długo nie wracał. W zaciśniętej ręce ksiądz wciąż jeszcze trzymał kulkę papieru,

ocaloną z teczki. Trzeba zachować przy sobie jakieś sentymentalne pamiątki, jeśli ma

się w ogóle żyć. Argument niebezpieczeństwa stosuje się tylko do tych, co żyją

bezpiecznie. Zastanawiał się, czy Metys ukradł jego muła i wyrzucał sobie własną

nieuniknioną podejrzliwość. Wtem drzwi się otworzyły i wszedł Metys - dwa żółte

kły i paznokcie drapiące pod pachą. Usiadł na ziemi opierając się o drzwi i

powiedział:

- Niech pan śpi. Pan jest zmęczony. Obudzę pana, kiedy będziemy mieli

ruszać. - Nie jestem bardzo śpiący. - Niech pan zdmuchnie świecę. Będzie się panu

lepiej spało. - Nie lubię ciemności - powiedział ksiądz. Bał się. - A może ksiądz

odmówi wieczorną modlitwę?

- Dlaczego mnie tak tytułujecie? - spytał ostro, patrząc ponad widoczną w

ciemnościach podłogę w kierunku miejsca, gdzie przy drzwiach siedział Metys. -

Och, oczywiście, że się domyśliłem. Ale ksiądz się nie potrzebuje mnie bać. Jestem

dobrym chrześcijaninem. - Jesteście w błędzie. - Mógłbym łatwo się przekonać,

nieprawdaż? - odparł mieszaniec. - Wystarczyłoby, gdybym powiedział: niech ksiądz

wysłucha mojej spowiedzi. Ksiądz nie mógłby odmówić człowiekowi z ciężkim

grzechem na sumieniu. Ksiądz nie odpowiedział nic, czekając na to żądanie

spowiedzi. Ręka trzymająca papiery drżała nerwowo. - Och, ksiądz nie potrzebuje się

mnie obawiać - ciągnął ostrożnie Metys. - Ja bym księdza nie wydał. Jestem

chrześcijaninem. Tylko myślałem, że modlitwa... by się przydała...

- Nie trzeba być księdzem, żeby umieć się modlić. - Zaczął mówić: - “Pater

noster qui es in coelis... - a moskity zlatywały się z brzęczeniem do płomienia świecy.

Był zdecydowany nie spać. Metys miał jakiś plan. Nawet sumienie przestało oskarżać

księdza o brak miłości. Wiedział. Znajdował się w obecności Judasza. Oparł głowę o

ścianę i na pół przymknął oczy. Przypomniał sobie Wielki Tydzień w dawnych

czasach, gdy wypchany Judasz był wieszany na dzwonnicy. Chłopcy robili zgiełk

puszkami i grzechotkami, a wysoko nad drzwiami huśtała się kukła. Starzy, stateczni

background image

parafianie wysuwali czasem sprzeciwy. Mówili, że to bluźnierstwo bawić się kukłą

człowieka, który wydał Zbawiciela. Ale ksiądz nic nie odpowiadał i pozwalał na

kontynuowanie tego zwyczaju. Wydawało mu się słuszne, że zdrajca świata był

przedmiotem pośmiewiska. W przeciwnym razie można go było zbyt łatwo

idealizować robiąc z niego człowieka, który walczył z Bogiem, Prometeusza,

szlachetną ofiarę beznadziejnej walki. - Pan nie śpi? - rozległ się szept od drzwi.

Ksiądz nagle parsknął śmiechem, jak gdyby także i ten człowiek był absurdem: kukłą

o wypchanych słomą nogach, malowanej twarzy, w starym słomianym kapeluszu,

która miała być wkrótce spalona na placu, wśród politycznych przemówień i

sztucznych ogni. - Pan nie może spać?

- Śniło mi się coś - szepnął ksiądz. Otworzył oczy i zobaczył, że człowiek

przy drzwiach trząsł się: dwa ostre kły podskakiwały w górę i w dół na dolnej wardze.

- Jesteście chorzy?

- Trochę gorączki - powiedział tamten. - Pan ma jakieś lekarstwo?

- Nie. Drzwi zaskrzypiały, gdy plecami Metysa wstrząsnął dreszcz. - to przez

to, że przepłynąłem rzekę...

Osunął się niżej na podłogę i przymknął oczy. Po ziemnym barłogu łaziły

moskity z opalonymi skrzydłami. ksiądz myślał: Nie powinienem spać, to zbyt

niebezpieczne. Muszę uważać na niego. Rozwarł pięść i wygładził papier. Był tam

słabo widoczny napis ołówkiem: poszczególne słowa, początek i koniec jakichś zdań,

cyfry. Teraz, gdy nie miał już swojej teczki, był to jedyny dowód, jaki mu pozostał,

że życie kiedyś było inne. Nosił go z sobą jak talizman, bo jeśli życie dawniej tak

wyglądało, może jeszcze znów takie będzie. W gorącym powietrzu bagnistej równiny

płomień świecy palił się drgającym punkcikiem dymu. Ksiądz przysunął do niego

papier i wyczytał słowa: “Bractwo Ołtarzowe, Bractwo Przenajświętszego

Sakramentu, Dzieci Maryi”, po czym spojrzał znów w górę i w ciemnościach

zobaczył żółte, malaryczne oczy Metysa wpatrzone w niego. Chrystus nie zastałby

Judasza śpiącego w ogrodzie, Judasz mógł czuwać dłużej niż godzinę. - Co to za

papier... proszę księdza? - spytał tamten kusząco, drżąc przy drzwiach. - Nie

nazywajcie mnie księdzem. To jest lista nasion, które mam kupić w Carmen. - Pan

umie pisać?

- Umiem czytać. Spojrzał znów na papier i zauważył wyblakły napis

ołówkiem. Był to jakiś nieortodoksyjny dowcip, coś o “jednej naturze”. Robił aluzję

do swej tuszy i dobrego obiadu, jaki właśnie zjadł. Parafianom nie bardzo

background image

odpowiadało jego poczucie humoru.

Był to obiad wydany w Concepcion dla uczczenia dziesięciolecia rocznicy

jego święceń. Siedział na środkowym miejscu przy stole z... kto był po jego prawicy?

Podano dwanaście dań... powiedział też coś o dwunastu apostołach; nie uważali tego

za dowcip w najlepszym guście. Był jeszcze całkiem młody i jakiś diablik kusił go do

przekomarzania się z tymi wszystkimi pobożnymi, podtatusiałymi i szacownymi

osobami z Concepcion, które go otaczały, ozdobione wstęgami swoich bractw i

odznakami. Wypił troszeczkę za wiele: w owych dniach nie był przyzwyczajony do

alkoholu. Nagle przypomniało mu się, kto siedział po jego prawej ręce: Montez,

ojciec człowieka, którego rozstrzelano. Montez wygłosił dłuższe przemówienie. Zdał

sprawozdanie z działalności Bractwa Ołtarzowego w zeszłym roku: saldo w kasie

wynosiło dwadzieścia dwa pezy. Zanotował je do dyskusji, po prostu “B. O. 22”.

Montezowi bardzo zależało na stworzeniu filii Stowarzyszenia Świętego Wincentego

a Paulo. Jakaś kobieta skarżyła się, że w Concepcion sprzedawane były złe książki,

sprowadzane ze stolicy na mule; jej dziecku wpadła w ręce jedna z tych książek,

zatytułowana: “Mąż na jedną noc”. W swoim przemówieniu przyrzekł, że napisze w

tej sprawie do gubernatora. Gdy tylko to powiedział, miejscowy fotograf zapalił

magnezję, mógł więc pamiętać siebie w tej chwili, jak gdyby był kimś obcym, kto

przyciągnięty wrzawą radosnej odświętnej i dziwnej uroczystości, przyglądał się temu

na uboczu, z zazdrością, i może nieco ubawiony obserwował tłustego, młodego

księdza, który stał wyciągnąwszy dłoń władczym ruchem, podczas gdy język bawił

się z satysfakcją słowem “gubernator”. Wargi otaczających go ludzi były rozwarte jak

u ryb, a twarze świeciły bielą magnezji, pozbawione rysów i znamion

indywidualności. Ta chwila poczucia władzy przywróciła mu nagle powagę. Przestał

zachowywać się poufale i wszyscy odetchnęli. Powiedział:

“Jakkolwiek saldo dwudziestu dwóch pezów w księgach Bractwa

Ołtarzowego jest zupełnie rewolucyjnym wydarzeniem w Concepcion, nie jest to

jedyny powód, dla którego możemy sobie pogratulować ostatniego roku. Liczba

członków Dzieci Maryi zwiększyła się o dziewięć osób, a Bractwo Przenajświętszego

Sakramentu przyczyniło się do tego, że nasze doroczne rekolekcje były zeszłej jesieni

bardziej udane niż zwykle. Ale nie powinniśmy spoczywać na laurach. Przyznam się,

że mam pewne plany, które mogą was, drodzy moi, nieco zdziwić. Wiem, że

uważacie mnie za człowieka o nadmiernych ambicjach. Otóż pragnę, by Concepcion

miało lepszą szkołę, co oczywiście oznacza także lepszą plebanię. Jesteśmy dużą

background image

parafią i ksiądz ma tu ważną pozycję do utrzymania. Nie myślę o sobie, ale o

Kościele. I nie zatrzymamy się na tym, jakkolwiek należy się obawiać, że nawet w

miejscowości tak dużej jak Cocepción zdobycie na to pieniędzy zajmie wiele lat”.

Gdy to mówił, widział przed sobą całe życie w pogodnych barwach. Był ambitny.

Dlaczego pewnego dnia nie miałby się znaleźć w stolicy prowincji na jakiejś funkcji

przy katedrze, zostawiwszy komu innemu do spłacania długi w Concepcion?

Energicznego księdza poznawano zwykle po jego długach. Ciągnął wymachując swą

pulchną i wymowną ręką: “Oczywiście naszemu drogiemu Kościołowi zagraża tu, w

Meksyku, wiele niebezpieczeństw. W naszej prowincji mamy wyjątkowe szczęście.

Na północy niektórzy ludzie postradali życie i my również musimy być gotowi - tu

odświeżył zaschłe usta łykiem wina - na najgorsze. Czuwajcie i módlcie się - mówił

dalej niepewnie - czuwajcie i módlcie się. Diabeł jako lew ryczący... “ Dzieci Maryi

wpatrywały się w niego z lekka otwartymi ustami, a bladoniebieskie wstążki

przecinały ukośnie ich ciemne, odświętne bluzki. Mówił długo, rozkoszując się

dźwiękiem własnego głosu. Skrytykował pomysł Monteza w sprawie Stowarzyszenia

Świętego Wincentego a Paulo, bo trzeba było pilnować, żeby świecy ludzie nie

zagalopowywali się zbyt daleko. Następnie opowiedział uroczą historyjkę o śmierci

pewnej dziewczynki. Umierała na gruźlicę w wieku jedenastu lat, niezachwiana w

wierze; nagle spytała, kto stoi przy jej łóżku, a gdy jej powiedziano: “To ksiądz X.

Y.”, odparła: “Nie, nie. Ja znam księdza X. Y. Myślę o tym panu w złotej koronie”.

Któraś z członkiń Bractwa Przenajświętszego Sakramentu płakała. Wszyscy czuli się

bardzo szczęśliwi. To była prawdziwa historia, tylko nie mógł sobie przypomnieć,

gdzie ją słyszał. Może kiedyś wyczytał w jakiejś książce. Ktoś napełnił znów jego

szklankę. Odetchnął głęboko i powiedział: “Moje dzieci... “

... a gdy Metys poruszył się i chrząknął przy drzwiach, otworzył oczy i dawne

życie zostało zdarte jak nalepka. Ubrany w podarte spodnie peona leżał w ciemnym

dusznym szałasie, a na głowę jego była naznaczona cena. Cały świat się zmienił:

nigdzie nie było kościoła; nigdzie nie było brata - księdza, z wyjątkiem wyrzutka

padre Jose w stolicy. Leżał wsłuchując się w ciężki oddech mieszańca i zastanawiał

się, dlaczego nie poszedł śladem ojca Jose i nie zastosował się do nowych praw.

Byłem zbyt ambitny - myślał. Oto powód. Może padre Jose jest lepszym

człowiekiem: był tak pokorny, że potrafił znieść każdą ilość drwin. W najlepszych

czasach nigdy nie uważał się za godnego kapłaństwa. Kiedyś za dawnych dobrych

czasów, kiedy rządził jeszcze stary gubernator, odbywała się w stolicy konferencja

background image

duchowieństwa parafialnego. Pamiętał, jak padre Jose wchodził ukradkiem pod

koniec każdego zebrania i siedział na wpół niewidoczny, przykucnięty w tylnym

rzędzie, nigdy nie zabierając głosu. Nie dlatego - żeby - jak niektórzy bardziej

intelektualnie nastawieni księża - był zbyt skrupulatny: po prostu napełniało go

przytłaczające poczucie obecności Boga. W czasie podniesienia można było widzieć,

że drżą mu ręce. Nie był jak święty Tomasz, który musiał dotknąć ręką rany, by

uwierzyć. W czasie każdej mszy rany krwawiły dla niego na nowo. Pewnego razu

padre Jose zwierzył mu się w przypływie zaufania: “Za każdym razem... tak się boję”.

Jego ojciec był peonem. Ale z nim rzecz miała się inaczej: on był ambitny. Podobnie

jak padre Jose nie był intelektualistą, ale jego ojciec miał sklepik i dlatego on sam

znał wartość salda w kwocie dwudziestu dwu pezów: wiedział też, jak się załatwia

formalności hipoteczne. Nie zamierzał pozostać przez całe życie proboszczem

niewielkiej parafii. Jego ambicje wracały teraz do niego z lekkim posmakiem

komizmu. W świetle płomienia świecy parsknął cichym śmiechem. Metys otworzył

oczy i spytał:

- Pan jeszcze nie śpi?

- Śpijcie sami - powiedział ksiądz ocierając rękawem spoconą twarz. - Tak mi

zimno. - To tylko febra. Może chcecie tę koszulę. Nie jest nadzwyczajna, ale zawsze

coś. - Nie, nie. Nie chcę nic od pana. Pan mi nie ufa. Tak, gdyby był pokorny jak

padre Jose, mógłby żyć teraz w stolicy z Marią na pensji państwowej. To pycha,

diabelska pycha kazała mu leżeć tutaj i ofiarować koszulę człowiekowi, który chciał

go wydać. Nawet jego usiłowania ucieczki były robione bez przekonania, z powodu

pychy - grzechu, przez który upadli aniołowie. Gdy pozostał jedynym księdzem w

prowincji, jego pycha jeszcze bardziej wzrosła. Wyobrażał sobie, że jest dzielnym

bojownikiem, który roznosi Boga z narażeniem własnego życia, a pewnego dnia

otrzyma nagrodę... Modlił się w półmroku: “O Boże, przebacz. Jestem pysznym,

pożądliwym, chciwym człowiekiem. Zanadto lubowałem się we władzy. Ci ludzie to

męczennicy, osłaniają mnie własnym życiem. Oni zasługują na to, by męczennik nimi

się zajmował, a nie głupiec taki jak ja, którego pociąga tyle grzechów. Może lepiej,

jeśli ucieknę, jeśli powiem światu, jak tutaj jest. Może zostanie przysłany tu jakiś

dobry człowiek płonący miłością... “ Jak zwykle jego spowiedź przed sobą samym

zmalała do praktycznego zagadnienia: co mam zrobić?

Przy drzwiach Metys spał niespokojnie. Jak mało miał powodów do tego, by

się pysznić. Tego roku odprawił tylko cztery msze i wysłuchał może ze stu spowiedzi.

background image

Wydawało mu się, że nieuk z pierwszego lepszego seminarium tyle samo mógłby

zdziałać... lub więcej. Zachowując wszelką ostrożność podniósł się i zaczął iść na

palcach bosych nóg przez izbę. Musi dostać się do Carmen i znów odejść stamtąd i to

szybko, przed tym człowiekiem... Otwarte usta ukazywały blade, twarde, bezzębne

dziąsła; chrząkał i rzucał się we śnie, potem przewrócił się na podłogę i leżał bez

ruchu. Sprawiał wrażenie człowieka opuszczonego, który zrezygnował z dalszej

walki i leżał powalony jakąś mocą... Ksiądz miał jeszcze tylko przejść ponad jego

nogami i pchnąć drzwi, które otwierały się na zewnątrz. Przekroczył jedną nogą ciało

Metysa, gdy ręka tamtego chwyciła go za kostkę. - Dokąd pan idzie? - Metys

wpatrywał się w niego. - Za potrzebą - odparł ksiądz. Ręka wciąż trzymała go za

kostkę. - Dlaczego pan nie może zrobić tego tutaj? - skomlał. - Kto ojcu broni? Pan

jest ojcem, nieprawdaż?

- Mam dziecko - powiedział ksiądz - jeśli o to wam chodzi. - Ksiądz wie, o co

mi chodzi. Ksiądz zna się na Bogu. - Rozpalona ręka wciąż trzymała go. - Może

ksiądz ma Go tu... w kieszeni. Ksiądz nosi Go z sobą, no nie? Na wypadek, jeśli ktoś

jest chory. Dlaczego ksiądz mi Go nie da? A może ksiądz myśli, że On by nie chciał

mieć ze mną nic do czynienia... gdyby wiedział?

- Bredzicie w gorączce. Ale człowiek mówił bez przerwy. Księdzu przyszło

na myśl źródło naftowe, na które poszukiwacze natrafili niedaleko Concepcion. teren

widocznie nie był na tyle bogaty, żeby warto go było eksploatować, ale przez

czterdzieści osiem godzin widać było na tle nieba czarną fontannę tryskającą z

bagnistej, bezużytecznej ziemi - zmarnowało się wtedy jakieś dwieście tysięcy litrów

na godzinę. Było to jak instynkt religijny człowieka, wybuchający nagle w górę w

postaci czarnej kolumny gniewu i nieczystości, płynących na marne. - Powiedzieć

księdzu, co ja zrobiłem? Ksiądz ma obowiązek tego wysłuchać. Brałem pieniądze od

kobiet, żeby robić, ksiądz wie co, i dawałem pieniądze chłopcom...

- Nie chcę tego słuchać. - To księdza obowiązek. - Jesteście w błędzie. - O

nie, ja mam rację. Ksiądz mnie nie nabierze. Niech ksiądz słucha. Dawałem pieniądze

chłopcom... Ksiądz wie, o co mi chodzi. I jadłem mięso w piątki. - Okropna

mieszanina zwierzeń ordynarnych, trywialnych i groteskowych płynęła spomiędzy

dwóch żółtych kłów, a ręka obejmująca kostkę księdza trzęsła się i trzęsła od febry. -

Kłamałem, nie pościłem w czasie Wielkiego Postu, nie wiem, od ilu lat. Kiedyś

miałem dwie kobiety... powiem księdzu, co zrobiłem...

Miał ogromne poczucie własnej ważności, nie był zdolny do wyobrażenia

background image

sobie świata, w którym miałby tylko typową rolę, świata zdradliwego, gwałtownego i

pożądliwego, w którym jego bezwstyd był nic nie znaczącym drobiazgiem. Jakże

często ksiądz słyszał to samo na spowiedzi. Ludzie byli tak ograniczeni: brakło im

pomysłowości nawet na wynalezienie jakiegoś nowego występku; tyle i zwierzęta

wiedziały. To za ten świat umarł Chrystus. Im więcej zła się widziało i słyszało koło

siebie, tym większa chwała łączyła się z tą śmiercią. Zginąć za to, co dobre czy

piękne - za dom, dzieci lub cywilizację - to było bardzo łatwe. Ale tylko Bóg mógł się

zdobyć na śmierć za ludzi letnich i zepsutych. Spytał:

- Czemu mi to wszystko mówicie?

Tamten leżał wyczerpany i milczał. Zaczynał ociekać potem, jego ręka

rozluźniła chwyt. Ksiądz pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Panowała zupełna

ciemność. Jak znaleźć muła? Stał nasłuchując. Coś wyło i to niezbyt daleko. Bał się.

Za nim w szałasie paliła się świeca i dochodził stamtąd jakiś dziwny, bulgoczący

odgłos: Metys płakał. Znów przyszedł mu na myśl teren naftowy, małe czarne kałuże

i bańki wydymające się powoli, pękające i znów zaczynające się wydymać. Ksiądz

zaświecił zapałkę i szedł prosto przed siebie: jeden, dwa, trzy kroki i... wpadł na

drzewo. W tej nieprzeniknionej ciemności zapałka nie miała większego znaczenia niż

robaczek świętojański. Szepnął: “Mula, mula”. Bał się krzyknąć, żeby Metys go nie

usłyszał. Poza tym było mało prawdopodobne, żeby głupie zwierzę dało mu jakąś

odpowiedź. Nienawidził je: kołyszącej się głowy, spłaszczonej jak mandarynka,

żującego, łapczywego pyska, zapachu krwi i odchodów. Zaświecił drugą zapałkę i

znów zaczął iść, po paru krokach znów natrafił na drzewo. Z szałasu wciąż

wydobywały się bulgoczące dźwięki. Musi dostać się do Carmen i wyjechać stamtąd,

zanim ten człowiek będzie miał możność zawiadomić policję. Zaczął znów

przemierzać polankę: raz, dwa, trzy, cztery i... drzewo. Coś poruszyło się pod jego

nogą i pomyślał o skorpionach. Raz, dwa, trzy... i nagle dobiegł go z ciemności

groteskowy ryk muła; był głodny lub może zwęszył jakieś zwierzę. Muł był spętany

kilka metrów za szałasem. Światło świecy znikło mu z oczu. Zapałki kończyły się, ale

po dwóch dalszych próbach znalazł muła. Mieszaniec rozsiodłał go i ukrył siodło.

Ksiądz nie mógł tracić więcej czasu na szukanie. Wsiadł na muła i wtedy zrozumiał,

że niemożliwością jest zrobienie jednego kroku bez założenia mułowi na szyję

kawałka sznura. Próbował ciągnąć go za uszy, ale nie było w nich więcej czucia niż w

klamkach drzwi. Stał nieruchomo jak konny posąg. Ksiądz zaświecił zapałkę i

przysunął płomień do boku muła, który nagle wyrzucił w górę kopyta, tak że ksiądz

background image

upuścił zapałkę. Muł znów stał bez ruchu, ze zwieszonym posępnie łbem i wielkim

przedpotopowym zadem. Głos z szałasu odezwał się oskarżająco:

- Ksiądz zostawia mnie tutaj, żebym zginął. - Nonsens - powiedział ksiądz. -

Śpieszy mi się. Będziecie się dobrze czuli rano, ale ja nie mogę czekać na was. W

ciemności dało się słyszeć jakieś szamotanie. Ksiądz poczuł rękę, która chwyciła go

za bosą nogę. - Niech mnie ksiądz nie zostawia samego - mówił głos. - Błagam

księdza jako... chrześcijanina. - Nic wam się tu nie stanie. - Skąd można mieć

pewność, skoro gringo gdzieś tu się włóczy?

- Nie wiem nic o gringo. Nie spotkałem nikogo, kto go widział. Poza tym on

jest tylko takim samym człowiekiem...

- Nie chcę być sam. Mam przeczucie...

- Niech będzie - rzekł ksiądz ze znużeniem - poszukajcie siodła. Gdy osiodłał

muła, wyruszyli w dalszą drogę. Metys znów trzymał za strzemię. Milczeli. Co

pewien czas mieszaniec potykał się. Zaczynał się szary, fałszywy świt. Mała iskra

okrutnej satysfakcji żarzyła się gdzieś na dnie umysłu księdza: to był Judasz chory i

chwiejny, i przerażony w ciemności. Wystarczyłoby tylko popędzić muła uderzeniem,

żeby zostawić go samego w lesie. W pewnej chwili końcem kija zmusił muła do

mozolnego kłusa, ale poczuł szarpnięcie: ręka Metysa szarpała za strzemię, hamując

go. Usłyszał jęk, który brzmiał jak: “O Matko Boska”. Pozwolił mułowi zwolnić

kroku. Modlił się w milczeniu: “Boże, zmiłuj się nade mną”. Chrystus umarł także i

za tego człowieka. Jakże więc mógł sądzić, że ze swą pychą i żądzą, i tchórzostwem

był bardziej godzien tej śmierci niż ów mieszaniec? Ten człowiek zamierzał zdradzić

go za pieniądze, które były mu potrzebne, a on sam dlaczego zdradził Boga? Nawet

nie dla prawdziwej namiętności. Spytał:

- Źle się czujecie? - Nie było odpowiedzi. Zsiadł z muła i powiedział: -

Siadajcie. Ja się przejdę kawałek na piechotę. - Nic mi nie jest - odparł Metys głosem,

w którym brzmiała nienawiść. - Lepiej wsiądźcie. - Księdzu się zdaje, że jest bardzo

szlachetny. Że pomaga swoim nieprzyjaciołom. To po chrześcijańsku, prawda?

- Czy wy jesteście moim nieprzyjacielem?

- Ksiądz tak myśli. Ksiądz myśli, że ja lecę na siedemset pezów. Tyle wynosi

nagroda. Ksiądz myśli, że biednego człowieka jak ja nie stać na to, żeby nie donieść

policji...

- Bredzicie w gorączce. Tamten odpowiedział cichym głosem, w którym

przebijała chytrość:

background image

- Oczywiście, ksiądz ma rację. - Radzę wam wsiąść. - Metys omal nie upadł.

Ksiądz musiał go podeprzeć. Zwieszał się bezwładnie z muła, z ustami prawie na

wysokości twarzy księdza, który czuł jego nieprzyjemny oddech. - Ubogi człowiek

nie ma wyboru, proszę księdza - odezwał się Metys. - Gdybym był bogatym

człowiekiem... tylko trochę bogatym... byłbym dobry. Nagle, bez żadnego powodu,

przyszły księdzu na myśl Dzieci Maryi objadające się ciastkami. Zachichotał i rzekł:

- Wątpię, czy to byłaby dobroć...

- Co ksiądz powiedział? Ksiądz mi nie ufa - mówił dalej powoli - a że jestem

biedny, ksiądz mi nie ufa... - Opadł na kulę siodła trzęsąc się i oddychając ciężko.

Ksiądz podtrzymywał go jedną ręką i powoli posuwali się w stronę Carmen. To nie

miało sensu: nie mógł tam się teraz zatrzymać. Nie było rzeczą wskazaną nawet

wchodzić do wsi. Bo jeśli to się rozniesie, ktoś przypłaci życiem: wezmą zakładnika.

Gdzieś daleko zapiał kogut. Z gąbczastego gruntu podniosła się mgła na wysokość

kolan. Pomyślał o wybuchach magnezji pomiędzy stołami na kozłach, wśród gołych

ścian sali parafialnej. O której godzinie piały koguty? Jednym z najdziwniejszych

fenomenów na świecie był teraz zupełny brak zegarów. Można było chodzić cały rok

i nie słyszeć, jak bije zegar. Zegary były związane z kościołami. Jako jedyna miara

czasu zostały więc tylko szare, powolne świtania i śpiesznie zapadające noce.

Zwisający z siodła mieszaniec powoli stał się widoczny. Żółte kły sterczały z

otwartych ust. Ksiądz pomyślał, że ten człowiek rzeczywiście zasługiwał na swą

nagrodę: siedemset pezów to nie było znów tak wiele, ale przypuszczalnie mógł żyć

za to przez cały rok w tej zakurzonej, beznadziejnej wsi. Znów zachichotał. Nigdy nie

potrafił brać powikłań losu zupełnie serio. A było rzeczą całkiem możliwą, że rok bez

kłopotów może ocalić duszę tego człowieka. Wystarczyło tylko spojrzeć na odwrotną

stronę każdej sytuacji, żeby natychmiast wyłoniły się te drobne, absurdalne

sprzeczności. Uległ kiedyś rozpaczy... a powstała z tego ludzka dusza i miłość... nie

najlepsza miłość, ale zawsze miłość. Metys rzekł nagle:

- To los tak chciał. Kiedyś jasnowidz mi powiedział... nagroda...

Przytrzymał mieszańca mocno w siodle i szedł dalej. Jego stopy krwawiły, ale

niedługo stwardnieją. Dziwna cisza opadła na las i stopiła się we mgle rozsnutej nad

ziemią. Noc była hałaśliwa, ale teraz wszędzie panował spokój, jakby zawieszenie

broni, gdy działa obu stron milczą. Można było pomyśleć, że cały świat wsłuchuje się

w coś, czego nigdy przedtem nie słyszał: w spokój. Doszły go słowa:

- Ksiądz jest tym księdzem, co?

background image

- Tak. - Miał wrażenie, jak gdyby obaj wyszli z przeciwległych okopów i

spotkali się na ziemi niczyjej, pomiędzy drutami, żeby zawrzeć braterstwo. Pamiętał

opowiadanie z wojny europejskiej: jak podczas ostatnich lat pod wpływem impulsu

żołnierze wrogich armii spotykali się czasem pomiędzy liniami. “Ty naprawdę jesteś

Niemcem?” - mogli spytać z niedowierzaniem na widok twarzy podobnej do własnej,

albo: “Ty jesteś Anglikiem?” - Tak - powtórzył, a muł wlókł się dalej. Zdarzało się w

dawnych czasach, gdy uczył katechizmu, że indiańskie dziecko o czarnych jak

guziczki oczach pytało go: “Jaki jest ten Pan Bóg?” Dawał gładką odpowiedź,

przyrównując Go do ojca i matki lub czasem do brata i siostry, usiłując wyobrazić

Boga w postaci wszystkich uczuć i stosunków ludzkich połączonych w ogromnej, a

jednak osobowej miłości... Ale centralnym punktem jego własnej wiary była

przemożna tajemnica, że stworzeni jesteśmy na obraz Boży. Bóg był ojcem, ale był

także policjantem, zbrodniarzem, kapłanem, szaleńcem i sędzią. Coś podobnego do

Boga zwisało z szubienicy lub skręcało się w dziwacznych pozach pod kulami na

dziedzińcu więziennym, albo też przeginało się jak spółkujący wielbąłd. Siadywał w

konfensjonale, wysłuchując skomplikowanych relacji o pomysłowych zboczeniach,

jakie potrafił wymyślić obraz Boży. Także i teraz obraz Boży podskakiwał w górę i w

dół na grzbiecie muła, a żółte zęby sterczały mu nad dolną wargą. Obraz Boży

wreszcie zdobył się na ów rozpaczliwy odruch buntu z Marią w szałasie wśród

szczurów. Czasem pewnie dla żołnierza pociechą jest fakt, że obie strony dokonują

takich samych okrucieństw: nikt nigdy nie jest sam. - Czujecie się lepiej teraz? -

spytał. - Nie zimno wam, co? Ani nie gorąco? - Położył rękę na ramieniu obrazu

Bożego z uczuciem jakby wymuszonej tkliwości. Człowiek milczał i tylko zsuwał się

z grzbietu muła to w jedną stronę, to w drugą. - Już niedaleko - powiedział ksiądz

zachęcająco. Musiał się teraz zdecydować. Obraz Carmen był w jego pamięci

wyraźniejszy niż jakiejkolwiek innej wsi czy miasta w prowincji. Długa, trawiasta

pochyłość rozciągała się od rzeki do cmentarza, który znajdował się na niewielkim

wzgórku, wysokim może na kilka metrów, gdzie byli pochowani jego rodzice. Ściana

cmentarza zawaliła się. Parę krzyży zostało połamanych przez gorliwców. Jakiś anioł

stracił jedno ze skrzydeł, a nie uszkodzone jeszcze nagrobki pochylone pod kątem

ostrym tonęły w wysokiej, bagiennej trawie. Posąg Matki Boskiej stracił uszy i ręce i

stał niby jakaś pogańska Wenus nad grobem bogatego, a zapomnianego dziś

handlarza drzewem. Dziwny był ten szał oszpecenia, zwłaszcza że - rzecz jasna -

nigdy nie dało się oszpecić całkowicie tych pomników. Gdyby Bóg wyglądał jak

background image

ropucha, można byłoby oczyścić kulę ziemską z ropuch. Ale gdy Bóg wyglądał jak

człowiek, nie wystarczało zadowolić się kamiennymi figurami, trzeba było zabić

wśród grobów siebie samego. - Czujecie się dość mocni teraz, żeby się utrzymać? -

spytał i usunął rękę. Ścieżka rozdzielała się. Jedna droga prowadziła do Carmen,

druga na zachód. Uderzając po zadzie muła popchnął go na drogę wiodącą do

Carmen. - Będziecie tam za dwie godziny - rzekł i stał patrząc, jak muł idzie w stronę

jego rodzinnej wioski z donosicielem przewieszonym przez siodło. Metys zrobił

wysiłek, żeby usiąść. - Dokąd ksiądz idzie?

- Jesteście moim świadkiem, że nie byłem w Carmen - powiedział ksiądz. - A

jeśli powołacie się tam na mnie, dadzą wam jeść. - Dlaczego... dlaczego... -

mieszaniec usiłował wykręcić w tył łeb muła, ale nie miał dość siły na to. Muł szedł

wciąż naprzód. Ksiądz wołał za nim:

- Pamiętajcie! Nie byłem w Carmen...

Ale dokąd mógł teraz pójść? Powstało w nim przeświadczenie, że było tylko

jedno miejsce w całym kraju, dokąd mógł pójść bez obawy, że narazi niewinnego

człowieka na wzięcie jako zakładnika. Ale nie mógł tam pójść tak ubrany... Metys

trzymał się mocno kuli siodła i przewracał błagalnie żółtymi oczyma. - Przecież

ksiądz mnie tu nie zostawi samego. Ale ksiądz zostawiał za sobą na leśnej ścieżce coś

więcej niż Metysa. Pomiędzy nim a miejscem jego urodzenia stał jak bariera muł

potrząsając swym durnym łbem. Czuł się jak człowiek bez paszportu, którego

wyrzucają z każdego kraju. Mieszaniec wołał za nim:

- I ty nazywasz siebie chrześcijaninem! - Udało mu się jakoś wyprostować.

Zaczął wymyślać potokiem bezsensownych, nieprzyzwoitych słów, które niknęły w

lesie jak słabe uderzenie młotka. Dodał ciszej: - Jeśli zobaczę cię kiedyś, nie możesz

mnie winić o to, że... - Oczywiście miał wystarczający powód, żeby się złościć: stracił

siedemset pezów. - Ja nie zapominam twarzy, którą raz widziałem! - krzyknął jeszcze

bezsilnie.

background image

Część druga (c.d.)

background image

Rozdział II

Młodzi mężczyźni i kobiety spacerowali dookoła placu w upalną,

naelektryzowaną noc. Mężczyźni krążyli w jedną stronę, dziewczęta w drugą, nie

odzywając się do siebie ani słowem. Na niebie, w północnej stronie, zamigotała

błyskawica. Wyglądało to jak jakaś religijna uroczystość, której sens zatracił się

zupełnie, ale na którą wciąż jeszcze stroili się w swoje najlepsze ubrania. Czasem

grupa starszych kobiet dołączała się do procesji z nieco większym podnieceniem i

śmiechem, jak gdyby zachowały jeszcze pamięć o tym, czym była ta uroczystość,

zanim zagubiono wszystkie księgi. Człowiek z rewolwerem na biodrze spoglądał ze

stopni urzędu skarbowego, a niski, chudy żołnierz siedział przy drzwiach więzienia z

karabinem między kolanami. Cienie palm mierzyły w niego jak las szabel. W oknie

dentysty paliło się światło ukazując obrotowe krzesło, poduszki z czerwonego pluszu,

szklankę do płukania zębów na małym stojaku i dziecinną szafkę pełną przyrządów.

Za odrutowanymi siatką oknami prywatnych domów babcie kiwały się do przodu i do

tyłu w krzesłach na biegunach, pośród rodzinnych fotografii. Nic nie miały do roboty,

nic nie miały do powiedzenia, były za ciepło ubrane i pociły się nieco. Oto było

stołeczne miasto prowincji. Człowiek w wytartym drelichu obserwował to wszystko,

siedząc na ławce. Wracając do koszar oddział uzbrojonych policjantów przeszedł

obok, maszerując nierówno i trzymając karabiny byle jak. Plaza była oświetlona na

każdym rogu pękiem trzech żarówek, połączonych brzydkimi drutami, które zwisały

nisko. Jakiś żebrak posuwał się od ławki do ławki, nigdzie nie otrzymując jałmużny.

Usiadł obok człowieka w drelichu i zaczął długą perorę. W jego zachowaniu było coś

z poufałości i coś z groźby. Ulice rozchodziły się ku rzece, ku portowi i bagnistej

równinie. Powiedział, że ma żonę i gromadkę dzieci, które w ciągu ostatnich paru

tygodni niewiele jadły. Nagle przerwał i dotknął palcami ubrania tamtego. - Ile to

kosztowało? - spytał. - Zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział, jak mało. Wtem

zegar wybił wpół do dziesiątej i momentalnie wszystkie światła pogasły. Żebrak

zauważył: - To może człowieka doprowadzić do rozpaczy. - Rozglądał się to w tę

stronę, to w drugą, w miarę jak parada spacerowiczów odpływała w dół. Człowiek w

drelichu wstał. Żebrak wstał także i powlókł się za nim na skraj placu kłapiąc po

bruku bosymi nogami. Powiedział: - Parę pezów nic by dla pana nie znaczyło...

- Ach, gdybyście wiedzieli, ile by to dla mnie znaczyło. Żebrak speszył się i

rzekł:

background image

- Człowiek w moim położeniu czasem sobie myśli, że za parę pezów zrobiłby

wszystko. - Teraz, gdy światła pogasły w całym mieście, stali poufale w cieniu. - Czy

może pan mieć mi to za złe? - zapytał. - Nie, nie. Daleki jestem od tego. Wszystko, co

mówił, zdawało się wzmagać irytację żebraka:

- Czasami czuję, że byłbym w stanie zabić... - mówił żebrak. - To oczywiście

byłby bardzo zły postępek. - Źle bym postąpił, gdybym chwycił człowieka za gardło?

- No, człowiek umierający z głodu ma prawo się bronić, to prawda. - Żebrak

obserwował z pasją swego towarzysza, rozprawiającego tak, jak gdyby rozważał

jakąś akademicką kwestię. - Oczywiście ze mną nie opłacałoby się ryzykować. Cały

mój majątek na tym świecie wynosi dokładnie piętnaście pezów i siedemdziesiąt pięć

centavos. Sam nie jadłem od czterdziestu ośmiu godzin. Matko Święta - powiedział

żebrak. - Pan jest twardy jak kamień. Czy pan jest bez serca? - Człowiek w

drelichowym ubraniu nagle zachichotał. Żebrak znów się odezwał: - Pan kłamie.

Dlaczego pan nie jadł... jeśli pan ma piętnaście pezów. - Otóż widzicie, chcę wydać to

na napitek. - Co za napitek?

- Taki napitek, którego obcy przybysz nie wie, gdzie szukać w tym mieście. -

Pan ma na myśli alkohol?

- Tak... wino. Żebrak podszedł bardzo blisko, jego noga dotknęła nogi

tamtego. Położył mu dłoń na rękawie. Ktoś mógłby pomyśleć, że są dobrymi

przyjaciółmi lub nawet braćmi, stojącymi razem poufale w ciemności. Nawet światła

w domach już gasły, a taksówki, które w dzień czekały w połowie wzgórza na nigdy

nie zjawiających się pasażerów, rozjeżdżały się. Tylne światło zamigotało i znikło

obok koszar policji. Żebrak powiedział:

- Człowieku, oto twój szczęśliwy dzień. Ile mi dasz?

- Za napitek?

- Za zaprowadzenie cię do kogoś, kto da ci trochę wódki... prawdziwej,

wyśmienitej wódki z Vera Cruz. - Z moim gardłem wolę jednak wino - wyjaśnił

człowiek w drelichu. - Pulque albo mescal, on ma wszystko. - Wino?

- Wino z pigwy. - Dam wszystko, co posiadam - przysięgał tamten uroczyście

i ściśle - to znaczy wszystko z wyjątkiem kilku centavos za trochę prawdziwego,

autentycznego wina z winogron. Gdzieś u stóp wzgórza, nad rzeką bił bęben: raz -

dwa, raz - dwa i słychać było nierówny odgłos maszerujących stóp. Żołnierze albo

policjanci szli na spoczynek do koszar. - Ile?

- No, dam wam piętnaście pezów, a wy przyniesiecie mi wino za tyle

background image

pieniędzy, ile zechcecie wydać. - Chodź ze mną. Zaczęli schodzić ze wzgórza. Na

rogu, w miejscu gdzie jedna ulica szła w górę w kierunku koszar obok apteki, a druga

w dół do hotelu, wybrzeża i magazynu Amerykańskiej Spółki Importu Bananów,

człowiek w drelichu zatrzymał się. Maszerowali tam policjanci z niedbale

przewieszonymi karabinami. “Czekajcie chwilę.” Wśród policjantów szedł Metys o

dwóch zwierzęcych kłach wystających nad wargą. Człowiek w drelichu patrzył za

nim, dopóki nie przeszedł. W pewnej chwili Metys odwrócił głowę i oczy ich się

spotkały. Potem policjanci skręcili w bok i wyszli na plac. - Chodźmy. Prędko. - Nie

będą nas zaczepiać. Polują na grubszą zwierzynę - powiedział żebrak. - Jak myślicie,

dlaczego ten człowiek szedł z nimi?

- Któż to wie? Może zakładnik. - Gdyby był zakładnikiem, związaliby mu

ręce, prawda?

- Skąd ja mogę wiedzieć? - Odznaczał się wojowniczą nie - zależnością, jaką

spotyka się w krajach, gdzie żebranie jest prawem biednego.

- Chcesz alkoholu czy nie? - spytał. - Chcę wina. - Nie wiem, co akurat ma.

Musisz wziąć, co się nadarzy. - Prowadził go w stronę rzeki. Zauważył jeszcze: - Nie

wiem nawet, czy jest w mieście. Chmary wyrojonych żuków pokryły bruk, pękały

pod stopami jak purchawki. Od rzeki dochodził skisły zapach gnijących roślin. Białe

popiersie jakiegoś generała błyszczało w miniaturowym parku składającym się z

rozpalonych chodników i kurzu. Elektryczne dynamo pulsowało na parterze jedynego

hotelu. Szerokie drewniane schody rojące się od żuków wiodły na pierwsze piętro. -

Zrobiłem, co mogłem - stwierdził żebrak. - Nikt nie mógłby zrobić więcej. Z jakiegoś

pokoju na pierwszym piętrze wyszedł mężczyzna ubrany we frakowe ciemne spodnie

i białą obcisłą kamizelkę, przez ramię przewiesił ręcznik. Miał krótką szpakowatą,

arystokratyczną bródkę i nosił zarówno szelki, jak i pasek. Gdzieś w oddali bulgotała

woda w rurze, a żuki uderzały o gołą żarówkę. Żebrak mówił coś nalegającym tonem.

Raz w czasie rozmowy światło całkiem zgasło, a potem znów zamigotało, lecz słabo.

Wylot schodów był zawalony plecionymi krzesłami na biegunach, a na dużej tablicy

wypisane były kredą nazwiska gości, tylko trzy na dwadzieścia pokoi. Żebrak zwrócił

się znów do swego towarzysza:

- Tego pana nie ma w hotelu - powiedział. - Dyrektor tak mówi. - Czy

poczekamy na niego?

- Czas nie odgrywa dla mnie roli. Weszli do dużej, skąpo umeblowanej

sypialni z kafelkową posadzką. Małe, czarne żelazne łóżko wyglądało jak rzecz

background image

pozostawiona przez kogoś przypadkiem przy wyprowadzce. Usiedli na nim obok

siebie i czekali, a przez dziury w drucianej moskitierze wpadały żuki. - To bardzo

ważny człowiek - mówił żebrak. - To kuzyn gubernatora. On może wszystko

załatwić, absolutnie wszystko. Ale oczywiście trzeba być przedstawionym przez

kogoś, komu ufa. - A wam ufa?

- Kiedyś pracowałem u niego. Musi mi ufać - dodał szczerze. - Czy gubernator

wie o tym?

- Oczywiście, że nie. Gubernator to surowy człowiek. Od czasu do czasu

słychać było bulgot w rurach wodociągowych. - A dlaczegóż miałby ufać mnie?

- Ach, każdy może poznać amatora alkoholu. Pan przyjdzie znowu po więcej.

On sprzedaje dobre gatunki. Lepiej niech pan mi da piętnaście pezów. - Przeliczył je

starannie dwa razy, po czym powiedział: - Dostanę dla pana butelkę najlepszej wódki

Vera Cruz. Zobaczy pan, czy nie dostanę. - Światło zgasło i siedzieli w ciemności.

Łóżko zaskrzypiało, gdy jeden z nich się poruszył. - Nie chcę wódki - odezwał się

głos. - W każdym razie niezbyt dużo. - Więc co pan chce?

- Powiedziałem wam: wina. - Wino drogie. - Nic nie szkodzi. Chcę wina albo

w ogóle nic. - Wina z pigwy?

- Nie, nie. Francuskiego wina. - Czasem ma kalifornijskie wino. - Też może

być. - Oczywiście on sam dostaje je za darmo. Od celników.

Na dole zaczęło znów pulsować dynamo i zabłysło drżące światło. Drzwi

otwarły się i dyrektor skinął na żebraka. Nastąpiła długa rozmowa. Człowiek w

drelichu oparł się o łóżko. Jego podbródek był w paru miejscach pocięty wskutek zbyt

dokładnego golenia. Twarz miał wpadniętą i niezdrową, sprawiającą wrażenie, że

kiedyś był pulchny i okrągły, ale wychudł. Wyglądał na człowieka interesów, który

przechodzi ciężki okres. Żebrak wrócił i powiedział:

- Ten pan jest zajęty, ale zaraz wróci. Dyrektor posłał po niego chłopaka. -

Gdzie on jest?

- Nie można mu przeszkadzać. Gra w bilard z naczelnikiem policji. - Podszedł

z powrotem do łóżka, rozgniatając bosą stopą dwa żuki. - To jest pierwszorzędny

hotel - dodał. - A gdzie pan się zatrzymał? Pan jest tu obcy, prawda?

- Och, ja tylko przejazdem. - Ten pan jest bardzo wpływowy. Byłoby dobrze

zafundować mu kieliszek. Przecież nie weźmie pan chyba wszystkiego ze sobą. Może

pan równie dobrze pić tu, jak gdzie indziej. - Chciałbym zachować trochę... i wziąć ze

sobą do domu.

background image

- To wszystko jedno. Ja mówię, że dom jest tam, gdzie jest krzesło i szklanka.

- A jednak...

Światło znów zgasło, a na horyzoncie błyskawica wydęła się jak kurtyna.

Przez moskiterię doszedł odgłos niedalekiego grzmotu, podobny do hałasu, jaki się

słyszy z drugiego końca miasta podczas niedzielnej walki byków. - Czym się pan

zajmuje? - spytał poufnie żebrak. - Och, łapię, co się da i gdzie się da. Siedzieli razem

w milczeniu, wsłuchani w odgłos kroków na drewnianych schodach. Drzwi otworzyły

się, ale nie mogli nic dojrzeć. Jakiś głos zaklął z rezygnacją i spytał:

- Kto tu jest? - Następnie rozbłysła zapałka, ukazując wielką siną szczękę, i

zgasła. Dynamo zaczęło pracować i światło znów się zapaliło. Przybysz odezwał się

znużonym głosem: - Ach, to wy. - Tak, ja. Był to niski mężczyzna o zbyt wielkiej,

nalanej twarzy, ubrany w obcisły popielaty garnitur. Kamizelkę rozpierał mu

zatknięty pod nią rewolwer. - Nie mam nic dla was. Nic - powiedział. Żebrak

przeszedł pokój i zaczął usilnie przekonywać go mówiąc bardzo cicho. W pewnej

chwili łagodnie ścisnął palcami bosej stopy wyczyszczony do połysku but tamtego.

Mężczyzna westchnął, wydął policzki i obserwował uważnie łóżko, jakby się

obawiał, że zamierzają je ukraść. Zwrócił się ostro do człowieka w drelichowym

ubraniu:

- A więc wy chcecie wódki Vera Cruz, proszę, proszę! To jest nielegalne. -

Nie chcę wódki, nie o wódkę mi chodzi. - Piwo wam nie wystarczy?

Kapryśnie i rozkazująco stanął na środku pokoju, skrzypiąc butami: on, kuzyn

gubernatora. - Mógłbym kazać was aresztować - zagroził. Człowiek w drelichu

skurczył się w uniżonym ukłonie:

- Oczywiście, ekscelencjo...

- Czy myślicie, że nie mam nic lepszego do roboty, niż gasić pragnienie

każdego żebraka, który ma na to ochotę?

- Nigdy nie ośmieliłbym się trudzić ekscelencji, gdyby ten człowiek nie... -

Kuzyn gubernatora splunął na posadzkę. - Ale jeśli ekscelencja woli, żebym sobie

poszedł...

Tamten powiedział ostro:

- Mam miękkie serce. Zawsze staram się dobrze czynić bliźnim... jeśli tylko to

jest w mojej mocy i nikomu nie szkodzi. Mam stanowisko, rozumiecie. Te trunki

znalazły się w moim posiadaniu całkiem legalnie. - Oczywiście. - I muszę zażądać od

was zwrotu kosztów. - Oczywiście. - W przeciwnym razie byłbym zrujnowany. -

background image

Ostrożnie, jakby uwierały go buty, podszedł do łóżka i zaczął je rozbierać. - Jesteście

dyskretni? - spytał przez ramię. - Potrafię dotrzymać sekretu. - Nie mam nic

przeciwko temu, żebyście mówili... odpowiednim ludziom. - W materacu była duża

dziura; wyciągnął z niej garść słomy i zanurzył w niej na powrót rękę. Człowiek w

drelichu patrzył z udaną obojętnością w stronę parku, ciemnych błotnistych brzegów i

okrętowych masztów. Błysnęło, zbliżała się burza. - Widzicie - mówił kuzyn

gubernatora - mogę wam to dać. Pierwszorzędny gatunek. - Ale właściwie ja nie

chciałem wódki. - Musicie brać, co jest. - W takim razie chyba poproszę o zwrot

moich piętnastu pezów. Kuzyn gubernatora krzyknął ostro:

- Piętnaście pezów!?

Żebrak zaczął szybko wyjaśniać, że tamten pan chciał kupić oprócz wódki

trochę wina. Gwałtownym szeptem zaczęli kłócić się przy łóżku o cenę. Kuzyn

gubernatora powiedział:

- Wino bardzo trudno dostać. Mogę wam dać dwie butelki wódki. - Jedna

wódki i jedna...

- To jest najlepsza wódka Vera Cruz. - Ale ja jestem amatorem wina... pan

sobie nie wyobraża, jak bardzo chcę wina...

- Wino jest bardzo drogie. Ile jeszcze możecie dopłacić?

- Mam jeszcze w ogóle tylko siedemdziesiąt pięć centavos. - Mogę wam dać

jeszcze butelkę tequila. - Nie, nie. - Więc dajcie jeszcze pięćdziesiąt centavos... To

będzie duża butelka. - Zaczął na nowo grzebać w materacu i wyciągać słomę. Żebrak

mrugnął na człowieka w drelichu, zrobił gest wyciągania korka i napełniania

szklanki. - Macie - powiedział kuzyn gubernatora. - Bierzecie czy nie?

- Ależ tak, biorę. Kuzyn gubernatora nagle pozbył się swej opryskliwości,

zatarł ręce i powiedział:

- Duszna noc. Myślę, że deszcze zaczną się wcześnie w tym roku. - Może

ekscelencja zechce zaszczycić mnie wypiciem kieliszka wódki, aby uczcić toastem

naszą transakcję. - Hm, hm... może... - Żebrak otworzył drzwi i głośno kazał

przynieść kieliszki. - Już bardzo dawno - rzekł kuzyn gubernatora - nie piłem wina.

Może lepiej wzniesiemy toast winem. - Oczywiście - powiedział człowiek w drelichu

- jeśli ekscelencja sobie życzy. - Obserwował wyciąganie korka spojrzeniem pełnym

bolesnego niepokoju. - Jeśli ekscelencja mi wybaczy - dodał - ja chyba napiję się

wódki. - Uśmiechnął się niepewnie, z wysiłkiem obserwując, jak opada poziom wina.

Wznieśli toast siedząc we trójkę na łóżku. Żebrak pił wódkę. - Kuzyn gubernatora

background image

rzekł:

- Jestem dumny z tego wina. To dobre wino. Najlepsze kalifornijskie. - Żebrak

mrugnął i skinął, a człowiek w drelichu powiedział:

- Jeszcze jeden kieliszek, ekscelencjo... czy też mogę poczęstować pana

wódką?

- To dobra wódka... ale chyba napiję się jeszcze kieliszek wina. - Napełnili

kieliszki. - Trochę tego wina wezmę ze sobą... dla mojej matki. Ona bardzo lubi wino

- powiedział człowiek w drelichu. - I słusznie - zauważył kuzyn gubernatora

wypróżniając kieliszek. - Więc macie matkę? - spytał. - Wszyscy chyba mamy. - To

wielkie szczęście. Moja matka nie żyje. - Jego ręka powędrowała w stronę butelki i

chwyciła ją. - Czasem tęsknię do niej. Nazywałem ją swoją przyjaciółką. - Przechylił

butelkę. - Czy można?

- Oczywiście, ekscelencjo - odparł tamten tracąc nadzieję i pociągnął długi łyk

wódki. - Ja też mam matkę - powiedział żebrak. - Cóż to kogo obchodzi? - zauważył

ostro kuzyn gubernatora. Przechylił się w tył i łóżko zatrzeszczało. Powiedział: -

Nieraz myślałem, że matka jest lepszym przyjacielem od ojca. Jej wpływ daje

człowiekowi spokój, dobroć, miłość... Zawsze w rocznicę śmierci idę na jej grób... z

kwiatami. Człowiek w drelichu wstrzymał z ogładą czkawkę i rzekł:

- Ach, gdybym ja także mógł...

- Ale mówiliście, że wasza matka żyje?

- Myślałem, że pan mówił o swojej babce. - Skądże znowu? Nie pamiętam

swojej babki. - Ja także. - A ja pamiętam - powiedział żebrak. - Za dużo gadasz -

rzekł kuzyn gubernatora. - Może mógłbym go posłać, żeby zapakował to wino... Ze

względu na ekscelencję, nie powinien być widziany...

- Czekajcie, czekajcie. Nie ma gwałtu. Jesteście bardzo miłym gościem.

Wszystko w tym pokoju jest do waszej dyspozycji. Kieliszek wina?

- Wódki raczej...

- Więc za waszym pozwoleniem... - Przechylił butelkę, trochę z niej wylało

się na pościel. - O czym to mówiliśmy

- O naszych babkach. - Chyba nie o tym. Nawet nie mogę sobie przypomnieć

swojej babki. Najwcześniejszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć...

Drzwi się otworzyły. Dyrektor hotelu powiedział:

- Naczelnik policji wchodzi na górę. - Doskonale. Wprowadźcie go tu. - Na

pewno?

background image

- Oczywiście. To porządny chłop. - Zwrócił się do swych towarzyszy: - Ale

przy bilardzie nie można mu ufać. W drzwiach ukazał się wielki, tęgi mężczyzna w

podkoszulku, białych spodniach, z rewolwerem w kaburze. Kuzyn gubernatora rzekł:

- Wejdź, wejdź. Jak twój ból zęba? Rozmawialiśmy o naszych babkach. -

Zwrócił się ostro do żebraka: - Zróbcie miejsce dla Jefe. Jefe stał w drzwiach,

przypatrując się im z pewnym zambarasowaniem. - No, no... - zauważył. - Mamy tu

małe prywatne zebranie. Przyłączysz się do nas? Zrobisz nam zaszczyt. Twarz Jefe

rozjaśniła się na widok wina. - Oczywiście. Odrobina piwa nigdy nie zaszkodzi. -

Właśnie. Dajcie Jefe kieliszek piwa. - Żebrak napełnił własny kieliszek winem i podał

go. Jefe usiadł na łóżku i wysączył kieliszek, po czym chwycił sam butelkę i

powiedział:

- Dobre piwo. Bardzo dobre piwo. Czy to jest jedyna butelka - Człowiek w

drelichu obserwował go przejęty niepokojem. - Niestety, jedyna. - Salud!

- Więc o czym mówiliśmy? - spytał kuzyn gubernatora. - O pierwszej rzeczy,

jaką pan może sobie przypomnieć. - Pierwszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć...

- zaczął Jefe z rozwagą - ... ale ten pan nie pije. - Napiję się troszeczkę wódki!

- Salud!

- Salud!

- Pierwszą rzeczą, jaką mogę sobie przypomnieć dokładnie, jest moja

pierwsza komunia. Ach, to drżenie duszy, moi rodzice wokół mnie...

- A iluż to pan ma rodziców?

- Dwoje, oczywiście. - Nie mogli być wokół pana... musiałoby być ich

przynajmniej czworo... ha, ha. - Salud!

- Salud!

- Nie, ale jak mówiłem... życie jest pełne ironii. Miałem bolesny obowiązek

asystowania przy egzekucji staruszka księdza, który mi tej komunii udzielił. Nie

wstydzę się wyznać, że płakałem. Cała pociecha w tym, że prawdopodobnie jest

świętym i że modli się za nas. Nie każdy zasługuje sobie na to, żeby święty się za

niego modlił. - Dziwny sposób...

- Ale bo też życie jest tajemnicze. - Salud!

Człowiek w drelichu spytał:

- Kieliszek wódki, Jefe?

- W tej butelce jest tak niewiele, że mogę równie dobrze...

- Zależało mi bardzo na tym, żeby wziąć trochę dla matki. - Och, taka

background image

kropelka. Tyle jej zanieść, to byłaby dla niej zniewaga. Zostały męty. - Przechylił

butelkę nad swoją szklanką i zachichotał: - Jeśli można mówić, że piwo ma męty. -

Wtem zatrzymał się, wciąż trzymając butelkę nad szklanką i powiedział zdumiony: -

Cóż to, człowieku? Wy płaczecie?

Wszyscy trzej obserwowali z lekko otwartymi ustami człowieka w drelichu,

który powiedział:

- To wódka tak na mnie działa. Wybaczcie mi, panowie. Upijam się bardzo

łatwo i wtedy widzę...

- Co widzicie?

- Och, sam nie wiem. Chyba, jak cała nadzieja wycieka ze świata. - Hombre,

jesteście poetą. - Poeta - powiedział żebrak - jest duszą swego kraju. Błyskawica

przesłoniła okno białą zasłoną, a nad ich głowami uderzył piorun. Jedyna żarówka

zamigotała i przygasła pod sufitem. - To jest zły omen dla moich ludzi - rzekł Jefe

rozgniatając nogą żuka, który zbliżył się zanadto. - Dlaczego zły omen?

- To, że deszcze tak wcześnie przyszły. Otóż, widzicie, oni polują. - Na

gringo?

- Ten się prawie nie liczy, ale gubernator dowiedział się, że został jeszcze

jakiś ksiądz, a wiecie, jak on się na to zapatruje. Jeśli o mnie chodzi, ja bym zostawił

biedaka w spokoju. Zdechłby z głodu czy febry albo dałby za wygraną. I tak nie ma z

niego ani pożytku, ani szkody. Cóż, do niedawna nikt nawet nie zauważył, że on tutaj

był. - Będziecie musieli się spieszyć. - Ach, praktycznie rzecz biorąc, on nie ma

szans. Chyba że przedostanie się za granicę. Mamy ze sobą człowieka, który go zna,

rozmawiał z nim, spędził z nim noc. Mówmy o czymś innym. Któż tam by chciał być

policjantem?

- Gdzie on jest, według pana?

- Zdziwilibyście się, gdybym wam powiedział. - Jak to?

- On jest tu... to znaczy w tym mieście. Doszliśmy do takiego wniosku drogą

dedukcji. Odkąd bowiem zaczęliśmy brać zakładników ze wsi, nie ma on właściwie

innego miejsca... Wyrzucą go zewsząd, nikt go nie zechce przyjąć. Wypuściliśmy za

nim tego człowieka, o którym wam wspomniałem. Prędzej czy później wpadnie na

niego, a wtedy...

- Czy musieliście rozstrzelać wielu zakładników? - spytał człowiek w

drelichu. - Jeszcze nie. Może trzech czy czterech. No, resztka piwa idzie. Salud! -

Odstawił kieliszek z żalem. - Może teraz mógłbym napić się trochę waszej,

background image

powiedzmy, lemoniady?

- Tak. Oczywiście. - Czy myśmy się kiedyś przedtem spotkali? Wasza twarz

jakoś...

- Nie wydaje mi się, bym miał ten zaszczyt. - Oto jeszcze jedna tajemnica -

powiedział Jefe, wyciągając długą, tłustą nogę i łagodnie spychając żebraka na skraj

łóżka. - Kiedy człowiekowi się wydaje, że widział już przedtem niektórych ludzi i

miejsca. Czy to było we śnie, czy w przeszłym życiu? Kiedyś słyszałem, jak jeden

doktor tłumaczył, że jest to sprawa akomodacji wizji. Ale to był jankes, a więc

materialista. - Pamiętam, jak kiedyś... - zaczął kuzyn gubernatora. Błyskawica

strzeliła nad portem i piorun zahuczał na dachu. To była atmosfera całej prowincji:

burza na zewnątrz i leniwie ciągnąca się rozmowa. Słowa takie, jak “tajemnica”,

“dusza” i “źródło życia” powtarzały się ustawicznie, gdy siedzieli na łóżku

rozmawiając i nie mieli nic do roboty, nic w co by mogli wierzyć. - Wydaje mi się, że

może lepiej pójdę - rzekł człowiek w drelichu. - Dokąd?

- Och... do przyjaciół - powiedział wymijająco, zakreślając szerokimi rękami

cały świat fikcyjnych przyjaźni. - No, to chyba weźcie wasz trunek ze sobą -

powiedział kuzyn gubernatora. - Ostatecznie zapłaciliście za niego.

- Dziękuję ekscelencjo. - podniósł butelkę wódki. Zostało w niej płynu może

na trzy palce. Butelka od wina była oczywiście całkiem pusta. - Schowajcie ją,

schowajcie ją, człowieku - powiedział żywo kuzyn gubernatora. - Och, oczywiście,

ekscelencjo, będę ostrożny. - Nie potrzebujecie nazywać mnie ekscelencją -

powiedział Jefe. Ryknął śmiechem i zrzucił żebraka z łóżka na podłogę. - Nie, nie, to

znaczy... - Ksiądz ostrożnie wysunął się z pokoju, pod czerwonymi, napuchłymi

powiekami widać było ślady łez. Z hallu usłyszał, że rozmowa potoczyła się dalej.

“Tajemnica”, “dusza” i tym podobne słowa płynęły znowu, bez końca i celu.

Żuki poznikały, widocznie zmył je deszcz, spływający pionowo z nieubłaganą

regularnością, jakby wbijał gwoździe w wieko trumny. Ale powietrze nie stało się

czystsze. Ubranie przesiąknięte było potem i deszczem. Ksiądz stał parę sekund w

bramie hotelu. Z tyłu głucho warczało dynamo. Potem przebiegł kilka metrów do

następnej bramy i przystanął, spoglądając poprzez popiersie generała na przywiązane

żaglówki i starą barkę z kominem. Nie wiedział, dokąd iść. W swoich planach nie

uwzględnił deszczu: myślał, że będzie mógł się gdzieś skulić i przespać na ławce albo

nad rzeką. Kilku żołnierzy szło ubitą ulicą w stronę wybrzeża kłócąc się o coś

gwałtownie. Nie zwracali uwagi na deszcz, jakby go nie czuli, jak gdyby w ogóle

background image

było tak źle, że deszcz był drobiazgiem, którym nie należy się przejmować... Ksiądz

pchnął drewniane drzwi, przy których stał - były to drzwi gospody sięgające mu tylko

do kolan - i wszedł uciekając przed deszczem. Zobaczył sterty butelek z napojami

gazowanymi i stół bilardowy. Wyniki gry zaznaczono pierścieniami na sznurku. Było

tam trzech czy czterech ludzi; ktoś położył kaburę rewolweru na kontuarze. Ksiądz

szedł zbyt szybko i potrącił łokieć człowieka, który właśnie miał zagrać. Tamten

odwrócił się z wściekłością. - Matko święta...

To był Czerwona Koszula. Czy człowiek nigdzie, nawet na chwilę, nie był

bezpieczny? Ksiądz przeprosił pokornie, wycofując się bokiem w kierunku drzwi, ale

znów zbyt szybko zaczepił kieszenią o ścianę i butelka z wódką brzęknęła. Kilka

złośliwych twarzy patrzyło na niego z rozbawieniem. Był tu obcy, więc użyją sobie

jego kosztem. - Co tam macie w kieszeni? - spytał Czerwona Koszula. Był to

młodzieniec nie mający jeszcze dwudziestu lat, o złotych zębach i drwiących,

zarozumiałych ustach. - Lemoniadę - odparł ksiądz. - Po co nosicie z sobą lemoniadę?

- Popijam nią wieczorem... chininę. Czerwona Koszula nadął się i trącił jego

kieszeń grubszym końcem kija bilardowego. - Lemoniada, tak?

- Tak, lemoniada. - Zobaczymy tę lemoniadę. - Obrócił się z pychą do innych i

powiedział: - Już ja wywącham przemytnika na jakieś dziesięć kroków. - Wsadził

rękę do kieszeni księdza i wyciągnął do połowy butelkę z wódką. - Proszę -

powiedział. - Nie mówiłem...

Ksiądz rzucił się do drzwi i wypadł na deszcz. Jakiś głos krzyknął: “Łapaj

go!” - Bawili się za wszystkie czasy. Biegł ulicą pod górę w stronę rynku, skręcił w

lewo, a potem w prawo. Miał szczęście, że na ulicach było ciemno, a księżyc ukrył

się za chmurami. Trzymając się z dala od oświetlonych okien był prawie

niewidoczny. Słyszał, jak się nawoływali. Nie ustawali w pościgu: to było lepsze niż

bilard. Gdzieś ktoś zagwizdał; policja dołączyła się do zabawy. W tym to mieście

chciał się urządzić, gdyby po opuszczeniu Concepcion, pozostawiając tam długi

godne księdza, dostał wyższe stanowisko w hierarchii kościelnej. Gdy tak kluczył to

tu, to tam, myślał o katedrze, o Montezie i o kanoniku, którego kiedyś znał. Coś

ukrytego bardzo głęboko, chęć ucieczki, ukazała mu na chwilę przeraźliwy komizm

całej sytuacji. Zachichotał, odetchnął głęboko i znów zachichotał. Słyszał, jak się

nawoływali i gwizdali w ciemności. Deszcz wciąż padał, spływał i chlupotał o

cementową posadzkę bezużytecznego frontonu, który kiedyś był katedrą - słońce

paliło tu zbyt mocno, żeby grać w pelotę, a na brzegu stało kilka żelaznych huśtawek

background image

przypominających szubienice. Biegł na powrót w dół, miał pewien plan. Krzyki

zbliżyły się; od strony rzeki nadchodziła nowa grupa ludzi, którzy metodycznie

prowadzili pościg. Z ich powolności mógł odgadnąć, że byli to policjanci, oficjalni

myśliwi. Znajdował się więc pomiędzy dwiema grupami: amatorów i zawodowców.

Ale drzwi były znajome, pchnął je, zamknął za sobą i szybko wszedł do patio. Stał w

ciemności i oddychał ciężko, nasłuchując zbliżających się ulicą kroków; deszcz wciąż

padał. Wtem zorientował się, że ktoś obserwuje go z okna; mała ciemna, zwiędła

twarz, podobna do zasuszonych głów kupowanych przez turystów. Zbliżył się do

kraty i spytał:

- Padre Jose?

- To tam. - Druga twarz ukazała się za pierwszą, niepewnie oświetlona

blaskiem świecy, potem trzecia. Twarze wyskakiwały niczym grzyby po deszczu.

Mógł wyczuć, jak go obserwowano, gdy szedł z chlupotem przez patio i zastukał do

drzwi. Upłynęło parę sekund, zanim rozpoznał padre Jose. Był w komicznie

wydymającej się koszuli, w ręku trzymał lampę. Ostatni raz widział go na

konferencji, gdy siedząc w ostatnim rzędzie obgryzał paznokcie z obawy, że ktoś go

może zauważyć. Bał się zupełnie niepotrzebnie. Nikt z zajętych ważnymi sprawami

katedralnych księży nie znał nawet jego nazwiska. Dziwnie było pomyśleć, że teraz

zdobył swoistą sławę, większą niż oni. - Jose - odezwał się łagodnie, mrugając na

niego z pluskającej ciemności. - Kim pan jest?

- Ksiądz mnie nie pamięta? Oczywiście to było wiele lat temu... Nie pamięta

ksiądz konferencji w katedrze?...

- O Boże - powiedział padre Jose. - Szukają mnie. Myślałem, że może ksiądz

mógłby... tylko na tę noc...

- Idźcie stąd, idźcie stąd. - Oni nie wiedzą, kim jestem. Myślą, że jestem

przemytnikiem... ale w komisariacie poznają. - Nie mówcie tak głośno. Moja żona...

- Niech mi ksiądz tylko wskaże jakiś kącik - szepnął. Znów zaczął odczuwać

strach. Przypuszczalnie wódka przestała działać. W tym gorącym, wilgotnym

klimacie nikt nie mógł być długo pijany: alkohol wyparowywał pod pachami, spływał

z czoła. A może po prostu wracało do niego pragnienie życia - powracające co jakiś

czas - byle jakiego życia. W świetle lampy twarz padre Jose wykrzywiona była

nienawiścią. - Dlaczego przyszliście do mnie? Dlaczego myślicie, że... ? Jeśli nie

pójdziecie sobie, to zawołam policję. Wiecie, co za człowiek ze mnie. Prosił łagodnie:

- Jesteś dobrym człowiekiem, Jose. Zawsze to wiedziałem. - Jeśli nie

background image

pójdziecie, będę krzyczał. Starał się przypomnieć sobie, z jakiego powodu tamten

mógł go nienawidzić. Z ulicy dochodziły głosy; jakieś kłótnie, pukanie. Czyżby

przetrząsali domy?

- Jeśli kiedyś obraziłem cię, Jose, wybacz mi. Byłem zarozumiały, pyszny,

wyniosły, w ogóle byłem złym księdzem. W swoim sercu zawsze wiedziałem, że ty

jesteś lepszym człowiekiem ode mnie. - Idźcie - piszczał Jose - idźcie sobie. Nie

potrzeba mi tu męczenników. Ja już nie należę do was. Zostawcie mnie w spokoju.

Dobrze mi tak, jak jest. - Usiłował zebrać swój jad w ślinę i splunął słabo w twarz

tamtemu. Nawet go nie dosięgnął: ślina opadła bezwładnie. Dodał: - Idź i zdechnij

prędko. To najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić. - Zatrzasnął drzwi. W tej samej

chwili otwarły się drzwi patio i weszli policjanci. Na mgnienie oka dojrzał ojca Jose

spoglądającego przez okno, ale zaraz objęła go ogromna postać w białej koszuli

nocnej i odciągnęła stamtąd, niby opiekuńczy duch usuwający dawnego księdza z

pola okropnych ludzkich walk. Jakiś głos odezwał się:

- To on. - Był to młody człowiek, Czerwona Koszula. Ksiądz rozwarł dłoń i

upuścił kulkę papieru pod ścianą domu padre Jose. Było to jak ostateczna rezygnacja

z całej przeszłości. Wiedział, że był to początek końca; po tylu latach. Gdy

wyjmowali mu z kieszeni butelkę z wódką, zaczął odmawiać w myśli akt żalu, ale nie

mógł się skupić. Na tym polegał fałsz skruchy na łożu śmierci; pokuta była owocem

długiej zaprawy i dyscypliny, sam strach tu nie wystarczał. Usiłował myśleć o swoim

dziecku ze wstydem, ale mógł tylko myśleć o niej z czymś w rodzaju zagłodzonej

miłości - co się z nią stanie? A sam grzech był tak dawny, że brzydota wyblakła

niczym staroświecki obraz i pozostawiła po sobie coś na kształt wdzięku. Chłopak w

czerwonej koszuli rozbił butelkę o bruk i dokoła nich rozszedł się zapach alkoholu,

niezbyt mocny, bo w butelce nie było wiele. Potem zabrali go ze sobą. Teraz, kiedy

go już złapali, odnosili się do niego przyjaźnie i - z wyjątkiem Czerwonej Koszuli,

któremu zepsuł ruch bilardowy - żartowali z jego nieudanej ucieczki. Nie mógł

znaleźć żadnej odpowiedzi na ich dowcipy. Instynkt samozachowawczy przeszywał

jego mózg niczym jakaś przerażająca obsesja. Kiedy odkryją, kim jest rzeczywiście?

Kiedy spotka Metysa albo porucznika, który go już przesłuchiwał? Szli powoli,

gromadą, w górę, na rynek. Przed wejściem do koszar kolba jakiegoś karabinu

uderzyła o ziemię. Mała lampka kopciła na tle brudnej, bielonej ściany. Na

dziedzińcu kiwały się hamaki, okręcone wokół śpiących ciał jak siatki, w których

wiąże się drób. - Możecie usiąść - powiedział jeden z policjantów i popchnął go

background image

przyjaznym ruchem w stronę ławki. Wszystko teraz wydawało się nieodwołalne.

Wartownik przechadzał się przed drzwiami, a na dziedzińcu wśród hamaków słychać

było nieprzerwany pomruk snu. Ktoś odezwał się do niego. Gapił się bezradnie. - Co?

Policjanci i Czerwona Koszula zdawali się spierać o to, czy kogoś należy

obudzić. - Ależ to jego obowiązek - powtarzał Czerwona Koszula. Miał przednie zęby

jak królik. - Doniosę o tym gubernatorowi - dodał. - Przyznajecie się do winy,

nieprawdaż? - zapytał jakiś policjant. - Tak - powiedział ksiądz. - Proszę. Czego

więcej wam trzeba? Za to jest kara pięć pezów. Po co kogoś budzić. - A kto weźmie

te pięć pezów, co?

- To nie wasza sprawa. Ksiądz odezwał się nagle:

- Nikt ich nie weźmie. - Nikt?

- Wszystko, co mam, to dwadzieścia pięć centavos. Drzwi pokoju w głębi

otworzyły się i wszedł porucznik. - O co, na Boga, jest ten cały hałas? - spytał.

Policjanci stanęli nierówno, z ociąganiem, na baczność. - Złapałem człowieka, który

miał przy sobie alkohol - odpowiedział Czerwona Koszula. Ksiądz słuchał z oczyma

spuszczonymi na ziemię... “dlatego, że ukrzyżowały... ukrzyżowały... ukrzyżowały...

“ Żal utknął beznadziejnie na słowach formułki. Nie odczuwał nic poza strachem. - A

więc - spytał porucznik - co to was obchodzi? Łapiemy ich na tuziny. - Czy mamy go

wprowadzić? - spytał jeden z policjantów. Porucznik rzucił okiem na skuloną,

służalczą postać na ławce. - Wstańcie - rzekł. Ksiądz wstał. Teraz - myślał - teraz...

Podniósł oczy. Porucznik spoglądał gdzie indziej, na zewnątrz, gdzie niezgrabnie łaził

wartownik tam i z powrotem. Na ciemnej, stężałej twarzy porucznika rysował się

niepokój i zmęczenie. - On nie ma pieniędzy - powiedział jeden z policjantów. -

Matko Boska - żachnął się porucznik - czy nigdy was nie nauczę? - Przeszedł dwa

kroki w kierunku wartownika i rzekł: - Zrewidujcie go. Jeśli nie ma pieniędzy,

wsadźcie go do celi. Przydzielcie mu jakąś pracę... - Wyszedł na zewnątrz i w pewnej

chwili podniósłszy otwartą dłoń uderzył wartownika w ucho. - Wy śpicie.

Maszerujcie tak, jakbyście mieli nieco dumy... dumy - powtórzył. Przy bielonej

ścianie kopciła mała acetylenowa lampa, a z dziedzińca dochodził zapach moczu.

Policjanci leżeli w hamakach okręceni siatką, bezpieczni. - Mamy zapisać jego

nazwisko? - spytał sierżant. - Tak, oczywiście - powiedział porucznik nie patrząc na

niego, szybkim i nerwowym krokiem przeszedł obok lampy z powrotem na

dziedziniec. Stał tam z odkrytą głową i rozglądał się; deszcz padał na jego elegancki

mundur. Wyglądał na człowieka, któremu coś bardzo leży na sercu, jak gdyby

background image

znajdował się pod wpływem jakiejś utajonej pasji, która przerwała rutynę jego życia.

Wrócił do izby. Chwili nie mógł ustać spokojnie. Sierżant wepchnął księdza do

pokoju w głębi. Na ścianie, z której płatami odpadał tynk, wisiał jaskrawy, firmowy

kalendarz; Metyska o ciemnej skórze, w kostiumie kąpielowym, reklamowała jakiś

napój gazowany. Ktoś napisał ołówkiem, zgrabnym, kaligraficznym pismem tani,

zarozumiały frazes, że człowiek nie ma nic do stracenia oprócz kajdan. - Nazwisko? -

spytał sierżant. Zanim zdążył się zastanowić, odpowiedział:

- Montez. - Skąd?

Wymienił pierwszą lepszą wioskę. Zabsorbowała go jego własna fotografia.

Siedział na niej wśród nakrochmalonych, białych sukienek dziewcząt, które

przystąpiły do pierwszej komunii. Ktoś zakreślił kółko wokół jego twarzy, żeby ją

wyróżnić. Na ścianie była także inna podobizna: jankesa z San Antonio w Texasie,

poszukiwanego za morderstwo i rabunek banku. - Przypuszczam - mówił ostrożnie

sierżant - że kupiliście trunek od kogoś obcego...

- Tak. - Którego nie moglibyście poznać?

- Nie.

- To rozumiem - rzekł z aprobatą sierżant. Jasne było, że nie chciał wszczynać

sprawy. Wziął księdza całkiem poufale pod ramię, wyprowadził na zewnątrz i dalej

przez podwórze. Niósł ze sobą wielki klucz, podobny do tych, jakich używano jako

symbolu w biblijnych sztukach i bajkach. Kilku ludzi poruszyło się w hamakach: tu

zwisała jakaś nie ogolona szczęka niby niesprzedane resztki na ladzie u rzeźnika, tam

wielkie, rozdarte ucho, nagie udo, pokryte ciemnym włosem. Zastanawiał się, kiedy

też ukaże się twarz Metysa, uradowanego, że go poznał. Sierżant otworzył małe

zakratowane drzwi, kopnął kogoś rozwalonego przy wejściu i powiedział:

- To wszystko dobrzy ludzie, wszystko dobrzy ludzie tutaj - i wciąż kopaniem

torował sobie drogę. Okropny smród unosił się w powietrzu. W zupełnej ciemności

ktoś płakał. Ksiądz zatrzymał się na progu usiłując dojrzeć cokolwiek.

Nieprzenikniona ciemność zdawała się poruszać i falować. - Tak mi sucho w gardle -

powiedział. - Czy mógłbym dostać wody? - Smród zatykał mu nos i zebrało mu się na

wymioty. - Jutro rano - odparł sierżant. - Jesteście dość pijani na dzisiaj - i

położywszy wielką, wyrozumiałą łapę na plecach księdza wepchnął go do środka i

zatrzasnął drzwi. Ksiądz nadepnął na jakąś dłoń, na czyjeś ramię i przyciskając twarz

do kraty zaprotestował w bezsilnym przerażeniu. - Tu nie ma miejsca. Nic nie widzę.

Co to za ludzie?

background image

Na zewnątrz, już między hamakami, sierżant wybuchnął śmiechem:

- Hombre - powiedział - hombre, czyście nigdy nie byli w więzieniu?

background image

Rozdział III

- Macie papierosa? - odezwał się jakiś głos w pobliżu jego stopy. Szybko

cofnął się i nadepnął na czyjąś rękę. Znowu jakiś głos odezwał się rozkazująco:

- Woda, prędko - jak gdyby mówiący myślał, że zaskoczy przybysza i zmusi

go do podania mu jej. - Macie papierosa?

- Nie. - Słabym głosem dodał: - W ogóle nic nie mam. - Zdawało mu się, że

wrogość ogarnia go zewsząd jak dym. Znów się poruszył. Ktoś powiedział:

- Uważajcie na wiadro. To stamtąd pochodził ten smród. Ksiądz stał zupełnie

bez ruchu i czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Na zewnątrz deszcz

ustawał. Padał nieregularnie, a burza oddaliła się. Można było teraz doliczyć do

sześćdziesięciu między błyskawicą a grzmotem. Zgodnie z przesądem oznaczało to

sześćdziesiąt kilometrów. Wpół drogi do morza albo wpół drogi do gór. Macał stopą

koło siebie, starając się znaleźć skrawek miejsca, żeby usiąść. Ale zdawało mu się, że

wcale nie ma miejsca. W świetle błyskawic dostrzegł hamaki na skraju dziedzińca. -

Macie coś do jedzenia? - spytał jakiś głos, a kiedy nie odpowiadał, znów: - Macie coś

do jedzenia?

- Nie. - Macie jakieś pieniądze? - spytał inny głos. - Nie. Wtem z odległości

mniej niż dwóch metrów dobiegł go słaby krzyk kobiety. Ktoś zmęczonym głosem

powiedział: “Nie możecie tam być cicho?” Wśród ukradkowych poruszeń dobiegły

go znowu stłumione jęki, które nie ból wyrażały. Ze zgrozą pojął, że rozkosz istniała

nawet tu, w tłoku i ciemności. Znowu wysunął nogę i cal po calu zaczął torować

sobie drogę, aby oddalić się od kraty. Oprócz ludzkich głosów słychać było inny

nieustanny hałas, przypominający małą maszynę, elektryczny motorek pracujący z

równomierną szybkością. Głośniejszy niż ludzki oddech, wypełniał całą ciszę, jaka

była w celi. To moskity. Odszedł od kraty może dwa, trzy kroki. Zaczął rozróżniać

głowy, widocznie przejaśniało się. Głowy zwisały wokół niego jak dynie. - Kto wy

jesteście? - spytał jakiś głos. Nie odpowiedział, czuł rosnącą panikę. Nagle znalazł się

przy tylnej ścianie. Dotykał ręką mokrego kamienia. Cela miała najwyżej cztery

metry szerokości. Stwierdził, że z trudem może usiąść, pod warunkiem, że podwinie

nogi pod siebie. Jakiś starzec leżał oparty o jego ramię. Ksiądz mógł się domyślić

jego wieku po tym, że miał kości lekkie jak piórko i nierówny, niespokojny oddech.

Był to ktoś bliski narodzenia lub śmierci, a trudno było wyobrazić sobie, że dziecko

mogło się znajdować w takim miejscu. Starzec nagle spytał:

background image

- Czy to ty, Katarzyno? - i wypuścił oddech w długim, cierpliwym

westchnieniu, jak gdyby czekał już długo i mógł sobie pozwolić na długie czekanie.

Ksiądz rzekł:

- Nie. To nie Katarzyna. - Gdy to powiedział, zapadła nagle cisza; wszyscy

nasłuchiwali, jak gdyby powiedział coś ważnego. Potem znów zaczęły się odgłosy i

ruch. Ale dźwięk jego własnego głosu, poczucie nawiązania kontaktu z bliźnim

uspokoiło go. - Oczywiście, że to nie Katarzyna - powiedział starzec. - Nie

przypuszczałem nawet, że to ona. Ona nigdy nie przyjdzie. - Czy to wasza żona?

- Co wy znów wygadujecie! Nie mam żony. - Katarzyna?

- To moja córka. - Wszyscy słuchali, z wyjątkiem dwojga niewidocznych

ludzi, których obchodziła tylko własna, pokątna rozkosz. - Może nie chcą jej

pozwolić, by tu przyszła?

- Ona nawet nie spróbuje - oświadczył starczy, pozbawiony nadziei głos z

całkowitym przekonaniem. Księdza zaczęły boleć podkurczone nogi. - Jeśli was

kocha... - powiedział. Gdzieś za zbitą masą ciemnych kształtów kobieta znów

krzyknęła; był to ów końcowy okrzyk protestu, oddania i rozkoszy. - To wina księży -

powiedział starzec. - Księży?

- Księży. - Dlaczego księży?

- Bo księży. Jakiś niski głos w pobliżu kolan księdza odezwał się:

- Ten stary to wariat. Nie ma sensu się go pytać. - Czy to ty, Katarzyno?

Właściwie nie wierzę, że to ty. Ot, tak się tylko pytam. - No, ja mam na co się skarżyć

- mówił dalej głos. - Człowiek musi bronić swego honoru. Zgodzicie się z tym,

prawda?

- Nie znam się na honorze. - Byłem w barze, kiedy nagle ten człowiek, o

którym wam mówię, podchodzi do mnie i mówi: “Twoja matka to kurwa”. Nic nie

mogłem mu zrobić, bo miał broń. Musiałem cierpliwie czekać. Wychlał zbyt wiele

piwa - wiedziałem, że tak będzie - i kiedy zataczając się wyszedł, poszedłem za nim.

Miałem butelkę, rozbiłem ją o mur. Rozumiecie? Nie miałem przecież pistoletu ze

sobą. Jego rodzina ma protekcję u naczelnika, inaczej nie siedziałbym tutaj. - To

straszna rzecz zabić człowieka. - Mówicie jak ksiądz. - To wina księży - odezwał się

starzec. - Macie rację. - O co jemu chodzi?

- A cóż to ma za znaczenie, o co chodzi takiemu staruchowi? Chcę teraz wam

opowiedzieć co innego...

Jakiś kobiecy głos powiedział:

background image

- Zabrali mu dziecko. - Dlaczego?

- Bo było bękartem. Postąpili całkiem legalnie. Na słowo “bękart” serce zabiło

mu boleśnie, jak człowiekowi zakochanemu, gdy ktoś obcy wymieni kwiat, którego

nazwa jest także imieniem kobiety. Bękart... Słowo to napełniło go smutnym

poczuciem szczęścia. Zbliżyło do niego jego własne dziecko. Widział, jak mała stoi

pod drzewem koło śmietnika, bez opieki. Powtórzył: “Bękart” - jak gdyby wymawiał

jej imię: z obojętnością, którą maskował czułość. - Mówili, że nie nadawał się na

ojca. Ale gdy księża uciekli, musiała wrócić do niego. Bo gdzież by się podziała? -

Wyglądało to na szczęśliwe zakończenie, ale kobieta dodała: - Oczywiście

nienawidziła go. Księża ją przecież wychowali. Mógł sobie wyobrazić małe,

zaciśnięte usta dobrze wychowanej mieszczki. Co ona tu robiła?

- Za co jest w więzieniu?

- Za to, że miał krucyfiks. Z wiadra śmierdziało coraz silniej. Noc stała wokół

nich jak ściana, przez którą nie przenikał najmniejszy powiew. Słyszał, jak ktoś

oddawał mocz, bębniąc po blaszanych brzegach wiadra. - Nie mieli prawa -

powiedział. - Oczywiście, że zrobili słusznie. To był śmiertelny grzech. - Nie mieli

prawa uczyć jej, żeby go nienawidziła. - Oni wiedzieli, do czego mają prawo. - Jeśli

zrobili taką rzecz, byli złymi księżmi. Grzech należał do przeszłości. Ich

obowiązkiem było uczyć... no, miłości. - Wy nie wiecie, co jest słuszne. Księża

wiedzą. Po chwili wahania powiedział bardzo wyraźnie:

- Ja jestem księdzem. To był chyba koniec. Nie trzeba było już dłużej mieć

nadziei. Dziesięcioletnie polowanie wreszcie było skończone. Wokół niego zapadło

milczenie. To miejsce było jak świat: przepełnione żądzą, zbrodnią i nieszczęśliwą

miłością, biło smrodem w niebo. Ale zrozumiał, że mimo wszystko można było

znaleźć tutaj spokój, jeśli wiedziało się na pewno, że zostało mało czasu. - Wy,

księdzem? - spytała wreszcie kobieta. - Tak. - Czy oni wiedzą?

- Jeszcze nie. Mógł wyczuć rękę macającą jego rękaw. Jakiś głos powiedział:

- Ksiądz nie powinien był nam tego mówić. Tu rozmaici ludzie siedzą.

Mordercy...

Głos, który opisał mu swoją zbrodnię rzekł:

- Nie macie prawa mnie znieważać. Dlatego, że zabiłem człowieka, to nie

znaczy... - Zaczęto wszędzie szeptać. Głos mówił dalej z goryczą: - Nie jestem

donosicielem tylko dlatego, że kiedyś jakiś człowiek mi powiedział: “Twoja matka

jest kurwą”...

background image

Ksiądz przerwał mu:

- Nie ma potrzeby, żeby ktoś doniósł o mnie. To byłby grzech. Jak się

rozjaśni, sami mnie poznają. - Zastrzelą księdza - powiedziała kobieta. - Tak. - Czy

ksiądz się boi?

- Tak. Oczywiście. Nowy głos odezwał się z kąta, z którego dochodziły

przedtem odgłosy rozkoszy:

- Mężczyzna nie boi się takiej rzeczy - mówił twardym i upartym tonem. -

Nie? - spytał ksiądz. - Odrobina bólu. Cóż myślicie? I tak to musi kiedyś przyjść. -

Wszystko jedno - rzekł ksiądz. - Ja się boję. - Ból zęba jest gorszy. - Nie możemy

wszyscy być mężni. - Wy, wierzący, jesteście wszyscy tacy sami - powiedział głos

pogardliwie. - Chrześcijaństwo robi z was tchórzy. - Tak. Może macie rację. Otóż

widzicie, ja jestem złym księdzem i złym człowiekiem. Umrzeć w stanie grzechu

ciężkiego - zaśmiał się z zażenowaniem - to zmusza człowieka do myślenia. - Proszę,

zupełnie to samo, co powiedziałem. Wiara w Boga robi z ludzi tchórzy. - W głosie

brzmiał odcień triumfu, jak gdyby coś udowodnił. - A więc? - spytał ksiądz. - Lepiej

nie wierzyć... i być dzielnym mężczyzną. - Aha... rozumiem. Oczywiście, gdybyśmy

wierzyli, że gubernator albo Jefe nie istnieją, jeśli moglibyśmy się umówić, że to

więzienie wcale nie jest więzieniem, tylko ogrodem, jacy moglibyśmy być wtedy

dzielni!

- No, to byłaby po prostu głupota. - Ale gdybyśmy stwierdzili, że więzienie

jest więzieniem, a gubernator, tam na rynku, istnieje bez żadnych wątpliwości, no,

wtedy niewiele znaczyłoby, że byliśmy dzielni przez godzinę czy dwie. - Nikt nie

mógłby twierdzić, że to więzienie nie jest więzieniem. - Nie? Tak uważacie? Widać,

że nie słuchacie tego, co mówią politycy. - Nogi bolały go bardzo. Zdrętwiały mu

stopy, ale nie mógł rozprężyć muskułów, żeby im ulżyć. Nie było jeszcze północy.

Godziny ciemności przed nim wyciągały się w nieskończoność. Kobieta nagle

powiedziała:

- Pomyślcie tylko. Mamy męczennika tutaj...

Ksiądz zachichotał, nie mógł się powstrzymać. - Nie wydaje mi się, żeby

męczennicy byli tacy jak ja. - Nagle spoważniał, bo przypomniały mu się słowa

Marii... Nie należy ośmieszać Kościoła. Powiedział więc: - Męczennicy to ludzie

święci. Nie należy myśleć, że ponieważ ktoś umiera, to od razu... nie. Mówię wam, że

jestem w stanie grzechu śmiertelnego. Zrobiłem rzeczy, o których nie mógłbym wam

tutaj mówić. Mógłbym tylko wyszeptać je w konfensjonale. - Wszyscy słuchali

background image

uważnie tego, co mówił, jak gdyby zwracał się do nich w kościele. Zastanawiał się,

gdzie też mógł siedzieć nieunikniony Judasz, ale nie czuł obecności Judasza, tak jak

czuł ją wtedy w leśnym szałasie. Poczuł jakąś ogromną i nie dającą się wyjaśnić

miłość do mieszkańców tego więzienia. Przyszło mu na myśl zdanie: “Bóg tak

umiłował świat... “ Mówił dalej: - Moje dzieci, nigdy nie powinniście myśleć, że

święci męczennicy są podobni do mnie. Wy macie dla mnie nazwę. Och, słyszałem ją

od was już przedtem. Nazwaliście mnie księdzem - pijaczyną. Jestem tu teraz dlatego,

że znaleziono u mnie w kieszeni butelkę wódki. - Usiłował ruszyć stopami. Skurcz

minął, były teraz martwe, bez czucia. Ach, niech tak zostaną. Nie będzie ich musiał

już często używać. Starzec mruczał coś, a myśli księdza powędrowały z powrotem do

Brigitty. Wiedza o świecie ukryta była w niej jak ciemna plamka na kliszy rentgena,

która wiadomo, co oznacza. Zastygłym w piersi uczuciem pragnął ją ocalić, ale znał

opinię lekarza - choroba była nieuleczalna. Głos kobiety odezwał się błagalnie:

- Odrobina wódki, proszę księdza, nie jest przecież grzechem. Zastanawiał się,

skąd ona się tu wzięła. Prawdopodobnie za posiadanie w domu świętego obrazu.

Miała nużący, żarliwy głos dewotki. Były to kobiety tak niemądrze przywiązane do

swoich świętych obrazów. Dlaczego ich nie paliły? Obraz nie był potrzebny do...

Powiedział surowo:

- Och, to, że jestem pijakiem, to nie wszystko. - Los pobożnych kobiet zawsze

go martwił, podobnie jak politycy żyły one złudzeniem. Bał się o nie. Tak często

umierały w stanie bezgranicznego zadowolenia z siebie. Było jego obowiązkiem,

kiedy tylko się dało, pozbawiać je sentymentalnych pojęć o tym, co jest dobre...

Twardo dodał: - Mam dziecko. Jakże zacna była ta kobieta! Słychać było w mrocznej

celi, jak jej głos go usprawiedliwia. Nie mógł słyszeć, co mówiła, ale było to coś o

dobrym łotrze. - Moja droga, łotr żałował. Ja nie żałowałem. - Przypomniał sobie

chwilę, gdy jego dziecko wchodziło do szałasu, promień słońca padał na nią z tyłu, a

jej spojrzenie było ciemne, złośliwe, wiedzące. - Nie wiem, jak żałować. - To była

prawda, utracił zdolność żalu. Nie mógł powiedzieć sobie, że chciałby, aby jego

grzech nigdy nie zaistniał, to grzech ten wydawał mu się teraz tak mało znaczący, a

kochał jego owoc. Potrzebował spowiednika, który z wolna skierowałby jego umysł

na utarte drogi wiodące do zgrozy, cierpienia i żalu. Kobieta zamilkła. Pomyślał, że

może mimo wszystko był dla niej zbyt ostry. Jeśli przekonanie, że był męczennikiem,

utwierdzało ją w wierze... Ale odrzucił tę myśl. Obowiązywała go prawda. Przesunął

się na pośladkach o parę centymetrów i spytał:

background image

- O której robi się jasno?

- O czwartej... piątej... - odpowiedział jakiś mężczyzna. - Skąd możemy

wiedzieć, proszę księdza? Nie mamy zegarków. - Długo tu jesteście?

- Trzy tygodnie. - Cały dzień was tu trzymają?

- O nie. Wypuszczają nas do sprzątania dziedzińca. Pomyślał sobie, że właśnie

wtedy zostanie rozpoznany, a może wcześniej, bo przecież ktoś z tych ludzi na pewno

go wyda. Po chwili namysłu oświadczył:

- Wyznaczyli na mnie nagrodę. Pięćset czy sześćset pezów, nie jestem pewien.

- Potem znów umilkł. Nie mógł namawiać nikogo, żeby doniósł, byłoby to kuszeniem

do grzechu. Ale z drugiej strony, jeśli znajdował się tu donosiciel, nie byłoby

powodu, żeby nieszczęsne stworzenie miało być pozbawione tej zapłaty. Popełnić tak

odrażający grzech, zwykłe morderstwo, i nie mieć wynagrodzenia na tym świecie... to

byłoby niesprawiedliwe - myślał. - Nikt z nas nie chce ich judaszowych srebrników -

odezwał się ktoś. Znów poczuł jakąś niezwykłą miłość. Był po prostu przestępcą w

gromadzie przestępców... miał wrażenie solidarności z ludźmi, jakiego nigdy nie

zaznał w dawnych czasach, kiedy parafianie całowali jego czarną bawełnianą

rękawiczkę. Dobiegł go histeryczny głos pobożnej kobiety:

- To bardzo niemądre tak im mówić. Ksiądz nie wie, co za ludzie tu są.

Złodzieje, mordercy...

- A wy - spytał jakiś gniewny głos - za co wy tu siedzicie?

- Za to, że miałam dobre książki w domu - oświadczyła z nieznośną dumą. Nie

potrafił więc zachwiać jej zadowolenia z siebie. - Są wszędzie. Zarówno tu, jak i

gdzie indziej - rzekł. - Dobre książki?

Roześmiał się. - Nie, nie. Złodzieje mordercy... Och, moje dziecko, gdybyś

miała więcej doświadczenia, wiedziałabyś, że są rzeczy jeszcze gorsze. Starzec

zdawał się niespokojnie spać z głową zwieszoną na ramię księdza, który próbował się

poruszyć. Bogiem a prawdą nigdy nie było łatwo poruszać się w tej celi, ale trudność

ta zdawała się zwiększać, w miarę jak z posuwaniem się nocy sztywniały członki. Nie

mógł teraz poruszyć ramionami bez obudzenia starca na nową noc udręki. Cóż -

myślał - to moi bracia go obrabowali; sprawiedliwość wymaga, żeby mi było

troszeczkę niewygodnie... Siedział więc milczący i sztywny pod mokrą ścianą, bez

czucia w nogach aż po biodra, niczym trędowaty. Moskity wciąż brzęczały. Nie było

co się bronić uderzeniem w powietrze. Wypełniały całe to miejsce, jak gdyby

stanowiły jego nieodłączną część. Jeszcze ktoś inny oprócz starca zasnął i chrapał

background image

tonem dziwnie zadowolonym, jakby dobrze sobie podjadł i popił na obfitej kolacji, a

teraz uciął drzemkę... Ksiądz starał się obliczyć godzinę. Ile czasu minęło od chwili,

kiedy spotkał żebraka na rynku? Przypuszczalnie było dopiero po północy. Jeszcze

całe godziny musi tu spędzić. To oczywiście był koniec, ale jednocześnie należało

być przygotowanym na wszystko, nawet na ucieczkę. Jeśli Bóg chciał, żeby uciekł,

mógł porwać go sprzed luf plutonu egzekucyjnego. Ale Bóg był miłosierny. Był

chyba tylko jeden powód, dla którego Bóg mógł mu odmówić swojego spokoju - jeśli

w ogóle istniał spokój - mógł jeszcze się przydać na to, żeby zbawić jakąś duszę,

swoją lub czyjąś inną. Ale cóż dobrego mógł teraz zdziałać? Byli na jego tropie. Nie

ważył się wejść do żadnej wsi z obawy, żeby ktoś nie przypłacił tego życiem, ktoś -

może człowiek w stanie grzechu śmiertelnego i nie żałujący za grzechy. Trudno

powiedzieć, ile dusz mogłoby być zgubionych, tylko dlatego, że był uparty i dumny,

że nie chciał uznać się za pokonanego. Nie mógł nawet już dłużej odprawiać mszy, bo

nie miał wina, które pochłonęła spragniona gardziel naczelnika policji. Wszystko było

przerażająco skomplikowane. Wciąż jeszcze bał się śmierci. Z nastaniem poranka

będzie jeszcze bardziej bał się śmierci, ale już zaczęła go ona pociągać swoją

prostotą. Pobożna kobieta coś do niego szeptała. Musiała widać jakoś utorować sobie

drogę bliżej niego. - Może ksiądz wysłucha mojej spowiedzi?

- Tutaj? Moje drogie dziecko, to zupełnie niemożliwe. Gdzież byłaby

tajemnica?

- Ale już tak długo nie...

- Odmów akt żalu za grzechy. Musisz zaufać Bogu, moja droga, że

uwzględni...

- Nie miałabym nic przeciw cierpieniu...

- A więc jesteś tutaj. - To nic nie jest. Rano moja siostra przyniesie pieniądze

na zapłacenie kary. Gdzieś przy przeciwległej ścianie rozkosz zaczęła się na nowo.

Nie było co do tego wątpliwości. Ruchy, zadyszany oddech, a potem krzyk. Pobożna

kobieta rzekła na głos z pasją;

- Czemu nie przestaną? Bestie, zwierzęta!

- Cóż przyjdzie z odmawiania aktu żalu w takim stanie umysłu?

- Ale ta ohyda...

- Nie wierz temu. To niebezpieczne. Bo nagle odkrywamy, że w naszych

grzechach jest tyle piękna. - Piękna - powiedziała z niesmakiem. - Tutaj. W tej celi. Z

obcymi ludźmi dokoła. - Tak wiele piękna. Święci mówią o pięknie cierpienia. Cóż,

background image

ty i ja nie jesteśmy świętymi. Cierpienie wydaje się nam po prostu ohydne. Tak samo

smród, tłok i ból. A dla nich tam w rogu tamto jest piękne. Trzeba wiele posiąść

wiedzy, żeby patrzeć na świat oczyma świętego. Święty wyrabia sobie subtelny smak,

jeśli chodzi o piękno, i może patrzeć z góry na biedne, nieświadome podniebienia

takich jak oni. Ale nas nie stać na to. - To jest grzech śmiertelny. - Nie wiemy tego.

Możliwe. Ale widzisz, ja jestem złym księdzem. Ja wiem... z doświadczenia... ile

piękna szatan zabrał z sobą, gdy upadał. Nikt nigdy nie powiedział, że upadłe anioły

były brzydkie. O nie, one były tak samo zwinne i lekkie, i...

Znów dał się słyszeć okrzyk, wyrażający rozkosz nie do zniesienia. Kobieta

powiedziała:

- Niech ksiądz ich powstrzyma. To skandal. Poczuł, jak jej palce chwytają,

wczepiają się w jego kolano. - Jesteśmy wszyscy wspólnie więźniami - rzekł. - Ja w

tej chwili pragnę wody bardziej niż czegokolwiek, bardziej niż Boga. To też jest

grzech. - Teraz widzę - rzekła kobieta - że ksiądz jest złym księdzem. Nie chciałam

temu wierzyć. Teraz wierzę. Ksiądz sympatyzuje z tymi bydlętami. Gdyby biskup

księdza słyszał...

- Ach, on jest daleko. - Pomyślał o staruszku przebywającym teraz w stolicy.

Mieszka w jednym z tych brzydkich wygodnych domów, zapełnionych posągami i

świętymi obrazami i odprawia mszę w niedzielę przy jednym z katedralnych ołtarzy. -

Jak się stąd wydostanę, to napiszę...

Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Ona w ogóle nie zdawała sobie

sprawy z tego, że coś się na świecie zmieniło. - Jeśli otrzyma ten list, bardzo go

zaciekawi wiadomość, że... jeszcze żyję. - Znów spoważniał. Trudniej było czuć

litość dla niej niż dla Metysa, który przed tygodniem deptał mu w lesie po piętach.

Ale bo też jej sprawa może gorzej się przedstawiała. Metys miał tyle na swoje

usprawiedliwienie: biedę, febrę i niezliczone upokorzenia. - Staraj się nie gniewać.

Zamiast tego módl się za mnie - powiedział ksiądz. - Im prędzej księdza zabiją, tym

lepiej. Nie mógł jej dojrzeć w ciemności, ale pamiętał wiele twarzy z dawnych

czasów, które pasowały do jej głosu. Wystarczyło, by sobie dokładnie wyobrazić

mężczyznę czy kobietę, a zaraz budził się w nim odruch litości... to była cecha, jaką

odznaczał się obraz Boży... Kiedy się zobaczyło zmarszczki w kątach oczu, kształt ust

i układ włosów, nie można było nienawidzić. Nienawiść była tylko brakiem

wyobraźni. Znów zaczął czuć ogromną odpowiedzialność za tę pobożną kobietę. -

Ksiądz i padre Jose - rzekła. - Przez takich jak wy ludzie szydzą... z prawdziwej

background image

religii. A jednak miała na swoje usprawiedliwienie tyle, co Metys. Wyobraził sobie

salon, w którym pędziła życie, w fotelu na biegunach, wśród fotografii rodzinnych,

nie zadając się z nikim. Łagodnie spytał:

- Nie jesteś zamężna, prawda?

- Po co ksiądz chce to wiedzieć?

- I nigdy nie miałaś powołania?

- Nie chcieli wierzyć, że je mam - odparła z goryczą. Pomyślał: Biedna

kobieta nie miała nic, w ogóle nic. Gdyby tylko można było znaleźć właściwe

słowo... Pochylił się w tył bez nadziei, poruszając się ostrożnie, żeby nie zbudzić

starca. Ale właściwe słowa nie przychodziły na myśl. Z ludźmi tej kategorii, co ona,

brak mu było teraz kontaktu bardziej niż kiedykolwiek. W dawnych czasach

wiedziałby, co jej powiedzieć; nie czułby w ogóle litości i prawie bezmyślnie

wyklepałby taki czy inny banał. Teraz czuł się bezużyteczny. Był przestępcą i

powinien mówić tylko do przestępców. Znów postąpił źle, starając się przełamać jej

zadowolenie z siebie. Równie dobrze mógł był pozwolić jej na to, żeby nadal uważała

go za męczennika. Zamknął oczy i natychmiast zaczęło mu się śnić. Ścigano go. Stał

przy drzwiach i walił w nie, prosząc o wpuszczenie, ale nikt nie odpowiadał. Było

jakieś słowo, jakieś hasło, które by go ocaliło, ale nie pamiętał, jakie. Próbował

rozpaczliwie brać pierwsze z brzegu słowa: ser i dziecko, Kalifornia, ekscelencja,

mleko, Vera Cruz. Stracił czucie w nogach i ukląkł przy drzwiach. Wtedy poznał,

dlaczego chciał wejść do środka. Wcale go nie ścigano, to była pomyłka. Jego

dziecko leżało obok i straszliwie krwawiło, a to był dom lekarza. Walił w drzwi i

krzyczał: “Nawet jeśli nie mogę sobie przypomnieć właściwego słowa, czy jesteście

bez serca?” Dziewczynka była umierająca i patrzyła na niego rozumnym wzrokiem

starzejącej się kobiety. Powiedziała do niego: “Ty zwierzę”. Zbudził się płacząc. Nie

spał chyba dłużej niż parę sekund, bo kobieta wciąż mówiła o powołaniu, którego nie

chciały uznać zakonnice. - Cierpiałaś wtedy, prawda? - zauważył. - Cierpieć w taki

sposób może to było lepsze niż wstąpić do zakonu i być szczęśliwą. Natychmiast po

wypowiedzeniu tych słów pomyślał: Głupia uwaga, cóż ona w ogóle znaczy?

Dlaczego nie umiem powiedzieć jej nic takiego, co by mogła zapamiętać? Dał za

wygraną. To miejsce było bardzo podobne do reszty świata: ludzie czepiali się każdej

okazji, by zdobyć rozkosz czy nadąć się pychą - nie przeszkadzały im brzydota i

niewygoda otoczenia. Nie było czasu na zadanie sobie trudu i każdy marzył o

ucieczce. Nie spał już więcej; na nowo targował się z Bogiem. Jeśli tym razem

background image

ucieknie z więzienia, to ucieknie w ogóle. Pójdzie na północ, przez granicę. Ucieczka

była czymś tak nieprawdopodobnym, że jeśliby się udała, byłaby znakiem Bożym,

wskazówką, że jego przykład nie był dobry, że właściwie spowiadając od czasu do

czasu wyrządził wiele zła. Starzec poruszył się, oparty wciąż o jego ramię, a wokół

nich stała noc. Ciemność była wciąż jednakowa, a nie było zegarków, nie było

niczego, co wskazywałoby, że czas mija. Jedynym rytmem znaczącym noc było

ciurkanie oddawanego moczu.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, że widzi jedną twarz, potem drugą. Już niemal

zapomniał, że jeszcze nastanie dzień, tak jak zapomina się, że nadejdzie kiedyś

śmierć. Tak to wraz ze zgrzytem hamulców czy gwizdkiem człowiek nagle

uświadamia sobie, że czas się posuwa i w pewnej chwili kończy. Wszystkie głosy

powoli stały się twarzami. Nie było niespodzianek. Konfesjonał uczy księży

rozpoznawać kształt głosu: zwisającą wargę czy rozlazły podbródek i fałszywą

szczerość zbyt prosto patrzących oczu. O parę kroków od siebie zobaczył pobożną

kobietę, śpiącą niespokojnie. Jej wąskie usta były otwarte i ukazywały mocne zęby

sterczące jak nagrobki. Dalej starzec. W kącie leżał mędrek ze swą kobietą niedbale

rozłożoną na jego kolanach. Teraz, kiedy dzień wreszcie nadszedł, tylko ksiądz nie

spał i mały indiański chłopiec, który siedział przycupnięty przy drzwiach ze

skrzyżowanymi nogami i z miną tak zaciekawioną, jak gdyby nigdy przedtem nie

przebywał w równie miłym towarzystwie. Na dziedzińcu widać już było biel

przeciwległej ściany. Ksiądz zaczął oficjalnie żegnać się ze światem; nie był w stanie

zrobić tego z przejęciem. Jego moralne zepsucie było mniej oczywiste dla jego

zmysłów niż śmierć. Jedna kula - myślał - prawie na pewno przeszyje serce; w

plutonie musi być choć jeden celny strzelec. Życie ujdzie w “ułamku sekundy” - tak

się to określało - ale przez całą noc rozumiał coraz bardziej, że czas zależy od

zegarów i zmiany światła. Nie było zegarów, a światło nie zmieni się. Nikt właściwie

nie wie, jak długo może trwać sekunda bólu. Może trwać przez cały czyściec... lub

zawsze. Ni stąd, ni zowąd, przyszedł mu na myśl pewien człowiek, którego

spowiadał. Umierał na raka. Jego krewni musieli owinąć twarze, tak przerażający był

smród gnijących wnętrzności. To nie był święty. W życiu nie było nic równie

ohydnego jak śmierć. Jakiś głos na dziedzińcu krzyknął: “Montez!” Usiadł na swych

zmartwiałych nogach. Myślał automatycznie. To ubranie nie zda się już na długo.

Było poplamine i zapaskudzone zetknięciem z podłogą celi i współtowarzyszami

niedoli. Kupił je z wielkim ryzykiem w magazynie nad rzeką, udając, że jest dobrym

background image

wieśniakiem z pretensjami powyżej swego stanu. Wtem przypomniał sobie, że nie na

długo będzie mu ono potrzebne. Dziwnie wstrząsnęła nim ta myśl: tak jak gdyby

zamykał drzwi swego domu po raz ostatni. Głos powtórzył niecierpliwie: “Montez”.

Przypomniał sobie, że chwilowo tak się nazywa. Oderwał wzrok od swego

zniszczonego ubrania i zobaczył sierżanta otwierającego celę. - Chodźcie tu, Montez.

- Łagodnie oparł głowę starca o wilgotną ścianę i usiłował wstać, ale nogi ugięły się

pod nim jak ciasto. - Cóż wy chcecie spać całą noc? - gderał opryskliwie sierżant. Był

czymś zirytowany, bo nie odnosił się tak przyjaźnie jak poprzedniego wieczoru.

Kopnął jakiegoś śpiącego i zaczął walić w drzwi celi: - Jazda! Wszyscy wstawać,

wychodzić na dziedziniec! - Tylko mały Indianin posłuchał i wysunął się chyłkiem.

Miał wciąż dziwnie zadowoloną minę. Sierżant narzekał: - Brudne psy. Cóż oni chcą,

żebyśmy ich jeszcze myli? Wy, Montez, chodźcie tu. - Czucie w nogach powracało z

bólem. Udało mu się dotrzeć do drzwi. Dziedziniec budził się ospale do życia. Pod

jednym kranem stała kolejka ludzi myjących sobie twarze. Jakiś człowiek w

podkoszulku i kalesonach siedział na ziemi, obejmując karabin. - Wychodzić na

dziedziniec i myć się! - ryczał na więźniów sierżant, ale gdy ksiądz wyszedł, chwycił

go: - Wy nie, Montez. - Ja nie?

- Mamy dla ciebie co innego do roboty. Ksiądz stał wyczekująco, podczas gdy

inni więźniowie wychodzili na dziedziniec. Mijali go jeden po drugim. Nie patrzył im

w twarz, lecz na nogi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Stopy kobiety w czarnych

trzewikach na niskim obcasie, wlokąc się, przeszły obok niego. Szepnął bez

podnoszenia wzroku:

- Módl się za mnie. - Coście tam powiedzieli, Montez?

Nie mógł zdobyć się na żadne kłamstwo. Czuł, że w ciągu tych dziesięciu lat

jak gdyby wyczerpał cały swój zapas wykrętów. Trzewiki przystanęły. Głos kobiecy

rzekł:

- On żebrał. - Dodała okrutnie: - Powinien był mieć więcej rozsądku. Nic nie

mam do dania. - Potem wyszła na swych płaskich stopach na dziedziniec. -

Wyspaliście się dobrze, Montez? - dokuczał mu sierżant. - Niespecjalnie. - Cóż

chcecie? - mówił sierżant. - To wam da nauczkę, żebyście się zanadto w wódce nie

lubowali, no nie?

- Tak. - Zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwają te wstępne formalności. -

A więc skoro wydajecie wszystkie pieniądze na wódkę, musicie odpracować wasz

nocleg. Wynieście wiadra z cel i uważajcie, żeby nic nie wylać. To miejsce i tak już

background image

dosyć śmierdzi. - Gdzie mam zanieść?

Sierżant wskazał na drzwi wychodków za kranem. - Zgłoście się do mnie, jak

skończycie - powiedział i wrócił na dziedziniec rycząc po drodze rozkazy. Ksiądz

schylił się i chwycił wiadro. Było pełne i bardzo ciężkie. Pochylony pod ciężarem

zaczął iść przez dziedziniec. Pot zalewał mu oczy. Otarł je i w kolejce do mycia

zobaczył jedną po drugiej znajome twarze... zakładników. Stał tam Miguel, którego

wzięto na jego oczach. Przypomniał sobie krzyk matki, zmęczony gniew porucznika i

wschodzące słońce. Oni go także zobaczyli. Postawił ciężkie wiadro i patrzył na nich.

Gdyby udał, że ich nie poznaje, byłoby to jak wskazówka, jak domaganie się, jak

żądanie, aby cierpieli dalej i pozwolili mu uciec. Miguela zbito. Miał ranę pod okiem.

Bzykały koło niej muchy, tak jak bzykały wokół otwartego boku muła. Kolejka

posunęła się dalej. Minęli go ze wzrokiem wbitym w ziemię, a ich miejsce zajęli

obcy. Modlił się w milczeniu: “O Boże, przyślij im kogoś, kto bardziej zasługuje na

to, żeby dla niego cierpieli”. Wydawało mu się przeklętą ironią, że poświęcają się dla

księdza - pijaka, który ma bękarta. Żołnierz wciąż siedział w kalesonach, z karabinem

między kolanami, i obgryzał paznokcie. Ksiądz poczuł się dziwnie opuszczony,

dlatego właśnie, że zakładnicy nie okazali, iż go poznają. Wychodek był to po prostu

dół kloaczny, z dwiema deskami w poprzek, na których można było stanąć.

Wypróżnił wiadro i wrócił przez dziedziniec do cel. Było ich sześć. Brał wiadra jedno

po drugim. Raz musiał przystanąć, gdyż zebrało mu się na wymioty: plusk, plusk, tam

i z powrotem przez dziedziniec. Przyszedł do ostatniej celi. Nie była pusta. W tyle

przy ścianie leżał człowiek. Poranne słońce właśnie dosięgło jego nóg. Muchy

unosiły się bzykając nad kupą wymiotów na podłodze. Oczy otwarły się i

obserwowały księdza pochylającego się nad wiadrem. Dwa kły sterczały...

Ksiądz poruszał się szybko i obryzgał podłogę. Metys odezwał się swoim,

zanadto dobrze znanym, gderliwym tonem:

- Czekajcie no. Nie wolno wam tego tutaj robić. - Wyjaśnił z dumą: - Ja nie

jestem więźniem. Jestem gościem. - Ksiądz wykonał przepraszający gest, bo obawiał

się mówić, i znów się ruszył. - Stójcie. Chodźcie no tutaj - rozkazująco powiedział

Metys. Ksiądz stał uparcie koło drzwi na pół odwrócony. - Chodźcie tutaj - powtórzył

Metys. - Jesteście więźniem, prawda? A ja jestem gościem... gubernatora. Czy

chcecie, żebym zawołał policjanta? Jeśli nie, to róbcie, co wam każę, i chodźcie tutaj.

Wyglądało na to, że Bóg zdecydował się... wreszcie. Podszedł z wiadrem w ręku i

stanął obok wielkiej, płaskiej bosej stopy. Metys spojrzał na niego z ciemnego kąta,

background image

po czym spytał ostro i niespokojnie:

- Co wy tu robicie?

- Sprzątam. - Nie o to mi chodzi. - Zostałem złapany z butelką wódki -

powiedział ksiądz starając się nadać głosowi ton prostacki. - Ja was znam -

powiedział Metys. - Nie mogłem oczom uwierzyć, ale kiedyście się odezwali...

- Nie wydaje mi się...

- Ten księży głos - rzekł mieszaniec z niesmakiem. Był jak pies innej rasy,

mimo woli nastroszył się. Wielki, tłusty palec u nogi poruszał się wrogo. Ksiądz

postawił wiadro. Opierał się, ale bez nadziei na powodzenie. - jesteście pijani. - Piwo,

piwo - mówił Metys. - Nic tylko piwo. Obiecali mi co najlepsze, ale nie można im

ufać. Czy ja nie wiem, że Jefe trzyma pod kluczem zapas koniaku?!

- Muszę wypróżnić wiadro. - Jeśli się stąd ruszycie, będę krzyczał. Muszę

myśleć o tylu rzeczach - żalił się z goryczą Metys. Ksiądz czekał, nie mógł zrobić nic

innego. Był zdany na łaskę tego człowieka. Głupie wrażenie, bo te malaryczne oczy

nie wiedziały, co to łaska. W każdym razie oszczędził sobie upokorzenia, jakim

byłoby błaganie go. - Jak widzicie, jest mi tu wygodnie - wyjaśnił starannie Metys.

Żółte palce jego nóg skuliły się z zadowoleniem koło rzygowin. - Dobre żarcie, piwo,

towarzystwo, no i ten dach nie przecieka. Nie mówcie, co się potem stanie, sam

wiem: kopną mnie i wyrzucą stąd jak psa, jak psa. - Jego głos nabrzmiał piskliwym

oburzeniem. - Chciałbym wiedzieć, za co was tu zamknęli. Według mnie, to jest

świństwo. Przecież to ja mam was znaleźć, no nie? Kto dostanie nagrodę, jeśli już

was mają? Nie zdziwiłbym się, gdyby Jefe albo ten skurwysyn sierżant. -

Zafrasowany snuł ponure myśli. - Nie można dziś nikomu ufać. - No i oczywiście jest

jeszcze Czerwona Koszula - zauważył ksiądz. - Czerwona Koszula?

- Właściwie to on mnie złapał. - Rany boskie - rzekł Metys - oni wszyscy mają

wpływy u gubernatora. - Podniósł błagalny wzrok i dodał: - Ksiądz jest

wykształconym człowiekiem. Niech ksiądz mi coś poradzi. - To byłoby morderstwo -

rzekł ksiądz - grzech śmiertelny. - nie o to mi chodzi. Mam na myśli nagrodę. Widzi

ksiądz, tak długo, jak oni nie wiedzą, mam zapewnione, no... wygodne życie tutaj.

Człowiek zasługuje na parę tygodni urlopu. A ksiądz i tak nie może uciec, prawda?

Byłoby lepiej złapać księdza poza więzieniem. Gdzieś w mieście. To znaczy, że nikt

inny nie mógłby rościć... - Dodał z pasją: - Biedny człowiek musi myśleć o tylu

rzeczach. - Przypuszczam, że dano by wam coś niecoś nawet i tutaj - rzekł ksiądz. -

Coś niecoś - powtórzył Metys, dźwignął się i oparł o ścianę. - Dlaczego nie miałbym

background image

dostać wszystkiego?

- Co się tu dzieje? - zapytał sierżant. Stał w progu na słońcu i zaglądał do

środka. - Chciał, żebym sprzątnął jego wymioty. Powiedziałem, że pan mi nie kazał -

powiedział ksiądz powoli. - Ach, on jest gościem - rzekł sierżant. - Ma być

traktowany odpowiednio. Zróbcie, jak wam każe.

Metys uśmiechnął się sztucznie i spytał:

- A może by tak flaszeczkę piwa, panie sierżancie?

- Jeszcze nie - odparł sierżant. - Musicie najpierw rozejrzeć się po mieście.

Ksiądz ujął wiadro i wrócił na dziedziniec, a oni spierali się dalej. Miał wrażenie, jak

gdyby wymierzono mu w plecy pistolet. Wszedł do wychodka i wypróżnił wiadro, po

czym wyszedł z powrotem na dziedziniec: pistolet był teraz wymierzony w pierś.

Stali obaj w drzwiach celi i rozmawiali. Przeszedł przez dziedziniec. Przypatrywali

mu się, gdy wrócił. Sierżant mówił do Metysa:

- Powiadacie, że wątroba wam dolega i że nie widzicie dziś dobrze. Więc

sprzątnijcie sami wasze wymioty. Jeśli wy nie spełniacie swoich obowiązków...

Za plecami sierżanta Metys mrugnął na księdza chytrze, co bynajmniej nie

podziałało uspokajająco. Teraz, gdy pierwszy strach minął, czuł tylko żal. Bóg

zdecydował. Musiał żyć dalej, podejmować decyzje, działać, według własnego

uznania planować...

Sprzątanie cel, polegające na wylaniu wiadra wody na podłogę każdej celi,

zajęło mu jeszcze pół godziny. Patrzył, jak pobożna kobieta znika - miał wrażenie, że

na zawsze - w bramie, gdzie jej siostra czekała z grzywną. Obie były owinięte

czarnymi szalami i wyglądały jak twarde i suche przedmioty, które kupuje się na

wyprzedaży. Potem zameldował się znów u sierżanta, który obejrzał cele,

skrytykował jego pracę i kazał mu rozlać więcej wody, aż nagle, znudzony tym

wszystkim, powiedział mu, że może iść do Jefe z prośbą o zwolnienie. Czekał więc

godzinę na ławce koło drzwi do pokoju Jefe, obserwując wartownika, który chodził

leniwie tam i z powrotem w upalnym słońcu. A kiedy wreszcie policjant wprowadził

go, nie Jefe, lecz porucznik siedział przy biurku. Ksiądz stanął niedaleko własnej

fotografii na ścianie i czekał. Raz zerknął prędko i nerwowo na pomięty wycinek ze

starej gazety i pomyślał z ulgą, że nie jest tak bardzo podobny do tego zdjęcia. Jakiż

nieznośny musiał być w tamtych czasach, a przecież wtedy był jeszcze względnie

niewinny. To była inna zagadka: czasem zdawało mu się, że powszednie grzechy -

niecierpliwość, drobne kłamstwa, pycha, zaniedbana okazja - odcinają człowieka od

background image

łaski bardziej dokładnie niż najgorsze ze wszystkich grzechów. Wtedy, gdy był

niewinny, nie odczuwał miłości do nikogo. Teraz, gdy był zepsuty, nauczył się...

- A więc? - spytał porucznik nie odrywając oczu od papierów. - Sprzątnął

dokładnie cele? - Po czym mówił dalej: - Powiedzcie sierżantowi, że chcę tu widzieć

dwa tuziny żołnierzy z należycie wyczyszczonymi karabinami nie dalej jak za dwie

minuty. - Spojrzał z roztargnieniem na księdza i spytał: - Na co wy czekacie?

- Czekam, aż wasza ekscelencja pozwoli mi odejść. - Nie jestem ekscelencją.

Nauczcie się nazywać rzeczy po imieniu. - Dodał ostro: - Byliście tu już kiedyś?

- Nie, nigdy. - Nazywacie się Montez. Zdaje mi się, że ostatnio spotykam zbyt

wielu ludzi o tym nazwisku. Wasi krewni? - Siedział przypatrując mu się uważnie,

jak gdyby zaczynał sobie coś przypominać. Ksiądz powiedział z pośpiechem:

- Mój kuzyn został rozstrzelany w Concepcion. - To nie była moja wina. -

Miałem na myśli tylko... że byliśmy bardzo podobni. Nasi ojcowie byli bliźniakami.

Mniej niż pół godziny różnicy było między nimi. Zdawało mi się, że wasza

ekscelencja miał na myśli...

- O ile sobie przypominam, wyglądał zupełnie inaczej. Wysoki, chudy

człowiek... wąski w ramionach...

Ksiądz wtrącił prędko:

- Może rodzinne podobieństwo. - No, ale ja go tylko raz widziałem. -

Porucznik zachowywał się niemal tak, jakby miał coś na sumieniu, gdy tak siedział

zamyślony, przesuwając niespokojnie po papierze swoje ciemne, indiańskie ręce. -

Dokąd idziecie? - spytał. - Bóg to wie. - Wy, ludzie, jesteście wszyscy tacy sami.

Nigdy nie nauczycie się prawdy... że Bóg nic nie wie. - Jakiś żyjący okruch przeleciał

po papierze niby odrobina sadzy. Porucznik przycisnął go palcem i spytał: - Nie

mieliście pieniędzy na zapłacenie kary? - Przypatrywał się innej plamce, która

ukazała się spomiędzy stron szukając schronienia. W tym upale życie krzewiło się

bujnie. - Nie. - Z czego będziecie żyli?

- Może dostanę jakąś pracę...

- Starzejecie się, będzie wam coraz trudniej znaleźć pracę. - Nagle włożył rękę

do kieszeni, wyjął pięciopezową monetę: - Macie. A teraz jazda stąd, i żebym was

więcej nie widział. Pamiętajcie. Ksiądz trzymał w zaciśniętej pięści monetę, cenę

mszy. Ze zdumieniem powiedział:

- Pan jest dobrym człowiekiem.

background image

Rozdział IV

Było jeszcze bardzo wcześnie rano, gdy przepłynął rzekę i ociekając wodą

wyszedł na drugi brzeg. Nie przypuszczał, by ktoś mógł się kręcić w pobliżu.

Bungalow, szopa kryta blachą, maszt na flagę. Zawsze zdawało mu się, że Anglicy o

zachodzie słońca opuszczają flagę i śpiewają: “God Save the King”. Ostrożnie

okrążył szopę. Drzwi ustąpiły pod naciskiem. Stał w ciemnym wnętrzu, gdzie już był

kiedyś poprzednio. Ile tygodni temu? Nie miał pojęcia. Pamiętał tylko, że było to na

długo przed porą deszczową. Deszcze zaczynały się właśnie teraz. Za tydzień tylko

samolot będzie w stanie przedostać się przez góry. Macał wokół siebie nogą. Był tak

głodny, że nawet kilka bananów bardzo by się przydało; nie miał nic w ustach od

dwóch dni; ale bananów tu nie było, ani jednego. Widocznie zjawił się w dniu, w

którym zbiór wysłano w dół rzeki. Stał tuż przy drzwiach, usiłując przypomnieć

sobie, co mówiła mu dziewczynka, alfabet Morse'a, jej okno. Gdzieś za śmiertelnie

białym, zakurzonym podwórzem druciana moskitiera błyszczała w słońcu. Przyszła

mu nagle na myśl pusta spiżarnia. Zaczął niespokojnie nasłuchiwać. Nie dolatywał

najmniejszy odgłos. Dzień tutaj jeszcze się nie zaczął pierwszym sennym człapaniem

butów po cementowej posadzce, drapiącymi pazurami przeciągającego się psa,

pukaniem do drzwi. Nie było słychać nic, w ogóle nic. Która to mogła być godzina?

Od ilu godzin było już jasno? Trudno dociec. Czas był elastyczny i napięty do

ostateczności. Przypuśćmy, że mimo wszystko nie jest bardzo wcześnie... może

szósta, siódma... Zrozumiał, jak bardzo liczył na to dziecko. Ona była jedyną istotą,

która mogła mu pomóc bez narażania siebie. Jeśli nie przedostanie się przez góry w

ciągu kilku dni, znajdzie się w pułapce. Mógłby wówczas równie dobrze oddać się w

ręce policji, bo jak przeżyłby porę deszczową, gdy nikt nie odważy się dać mu

żywności czy udzielić schronienia? Byłoby lepiej, szybciej, gdyby przed tygodniem

rozpoznano go na posterunku policji. O wiele mniej kłopotu. Wtem usłyszał jakiś

hałas. Nadzieja wracała jakby na próbę. Słychać było drapanie i skowyt. To właśnie

rozumiało się pod słowem “świt” - odgłos życia. Zgłodniały czekał przy drzwiach. I

zobaczył: przez podwórze wlókł się kundel; brzydka suka ze zwieszonymi uszami,

skomląc ciągnęła za sobą skaleczoną czy złamaną nogę. Miała chyba przetrącony

grzbiet. Szła bardzo powoli. Jej wystające żebra przywodziły na myśl eksponat w

muzeum przyrodniczym. Jasne było, że nie jadła nic od wielu, wielu dni, że ją

zostawiono. W przeciwieństwie do niego, zachowała coś w rodzaju nadziei. Nadzieja

background image

jest instynktem, który tylko człowiek swym rozumem potrafi zabić. Zwierzę nigdy nie

zna rozpaczy. Patrząc, jak idzie pokaleczona, odnosił wrażenie, że to się zdarzało co

dzień, że obserwował jedno z regularnych zjawisk nowego dnia, takich jak śpiew

ptaków w najszczęśliwszych okolicach. Dowlokła się do drzwi werandy i leżąc

rozciągnięta jak orzeł w herbie zaczęła drapać jedną łapą. Trzymała nos przy szparze.

Mogło się wydawać, że wdycha zatęchłe powietrze pustych pokoi; potem

zaskowyczała niecierpliwie i zaczęła machać ogonem, jak gdyby słyszała, że coś się

w środku rusza. Wreszcie zaczęła wyć. Ksiądz nie mógł dłużej wytrzymać. Wiedział

już, co to znaczy. Lepiej więc sprawdzić własnymi oczami. Wyszedł na podwórze, a

suka odwróciła się niezdarnie - parodia psa podwórzowego - i zaczęła na niego

szczekać. Nie chciała byle kogo. Chciała tego, do czego była przyzwyczajona: chciała

powrotu dawnego życia. Zajrzał przez okno, może to był pokój dziewczynki?

Zabrano stąd wszystko z wyjątkiem rzeczy niużytecznych i połamanych. Widział

tekturowe pudło pełne podartego papieru i małe krzesło bez nogi. W bieloną ścianę,

w miejcsu gdzie wisiało może lustro lub obraz, wbity był wielki gwóźdź. Leżała tam

również złamana łyżka od butów. Suka warcząc wlokła się przez werandę. Instynkt

jest jak poczucie obowiązku: można go łatwo pomieszać z wiernością. Pozbył się

zwierzęcia po prostu wychodząc na słońce. Pies nie mógł obrócić się tak szybko, żeby

za nim nadążyć. Ksiądz pchnął drzwi, które momentalnie ustąpiły; nikt nie zadał

sobie trudu zamknięcia ich na klucz. Na ścianie wisiała jakaś stara skóra aligatora, źle

obciągnięta i niedołężnie suszona. Usłyszał sapanie, więc odwrócił się. Suka

przełożyła dwie łapy przez próg, ale teraz, gdy już znajdował się w domu, nie

zwracała na niego uwagi. Obejmowała dom w posiadanie, była tu panią, a poza tym

czuła całe mnóstwo rozmaitych zapachów, które ją interesowały. Wlokła się po

podłodze węsząc głośno wilgotnym nosem. Ksiądz otworzył drzwi na lewo; może to

była sypialnia? W rogu leżał stos starych butelek od lekarstw. W niektórych z nich

została jeszcze odrobina zabarwionego płynu. Były tam lekarstwa od bólu głowy, od

bólu żołądka, lekarstwa do zażycia przed posiłkiem i do zażycia po posiłku. Ktoś

musiał być bardzo chory, skoro potrzebował ich aż tyle. Leżała też połamana

klamerka i pasmo wyczesanych siwiejących blond włosów. Pomyślał z ulgą: To jej

matka, to tylko jej matka. Zajrzał do innego pokoju, który wychodził na powoli

płynącą i pustą rzekę, widoczną przez okno zasłonięte moskitierą. Musiał to być

salonik, bo został w nim stół, składany stolik do kart z dykty, kupiony za parę

szylingów, którego nie opłacało im się zabierać ze sobą, gdziekolwiek jechali.

background image

Zastanawiał się, czy to matka była umierająca? A może ukończyli już tegoroczne

zbiory i wyjechali do stolicy, gdzie był szpital. Z tego pokoju przeszedł do

następnego; był to pokój, który widział z zewnątrz, pokój dziewczynki. Ze smutnym

zaciekawieniem przerzucił zawartość kosza do śmieci. Miał uczucie, jak gdyby

porządkował rzeczy po śmierci i zastanawiał się, co jest zbyt bolesną pamiątką.

Czytał: “Bezpośrednią przyczyną amerykańskiej wojny o niepodległość była tak

zwana “herbatka bostońska””. Musiała to chyba być część wypracowania, napisanego

starannie, wielkimi literami. “Ale faktyczną sporną kwestią (słowo to zostało

napisane z błędem, wykreślone i napisane na nowo) było, czy wolno nakładać podatki

na ludzi, nie mających reprezentacji w parlamencie.” Musiał znaleźć brulion, tyle tam

było poprawek. Podniósł jakiś inny, pierwszy z brzegu świstek. Chodziło o ludzi

zwanych wigami i torysami. Nie znał tych słów. Coś przypominającego ścierkę do

kurzu trzepocząc sfrunęło z dachu na podwórze - sęp. Ksiądz czytał dalej: “Jeśli

pięciu ludziom zajęło trzy dni skoszenie łąki o powierzchni czterech i jedna czwarta

akra, jaką przestrzeń skosiłoby dwóch ludzi w ciągu jednego dnia?” Pytanie było

równo podkreślone linijką, a pod nią zaczynały się obliczenia, beznadziejna plątanina

cyfr, które się nie zgadzały. Po zmiętym, odrzuconym na bok papierze można się było

domyślić upału i irytacji. Wyobrażał ją sobie bardzo wyraźnie, w chwili gdy

zdecydowanie uwolniła się od tego zadania: ostre regularne rysy i dwa cienkie

warkocze. Przypomniał sobie jej gotowość do ślubowania wieczystej nienawiści

wszystkim, którzy go skrzywdzą, i przypomniał sobie swoje własne dziecko, kuszące

go na śmietnisku. Zamknął starannie drzwi za sobą, jak gdyby chciał zapobiec

ucieczce. Słyszał, jak gdzieś warczała suka, i poszedł za nią do izby, która kiedyś

była kuchnią. Leżała zastygła nad kością i szczerzyła swoje stare zęby. Twarz

jakiegoś Indianina ukazała się za siatką okienną, niby szmata powieszona do

suszenia, ciemna, uwiędła i nieapetyczna. Pożądliwym wzrokiem wpatrywał się w

kość. Spojrzał na przechodzącego przez kuchnię księdza i natychmiast zniknął, jak

gdyby nigdy go tam nie było, zostawiając dom w takim opuszczeniu jak poprzednio.

Ksiądz także wpatrywał się w kość. Było na niej wciąż jeszcze dużo mięsa. Niewielka

chmurka much wisiała nad gnatem, o kilka centymetrów od pyska suki. Teraz, gdy

Indianin zniknął, suka miała oczy wlepione w księdza. Wszyscy byli tu

konkurentami. Ksiądz postąpił naprzód krok czy dwa i tupnął dwukrotnie. - A

pójdziesz stąd! - krzyknął i machnął rękami, ale kundel nie ruszył się, a tylko

rozpłaszczył nad kością i skupiając w żółtych oczach całą siłę, jaka została w

background image

połamanym ciele, warczał przez zęby. Wyglądało to jak nienawiść na łożu śmierci.

Ksiądz podszedł ostrożnie. Nie przyzwyczaił się jeszcze do faktu, że suka nie mogła

skoczyć. Psa kojarzy się z ruchem, ale to stworzenie, niczym człowiek - kaleka,

potrafiło tylko myśleć. Z oczu zwierzęcia można było wyczytać myśli - głód, nadzieję

i nienawiść. Ksiądz wyciągnął rękę w stronę kości i muchy z brzęczeniem uniosły się

w górę. Zwierzę zamilkło i patrzyło uważnie. - Spokojnie, spokojnie - powiedział

ksiądz przymilając się chytrze i wabiąc drobnymi gestami. Zwierzę uparcie

wpatrywało się w niego. Nagle ksiądz odwrócił się i odszedł, tak jak gdyby

rezygnował z kości. Mruczał cicho pod nosem jakieś zdanie z mszy, demonstracyjnie

nie zwracając na kość uwagi. Potem szybko odwrócił się. Nie udało się. Suka

obserwowała go, wykręcając szyję, aby nadążyć za jego przemyślnymi ruchami.

Przez chwilę był wściekły, że jakiś kundel z przetrąconym grzbietem ukradł mu

jedyne pożywienie! Zaczął przeklinać, używając popularnych określeń,

podchwyconych podczas wiejskich zabaw. W innych okolicznościach byłby

zdumiony, że tak łatwo przychodziły mu na język. Oto była ludzka godność:

sprzeczać się z psem o kość. Na dźwięk jego śmiechu suka postawiła uszy, których

koniuszki drgały niespokojnie. Ale nie czuł litości. Jej życie było bez znaczenia

wobec ludzkiego życia. Rozejrzał się za czymś, aby rzucić, ale pokój był ogołocony

prawie ze wszystkiego poza tą kością. Kto wie, może zostawiono ją naumyślnie dla

kundla. Przyszło mu na myśl, że to dziewczynka pamiętała o tym przed wyjazdem z

chorą matką i głupim ojcem. Miał wrażenie, że zawsze tylko ona musiała myśleć za

wszystkich. Nie mógł znaleźć nic lepszego do tego celu niż pogięty, druciany koszyk,

którego używano do jarzyn. Podszedł znów do suki i lekko uderzył ją w pysk.

Chwyciła za drut starymi, połamanymi zębami i nie ruszyła się z miejsca. Uderzył ją

powtórnie, tym razem mocniej. Chwyciła za drut tak mocno, że musiał go jej wyrwać.

Uderzył ją kilkakrotnie, aż wreszcie zrozumiał, że suka może się ruszyć jedynie z

największym wysiłkiem. Nie była w stanie uciec od ciosów ani puścić kości. Mogła

jedynie cierpieć. W przerwach pomiędzy ciosami świeciły jej żółte przerażone i złe

ślepia. Wtedy zmienił metodę. Użył kosza do jarzyn jako czegoś w rrodzaju kagańca,

przytrzymując nim zęby suki, a jednocześnie schylił się i porwał kość. Szarpnęła

jedną łapą i ustąpiła. Opuścił drut i odskoczył w tył. Zwierzę próbowało bez

powodzenia iść za nim, po czym opadło na podłogę. Ksiądz zwyciężył. Miał kość.

Suka nie usiłowała już nawet warczeć. Ksiądz oderwał kawał surowego mięsa zębami

i zaczął żuć. Nigdy jeszcze jedzenie tak mu nie smakowało. Teraz, gdy przez chwilę

background image

czuł się szczęśliwy, zaczął odczuwać litość. Myślał: Zjem tylko tyle, a ona niech ma

następny kawałek. Mdłości odczuwane od kilku godzin opuściły go i pozostawiły po

sobie potężny głód. Jadł dalej, a suka mu się przypatrywała. Po skończonej walce,

zdawała się nie mieć do niego pretensji. Zaczęła uderzać ogonem o podłogę z

nadzieją, pytająco. Ksiądz doszedł do miejsca, które zaznaczył, ale w tej samej chwili

wydało mu się, że jego poprzedni głód był urojony. To, co teraz odczuwał, to był

głód. Potrzeby człowieka są większe niż psa. Zostawi mu ten strzęp mięsa przy

stawie. Ale kiedy moment ów przyszedł, zjadł także i to. Ostatecznie pies ma zęby,

więc zje samą kość. Rzucił ją koło pyska suki i wyszedł z kuchni. Jeszcze raz

przemierzył puste pokoje. Złamana łyżka do butów, butelki od lekarstw,

wypracowanie na temat amerykańskiej wojny o niepodległość. Nie było nic, co

mogłoby mu wyjśnić, dlaczego stąd wyjechali. Wyszedł na werandę i przez dziurę w

deskach zobaczył, że na ziemię upadła książka i leżała między nie otynkowanymi

słupami z cegły, na których stał dom, odizolowany w ten sposób od mrówczych

szlaków. Od wielu miesięcy ksiądz nie widział żadnej książki. Leżała tam i pleśniała

prawie jak obietnica lepszej przyszłości; obietnica życia w spokojnych domach, w

których będą odbiorniki radiowe i półki z książkami, i łóżka zaścielone na noc i

obrusy przy posiłkach. Przyklęknął na ziemi i sięgnął po nią. Nagle pojął, że gdy

skończy się ta długa walka, gdy przekroczy góry i granicę prowincji, może znów

jeszcze będzie mógł się cieszyć życiem. Była to angielska książka, ale z lat, które

spędził w amerykańskim seminarium, pamiętał angielski na tyle, że bez specjalnej

trudności mógł ją czytać. Nawet gdyby nie zrozumiał ani słowa, zawsze to była

książka. Nosiła tytuł: “Klejnoty w pięciu słowach. Skarbiec angielskiej poezji”. Na

czystej kartce za okładką nalepione było drukowane zaświadczenie: “Przyznane... -

po czym następowało nazwisko Coral Fellows wypisane ręcznie - za postępy w

wypracowaniach z języka angielskiego na poziomie klasy trzeciej”. Był tam też jakiś

zawiły herb, który zdaje się zawierał gryfa i liść dębowy, a także motto łacińskie:

“Virtus laudata crescit” i podpis odbity gumową pieczątką: “Mgr Henry Beckley,

Kierownik Prywatnych Kursów Korespondencyjnych”. Ksiądz usiadł na schodkach

werandy. Wszędzie panowała cisza. Na opuszczonej plantacji bananowej nie było

śladu życia, poza sępem, który jeszcze nie stracił nadziei. Indianin mógł być

przywidzeniem. Po posiłku chwilka lektury - pomyślał ksiądz z melancholijnym

humorem i otworzył książkę na chybił trafił. A więc dziewczynce było na imię Coral.

Myślał o sklepach w Vera Cruz pełnych korali, twardych, kruchych kamieni, które z

background image

jakiegoś powodu uważano za nader odpowiednie dla małych dziewcząt po pierwszej

komunii. Czytał:

Z bagien, gdzie łyski żyją i czaple,

W nagłym porywie wychynę;

żarzę się najpierw pośród paproci

i z błyskiem sunę w dolinę.

Był to bardzo niejasny wiersz Tennysona, pełen słów, które wyglądały jak

esperanto. Więc taka jest angielska poezja - myślał. Dziwne. Odrobina poezji, jaką

znał, miała za przedmiot głównie mękę, żal i nadzieję. Wiersz kończył się

filozoficzną nutą: “ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Ale ja żyję na wieki”. Banał i

fałsz słów “na wieki” zgorszyły go nieco, taki wiersz nie powinien znajdować się w

rękach dziecka. Sęp - zakurzony i samotny kształt - rozglądając się opadł na

podwórze. Co jakiś czas unosił się leniwie z ziemi i opadał o dwadzieścia metrów

dalej. Ksiądz czytał:

“Wróć tu! Ach, wróć tu! - wołał w żałości,

gdzie toń się burzy wezbrana -

a góralowi twemu przebaczę,

córko ma, córko kochana.”

To zrobiło na nim większe wrażenie, ale jak i tamto nie nadawało się chyba

dla dzieci. W słowach pisanych obcym językiem wyczuwał ton prawdziwej

namiętności. Samotny i osaczony powtarzał sobie ostatni wiersz: “Córko ma, córko

kochana”. Te słowa zdawały się zawierać cały żal, tęsknotę i nieszczęśliwą miłość,

jaką sam odczuwał.

Najdziwniejszą rzeczą było to, że w ową gorącą noc, spędzoną w natłoku celi,

z głową starca na swoim ramieniu, wkroczył do kraju opuszczenia, jak gdyby umarł, a

teraz wędrował po jakiejś otchłani, bo nie był ani dostatecznie dobry, ani dostatecznie

zły... Życie już nie istniało... Nie chodziło tu tylko o plantację bananową. Teraz, gdy

burza nadeszła i gdy rozpaczliwie szukał schronienia, dobrze wiedział, co znajdzie -

nic.

Szałasy ukazywały się w świetle błyskawic, chwiały się przez chwilę i z

powrotem znikały w napełnionej grzmotami ciemności. Deszcz jeszcze nie padał.

Nadciągał od zatoki Campeche wielkimi płachtami, ogarniając cały kraj

nieubłaganym pochodem. Zdawało mu się, że słyszy go w przerwach pomiędzy

background image

grzmotami - ogromny szum sunący na przełaj ku górom, które były już tak blisko, nie

dalej niż trzydzieści kilometrów. Doszedł do pierwszego szałasu. Drzwi były otwarte

i, gdy zamigotała błyskawica, stwierdził, że tak jak przypuszczał, nie było tam

nikogo. Jedynie kupa kukurydzy, w której coś szarego ruszało się niewyraźnie: może

szczur. Pobiegł do następnego szałasu, ale i tam było to samo - kukurydza i nic poza

tym, jak gdyby wszelkie życie ludzkie cofało się przed nim, jak gdyby Ktoś

postanowił, że odtąd ma być sam, zupełnie sam. Deszcz właśnie dosięgnął polany.

Wyszedł z lasu i sunął niby gęsty, biały dym, zupełnie jak nieprzyjaciel starannie

pokrywający cały teren chmurą gazu, żeby nikt nie uszedł. Deszcz rozprzestrzenił się

i trwał niezbyt długo, jak gdyby nieprzyjaciel miał w ręku stoper i znał co do sekundy

granice wytrzymałości płuc. Dach przez chwilę powstrzymywał deszcz, potem zaczął

przeciekać. Gałęzie ugięły się pod naporem wody i rozsunęły. Przez pół tuzina dziur

deszcz spływał czarnymi strugami. Potem ulewa ustała i tylko kapało z dachu. Deszcz

oddalił się, osłoniony na flankach błyskawicami niczym ogniem zaporowym. W ciągu

paru minut dosięgnie gór. Jeszcze kilka takich burz, a będą nie do przebycia. Był

bardzo zmęczony po całodziennym marszu. Znalazł suche miejsce i usiadł. W świetle

błyskawicy mógł objąć wzrokiem polanę. Wszędzie dokoła słychać było łagodny

odgłos kapiących kropel. Panował niemal spokój, ale niezupełnie. Spokój wymagał

towarzystwa ludzi. Jego samotność była jak groźba rzeczy, które miały nadejść.

Wtem - bez żadnego widocznego powodu - przypomniał sobie deszczowy dzień w

amerykańskim seminarium: okna biblioteczne zamglone oparem kaloryferów,

wysokie półki statecznych książek i pewien młody człowiek - cudzoziemiec z Tuscon

- rysujący palcem swoje inicjały na szybie. To był spokój. Patrzył na to teraz z

zewnątrz, bez wiary, że go jeszcze kiedykolwiek odnajdzie. Stworzył sobie swój

własny świat: puste, rozwalone szałasy, oddalająca się burza i powracający strach.

Strach, bo jednak mimo wszystko nie był samotny. Na zewnątrz ktoś ostrożnie się

ruszał. Co chwila szedł parę kroków i stawał. Pogrążony w apatii ksiądz czekał,

krople z dachu nieustannie kapały. Pomyślał o Metysie węszącym po mieście w

poszukiwaniu naprawdę murowanej okazji, by go wydać. Jakaś twarz spojrzała na

niego przez drzwi szałasu i szybko się cofnęła: twarz starej kobiety, choć z

Indiankami nigdy na pewno nie wiadomo: równie dobrze mogła mieć nie więcej niż

dwadzieścia lat. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Uciekła przed nim w ciężkiej

workowatej spódnicy, a jej czarne warkocze podskakiwały niezgrabnie. Widocznie

jego samotność miała być zakłócona tylko przez te nieuchwytne twarze, przez te

background image

istoty wynurzające się jak gdyby z epoki kamiennej i uciekające przy pierwszym

spotkaniu. Ogarnęła go niechęć i gniew. Ta nie ucieknie. Pogonił ją przez polanę,

rozpryskując kałuże, ale że zaczęła biec wcześniej i nie wstydziła się swego strachu,

dopadła lasu przed nim. Szukanie jej tam nie miało sensu. Wrócił do najbliższego

szałasu. Nie był to ten sam, w którym schronił się poprzednio, ale tak samo był pusty.

Co się stało tym ludziom? Dobrze wiedział, że te mniej lub więcej dzikie obozowiska

były tylko tymczasowe. Indianie zazwyczaj uprawiali mały skrawek ziemi, a gdy

wyjałowili na pewien czas glebę, po prostu przenosili się gdzie indziej. W ogóle nie

znali się na płodozmianie, ale przenosząc się zabierali ze sobą kukurydzę. To, co

widział, wyglądało raczej na ucieczkę przed przemocą lub zarazą. Słyszał o takich

ucieczkach w wypadku choroby, a oczywiście najgorsze było to, że wszędzie, gdzie

szli, przenosili z sobą zarazę. Czasem ulegali panice, niczym muchy na szybie, ale

uciekali dyskretnie, ukrywając to przed wszystkimi i tłumiąc swój niepokój. Odwrócił

się znów markotnie, żeby spojrzeć na polanę, i zobaczył, że Indianka skrada się z

powrotem ku szałasowi, w którym schronił się na czas deszczu. Zawołał na nią ostro i

znów niezgrabnym biegiem uciekła w stronę lasu. Jej niezdarne ruchy przypominały

mu ptaka, który udaje, że ma złamane skrzydło... Nie ruszył się z miejsca. Nim

dotarła do drzew, stanęła patrząc na niego. Zaczął iść powoli w stronę szałasu.

Odwrócił się nieoczekiwanie. Szła za nim w pewnej odległości, nie spuszczając go z

oka. Znów przypominała mu zaniepokojone zwierzę czy ptaka. Szedł dalej, prosto w

kierunku szałasu. Gdzieś daleko błyskawica przecięła niebo, ale grzmot ledwo dał się

słyszeć. Niebo przejaśniało się nad głową i księżyc wyszedł zza chmur. Nagle

usłyszał jakiś dziwny, jakby sztuczny krzyk. Gdy odwrócił się, zobaczył, że kobieta

biegnie z powrotem w stronę lasu. W pewnej chwili potknęła się, wyrzuciła w górę

ramiona i upadła na ziemię, niby ptak składający siebie na ofiarę.

Był teraz zupełnie pewien, że w szałasie znajdowało się coś cennego: może

ukryła to w kukurydzy. Wszedł, nie zwracając na nią uwagi. Ponieważ przestało się

już błyskać, nic nie widział. Macał rękami podłogę, aż natrafił na kupę kukurydzy.

Kroki skradające się na zewnątrz podeszły bliżej. Zaczął szperać w kukurydzy - może

była tam schowana żywność? Suchy szelest liści mieszał się z kapaniem kropel i

ostrożnymi krokami, składając się na nikły odgłos przypominający domową

krzątaninę. Wtem dłoń jego spoczęła na jakiejś twarzy. Nie mogło go to już przerazić.

Dotykał ludzkiego ciała. Przesunął po nim palce: było to ciało dziecka, leżące

zupełnie spokojnie pod jego ręką. Blask księżyca ukazywał niewyraźny zarys głowy

background image

stojącej w drzwiach kobiety. Z pewnością targał nią niepokój, ale nie można było

tego wyczytać z jej twarzy. Pomyślał: Muszę je wynieść na dwór, gdzie będę mógł

coś zobaczyć...

Był to chłopczyk może trzyletni. Miał pomarszczoną, kulistą główkę z kępką

czarnych włosów. Był nieprzytomny, ale żył. Ksiądz mógł wyczuć słabiutkie bicie

serca w jego piersi. Znów przyszła mu na myśl zaraza, ale gdy ujął jego rękę,

stwierdził, że dziecko nie ociekało potem, lecz krwią. Przejęła go zgroza i

obrzydzenie: wszędzie gwałt, czyż nie było końca gwałtowi? Zwrócił się do kobiety z

ostrym zapytaniem:

- Co się stało? - Czyżby w całej tej prowincji człowiek był wydany

człowiekowi na łup?

Kobieta klęczała o dwa czy trzy kroki, patrząc mu na ręce. Umiała trochę po

hiszpańsku, bowiem odparła: “Americano”. Dziecko miało na sobie brązowy

kaftanik. Odwinął go aż po szyję. Chłopczyk był postrzelony w trzech miejscach.

Życie wyciekało z niego z każdą chwilą. Właściwie nic tu już nie było do zrobienia,

ale trzeba było spróbować...

- Wody - powiedział do kobiety - wody. Nie wyglądało na to, że rozumie, o co

mu chodzi. Przykucnięta obserwowała go bacznie. Jak łatwo o pomyłkę uważając, że

człowiek odczuwa ból tylko wówczas, gdy wyraża go oczyma. Kiedy dotknął

drobnego ciałka, zauważył, że poruszyła się w biodrach, sprężona i gotowa rzucić się

na niego z zębami jak zwierzę, gdyby malec choć pisnął. Zaczął mówić powoli i

łagodnie, nie mając pojęcia, ile z tego kobieta rozumie:

- Musimy mieć wodę, żeby go umyć. Nie masz powodu bać się mnie. Nie

zrobię mu krzywdy. - Zdjął koszulę i zaczął drzeć na paski. Było to okropnie

niehigieniczne, ale cóż innego mógł zrobić? Oprócz modlitwy, oczywiście, ale

człowiek nie modli się o życie, o to życie. Znowu powtórzył: - Wody. - Tym razem

kobieta chyba zrozumiała. Rozejrzała się bezradnie po deszczowych kałużach. To jest

jedyna woda tutaj - pomyślał. - Cóż, ziemia jest tak czysta jak każde inne naczynie.

Namoczył kawałek koszuli i pochylił się nad dzieckiem. Słyszał, jak kobieta

przypełzła bliżej; była w tym zbliżeniu groźba. Próbował raz jeszcze ją uspokoić. -

Nie masz co się mnie bać. Jestem księdzem. Słowo “ksiądz” zrozumiała. Pochyliła

się, chwyciła rękę, w której trzymał mokry skrawek koszuli, i ucałowała ją. W tej

samej chwili, gdy jej wargi dotykały jego ręki, twarz dziecka skrzywiła się, oczy

otwarły się i spojrzały na nich, a drobnym ciałkiem wstrząsnął potworny paroksyzm

background image

bólu. Patrzyli, jak gałki oczne przekręcają się ku górze i nagle niby kulki przy

dziecinnej grze, zamierają w bezruchu, żółte i brzydkie brzydotą śmierci. Kobieta

puściła jego rękę, pobiegła do kałuży, nabrała wody w złożone ręce. - Nie potrzeba

nam już teraz - rzekł ksiądz, podnosząc się z mokrą szmatą w rękach. Kobieta

rozwarła palce i woda rozlała się na ziemię. - Ojcze - odezwała się błagalnie, a on ze

znużeniem opadł na kolana i zaczął modlitwę. Modlitwy takie jak ta nie miały już dla

niego znaczenia. Hostia to co innego: włożyć ją w usta umierającego człowieka

znaczyło włożyć Boga. To był fakt - coś, czego można było dotknąć, ale to tutaj nie

było niczym więcej jak pobożnym życzeniem. Dlaczego Ktoś miał wysłuchać jego

modlitw? Grzech był przeszkodą nie pozwalającą im ulecieć. Czuł, że jego modlitwy

uciskają go jak niestrawiony posiłek. Gdy skończył, podniósł zwłoki i zaniósł je z

powrotem do szałasu niczym jakiś mebel. Wynoszenie ich na zewnątrz wydawało mu

się teraz stratą czasu, zupełnie jak z krzesłem, które wyniesiono do ogrodu i zaraz

wniesiono z powrotem do domu, bo trawa jest mokra. Kobieta szła za nim potulnie.

Nie chciała zdaje się dotknąć ciała, przyglądała się tylko, jak składa je znowu w

ciemności na kukurydzy. Usiadł na ziemi i rzekł powoli:

- Trzeba będzie je pogrzebać. Zrozumiała to i skinęła głową. - Gdzie jest twój

mąż? Czy ci pomoże? - spytał. Zaczęła mówić szybko. Przypuszczalnie mówiła

narzeczem Camacho, bo poza paru hiszpańskimi słowami nie mógł nic zrozumieć.

Słowo “Americano” znów się powtórzyło; przypomniał sobie poszukiwanego

człowieka, którego podobizna sąsiadowała na ścianie z jego własną. - Czy on to

zrobił?

Potrząsnęła głową. Co się więc stało? - zastanawiał się. Może zbieg ukrył się

tutaj, a żołnierze strzelali do szałasów? To było prawdopodobne. Nagle przykuło jego

uwagę to, że wymówiła nazwę plantacji bananowej. Ale tam nikt nie umarł, ani nie

było śladów gwałtu, chyba że cisza i opuszczenie były tymi śladami. Przypuszczał, że

matka zachorowała, ale mogło zdarzyć się coś gorszego. Wyobraził sobie, że może

durny kapitan Fellows zdjął sztucer i operując nim niezgrabnie wyszedł naprzeciw

człowiekowi, którego głównym talentem było szybkie dobywanie broni lub strzelanie

bezpośrednio z kieszeni. Biedna mała... kto wie, jaką odpowiedzialność była może

zmuszona wziąć na siebie. Otrząsnął się z tej myśli i zapytał:

- Masz łopatę? - Nie zrozumiała go i musiał jej na migi pokazywać kopanie.

Nowy grzmot przetoczył się pomiędzy nimi. Nadchodziła druga burza, jak gdyby

nieprzyjaciel odkrył, że pierwszy ogień zaporowy zostawił mimo wszystko paru

background image

niedobitków przy życiu. Ten ich zmiażdży. Znów usłyszał ogromne tchnienie

deszczu, odległego o wiele kilometrów. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że

kobieta wymówiła słowo “kościół”. Jej znajomość hiszpańskiego ograniczała się do

poszczególnych słów. Zastanawiał się, co przez to rozumiała. Wtem deszcz dopadł

ich. Stanął jak ściana pomiędzy nim a ucieczką, spiętrzył się niby wał i ogrodził ich

ze wszystkich stron. Zapadła zupełna ciemność, przerywana tylko błyskawicami.

Dach nie mógł wytrzymać takiej ulewy - przeciekał na całej powierzchni. Suche liście

kukurydzy, na których leżało zmarłe dziecko, trzaskały jak płonący chrust. Ksiądz

trząsł się z zimna. Prawdopodobnie zbliżał się atak febry. Musi się stąd wydostać,

zanim utraci w ogóle zdolność poruszania się. Kobieta, której teraz nie mógł dojrzeć,

powtórzyła znowu błagalnie słowo: “Iglesia”. Przyszło mu na myśl, że ona chce

pochować dziecko w pobliżu kościoła lub też tylko zanieść je przed ołtarz, aby

dotknęła je stopa Chrystusa. Cóż za fantastyczny pomysł. Skorzystał z długiego

błysku niebieskiego światła, żeby gestami rąk dać do zrozumienia, iż to jest

niemożliwe. - Żołnierze - rzekł, a ona natychmiast odparła:

- Americano. To słowo wciąż pojawiało się, jak gdyby miało wiele znaczeń i

zależnie od akcentu, z jakim się je wymawia, oznaczało wyjaśnienie, ostrzeżenie lub

groźbę. Może chciała powiedzieć, że wszyscy żołnierze byli zajęci pościgiem. Ale

nawet w tym wypadku deszcz psuł wszystko. Do granicy mieli jeszcze trzydzieści

kilometrów, a ścieżki górskie były po burzy prawdopodobnie nie do przebycia. Jeśli

zaś chodzi o kościół... nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie mógł być kościół. Od lat

w ogóle nie widział śladu kościoła i trudno było uwierzyć, że wciąż jeszcze istnieją,

zaledwie o parę dni drogi. W świetle nowej błyskawicy zobaczył kobietę,

przyglądającą mu się z kamienną cierpliwością.

Od trzydziestu godzin mieli do jedzenia tylko cukier: duże brązowe bryły

wielkości głowy dziecka. Nie spotkali nikogo i nie zamienili ani jednego słowa. Po co

mieliby mówić, skoro jedynymi niemal słowami, jakie oboje znali, były “Iglesia” i

“Americano”? Kobieta szła w trop za nim z martwym dzieckiem uwiązanym na

plecach. Zdawało się, że w ogóle nie podlega zmęczeniu. Dzień i noc w marszu

wyprowadziły ich z bagien do podnóża gór. Spali o kilkanaście metrów ponad nurtem

leniwej zielonej rzeki, schowani pod wystającą skałą, gdzie ziemia była sucha -

wszędzie indziej zalegało głębokie błoto. Kobieta siedziała z podkurczonymi nogami

i spuszczoną głową. Nie zdradzała żadnego uczucia, ale położyła ciało dziecka za

sobą, jak cenny przedmiot, którego trzeba strzec przed włóczęgami. Szli kierując się

background image

słońcem, dopóki nie wskazała im drogi porośnięta lasem czarna ściana gór. Mogło się

zdawać, że są jedynymi istotami ocalonymi z umierającego świata i że noszą na sobie

widoczne ślady tego umierania. Czasem zastanawiał się, czy jest bezpieczny, ale gdy

nie ma widzialnych granic między jedną prowincją a drugą, gdy nie ma kontroli

paszportów ani biur celnych, niebezpieczeństwo zdaje się wędrować razem z

człowiekiem, podnosząc swe ciężkie stopy w takt jego kroków. Posuwali się bardzo

powoli naprzód. Ścieżka wznosiła się stromo może na jakieś sto pięćdziesiąt metrów,

a potem opadała. Błoto czyniło marsz jeszcze trudniejszym. W pewnym miejscu

ścieżka zatoczyła ogromny łuk, tak że po trzech godzinach powrócili do punktu

położonego o niecałe sto metrów dalej od miejsca, z którego wyszli. O zachodzie

słońca drugiego dnia wyszli na szeroki płaskowyż, porośnięty krótką trawą. Na tle

nieba czernił się dziwaczny las krzyży, pochylonych pod rozmaitymi kątami.

Niektóre z nich były wysokie na sześć metrów, inne nie dochodziły do trzech.

Wyglądały jak drzewa pozostawione na wysiew. Ksiądz zatrzymał się i patrzył na nie.

Były to pierwsze symbole chrześcijańskie, wystawione publicznie, jeśli ten pusty

płaskowyż w górach można było nazwać miejscem publicznym. Żaden ksiądz nie brał

chyba udziału w budowie tej dziwnej grupy surowych krzyży. Były dziełem Indian i

nie miały nic wspólnego ze schludnością mszalnych szat i starannie opracowanymi

symbolami liturgiki. Sprawiały wrażenie drogi na przełaj do ciemnego i magicznego

serca wiary, w głąb nocy, w której otworzą się groby, a umarli zaczną chodzić. Coś

poruszyło się za jego plecami, odwrócił się. Kobieta upadła na kolana i wlokła się w

stronę krzyży po okrutnej ziemi. Gdy zbliżyła się do największego krzyża, zdjęła

dziecko z ramion i zbliżyła do drzewa, najpierw jego twarz, a potem biodra.

Następnie przeżegnała się, nie tak jak to czynią normalnie katolicy, ale w dziwny i

skomplikowany sposób, obejmujący nos i uszy. Czy spodziewała się cudu? A jeśli

tak, dlaczego miałby jej być odmówiony? - myślał ksiądz. Wiara, mówiło się,

przenosi góry, a tu była wiara: wiara w ślinę, która uzdrowiła ślepca, i w głos, który

wskrzeszał umarłych. Wzeszła gwiazda wieczorna. Wisiała nisko nad samą krawędzią

płaskowyżu; zdawałoby się, że można po nią sięgnąć. Powiał łagodny, gorący wiatr.

Ksiądz przyłapał się na tym, że patrzy na dziecko, oczekując jakiegoś znaku życia.

Gdy ciało nie poruszyło się, doznał uczucia, jakby Bóg pominął ważną okazję.

Kobieta usiadła, wyjęła z zawiniątka bryłę cukru i zaczęła jeść, a dziecko leżało

spokojnie u stóp krzyża. Ostatecznie dlaczego mielibyśmy wymagać od Boga, by

karał niewinnego dalszym życiem?

background image

- Vamos - rzekł ksiądz, ale kobieta skrobała cukier ostrymi, przednimi zębami,

nie zwracając na niego uwagi. Spojrzał na niebo i zobaczył, że czarne chmury zatarły

gwiazdę wieczorną. - Vamos. - Na płaskowyżu nie było nigdzie żadnego schronienia.

Kobieta nie ruszyła się. Jej grubo ciosana twarz o płaskim nosie, ujęta w czarne

warkocze, była zupełnie bierna. Zdawało się, że spełniła swój obowiązek i może się

teraz udać na wieczny spoczynek. Księdza nagle przeniknął dreszcz. Ból, który

uciskał mu czoło przez cały dzień niczym obręcz sztywnego kapelusza, wżarł się

głębiej. Pomyślał: Muszę znaleźć jakieś schronienie. Pierwszą powinnością człowieka

jest troska o samego siebie. Nawet Kościół uczy czegoś w tym rodzaju. Całe niebo

pociemniało. Krzyże sterczały w górę jak suche, brzydkie kaktusy. Ruszył w stronę

krawędzi płaskowyżu. Raz, zanim ścieżka zaczęła schodzić w dół, obejrzał się.

Kobieta wciąż gryzła bryłę cukru. Przypomniał sobie, że była to cała żywność, jaką

mieli.

Droga była bardzo stroma, tak stroma, że musiał się odwrócić i schodzić

tyłem. Po obu stronach drzewa wyrastały prostopadle z szarej skały, a o jakieś

dwieście metrów poniżej ścieżka znów zaczynała wspinać się w górę. Ociekał potem

i czuł dotkliwe pragnienie. Gdy zaczął padać deszcz, w pierwszej chwili odczuł jakby

ulgę. Zatrzymał się tam, gdzie był, skulony pod ogromnym głazem. Nie było żadnego

schronienia bliżej niż na dnie barranca, a dotarcie tam wydawało mu się bezcelowym

wysiłkiem. Dreszcze wstrząsały nim teraz prawie bez przerwy. Zdawało mu się, że

bólu nie odczuwa już wewnątrz głowy; ból stał się czymś zewnętrznym, niemal

wszystkim - hałasem, myślą, zapachem. Zmysły mieszały się ze sobą. W pewnej

chwili ból był jak natrętny głos, tłumaczący mu, że wszedł na złą ścieżkę.

Przypomniał sobie widzianą kiedyś mapę dwu sąsiednich prowincji. Prowincja, z

której uciekał, była usiana wioskami; na gorącej bagnistej ziemi ludzie mnożyli się

jak moskity. Ale w drugiej prowincji, w północno-zachodnim rogu mapy, nie było

prawie nic poza czystym, białym papierem. Jesteś teraz na tym pustym papierze -

mówił mu ból. Ale jest ścieżka - spierał się znużony. Ach, ścieżka - mówił ból -

ścieżka może biec i sto kilometrów, zanim w ogóle gdzieś dotrze. Wiesz, że nie

wytrzymasz takiej odległości. Wszystko dokoła to tylko biały papier. Innym razem

ból był jakąś twarzą. Był przekonany, że Amerykanin mu się przygląda. Miał skórę

całą w kropki, jak na fotografii w gazecie. Widocznie szedł za nimi cały czas, bo

chciał zabić matkę, tak jak zabił dziecko. Był pod tym względem sentymentalny.

Trzeba było koniecznie coś przedsięwziąć. Deszcz był jak kurtyna, za którą niemal

background image

wszystko mogło się zdarzyć. Pomyślał: Nie powinienem był jej zostawić samej. Boże,

przebacz mi. Nie mam poczucia odpowiedzialności. Czegóż można się spodziewać po

księdzu - pijaczynie? Wstał z trudem i zaczął wspinać się znowu na płaskowyż.

Dręczyły go myśli. Nie chodziło tylko o kobietę. Był odpowiedzialny także za

Amerykanina. Dwie twarze - jego własna i bandyty - wisiały razem na ścianie w

koszarach policji, niby podobizny dwóch braci w galerii rodzinnych portretów. Nie

wystawia się swego brata na pokusy. Miotany febrą, ociekając potem i deszczem

wydostał się na krawędź płaskowyżu. Nie było tam nikogo, martwe dziecko nie było

przecież kimś. Ot, niepotrzebny przedmiot, porzucony u stóp jednego z krzyży.

Matka poszła do domu. Zrobiła bowiem to, co chciała zrobić. Zdumienie jakby

wydobyło go na chwilę z gorączki, która jednak wkrótce znów go ogarnęła.

Wszystko, co pozostało, to niewielka grudka cukru leżąca przy ustach dziecka. Może

na wypadek, gdyby zdarzył się cud, a może jako pokarm dla ducha? Ksiądz schylił się

z niejasnym poczuciem wstydu i wziął ją. Nieżywe dziecko nie mogło warknąć na

niego jak przetrącony pies. Lecz kimże on był, aby nie wierzyć w cuda? Deszcz

znowu spływał strumieniami. Ksiądz zawahał się, a potem włożył cukier do ust. Jeśli

Bóg zechce wrócić życie, czy nie może dać także pożywienia?

Gdy tylko zaczął jeść, febra wróciła. Cukier uwiązł mu w gardle. Czuł

straszne pragnienie. Zginając się do ziemi usiłował zlizać nieco wody z wklęsłości

gruntu, a nawet ssał własne przemoczone spodnie. Dziecko leżało na ulewnym

deszczu niczym ciemna kupka bydlęcego nawozu. Ksiądz ruszył znowu na skraj

płaskowyżu i w dół zboczem barranca. Czuł się teraz osamotniony. Nawet twarz

zniknęła. Brnął sam przez pustą, białą kartę, z każdym krokiem zagłębiając się coraz

bardziej w opuszczony kraj. Gdzieś, w którejś stronie, były oczywiście miasta. Gdyby

iść dość daleko, dotarłoby się do wybrzeża Pacyfiku, linii kolejowej do Guatemali. Są

tam szosy i samochody. Pociągu nie widział już od dziesięciu lat. Wyobrażał sobie

czarną linię, biegnącą na mapie wzdłuż wybrzeża i widział sto, dwieście kilometrów

nieznanego kraju. Oto dokąd zaszedł: uciekł od ludzi zbyt daleko. Teraz zabija go

natura. Mimo to szedł dalej. Nie było sensu wracać do opuszczonej wioski, do

plantacji bananowej, zdychającego kundla i złamanej łyżki do butów. Nie można było

zrobić nic innego, jak tylko stawiać naprzód jedną nogę, a potem drugą; pełznąć w

dół, a potem w górę. Gdy deszcz minął, ze szczytu barranca nie było widać nic poza

ogromną, poszarpaną masą ziemi, lasu i gór, spowitych w szarą, mokrą zasłonę.

Spojrzał raz i szybko odwrócił oczy. Był to zbyt doskonały obraz rozpaczy. Minęło

background image

chyba wiele godzin, zanim przestał się wspinać. Zapadł wieczór; w lesie niewidoczne

małpy harcowały niezgrabnie i zuchwale po drzewach, jakieś stworzenia -

prawdopodobnie węże - syczały w trawie jak płomienie zapałek. Nie bał się ich. Były

przejawem życia, a on czuł, że życie cały czas cofa się przed nim. Nie tylko ludzie,

nawet zwierzęta i gady uciekały. Wkrótce zostanie sam, sam tylko z własnym

oddechem. Zaczął recytować po cichu: “Panie, umiłowałem okazałość domu Twego”,

a zapach mokrych, gnijących liści, upalna noc i ciemność obudziły w nim

przekonanie, że znajduje się w szybie kopalni i schodzi w głąb ziemi, aby pogrzebać

samego siebie. Wkrótce znajdzie swój grób. Kiedy zbliżył się do niego człowiek

uzbrojony w karabin, nie zareagował najmniejszym gestem. Człowiek podszedł

ostrożnie, trudno było oczekiwać, że spotka kogoś pod ziemią. Trzymając broń w

pogotowiu spytał:

- Kto wy jesteście?

Po raz pierwszy od dziesięciu lat ksiądz powiedział swoje nazwisko obcemu,

bo był zmęczony i dalsze czepianie się życia wydawało mu się bezcelowe. - Ksiądz? -

spytał tamten ze zdumieniem. - Skąd ksiądz się tutaj wziął?

Gorączka znów ustąpiła, przywracając odrobinę poczucia rzeczywistości. -

Nic się nie bójcie. Nie zrobię wam żadnego kłopotu. Idę dalej. Zebrał całą pozostałą

energię i zaczął iść. Zdziwiona twarz przeniknęła poprzez jego gorączkę i cofnęła się.

- Nie będzie już więcej zakładników - upewniał na głos sam siebie. Kroki podążały za

nim. Był jak niebezpieczny człowiek, którego lepiej wyprowadzić za granicę

posiadłości, zanim się wróci do domu. Powtórzył głośno: - Nic się nie bójcie. Nie

zostanę tutaj. Nic nie chcę. - Ojcze... - odezwał się głos z pokorą i niepokojem. - Już

stąd idę. - Usiłował biec i nagle znalazł się poza lasem, a tu w górze, na skraju lasu

stał duży, bielony budynek. Koszary? Może tam byli żołnierze? Powiedział: - Jeśli

mnie zauważono, oddam się w ich ręce. Zapewniam was, że nikt tu nie będzie miał

przykrości z mojego powodu. - Ojcze...

Głowa bolała go nieznośnie. Potknął się i oparł się ręką o ścianę. Czuł się

niezmiernie znużony. - Koszary? - spytał. - Ojcze - rzekł głos, zdziwiony i

zatroskany. - To nasz kościół. - Kościół? - Ksiądz z niedowierzaniem przesunął ręką

po ścianie, jak ślepiec usiłujący rozpoznać jakiś dom, ale był zbyt zmęczony, by czuć

cokolwiek. Słyszał, jak człowiek z karabinem, którego nie mógł dojrzeć, coś tam

bełkocze:

- Taki zaszczyt, ojcze. Trzeba uderzyć w dzwon... - Ale ksiądz zwalił się na

background image

mokrą trawę i opierając głowę o ścianę zasnął, czując za plecami swój dom. Sen jego

był pełen radosnego dźwięku dzwonów.

background image

Część trzecia

background image

Rozdział I

Kobieta w średnim wieku siedziała na werandzie i cerowała skarpetki. Na

nosie miała binokle i dla wygody zrzuciła z nóg buciki. Jej brat, pan Lehr, czytał

jakieś nowojorskie pismo ilustrowane, sprzed trzech tygodni co prawda, ale to nie

miało właściwie znaczenia. Cała ta scena tchnęła spokojem. - Proszę brać wodę

samemu, ile razy ksiądz zechce - powiedziała panna Lehr. W chłodnym kącie stał

wielki gliniany dzban wraz z czerpakiem i szklanym kubkiem. - To państwo nie

muszą gotować wody? - spytał ksiądz. - Och nie, nasza woda jest świeża i czysta -

rzekła sztywno panna Lehr, jak gdyby nie mogła ręczyć za żadną inną wodę. -

Najlepsza woda w całej prowincji - stwierdził jej brat. Błyszczące kartki magazynu

przewracały się z chrzęstem. Pokryte były fotografiami senatorów i posłów: wielkie,

gładko ogolone szczęki, podobne do szczęk brytanów. Za płotem ogrodu rozciągało

się pastwisko - łagodnie i falisto wznoszące się w stronę najbliższego pasma gór, a

przy bramie co dzień zakwitały i więdły kwiaty na drzewie tulipanowym. - Ksiądz

naprawdę lepiej wygląda - powiedziała panna Lehr. Oboje mówili po angielsku

gardłowo i z lekkim amerykańskim akcentem. Pan Lehr opuścił Niemcy jeszcze

będąc chłopcem, żeby uniknąć służby wojskowej. Miał przebiegłą i pooraną

zmarszczkami twarz idealisty. Należało być przebiegłym w tym kraju, jeśli chciało

się zachować w ogóle jakieś ideały. Był chytry w obronie wygodnego życia. - Och,

potrzeba mu było tylko parę dni odpoczynku - rzekł Lehr. Nie odczuwał on żadnej

ciekawości w stosunku do człowieka, którego w stanie zupełnego wycieńczenia

przywiózł mu przed trzema dniami na mule ekonom. Wiedział tylko to, co powiedział

ksiądz. Była bowiem jeszcze jedna rzecz, której ten kraj uczył: nigdy nie zadawać

pytań ani nie robić żadnych przypuszczeń. - Wkrótce będę mógł iść dalej - zauważył

ksiądz. - Nie ma pośpiechu - rzekła panna Lehr, oglądając skarpetkę brata i szukając

w niej dziur. - Taki spokój tutaj. - Och, mieliśmy trochę kłopotów - powiedział Lehr.

Odwrócił kartkę i dodał: - Ten senator Hiram Long... powinno się go powstrzymać.

Znieważanie obcych krajów nie jest rzeczą dobrą. - Czy nie usiłowali zabrać panu

ziemi?

Twarz idealisty zwróciła się ku niemu z wyrazem niewinnej chytrości:

- Och, dałem im tyle, ile chcieli; pięćset akrów jałowego gruntu.

Zaoszczędziłem sobie wiele na podatkach. Nigdy nic tam nie chciało rosnąć. - Skinął

głową w stronę słupków werandy. - To był ostatni prawdziwy kłopot. Widzi ksiądz te

background image

dziury od kul? To ludzie Villi. Ksiądz znowu wstał i napił się jeszcze wody. Nie był

bardzo spragniony; czynił to w poczuciu, że może sobie pozwolić na ten luksus. - Ile

czasu zajmie mi droga do Las Casas? - spytał. - Ze cztery dni - rzekł Lehr. - Nie w

takim stanie - stwierdziła panna Lehr. - Sześć dni co najmniej. - Jakże to dziwne

będzie mi się wydawało - mówił ksiądz. - Miasto z kościołami, z uniwersytetem...

- Oczywiście, proszę księdza - powiedział Lehr. - Moja siostra i ja jesteśmy

luteranami i nie sympatyzujemy z waszym Kościołem. Wydaje mi się, że za dużo jest

u was zbytku, podczas gdy ludzie przymierają głodem. - To nie jest wina księdza,

kochanie - zauważyła panna Lehr. - Zbytku? - spytał ksiądz. Stał obok glinianego

dzbana, trzymając w ręku szklankę i spoglądając na rozległe, spokojne, trawiaste

zbocza, usiłował zebrać swe myśli. - Pan sądzi... - Może Lehr miał rację. Jemu

samemu życie układało się kiedyś bardzo łatwo, a oto teraz znów przyzwyczajał się

do nieróbstwa. - Te wszystkie złocenia w kościołach. - To często jest tylko farba, wie

pan. - Ton księdza był pojednawczy. Myślał: Tak, trzy dni minęły, a ja nie zrobiłem

nic, w ogóle nic. Spojrzał na swoje stopy elegancko obute w trzewiki pana Lehra i

nogi odziane w jego spodnie. Lehr powiedział do siostry:

- Ksiądz się nie obrazi, jeśli będę mówił szczerze. Wszyscy jesteśmy

chrześcijanami. - Oczywiście, chętnie posłucham...

- Mnie się zdaje, że wy robicie zbyt wiele krzyku wokół rzeczy nieistotnych. -

Tak? Co pan ma na myśli?

- Post... ryba w piątek...

Tak. Niby mgliste wspomnienie z dziecinnych lat przypomniał sobie, że

kiedyś przestrzegał tych przepisów. - Ale przecież pan, panie Lehr, jest Niemcem -

powiedział. - To wielki, militarny naród. - Nigdy nie byłem żołnierzem. Jestem

przeciwny...

- Tak, oczywiście, ale jednak pan rozumie... dyscyplina jest konieczna.

Musztra może nie być przydatna w bitwie, ale kształci charakter. Inaczej ma pan

ludzi... no, takich jak ja. - Spojrzał z nagłą nienawiścią na swoje buty; wyglądały jak

oznaka dezertera. - Takich jak ja - powtórzył z pasją. Nastała chwila wielkiego

zakłopotania. - Ależ, proszę księdza... - zaczęła panna Lehr. Jednak Lehr uprzedził ją

i złożył ilustrowane pismo pełne wygolonych polityków. Z gardłową precyzją

odezwał się swym niemiecko - amerykańskim akcentem:

- Myślę, że już czas na kąpiel. Ksiądz też idzie? - Ksiądz posłusznie udał się

za nim do ich wspólnej sypialni. Zdjął z siebie ubranie pana Lehra, włożył płaszcz

background image

nieprzemakalny pana Lehra i boso poszedł za panem Lehrem przez werandę, a potem

przez pole. Poprzedniego dnia spytał z niepokojem:

- Czy nie ma tu węży? - Na co Lehr mruknął pogardliwie, że jeśliby nawet

były jakieś węże, to prędko by zeszły mu z drogi. Lehr i jego siostra postanowili

sobie, że zwalczą dzikość tych okolic po prostu ignorując wszystko, co stało w

sprzeczności z typowym niemiecko - amerykańskim gospodarstwem. W swoim

rodzaju był to tryb życia godny podziwu. U podnóża pola mały, płytki strumyk płynął

po brązowych kamykach. Lehr zdjął szlafrok i położył się płasko na wznak. Nawet w

chudych, starzejących się nogach i zwiotczałych mięśniach było coś z prostolinijnego

idealisty. Malutkie rybki igrały na wysokości jego piersi i pyszczkami dotykały jego

sutek nie wywołując najmniejszego poruszenia wody. Był to szkielet młodzieńca,

który był tak przeciwny militaryzmowi, że uciekł ze swej ojczyzny. Po chwili Lehr

usiadł i zaczął starannie namydlać swe szczupłe uda. Potem ksiądz wziął mydło i

zrobił to samo. Czuł, że tego się po nim spodziewano, ale nie mógł obronić się przed

myślą, że była to strata czasu. Pot czyścił człowieka tak samo dokładnie jak woda.

Ale Lehr należał do rasy, która wymyśliła przysłowie, że czystość jest siostrą

bogobojności: czystość fizyczna, nie moralna. Gdy cienie wydłużyły się, a on leżał w

chłodnym strumyku, miał mimo wszystko poczucie ogromnego zbytku. Pomyślał o

celi więziennej, o starcu i pobożnej kobiecie, o Metysie leżącym w poprzek drzwi

szałasu, o zmarłym dziecku i opuszczonej plantacji bananowej. Pomyślał ze wstydem

o córce, którą zostawił obok śmietniska na pastwę wiedzy i niewiedzy. Nie miał

prawa do tego luksusu. Lehr spytał:

- Czy można prosić o mydło? - Przewrócił się na brzuch i zaczął mydlić plecy.

- Chyba powinienem panu powiedzieć... - zaczął ksiądz - jutro odprawię mszę we wsi.

Czy woli pan, żebym opuścił pański dom? Nie chcę, żeby pan miał przeze mnie

kłopoty. Lehr mył się rozpryskując wodę z powagą. - Och, oni mi nic nie zrobią. Ale

ksiądz niech lepiej będzie ostrożny. Ksiądz wie naturalnie, że to jest nielegalne. - Tak.

Wiem o tym. - Pewnego znajomego księdza skazali na czterysta pezów grzywny. Nie

mógł zapłacić i posłali go na tydzień do więzienia. Czemu ksiądz się uśmiecha?

- Tylko dlatego, że tu wydaje się tak... spokojnie. Tydzień więzienia!

- No, ja wciąż słyszę, że wam się to wszystko zwraca, kiedy zbieracie na tacę.

Czy ksiądz chce mydło?

- Nie, dziękuję. Skończyłem. - Więc lepiej wycierajmy się. Panna Lehr lubi

się kąpać przed zachodem słońca. Gdy wracali jeden za drugim do bungalow, spotkali

background image

wielką otyłą pannę Lehr, której tusza była w szlafroku bardziej widoczna niż zwykle.

Spytała mechanicznie, jak zegar bardzo łagodnie wybijający godziny:

- Woda dzisiaj przyjemna?

Brat odpowiedział tak samo, jak odpowiadał chyba już z tysiąc razy:

- Przyjemnie chłodna, kochanie. - Potoczyła się dalej w rannych pantoflach

przez trawę, lekko przygarbiona z powodu krótkiego wzroku. Lehr zamknął drzwi do

sypialni i powiedział:

- Może ksiądz będzie łaskaw zostać tutaj, dopóki panna Lehr nie wróci.

Ksiądz rozumie... od frontu domu można widzieć strumień. Wysoki, kościsty i nieco

sztywny, zaczął się ubierać. Dwa łóżka z mosiężnymi gałkami, jedno krzesło i szafa

stały w pokoju, który przypominał klasztorną celę, nie było w nim tylko krzyża, nie

było “rzeczy nieistotnych”, jakby to określił sam Lerh. Ale była Biblia. W czarnym

pokrowcu leżała na podłodze obok jednego z łóżek. Gdy ksiądz skończył się ubierać,

otworzył ją. Na kartce okładki znajdowała się etykietka stwierdzająca, że książka

została dostarczona przez “Towarzystwo Biblijne”. Tekst reklamowy głosił: “Biblia

w każdym hotelowym pokoju. Zdobywajmy Ludzi Handlu dla Chrystusa. Dobra

nowina”. Następowała lista tekstów. Ksiądz przeczytał niektóre z nich ze

zdumieniem:

Jeśliś w kłopocie, czytaj - Psalm 34

Jeśli interesy źle idą - Psalm 37

Jeśli bardzo dobrze się wiedzie - List I do Koryntian, 10, 2

Jeśliś pokonany i ponownie w grzech wpadasz - Jakub I, Ozeasz 14, 4 - 9

Jeśliś grzechem znużony - Psalm 51, Łukasz 18, 9 - 14

Jeśli pragniesz pokoju, władzy i obfitości - Jan 14

Jeśliś samotny i zniechęcony - Psalm 23 i 27

Jeśli tracisz zaufanie do ludzi - List I do Koryntian, 13

Jeśli snów błogich pragniesz - Psalm 121

Mimo woli zdumiał się, skąd ta książka o brzydkich czcionkach i

uproszczonych radach wzięła się na tej hacjendzie w południowym Meksyku. Lehr

odwrócił się do lustra, trzymając w ręku dużą twardą szczotkę do włosów, wyjaśnił

dokładnie:

- Moja siostra kiedyś miała hotel dla komiwojażerów. Sprzedała go, żeby

zamieszkać ze mną po śmierci mojej żony i przywiozła ze sobą jedną z tych

hotelowych Biblii. Księdzu trudno to pojąć. Wy nie chcecie, żeby ludzie czytali

background image

Biblię. - Zajmował ciągle postawę defensywną, gdy chodziło o jego religię. Sprawiało

to wrażenie, że jest ciągle świadom jakiegoś tarcia, podobnego do uczucia, jakie

sprawia nie dopasowany but. - Czy pańska żona jest tu pochowana? - spytał ksiądz. -

Tak, na łące - odparł ostro Lehr. - Stał ze szczotką w ręku, przysłuchując się cichym

krokom na zewnątrz. - To panna Lehr wraca z kąpieli - powiedział. - Możemy teraz

wyjść.

Ksiądz dojechał do kościoła, po czym zsiadł ze starego konia, należącego do

Lehra, i zarzucił lejce na krzak. Była to jego pierwsza wizyta we wsi od owej nocy,

gdy osłabł pod ścianą. Pod nim, w świetle zmierzchu, rozciągała się wioska. Domki

kryte blachą i lepianki stały naprzeciw siebie przy jedynej szerokiej, zarośniętej trawą

ulicy. Paliło się kilka lamp, a po najuboższych szałasach roznoszono ogień. Kroczył

powoli, w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa. Pierwszy człowiek, jakiego spotkał,

zdjął kapelusz, przyklęknął i ucałował rękę księdza. - Jak się nazywacie? - spytał

ksiądz. - Pedro, proszę księdza. - Dobranoc, Pedro. - Czy będzie rano msza, proszę

księdza?

- Tak. Będzie msza. Minął wiejską szkołę. Na stopniu siedział nauczyciel,

pulchny młody człowiek o ciemnobrązowych oczach patrzących zza rogowych

okularów. Gdy zobaczył przechodzącego księdza, demonstracyjnie odwrócił wzrok.

Jako prawomyślny obywatel nie zamierzał pozdrawiać przestępców. W sposób

pedantyczny i przesadny zaczął mówić coś o klasie dla małych dzieci do kogoś

stojącego za nim. Jakaś kobieta pocałowała księdza w rękę. Dziwne wydawało się

uczucie, że się jest znowu potrzebnym, że się nie jest roznosicielem śmierci. - Czy

ksiądz wysłucha naszej spowiedzi? - spytała. - Tak, tak - odparł. - W stodole senor

Lehra. Przed mszą. Będę tam o piątej. Jak tylko się rozjaśni.

- Ale nas jest tak wiele, proszę księdza...

- No to dziś wieczorem także... o ósmej. - I tyle dzieci jest do ochrzczenia.

Przez trzy lata nie było u nas księdza. - Będę tu jeszcze przez dwa dni. - Ile trzeba

będzie płacić, proszę księdza?

- No... dwa pezy to normalna opłata. - Pomyślał: Muszę wynająć dwa muły i

przewodnika. Podróż do Las Casas będzie mnie kosztowała pięćdziesiąt pezów. Pięć

pezów za mszę... zostaje czterdzieści pięć. - My tutaj jesteśmy bardzo biedni, proszę

księdza - targowała się z nim łagodnie. - Ja sama mam czworo dzieci. Osiem pezów

to dużo pieniędzy. - Czworo dzieci to też dużo, zważywszy, że ksiądz był tutaj

zaledwie trzy lata temu. Wyczuwał, jak w głosie jego brzmi na nowo władczy ton z

background image

dawnych proboszczowskich czasów. Zupełnie, jak gdyby ostatnie lata były snem, a

on nigdy nie opuszczał Bractw, Dzieci Maryi i codziennej mszy. Ostro rzucił pytanie:

- Ile dzieci tu jest... nie ochrzczonych?

- Może ze sto, proszę księdza. Zrobił w myśli rachunek. A więc nie

potrzebował zjawiać się w Las Casas jak żebrak; mógł sobie kupić przyzwoite

ubranie, znaleźć porządne mieszkanie, urządzić się...

- Musicie dać po półtora peza na głowę - powiedział.

- Jednego peza, ojcze. Jesteśmy bardzo biedni. - Półtora peza. - Głos sprzed lat

szepnął mu z przekonaniem w ucho: Nie cenią tego, za co nie muszą płacić.

Powiedział to stary ksiądz, po którym obejmował parafię w Concepcion. Wyjaśnił

mu: “Będą ci zawsze mówili, że są biedni, że przymierają głodem, ale zawsze mają

gdzieś zagrzebany zapas pieniędzy w garnku”. Ksiądz dodał: - Przynieście

pieniądze... i dzieci... do stodoły senor Lehra jutro o drugiej po południu. - Tak,

proszę księdza - odparła. Wydawała się całkiem zadowolona. Udało jej się obniżyć

cenę o pięćdziesiąt centavos na głowę. Ksiądz poszedł dalej. Powiedzmy, że będzie

sto dzieci - myślał. - Razem z jutrzejszą mszą oznacza to sto sześćdziesiąt pezów.

Może uda mi się dostać muły i przewodnika za czterdzieści pezów. Lehr da mi

żywność na sześć dni. Zostanie mi sto dwadzieścia pezów. Po latach nędzy wydawało

mu się to majątkiem. Idąc w górę ulicą wyczuwał wszędzie szacunek. Ludzie

zdejmowali kapelusze, gdy ich mijał, zupełnie jak gdyby wróciły dawne czasy przed

prześladowaniami. Czuł, że dawne życie krzepnie wokół niego jak kamienny gorset,

który zmusza go do trzymania głowy prosto, każe mu iść w pewien określony sposób,

a nawet dyktuje mu, co ma mówić. Ktoś zawołał:

- Proszę księdza!

Był to właściciel gospody, ogromny człowiek z trzema “zawodowymi”

podbródkami. Mimo wielkiego upału nosił kamizelkę z łańcuszkiem od zegarka. - Co

proszę? - spytał ksiądz. Za głową tamtego stały butelki z wodą mineralną, piwem,

wódką... Z pełnej kurzu ulicy ksiądz wszedł do wnętrza gorącego od zapalonej lampy.

- Co proszę? - spytał powtórnie swym świeżo odzyskanym, dawnym tonem, w którym

przebijało poczucie władzy i niecierpliwość. - Myślałem, że może księdzu potrzeba

nieco mszalnego wina. - Możliwe... ale musiałby mi pan dać na kredyt. - Kredytem

zawsze chętnie księżom służę. Sam jestem człowiekiem religijnym. To w ogóle

religijna miejscowość. Z pewnością ksiądz będzie chrzcił. - Chciwie wysunął się

naprzód w sposób uniżony, a zarazem bezczelny, jak gdyby obaj byli ludźmi

background image

myślącymi podobnie, ludźmi wykształconymi. - Może...

Uśmiechnął się znacząco. Ludzie tacy jak my - zdawał się mówić - nie

potrzebują wyjawiać wszystkiego; my odgadujemy nawzajem swoje myśli. - Za

dawnych czasów, kiedy kościół był otwarty - powiedział - byłem skarbnikiem

Bractwa Przenajświętszego Sakramentu. O, ja jestem dobrym katolikiem, proszę

księdza. Ludzie tu są oczywiście bardzo ciemni. - Po czym spytał: - Może ksiądz

zechce zaszczycić mnie wypiciem kieliszka koniaku? - Na swój sposób był całkiem

szczery. Ksiądz odpowiedział z wahaniem:

- To uprzejmie z pana strony...

Dwa pełne kieliszki stały już przygotowane. Przyszło mu na myśl, że ostatni

raz pił siedząc po ciemku na łóżku i słuchając tego, co mówił naczelnik policji, a

kiedy zapaliło się świało, zobaczył, że reszta wina została wysączona... Pamięć była

jak ręka zdejmująca z niego sztywny gorset - obnażała go całkowicie. Poczuł, że od

zapachu alkoholu zrobiło mu się sucho w ustach. Pomyślał: Cóż za kabotyn ze mnie.

Nie powinienem być tu wśród porządnych ludzi. Obrócił kieliszek w ręku i wszystkie

inne kieliszki zaczęły się kręcić w jego pamięci. Przypomniał sobie dentystę,

opowiadającego mu o swych dzieciach, i Marię, wygrzebującą butelkę wódki, którą

chowała dla niego - dla księdza - pijaczyny. Niechętnie pociągnął z kieliszka. - To

dobry koniak, proszę księdza. - Tak, dobry koniak. - Mógłbym dać księdzu tuzin

butelek za sześćdziesiąt pezów. - Skąd ja wezmę sześćdziesiąt pezów? - Pomyślał, że

w pewnym sensie było lepiej tam za granicą. Strach i śmierć nie były najgorszymi

rzeczami. Czasem błędem jest żyć dalej. - Na księdzu nie chcę zarobić. Pięćdziesiąt

pezów. - Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt - i tak nie kupię. - Proszzę, niech ksiądz

jeszcze wypije kieliszek. To dobry koniak. - Przechylił się zachęcająco przez ladę i

spytał: - A może pół tuzina, za dwadzieścia cztery pezy? - Chytrze dodał: - Przecież

będą chrzty, proszę księdza. To straszne, jak łatwo zapominało się i wracało do

dawnych błędów. Ciągle brzmiał mu w uszach jego własny głos na ulicy, mówiący

akcentem z Concepcion, którego nie zmienił śmiertelny grzech i brak skruchy, i

dezercja. Jego własne zepsucie zaprawiło koniak smakiem pleśni. Bóg mógł

wybaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe, żeby wybaczył przemianę

pobożności w rutynę? Przypomniał sobie, jak nie można było wyrwać kobiety w

więzieniu z jej głupiej zarozumiałości: miał wrażenie, że jest taki sam jak ona.

Przełknął koniak niby własne potępienie. Metys i jemu podobni mogli być zbawieni.

Zbawienie mogło przeszyć serce złego człowieka jak błyskawica, ale rutyna

background image

pobożności wykluczała wszystko, co nie było wieczornym pacierzem, zebraniem

Bractwa i dotykiem pokornych warg na jego urękawiczonej dłoni. - Las Casas to

piękne miasto, proszę księdza. Mówią, że można tam codziennie słuchać mszy. To też

była pobożna osoba. Mnóstwo ich kręciło się po świecie. Nalał jeszcze trochę

alkoholu księdzu, ale odmierzając ostrożnie - nie za wiele. Znów odezwał się:

- Kiedy ksiądz tam będzie, niech ksiądz zajrzy do mojego przyjaciela na ulicy

Gaudalupe. To dobry człowiek. On ma tam gospodę tuż przy kościele. Jest także

skarbnikiem Bractwa Przenajświętszego Sakramentu, zupełnie tak samo jak ja tutaj za

dobrych czasów. On tanio sprzeda wszystko, czego ksiądz będzie sobie życzył. No, a

teraz, jak ksiądz się zapatruje na parę buteleczek na drogę?

Ksiądz pił. Dlaczego miałby nie pić? Teraz to też była rutyna - jak pobożność

i proboszczowski ton głosu. Powiedział:

- Wezmę trzy butelki. Za jedenaście pezów. Niech pan trzyma je na razie u

siebie. - Wypróżnił kieliszek i wyszedł na ulicę. W oknach widać było palące się

lampy, a między nimi rozciągała się szeroka jak preria ulica. Potknął się na jakiejś

dziurze i poczuł, że ktoś go podtrzymuje. - Ach, Pedro. Tak się nazywacie, prawda?

Dziękuję wam, Pedro. - Do usług, proszę księdza. Kościół stał w ciemności podobny

do bloku lodu, roztapiającego się pod wpływem upału. Dach był zapadnięty w

jednym miejscu, a gzyms nad drzwiami rozsypywał się. Ksiądz spojrzał szybko, z

ukosa, na Pedra, wstrzymując oddech, żeby nie było czuć alkoholu, ale mógł dojrzeć

tylko zarysy twarzy. Z uczuciem chytrości - jak gdyby oszukiwał jakiegoś chciwego

kusiciela we własnym sercu - rzekł:

- Pedro, powiedzcie ludziom, że chcę tylko po jednym pezie za chrzest... -

Wciąż jeszcze wystarczy mu na wódkę, nawet gdyby miał zjawić się w Las Casas jak

żebrak. Chyba przez dwie sekundy panowało milczenie, po czym przebiegły chłopski

głos zaczął swoją odpowiedź:

- My jesteśmy biedni, proszę księdza. Jeden pez, to mnóstwo pieniędzy. Ja na

przykład mam troje dzieci. Niech ksiądz policzy po siedemdziesiąt centavos.

Panna Lehr wyciągnęła przed siebie stopy w wygodnych pantoflach. Z

ciemności panującej na zewnątrz wpadały na werandę żuki. - Kiedyś w Pittsburgu... -

zaczęła. Jej brat spał ze starą gazetą na kolanach, właśnie nadeszła poczta. Ksiądz

wydobył z siebie cichy chichot, który miał wyrażać życzliwość, jak za dawnych

czasów. Próba się nie udała. Panna Lehr zatrzymała się i pociągnęła nosem. - To

ciekawe. Zdawało mi się, że czuję... alkohol. Ksiądz wstrzymał oddech i rozsiadł się

background image

głębiej w krześle na biegunach. Jak tu spokojnie, jak bezpiecznie - pomyślał.

Przypomniał sobie, że ludzie z miasta nie mogą spać na wsi z powodu ciszy. Cisza

może uderzać jak hałas o bębenki uszu. - Co ja mówiłam, proszę księdza?

- Kiedyś w Pittsburgu...

- Oczywiście. W Pitsburgu... czekałam na pociąg. Otóż widzi ksiądz, nie

miałam nic do czytania. Książki są takie drogie. Więc pomyślałam sobie, że kupię

gazetę, wszystko jedno jaką, wiadomości są takie same. Ale kiedy ją otworzyłam...

Gazeta nazywała się “Wiadomości Policyjne” czy coś takiego. Nigdy nie

wyobrażałam sobie, że tak okropne rzeczy są drukowane. Oczywiście nie

przeczytałam więcej niż parę linijek. To była chyba najokropniejsza rzecz, jaka mi się

w życiu zdarzyła. Po prostu... przejrzałam. - Tak. - Nigdy o tym nie powiedziałam

bratu. Chyba zmieniłby swoją opinię o mnie, gdyby wiedział. - Przecież nie było nic

złego w...

- Ale w ogóle wiedzieć o tym!

Gdzieś daleko krzyknął jakiś ptak. Lampa na stole zaczęła kopcić; panna Lehr

pochyliła się i przykręciła knot. Miał wrażenie, jak gdyby na przestrzeni wielu

kilometrów przyciemniono jedyne światło. Smak koniaku wrócił mu do ust niczym

zapach eteru, przypominający człowiekowi o niedawnej operacji, zanim miał czas

przyzwyczaić się do życia, a przywiązany był jeszcze do innego rodzaju bytu. Czuł

się nadal nieswojo w tym głębokim spokoju. Powiedział sobie, że z biegiem czasu

wszystko będzie dobrze, że przestanie, że tym razem zamówił tylko trzy butelki. To

będą ostatnie butelki, jakie w ogóle wypije; tam już więcej pić nie będzie. Wiedział,

że kłamie. Pan Lehr obudził się i rzekł:

- A więc jak mówiłem...

- Nic nie mówiłeś, kochanie. Spałeś. - O nie, mówiliśmy o tym draniu

Hooverze. - Nie wydaje mi się, kochanie. Już od dawna nie mówiłeś o nim.

- No - powiedział pan Lehr - ciężki dzień mieliśmy. Ksiądz też jest chyba

zmęczony... po tych wszystkich spowiedziach - dodał z lekkim niesmakiem. Od

ósmej do dziesiątej płynął nieprzerwany strumień penitentów. Dwie godziny

najgorszego zła, jakie ta mała miejscowość zdołała wyprodukować przez trzy lata.

Nie było tego wiele. Miasto spisałoby się lepiej. A może nie? Człowiek niewiele

potrafi zdziałać. Pijaństwo, cudzołóstwo, nieczystość. Czując smak koniaku w ustach

ksiądz siedział w krześle na biegunach w przegrodzie stajni, nie patrząc w twarz

człowieka klęczącego z boku. Inni ludzie czekali klęcząc w sąsiedniej pustej

background image

przegrodzie. Stajnia pana Lehra opróżniła się w ostatnich latach. Pozostał tylko jeden

dychawiczny koń, który sapał w ciemności, podczas gdy postękujące głosy wyliczały

grzechy. - Ile razy?

- Dwanaście, ojcze. Może więcej. - A koń znów sapał. Poczucie niewinności

łączące się z grzechem jest zdumiewające. Tylko twardy i ostrożny człowiek, a także

święty, jest go pozbawiony. Ci ludzie wychodzili ze stajni czyści. On jeden zostawał

bez skruchy, spowiedzi i rozgrzeszenia. Pragnął powiedzieć temu człowiekowi:

“Miłość nie jest grzechem, ale trzeba kochać w świetle i radości; jest grzechem tylko

wtedy, gdy ją trzeba ukrywać i gdy się jest nieszczęśliwym... może być większym

cierpieniem niż cokolwiek innego, z wyjątkiem utraty Boga. Taka miłość jest utratą

Boga. Nie potrzeba ci pokuty, moje dziecko, już dość wycierpiałeś”. A innemu:

“Żądza nie jest najgorszą rzeczą. Żądzy musimy unikać właśnie dlatego, że w każdej

chwili, każdego dnia, może się ona przekształcić w miłość. A kiedy kochamy nasz

grzech, wtedy rzeczywiście nieodwołalnie jesteśmy zgubieni”. Ale powróciła rutyna

konfesjonału, jak gdyby znowu znajdował się w małym, dusznym, drewnianym

pudełku, w którym ludzie grzebią swoje nieczystości razem ze swoim księdzem.

Mówił:

- Grzech śmiertelny... niebezpieczeństwo... wola poprawy - jak gdyby te słowa

w ogóle coś znaczyły. Dodał: - Odmów trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaśki. Szeptał

znużony:

- Picie to tylko początek... - Wiedział, że nie potrafi nawet przytoczyć żadnego

przykładu, potępiającego ten banalny nałóg, chyba że ukaże siebie samego w tej stajni

cuchnącego wódką. Szybko zadał pokutę, ostro, mechanicznie. Człowiek odejdzie

mówiąc: “To zły ksiądz”, nie czując zachęty ani zainteresowania...

- Te przykazania zostały stworzone dla człowieka - powiedział - Kościół nie

wymaga... jeśli nie możesz pościć, jedz - i tyle. Penitenci wiercili się niespokojnie w

sąsiedniej przegrodzie stajni, koń rżał, a stara kobieta wciąż plotła i plotła o dniach,

kiedy nie zachowała postu i o skracanych pacierzach wieczornych. Wtem, zupełnie

nieoczekiwanie, z dziwnym uczuciem tęsknoty pomyślał o zakładnikach na

dziedzińcu więziennym, czekających w kolejce do kranu i nie patrzących na niego.

Pomyślał o cierpieniach znoszonych wszędzie cierpliwie po drugiej stronie gór.

Przerwał kobiecie z wściekłością:

- Dlaczego nie spowiadasz mi się, jak należy? Nie obchodzi mnie, ile ryb

kupujesz albo że jesteś śpiąca wieczorem... Przypomnij sobie swoje rzeczywiste

background image

grzechy. - Ale ja jestem porządna kobieta, proszę księdza - pisnęła ze zdumieniem. -

To po co zajmujesz tu czas i miejsce tym nieporządnym ludziom? Czy kochasz

kogokolwiek oprócz siebie samej?

- Kocham Boga, proszę księdza - odparła wyniośle. Rzucił na nią przelotnie

okiem w świetle palącej się na podłodze świecy. Twarde, stare rodzynki oczu pod

czarnym szalem... jeszcze jedna z tych pobożnych... jak on sam. - Skąd wiesz? Nie

ma różnicy między kochaniem Boga a kochaniem człowieka... czy dziecka. Miłość

oznacza pragnienie przebywania z Nim, blisko Niego. - Zrobił bezradny gest rękami.

- Miłość to pragnienie obrony Go przed tobą samą. Po odejściu ostatniego penitenta

przeszedł przez dziedziniec, wracając do bungalow. Widział, jak przy zapalonej

lampie panna Lehr robi na drutach i czuł w obejściu zapach trawy, mokrej po

pierwszych deszczach. Człowiek mógłby tu być szczęśliwy, gdyby nie był

przywiązany do strachu i cierpienia. Nieszczęście, podobnie jak pobożność, może

stać się przyzwyczajeniem. Może jego obowiązkiem jest przełamać je i odkryć

spokój. Zazdrościł tym wszystkim ludziom, którzy wyspowiadali mu się i otrzymali

absolucję. Za sześć dni, mówił sobie, w Las Casas i ja także... Ale nie mógł uwierzyć,

że ktoś gdzieś, kiedyś zdejmie mu ciężar z serca. Nawet, gdy pił, czuł się związany ze

swoim grzechem przez miłość. Łatwiej było uwolnić się od nienawiści. - Niech

ksiądz siada - rzekła panna Lehr. - Ksiądz musi być zmęczony. Oczywiście ja nigdy

nie byłam zwolenniczką spowiedzi. Pan Lehr również nie. - Nie?

- Nie wiem, jak ksiądz może wytrzymać siedząc tam i słuchając tych

wszystkich okropnych rzeczy... Pamiętam, że kiedyś w Pittsburgu...

W ciągu nocy sprowadzono dwa muły, żeby mógł wyruszyć natychmiast po

mszy, po drugiej mszy, jaką odprawił w stodole pana Lehra. Jego przewodnik spał

przypuszczalnie z mułami; chudy, nerwowy chłopak, nigdy jeszcze nie był w Las

Casas. Drogę znał tylko z opowiadań. Panna Lehr postanowiła poprzedniego

wieczoru, że sama zbudzi księdza, chociaż zwykle nie spał już przed świtem. Leżąc w

łóżku, słyszał budzik dzwoniący w innym pokoju zupełnie jak telefon. Wkrótce

usłyszał człapanie pantofli panny Lehr w korytarzu i pukanie do drzwi. Pan Lehr spał

nadal niewzruszenie leżąc na plecach, szczupły i sztywny jak biskup na płycie

grobowca. Ksiądz spał w ubraniu, więc otworzył drzwi, zanim panna Lehr zdążyła

odejść. Pękata postać w siatce na włosach wydała lekki pisk konsternacji. -

Przepraszam. - Och, nie ma za co. Jak długo potrwa msza, proszę księdza?

- Będzie bardzo wielu ludzi do komunii. Może ze trzy kwadranse. - Przygotuję

background image

księdzu kawę i kanapki. - Proszę się nie trudzić. - Ach, nie możemy księdza wysłać

na czczo. Poszła za nim do drzwi, trzymając się nieco z tyłu, żeby nic ani nikt jej nie

dostrzegł na tym szerokim, pustym porannym świecie. Szare światło rozchodziło się

nad pastwiskami. Przy bramie drzewo tulipanowe rozkwitało jak co dzień. Bardzo

daleko, za strumykiem, gdzie się kąpał, ludzie szli z wioski w stronę stodoły pana

Lehra. Z tej odległości byli zbyt drobni, by wydawać się ludźmi. Czuł wokół siebie

nadzieję szczęścia, w którym weźmie udział, coś podobnego do nastroju dzieci w

kinie czy na rodeo. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mógłby być szczęśliwy,

gdyby zostawił za górami tylko trochę niemiłych wspomnień. Człowiek zawsze

powinien przekładać spokój nad gwałt, a on zmierzał przecież ku spokojowi. - Pani

była bardzo dobra dla mnie. Jakże dziwne wydawało mu się na początku, że

traktowano go jak gościa, nie jak zbrodniarza czy złego księdza. To byli heretycy.

Nigdy nie przyszło im do głowy, że nie był porządnym człowiekiem; nie mieli

wścibskiej przenikliwości braci katolików. - Było nam przyjemnie, że mogliśmy

księdza gościć u siebie. Ale ksiądz będzie zadowolony z odjazdu. Las Casas to piękne

miasto. Bardzo moralne miejsce, jak pan Lehr zwykł mówić. Jeśli ksiądz spotka ojca

Quintanę, niech go ksiądz od nas pozdrowi. Był u nas trzy lata temu. Dzwon zaczął

bić. Był to dzwon, który został spuszczony z wieży kościelnej i zawieszony przed

stodołą pana Lehra. Słuchając jego dźwięku odnosiło się wrażenie, że jest to niedziela

jak wszędzie indziej. - Chciałabym móc czasem pójść do kościoła - rzekła panna

Lehr. - Dlaczegóżby nie?

- Panu Lehrowi to by się nie podobało. On jest bardzo surowy. Ale to tak

rzadko się zdarza teraz. Następne nabożeństwo będzie znowu za trzy lata. - Ja tu

wrócę wcześniej. - O nie - zaprzeczyła panna Lehr. - Droga jest ciężka, a Las Casas to

piękne miasto. Elektryczne światło na ulicach, dwa hotele. Ksiądz Quintana obiecał,

że wróci... ale chrześcijanie są wszędzie, prawda? Po co miałby tu wracać? Zresztą

tak źle nam się tu nie powodzi. Grupka Indian przeszła koło bramy. Dzikie, drobne

stworzenia z epoki kamiennej. Mężczyźni, ubrani w krótkie kaftany, szli trzymając

długie kije. Kobiety o czarnych warkoczach i tępych twarzach niosły na plecach

dzieci. - Indianie dowiedzieli się, że ksiądz tu jest. Nie zdziwiłabym się, gdyby

przeszli sto kilometrów, żeby się tutaj dostać - zauważyła panna Lehr. Zatrzymali się

przy bramie wpatrzeni w niego. Gdy spojrzał na nich, uklękli i przeżegnali się.

Dziwnie skomplikowana mozaika ruchów obejmowała dotknięcie nosa, uszu i brody.

- Mój brat tak się gniewa, gdy widzi, jak ktoś klęka przed księdzem, ale ja nie

background image

uważam, żeby w tym było coś złego - powiedziała panna Lehr. Za rogiem domu muły

grzebały kopytami. Przewodnik musiał je tam przyprowadzić, żeby im dać

kukurydzy. Muły jadły wolno, więc trzeba było dać im paszę zawczasu. Była już pora

na odprawienie mszy i odjazd. Czuł zapach wczesnego poranka. Świat był jeszcze

świeży i zielony, a w dole, we wsi szczekało parę psów. Budzik cykał w ręku panny

Lehr. - Muszę już iść - powiedział ksiądz. Czuł dziwną niechęć do pożegnania się z

panną Lehr, z domem i jej bratem śpiącym w drugim pokoju. Odczuwał jakby

tkliwość pomieszaną z uczuciem zależności. Człowiek budzący się po niebezpiecznej

operacji przywiązuje szczególną wagę do pierwszej twarzy, jaką widzi, gdy narkoza

przestaje działać. Nie miał szat liturgicznych, ale msze w tej wsi były bardziej

zbliżone do dawnych proboszczowskich czasów niż te, które odprawił w ciągu

ostatnich ośmiu lat. Nie było obawy, że msza zostanie przerwana, nie było pośpiechu

w rozdawaniu komunii z powodu zbliżającej się policji. Z zamkniętego kościoła

przyniesiono nawet relikwie ołtarzowe. Ale ponieważ panował tu taki spokój, tym

bardziej zdawał sobie sprawę ze swej niegodności, gdy przygotowywał się do

przyjęcia Eucharystii. “Przyjęcie Ciała Twojego, Panie Jezu Chryste, które ja,

niegodny, odważam się spożywać, niechaj mi nie będzie na sąd i potępienie.”

Człowiek cnotliwy może niemal przestać wierzyć w piekło, ale on nosił piekło z sobą.

Czasem śnił o nim po nocach. “Domine, non sum dignus... Domine, non sum dignus...

“ Zło jak malaria krążyło w jego żyłach. Przypomniał sobie sen, jaki miał kiedyś, o

wielkiej, pokrytej trawą arenie, z rzędem posągów świętych po brzegach. Ale święci

byli żywi, zwracali oczy to w tę, to w tamtą stronę i czekali na coś. On również

czekał, w strasznym napięciu. Brodate Piotry i Pawły, z Bibliami przyciśniętymi do

piersi, obserwowały jakieś wejście z tyłu za nim, którego nie mógł dojrzeć. Tak sobie

można wyobrazić grozę zbliżenia się dzikiej bestii. Potem zaczęła grać marimba,

dźwięcznym i wciąż powtarzającym się tonem; nagle eksplodował jakiś fajerwerek, a

na arenę tanecznym krokiem wszedł Chrystus. Tańczył i przybierał różne pozy. Miał

krwawiącą, umalowaną twarz, wykrzywioną zapraszającym uśmiechem jak twarz

prostytutki. Ksiądz zbudził się z uczuciem bezgranicznej rozpaczy, jaką mógł

odczuwać człowiek, który stwierdził, że jedyne pieniądze, jakie posiada, są fałszywe.

“... i widzieliśmy chwałę Jego, chwałę Jednorodzonego od Ojca, pełnego łaski i

prawdy.” Msza była skończona. Za trzy dni - mówił sobie - będę w Las Casas.

Wyspowiadam się i grzechy będą mi odpuszczone. Automatycznie, z uczuciem

bolesnej miłości wróciło mu na myśl dziecko na śmietnisku. Cóż za pożytek ze

background image

spowiedzi, jeśli kocha się skutki swego postępku?

Ludzie przyklękli, gdy przechodził przez stodołę. Zobaczył grupkę Indian,

kobiety, których dzieci ochrzcił, Pedra. A i właściciel gospody był tam również,

klęczał z twarzą ukrytą w pulchnych dłoniach, z których zwisał różaniec. Wyglądał

na dobrego człowieka. Może i był dobrym człowiekiem. Może - myślał ksiądz,

straciłem zdolność osądzania ludzi... może ta kobieta w więzieniu była tam najlepszą

istotą. W świetle wczesnego dnia rżał koń, uwiązany do drzewa. Cała świeżość

poranna wlewała się przez otwarte drzwi. Przy mułach stali dwaj ludzie. Przewodnik

poprawiał strzemię, a obok niego stał Metys, drapiąc się pod pachą i oczekując na

jego przyjście z niepewnym przepraszającym uśmiechem. Tkwił tam jak niezbyt silny

ból, przypominający człowiekowi o jego chorobie, lub może jak nieoczekiwane

wspomnienie, które dowodzi, że miłość mimo wszystko jeszcze nie umarła. - No

proszę - rzekł ksiądz - was się tutaj nie spodziewałem. - Nie, proszę księdza.

Oczywiście, że nie. - Podrapał się i uśmiechnął. - Sprowadziliście żołnierzy ze sobą?

- Cóż znowu ksiądz wygaduje - zaprotestował ze słabym uśmiechem. Z tyłu za

nim ksiądz widział poprzez dziedziniec w otwartych drzwiach pannę Lehr, jak

przygotowywała dla niego kanapki. Była już ubrana, ale wciąż miała na włosach

siatkę. Zawijała starannie kawałki chleba w pergaminowy papier, a jej stateczne

ruchy wyglądały dziwnie nierealnie. Realny był Metys. - Co za podstęp szykujecie mi

teraz? - spytał ksiądz. Może przekupił przewodnika, żeby przeprowadził go z

powrotem przez granicę? Mógł się po nim wszystkiego spodziewać. - Ksiądz nie

powinien mówić takich rzeczy. Panna Lehr zniknęła z pola widzenia bezdźwięcznie,

jak sen. - Dlaczego?

- Jestem tu, proszę księdza - zdawał się nabierać długiego oddechu, zanim

wypowiedział nieoczekiwane i bombastyczne stwierdzenie - z misją miłosierdzia.

Przewodnik skończył oporządzać jednego muła i zabrał się do drugiego, skracając i

tak już krótkie meksykańskie strzemiona. Ksiądz zaśmiał się nerwowo:

- Z misją miłosierdzia?

- Otóż ksiądz jest jedynym księdzem po tej stronie Las Casas, a ten człowiek

jest umierający...

- Jaki człowiek?

- Jankes. - O kim wy mówicie?

- To ten, którego policja poszukuje. Obrabował bank. Ksiądz wie, kogo mam

na myśli. - On i tak by mnie nie chciał - powiedział niecierpliwie ksiądz,

background image

przypominając sobie fotografię, przypatrującą się na odrapanej ścianie grupie po

pierwszej komunii.

- Ależ on jest dobrym katolikiem, proszę księdza. - Drapał się pod pachą i nie

patrzył na księdza. - On jest umierający, a żaden z nas nie chciałby mieć na swym

sumieniu tego, co ten człowiek...

- Możemy się uważać za szczęściarzy, jeśli nie mamy gorszych sumień. - Co

ksiądz przez to rozumie?

- On tylko zabijał i rabował. Ale nie zdradzał swych przyjaciół. - Matko

Święta, ja nigdy...

- Obaj czyniliśmy to - rzekł ksiądz, po czym zwrócił się do przewodnika: -

Muły gotowe?

- Tak, proszę księdza. - Zatem ruszamy. - Zapomniał zupełnie o pannie Lehr.

Dłoń tamtego świata sięgnęła przez granicę, więc znów był w atmosferze ucieczki. -

Dokąd ksiądz jedzie? - spytał Metys. - Do Las Casas. - Sztywno wdrapał się na muła.

Metys trzymał jego strzemię. Przywiodło mu to na myśl ich pierwsze spotkanie. I

wtedy była ta sama mieszanina pretensji, błagania, obelżywości. - Piękny kapłan z

księdza - podniósł swoje lamenty. - Biskup powinien się o tym dowiedzieć.

Umierający chce się wyspowiadać, ale że księdzu śpieszy się do miasta...

- Dlaczego uważacie mnie za takiego durnia? - rzekł ksiądz. - Wiem, po

coście tu przyszli. Wy jedni możecie mnie poznać, a oni nie mogą przyjść po mnie do

tego stanu. A jeśli się was teraz spytam, gdzie jest ten Amerykanin, wy mi powiecie -

ręczę za to, nie potrzebujecie mówić - że jest on tuż po drugiej stronie granicy. - O

nie. Tu się ksiądz pomylił. On jest po tej stronie. - Kilometr czy dwa nie robią

różnicy. Nie ma tu nikogo, kto by wniósł o to skargę...

- To jest okropne, że ksiądz nigdy mi nie wierzy - mówił Metys. - Tylko

dlatego, że raz... no, przyznaję...

Ksiądz kopnął muła, żeby ruszyć go z miejsca. Opuścili zagrodę pana Lehra i

skierowali się na południe. Metys biegł truchcikiem przy jego strzemieniu. -

Pamiętam - zauważył ksiądz - jak kiedyś powiedzieliście mi, że nigdy nie zapomnicie

mojej twarzy. - I nie zapomniałem - przerwał triumfująco Metys. - Inaczej bym tutaj

nie był, prawda? Niech ksiądz słucha. Ja przyznaję się do wielu rzeczy. Ksiądz nie ma

pojęcia, jaką pokusę stanowi nagroda dla tak biednego człowieka jak ja. A kiedy

ksiądz mi nie ufał, pomyślałem sobie, no, że jeśli tak, to ja księdzu pokażę. Ale

jestem przecież dobrym katolikiem, proszę księdza, i kiedy umierający człowiek chce

background image

pociechy...

Wdrapali się na długie zbocze będące pastwiskiem pana Lehra, które wiodło

do następnego pasma wzgórz. O godzinie szóstej rano, na wysokości tysiąca metrów

powietrze było jeszcze chłodne. Tam w górze będzie wieczorem bardzo zimno. Mieli

się wdrapać na wysokość dwóch tysięcy metrów. - Dlaczegóż to miałbym dać się

złapać na twój haczyk? To byłoby za głupie - powiedział ksiądz niespokojnie. - Niech

ksiądz patrzy. - Metys podniósł w górę kawałek papieru. Znajomy charakter pisma

zwrócił uwagę księdza: wielkie, staranne pismo dziecka. Papier musiał być używany

do pakowania jedzenia; był pobrudzony i tłusty. Czytał: “Książę duński zastanawia

się, czy ma się zabić czy nie; czy jest lepiej cierpieć dalej i żywić wszystkie te

wątpliwości co do ojca, czy też jednym ciosem... “

- Nie to, proszę księdza. Druga strona. To nic nie jest. Ksiądz odwrócił papier

i odczytał parę słów napisanych po angielsku tępym ołówkiem: “Na miłość boską,

niech ksiądz... “ Muł, nie bity, zaczął stąpać bardzo wolno i ociężale. Ksiądz nie

usiłował go popędzać. Ten świstek papieru nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Czuł,

że pułapka zamyka się znowu, nieodwołalnie. - Skąd to znalazło się w twoich rękach?

- To było tak, proszę księdza. Gdy go postrzelili, byłem z policją, w wiosce po

drugiej stronie. Podniósł dziecko, żeby mu służyło za osłonę, ale oczywiście żołnierzy

nic to nie obchodziło. To było tylko indiańskie dziecko. Obu postrzelono, ale on

uciekł. - Więc jak?...

- To było tak, proszę księdza. - Plótł jak papuga. bał się porucznika, który był

wściekły z powodu ucieczki księdza. Tak się bał, że postanowił prześliznąć się przez

granicę, poza jego zasięg. Okazja nadarzyła się w nocy. Po drodze natknął się na

Amerykanina. Przypuszczalnie było to po tej samej stronie granicy, ale któż mógł

wiedzieć, gdzie kończy się jeden stan, a zaczyna drugi. Amerykanin był postrzelony

w brzuch...

- Więc jak mógł im uciec?

- O proszę księdza, ten człowiek ma nadludzką siłę. Był umierający, chciał

księdza...

- Jak on wam o tym powiedział?

- To można było w dwóch słowach powiedzieć, proszę księdza. Żeby dowieść

prawdy tej historii bandyta znalazł w sobie na tyle siły, żeby napisać parę słów, a

więc... historia ta zawierała tyle dziur co sito. Ale kartka istniała naprawdę, jak

kamień milowy, który nie mógł ujść uwadze. Metys znowu był urażony:

background image

Ksiądz mi nie ufa. - Tak, nie ufam wam. - Ksiądz myśli, że ja kłamię. -

Większość tego, co mówicie, to kłamstwa. Zatrzymał muła i siedział zamyślony z

twarzą zwróconą na południe. Był całkiem pewien, że to była pułapka,

przypuszczalnie obmyślona przez Metysa, który chciał dostać nagrodę. Ale prawdą

było również, że tam znajdował się umierający. Pomyślał o opuszczonej plantacji

bananowej, gdzie coś się wydarzyło i gdzie indiańskie dziecko leżało martwe na

stosie kukurydzy. Nie ulegało wątpliwości, że go potrzebowano. Człowiek tyle

mający na sumieniu... Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że czuł się zupełnie

dobrze i wesoło. W spokój nigdy właściwie nie wierzył. Marzył o nim tak często po

drugiej stronie, że teraz spokój nie więcej oznaczał dla niego niż marzenie. Zaczął

gwizdać jakąś melodię, którą gdzieś posłyszał. “Znalazłem różę na mym polu.” Czas,

żeby się zbudził. To rzeczywiście nie byłby dobry sen... ta spowiedź w Las Casas, na

której musiałby wyznać, poza wszystkim innym, że odmówił spowiedzi człowiekowi

umierającemu w stanie śmiertelnego grzechu. - Czy ten człowiek jeszcze będzie żył?

- spytał. - Tak mi się wydaje, proszę księdza - skwapliwie podchwycił Metys. - Jak to

daleko stąd?

- Cztery... pięć godzin, proszę księdza. - Możecie jechać na zmianę na drugim

mule. Ksiądz zawrócił muła z powrotem i zawołał na przewodnika. Człowiek zsiadł i

stał bez ruchu, słuchając objaśnień. Jedyną uwagę zrobił Metysowi, wskazując na

siodło. - Uważajcie na torbę przy siodle. Tam jest koniak księdza. Jechali stępa z

powrotem. Panna Lehr była przy bramie i powiedziała:

- Ksiądz zapomniał wziąć kanapki. - Ach, tak, dziękuję pani. - Rzucił szybkie

spojrzenie na to, co go otaczało. To wszystko straciło już dla niego znaczenie. - Pan

Lehr jeszcze śpi? - zapytał. - Czy mam go zbudzić?

- Nie, nie. Ale może zechce mu pani podziękować za jego gościnność. -

Dobrze. A może za parę lat ujrzymy księdza znowu? Tak jak ksiądz obiecał? -

Patrzyła z ciekawością na Metysa, który również wlepił w nią żółte, bezczelne oczy. -

Możliwe - odparł ksiądz i odwrócił się uśmiechając się do siebie ukradkiem. - A

zatem do widzenia księdzu. Lepiej niech ksiądz rusza, prawda? Słońce już się podnosi

coraz wyżej. - Do widzenia, droga pani. - Metys uderzył biczem muła niecierpliwie,

który szybko ruszył z miejsca. - Nie w tę stronę, człowieku! - zawołała panna Lehr. -

Mam jeszcze jedną wizytę w okolicy - odparł ksiądz i trzęsąc się w niewygodnym

kłusie pojechał za Metysem w stronę wsi. Minęli bielony kościół; on także był

częścią snu. W realnym życiu nie ma kościołów. Otwarła się przed nim długa, brudna

background image

wiejska ulica. Nauczyciel stał w drzwiach. Pozdrowił go ironicznie, patrząc

niechętnie zza rogowych okularów. - Więc ksiądz odjeżdża z łupami?

Ksiądz zatrzymał muła. Zwrócił się do Metysa:

- Rzeczywiście... zapomniałem...

- Nieźle ksiądz zarobił na chrztach - powiedział nauczyciel. - Opłaciło się

czekać parę lat, no nie?

- Jedźmy, proszę księdza - przynaglał Metys. - Niech ksiądz go nie słucha. To

zły człowiek. - Pan zna tutejszych ludzi lepiej niż ktokolwiek inny - rzekł ksiądz. -

Jeśli zostawię jakiś dar, czy zechce go pan obrócić na rzeczy nie przynoszące

szkody... to znaczy na jedzenie, koce... nie na książki?

- Jedzenia im bardziej potrzeba niż książek. - Mam tu czterdzieści pięć

pezów...

- Co ksiądz robi? - jęknął Metys. - Chcemy oszukać sumienie? - spytał

nauczyciel. - Tak. - Wszystko jedno. Oczywiście przyjmuję z podziękowaniem.

Przyjemnie widzieć księdza z sumieniem. Jest to nowy etap w ewolucji - powiedział.

Okulary błyszczały mu w słońcu. Pulchny, pełen goryczy człowiek, wygnaniec

stojący przed swoim krytym blachą barakiem. Minęli ostatnie domy, cmentarz i

zaczęli piąć się w górę. - Po co, proszę księdza, po co? - protestował Metys. - To nie

jest zły człowiek, robi, co może, a ja nie będę już potrzebował pieniędzy,

nieprawdaż? - spytał ksiądz. Przez dłuższą chwilę jechali bez słowa. Słońce zaczęło

oślepiać, a muły wspinały się z wysiłkiem po stromej, skalistej ścieżce. Ksiądz znów

zagwizdał “Znalazłem różę”, jedyną melodię, jaką znał. W pewnej chwili Metys

zaczął się na coś żalić:

- Z księdzem jest taki kłopot, że... - ale przestał, zanim sformułował swój

zarzut, bo nie miał właściwie powodu do żalenia się, skoro stale jechali na północ w

stronę granicy. - Jesteście głodni? - spytał w końcu ksiądz. Metys zamruczał coś

gniewnie czy drwiąco. - Weźcie kanapkę - powiedział ksiądz otwierając paczkę

panny Lehr.

background image

Rozdział II

- To tam - odezwał się Metys z odcieniem triumfu w głosie, jak gdyby przez

całe siedem ostatnich godzin był niesłusznie posądzony o kłamstwo. Wskazał poprzez

wąwóz na grupę indiańskich szałasów, oblepiających skalny cypel, sterczący nad

przepaścią. Było do nich może ze dwieście metrów, ale dojście zajęłoby co najmniej

godzinę ze trzysta metrów krętego schodzenia i tyleż wspinania się. Ksiądz siedział

na swym mule rozglądając się z uwagą, nie mógł dojrzeć żadnego podejrzanego

ruchu. Nawet punkt obserwacyjny - mała platforma ułożona z gałęzi na kopcu

powyżej szałasów - był pusty. - Zdaje się, że tam nie ma nikogo - powiedział. Znów

oddychał atmosferą pustkowia. - No, przecież ksiądz chyba nie myślał, że tu będzie

ktoś, oprócz niego - rzekł Metys. - On tam jest. Zaraz ksiądz zobaczy. - Gdzie są

Indianie?

- Znów ksiądz zaczyna - żalił się Metys. - Podejrzenia, wciąż te podejrzenia.

Skąd ja mam wiedzieć, gdzie są Indianie? Czy nie powiedziałem księdzu, że on jest

zupełnie sam? - Ksiądz zsiadł z muła. - Co ksiądz teraz wyrabia? - krzyknął Metys

rozpaczliwie. - Nie będziemy już potrzebowali mułów. Można je odesłać z powrotem.

- Nie będziemy potrzebowali? A jak ksiądz się stąd wydostanie?

- To - rzekł ksiądz - już nie moje zmartwienie. - Odliczył czterdzieści pezów i

zwrócił się do mulnika: - Wynająłem was do Las Casas. No, udało wam się, macie tu

zapłatę za sześć dni. - To ksiądz mnie już więcej nie potrzebuje?

- Nie. I lepiej zmykajcie stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie możemy iść tak daleko

na piechotę, proszę księdza - powiedział gwałtownie mieszaniec. - Przecież ten

człowiek umiera. - Zajdziemy tam równie szybko na naszych własnych nogach. No,

przyjacielu, zabieraj się stąd. - Metys odprowadził muły wzrokiem pełnym żałosnej

chciwości. Stąpały powoli wąską, kamienistą drogą, wreszcie zniknęły za załomem

skały i odgłos ich kopyt rozpłynął się w ciszy. - No, nie zwlekajmy dłużej -

powiedział żywo ksiądz i z woreczkiem przewieszonym przez ramię zaczął schodzić

ścieżką w dół. Czuł za sobą ciężki i zadyszany oddech Metysa. Prawdopodobnie

wypił w stolicy zbyt dużo piwa. Z dziwnym wzruszeniem zmieszanym z pogardą

ksiądz rozpamiętywał, jak wiele przytrafiło się im obu od chwili, gdy spotkali się po

raz pierwszy w wiosce, której nazwy nawet nie znał. Metys leżał tam w upalne

południe kołysząc swój hamak bosą żółtą stopą. Gdyby w tym momencie spał, to

wszystko by się nie zdarzyło. Biedny człowiek miał rzeczywiście strasznego pecha,

background image

że został obarczony tak ogromnym grzechem. Ksiądz szybko obejrzał się i zobaczył

wielkie palce wysuwające się z brudnych tenisówek. Metys schodził mrucząc wciąż

pod nosem. Jego wieczne narzekanie nie pomagało mu w oddychaniu. Biedaczysko -

myślał ksiądz - naprawdę nie jest taki zły...

On też nie miał dość sił na tę podróż. Gdy ksiądz był już na dnie barranca,

Metys znajdował się o pięćdziesiąt metrów z tyłu. Ksiądz usiadł na jakimś głazie i

wytarł czoło, a Metys rozpoczął swe lamenty, zanim jeszcze dotarł do niego. - Nie ma

co aż tak bardzo się spieszyć. - Wyglądało, jak gdyby w miarę zbliżania się do

miejsca zdrady, wzrastał jego żal do ofiary. - Nie mówiliście, że umiera? - spytał

ksiądz. - Tak, tak, umiera, pewno. Ale to może długo potrwać. - Im dłużej, tym lepeij

dla nas wszystkich - rzekł ksiądz. - Może macie rację. Zrobię tu odpoczynek. Lecz

Metys jak przekorne dziecko chciał, żeby zaraz ruszać. - Ksiądz nie ma miary w

niczym; albo by biegł, albo siedział w miejscu. - Nic się wam nie podoba, co ja robię

- przekomarzał się z nim ksiądz, po czym spytał ostro i przebiegle: - Przypuszczam,

że oni pozwolą mi go zobaczyć?

- Oczywiście - powiedział mieszaniec i natychmiast się poprawił: - Oni, oni?

Kogóż to znów ksiądz ma na myśli? Najpierw ksiądz narzeka, że tu pusto, a potem

gada, że jacyś “oni” tu są. - Ze łzami w oczach mówił dalej: - Może z księdza i dobry

człowiek, może nawet święty, czy ja wiem? Ale dlaczego ksiądz nie mówi otwarcie,

tak żeby można go zrozumieć. Już to samo wystarczy, żeby człowiek stał się złym

katolikiem. - Nie ma co dźwigać dalej tego worka, jest ciężki - powiedział ksiądz. -

Jak się napijemy trochę, to nam obu dobrze zrobi. Obaj potrzebujemy odwagi, nie

uważasz?

- Ksiądz ma coś do wypicia? - spytał Metys z przejęciem i patrzył, jak ksiądz

wyjmuje butelkę. Nie spuszczał oczu, gdy ksiądz pił. Oba kły wystawały łakomie,

drgając lekko nad dolną wargą. Wreszcie i on przytknął usta do butelki. - To jest

chyba nielegalne po tej stronie granicy - powiedział ksiądz chichocząc - jeśli jesteśmy

po tej stronie. - Pociągnął raz jeszcze i oddał butelkę Metysowi. Wkrótce była pusta.

Rzucił ją w kierunku skały. Rozprysła się jak szrapnel.

Metys zląkł się:

- Ostrożnie. Ludzie mogą myśleć, że ksiądz ma broń. - Reszta nie będzie nam

potrzebna - rzekł ksiądz. - Znaczy, że ksiądz ma więcej?

- Jeszcze dwie butelki, ale nie możemy pić więcej na tym upale. Lepiej

zostawmy to tutaj. - Czemu ksiądz nie powiedział, że to ciężkie? Poniosę księdzu.

background image

Ksiądz tylko słówko powie, a ja z chęcią... tylko, że ksiądz o nic nie prosi. Ruszyli

znów pod górę z lekkim brzękiem butelek. Słońce padało pionowo na tę dziwną parę.

Wejście na szczyt barranca zajęło im prawie godzinę. Potem wieża obserwacyjna

rozwarła się ponad ich ścieżką niby szczęka, a powyżej na skałach ukazały się dachy

szałasów. Indianie nie budują swych osiedli na szlakach mułów, wolą mieszkać na

uboczu i obserwować przejeżdżających. Ksiądz był ciekaw, kiedy ukażą się

policjanci, którzy musieli być gdzieś bardzo starannie ukryci. - Tędy, proszę księdza.

- Metys prowadził, wdrapując się po skałach na mały upłaz. Wyglądał zaniepokojony,

nieomal zdziwiony, że nic się dotąd nie działo. Szałasów było około tuzina, stały

ciche jak groby na tle pochmurnego nieba. Zanosiło się na burzę. Ksiądz poczuł

nerwową niecierpliwość; wszedł do pułapki, oni zaś mogliby przynajmniej zamknąć

ją szybko i raz skończyć to wszystko. Zastanawiał się, czy nagle nie strzelą do niego z

jednego z szałasów. Doszedł do samego krańca czasu: wkrótce nie będzie “jutra” ani

“dzisiaj”, tylko istnienie trwające wieki. Zaczął żałować, że nie wypił więcej

alkoholu. Ochrypłym z niepewności głosem spytał:

- No, jesteśmy na miejscu. Gdzie jest ten jankes?

- Ach tak, jankes - wzdrygnął się Metys, jak gdyby na chwilę zapomniał o

pretekście podróży. Stał gapiąc się na szałasy i zastanawiał się. - Był, o, tam, kiedym

go zostawił. - No przecież sam nie mógł się ruszyć stąd?

Gdyby nie widział tamtego listu - a przede wszystkim zabitego dziecka -

wątpiłby nawet w to, że ów Amerykanin istnieje. Począł iść prze polankę w kierunku

szałasu. Czy zastrzelą go, zanim dosięgnie wejścia? Miał wrażenie, jakby szedł z

zawiązanymi oczyma po kładce, nie wiedząc, w którym miejscu potknie się i spadnie

w wieczność. Czknął i splótł ręce z tyłu, aby powstrzymać ich drżenie. W pewnym

sensie był zadowolony z opuszczenia domu panny Lehr, gdyż nigdy jakoś naprawdę

nie wierzył, że powróci jeszcze do pracy parafialnej, codziennego odprawiania mszy i

starannych pozorów pobożności. Mimo wszystko lepiej być nieco pijanym idąc na

śmierć. Doszedł do drzwi - ani żywego ducha. Wtem jakiś głos powiedział:

- Proszę księdza. Rozejrzał się dokoła. Metys stał na polance z wykrzywioną

twarzą, oba kły drgały. Wyglądał na przerażonego. - Co się stało?

- Nic, proszę księdza. - Dlaczego mnie wołaliście?

- Ja nic nie mówiłem - skłamał. Ksiądz odwrócił się i wszedł do środka.

Amerykanin był tam rzeczywiście. Czy jeszcze żył, to inna sprawa. Leżał na

słomianej macie z zamkniętymi oczyma i otwartymi ustami, złożywszy ręce na

background image

brzuchu jak dziecko, które cierpi na ból żołądka. Ból zmienia twarz - możliwe też, że

popełnianie zbrodni nakłada własną maskę jak polityka lub pobożność. Wglądał

inaczej niż na afiszu na ścianie posterunku policji. Tamten był twardym aroganckim

człowiekiem, który osiągnął to, co zamierzał. Teraz była to po prostu twarz trampa.

Ból odkrył nerwy i nadał twarzy wyraz pozornej inteligencji. Ksiądz ukląkł i

przyłożył ucho do ust leżącego, usiłując dosłyszeć oddech. Poczuł ciężki,

nieprzyjemny zapach - mieszaninę wymiotów, dymu z papierosów i odoru wódki.

Trzeba by czegoś więcej niż kilku lilii, by ukryć ten rozkład. Bardzo słaby głos

zaszeptał mu w ucho po angielsku:

- Niech ksiądz stąd zwiewa. Na zewnątrz w przyćmionym przez burzę świetle

stał Metys patrząc w kierunku szałasu. Widać było, że trzęsą mu się nieco kolana. - A

więc żyjesz? - mówił ksiądz szybko. - Spiesz się. Nie masz wiele czasu. - Niech

ksiądz stąd zwiewa. - Czy nie chciałeś, żebym przyszedł? Jesteś katolikiem?

- Niech ksiądz zwiewa - głos znowu zaszeptał, jak gdyby to były jedyne

słowa, jakie zapamiętał z wyuczonej dość dawno lekcji. - Powiedz mi - rzekł ksiądz. -

Ile lat temu byłeś ostatni raz u spowiedzi?

Powieki uniosły się i zdumione oczy spojrzały na niego. Leżący mężczyzna

powiedział zmieszanym głosem:

- Chyba z dziesięć lat. Ale co ksiądz tu w ogóle robi?

- Prosiłeś o księdza. Ho, ho, dziesięć lat to kawał czasu. - Ksiądz musi stąd

zwiewać - powiedział mężczyzna. Przypomniał sobie lekcję. Gdy leżał tak

wyciągnięty na macie, cała żywotność, jaka jeszcze w nim była, zebrała się w mózgu:

był jak zmiażdżony z jednego końca płaz. Powiedział dziwnym głosem: - Ten

sukinsyn...

Ksiądz rzekł z pasją:

- Co to jest za spowiedź? To ja odbywam pięciogodzinną podróż... i wszystko,

co mogę z ciebie wydobyć, to przekleństwa. - Wydawało mu się straszną

niesprawiedliwością, że wraz z niebezpieczeństwem wracała jego bezużyteczność -

nic nie mógł uczynić dla takiego człowieka. - Niech ksiądz słucha...

- Słucham. - Niech ksiądz stąd zaraz zwiewa. Ja nie wiedziałem...

- Nie po to przybyłem taki szmat drogi, żeby gadać o sobie - powiedział

ksiądz. - Im prędzej się wyspowiadasz, tym prędzej będę mógł stąd pójść. - Niech się

ksiądz mną nie kłopocze. Ja jestem skończony. - To znaczy potępiony? - spytał

gniewnie ksiądz. - Jasne. Potępiony - odpowiedział mężczyzna zlizując krew z warg.

background image

- Słuchaj - rzekł ksiądz pochylając się bliżej nad zatęchłym i ckliwym odorem -

przyszedłem tu, żeby wysłuchać twojej spowiedzi. Czy chcesz się spowiadać?

- Nie. - Czy chciałeś wtedy, kiedy pisałeś ten list?

- Może. - Ja wiem, co ty chcesz mi powiedzieć. Ja wiem to, rozumiesz? Daj

temu spokój. Pamiętaj, że umrzesz. Nie licz zanadto na miłosierdzie Boże. Bóg dał ci

tę okazję. Może ci już drugiej nie dać. Jakie to życie prowadziłeś przez te wszystkie

lata? Czy wydaje ci się ono teraz tak wspaniałe? Zabiłeś wielu ludzi - to właściwie

wszystko. Każdy może robić to przez jakiś czas, a później jego zabijają. Tak jak

ciebie zabito. Nic nie pozostaje prócz bólu. - Proszę księdza...

- Tak? - Ksiądz westchnął niecierpliwie i pochylił się jeszcze niżej. Przez

chwilę miał nadzieję, że wreszcie wzbudził u tego człowieka choć słaby odruch żalu.

- Niech ksiądz weźmie mój pistolet. Słyszy ksiądz? Jest tu pod pachą. - Nie

potrzebuję pistoletu. - Ależ tak, potrzebuje ksiądz. - Leżący poruszył jedną z rąk

złożonych na brzuchu - zaczęła pełznąć powoli do góry. Ile trudu go to kosztowało.

Już samo patrzenie na to było nie do zniesienia.

Ksiądz rzekł ostro:

- Leż spokojnie. Broni tam nie ma. - Widział pustą kaburę pod pachą bandyty

- był to pierwszy określony znak, że oni i Metys nie byli sami. - Sukinsyny -

powiedział leżący i jego ręka opadła ciężko tam, gdzie akurat się znalazła, nad

sercem. Leżał w pozie wstydliwej kobiety z posągu: jedna ręka na piersi, druga na

brzuchu. W szałasie było bardzo gorąco. Wisiało nad nimi ciężkie niebo, nabrzmiałe

zbliżającą się burzą. - Niech ksiądz słucha... - Ksiądz siedział zrezygnowany u jego

boku. Nic nie zdoła zesłać spokoju na tę niespokojną głowę. Może kiedyś, przed

wielu godzinami, gdy pisał ten list - ale okazja jak przyszła, tak i przeszła. Szeptał

teraz coś o jakimś nożu. Była taka legenda, w którą wierzyło wielu zbrodniarzy, że

oczy zmarłego zachowują obraz tego, co widziały po raz ostatni przed śmiercią.

Chrześcijanin mógł wierzyć, że tak było i z duszą: rozgrzeszenie i spokój w ostatniej

chwili, po życiu spędzonym na popełnianiu najgorszych zbrodni. Czasem znów

pobożny człowiek umierał nagłą śmiercią w domu publicznym bez odpuszczenia win

i cnotliwe, jak się zdawało, życie kończyło się wieczystym piętnem nieczystości.

Słyszał nieraz, jak ludzie mówili, że skrucha na łożu śmierci jest czymś

niesprawiedliwym, jak gdyby to było łatwo zerwać z całym poprzednim życiem, bez

względu na to, czy było złe, czy dobre. Można zarówno powątpiewać o wartości

cnotliwego życia, które się kończy w upadku, jak i grzesznego o dobrym

background image

zakończeniu. Ksiądz uczynił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek. - Kiedyś byłeś

wierzący - powiedział. - Zrozum, to jest twoja ostatnia szansa. Szansa ostatniej

godziny. Jak łotra ukrzyżowanego z Chrystusem. Mordowałeś ludzi, dzieci może -

dodał przypomniawszy sobie ową drobną czarną kupkę pod krzyżem. - Ale to nie

musi być koniecznie tak ważne. To są tylko sprawy tego życia, tak krótkiego, które

trwa zaledwie parę lat i już się kończy. Możesz to wszystko tutaj zostawić, tak, w tym

szałasie, i uwolniony wejść do wiecznego życia. - Poczuł smutek i tęsknotę na

wspomnienie tego życia, którego sam nie mógł dostąpić... tęsknotę za takimi

słowami, jak pokój, chwała, miłość. - Niech ksiądz mnie zostawi i myśli o sobie - głos

odezwał się nagląco: - Niech ksiądz weźmie mój nóż... - Ręka rozpoczęła na nowo

swoją powolną wędrówkę - tym razem w kierunku biodra. Kolana przygięły się,

jakby chciał przewrócić się na bok i nagle ustał wysiłek, oddech, wszystko. Ksiądz

pośpiesznie odmawiał słowa warunkowego rozgrzeszenia, na wypadek gdyby

zbrodniarz żałował za grzechy, choćby na jedną sekundę, zanim dusza opuściła ciało.

Ale było bardziej prawdopodobne, że odszedł w zaświaty wciąż szukając swego noża,

chcąc innego człowieka pchnąć na drogę gwałtu. Ksiądz modlił się: “Boże

miłosierny, zważ, że przecież on myślał o mnie, że to dla mnie chciał... “, ale modlił

się bez przekonania. W najlepszym razie chodziło tu o jednego przestępcę, który

pragnął pomóc w ucieczce drugiemu. Z jakiejkolwiek patrzeć na to strony, każdy z

nich obu niewiele był wart.

background image

Rozdział III

Jakiś głos spytał:

- No, skończyliście już?

Ksiądz wstał i zrobił drobny, lękliwy gest potwierdzenia. W ciemnej,

eleganckiej postaci stojącej w drzwiach poznał oficera policji, który dał mu w

więzieniu pieniądze. Światło burzy odbijało się w jego sztylpach. Opierał jedną rękę

na pistolecie i krzywił się cierpko na widok martwego bandyty. - Nie spodziewaliście

się mnie zobaczyć - odezwał się. - Ależ tak. Spodziewałem się - odparł ksiądz. -

Muszę podziękować panu...

- Podziękować? Za co?

- Za to, że pozwolił mi pan z nim zostać. - Nie jestem barbarzyńcą -

powiedział oficer. - Proszę, może zechcecie teraz wyjść ze mną. Nie ma sensu

uciekać. Zobaczcie sami - dodał. Ksiądz wyszedł z szałasu i zobaczył, że otacza go

tuzin uzbrojonych ludzi. - Mam już dosyć uciekania - powiedział. Metys gdzieś

zniknął. Na niebie gromadziły się ciężkie chmury na kształt gór, co sprawiło, że

prawdziwe góry pod nimi wyglądały jak małe jaskrawe zabawki. Westchnął i

roześmiał się nerwowo. - Ileż kłopotu miałem z przedostaniem się przez te góry, a

teraz... jestem tu znów. - Nigdy nie sądziłem, że wrócicie. - Ach, panie poruczniku,

pan wie, jak to jest. Nawet tchórz ma poczucie obowiązku. - Chłodny, świeży wiatr,

jaki wieje czasem przed nadejściem burzy, musnął jego twarz. Ze źle udaną swobodą

zapytał: - Czy rozstrzela mnie pan teraz?

Porucznik znowu powiedział ostro:

- Nie jestem barbarzyńcą. Będziecie sądzeni... sprawiedliwie. - Za co?

- Za zdradę. - Mam więc wracać taki kawał drogi?

- Tak. Chyba, że zechcecie uciekać. - Trzymał rękę na pistolecie, jakby nie

ufał księdzu ani na jotę. - Mógłbym przysiąc, że już gdzieś...

- Och tak - przerwał ksiądz. - Widział mnie pan dwa razy. Gdy zabierał pan

zakładnika z mojej wsi... zapytał pan moją córeczkę: “Kto to jest?” Ona

odpowiedziała: “Mój ojciec” i pan pozwolił mi zostać. - Nagle góry przestały istnieć.

Wyglądało to, jak gdyby ktoś chlusnął im wodą w oczy. - Prędko - mówił porucznik -

do tego szałasu. Przynieście nam parę skrzyń, żebyśmy mogli usiąść - polecił

jednemu ze swych ludzi. Gdy ogarnęła ich burza, weszli do szałasu, gdzie leżał trup.

Żołnierz ociekając deszczem wniósł dwie skrzynie. - Świece - rozkazał porucznik.

background image

Usiadł na jednej ze skrzyń, wyjął pistolet i powiedział: - Siadajcie tam, z dala od

drzwi, żebym mógł was widzieć. - Żołnierz zapalił świecę i stopionym z niej woskiem

przylepił ją do twardej polepy. Ksiądz usiadł blisko Amerykanina. Zastygły w ruchu,

którym usiłował wydostać nóż, sprawiał wrażenie, jakby chciał dosięgnąć swego

towarzysza, żeby zamienić parę słów na osobności... Wyglądali jak ludzie tego

samego gatunku; obaj brudni i nie ogoleni. Porucznik zdawał się należeć do całkiem

innej kategorii. Spytał z pogardą: - Więc macie dziecko?

- Tak - odparł ksiądz. - Wy... ksiądz?

- Niech pan nie sądzi, że wszyscy księża są tacy, jak ja. - Patrzył, jak światło

świecy mruga na błyszczących guzikach. Dodał: - Są dobrzy księża i są źli. Ja jestem

po prostu złym księdzem. - Więc może oddamy waszemu Kościołowi przysługę...

- Możliwe. Porucznik spojrzał na niego ostro, jak gdyby sądził, że zakpiono z

niego, po czym powiedział:

- Mówiliście mi, że widziałem was dwa razy. - Tak, byłem w więzieniu. A pan

dał mi pieniądze. - Przypominam sobie. - Dodał z pasją: - Cóż za okropna ironia losu.

Mieć was i wypuścić. Ba, straciliśmy dwóch ludzi szukając was. Żyliby dzisiaj... -

Świeca skwierczała, gdy krople deszczu przeciekały przez dach. - Ten Amerykanin

nie był wart dwóch istnień ludzkich. On był właściwie nieszkodliwy. Deszcz padał

bez przerwy. Siedzieli w milczeniu. Nagle porucznik powiedział:

- Nie wkładajcie ręki do kieszeni. - Szukałem tylko talii kart. Myślałem, że to

pomoże nam spędzić czas. - Nie gram w karty - odparł porucznik ostro. - Nie, nie o

grę mi chodzi. Chciałem tylko pokazać panu parę sztuczek. Czy mogę?

- W porządku, jeśli chcecie. Pan Lehr dał mu starą talię kart. Ksiądz

powiedział:

- Widzi pan, tu są trzy kraty. As, król i walet. Teraz - rozłożył je wachlarzem

na polepie - proszę mi powiedzieć, która z nich to as. - Ta oczywiście - powiedział

niechętnie i bez zainteresowania porucznik. - Myli się pan - stwierdził ksiądz,

odwracając ją. - To jest walet. Porucznik rzekł pogardliwie:

- Gra dla szulerów... albo dla dzieci. - A oto inna sztuczka - mówił ksiądz -

zwana “Chodź tu, walecie”. Dzielę talię na trzy części, o tak. Teraz biorę waleta kier i

wkładam go w środkową część, o tak. Teraz pukam we wszystkie trzy kupki. - Gdy to

mówił, pojaśniała mu twarz. Od tak dawna już nie miał w ręku kart. Zapomniał o

burzy, o zmarłym i o upartej, nieprzyjaznej twarzy naprzeciw. - Teraz mówię “chodź

tu, walecie” - podzielił kupkę kart z lewej na połowę i pokazał waleta. - I oto on.

background image

- Na pewno są dwa walety. - Niech pan sam zobaczy. - Porucznik pochylił się

niechętnie do przodu i przejrzał środkową kupkę. - Pewnie opowiadacie Indianom, że

to jest cud Boży. - O nie - zaśmiał się ksiądz. - Nauczyłem się tego od Indianina. Był

on najbogatszym człowiekiem we wsi. Dziwi to pana? Z taką zręcznością w palcach!

Nie. Te sztuczki pokazywałem na parafialnych zabawach, urządzanych przez różne

bractwa, wie pan. Twarz porucznika przybrała wyraz fizycznego wprost obrzydzenia.

- Pamiętam te bractwa. - Gdy pan był chłopcem?

- Byłem wystarczająco dorosły, żeby widzieć...

- Co?

- Jakie to były oszustwa - wybuchnął z pasją. Rękę wciąż trzymał na

pistolecie, jak gdyby przeszła mu przez głowę myśl, że najlepiej byłoby od razu

skończyć z tą bestią w ludzkim ciele tarez, w tej chwili, na zawsze. - Cóż to był za

fałsz, co za hipokryzja. Wszystko sprzedać i rozdać biednym. Taka była nauka,

prawda? Ale starczyło, żeby senora Taka - Owaka, pani aptekarzowa powiedziała, że

dana rodzina właściwie nie zasługuje na pomoc, to senor Ten - Tamten dochodził do

wniosku, że niech przymierają głodem, bo na nic innego nie zasługują, a zresztą i tak

są socjalistami. A wy - ksiądz - uważaliście jedynie na to, kto odbył wielkanocną

spowiedź i złożył wielkanocną ofiarę. - Podniósł głos. Jakiś policjant zaniepokojony

zajrzał do szałasu i wycofał się z powrotem w potokach deszczu. - Kościół był

biedny, ksiądz był biedny, więc każdy powinien wszystko sprzedać i dać Kościołowi.

- Pan ma zupełną słuszność - powiedział ksiądz i dodał szybko: - Ale równocześnie

pan się myli. - Co przez to rozumiecie? - spytał porucznik z wściekłością. - Mam

słuszność? Nie chcecie się nawet bronić?

- Gdy pan mi dał pieniądze w więzieniu, od razu wiedziałem, że jest pan

dobrym człowiekiem. - Słucham was tylko dlatego, że jesteście zgubieni, bez nadziei.

Żadnej. Cokolwiek powiecie, nic nie zmieni tego faktu. - Naturalnie. Nie zamierzał

złościć oficera policji, ale przez ostatnie osiem lat miał bardzo mało okazji do

rozmów z kimkolwiek poza paru wieśniakami i Indianami. Teraz coś w jego tonie

rozwścieczyło porucznika. - Jesteście niebezpieczni, dlatego was zabijamy.

Zrozumcie, że nie mam osobiście nic przeciwko wam jako człowiekowi. -

Oczywiście. Pan walczy z Bogiem. Ja należę do tych ludzi, których pan codziennie

zamyka... i którym daje pan pieniądze. - Nie, ja nie walczę z fikcją. - Ale ja nie jestem

wart, żeby ze mną walczyć, czyż nie tak? Tak pan powiedział. Jestem kłamcą i

pijakiem. Ten tu człowiek był bardziej godzien kuli ode mnie. - Chodzi o wasze

background image

poglądy. - Porucznik pocił się trochę w gorącym, parnym powietrzu. - Wy wszyscy

jesteście tacy sprytni. Co w Meksyku zrobiliście dla nas? Czy kiedykolwiek

powiedzieliście dziedzicowi, żeby nie bił swojego parobka? O tak, ja wiem, może w

konfesjonale, ale waszym obowiązkiem jest zapomnieć o tym natychmiast, czy nie

tak? Wyjdziecie z kościoła i zjecie z nim kolacyjkę, bo jest waszym obowiązkiem nie

wiedzieć, że morduje chłopów. To już sprawa skończona, zostawiona w pudle

konfesjonału. - Niech pan mówi dalej - powiedział ksiądz. Siedział na skrzyni z

rękami na kolanach i z pochyloną głową. Mimo wysiłków nie mógł skupić uwagi na

tym, co mówił porucznik. Myślał: Do stolicy jest czterdzieści osiem godzin. Dziś jest

niedziela. W środę może nie będę już żył. Jako zdradę odczuwał fakt, że bardziej

obawiał się cierpienia, jakie sprawią kule przeszywające jego ciało, niż tego, co

nastąpi potem. - Ha, my także mamy ide - mówił porucznik. - Nie dawać już więcej

pieniędzy na odprawienie modłów, nie wydawać pieniędzy na budowę gmachów do

odprawiania tych modłów. Zamiast tego damy ludziom jedzenie, nauczymy ich

czytać, damy im książki. Dołożymy starań, żeby nie cierpieli. - Ale jeżeli oni chcą

cierpieć...

- Mężczyzna może chcieć zgwałcić kobietę. Czy mamy pozwolić na to,

dlatego, że on chce tego? Cierpienie jest złem. - A pan cierpi stale - zauważył ksiądz,

przypatrując się zasępionej twarzy, widocznej za płomieniem świecy. Dodał: - Jak to

pięknie brzmi, prawda? Czy Jefe też tak uważa?

- Och, my mamy też swoje parszywe owce.

- A co potem? To znaczy, gdy każdy już będzie miał w bród jedzenia i będzie

mógł czytać dobre książki... książki, które pozwolicie mu czytać?

- Nic. Śmierć jest faktem. Nie usiłujemy zmienić faktów. - Zgadzamy się pod

wieloma względami - stwierdził ksiądz, leniwie rozkładając karty. - My też mamy

fakty, których nie usiłujemy zmieniać: że świat jest nieszczęśliwy, czy się jest

bogatym, czy biednym; chyba, że się jest świętym, ale tych nie ma wielu. Nie warto

kłopotać się zanadto odrobiną bólu tutaj. W jedno wierzymy obaj: że za sto lat

wszyscy będziemy w grobie. - Chciał potasować karty, ale pozaginały się, gdyż

drżały mu ręce. - A jednak przejmujecie się teraz odrobiną bólu - powiedział złośliwie

porucznik, patrząc na jego palce. - Ależ ja nie jestem świętym - odparł ksiądz. - Nie

jestem nawet odważny. - Spojrzał w górę niespokojnie. Przejaśniało się. Świeca nie

była już potrzebna. Wkrótce będzie dostatecznie jasno, by zacząć długą podróż

powrotną. Poczuł chęć do dalszej rozmowy, do odłożenia choćby na parę minut

background image

decyzji wyruszenia. - Jest jeszcze jedna różnica między nami - powiedział. - Praca

nad osiągnięciem pana celów ma tylko wtedy sens, jeśli ludzie pracujący nad tym

będą dobrzy i uczciwi. A nie zawsze będą dobrzy ludzie w pańskiej partii. Wtedy

znowu będzie pan miał starą nędzę, bogacenie się bez skrupułów. Natomiast to, że ja

jestem tchórzem i w ogóle niegodnym człowiekiem, jest bez znaczenia. Mimo

wszystko mogę wkładać Boga w usta ludziom i odpuszczać im grzechy w imieniu

Boga. I gdyby nawet wszyscy księża byli do mnie podobni, nic by to nie zmieniło. -

Jednej rzeczy nie rozumiem - rzekł porucznik. - Dlaczego wy akurat zostaliście, gdy

wszyscy inni uciekli?

- Nie wszyscy uciekli - zauważył ksiądz. - Ale dlaczego wyście zostali?

- Kiedyś sam sobie zadałem to pytanie - mówił ksiądz. - Otóż faktem jest, że

człowiek nie staje nagle przed wyborem jednej z dwu dróg postępowania: dobrej i

złej, ale dostaje się w pułapkę. W pierwszym roku po prostu uważałem, że nie ma

żadnego powodu do ucieczki. Kościoły i przedtem bywały palone. Pan wie, jak

często. To jeszcze wiele nie znaczy. Postanowiłem zaczekać do następnego miesiąca i

zobaczyć, czy sytuacja nie ulegnie poprawie. Potem, ach, pan nie ma pojęcia, jak

szybko czas może lecieć. - Było już teraz całkiem jasno. Popołudniowy deszcz minął,

Życie musiało się toczyć dalej. Jakiś policjant przeszedł mimo wejścia do szałasu i

spojrzał na obu z ciekawością. - Niech pan sobie wyobrazi, w pewnej chwili

spostrzegłem, że jestem jedynym księdzem w promieniu wielu mil. Dekret, który

nakazał księżom się ożenić, wykończył ich w pewnym sensie. Wynieśli się. I mieli

pełne prawo to zrobić. Zwłaszcza był jeden ksiądz, który nigdy mnie nie lubił.

Miałem zbyt ostry język, proszę pana. Ten ksiądz powiedział, całkiem słusznie, że ja

mam słaby charakter. On uciekł. Pan się będzie śmiał ze mnie, ale czułem się tak, jak

za czasów szkolnych, gdy wyrzucono ze szkoły nauczyciela - brutala, którego bałem

się przez całe lata. Był za stary, żeby uczyć. Widzi pan, nie potrzebowałem się więcej

liczyć z cudzą opinią. Ludźmi się nie przejmowałem, bo mnie lubili. - Uśmiechnął się

słabo, ukosem, w stronę skulonego jankesa. - Mówcie dalej - rzekł posępnie

porucznik. - Jeśli będę mówił w tym tempie, będzie pan wiedział wszystko o mnie,

zanim dojedziemy do więzienia - zauważył ksiądz śmiejąc się nerwowo. - Tym lepiej.

To znaczy, dobrze jest poznać wroga. - Tamten ksiądz miał rację. Gdy on odszedł,

wtedy właśnie zacząłem schodzić na psy. Jedno następowało po drugim. Zacząłem

zaniedbywać swoje obowiązki. Zacząłem pić. Myślę, że byłoby lepiej, gdybym ja

także uciekł. Bo moim motorem działania przez cały czas była nie miłość Boga, lecz

background image

pycha. - Pulchny człowieczek w starych łachach pana Lehra siedział pochylony na

skrzyni i mówił: - Przez pychę upadli aniołowie. Pycha jest najgorsza ze wszystkiego.

Myślałem sobie, jaki to dzielny człowiek ze mnie, że zostałem, gdy inni uciekli. A

wtedy pomyślałem, że jestem tak wielki, iż mogę ustalać sobie swoje własne

przepisy. Zarzuciłem post i codzienną mszę. Zaniedbywałem modlitwę... a pewnego

dnia, będąc pijany i samotny... pan wie, jak to jest, zrobiłem dziecko. Wszystko

pochodziło z pychy. Pyszniłem się, że zostałem. Byłem bezużyteczny, ale zostałem.

No, w każdym razie niewiele ze mnie było pożytku. Doszedłem do tego, że nie

udzielałem nawet stu komunii miesięcznie. Gdybym uciekł, ze dwanaście razy więcej

ludzi otrzymałoby Boga z moich rąk. Błędem jest myśleć, że jeśli jakaś rzecz jest

trudna czy niebezpieczna, to... - dokończył zdania rozłożeniem rąk. Porucznik

powiedział tonem, w którym przebijała wściekłość:

- No, teraz zostaniecie męczennikiem... macie tę satysfakcję. - O nie,

męczennicy nie są tacy jak ja. Oni nie myślą cały czas, że gdyby wypili więcej wódki,

nie baliby się tak bardzo. Porucznik zwrócił się ostro do człowieka stojącego przy

wejściu:

- Co tam znowu? Po co się tu pętacie?

- Burza przeszła, panie poruczniku. Chcieliśmy wiedzieć, kiedy ruszamy. -

Ruszamy natychmiast. Wstał, schował pistolet do kabury i rozkazał:

- Przygotujcie konia dla więźnia. I każcie paru ludziom wykopać szybko grób

dla jankesa. Ksiądz włożył karty do kieszeni i wstał:

- Pan słuchał mnie bardzo cierpliwie...

- Nie boję się poglądów innych ludzi - odparł porucznik. Na zewnątrz ziemia

parowała po deszczu. Mgła sięgała prawie kolan. Konie stały gotowe. Ksiądz dosiadł

jednego z nich, ale zanim mieli możność ruszyć, odwrócił się na dźwięk jękliwej i

jednocześnie obrażonej skargi, którą tak często słyszał:

- Proszę księdza. - Był to Metys. - No, no, znowu wy - powiedział ksiądz. -

Ach, ja wiem, co ksiądz myśli - mówił Metys. - Ksiądz nie ma wiele wyrozumiałości.

Ksiądz cały czas myślał, że ja go wydam. - Idźcie sobie. Zrobiliście swoje -

powiedział ostro porucznik. - Czy mogę z nim zamienić słówko, panie poruczniku? -

poprosił ksiądz. - Ksiądz jest dobrym człowiekiem - szybko wtrącił Metys. - Ale

ksiądz jak najgorzej myśli o ludziach. Ja tylko chciałem księdza prosić o

błogosławieństwo. To wszystko. - Co wam z tego przyjdzie? Błogosławieństwa nie

możecie sprzedać - powiedział ksiądz. - Bo już się nie zobaczymy. A nie chciałem,

background image

żeby ksiądz odszedł myśląc źle...

- Jacy wy jesteście zabobonni - odparł ksiądz. - Myślicie, że moje

błogosławieństwo zasłoni Bogu oczy. Ja nie mogę sprawić tego, żeby On o

wszystkim nie wiedział. Lepiej idźcie do domu i módlcie się. A jeśli obdarzy was

łaską żalu za to, co zrobiliście, to wtedy rozdajcie pieniądze...

- Jakie pieniądze, proszę księdza? - Metys gniewnie pociągnął jego strzemię. -

Jakie pieniądze? Znowu ksiądz zaczyna...

Ksiądz westchnął. Czuł się wyczerpany swymi przejściami. Strach może być

bardziej męczący niż długa, monotonna jazda. - Będę się modlił za was - powiedział i

uderzył konia, żeby zrównać się z porucznikiem. - A ja będę się modlił za księdza -

oświadczył łaskawie Metys. W pewnej chwili, gdy koń przystanął uważnie przed

rozpoczęciem stromego zejścia wśród skał, ksiądz spojrzał za siebie. Metys stał sam

między szałasami. Przez nieco rozchylone usta widać było dwa długie kły. Wyglądał,

jakby został przyłapany w trakcie wykrzykiwania jakichś skarg albo pretensji, na

przykład, że był dobrym katolikiem. Jedną ręką drapał się pod pachą. Ksiądz kiwnął

mu ręką. Nie czuł urazy, bo nie oczekiwał już niczego od żadnej istoty ludzkiej, a

miał w każdym razie powód, żeby być zadowolony: ta żółta twarz, której nie można

było ufać, nie będzie obecna “przy śmierci”.

- Jesteście człowiekiem wykształconym - powiedział porucznik. Leżał w

poprzek wejścia do szałasu z głową na zwiniętej pelerynie, z pistoletem u boku. Była

noc, ale żaden z nich obu nie mógł spać. Ksiądz jęczał cicho przy każdym poruszeniu,

tak był sztywny i zdrętwiały. Porucznikowi śpieszyło się do domu, byli więc na

koniach do północy. Zjechali już z gór w bagnistą równinę. Wkrótce cały stan będzie

pocięty bagnami. Deszcze zaczęły się na dobre. - Skądże znowu?! Mój ojciec był

sklepikarzem. - Mam na myśli to, że byliście za granicą. Umiecie mówić jak

Amerykanin. Skończyliście szkoły. - Tak. - Ja musiałem przemyśleć wszystko sam.

Ale są rzeczy, o których nie potrzeba uczyć się w szkole, żeby je znać. Jak to, na

przykład, że są bogaci i biedni. - Dodał po cichu: - Rozstrzelałem przez was trzech

zakładników. Biedni ludzie. Znienawidziłem was przez to. - Tak - przyznał ksiądz i

usiłował wstać, aby rozruszać zdrętwiałe prawe udo. Porucznik szybko usiadł z

bronią w ręku. - Co wy robicie?

- Nic, po prostu zdrętwiałem. To wszystko. - Położył się znowu z jękiem. - Ci

ludzie, których zastrzeliłem, to byli moi rodacy. Chciałem im dać cały świat. - Ha, kto

wie? Może właśnie dał im pan. Porucznik nagle splunął ze złością, jakby coś

background image

nieczystego dostało mu się na język i powiedział:

- Wy zawsze macie odpowiedzi, które nic nie znaczą. - Nigdy nie byłem

mocny w nauce - mówił ksiądz. - Nie mam pamięci. Ale jedna rzecz zawsze była dla

mnie zagadką, jeśli chodzi o ludzi takich jak pan. Pan nienawidzi bogatych i kocha

biednych. Czy tak?

- Tak. - Otóż gdybym ja na przykład was nienawidził, nie chciałbym

wychowywać swego dziecka na człowieka takiego jak wy. To nie miałoby sensu. -

Ach, zniekształcacie...

- Może. Nigdy nie mogłem pojąć należycie waszych idei. My zawsze

mówiliśmy, że biedni są błogosławieni, a bogatym będzie trudno dostać się do nieba.

Dlaczego mielibyśmy i to także utrudniać biednym? O, ja wiem, że winniśmy

biednym dawać jałmużnę i dbać o to, żeby nie byli głodni... głód może zmuszać

człowieka do czynienia zła w takim samym stopniu jak pieniądz. Ale dlaczego

mielibyśmy dawać biednym władzę? Lepiej, żeby zmarli w błocie i zbudzili się w

niebie... Oczywiście, bylebyśmy nie wpychali ich twarzą w to błoto. - Wasze wywody

są mi wstrętne - powiedział porucznik. - Nie potrzebuję argumentów. Jeśli tacy ludzie

jak wy widzą, że ktoś cierpi, to tylko gadają i gadają. Powiadacie: A może ból to

bobra rzecz, a może dzięki bólowi będzie mu się kiedyś lepiej działo. Ja natomiast

daję głos memu sercu. - Lufą pistoletu. - Tak. Lufą pistoletu. - Ach, może kiedyś, gdy

będzie pan w moim wieku, będzie pan wiedział, że serce to bestia, której nie można

ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości. Miłość. Dziewczyna się

topi, ktoś dusi jakieś dziecko, a serce wciąż mówi miłość, miłość. Przez chwilę leżeli

spokojnie. Ksiądz pomyślał, że porucznik zasnął, ale tamten znów się odezwał:

- Wy nigdy nie mówicie uczciwie. Do mnie gadacie jedno, a komu innemu

powiadacie “Bóg jest miłością”. Ale ponieważ myślicie, że takich powiedzeń bym nie

strawił, więc mówicie mi co innego; takie rzeczy, z którymi według was się godzę. -

Ach, to jest zupełnie co innego - odparł ksiądz. - Bóg jest miłością! Nie przeczę, że

serce ludzkie posiada cząstkę tej miłości, ale cóż to za cząstka! Malutka szklaneczka

miłości zmieszana z garem brudnej wody. Nie potrafilibyśmy nawet rozpoznać takiej

miłości. Moglibyśmy ją wziąć za nienawiść. Miłość Boga mogłaby nas przerazić. Ona

to zapaliła krzak na pustyni, nieprawdaż? i otwarła groby, i kazała umarłym chodzić

w ciemności. O, człowiek taki jak ja uciekałby daleko, gdyby tę miłość poczuł w

pobliżu. - Nie dowierzacie Mu zbytnio, prawda? Wasz Bóg nie wydaje mi się

wdzięczny. Gdyby jakiś człowiek służył mi tak wiernie, jak wy Jemu służyliście,

background image

podałbym go do awansu, postarałbym się o dobrą emeryturę dla niego... gdyby miał

raka i wił się w boleściach, strzeliłbym mu w łeb. - Niech pan słucha - powiedział

gorąco ksiądz, pochylając się w ciemność do przodu, żeby przesunąć ciężar na

zdrętwiałą nogę. - Nie jestem tak nieuczciwy, jak sobie pan wyobraża. Jak pan myśli,

dlaczego mówię ludziom z ambony, że są narażeni na potępienie, jeśli śmierć

zaskoczy ich znienacka? Nie opowiadam im bajek, w które sam nie wierzę. Ja nic nie

wiem o miłosierdziu Bożym. Nie wiem, jak okropne wydaje się Jemu serce ludzkie.

Ale to wiem, że jeśli jeden człowiek w tym kraju był kiedykolwiek potępiony, to ja

również będę potępiony. - Dodał powoli: - Nie chciałbym, żeby miało być inaczej. Ja

po prostu chcę sprawiedliwości, to wszystko.

- Będziemy na miejscu przed zmierzchem - powiedział porucznik. Sześciu

ludzi jechało z przodu i sześciu z tyłu. Czasem, gdy przekraczali pas lasu, pomiędzy

widłami rzeki, musieli jechać jeden za drugim. Porucznik nie odzywał się wcale, a

kiedy żołnierze zaczęli w pewnej chwili śpiewać piosenkę o tłustym sklepikarzu i

jego kobiecie, brutalnie kazał im być cicho. Nie był to triumfalny pochód. Ksiądz

jechał ze słabym grymasem uśmiechu przylepionym do warg; wyglądało, jakby

włożył na twarz maskę, żeby spokojnie myśleć, bez zwracania niczyjej uwagi.

Przeważnie myślał o bólu. - Pewnie wypatrujecie cudu - powiedział porucznik,

patrząc na niego z ukosa. - Przepraszam, co pan powiedział?

- Mówiłem, że pewnie wypatrujecie cudu. - Nie. - Wierzycie w cudy, co?

- Tak, ale nie dla mnie. Nie jestem już nikomu na nic potrzebny, więc po co

Bóg miałby utrzymywać mnie przy życiu?

- Jestem zdziwiony, że człowiek taki jak wy może wierzyć w podobne rzeczy.

Indianie to co innego. Ba, gdy widzą po raz pierwszy światło elektryczne, uważają to

za cud. - Pozwalam sobie zauważyć, że gdyby widział pan po raz pierwszy człowieka

wskrzeszonego, to również może by pan tak sądził. - Zachichotał bez przekonania za

maską martwego śmiechu. - O, to śmieszne, nieprawdaż? Nie o to chodzi, że cuda się

nie zdarzają... ale po prostu o to, że ludzie nazywają je inaczej. Niech pan sobie

wyobrazi lekarzy dokoła zmarłego. Nie oddycha już, pulsu nie ma, serce nie bije, jest

martwy. Potem ktoś wraca mu życie, a oni, lekarze... jak to się mówi?... Wstrzymują

się z opinią. Nie powiedzą, że to cud, bo nie lubią tego słowa. A potem takie

zdarzenie powtarza się wiele, wiele razy... bo Bóg jest na ziemi... a oni mówią: to nie

są cuda, to my po prostu powiększyliśmy naszą wiedzę o istocie życia. Teraz wiemy,

że można być żywym bez pulsu, oddechu i bicia serca. I wynajdują nowe słowo na

background image

określenie tego stanu życia i mówią, że nauka udowodniła, iż nie ma cudów. - Znów

zachichotał. - Zawsze są mądrzejsi. Wyjechali z leśnego traktu na bity gościniec.

Porucznik ukłuł konia ostrogą i cała kawalkada ruszyła kłusem. Już prawie

dojeżdżali. Porucznik zamruczał nieśmiało:

- Niezły z was człowiek. Jeśli mógłbym wam w czymkolwiek się przysłużyć...

- Gdyby pan zechciał dać mi pozwolenie na spowiedź...

Pierwsze domy ukazały się na horyzoncie, małe lepianki, chylące się ku

ruinie, parę klasycznych filarków, po prostu glina pokryta wapnem. Na rumowisku

bawiło się brudne dziecko. Porucznik powiedział:

- Ale nie ma księdza. - Padre Jose. - Ach, padre Jose - rzekł porucznik

pogardliwie - on jest nic nie wart. - Dla mnie wystarczy. Jest mało prawdopodobne,

żebym tu znalazł świętego. Porucznik jechał przez chwilę w milczeniu. Przejeżdżali

koło cmentarza, pełnego połamanych aniołków, i minęli wielki portyk z czarnymi

literami “Silencio”. Powiedział wreszcie:

- Zgoda. Możecie go mieć. - Nie patrzył na cmentarz, gdy przejeżdżali. Była

tam ściana, przy której rozstrzeliwano więźniów. Droga opadała ostrym zakrętem ku

rzece. Na prawo, tam gdzie kiedyś była katedra, żelazne huśtawki stały samotnie w

popołudniowym upale. Wszędzie panowała atmosfera opuszczenia bardziej

intensywna tu niż w górach, bo kiedyś życie tętniło tu tak mocno. Porucznik myślał:

Nie ma pulsu, nie ma oddechu, serce bije, ale życie wciąż istnieje... tylko znaleźć na

to nazwę. Mały chłopiec patrzył na nich, gdy go mijali i zawołał do porucznika:

- Panie poruczniku, ma go pan?

A porucznik jakby we mgle przypomniał sobie twarz... Kiedyś widział

chłopca na rynku... potłuczona butelka. Usiłował się uśmiechnąć, ale był to tylko

dziwny, gorzki grymas, bez triumfu czy choćby nadziei. To było wszystko, z czym

musiał zaczynać na nowo.

background image

Rozdział IV

Porucznik zaczekał, aż się ściemniło, a potem poszedł sam. Byłoby

niebezpiecznie posyłać kogoś, bo wiadomość, że padre Jose otrzymał pozwolenie na

spełnienie obrzędu religijnego w więzieniu, obiegłaby w oka mgnieniu całe miasto.

Lepiej było, żeby nawet Jefe nie wiedział. Nie można ufać zwierzchnikom, gdy ma

się więcej szczęścia od nich. Wiedział, że Jefe nie jest zadowolony z tego, że

przyprowadził księdza. Ucieczka byłaby z jego punktu widzenia lepszym

rozwiązaniem.

Gdy znalazł się w patio, czuł, że obserwuje go tuzin oczu. Dzieci zbiły się w

gromadkę, gotowe do szyderczych przezywań padre Jose, gdyby się pojawił. Żałował

teraz danej księdzu obietnicy, ale był zdecydowany dotrzymać słowa, bo nie mógł

dopuścić, by ten stary, pełen zepsucia, tyranizowany przez Boga świat zatriumfował

wykazując wyższość poprzez swoją odwagę, prawdę czy sprawiedliwość...

Nikt nie odpowiedział mu na pukanie. Stał po ciemku w patio, jak gdyby

przyszedł po prośbie. Potem znów zapukał. Jakiś głos zawołał:

- Chwileczkę, chwileczkę. Padre Jose przyłożył twarz do krat okiennych i

spytał:

- Kto tam? - zdawał się szukać czegoś na ziemi. - Porucznik policji. - Och -

pisnął ksiądz Jose. - Przepraszam, moje spodnie, tak ciemno. - Zdawał się podnosić

coś do góry; w pewnej chwili dał się słyszeć ostry trzask, jakby pasek lub szelki nie

wytrzymały. Po drugiej stronie patio dzieci zaczęły piszczeć:

- Padre Jose, padre Jose. Podchodząc do drzwi nie patrzył na nie, tylko

mruczał pobłażliwie pod nosem:

- Ach, te urwisy. - Chcę, żebyście poszli ze mną na posterunek - powiedział

porucznik. - Ale ja nic nie zrobiłem, nic. Byłem taki ostrożny. - Padre Jose - piszczały

dzieci. Proszącym głosem mówił:

- Jeśli coś w sprawie pogrzebu, to źle pana poinformowano. Ja nawet nie

chciałem odmówić modlitwy. - Padre Jose, padre Jose. Porucznik odwrócił się i

wielkimi krokami wyszedł na środek patio. Z wściekłością krzyknął w stronę twarzy

przylepionych do kraty:

- Spokój tam! Idźcie spać! No już, słyszycie?

Po kolei znikały z pola widzenia, ale gdy tylko porucznik się odwrócił,

wróciły znowu i gapiły się dalej. - Nikt nie może sobie dać rady z tymi dzieciakami -

background image

powiedział padre Jose. Jakiś głos kobiecy spytał:

- Gdzie jesteś, Jose?

- Tutaj, kochanie. To policja. Wielka kobieta w białej nocnej koszuli podeszła

do nich zamaszystym krokiem. Było zaledwie parę minut po siódmej. Porucznik

pomyślał, że może kobieta stale chodzi w tej koszuli, że żyje w łóżku. - Wasz mąż -

powiedział z satysfakcją podkreślając te słowa - wasz mąż jest potrzebny na

posterunku. - Kto tak powiedział?

- Ja. - Ale on nic nie zrobił. - Właśnie mówiłem, kochanie, że...

- Cicho. Zostaw to mnie...

- Przestańcie oboje jazgotać - rzekł porucznik. - Jesteście potrzebni na

posterunku, bo pewien człowiek chce się z wami widzieć... ksiądz. Chce się

wyspowiadać. - U mnie. - Tak. Nie ma nikogo innego. - Biedny człowiek -

powiedział padre Jose. Jego różowe oczki przebiegały po patio. - Biedny człowiek. -

Poruszył się niespokojnie i zerknął ukradkiem na niebo, po którym wirowały

konstelacje. - Nie pójdziesz - powiedziała kobieta. - To się sprzeciwia prawu,

nieprawdaż? - spytał padre Jose. - Nie potrzebujecie się o to obawiać. - Aha, nie

potrzebujemy - zauważyła kobieta. - Już przejrzałam pański plan. Nie chcecie

zostawić mojego męża w spokoju. Chcecie go złapać podstępem. Wiem, jak robicie.

Podstawiacie ludzi, żeby go prosili o modlitwy. A on ma dobre serce. Ale proszę

pamiętać, że on jest na rządowej pensji. Porucznik powiedział powoli:

- Ten ksiądz... pracował w ukryciu lata całe... dla waszego Kościoła.

Złapaliśmy go i oczywiście będzie jutro rozstrzelany. Nie jest to zły człowiek i

powiedziałem mu, że może was zobaczyć. Wyobraża sobie, że to mu przyniesie ulgę.

- Znam go - przerwała kobieta. - To skończony pijak. - Biedny człowiek - rzekł padre

Jose. - Chciał się kiedyś tu ukryć. - Obiecuję wam, że nikt się o tym nie dowie -

powiedział porucznik. - Nikt się nie dowie? - zachichotała kobieta. - Także coś. Całe

miasto będzie wiedziało. Niech pan patrzy na te dzieci. Jose nigdy nie ma od nich

spokoju. Nie będzie temu końca... Każdy będzie chciał się spowiadać, gubernator się

dowie o tym i wstrzyma pensję. - A może, kochanie - zaczął Jose - to jest mój

obowiązek...

- Nie jesteś już księdzem - stwierdziła kobieta. - Jesteś moim mężem. - Użyła

ordynarnego słowa. - To jest teraz twój obowiązek. Porucznik przysłuchiwał się im z

kwaśną satysfakcją, miał wrażenie, że odkrywa zamierzchłe wierzenia. Wreszcie

rzekł:

background image

- Nie mogę czekać, aż się skończycie kłócić. Idziecie ze mną?

- nie może ciebie zmusić - powiedziała kobieta. - Kochanie, ja tylko dlatego,

że... no... jestem księdzem. - Księdzem - zachichotała kobieta. - Ty księdzem. -

Zaniosła się głośnym śmiechem, który po trochu udzielił się i dzieciom w oknie.

Padre Jose przyłożył palce do swych różowych oczu gestem bólu i powiedział:

- kochanie... - A śmiech wciąż się rozlegał. - Idziecie?

Padre Jose wykonał zdesperowany ruch, jakby chciał powiedzieć, że jedna

więcej klęska w takim życiu jak jego nie robi wiele różnicy. - Nie wydaje mi się, żeby

to było... możliwe - rzekł. - Dobrze - odparł porucznik. Gwałtownie odwrócił się,

stracił już dosyć czasu na miłosierdzie. Usłyszał błagalny głos padre Jose:

- Proszę mu powiedzieć, że się będę modlił. - Dzieci nabrały pewności. Jedno

z nich krzyknęło przenikliwie:

- Chodź do łóżka, Jose!

Porucznik roześmiał się. Jego słaby i nieprzekonywujący śmiech powiększył

ogólną wesołość, jaka wybuchła wokół padre Jose i unosiła się w górę aż po

ustawione w karnym ordynku konstelacje, które kiedyś znał z nazwy.

Porucznik otworzył drzwi celi. W środku było bardzo ciemno. Drzwi zamknął

za sobą starannie na klucz, a rękę trzymał na pistolecie. - Nie przyjdzie - powiedział.

W ciemnościach ksiądz był małą, skuloną postacią. Przycupnął na ziemi jak dziecko,

które się bawi. - To znaczy... nie przyjdzie dzisiaj? - spytał. - To znaczy... w ogóle nie

przyjdzie. Przez chwilę panowała cisza, jeśli można było mówić o ciszy w miejscu,

gdzie stale brzęczały moskity i z trzaskiem rozbijały się o ścianę żuki. W końcu

ksiądz odezwał się:

- Bał się chyba...

- Żona nie pozwoliła mu przyjść. - Biedny człowiek. - Usiłował się roześmiać,

ale zrobił to bez przekonania, i dźwięk, jaki z siebie wydobył, był tylko nędzną

imitacją wesołości. Głowa opadła mu na kolana. Wyglądał, jak gdyby zrezygnował ze

wszystkiego i sam również był całkowicie opuszczony. - Lepiej, jeśli powiem wam

wszystko - powiedział porucznik. - Byliście sądzeni i zostaliście uznani winnym. -

Czy nie mogłem być obecny na własnym procesie?

- Nie zrobiłoby to żadnej różnicy. - Tak, to racja. - Zamilkł, zastanawiając się,

co począć, i po chwili spytał z udaną beztroską: - A kiedy, jeśli wolno spytać?...

- Jutro. - Szybkość i zwięzłość odpowiedzi zbiła go z tropu. Zwiesił znowu

głowę i zdawał się, o ile można to było dostrzec w ciemnościach, obgryzać

background image

paznokcie. - Niedobrze jest być samemu w taką noc. Jeśli wolelibyście być

przeniesieni do wspólnej celi...

- Nie, nie. Wolę być sam. Mam mnóstwo roboty. - Głos mu się załamał, jak

gdyby był poważnie przeziębiony. - Tyle spraw muszę przemyśleć. - Chciałbym wam

w czymś pomóc - powiedział porucznik. - Przyniosłem wam trochę koniaku. - Wbrew

przepisom?

- Tak. - To bardzo uprzejmie z pana strony. - Wziął małą flaszeczkę. - Będąc

na moim miejscu pan by chyba tego nie potrzebował. Ale ja zawsze bałem się bólu. -

Wszyscy musimy kiedyś umrzeć - zauważył porucznik. - A kiedy, to nie ma

większego znaczenia.

- Pan jest dobrym człowiekiem. Pan nie potrzebuje się niczego obawiać.

- Macie takie dziwne pomysły - poskarżył się porucznik. - Czasem odnoszę

wrażenie, że chcecie mnie po prostu przekonać. - Przekonać? O czym?

- Och, może, żebym wam dał uciec... albo żebym uwierzył w święty Kościół

Katolicki, w świętych obcowanie... jak to tam dalej idzie?

- W grzechów odpuszczenie. - Wy w to nie bardzo wierzycie, prawda?

- Ależ tak, wierzę - powiedział z uporem człowieczek. - Więc dlaczego

martwicie się?

- Otóż widzi pan, nie jestem ignorantem. Wiedziałem cały czas, co robię. I nie

mogę rozgrzeszyć siebie samego. - Przyjście ojca Jose miałoby takie znaczenie?

Czekał przez dłuższą chwilę na odpowiedź, a gdy ją otrzymał, nie zrozumiał

jej. - Inny człowiek... to ułatwia...

- Czy mogę w czymkolwiek wam jeszcze pomóc?

- Nie, w niczym. Porucznik otworzył drzwi, kładąc znów mechanicznie rękę

na pistolecie. Czuł się markotny, jak gdyby nie pozostało mu już nic do roboty teraz,

gdy ostatni ksiądz znajdował się pod kluczem. Sprężyna jego działania była złamana.

Myślał teraz o tygodniach spędzonych na uganianiu się za księdzem jak o

szczęśliwych czasach, które minęły bezpowrotnie. Poczuł się bez celu, jakby świat

zastygł nagle w martwocie. Z gorzką dobrocią powiedział:

- Starajcie się zasnąć. - Nie mógł wcale się zdobyć na nienawiść do tego

wynędzniałego człowieczka. Już zamykał drzwi, gdy usłyszał zalękniony głos:

- Panie poruczniku...

- Tak. - Pan widział, jak rozstrzeliwano ludzi. Takich jak ja. - Tak. - Czy ból...

długo trwa?

background image

- Nie, nie, sekundę - powiedział szorstko, zamknął drzwi i zaczął iść z

powrotem przez bielony dziedziniec. Wszedł do biura. Podobizny księdza i bandyty

wciąż były przypięte na ściany. Zdarł je, bo nie były już potrzebne. Potem usiadł przy

biurku, oparł głowę na rękach i zasnął zupełnie wyczerpany. Nie mógł sobie później

przypomnieć nic z tego, co mu się śniło, z wyjątkiem śmiechu, bezustannego śmiechu

i długiego korytarza, z którego nie było wyjścia.

Ksiądz siedział na podłodze, trzymając w rękach butelkę koniaku, w pewnej

chwili wyciągnął korek i przyłożył ją do ust. Alkohol nie wywarł na nim żadnego

wrażenia; równie dobrze mogłaby to być woda. Postawił butelkę na ziemi i szeptem

zaczął coś w rodzaju spowiedzi generalnej. Powiedział: “Popełniłem grzech

nieczystości.” Formułka ta nic nie znaczyła; wyglądała jak zdanie z gazety i nie

mogła wzbudzić w nim skruchy. Znów zaczął: “Spałem z kobietą” i usiłował

wyobrazić sobie, że drugi ksiądz pyta go: “Ile razy? Czy była zamężna?” “Nie.” Nie

myśląc o tym, co robi, znów się napił. W chwili gdy dotknął językiem płynu, przyszła

mu na myśl córka, tak jak wyłoniła się z oślepiającego żaru: smutna, nieszczęśliwa,

omroczona przedwczesną wiedzą. “O Boże, pomagaj jej - powiedział. - Niech ja będę

potępiony, zasługuję na to, ale ona niech żyje na wieki.” To była miłość, jaką

powinien był czuć dla każdej duszy na świecie. Cała obawa i pragnienie zbawienia

skupiły się niesłusznie na tym jednym dziecku. Zaczął płakać. Miał uczucie, jakby

musiał bezsilnie patrzeć z brzegu na nią, gdy ona topi się powoli, ponieważ on

zapomniał pływać. Pomyślał sobie, że taką miłość powinien był czuć zawsze do

wszystkich. Usiłował odwrócić myśl ku Metysowi, ku porucznikowi, nawet ku

dentyście, z którym kiedyś siedział parę minut, ku dziecku na plantacji bananowej.

Przywoływał długo szereg twarzy dobijających się do jego uwagi jak do ciężkich

drzwi, które nie chcą ustąpić. Bo oni wszyscy także byli w niebezpieczeństwie.

“Pomóż im, Boże” - modlił się, ale w chwili modlitwy znów myśl wróciła do stojącej

obok śmietniska dziewczynki i wiedział, że tylko za nią się modli. Jeszcze jedna

klęska. Po chwili znowu zaczął: “Byłem pijany... nie wiem, ile razy. Zaniedbywałem

wszystkie obowiązki. Grzeszyłem brakiem miłości... “ Słowa znowu stawały się

konwencjonalne, wyprute z treści. Nie miał spowiednika, który odwróciłby jego

umysł od formułki do faktu. Pociągnął jeszcze łyk koniaku i podniósł się, czuł ból

zdrętwiałych mięśni. Podszedł do drzwi i wyjrzał przez kraty na widoczny w świetle

księżyca rozgrzany dziedziniec. Widział policjantów w hamakach, z wyjątkiem

jednego, który nie mógł zasnąć i leniwie bujał się w górę, w dół, w górę, w dół.

background image

Wszędzie panowała dziwna cisza, nawet w innych celach. Sprawiało to wrażenie, jak

gdyby cały świat taktownie się odwrócił, żeby uniknąć patrzenia na jego śmierć.

Poszedł po omacku wzdłuż ściany do najdalszego rogu i usiadł z butelką między

kolanami. Gdybym tylko nie był bezużyteczny, zupełnie bezużyteczny - pomyślał. Te

osiem ciężkich, beznadziejnych lat wydawały mu się tylko karykaturą służby

kapłańskiej: kilka komunii, parę spowiedzi i bezustannie zły przykład. Myślał:

Gdybym miał choć jedną duszę do ofiarowania, żeby móc powiedzieć: “Patrz, co ja

zrobiłem”. Ludzie umierali za niego. Zasługiwali na świętego. Gdy myślał o nich,

czuł posmak goryczy, że też Bóg nie uznał za stosowne zesłać im świętego. Padre

Jose i ja - myślał. - Padre Jose i ja. Znowu pociągnął z butelki. Przyszły mu na myśl

zimne twarze świętych, które go odpychały. Ponieawż był sam, noc mijała wolniej niż

w czasie poprzedniego pobytu w więzieniu. Trochę snu zaznał tylko dzięki

koniakowi, który skończył pić około drugiej nad ranem. Mdliło go ze strachu, bolał

żołądek, alkohol wysuszył mu usta. Zaczął mówić do siebie, bo nie mógł znieść

dłużej milczenia. W swej niedoli żalił się: “Wszystko to pięknie... dla świętych”. A

potem: “Skąd on wie, że to tylko trwa sekundę? Jak długa jest sekunda?” Zaczął

płakać, lekko uderzając głową o ścianę. Ojcu Jose dali szansę, ale jemu nigdy. Może

im się to wszystko pomyliło... po prostu dlatego, że tak długo im się wymykał. Może

naprawdę myśleli, że odrzuci warunki, które przyjął padre Jose, że nie będzie się

chciał ożenić, że jest dumny. Może, jeśli sam to zaproponuje, jeszcze ujdzie losowi.

Nadzieja uspokoiła go na chwilę i zasnął z głową opartą o ścianę. Miał dziwny sen.

Śniło mu się, że siedział przy kawiarnianym stoliku przed głównym ołtarzem katedry.

Przed nim stało sześć dań, które jadł z apetytem. Pachniało kadzidłem i panował

dziwnie podniosły nastrój. Dania te - jak zwykle jedzenie w snach - nie miały

specjalnego smaku, ale czuł, że gdy je zje, podadzą mu potrawę najlepszą ze

wszystkich. Przed ołtarzem ksiądz odprawiał mszę, ale nie zwracał na niego uwagi.

Nabożeństwo zdawało się go już nie obchodzić. W końcu wszystkie sześć talerzy

było pustych. Ktoś niewidoczny zadzwonił na Sanctus i celebrans ukląkł przed

podniesieniem Hostii. Ale on nadal siedział, nie zwracając uwagi na Boga nad

ołtarzem, jak gdyby to był Bóg dla innych ludzi, a nie dla niego. Wtem kieliszek

stojący obok jego talerza zaczął się napełniać winem. Spojrzał w górę i zobaczył, że

obsługuje go dziewczynka z plantacji bananowej. “Wzięłam to z pokoju ojca” -

powiedziała. “Nie ukradłaś?”

“Niezupełnie” - odparła swym starannym, precyzyjnym głosem. “To bardzo

background image

ładnie z twojej strony - odpowiedział. - Zapomniałem szyfru... Jak on się nazywa?”

“Morse.”

“Tak. Właśnie Morse. Trzy długie stuknięcia i jedno krótkie.” Natychmiast

rozpoczęły się stukania. Stukał ksiądz przy ołtarzu, stukało całe niewidzialne

zgromadzenie wiernych wzdłuż naw. Trzy długie i jedno krótkie. “Co to jest?” -

spytał. “Wiadomości” - powiedziała dziewczynka wpatrując się w niego surowym

spojrzeniem, w którym przebijało zainteresowanie i poczucie odpowiedzialności.

Świtało już, gdy się ocknął. Obudził się z ogromnym uczuciem nadziei, która

opuściła go momentalnie i całkowicie na widok więziennego dziedzińca. Był to ranek

jego śmierci. Przycupnął na ziemi, z pustą butelką po koniaku w ręku, usiłując

przypomnieć sobie akt żalu. “O Boże, żałuję i proszę o zmiłowanie za wszystkie moje

grzechy... Ukrzyżowany... zasługuję na wszystkie twe okropne kary.” Mieszały mu

się myśli, umysł był gdzie indziej. Nie zawsze o dobrą śmierć człowiek się modli. Na

ścianie celi zauważył własny cień, który miał wygląd dziwaczny i groteskowo

nieważny. Jakim głupcem był, uważając, że jest dość silny, aby zostać, gdy inni

uciekli. Jaki marny ze mnie człowiek - myślał - i jaki bezużyteczny. Nie robiłem

nigdy nic dla nikogo. Równie dobrze mógłbym nigdy nie żyć. Jego rodzice nie żyli...

wkrótce zginie po nim nawet pamięć... może mimo wszystko nie był naprawdę

godzien piekła. Łzy spływały mu po twarzy. W tej chwili nie obawiał się potępienia...

nawet obawa przed bólem ustąpiła na dalszy plan. Czuł się tylko ogromnie

zawiedziony, że musi iść do Boga z próżnymi rękami, że w ogóle nic nie zdziałał. W

tej chwili wydawało mu się, że całkiem łatwo można było zostać świętym. Wymagało

to tylko odrobiny kontroli nad samym sobą i nieco odwagi. Czuł się jak ktoś, kto

utracił szczęście tylko dlatego, że spóźnił się o parę sekund na wyznaczone miejsce.

Wiedział teraz, że w ostatecznym rachunku jedna tylko rzecz się liczy - świętość...

background image

Część czwarta

Pani Fellows leżała w nagrzanym pokoju hotelowym i słuchała, jak na rzece

gwiżdże syrena statku. Nie widziała nic, bo na oczach i na czole miała chusteczkę

zwilżoną wodą kolońską. - Kochanie, kochanie! - zawołała głośno. Ale nikt jej nie

odpowiadał. Czuła się przedwcześnie pogrzebana w tym wielkim mosiężnym

grobowcu rodzinnym, zupełnie sama na dwóch poduszkach pod baldachimem. -

Kochanie! - krzyknęła znów rozdzierająco i czekała. - Tak, Trixy? - powiedział

kapitan Fellows. - Spałem i coś mi się śniło...

- Nalej jeszcze trochę wody kolońskiej na tę chusteczkę, kochanie. Głowa mi

pęka. - Tak, Trixy. Wziął chusteczkę. Wyglądał staro, jak człowiek zmęczony,

znudzony, pozbawiony ulubionego zajęcia. Podszedł do toaletki i zmoczył płótno. -

Nie za dużo, kochanie. Kto wie, kiedy będziemy mogli dostać więcej. - Nie

odpowiedział, więc spytała ostro: - Słyszałeś, co powiedziałam, kochanie, czy nie?

- Tak. - Jesteś taki małomówny ostatnio. Nie rozumiesz, co to znaczy być

chorym i samotnym. - No cóż - powiedział kapitan Fellows - wiesz, jak jest. - Ale

zgodziliśmy się, kochanie, że lepiej jest w ogóle nic nie mówić; nigdy, prawda? Nie

powinniśmy być w takim ponurym nastroju. - Tak. - Jakoś musimy żyć. - Tak.

Podszedł do łóżka i położył chusteczkę na oczach żony. Potem usiadł na łóżku,

wsunął rękę pod siatkę i poszukał jej ręki. Sprawiali dziwaczne wrażenie dzieci

zagubionych w obcym mieście, pozbawionych opieki dorosłych. - Czy masz bilety? -

spytała.

- Tak, kochanie. - Muszę później wstać i spakować rzeczy, ale tak mnie boli

głowa. Czy kazałeś im zabrać skrzynki?

- Zapomniałem. - A jednak musisz starać się myśleć o naszych sprawach -

rzekła posępnie i bez przekonania. - Nie ma nikogo innego. - Zamilkli oboje na

dźwięk słów, których powinni byli unikać. On odezwał się nagle:

- Jest duże poruszenie w mieście. - Chyba nie rewolucja?

- Ach, nie. Złapali księdza i mają go, biedaka, dziś rano rozstrzelać. Mimo

woli myślę, czy to ten człowiek, którego Coral... który się u nas schronił. - Wątpię. -

Tak, to chyba nie ten. - Tylu jest tych księży. Puścił jej rękę, podszedł do okna i

wyjrzał. Łódki na rzece, mały kamienisty ogród publiczny z popiersiem generała i

wszędzie sępy. - Dobrze, że wracamy do kraju. Czasami myślę, że przyjdzie mi

umrzeć tutaj. - Skądże znowu, kochanie. - Cóż, ludzie umierają. - Tak - odparł

background image

posępnie. - No, kochanie - rzekła ostro pani Fellows - pamiętaj, co obiecałeś. -

Westchnęła ciężko: - Moja biedna głowa. - Może chcesz aspiryny?

- Nie wiem, gdzie ją położyłam. Niczego tu nie można znaleźć. - Czy mam

pójść i kupić?

- Nie, kochanie, nie mogłabym znieść samotności tutaj. - Z dramatycznym

ożywieniem mówiła dalej: - Przypuszczam, że będę się czuła dobrze, gdy wrócimy do

kraju. Będę wtedy miała dobrego lekarza. Czasami myślę, że to jest coś więcej niż ból

głowy. Czy mówiłam ci, że miałam list od Nory?

- Nie. - Podaj mi okulary, to ci przeczytam... to, co się do nas odnosi. - Są na

twoim łóżku. - Ach, prawda. Jedna z żaglówek odbiła od brzegu i zaczęła spływać z

prądem szerokiej, leniwej rzeki ku morzu. Pani Fellows czytała z satysfakcją. -

“Kochana Trix! Ileż ty się nacierpiałaś. Ten łajdak... “ urwała nagle. - Aha, potem

pisze dalej: “Oczywiście Ty i Karol musicie się u nas zatrzymać jakiś czas, dopóki

nie znajdziecie mieszkania. Jeśli odpowiada wam domek dwurodzinny... “

Kapitan Fellows przerwał nagle ostro:

- Ja nie wracam. - “Czynsz wynosi tylko pięćdziesiąt sześć funtów rocznie bez

podatków i jest łazienka dla służącej.”

- Ja tu zostaję. - “Piec do gotowania i ogrzewania.” Co takiego mówiłeś,

kochanie?

- Ja nie wracam. - Tyle razy mówiliśmy o tym. Wiesz, że dalszy pobyt tutaj

zabiłby mnie. - Ty nie musisz zostawać. - Ależ nie mogłabym wracać sama -

powiedziała pani Fellows. - Co by sobie Nora pomyślała? Poza tym... ach, to byłby

absurd. - Tutaj człowiek może coś robić. - Zbierać banany - rzekła pani Fellows i

parsknęła słabym, zimnym śmiechem. - A i do tego zbytnio się nie nadawałeś. Z pasją

skierował się w stronę łóżka. - Tobie wszystko jedno, prawda? - zauważył. - Uciec

stąd i zostawić ją samą...

- To nie była moja wina. Gdybyś siedział w domu... - Zwinięta pod moskitierą

zaniosła się płaczem. - Nigdy nie wrócę żywa do kraju. Znużonym ruchem pochylił

się nad łóżkiem i znowu wziął jej rękę. Nic tu nie można było poradzić. Oboje zostali

opuszczeni. Musieli trzymać się razem. - Ty mnie nie opuścisz, kochanie, prawda? -

spytała. W pokoju unosił się zapach wody kolońskiej. - Nie opuszczę cię, moja droga.

- Zdajesz sobie sprawę, jakie to absurdalne?

- Tak. Przez dłuższą chwilę siedzieli milcząc. Na zewnątrz poranne słońce

podnosiło się coraz wyżej na niebie i pokój stał się gorący nie do wytrzymania. W

background image

końcu pani Fellows przerwała panującą ciszę:

- Ciekawa jestem, kochanie...

- Czego?

- O czym myślisz?

- Myślałem właśnie o tym księdzu. Dziwny człowiek. Pijak. Ciekaw jestem,

czy to ten sam. - Jeśli to ten sam, przypuszczam, że ma to, na co zasłużył. - Ale

najdziwniejsze jest to, że... ona od tego czasu zachowywała się tak... jak gdyby

wyjawił jej coś...

- Kochanie - z agresywną słodyczą powtórzyła pani Fellows z głębi łóżka -

pamiętaj, coś obiecał. - Tak. Przepraszam. Staram się, ale to wciąż wraca mi na myśl.

- Mamy siebie, kochanie - powiedziała pani Fellows. List od Nory zaszeleścił, gdy

głowę owiniętą chustką odwróciła od rażącego światła, które wpadało przez okno.

Tench pochylił się nad emaliowaną miednicą i mył ręce różowym mydłem.

Powiedział swoją kiepską hiszpańszczyzną:

- Niech się pan nie boi. Jak będzie bolało, to proszę mi od razu powiedzieć.

Pokój Jefe został zamieniony na coś w rodzaju tymczasowego gabinetu

dentystycznego. Wymagało to znacznego wydatku, bo trzeba było w związku z tym

przenieść nie tylko samego Tencha, ale także jego szafkę, fotel i tajemnicze skrzynie,

które zdawały się zawierać niewiele oprócz słomy, ale było rzeczą mało

prawdopodobną, żeby wróciły puste. - Od miesięcy całych cierpię - mówił naczelnik.

- Nie może pan sobie wyobrazić, co ta za ból...

- Źle, że wcześniej mnie pan nie sprowadził. Pańska jama ustna jest w bardzo

złym stanie. Ma pan szczęście, że uniknął pan ropienia. Skończył mycie i nagle stanął

z ręcznikiem w dłoniach, zatopiony we własnych myślach. - Co się stało? - spytał

naczelnik. Tench ocknął się gwałtownie, podszedł do szafki i zaczął układać igły i

świderki w mały metaliczny szereg - zapowiedź bólu. Naczelnik obserwował go z

obawą i rzekł: - Jak panu ręka drży. Czy pan na pewno dobrze dziś się czuje?

- Cierpię na niestrawność - odparł Tench. - Czasem lata mi przed oczyma tyle

ciemnych plam, że wydaje mi się, jakbym nosił zasłonę. - Założył świderek i wykręcił

ramię maszyny. - Teraz proszę otworzyć usta bardzo szeroko. - Zaczął pakować w

usta Jefe kawałki ligniny. - Raz tylko widziałem jamę ustną tak zaniedbaną jak

pańska. Jefe usiłował coś odpowiedzieć. Jedynie dentysta mógł zrozumieć stłumione i

niespokojne pytanie. - To nie był pacjent. Przypuszczam, że ktoś go wyleczył. Wy

leczycie mnóstwo ludzi tutaj... kulami, nieprawdaż?

background image

W trakcie czyszczenia zęba starał się podtrzymywać nieprzerwany potok

rozmowy. Tak się to robiło w Southend. - Dziwna rzecz przydarzyła mi się tuż przed

podróżą w górę rzeki - powiedział. - Dostałem list od żony. Nie miałem wiadomości

od niej... od dwudziestu lat. A tu nagle jak grom z jasnego nieba... - Pochylił się bliżej

i z pasją grzebał instrumentem w zębie. Naczelnik bił rękami powietrze i chrząkał. -

Proszę wypłukać usta - powiedział Tench i z zawziętością zaczął nastawiać maszynę.

- O czym to ja mówiłem? A, o żonie, prawda? Zdaje się, że ona wynalazła sobie jakąś

religię. Jakąś sektę... w Oxfordzie. Co ona może robić w Oxfordzie? Napisała, że mi

przebaczyła i że chce ulegalizować naszą sytuację. To znaczy rozwód. Ona mnie

przebaczyła. - Tench rozejrzał się w zamyśleniu po ohydnym pokoiku, trzymając rękę

na maszynie. Zebrało mu się na wymioty. Drugą rękę położył na żołądku i mocno

przycisnął w poszukiwaniu źródła nieokreślonego bólu, który prawie zawsze

odczuwał w tym miejscu. Wyczerpany Jefe rozwalił się na fotelu z szeroko otwartymi

ustami. - Pojawia się i przechodzi - powiedział Tench, zupełnie gubiąc wątek myśli. -

Oczywiście to nic nie jest. Po prostu niestrawność. Ale aż mnie zatyka. - Patrzył

ponuro w usta pacjenta, jak gdyby w próchniejących zębach ukryta była wizja

przyszłości. Potem wielkim wysiłkiem woli pochylił się do przodu, przekręcił ramię

maszyny i nacisnął pedał. Słychać było brzęk i zgrzyt, brzęk i zgrzyt. Jefe cały

zesztywniał i wpił się w poręcz fotela, podczas gdy stopa Tencha chodziła w górę i w

dół, w górę i w dół. Jefe wydawał dziwne odgłosy machając rękami. - Trzymać się

mocno - powiedział Tench - trzymać się mocno. Jeszcze tylko jeden malutki kącik.

Prawie skończone. O, już mamy. Gotowe. - Zatrzymał się gwałtownie i krzyknął. -

Boże litościwy, a to co jest? - Zostawił naczelnika i podszedł do okna. Na dole, na

dziedzińcu oddział policji oparł właśnie broń o ziemię. Z ręką na żołądku Tench

zawołał: - Chyba nie nowa rewolucja?

Jefe wyprostował się i wypluł tampon. - Oczywiście, że nie - zaprzeczył. -

Mają rozstrzelać jednego człowieka. - Za co?

- Za zdradę. - Myślałem, że zwykle robicie to tam, na cmentarzu - powiedział

Tench. Jakaś dziwna siła przykuwała go do okna. To było coś, czego jeszcze nie

widział. Wraz z sępami patrzył na mały dziedziniec o białych murach. - Tym razem

lepiej było tam tego nie robić. Mogłaby być demonstracja. Ludzie są tak ciemni. Jakiś

niski człowiek wyszedł z bocznych drzwi. Podtrzymywało go dwóch policjantów.

Można było zauważyć, że stara się, jak może, tylko że niezupełnie panuje nad swymi

nogami. Przepchali go przez dziedziniec pod przeciwległą ścianę. Jakiś oficer

background image

zawiązał mu oczy chusteczką. Tench pomyślał: Ależ ja go znam. O Boże, trzeba coś

zrobić. Miał wrażenie, że patrzy na egzekucję sąsiada. - Na co pan czeka? - zapytał

Jefe. - Powietrze dostaje mi się do zęba. Oczywiście, nie można było nic zrobić.

Wszystko stało się bardzo szybko. Zgodnie z przyjętą rutyną. Oficer odszedł na bok,

karabiny podniesiono w górę, a niski człowiek zaczął nagle rzucać konwulsyjnie

rękami. Usiłował coś powiedzieć. Jakie to były słowa, które wszyscy zwykle

wymawiali? To też była rutyna, ale może jego usta były zbyt suche, bo nic z nich nie

wyszło poza słowem, które brzmiało jak “wybacz”. Trzask karabinów wstrząsnął

Tenchem: zdawał się wibrować w jego wnętrznościach. Zrobiło mu się niedobrze i

zamknął oczy. Potem padł pojedynczy strzał. Gdy otworzył oczy, zobaczył, jak oficer

wpycha pistolet do kabury, a niski człowiek był już tylko bezkształtną masą przy

ścianie, czymś nieważnym, co należało uprzątnąć. Wkrótce podeszło dwóch ludzi o

koślawych nogach. To była arena, a byk martwy i nie było już więcej na co czekać. -

Och, jak mnie boli, jak boli - jęczał Jefe z głębi fotela. - Prędko - błagał Tencha, ale

ten stał przy oknie pogrążony w myślach, jedną ręką odruchowo szukając ukrytego w

żołądku źródła bólu. Przypomniał sobie, jak to ów niski człowiek z goryczą i bez

nadziei wstał z krzesła i wyszedł z miasta za dzieckiem w to oślepiające popołudnie.

Przypomniał sobie zieloną konewkę, fotografię swoich dzieci i odlew, jaki robił na

rozszczepione podniebienie. - Plomba - prosił Jefe, a oczy Tencha przeniosły się na

złoto leżące na szklanym talerzyku. Waluta... będzie nalegał na to, żeby otrzymać

obcą walutę, tym razem był zdecydowany wyjechać, wyjechać na dobre. Na

dziedzińcu wszystko uprzątnięto. Jakiś człowiek rozrzucał piasek łopatą w taki

sposób, jakby napełniał grób. Ale grobu nie było, nikogo nie było. Przerażające

uczucie samotności owładnęło Tenchem, powodując kurcz żołądka, który go zgiął

wpół. Ten mały człowiek mówił po angielsku i słyszał o jego dzieciach. Tench poczuł

się zupełnie opuszczony.

“A teraz - głos kobiety zabrzmiał triumfalnie i obie dziewczynki o

paciorkowych oczach wstrzymały oddech - nadszedł wielki dzień próby.” Nawet

chłopiec wykazywał zainteresowanie, stojąc przy oknie i wyglądając na ulicę

opuszczoną z nastaniem godziny policyjnej. To był ostatni rozdział, a w ostatnim

rozdziale działy się zwykle rzeczy gwałtowne. Może całe życie takie było: nuda, a

potem przy końcu podmuch heroizmu. “Gdy naczelnik policji wszedł do celi Juana,

znalazł go na kolanach, modlącego się. Juan w ogóle nie spał tej nocy, ale spędził ją

całą na przygotowaniach do męczeństwa. Był zupełnie spokojny i szczęśliwy. Z

background image

uśmiechem spytał naczelnika policji, czy przyszedł, by zaprowadzić go na bankiet.

Nawet ten zły człowiek, który prześladował tylu niewinnych ludzi, był wyraźnie

wzruszony.”

Żeby już wreszcie nastąpiła egzekucja - myślał chłopiec. Egzekucja zawsze go

podniecała i zawsze z niecierpliwością czekał na coup de grace. “Wyprowadzono go

na dziedziniec więzienny. Nie było potrzeby wiązania rąk, zajętych przesuwaniem

ziarenek różańca. Czy podczas krótkiego przemarszu z celi do ściany egzekucji

młody Juan wrócił myślą do tych niewielu szczęśliwych lat, które przeżył tak

mężnie? Czy przypomniał sobie dni w seminarium, łagodne napomnienia

zwierzchników, twórczą dyscyplinę, a także płoche dni, gdy grał Nerona przed starym

biskupem? Nero był tutaj przy nim, a on stał w rzymskim amfiteatrze.”

Głos matki ochrypł nieco. Przekartkowała szybko pozostałe do przeczytania

strony. Nie warto było się teraz zatrzymywać, więc czytała dalej, coraz to szybciej.

“Doszedłszy do ściany Juan odwrócił się i zaczął się modlić - nie za siebie, ale za

swych nieprzyjaciół, za oddział biednych, niewinnych żołnierzy indiańskich, którzy

stali naprzeciw, a nawet za samego naczelnika policji. Wzniósł krucyfiks różańca i

modlił się o to, żeby Bóg im przebaczył, żeby ich oświecił w ich niewiedzy i

doprowadził w końcu do swego Królestwa Wiekuistego, tak jak przyprowadził tam

prześladowcę Szawła.”

- Czy mieli broń naładowaną? - spytał chłopiec. - Jak to “czy mieli broń

naładowaną?”

- Dlaczego nie strzelili, by zmusić go do milczenia?

- Bo Bóg chciał inaczej. - Zakaszlała i czytała dalej: - “Oficer wydał rozkaz:

“Prezentuj broń!” W tej samej chwili uśmiech wyrażający niepojęte uwielbienie i

szczęście opromienił twarz Juana. Wydawało się, że ujrzał ramiona Boga otwarte na

jego przyjęcie. Zawsze mówił matce i siostrom, że ma przeczucie, iż będzie w niebie

przed nimi. Z przekornym uśmiechem zwracał się do matki, dobrej, ale zanadto

troszczącej się o drobiazgi gospodyni: “Już ja wszystko przygotuję na twoje

przyjęcie”. Chwila nadeszła, oficer rozkazał: “Ognia” i... “ - Czytała za szybko, bo

dziewczynki powinny były już pójść spać i teraz przeszkodził jej atak czkawki. -

“Ognia i... “” - powtórzyła. Dziewczynki siedziały cicho jedna przy drugiej. Były

bardzo bliskie zaśnięcia. Ta część książki nigdy nie obchodziła ich zbytnio. Znosiły ją

ze względu na przedstawienie teatralne i pierwszą komunię, oraz siostrę, która została

zakonnicą i wzruszająco żegnała się z rodziną w rozdziale trzecim. “Ognia - zaczęła

background image

znowu matka - i Juan wznosząc obie ręce nad głową zawołał mocnym, dzielnym

głosem w stronę żołnierzy i wymierzonych karabinów: “Niech żyje Chrystus Król!”

W następnej chwili padł przedziurawiony tuzinem kul, a oficer, pochylając się nad

jego ciałem, przyłożył rewolwer do ucha Juana i wypalił.”

Długie westchnienie dało się słyszeć od okna. “Drugi strzał nie był potrzebny.

Dusza młodego bohatera opuściła już swą ziemską powłokę, a szczęśliwy uśmiech na

martwej twarzy mówił nawet tym prostym ludziom, gdzie teraz znajduje się Juan.

Jeden z żołnierzy obecnych przy egzekucji był tak wzruszony postawą męczennika,

że potajemnie umoczył chusteczkę w jego krwi, a chusteczka ta, pocięta na setkę

relikwii, znalazła drogę do wielu pobożnych domów.”

- A teraz - dodała szybko matka klaszcząc w ręce - do łóżka. - A ten, którego

rozstrzelali dzisiaj? - spytał chłopiec. - Czy on też był bohaterem?

- Tak. - Czy to ten, który się wtedy u nas zatrzymał?

- Tak. On jest jednym z męczenników Kościoła. - Dziwnie od niego pachniało

- powiedziała młodsza dziewczynka. - Nie wolno ci tak nigdy więcej mówić - rzekła

matka. - On może zostać świętym. - Czy mamy się do niego modlić?

Matka zawahała się. - To nie zaszkodzi. Oczywiście, zanim będziemy

wiedzieli, że jest świętym, będą musiały zdarzyć się cuda...

- Czy on krzyknął: “Niech żyje Chrystus Król!”? - spytał chłopiec. - Tak. On

był jednym z bohaterów świętej wiary. - A chusteczka umoczona we krwi? - pytał

dalej chłopiec. - Czy ktoś to zrobił?

Matka rzekła z powagą:

- Mam powody do przypuszczenia... senora Jiminez powiedziała mi... Wydaje

mi się, że jeśli wasz ojciec da mi trochę pieniędzy, będę mogła nabyć relikwię. - To

za nią trzeba płacić?

- Jak inaczej można to załatwić? Nie starczy dla wszystkich. - Tak. Przycupnął

przy oknie wyglądając na zewnątrz, a za plecami dochodziły do niego przytłumione

odgłosy - jego małe siostrzyczki udawały się na spoczynek. To mu przypominało:

mieli bohatera w domu, chociaż tylko przez dwadzieścia cztery godziny. I był to

ostatni. Nie było już więcej księży, nie było bohaterów. Z niechęcią wsłuchiwał się w

odgłosy stóp w podkutych butach, przesuwających się chodnikiem. Codzienne życie

toczyło się obok niego. Zszedł z krzesła przy oknie i wziął świecę. Zapata, Villa,

Madero i inni, wszyscy nie żyli. I zabili ich podobni do tego, który właśnie

przechodził pod oknem. Miał uczucie, że go okłamano. Porucznik szedł chodnikiem.

background image

Było coś rześkiego i upartego w jego chodzie, jakby z każdym krokiem zdawał się

mówić: “Co zrobiłem - to zrobiłem”. Spojrzał na chłopca ze świecą i jego twarz

wydała mu się znajoma. Tak wiele jeszcze chciałbym zrobić dla niego i dla innych,

tak wiele; życie nigdy już nie będzie tak wyglądało dla nich, jak wyglądało dla mnie -

powtarzał sobie, ale dynamiczna miłość, która zwykle kierowała cynglem jego

pistoletu, wydawała mu się dzisiaj bezsilna i martwa. Oczywiście, ten zryw powróci -

myślał. Ta miłość, jak miłość do kobiety, rozwijała się cyklicznie. Zaspokoił ją tego

ranka. To wszystko. Czuł się nasycony. Uśmiechnął się boleśnie do dziecka stojącego

przy oknie i powiedział:

- Buenas noches. Chłopiec patrzył na kaburę jego rewolweru, co

przypomniało porucznikowi zdarzenie na placu, kiedy pozwolił jednemu z dzieci,

może temu chłopcu, dotknąć pistoletu. Znowu się uśmiechnął i dotknął broni na znak,

że pamięta. Chłopiec zmarszczył się splunął przez kraty, tak celnie, że kropelka śliny

upadła na kolbę pistoletu.

Chłopiec idąc spać poszedł przez patio. Dzielił z ojcem żelazne łóżko w

małym ciemnym pokoiku. Sam leżał przy ścianie, a ojciec od strony zewnętrznej, tak

żeby mógł położyć się nie budząc syna. Chłopiec zdjął trzewiki i wciąż nachmurzony

rozbierał się przy świetle świecy. Słyszał szept modlitwy w drugim pokoju. Czuł się

oszukany i rozczarowany, bo czegoś mu brakowało. Leżąc na plecach patrzył w sufit

i wydawało mu się, że na świecie nie ma nic oprócz sklepu, czytającej matki i głupich

zabaw na placu. Ale bardzo prędko zasnął. Śniło mu się, że ksiądz, którego dziś

rozstrzelano, jest znowu w ich domu, w ubraniu danym mu kiedyś przez ojca, że jego

wyciągnięte, sztywne ciało czeka na pogrzeb. Chłopiec siedział przy jego wezgłowiu,

a matka czytała z bardzo grubej książki o tym, jak ksiądz grał przed biskupem rolę

Juliusza Cezara. U jej stóp stał kosz z rybami. Ryby były zawinięte w chusteczkę i

krwawiły. Był bardzo znudzony i bardzo zmęczony, a ktoś na korytarzu wbijał

gwoździe w trumnę. Nagle zmarły ksiądz mrugnął na niego. Ni stąd, ni zowąd

mrugnęła powieka - nie mylił się.

Zbudził się. Ktoś kołatał do drzwi wejściowych. Ojca nie było w łóżku, a w

drugim pokoju panowała zupełna cisza. Musiało chyba minąć kilka godzin. Leżał

nasłuchując. Bał się. Po krótkiej przerwie pukanie zaczęło się na nowo, a w całym

domu nikt się nie ruszał. Niechętnie spuścił nogi na ziemię. Może po prostu ojciec

zapomniał klucza? Zapalił świecę, owinął się kocem i stał nasłuchując. Może matka

usłyszy i otworzy, ale wiedział dobrze, że to był jego obowiązek. Był w tej chwili

background image

jedynym mężczyzną w domu. Powoli szedł przez patio kierując się ku drzwiom

wejściowym. Może porucznik chce zemścić się za to, że na niego napluł... Otworzył

ciężkie żelazne drzwi. Na ulicy stał obcy człowiek, wysoki, blady, chudy, o zaciętych

ustach. W ręku trzymał małą walizkę. Wymienił nazwisko jego matki i spytał, czy to

jest jej dom. - Tak - powiedział chłopiec - ale ona śpi. - Usiłował zamknąć drzwi, ale

przeszkodził mu w tym wysunięty spiczasty but. Obcy rzekł:

- Dopiero co wysiadłem na ląd. Przypłynąłem dziś rzeką. Myślałem, że

może... Mam polecenie dla senory od jej dobrej przyjaciółki. - Ona śpi - powtórzył

chłopiec. - Bądź tak dobry i zechciej mnie wpuścić do środka - powiedział obcy z

dziwnym, płochliwym uśmiechem i nagle zniżając głos, dodał: - Jestem księdzem. -

Pan? - zawołał chłopiec. - Tak - powiedział łagodnie. - Jestem ksiądz... - Ale zanim

zdążył wymienić nazwisko, chłopiec otworzył drzwi na oścież i przypadł do jego ręki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
§ Graham Greene Moc i chwala
Graham Greene Moc i chwala
Greene [Moc i chwała]
Greene Moc i chwala
Moc i chwała Graham Greene
Greene Graham Moc i chwala (rtf)
Green Graham Moc i chwała
Graham Greene
The Destructors Graham Greene
Graham Greene Spokojny Amerykanin
Monsignore Kichote Graham Greene
Eucharystyczne w pdf Chwała moc i dziękczynienie
Eucharystyczne w pdf, Chwała moc i dziękczynienie
Greene Graham Czynnik ludzki (rtf)
Greene Graham Podróże z moją ciotką
ZBAWIENIE CHWAŁA I MOC
Greene Graham Nasz człowiek w Hawanie

więcej podobnych podstron